Soyinka Wole Interpretatorzy


Wole Soyinka


Interpretatorzy


The Interpreters


Przełożyła Ewa Fiszer




Od wydawcy


Wole Soyinka jest jedną z najciekawszych i najwszechstronniejszych indywidualności w literaturze afrykańskiej, dramaturgiem, poetą, powieściopisarzem. Urodził się w 1934 r. w Abeokucie w Nigerii, uniwersytet ukończył w Ibadanie, potem studiował literaturę angielską w Leeds. Po studiach w Anglii, gdzie powstały też jego pierwsze sztuki teatralne, wraca do Nigerii i z początkiem lat sześćdziesiątych pracuje jako wykładowca na uniwersytetach w Ibadanie i w Ifa, a potem w Lagos. Tam też tworzy własny zespół teatralny, „1960 Masks”, z którym występuje także poza granicami kraju. Aresztowany i więziony czas dłuższy podczas wojny domowej w Nigerii, w 1972 roku opuszcza kraj i udaje się wraz ze swoim zespołem na długotrwałe stypendium do Stanów Zjednoczonych.

Soyinka jest autorem kilkunastu sztuk teatralnych, z których do najbardziej interesujących należą: „The House of Banigeji” (1958), „A Dance of the Forest” (1963), „Kongi’s Harwest” (1965), „The Road” (1965) – nagrodzona główną nagrodą na I Światowym Festiwalu Sztuki Murzyńskiej w Dakarze w 1966 r. – „Madmen and Specialists” (1970). Opublikował dwa tomy wierszy, „Idanre and Other Poems” (1967) oraz „The Shuttle in the Crypt” (1972).

Interpretatorzy” („The Interpreters”) to pierwsza powieść pisarza, ukazała się ona w Londynie w 1965 r. Jej bohaterami są młodzi intelektualiści nigeryjscy, wykształceni przeważnie poza granicami kraju, poszukujący własnych postaw duchowych i moralnych wobec starych rodzimych tradycji i przytłaczającego modelu świata ludzi białych, „interpretujący” zarówno samych siebie jak i rzeczywistość młodego państwa afrykańskiego oraz procesy w nim zachodzące z dużą ostrością widzenia i nie mniejszym poczuciem humoru.

Po tej powieści Soyinka wydał jeszcze „The man Died” (1972), wspomnienia z pobytu w więzieniu, oraz w 1973 r. „The Season of Anomy”.




Część pierwsza




1


Zgrzyt metalu o beton drażni moje pijackie komórki – mruknął Sagoe zatykając palcami uszy, by odgrodzić się od przeraźliwego łoskotu, z jakim przesuwano żelazne stoliki. I omal nie skręcił karku, gdyż Dehinwa zerwała się z miejsca i jego głowa zawisła w próżni, która zaistniała na miejscu jej podołka. Sprawność ramion Bandele jak zwykle wzbudziła ogólny podziw. Bez wysiłku zagarniał stoliki i krzesła, by wsunąć je głęboko pod ścianę, gdy tancerze uciekali przed długimi jęzorami ulewy powstałej z oberwania chmury, a gonił ich nieżyczliwy wicher. Po chwili na parkiecie pozostała już tylko orkiestra.

Przez dłuższy czas słychać było plusk kropel, nim Egbo zdał sobie sprawę, co to oznacza; spojrzał z odrazą na przeciekający dach i wylał do tworzącej się kałuży resztkę swego piwa, szepcząc:

Nie trzeba mi jego litości. Niech ktoś będzie tak uprzejmy i zwróci Panu Bogu uwagę, aby nie zakrapiał mego piwa swymi łzami!

Sagoe masował szyję.

Urodziłaś się na kata! Kto to widział tak skakać! Dałabyś radę nawet i gorylowi!

Bałam się o fryzurę.

O fryzurę! Odkąd to twoje włosy są ważniejsze od mojego karku? Dlaczego nie nosisz peruki jak każda szanująca się kobieta?

Nie lubię peruk.

Jak będziesz się stale pokazywała we własnych włosach, to ludzie pomyślą, że jesteś łysa.

Za sięgającą pasa bambusową ścianką, zapewniającą każdemu towarzystwu tak zwaną prywatność – Klub Cambana rozporządza osobnymi gabinetami itd., itd. – tworzyła się coraz większa kałuża, a Egbo patrzył chciwie na pianę, w którą zamieniało się jego podeszłe wodą piwo. Ostatni biały pęcherzyk przywarł do bambusowej ścianki, unosząc się wraz z powierzchnią wody, a reszta piany szybko rozpływała się w chłoszczącym strumieniu deszczu, który przeciekał przez dziurę w dachu.

Cóż, dokonałem wyboru. Nie wolno mi się skarżyć.

Bandele spojrzał na niego uważnie.

Nic, nic, gawędzę tylko z samym sobą i z tą rozmowną kałużą.


Dwa wiosła uderzały o spokojną wodę rzeczułki, a piroga pozostawiała za sobą milczący ślad pomiędzy sękatymi, splątanymi korzeniami mangrowca; powietrze było nieruchome i oto znaleźli się w miejscu, gdzie tuż nad wodą sterczała stara zardzewiała armata, niczym wyblakła fotografia przeszłości, obok gnijących kadłubów łodzi. Było to jednak fałszywe ogniwo. Wioślarze przestali wiosłować i piroga zatrzymała się tuż koło armaty. Egbo zanurzył rękę w wodzie i wpatrzył się w nieruchomą mętną toń aż po ciemne głębiny bagnistego dna. Wyglądał, jakby spał, miał nieprzytomny wzrok i uśmiech.

Pewno zgadliście. To tu utonęli moi rodzice.

Piroga ruszyła.

Oczywiście mędrcy chińscy nazwaliby to kłamstwem. Jak mogę twierdzić, że w tym miejscu utonęli moi rodzice, skoro dziś płynie tędy inna woda niż w zeszłym roku, niż wczoraj, a nawet niż przed chwilą, kiedy to powiedziałem. Ale mój dziadek nie był filozofem. Tu ustawił armatę, zatem to tu właśnie zginęli moi rodzice!

Odwrócili od niego twarze, nie wiedząc, co powiedzieć. Z lufy armatniej wypełzał dziwaczny krab; wydawało się, że przeciąga się w słońcu, po czym ześliznął się do wody. Błotne owady tego samego co rzeczułka koloru oblepiły kadłuby łodzi, udając właścicieli tych niegdyś dumnych wojennych statków. Łukowate gałęzie mangrowca wydawały się nie mieć końca i Kola przerwał milczenie uwagą:

Mangrowce wprawiają mnie w przygnębienie.

Mnie także – zgodził się Egbo. – Na zawsze pozostanę związany z wodą, ale nie lubię zwiastunów śmierci. Pamiętam, że kiedy mieszkałem w Oshogbo, uwielbiałem gaj Oshuna i leżałem tam całymi godzinami nad wodą, wsłuchując się w ciszę. Podobnie jak nad tutejszymi rzeczkami, panował tam niosący otuchę spokój. Leżałem na brzegu przekonany, że z wody wynurzą się i przemówią do mnie rodzice. Nie wątpiłem, że zamienili się w wodnicę i wodnika, i oczekiwałem, że ukażą się, kiedy zajdą sprzyjające okoliczności. Panował tam taki sam jak tutaj wszechobecny mrok, więc co noc szedłem do gaju, by ich nawoływać, i przykładałem ucho do wody. – Zaśmiał się. – A skończyło się to strasznym biciem. Moi opiekunowie myśleli, że stałem się wyznawcą Oshuna. Sami wiecie, że Oshun mnie ani grzeje, ani ziębi.

Znowu wsunął rękę do wody, wyciągnął wodorosty i zaczął splatać ich długie białe korzenie.

Było to oczywiście przejściowe, ale jak najprawdziwiej tęskniłem wówczas do ciemności. Kochałem tajemniczość i ciszę. W czasie wakacji zabierałem do gaju książki i czytałem. Ale później zacząłem odbywać dalsze wyprawy w stronę starego wiszącego mostu, gdzie woda spływała wartko po skałach i białym piasku. Tam świeciło słońce. Ale i tam pod wrzącą wodą istniała otchłań, przynajmniej ja to tak odczuwałem. W gaju otchłań otwierała się przede mną, otaczała mnie; pod mostem wymykała się, trzeba jej było dopaść, przygwoździć strzałą jak ptaka.

Nagle znów opanowało go przygnębienie, poczuł się zawiedziony i zakłopotany, bardziej niż kiedykolwiek ciążyła mu własna dwoistość, pragnął wydobyć się na powierzchnię jako ktoś nieskomplikowany i prosty.

Próbuję wyjaśnić wam, czemu wspomnienia nie mają nade mną władzy. Po śmierci rodziców ani razu nie byłem tu z pielgrzymką. Od czasu do czasu ciotka przywoziła mnie do tej wsi, aby stary pan mógł zobaczyć, że żyję. Ostatnim razem przywiozła mnie, gdy miałem lat czternaście, i w tej chwili zaczynam żałować, że nie będę mógł dłużej nazywać tego razem ostatnim.

Bandele skrzywił się i Egbo to spostrzegł.

Czemu się wykrzywiasz?

Bandele tylko pokręcił głową.

Nie zgadzasz się ze mną? A ty, Sekoni? Jeśli umarli nie są dostatecznie silni, aby być stale obecnymi w naszym życiu, czyż nie powinni pogodzić się ze swoją rolą umarłych?

N-n-nie w-wolno w-wprowadzać t-t-takich podziałów, n-n-nie w-wolno prz-przerywać ć-ć-ciągłości, na której p-p-polega ż-życie.

Czyli uważasz, że mamy dalej zabiegać o względy umarłych? Czemu więc boją się światła dziennego i nie słychać w nim ich głosu?

W-w-właśnie dlatego m-m-musimy z-z-zaakceptować k-kopułę ciągłości ż-życia, b-bo n-nie istnieją t-tu k-k-kierunki. M-most jest s-symbolem r-religii, a m-mosty n-nie p-prowadzą t-t-tylko w jedną s-s-stronę, ale t-także z p-powrotem.

Powinno być więcej takich alhadżi [Alhadżi — ktoś, kto odbył hadżi, czyli pielgrzymkę do Mekki (przyp. tłum.).] jak ty, Szeik – powiedział Egbo. – Wszyscy zadajemy gwałt ciszy, ale ty wiesz przynajmniej czemu.

Czuł, jak niepostrzegalnie zapada w letarg, wszystkie głosy budziły dalekie echo, brzmiące jak jękliwy dźwięk wieczornej modlitwy muezina. Powoli, jakby każdy nagły ruch mógł zmącić obraz, Kola wyjął ołówki i położył rękę na ramieniu jednego z wioślarzy. Łódź zatrzymała się.

Wszystko wygląda tak, jak w mojej pamięci – szepnął Egbo. – Jak antrakt w rzeczywistości.

Ciemne jak błoto pale, nad nimi biel i szarość gładkich ścian, a jeszcze wyżej sto gniazd dachów z trzciny. Pod podłogami z desek – pirogi, pozostałość z czasów, kiedy toczyły się walki o prawo do połowu ryb, a te żywiły się ziemskimi szczątkami pokonanych. Teraz owe pirogi oczekiwały dorocznych wyścigów i dorocznego widowiska przedstawiającego dawne wojny. Osa drzemała w nasyconych słońcem oparach, które ostro kontrastowały z cieniami, i cały pejzaż pogrążony był w bezruchu, aż nagle z ukrytej odnogi rzeki wypłynęło płytkie czółno i zaczęło sunąć między rzędami nieruchomych łodzi. Z czółna wyjrzała przysadzista, półnaga postać. Brzuch rybaka pobłyskiwał w świetle tak, jakby porami wydostawał się przez skórę olej, spożyty podczas ostatniego posiłku.

Wioślarze chwycili za wiosła, ale Egbo znów ich powstrzymał.

Czekajcie.

Pojawienie się nieznanego rybaka rozdarło skorupę czasu i Egbo zobaczył karłów siedzących u stóp wodza, którego groźny śmiech wzbudzał panikę wśród stłoczonej grupki ludzi, zaszczyconych audiencją. Nagle znalazł się w samym środku zgromadzenia, wepchnięty tam przez ciotkę, która lekceważąc sobie powagę ojca wrzasnęła mu niemalże do ucha: „Przywiozłam ci syna”. I Egbo nigdy nie zapomni zmiany, jaka nastąpiła w mocarnym starcu; jego groźny śmiech zamienił się w radosny chichot. Egbo poczuł, jak nieznana siła porwała go ponad głowami karłów i postawiła między kolanami wodza. Jeszcze dziś pamięta wrażenie, jakie wywarł na nim kontakt z tą przerażającą męskością i dotyk rąk, które obmacywały jego twarz i głowę, szczególnie głowę, usiłując poprzez włosy dotrzeć do czaszki, jakby chciały zbadać rzeźbę kryjącego się pod nią mózgu. A potem mięśnie rąk i piersi. I znów jak grzmot zagrzmiał śmiech, którym dziadek wyrażał swą radość. Wówczas widział go po raz ostatni. I nagle przypomniał sobie. W sposobie, w jaki wódz opuszczał zebranych, było coś, co dawało do myślenia, choć na pozór kroczył pewnie, wyprzedzając nawet dwóch wiecznie mu towarzyszących karłów, jednakże Egbo dałby teraz głowę, że to oni go prowadzili i że opierał ręce o ich karki po to, by nie zmylić kierunku. Zaczął uważnie przesiewać wspomnienia, pragnąc na nowo je odczytać.

Widzę go w tym otoczeniu – to Kola odezwał się nie podnosząc jednak wzroku znad arkusza brystolu – kontroluje każdy ruch, trzyma wszystko mocną garścią, widzę go jak boga wśród zwykłych ludzi. A jego głowa olśniewa bielą włosów.

I pewnie ślepy? – Egbo wypowiedział to pytającym tonem, zwracając się do wioślarzy. Ci poruszyli się niespokojnie. Egbo wyczuł, że dotknął tematu-tabu, i znów nawiedziło go poczucie dystansu. – Przecież jestem jego synem – zaprotestował. – Nie mówicie z obcym.

Ale wioślarze dalej milczeli. Egbo nalegał:

Byłem dzieckiem, kiedy widziałem go po raz ostatni, i już wówczas wzrok przestał mu dopisywać. Czy teraz w ogóle może jeszcze coś zobaczyć?

Starszy z wioślarzy znalazł wyjście cytując przysłowie:

Kiedy pytano doradców, czemu chowają swe myśli pod Skórzanymi klapami, odpowiedzieli: bo król powiada, że jest ślepy.

Widmo pokoleń pojawiło się znów nad jego głową i Egbo poczuł, że choć bezustannie pociąga go świat umarłych, będzie jednak zawsze wzdragał się przed nawiązaniem z nim kontaktu. I czy to wahanie tuż przed końcem podróży – fakt, że zatrzymał się na samym skraju obecnego życia – nie oznaczało strachu przed ekshumacją przeszłości, o której słuszniej byłoby zapomnieć? Spóźniona myśl: kim jestem, by mieć prawo w to się wtrącić? Kim? Tyle że – i nie jest to pozbawione znaczenia – znam dobrze obecne czasy i pogardzam nimi, bo pragną okaleczyć to, z czego wyrosły.

I w tym kryło się niebezpieczeństwo zagrażające jego dziadkowi, nie wątpił jednak, że starzec dobrze zdaje sobie sprawę z politycznego niebezpieczeństwa, że potrafi się przeciwstawić.

Jakże pragnął, aby o to tylko chodziło! Żeby była to wyłącznie kwestia rozgrywek politycznych. Miał jednak nadal poczucie, że tutejsze życie jest przepojone jakąś łaską niosącą dar odkupienia, a w postaci starego wodza urzekała go męska tężyzna. To wszystko miało ulec zniszczeniu, wiedział o tym, i w dodatku miały tego dokonać podstępne ręce półmężczyzn na fali bezpłodnego wiatru. Oczywiście niewykluczone, że daję się częściowo zwieść uczuciu rodowej dumy, powtarzał sobie czasem. Ostatecznie jestem z rodu Egbo.

Cóż, mógłby tu zostać. Wysłannicy gromady potomków Osy niemal co dzień pojawiali się, by go błagać, olśnieni wizją „oświeconego władcy”, wreszcie więc zaczął nad tym rozmyślać i obraz wodza rzeki nabrał uroku na tle tępych, szarych twarzy urzędników z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ale równocześnie obudziło to w nim gniew i czuł paniczny strach, że wpadnie w kunsztownie zastawioną pułapkę. Czego się po nim spodziewają? Jak śmią wspominać o jakichś obowiązkach! W naleganiach i prośbach słyszał ciężki oddech tego obcego człowieka, który był jego ojcem, a który w wydrążonej z pnia pirodze pływał od wioski do wioski, by głosić słowo boże według Pisma Świętego, i choć słuchano go uprzejmie, jego kazania nie wpłynęły bynajmniej na odwieczny tryb życia, jego śmierć zaś więcej wywołała zwątpienia niż życie – nawróceń. A równocześnie dźwigać musiał ciężar imienia Egbo, które odziedziczył po swej książęcej matce. I ona utonęła w tym samym miejscu, to po niej pozostała mu na pamiątkę tylko zardzewiała armata.

Wiosła zanurzały się od czasu do czasu w wodzie, aby piroga mogła się oprzeć nurtowi i nie zbliżyć do brzegu. Sekoniemu głowa opadła na piersi, uległ senności przyrody. Ale inni odwracali się kolejno, zaniepokojeni, podejrzliwi.

Więc spotkamy raz wreszcie tego twojego przodka czy nie?

Naprawdę nie wiem – odparł Egbo.

Bo w tym momencie, kiedy za chwilę już miał wejść na brzeg i stoczyć ostateczną walkę ze swoją potrzebą odizolowania się, wszystko zaczęło wyglądać inaczej niż wówczas, gdy z oddali budził w sobie iluzje i z kolei je tracił, i obawiał się losu płonącego żywcem pożeracza ognia. Aż wreszcie musiał przyjąć do wiadomości, że to miejsce było miejscem śmierci. I musiał przyznać się sobie, że pociągało go, pociągało niczym sen umożliwiający ucieczkę od rzeczywistości, choć czuł groźbę ukrytego tu nurtu archaicznego życia.

Jak to nie wiesz? Więc przywiozłeś nas tu taki szmat drogi, żeby wreszcie oznajmić, że nie wiesz!

Tam na brzegu znajduje się ślepy starzec i całe jego plemię oczekujące na mityczną wszechwiedzę naszego pokolenia. Ale co może tamtejsze życie ofiarować w darze mnie?

Na to odpowiedział Bandele:

Chociażby tyle żon, ile zechcesz, czy raczej, ilu dasz radę.

Tak, przyznaję, że to pokusa.

No a władza? – zapytał Kola.

Ten rodzaj władzy mógłby być tylko hobby. Cóż, tym właśnie kusili mnie wszyscy ci wysłannicy wodza. Tak, władza. Oczywiście. I to w każdym wypadku. Czy sprzymierzyłbym się z nowymi bogami, czy też brałbym od nich okup. Osa kontroluje większość dróg, którymi idzie przemyt, na diabla się tu zdadzą wasze helikoptery i motorówki. Rządowi dostaje się tyle, ile stary wódz ma chętkę mu odpalić. To nieduża wieś, ale najbogatsza z wszystkich nadrzecznych i nadmorskich osiedli. I wszyscy wokoło wiedzą, z której strony posmarowany jest ich nielegalny chleb. Dawniej składali Osie haracz, teraz popierają go i ochraniają.

Ale w końcu załamują się. Prędzej czy później załamują się i zmieniają tryb życia.

Nie chcę tego widzieć.

Kto temu zapobiegnie? Twój sterany życiem dziad?

Nie. My byśmy mogli.

Ale czy chcemy?

Nie. I tak jesteśmy zbyt zajęci, choć dużo dałbym, żeby wiedzieć czym. Stale mnie to zastanawia. Co właściwie robimy? Poza tym, że popieramy ludzi, którzy uważają się za zwiastunów przyszłości, choć kryją w sobie niewolnicze duszyczki. Czy nie odnosicie czasem wrażenia, że całe wasze życie nie jest niczym więcej niż powierzchnią rzeki, po której płyną statki pełne głupców?

Bandele wzruszył ramionami.

Ja nie jestem urzędnikiem państwowym.

Ale godzisz się z systemem. Żyjesz wewnątrz niego. Dostarczasz rdzenia pustym trzcinom.

Czy to dlatego pociąga cię władza? – spytał Bandele.

Chciałby po prostu uciec z powierzchni wody– Uciec od apostazji...

Co?

Jak to co? Aha, chodzi ci o odszczepieństwo. Odszczepieniec to ktoś, czyjej twarzy nie potrafię choćby najgorzej narysować. Maluje się na niej całkowita neutralność – praktycznie biorąc, odszczepieniec po prostu nie ma twarzy.

Jeden z wioślarzy włożył dłoń do wody.

Po południu zaczyna się odpływ! – powiedział niespokojnie.

Kola udając naiwność spytał:

Ile żon ma stary wódz?

Egbo o mały włos dałby się złapać, jednak roześmiał się.

Już przecież przyznałem, że to poważna pokusa. Długo i serio o tym rozmyślałem. Sam powiedz, nie tylko wolno ci napełnić dom kobietami, ale jeszcze uważa się to za rzecz godną pochwały, na oznakę prawdziwej męskości. Nie wiem, ile żon ma mój dziad, ale mogę ci przysiąc, że ja bym się nie oszczędzał.

Nie musisz przysięgać.

Och, często marzyłem o takim domostwie. I o perspektywach naszych tradycji. Żeby za pomocą przykładu nawrócić cały świat...

Jesteś jedynym autentycznym zacofańcem w naszym pokoleniu.

Wręcz przeciwnie. Poligamia stanowi najbardziej nowoczesną koncepcję. Och, przyznaję, praktykowano ją od najdawniejszych czasów. Ale kto wówczas nazywał to poligamią?

Okej, okej, przybijamy więc do brzegu, czy nie przybijamy?

Ale Egbo ciągnął tak, jakby nie słyszał:

Czasem podejrzewam się, że doprowadzam obiektywizm do absurdu. Jak tu wybierać, zapytuję, między błotnym robactwem tej zagubionej zatoczki a ochrypłymi ropuchami naszych pełnych nieczystości portów. Jaka jest między nimi różnica?

Żadna.

Obawiam się, że to właśnie bym stwierdził, gdybym uległ pokusie i zajął należne mi tutaj miejsce. Czasem posuwam się nawet dalej i powiadam sobie: czyż mój dziadek nie jest w gruncie rzeczy jedynie wyidealizowanym, legendarnym zbójem? Ale i to nie pomaga. I tak lepiej być legendarnym zbójem niż krzykliwym niewolnikiem.

Wioślarz wskazał na wodę. Prąd wydobywał się na powierzchnię niczym niemrawo się poruszający senny pyton. Ten prąd niby głaszcze i głaszcze, powiadają ludzie znad zatoki, a wciąga jak ramiona syreny gdzieś w głębiny nieskończenie matczyne i przytulne.

O nie, ty nimfomańska rzeko! – zawołał Egbo. – Nie dostaniesz tak szybko następnego członka naszego rodu!

Ale dalej stała przed nim sprawa wyboru, on zaś go nie dokonał, a przynajmniej nie był go świadomy.

W porządku, ruszamy.

W którą stronę?

Miał chyba lekką nadzieję, że wioślarze po prostu ruszą z miejsca i zdejmą z niego ciężar decyzji. A tu Bandele jak zwykle musiał się wtrącić, choć nie było ku temu żadnych powodów. Więc Egbo zdecydował:

Z prądem.

Kola uśmiechnął się.

Jak odszczepieńcy.

Po twarzy Egbo przebiegł cień bezsilnej złości, że nie potrafi ostatecznie wyzbyć się wahania, że ciągle możliwość powrotu widnieje przed nim niczym obietnica ocalenia. Rozejrzał się po klubie szukając pretekstu do wyładowania gniewu. Nasunął mu się na oczy Lasunwon, prawnik i polityk. Stale im się narzucał, za to cierpliwie znosił wszystkie impertynencje i kpiny, które zapadały w niego jak w pusty śmietnik.

Siedzące obok towarzystwo uciekło przed nową falą deszczu, który bryznął na stolik Sagoe. Bandele wyciągnął długą, chudą nogę i przewrócił pusty stolik tak, aby stanowił osłonę. Sagoe zadrżał nagle i Dehinawa zaniepokoiła się.

Masz dreszcze! – zawołała dotykając jego czoła, aby sprawdzić, czy nie jest gorące.

To ta wilgoć – odpowiedział. – Nie mam żadnych dreszczy, tylko wzdrygam się przed wilgocią.

Kłamczuch. To wczorajsze zaziębienie wychodzi na wierzch. – Zwróciła się do reszty towarzystwa, biorąc ich na świadków: – Wczoraj znów wybrał się na drogę do Apapa. A wiecie po co? Żeby z triumfem przyglądać się rozwalonym autom.

Nieprawda. Szukałem po kałużach nafty.

Ale dowcipny!

Zobaczysz, że nafta buchnie na samym środku drogi!

W taką pogodę pojechał tam na rowerze! To dlatego mówią o tobie, że jesteś komunistą. Wiesz przecież, że zajmujesz jedno z pierwszych miejsc na liście osób, które prewencyjnie będzie się aresztować.

Jeszcze poczekasz, zanim uchwalą tę ustawę!

Zagniewana Dehinwa zwróciła się do Bandelego:

Kiedy wrócił do domu, lało mu się z nosa i bolała go głowa. Dobrze mu tak!

Sagoe skrzywił się i okręcił głowę szalikiem. Przez chwilę panowało milczenie.

Głos trąbki ostatnią wyzywającą nutą przeszył ciemność nocy, a saksofon, ze sprośnym sykiem zranionego węża, wyśliznął się ze światła. Kola zarysował już wszystkie papierowe serwetki, które wycyganił od kelnerów, i Sekoni pomagał mu znaleźć wśród splątanych gryzmołów choćby skrawek wolnego miejsca. Wskazał na jakiś rożek, ale Kola potrząsnął przecząco głową. „Tu nie da się już narysować nawet ziarenka grochu”. Zaczął powiewać serwetkami mając nadzieję przyciągnąć uwagę kelnera. Sekoni zabrał mu wieczne pióro i na wzgardzonej czystej przestrzeni narysował coś, co przypominało cebulę.

Kola dał za wygraną. Wszyscy kelnerzy stali stłoczeni wokół baru. Patrzyli przed siebie pustym, znudzonym wzrokiem, a dwaj z nich robili wrażenie całkowicie zahipnotyzowanych kaskadami deszczu spływającego z dachu. Kola rzucił okiem na cebulę Sekoniego i zwrócił się do Egbo:

Zacząłeś coś mówić?

Gdzieś w powietrzu coś się jakby rozdarło, dobiegł jęk agonii przemoczonych na wskroś belek i wszyscy wstrzymali oddech, oczekując łoskotu walącego się blaszanego dachu. Wpatrzyli się poprzez ciemność w niskie dachy z drugiej strony podwórza. Obdarzony kocim wzrokiem Sekoni wykrztusił: „O! t-tam!” – i rozległ się huk, głuchy grzmot spadającej cegły oraz przenikliwy ryk rozdzierającej się blachy.

Oto horyzont utracił jeden z zębów tkwiących w jego długich, zbutwiałych dziąsłach – oświadczył Egbo, Sekoni zaś jąkając się bardziej niż zwykle dorzucił:

T-tam s-s-są ludzie, k-k-którzy s-stracili dach n-nad g-g-głową. P-p-powinniśmy p-pójść i zobaczyć, czy-czy n-nie m-m-moglibyśmy im dopomóc.

Sagoe cicho pochrapywał. Egbo też tym razem nie reagował na burzę zwykłym podnieceniem.

Siedział ponury, mrucząc pod nosem inwektywy pod adresem nieba: „Nie prosiłem cię, abyś wzięło udział w celebracji mojej depresji”. Kola znów zabrał się do rysowania, tym razem na własnej dłoni. Bandele niczym jaszczurka wcisnął się w kąt sali.

Egbo przypomniał sobie, że rozporządza sekretną bronią, słowem „twardziel”; tak nazywano go w dzieciństwie, choć on wściekał się na własną bezsilność i uważał to za zwykłe określenie upartego dziecka. Pierwszy raz usłyszał je, gdy wyciągnęli go z wody – oni, ci ludzie reprezentujący świat obcych, świat ludzkiej niby to mądrości – i jeden z nich zawołał: „A to twardziel!” On, a nie tamci dwoje, których ciała odnaleziono dopiero w wiele godzin później, nie jego ojciec – kaznodzieja i matka – córka króla. Potem tułał się od krewnych do krewnych, gdyż ciotka, która podjęła się opieki nad nim, odznaczała się niespokojnym duchem, stale gdzieś jeździła i nawet trudno mu było teraz uzmysłowić sobie rysy jej twarzy. Jego pierwszy opiekun, nauczyciel, połamał na nim niejeden kij. Kiedy ciotka wróciła z Dahomeju i zobaczyła szramy na jego ciele, natychmiast rozbiła kałamarz na głowie nauczyciela. Chłopca zabrała do Oshogbo, do swojego wspólnika. Ale żona tego kupca zaczęła go tłuc, nim jeszcze zabliźniły się jego poprzednie rany. Nie chciał pilnować sklepu. „Moja ciotka jest waszą wspólniczką – oświadczył – ale to nie oznacza, że ja mam być subiektem”.

Popełniał zresztą i gorsze przestępstwa. „Kiedy witasz starszych – mówił kupiec – winien jesteś padać przed nimi na twarz”. „Co, mam się przed nimi wić na brzuchu?” „Tak, na brzuchu, ty diabelski synu”. Egbo wygłaszał wtedy uprzejme sprostowanie. „Ojciec mój był pastorem i nigdy mi tego nie nakazywał”. A kupiec chwytał za swoje kobako [Kobako — skórzany bicz (przyp. tłum.).] i dawał mu w skórę, krzycząc: „Jesteś jeszcze małym dzieckiem. Dobre baty każdego nauczą posłuchu”. W parę lat później wysłano go do szkoły z internatem i tylko podczas wakacji pojawiał się w domu kupca. Kiedy przyjechał po raz pierwszy, opiekun czekał siedząc na krześle, a tłusty brzuch przelewał mu się nad skórzanym paskiem niczym ciasto amala. Egbo postawił na ziemi skrzynkę i, zebrawszy się na odwagę, pozdrowił go tylko ukłonem. Spod krzesła wynurzył się bicz, ale teraz Egbo rozporządzał już rozumnymi argumentami. „Jeśli przed Bogiem tylko klękam, to jak mógłbym padać przed tobą na twarz?” Kupiec zawahał się i cios nie padł. Bo może Bóg usłyszał ten argument i weźmie stronę Egbo? Przez wiele dni obawiał się boskiej zemsty za tę myśl. Poruszał się ostrożnie, mówił szeptem, czekając, aż Bóg zapomni o jego istnieniu. Ale w ciągu tygodnia nic nie zaszło i odzyskał dawną bezwstydną zuchwałość. Tyle że nadal obawiał się potraktować argument Egbo jako zwykłą gadaninę dziecka. Nietrudno było znaleźć nowy pretekst do wymierzenia mu batów. Kiedyś późną nocą znaleziono Egbo w gaju Oshuna nad wodą, z uchem przyłożonym do ziemi. „Co ty tu robisz?” – spytano. Odpowiedział, że się modli. Więc dostał baty za pogańskie skłonności. „Wszystkie dobrze wychowane dzieci – wrzeszczała kobieta – modlą się w kościele, a nie w jakimś pogańskim lesie”.


Drzemiąc czekali, aż deszcz ustanie i odzyskają swobodę ruchów.

Sagoe przeciągnął się, nachylił nad Dehinwą, szepnął:

Powiedz uczciwie, czy też mam taką głupią minę jak oni?

Ale szept był głośny i Bandele usłyszał:

A jakże! Po prostu kretyńską! – zapewnił go, a Egbo dorzucił:

Zupełnie jak polityk na konferencji prasowej.

Tylko oni mają jeszcze w sobie trochę życia – zauważyła Dehinwa wskazując na Kolę, którego dłoń pokryta była gmatwaniną linii, i na Sekoniego, który walczył z kamykami w przełyku, pragnąc wydobyć z siebie jakieś oświadczenie na diabli wiedzą jaki temat. Sam stworzył tę legendę o kamykach, było to jego jedyne odstępstwo od zwykłej, aż bolesnej, rzeczowości: „K-kiedy byłem m-mały, 1-lubiłem p-połykać k-kamyki. I teraz j-jak cz-czkawka w-wlatują mi d-do g-gardła, ile r-razy ch-chcę c-coś p-p-powiedzieć”. „Czkawka” odzywała się tym silniej, im bardziej Sekoni był podniecony, a kiedy o niej opowiadał, jego podniecenie było niemal równe temu, jakie wywoływał u słuchaczy. Bo w ustach poważnego, zawsze jakby zdziwionego Sekoniego opowiadanie to brzmiało niezwykle humorystycznie.

Sagoe od paru minut usiłował otworzyć oczy. Y/reszcie udało mu się i zaczął się kołysać wężowymi ruchami, nie zważając na płaczliwe sprzeciwy Dehinwy, która błagała: „Na litość boską, nie wierć się tak”. Aż na koniec usztywnił kark i przysunął głowę do twarzy Egbo. Ten odpowiedział mu pobłażliwym spojrzeniem i zachęcił pijackim grymasem.

No, znalazłeś już to, czego szukałeś?

Sagoe pokręcił głową i westchnął:

Co za marnotrawstwo!

Tylko Dehinwie chciało się szukać sensu w pijackich bajdurzeniach Sagoe.

Jakie znów marnotrawstwo? – spytała.

Z trudem udało im się zrozumieć, na co Sagoe się skarży.

Czy widzicie, jak wygląda twarz Egbo? Jak ultramaryna. Ten klub ma atmosferę.

Światło z błękitnej żarówki w akwarium rzeczywiście zabarwiło dziwacznie twarz Egbo. Odblask padał zresztą także na twarz Lasunwona, obnażając jej obwisłość. Zwiotczałe mięśnie opadających policzków i ust opierały się nawet wysiłkom Koli, który starał się narysować je tak, jak kiedyś musiały wyglądać. Dehinwa dalej nalegała:

O jakie marnotrawstwo ci chodzi?

Tej atmosfery, dziewczyno, tej atmosfery. Powinny tu siedzieć same zakochane pary. Lepiej by tu już pasowali byle jacy rozpustnicy ze swoimi babkami niż takich pięciu pijaków jak my.

Odpowiedź Dehinwy nie dotarła do niczyich uszu, Sagoe bowiem owinął ją, niby mumię, szalem. Spod filara, przerwawszy drzemkę, wysunął się Bandele i szybko ogarnął wzrokiem całą scenerię.

Dalej pada?

Deszcz? Tak.

Sekoni nagle zachichotał. Kola przestał rysować i rozejrzał się, ale nie poprosił o wyjaśnienie. Nic specjalnie zabawnego nie uderzyło go, więc wrócił do swoich rysunków. Pewnie Sekoni coś sobie przypomniał, zresztą nigdy nie śmiał się z czegoś, co się akurat działo. Reagował na wszystko niepokojem, ba, nawet paniką, tak że ci, co go dobrze znali, zastanawiali się często, czy nie urazili go jakąś nieumyślną gruboskórnością. Ale potem coś mu o takim wydarzeniu przypominało i wybuchał krótkim śmiechem.

Ryba w akwarium zaczęła się nagle trzepotać, obijając się o ścianki i chowając za kamień, skąd wypatrywała niewidzialnego prześladowcy. Lasunwon wpadł właśnie w sentymentalny nastrój. Grożąc akwarium palcem zawołał:

Tak samo zachowujemy się my, ludzie, żyjąc w pułapce i nie widząc dróg, którymi łatwo moglibyśmy uciec.

Sekoni zaczął walczyć ze swymi kamykami, ale przegrał, więc tylko z dezaprobatą potrząsnął głową, Egbo za to wziął Lasunwona za krawat i pociągnął wołając:

Pan Bóg cię skarze!

Sagoe usiadł wreszcie i rozejrzał się za kelnerem.

Muszę się napić, żeby otrząsnąć się z febry.

Masz już dosyć. Jesteś zupełnie pijany.

Dehinwo, jako jedyna kobieta w towarzystwie powinnaś się usunąć w cień. Nigdy, pamiętaj, nigdy nie powinnaś zabierać głosu znajdując się wśród mężczyzn.

Sam widzisz, że jesteś pijany.

Nie, tylko przygnębiony. I to jak. Winna jest temu ta przeklęta orkiestra. Gdy tylko zaczęli grać, poczułem, że wpadam w rozpacz. I chyba zbyt długo już trwa to przejście od wielkoświatowości do deszczowych maraccas. [Maraccas – rodzaj kastanietów (przyp. tłum. ).] Rytm deszczu jest zbyt skomplikowany, abym potrafił się w nim połapać. Ty zresztą także.

Za dużo gadasz.

A ty w ogóle nie powinnaś się odzywać. Już ci to mówiłem. Ja nie zamierzam tak jak oni wpaść w marazm. Spójrz na nich tylko. Jeden Sekoni, gdyby nie był tak pochłonięty walką ze swymi kamykami, miałby coś do powiedzenia.

Skoro już usiadłeś, przysuń się! – Dehinwa oparła głowę na ramieniu Sagoe i szybko zapadła w drzemkę.

Sagoe rozejrzał się dookoła, lekko zaalarmowany, czy nie będzie musiał sam stawić czoła zbliżającemu się potokowi elokwencji Sekoniego. To by było straszne, takie sam na sam z intensywnością, z jaką tamten przeżywał każde swoje słowo! Niby to przypadkiem kopnął Egbo pod stołem, ale Egbo po prostu cofnął nogi. Ostrożnie zerknął na Bandelego, by sprawdzić, czy ma otwarte oczy, i napotkał utkwiony w siebie jego wzrok: „Nie bój się, nie śpię”.

Sagoe pochylił się nad stolikiem i zniżył głos:

On mnie przygnębia, a i tak już jest smutno!

Tobie? Czemu?

Sagoe uśmiechnął się.

Nie uwierzysz, ale z powodu śmierci naszego prezesa, Sir Derinoli. Nigdy nie sądziłem, że będę go opłakiwał.

Tego eks-sędziego?

Aha. Adwokaci przezwali go Kostnicą. Póki nie dał się przekupić politykom, był z niego porządny facet. Śmieszne, póki żył, czułem dla niego tylko pogardę!

Podobno chciałeś uciec od przykrych myśli.

Chciałem. Ale Sekoni znów wprawił mnie w smutny nastrój. Ta jego powaga... i człowiek nigdy nie wie, co z tym począć... To tak, jak ktoś kaleki wychodzi z auta i nie wiadomo, jak mu pomóc. Czy wziąć go pod ramię, czy też tylko otworzyć drzwiczki i pozwolić mu radzić sobie samemu. A może podać kule? Wiesz, co mam na myśli? Czemu, u diabła, Sekoni musi być taki... taki trudny. Nie mogę się do tego przyzwyczaić.

Nie musisz. Możesz nie zwracać na to uwagi...

Łatwo powiedzieć. Cóż, może ty potrafisz, ja nie. Czasem, kiedy mu przerwę i czuję, jak wszystko w nim się dalej kotłuje, mam wrażenie, jakbym go dusił, wiesz, co mam na myśli, dusił i dusił, ale nie dokończył. Jak ten Kola umie sobie z nim poradzić...

Kola czuwa, aby go nic nie zraniło...

Kola oczywiście usłyszał. Po raz pierwszy zastanowił się nad swoją rolą i doszedł do wniosku, że słowa Egbo niezupełnie odpowiadają prawdzie. Tymczasem Sagoe ciągnął dalej:

I wytłumacz mi, proszę, o co mu chodzi z tą kopułą?

Bandele rozejrzał się pośpiesznie. Sekoni wyraźnie nie słuchał, wolał jednak nie ryzykować.

Później, później. Kola ci to zresztą lepiej wyjaśni.

Niewielu osobom udawało się zachować w stosunku do Sekoniego wygodną obojętność, zawsze bowiem długo trwało, nim udało mu się wyrazić słowami któryś ze swoich fantastycznych pomysłów.

Na podium weszła nowa orkiestra, ale ta nie miała zamiaru staczać pojedynku z deszczem. Mała grupka apala zachowywała się raczej jak trio smyczkowe czy też pojedynczy skrzypek w europejskich restauracjach – pragnęła po prostu wygrywać serenady klientowi o odpowiednio wypchanej kieszeni. Była to jedna z tych wędrownych orkiestr, które dawniej żyły z datków, przygrywały na ulicach, targach czy w biurach, gdzie ich występy zamieniały się często w rodzaj szantażu. Grajkowie umieli wyniuchać każdą okazję i już przed narodzinami dziecka przygotowywali się na święto nadawania mu imienia. Po trochu nabrali pewności siebie, połapali się, na czym polega życie wielkiego miasta, zaczęli pouczać nowych oyinbo, [biały człowiek] jak brzmią prawdziwie afrykańskie tony, i stali się równie niezbędni na koktajlach, jak oliwki nadziane na wykałaczki. Najpierw ich melodie, potem instrumenty – zwłaszcza gadający bęben – wtargnęły do nocnych lokali.

Nikt nie tańczył. Wyłonił się nagle kierownik lokalu machając rękami i krzycząc: „Kto ich tu wpuścił?” Ale była to tylko poza, mająca na celu zbadanie reakcji tak zwanych lepszych gości. Ci zaczęli dawać mu znaki, by umilkł, więc uśmiechnięty wrócił na swój posterunek za barem, rad z darmowej, jeśli chodzi o jego kieszeń, atrakcji.

Heroldowie półwyspu – zauważył Egbo, nagle zupełnie rozbudzony, i poczuł narastające podniecenie. Kola spojrzał na niego znad papieru.

Coś powiedział?

Kelnerzy też się ożywili i Koli udało się zdobyć nowe serwetki.

Sagoe pojękiwał:

Muszę się położyć na brzuchu. Nie uwierzycie, ale ten bęben wywołuje rewolucję w moich kiszkach.

Dehinwa ze znużeniem napomniała go:

Ejże, Sagoe!

Ależ to prawda. To te wibracje. Przysięgam, że nie kłamię. Muzyka brzmi okej, ale mój brzuch nie może jej wytrzymać.

Wszystko ci zawsze szkodzi. Nie wiem, jakim cudem udało ci się przeżyć dzieciństwo.

Zamknijcie się wreszcie – warknął Egbo.

Grajkowie, jakby cofnąwszy się w odległą przeszłość, sięgnęli w najciemniejsze zakamarki wspomnień, zaczęli śpiewać melodię, która stanowiła uzupełnienie oczyszczającego rytmu deszczu, już teraz nie natarczywie, lecz z rozleniwieniem długotrwałej szarugi. Słuchacze, jeden po drugim, poruszali się niespokojnie, w pełni podporządkowując się muzyce. Nagle Egbo został wyrwany z transu: Sekoni znów zaczął walczyć ze swoimi kamykami. Choć nie udało mu się jeszcze wykrztusić ani słowa, widać było, jak jest wzburzony. Egbo wpatrzył się w niego oczekując wybuchu.

N-n-nihilista! – To słowo wydarło się wreszcie z jego ust, niczym powietrze z przekłutej opony. – K-kto to w-widział, aby b-bać się d-dobra. J-jeśli inteligentny cz-człowiek okazuje s-strach prz-przed p-pięknem 1-lub d-dobrem, oznacza to, ż-że j-jest tch-tchórzem!

Czy nie mógłbyś nam pozwolić posłuchać tych wędrownych grajków, nim zaczniesz swoje kazanie?

Egbo zabrał Koli rysunek, który tak oburzył Sekoniego, i zaczął mu się przyglądać. Kola wzruszył ramionami: „Już nie mogłem dłużej na nią patrzeć” – jak by to było wystarczającym wyjaśnieniem, czemu szyję kobiety ozdobił wolem, a na nogi wsadził jej ogromne boty w kształcie czółen czy raczej parostatków. Dopiero teraz Egbo zobaczył na parkiecie oryginał. Nikt – z wyjątkiem, rzecz jasna, Koli i Sekoniego – nie zauważył, kiedy ta kobieta weszła na pusty parkiet. Tańczyła sama, widać było, że niepotrzebny jej partner. Była to kolos baba. Wszędzie rzuciłaby się w oczy, wszędzie górowałaby nad otoczeniem. Tańczyła wolno, cała pochłonięta pieśnią i rytmem deszczu. A orkiestra znów zmieniła styl gry, aby tę samotną tancerkę spowić w nastrojowy liryzm.

Obserwowali, jak po trochu zatracała się w tańcu, odrzuciwszy w tył głowę, aby nic nie przeszkadzało jej obcować z liśćmi palmy i bananowców, które, przypięte do kolumny na środku parkietu, miały rzekomo wprowadzać nastrój dżungli. Od czasu do czasu powiew wiatru skierowywał na nią strugę deszczu – wtedy tańczyła wraz z kroplami i tylko jeden z grajków uderzał ręką w bębenek, cofał się pod ścianę, szybko go wycierając, lecz ani na chwilę nie przestawał towarzyszyć tancerce.

Z ciemnego kącika wysunęło się długie cienkie ramię, sprawiające jak najniesłuszniej wrażenie kruchości. Było to ramię Bandelego, który sięgnął po rysunek Koli w momencie, gdy Lasunwon chciał go już rzucić na mokrą podłogę.

Szkoda, że mu nie dałeś – zauważył Egbo.

Jego miejsce jest w błocie – dorzucił Lasunwon.

Tak jak twoje. Ale ty się tam znajdziesz!

Och, pozwólcie panu mecenasowi wyrazić swoją opinię – zaprotestował Sagoe.

Nie mam nic przeciwko temu – odparł Egbo. – Ale on posunął się zbyt daleko. Pozwolił sobie dać wyraz swoim uczuciom!

Bandele zaśmiał się.

Dajcie Lasunwonowi spokój.

A Sagoe dorzucił:

Oczywiście, dajcie mu spokój. Co ten człowiek winien, że jest taki, jaki jest.

Bandele podał rysunek Egbo, który zauważył:

Swoją drogą Szejk ma rację. Z ciebie, Kola, jest obrzydliwy cynik. Ale pozwólcie posłuchać tej muzyki.

Co was właściwie tak razi w moim rysunku?

Nawet pomijając wole i te nie wiedzieć na co ci potrzebne czółna na nogach...

Jak to niepotrzebne? Spójrz na parkiet. Jakżeby bez nich mogła w tej wodzie tańczyć?

Egbo z obrzydzeniem oddał mu rysunek.

Ty masz doprawdy nie po kolei w głowie. – Pieśń, sprowadzająca w teraźniejszość legendy przeszłości, przypomniała mu o własnych problemach i znów zaczął się trapić.

Oparłszy się o ścianę, Egbo patrzył na tancerkę i wkrótce udzieliło mu się zafascynowanie rytmem. Przez chwilę przeszkadzał mu rysunek Koli, bo choć uznał go za znieważającą karykaturę, to jednak karykatura ta utkwiła mu w oczach.

W każdym razie rysunek jest zbyt drobiazgowy, ta kobieta tańczy całą sobą, nie tylko pośladkami!

I tańczyła ze stopami w wodzie, wlokąc za sobą połyskującą welurową narzutę, ozdobioną modnym ongiś wzorem owolebi. Więc Egbo przezwał ją w duchu „owolebi” i zaczął szeptem powtarzać to słowo. Aż posłyszała go Dehinwa i zawołała:

No właśnie! Cały czas próbuję sobie przypomnieć, jak się nazywał ten wzór!

Ale Egbo nic już nie słyszał. Starał się spojrzeć w oczy tancerki, ale ta z wolna przymknęła powieki, wirując w deszczu, który oblepiał suknią jej górzyste kształty. Powinna by – pomyślał Egbo – mieć wokół kostek iyuny, [Iyun — paciorki z korala, bardzo cenne (przyp. tłum.).] a na piersiach; szkarłatne kręgi otoczone śladami zębów, w takie noce, jak ta, na dźwięk żelaznych dzwonków nawet stare kobiety otwierały uda niebiosom. Tancerka odwróciła głowę, jej brwi zmieniły się w dwa łuki tęczy – widział każdą linię jej ciała.

Mokra jest nie tylko od deszczu – bronił się Kola. – Przecież widzisz: to pot. Głównie pot.

Bandele znów porównał rysunek z tancerką.

To światło jest trochę zwodnicze – upierał się Kola. – Przyznaję, że jej twarz wyraża spokój, jest nieruchoma, jednakże...

Nieruchoma! – huknął Egbo. – Nieruchoma! O, Nieruchoma, która wymykasz się zrozumieniu. Transcendentna nieruchomość oddalonej głowy bożka. To dziewica boga Sango po nawiedzeniu bywa nieruchoma. Nieruchome jest łóżko, na którym przed chwilą rozegrała się jakaś namiętna scena. Ale żeby nazwać nieruchomym coś, co jest samym ośrodkiem miłości!

K-Kola, m-możesz rysować, c-co chcesz. Ale ona p-pozostanie p-piękną k-kobietą.

To wszystko, co potrafisz powiedzieć? – zaczął Egbo. – Masz przed sobą żywy triumf Czarnej Immanentności, a widzisz tylko tyle, że... – Kola podsunął mu pod nos poprawiony rysunek kobiety.

Egbo przez chwilę mu się przyglądał. I bardzo poważnie oświadczył:

Czasem zabiłbym cię z radością, ty bezbożny pacykarzu.

Kola rzucił pióro.

Co właściwie masz teraz przeciwko niemu?

Jak to co? Gdzie są te wszystkie przytulne wzgórza i chmurne wąwozy? Gdzie? Zamiast nich dorysowałeś po prostu dwie cząstki pomarańczy.

Było to prawdą. I nawet na papierze falowały one niezależnie od ciała.

Wiesz co? Weź ołówek i narysuj sam.

Nie umiem rysować – odpowiedział zgnębiony Egbo. – Nie, ja nie potrafię jej narysować i dlatego właśnie zasługujesz na to, aby cię utopić.

Lasunwon oświadczył:

Nie rozumiem, co tu robi pomarańcza, ale rysunek wygląda rzeczywiście lepiej.

O, palestra pochwala – zauważył drwiąco Sagoe.

Znowu te twoje kpiny – Lasunwon zdobył się na protest. – Jakbyś ty się na tym znał.

Wystarczająco, aby zauważyć, że Egbo umiera z chętki pójścia do łóżka z modelem tego rysunku.

Z tą, z tą... – Lasunwon prychnął tak głośno, że wiele głów zwróciło się w ich kierunku. – Pójść do łóżka z tym czymś?

Egbo spytał spokojnie:

A czemu by nie?

Przecież jest odrażająco tłusta. Niemal słyszę, jak z jej pośladków tryska tłuszcz, niczym sok z cząstek pomarańczy narysowanych przez Kolę.

Jesteś zwyczajnie wulgarny. Zachowujesz się, jakbyś wyszedł prosto z buszu. – Egbo wlepił wzrok w pośladki, które okazywały tak zdumiewającą niezależność od reszty ciała. Sagoe także nie spuszczał z nich oczu. „Przywodzą na myśl dwa sputniki krążące w międzygwiezdnej przestrzeni”. Sagoe starał się ugłaskać Egbo, który przed chwilą spojrzał nań ostro.

Wiesz, biała kobieta tej tuszy byłaby zupełnie rozlana, bezkształtna. Budziłaby odrazę. A czarna...

Znów te twoje bezpodstawne uogólnienia – wtrącił Lasunwon.

Nie takie znów bezpodstawne. Białe kobiety widywałem we właściwym im otoczeniu. Tak samo jak czarne. Wiem, o czym mówię. Weźmy na przykład tę kobietę. Ma rozłożyste kształty, zgoda, ale są to kształty. Z każdego cala swego cielska robi właściwy użytek, jest kobieca...

A czy mógłbyś pójść z nią do łóżka?

Niechby spróbował! – Dehinwa obdarzyła go mocnym kuksańcem.

Lasunwonowi odpowiedział nie Sagoe, lecz Egbo, który nie przestawał wpatrywać się w wirującą tancerkę:

Między jej piersi wtuliłbym głowę, jej piersi zakrywałyby moje uszy i sam Bóg wszechmogący mógłby mnie wołać, a ja odpowiedziałbym: „Później, później, nie słyszę ani słowa z tego, co do mnie mówisz”.

Sekoni natychmiast przeraził się i próbował protestować:

Och, nie, n-nie p-powinieneś. K-kobieta, k-kobieta jest wcie-wcieleniem r-religijności... N-nie w-wolno doprowadzać do k-konfliktu m-między nią a...

Zdenerwowany Sagoe przerwał mu:

Nie bierz wszystkiego poważnie, Sekoni. Wolno przecież zażartować.

Sekoni coraz gwałtowniej kręcił przecząco głową i Bandele cicho przestrzegał Sagoe:

Widzisz, coś narobił?

Musieli odczekać dłuższą chwilę, nim Sekoniemu udało się wykrzyknąć:

T-to b-by b-było b-bl-bluźnierstwo!

Egbo nie odwracając wzroku od kobiety oświadczył:

Nie wiem, czemu uważacie, że żartuję. – Znów patrzył na jej piersi jak na symbol wieczności czasu, w którym pragnął znaleźć schronienie, odizolować się i oderwać od świata. – Tak samo deszcz izoluje nas od świata, zmywa go ze świadomości swymi strugami, wydaje nas w ręce kochanki – szepnął i zwrócił się do Sekoniego:

Czyżbyś uważał, że nie wolno zapominać o świecie dla owoców pochodzących wprost z boskiego rogu obfitości?

Sekoni zaczął się krztusić, próbując wydobyć z siebie odpowiedź, lecz nagle jego oczy spoczęły na kawałku papieru i dopiero teraz zobaczył zmiany wprowadzone przez Kolę do rysunku. Chwycił go kurczowo, tak podniecony, że omal się nie udławił.

A-ależ t-to... N-nie widziałem, ż-żeś to z-zm-zmienił... T-tak j-jest 1-lepiej...

Kola spojrzał na niego z otwartymi ustami:

Doprawdy, Szejk, nigdy nie da się przewidzieć, co powiesz.

A równie zdumiony Lasunwon zawołał:

Więc podoba ci się ta pomarańcza?

P-pomarańcza... d-dynia... t-to to s-samo... k-kopuły wilgoci... k-kobiecość...

Sagoe zaśmiał się:

Kola nie myślał o kobiecości, kiedy rysował te zderzaki. Spytaj go – po prostu dał upust swojej paskudnej naturze...

N-nie. N-nie, Kola m-ma rację. Ż-życie, m-miłość t-to w-wsz-wszystko są ś-ścieżki prowadzące d-do k-kopuły wsz-wszechświata. T-także k-kopuły wilgoci... optymistyczne p-podejście d-do p-problemu ludz-ludzkości. K-Kola dał temu symbolicznie w-wyraz. P-pamiętajcie, k-kobieta j-jest kopułą miłości, k-kopułą religii...

Sekoni, dyplomowany inżynier, wracając do domu okrętem, co dzień wpatrywał się w morze. I z rozpryskującej się fali powstawały szpitale i mosty, a szeroka bruzda za okrętem zamieniała się w rozszalały wodospad, który dotąd nie dał się człowiekowi okiełznać, a teraz on, Sekoni, chwycił go w rękę i nakazał spływać wodzie kanalikami rysów dłoni, w kierunku rosnącej na brzegach pierwotnej puszczy. A potem zacisnął dłoń, chroniąc to bezcenne źródło energii. Kiedyś zasiadł na wierzchołku leja wodnego, wysoko, ponad najwyższymi drzewami, tuż pod pułapem niskich chmur. I wszędzie widział gigantyczne zwały skał, skamieniałe krople boskich opadów wieczności. Jeżeli góra nie przyjdzie, jeśli góra nie przyjdzie, to my, w imię Mahometa, pójdziemy w góry! Zatem otworzył dłoń, by wyzwolić bulgot szarżującego więźnia, strugi energii uderzyły w szczeliny monolitu, rozległo się westchnienie ekstazy, otworzyły się przejścia, ponury matriarcha poddał się, a jego szczątki ułożyły się w geometryczny rysunek u stóp Sekoniego. Sekoni przetasował je jak karty i posłuszne magicznemu zaklęciu przybrały nowy kształt w rozległych przystaniach. Rozbite na atomy pokryły szczelnie ziemię. Wdrążył się w nią jeden kanał i opancerzone zbiorniki energii rozsadziły ziemię o tysiąc mil stąd; Sekoni śledził je patrząc na nie porozumiewawczo i ostrożnie wyznaczał ich kierunek. I ulepszał logikę przyrody kabalistycznymi równaniami pozwalającymi rosnąć wiertniczym wieżom, a w chaosie żył leśnych pojawiały się równoległe torów kolejowych i ekstrawaganckie zawijasy szos wokół elektronicznego widzenia, będącego nowym ośrodkiem nerwów. Sekoni zbiegł po schodni i poszukał ręki życzliwych duchów, która by mu pomogła w stworzeniu elektrycznego blasku, ale ręka ta była oślizgła od tłuszczu, wymknęła mu się i wskazała na jego biurko...

To tutaj. Proszę mi dać znać, gdyby pan czegoś jeszcze potrzebował. Tu jest dzwonek na gońca.

Nie brakowało nawet klimatyzacji, Sekoni nie miał powodu do skarg.

Proszę pana, listy do podpisu.

Proszę pana, czy zechciałby pan rzucić okiem na te podania o urlop i ułożyć plan...

Zaliczki na zakup rowerów... zaraz, zaraz, to powinno być w Aktach C/S 429. Sprawdzę w B. U. w biurach S. M. E. K. A tymczasem poproszę pana o zajęcie się...

Proszę pana, czy mogę pana poprosić o składkę. Na fundusz herbaciany, a może, proszę pana, woli pan rano pić kawę?

Zechce pan wziąć udział we wstępnym posiedzeniu pięcioosobowej komisji utworzonej celem pierwszego odsiewu podań kandydatów na stanowisko urzędnika trzeciej kategorii.

Niech pan nie zapomni o zebraniu Dyrekcji. Ex officio jest pan jednym z jej członków...

Na zebraniu Dyrekcji Sekoni nie utrzymał się w ryzach zatwierdzonego porządku dnia i wszyscy spojrzeli nań z niedowierzaniem.

Czy zdaje pan sobie, panie Sekoni, sprawę, że nie respektuje pan porządku obrad?

Ja, panie p-prezesie, zdałem s-sobie s-spra wę, że nie mogę dłużej z-zajmować się w-wyłącznie podpisywaniem l-listów i kwitów i z-zaliczek na rowery...

Rozpętało się piekło, tylko doświadczony prezes zachował spokój i od razu zaczął coś sobie kalkulować.

Może pan będzie tak dobry, panie Sekoni, i na chwilę nas opuści.

Czy pan oszalał?

Omo tani?

Dlaczego zatrudniamy tych przemądrzałych smarkaczy?

Nie, nie, nie – uspokajał ich prezes. – To po prostu jeden z tych zapaleńców. Wyraźnie przyda mu się wyjazd w teren.

I Sekoniego zesłano do Ijiocha, „tam będzie pan mógł majsterkować, aż się panu grzbiet odparzy”, no i Sekoni zbudował małą, eksperymentalną elektrownię. Prezes zachichotał i oznajmił: „Wiedziałem, że tak się to skończy. Proszę mi sprowadzić bezpaństwowego rzeczoznawcę”. I pojawił się bezpaństwowy rzeczoznawca, jeszcze zgrzany po ostatniej lukratywnej ekspertyzie. Bezpaństwowość miała oznaczać bezstronność.

Zostaje pan powołany jako jednoosobowa komisja do zbadania sprawy elektrowni w Ijioha, która została zbudowana bez uprzedniego kosztorysu i preliminarzy.

Pewnie niebezpiecznie byłoby ją uruchomić? – mruknął dobrze się znający na rzeczy rzeczoznawca.

Najprostsze wyjście z sytuacji. Poprosimy o techniczne uzasadnienie.

I bezpaństwowy rzeczoznawca udał się do Ijioha, zobaczył i potępił.

A prezes przeczytał sprawozdanie, zauważył: „na tego rzeczoznawcę można zawsze liczyć” i aż mu ślina napłynęła do ust, gdy rozkoszował się bogactwem epitetów: „marnotrawcze przedsięwzięcie”, „nieodpowiednie materiały budowlane”, „wysoki procent prawdopodobieństwa awarii”, „uruchomienie groziłoby niebezpieczeństwem dla całego rejonu”.

Proszę o akta projektów odrzuconych – zachichotał prezes.

I odrzucono projekt, a w parlamencie w czasie interpelacji poselskich aż huczało od komentarzy na temat „wybryku oszalałego inżyniera”.

Należałoby go zwolnić. Poproszę o blankiet S2/7 służący zwalnianiu wyższych urzędników państwowych i o personalną teczkę Sekoniego, głównego inżyniera rejonu Ijioha.

I prezes – bowiem jego towarzystwo akcyjne zarejestrowane na nazwisko dwumiesięcznej bratanicy było jedynym przedsiębiorcą zajmującym się projektem Ijioha – zgarnął natychmiast parę tysięcy odszkodowania i wypełnił parę kwestionariuszy domagających się dalszych odszkodowań. „Zawsze twierdziłem, że odrzucane projekty opłacają się bardziej niż projekty zatwierdzone i zbudowane”. A Sekoniemu oznajmił:

Rzeczoznawca uważa, że elektrownia ta nadaje się jedynie na szmelc, panie inżynierze, na szmelc.

A Sekoni, nic nie rozumiejąc, powtórzył bezradnie: – N-na sz-szmelc? Na sz-szmelc?

I w gazetach znów huczało od komentarzy na temat „wybryku oszalałego inżyniera”.

Sekoni zaś starał się zgubić w tłoku ulic Ibadanu, plątał się między sztalugami pracowni studentów Koli, biegał to tu, to ówdzie, czując się wszędzie intruzem, nie wypowiadając żadnych komentarzy, czekając na decyzję o swoim losie, którą na swym następnym zebraniu miało podjąć jego dotychczasowe kierownictwo. I ciągle brzmiał mu w uszach warkot maszyn, które skonstruował z miliona części, jakie udało mu się zdobyć objeżdżając podległe sobie centrale elektryczne, a zachowywał się tam bardziej jak śmieciarz niż wyższy urzędnik i zwierzchnik, grzebiąc w stosach połamanych silników samochodowych, ciężarówek, traktorów, szyn, podwędzając co się dało i – tak – nie należy zapominać o tym uczynnym agencie jakiegoś przedsiębiorstwa, który nie pytał się o kosztorysy i gdy usłyszał magiczne słowa o zapotrzebowaniu rządowym, gotów był przychylić nieba.

Sz-szmelc? – Prezes nazwał to szmelcem. A nikt przecież nie spróbował dotąd puścić elektrowni w ruch! Większe miasta miały jeszcze lodówki naftowe, a tu elektrownia Sekoniego miała skąpać dziewczęta z Ijioha w neonowym blasku – na tę myśl Naczelnik wioski aż chichotał ze szczęścia, a Sekoni w podnieceniu twórczym zaczął pracować nad planem wodociągów, mając zamiar zabrać się do ich budowy zaraz po ukończeniu elektrowni. Naczelnik, nie rezygnując ze swej pozycji niedowierzającego obserwatora, obiecał mu trzy żony, w tym własną córkę.

W Ijioha chwasty urosły już wysoko wokół budynków elektrowni, wzniesionych z wypalonej cegły. Łodyga trzciny wsunęła się w otwór wentylacyjny, jakby łaskocząc go w ucho, i Sekoniemu wydawało się przez chwilę, że słyszy, jak ściany parskają śmiechem. Z ukrycia wysunęła się jakaś brudna główka, potem druga. Dzieci spostrzegły, że zostały zauważone, i uciekły. Ogarnęła go cisza, cisza węża zwiniętego w kłębek obok otynkowanego przymurku i czerpaków rdzewiejących na transmisyjnych kablach. Idąc wzdłuż kabli doszedł do urządzenia, które miało strącać węgiel prosto do pieca elektrowni. Był z niego dosyć dumny. Zbliżył się do komory kontrolnej. Na drzwiach, obok zamka, znajdowały się nowe kłódki, a na ścianie ktoś wypisał wapnem w dwóch językach: UWAGA, NIEBEZPIECZEŃSTWO. Rozejrzał się za czymś ciężkim, zobaczył duży kamień i schylił się, by go podnieść.

O, to ty, Inżynierze.

Sekoni odwrócił się i znalazł się twarzą w twarz z Naczelnikiem wioski.

Czy przeraziłem cię? Dzieci przybiegły i zawiadomiły mnie, że kręci się tu ktoś obcy. Pomyślałem więc, że trzeba iść i zobaczyć.

Obcy! Minęły zaledwie dwa miesiące. Sekoni znał te dzieci, przecież nie mogły go zapomnieć. Naczelnik czytał w jego myślach.

To pewnie ta broda. Przedtem nie miałeś brody.

Bezwiednie podniósł rękę i wierzchem dłoni dotknął brody. Zapomniał o niej, nie, słuszniej będzie powiedzieć, że nigdy sobie jej istnienia nie uprzytomnił. I zaczął o niej myśleć jak o nowym, wymagającym decyzji problemie, zaskoczony, że wcale nie zauważył, kiedy mu ta broda wyrosła.

Naczelnik patrzył na niego z pewną obawą i wydawało się, że nie bardzo wie, co robić. Że niełatwo mu się zdecydować, że coś nakazuje mu ostrożność.

Nawet nie wróciłeś tu, by się z nami pożegnać.

W-w-wróciłem.

Tak, tak, wielu ludzi często cię jeszcze wspomina.

J-ja... Przyjechałem poddać elektrownię pp-próbnemu r-rozruchowi.

W pierwszej chwili Naczelnik nie uwierzył własnym uszom. Spojrzał na Sekoniego z niedowierzaniem, wskazał elektrownię palcem. Sekoni skinął głową, jakby to było zwierzenie.

Szef uciekł się do pomocy słów.

Chcesz to uruchomić?

Sekoni znów, tym razem skwapliwie, skinął głową. – '-MM – Oni m-mówią, że n-nie da się jej uruchomić, ale t-to b-bzdura.

Naczelnik nie ukrywał już swojej wrogości. Nie, że nie da się jej uruchomić. Że gdyby ją uruchomić, nastąpi wybuch. Wybuchnie ona i wybuchnie cała wieś.

Sekoniemu zaczęły plątać się słowa, na czoło wystąpiła pulsująca żyła, a mięśnie szyi naprężyły się niebezpiecznie.

N-nie wierz w t-to. N-nie w-wierz. Gdyby t-tylko p-pozwolili mi p-poddać ją p-próbie...

Jeżeli chcesz ją wypróbować, to ją sobie wykop i zabierz. I wypróbuj w buszu albo w swoim rodzinnym mieście. Wszyscy wiemy, że elektryczność to sprawa rządowa. Biali ludzie znają się na elektryczności, jeden z nich przyjechał tu i powiedział nam, że elektrowni nie wolno uruchamiać. Biali ludzie wiedzą, co mówią.

K-kłamstwo. K-kłamstwo. Powiedzieli, że n-nadaje się na sz-szmelc. Sz-szszmelc! A tamten człowiek przyjechał tu bez moich planów.

Wiesz co, posłuchaj mojej rady i wyjedź stąd, nim cię ktoś zobaczy.

Sekoni nie wierzył własnym uszom: – T-trzeba nam tylko o-opału. Jeżeli każesz dz-dzieciom nazbierać ch-chrustu, obejdę się bez w-węgla.

Wracaj do domu.

K-każde dziecko p-przyniesie j-jedno naręcze ch-chrustu i zobaczysz, ż-że elektrownia r-ruszy. D-dostarczysz mi d-drzewa i z-zobaczysz światło.

Pięknie dziękuję. Wystarczą nam naftowe lampy. Kiedy rząd będzie gotów, wybuduje nam prawdziwą elektrownię.

J-jedna p-próba. J-jedna. S-sam zobaczysz!

No, chodź, nim zbierze się tu tłum... – Ale kiedy wziął Sekoniego za ramię, ten wyrwał się i chwycił kamień. Naczelnik wrzasnął wzywając pomocy i uciekł, nawet się nie oglądając na Sekoniego, który zabrał się do rozwalania drzwi. Wyleciały z zawiasów mimo zamku, skobli z kłódkami i sześciocalowych gwoździ. Gdy szef wrócił ze swymi ludźmi, Sekoni oliwił maszyny i kontrolował liczniki. Odwrócił się, zobaczył szefa i spytał:

Czy przynieśliście drzewo?


Nieoczekiwanie nie stawiał oporu, gdy zabierała go policja. Powołano nową komisję rzeczoznawczą, ale wówczas Sekoni leżał już w szpitalu psychiatrycznym.



2


Wyszli z klubu nad ranem. Sygnałem stało się zniknięcie Egbo, który, gdy orkiestra przestała grać i czar prysł, pobiegł za samotną tancerką.

Masz randkę w przestrzeni kosmicznej? – spytał Sagoe.

Odczep się.

Niewątpliwie w przestrzeni, prawda, panie sekretarzu?

Egbo ma rację. Pora do domu.

Bandele wstał. – Kiedy jedziesz do Ibadanu?

zapytał Sagoe.

Zaraz po przebudzeniu. Wybiorę się wcześniej niż oni.

Wątpię. Szejk mówił, że chce wracać skoro świt. Ale jeśli będziesz gotów do odjazdu przede mną, może się zabierze z tobą? – wtrącił się Kola.

Tak czy owak, jeśli nie pojawię się przed waszym wyjazdem, oddajcie klucze służącemu.

Nie pojawisz się. Dobranoc Dehinwo. Nie pozwól mu prowadzić.

Nie martwcie się. Nie zamierzam popełniać samobójstwa.

Co ty chcesz przez to powiedzieć... – Dehinwa na wpół dźwigając Sagoe przeprowadziła go między kałużami i wpakowała do auta.

Proszę, pojedź nad morze – poprosił Sagoe. – Słony wiatr rozjaśni mi w głowie.

Tobie to dobrze, jesteś dziennikarzem. Ale nie zapominaj, że ja muszę być w biurze na ósmą rano.

Kobieta pracująca zawodowo, kobieta pracująca zawodowo, nie zadawaj się nigdy z kobietą pracującą zawodowo.

Jakiś czas jechali w milczeniu, po czym Dehinwa zwróciła się w jego stronę i nawet w tym stanie zamroczenia, w jaki wprowadziło go piwo, rozpoznał ton zwiastujący niebezpieczeństwo.

Co miałeś na myśli rozmawiając z Bandelem?

Oczywiście dobrze wiedział, zapytał jednak:

Jak to?

Powiedziałeś, że możesz się nie pojawić przed ich odjazdem.

No i co?

Jak to co? Przecież oni się u ciebie zatrzymali, prawda?

Tak, oddałem im mieszkanie.

Wiesz dobrze, o czym mówię.

Nie, moja droga panienko, nie wiem, o czym mówisz.

Biodun, nie zaczynajmy z tym od nowa. Nie możesz u mnie zostać na noc.

Czemu ta podejrzliwość? Przecież poprosiłem cię tylko, byś mnie zawiozła nad morze.

Mściwie zakręciła, Sagoe upadł na drzwiczki, które otworzyły się.

No tak – powiedział. – Zabij mnie. Zabij z powodu własnej podejrzliwości.

Kiedy przyjechali nad brzeg morza, Sagoe spał. I gdy Dehinwa otworzyła przed nim drzwiczki mając nadzieję, że jest w stanie chodzić i samodzielnie wyjdzie z auta, upadł jak kłoda na ziemię. To go obudziło i szepnął: – Piasek. A więc zamiast deszczu padał piasek?

Dehinwę ogarnęło nagle przerażenie; rozejrzała się, każdy podmuch wiatru wydawał jej się krokami skradających się złoczyńców.

Gdzie jesteśmy, Dehin?

Na plaży.

Na plaży! O tej porze?

Błagałeś, by cię tu przywieźć.

Ja? A jeśli z morza wyjdzie mój przyjaciel, Sir Devin, to gdzie ucieknę?

Ten człowiek umarł. Mógłbyś go zostawić w spokoju.

Chcesz powiedzieć, że należy szanować zmarłych?

Chodźmy, Biodun.

Ho, ho, kobieta boi się duchów.

Biodun, chodź.

Nie mówiąc o włóczęgach. Czy pomyślałaś o tym, że mogą na nas napaść? Wiesz, ilu się tu kręci włóczęgów? A mnie, nawet gdy jestem w lepszej kondycji, daleko do Egbo. A nawet do Bandelego z tymi jego gorylimi łapami.

Powinieneś był o tym pomyśleć.

Ja powinienem był o tym pomyśleć! – I podnosząc głos krzyknął zwracając się do wiatru: – Słyszałeś, co mówi ta syrena? Powiada, że powinienem był o tym pomyśleć.

Dehinwa wstała i rozejrzała się z lękiem.

Idziemy.

Teraz ją przeraziłem, choć trudno mi pojąć czym. Ty i tak jesteś w lepszej sytuacji. Ostatecznie ciebie pozbawią najwyżej klejnotu dziewictwa. Ale ja mogę stracić życie. A co najmniej ucho, jak ten polityk, który przyjechał tu, by sobie pobaraszkować.

Ona była z nimi w zmowie.

Ładne pobaraszkowanie, ech! Z tym nigdy z góry nie wiadomo. Skąd wiesz, czy ja także nie jestem z nimi w zmowie? Przecież nigdy nie spełniłaś moich pragnień. Dlaczego mnie ciągle trzymasz z dala, łudząc nadzieją, co?

Wzięła go za ramiona i usiłowała podnieść.

Co więcej przywiozłaś mnie tutaj, choć nie jestem w stanie ani się bronić, ani wykazać męskości. No i siedzimy tu we dwójkę o piątej rano na pustym brzegu morza i ty znów nie tknięta wrócisz do swego łóżka...

Wreszcie Dehinwie udało się wpakować Sagoe do auta i przede wszystkim zabezpieczyła drzwiczki. Ruszyła jak szalona, drżąc ze strachu, póki nie zobaczyli zbliżających się ku nim świateł pierwszego mostu. Sagoe upadł na kierownicę i musiała odrywać od niej jego palce.

Wiesz? Ci grajkowie apala, oni działają demoralizująco.

Co znów masz im za złe?

Że działają demoralizująco. Ponury deszcz, trzecia rano, to nie pora, żeby przychodzili i przyprawiali ludzi o drgawki.

Dehinwa zdjęła jego rękę z kierownicy.

No, powiedz sama. Jesteś rozsądną dziewczyną, więc sama powiedz, czy wolno tak robić?

Nie, Sagoe, nie wolno.

Wiesz, to dlatego tyle piłem... – Iz tymi słowami Sagoe usnął. Obudził się, gdy auto zaczęło podskakiwać. Dehinwa skręciła w boczną ulicę i wpadała w jeden wybój po drugim.

Uważaj, uważaj! Co ty wyprawiasz?

Nie ja brukowałam tę ulicę.

Moje pijackie komórki tego nie wytrzymają.

Znów się trzęsiesz. Podnieś szybę.

Powinienem był zostać przy piwie. Whisky wypaliła całą moją murzynność. – Znów walnął się w głowę. – Czy jesteś pewna, że jedziemy ulicą?

Uspokój się, już dojeżdżamy.

Podniósł ręce i krzyknął: – Do twego namiotu, dziewico.

Dehinwa zatrzymała wóz. – Jesteśmy w domu.

Sagoe opadł na siedzenie: – W czyim domu?

W twoim.

Nie wysiadam.

Biodun, bądź rozsądny. Nie możesz nocować w moim mieszkaniu.

Mój dom jest przepełniony. Znajduje się w nim trzech dorosłych mężczyzn. Jak uważasz, gdzie mamy spać?

Dlaczego jeden z nich nie przenocował u Lasunwona?

Lasunwon ma w domu żonę i dwoje dzieci. A komu by się chciało zadawać z tą babą z buszu? Egbo zaś nie wchodzi w rachubę. Widziałaś przecież tę kobietę. Sama zajmie półtora podwójnego łóżka.

Nie, Biodun, naprawdę musisz tu wysiąść.

Jeśli myślisz o tym, to obiecuję, że będę grzeczny. Zresztą i tak nie byłbym w stanie...

Sagoe znów zaczął się trząść. Dehinwa spojrzała na niego z niepokojem i dotknęła jego czoła: – Biodunie! Jesteś chory!

Nie, nie... to tylko wilgoć...

Z wściekłością jechała do domu, a on mruczał: – Powinnaś uważać na moje pijackie komórki. Znów je uraziłaś!

Nie obudził się nawet, gdy zjechali na jeszcze bardziej wyboistą drogę i Dehinwa musiała nim potrząsnąć. – Garaż jest dość daleko. Wysiądź tu i idź prosto do mego mieszkania. A ja wstawię wóz do garażu i zaraz przyjdę.

Sagoe wysiadł, zachwiał się i oparł o auto. Dehinwa szybko otworzyła drzwiczki i podbiegła.

Pomogę ci wejść na górę.

Nie, nie, mogę iść sam.

Jesteś tego pewien?

Oczywiście. Ale coś strasznego stało się z moimi pijackimi komórkami. Wiesz, gdzie się one znajdują, prawda?

Pośpiesznie odpowiedziała, że tak, obawiając się wyjaśnień, które znała na pamięć, a których on i tak nie był w tej chwili w stanie powtórzyć. „Wszyscy urodzili się w posiadaniu komórek pijackich, ale każdy musi je sam u siebie odszukać. Człowiek zaznajamia się z nimi zostając zawodowcem. Słyszy cichutki trel i od razu wie, o co chodzi. Za pierwszym razem doznaje tego samego uczucia, co podczas konfirmacji... jest to chwila wysoce religijna”.

Dehinwa popychała go łagodnie w stronę schodów.

Nie traktuj mnie jak kalekę. Już ci mówiłem, że jestem w stanie iść sam.

Dobra. Zaraz wracam. – Podbiegła do samochodu i odjechała.

Sagoe powoli wdrapał się po schodach, przystając co chwila, by walczyć z zawrotem głowy. Z trudem otworzył drzwi, a kiedy światło z klatki schodowej wpadło do mieszkania, zobaczył siedzącą postać. Chwilę stał jak wryty, a potem śpiesznie zatrzasnął drzwi, mrucząc pod nosem: „Przepraszam, pomyliłem się”. Zbiegając z fałszywą energią po schodach o mało nie wpadł na Dębinwę.

Co się stało?

Otworzyłem przez pomyłkę inne drzwi.

Z tobą to naprawdę trudno wytrzymać. Powinieneś już zapamiętać, gdzie mieszkam. – I nagle przystanęła, uderzona jakąś myślą. – Mówisz, że otworzyłeś drzwi?

Podając jej klucz oznajmił: – Idź i przekonaj się sama. Na krześle zamajaczył mi jakiś czarny kształt, a z tyłu czaiły się inne... Stałem parę sekund, a potem coś nakazało mi ucieczkę. Uciekłem.

Tobie naprawdę coś jest. – Doszli do podestu. – Jesteś pewien, że to te drzwi?

Otwórz sama. To coś wyglądało jak jakiś potworny nietoperz... jak czarownica...

Przestań się trząść.

Trudno mi było rozstrzygnąć, co to może być, ale jeden z tych kształtów był dość wyraźny. Wyglądał na kobietę.

Dehinwa przystanęła z kluczem w ręku i zastanowiła się. – Kobieta? Jesteś pewien, że to była kobieta?

Przez chwilę wyglądało to jak kobieta, a zaraz potem jak skrzydlaty gryzoń. Myślałem, że znalazłem się w piwnicy.

Dehinwa mruknęła: – To pewnie moja matka. Ona i jakieś ciotki. A ja jestem taka zmęczona.

Otworzyła drzwi, z mroku wynurzyła się jakaś postać, czarna chusta zsuwała się jej z ramion, jeżył się ogromny zawój. Sagoe upadł w tył, uderzając głową o balustradę schodów. Pociemniało mu w oczach i przez chwilę dobiegały go tylko odgłosy piekieł...

Dehinwo, a więc to tak zachowują się ludzie w Lagos?... Czy młode dziewczyny zwykły się tu włóczyć po nocy?

O, mama... i ciocia przyjechała... Bardzo mi przykro. Czy od dawna tu czekacie?

Co się stało temu mężczyźnie?

Bo Sagoe jęczał: – Nie pozwól im się zbliżyć, nie pozwól im do mnie podejść.

I szczęśliwie, nim jeszcze zdążyły go dotknąć, stracił przytomność.

Założę się, że pijany. – Deninwa znała ten ton. – Pijany, ale tyś go przytaszczyła do domu. Czy uważasz, że takiemu człowiekowi wolno ufać?

Jak one się tu dostały? Oczywiście służący, wiedziały przecież, gdzie są kwatery służby. Już raz matka przyjechała do niej późną nocą. Wtedy Dehinwa szukała jeszcze rozsądnego uzasadnienia tej wizyty. Może coś się stało? Jakiś wypadek? Pomyślała o dziadku, który od jakiegoś czasu przebywał w szpitalu. Ale nic podobnego. Ani wówczas, ani kiedy indziej.

No, mamo, co się stało?

Matka usiadła i spytała, czy ma w domu herbatę, ale przedtem zamknęła jeszcze na klucz drzwi do sypialni, w której leżał nieprzytomny, a może tylko uśpiony Sagoe. Matka nigdy nie przyjeżdżała sama, widać trzeba jej było moralnego oparcia. Porywała jakąś ubogą ciotkę czy kuzynkę, która siedziała, wzdychała i powtarzała: „To dla twojego dobra, posłuchaj, dziecko, matka ci to mówi dla twego własnego dobra. My nie miałyśmy nikogo, kto by nas pouczył, a ty masz szczęście”.

Herbata została zaparzona, a ciotka poprosiła o chleb z sardynkami.

Widzisz, nie miałam czasu nic zjeść. Przecież nie traciłabym czasu na jedzenie, gdybym była potrzebna moim dzieciom. Każde zmartwienie twojej matki jest i moim zmartwieniem. Patrzę na ciebie jak na własne dziecko. Jeżeli nie masz sardynek, to może znajdzie się coś gotowanego...

I ciotka, pijąc jakby przez słomkę wrzącą herbatę, zaczęła opowiadać:

Aladura [Aladura — sekta protestancka, której obrządki po­legają na tańcu i wpadaniu w trans, (przyp. tłum.).] twej matki miała dotyczącą ciebie wizję.

Na twarzy matki Dehinwy, raczej z napięcia niż upału, pojawiły się krople potu. Ciotka wcinając paprykę z chlebem pociła się przez zwykłą sympatię: – Twoja matka bardzo się zaniepokoiła. Wynajęła taksówkę i przyjechała po mnie. I jak widzisz, jesteśmy tutaj.

Co aladura zobaczyła? – poinformowała się Dehinwa.

Zobaczyła twój połóg. Urodziłaś mi wnuka.

Dehinwa nie potrafiła powstrzymać uśmiechu: – Czy zobaczyła choć, kto jest ojcem?

Napięcie. Ciotka szukała ucieczki w potoku słów, jak zawsze odnosząc się do matki z rewerencją, a nawet wręcz służalczo. – Posłuchaj pilnie tego, co powie ci matka. Ja najlepiej wiem, ile ona wycierpiała dla swoich dzieci. Teraz, dla swego własnego dobra, musisz jej wysłuchać.

No co, nie chcesz mi powiedzieć, kto miał być szczęśliwym ojcem?

Teraz z kolei matka wstąpiła w szranki. O to właśnie chodziło, dlatego właśnie nastąpiła ta nocna wizyta.

Tego nie powiedzieli. Ale donoszono mi, że widuje się ciebie z kimś z północy.

Ciotka wtrąciła się: – Wszystkich nas to bardzo unieszczęśliwiło.

Czy w mieście brakuje mężczyzn, co? Powiedz mi, Dehinwo, czy tu tak trudno o przystojnego, przyzwoitego mężczyznę, że musisz chodzić z Gambari? [Gambari — pogardliwa nazwa członków plemienia Hausa zamieszkujących północ Nigerii (przyp. tłum.).] Czy zapomniałaś już, jakie nazwisko nosisz, że dopuszczasz, aby cię widywano z Gambari?

Ależ, mamo, nie powinnaś słuchać takich plotek. Następnym razem powiedz twoim informatorom, by zajęli się własnymi sprawami.

Ciotka rozdziawiła usta. – Co to dziecko wygaduje! Jak można powiedzieć ludziom, by zajęli się własnymi sprawami, skoro tylko z miłości do twojej matki decydują się udzielić jej informacji.

To moja sprawa, z kim się pokazuję.

O nie, to nie tylko twoja sprawa, moja córka nie będzie chodzić, z kim jej się podoba. I ja mam coś na ten temat do powiedzenia. Nie po to harowałam jak niewolnica, żeby cię wysyłać do Anglii, nie po to uruchomiłam wszystkie znajomości, żeby ci zdobyć dobrą posadę, abyś mi urodziła wnuka Hausa.

Mamo...

Ojciec nic dla ciebie nie zrobił. Nawet nie podniósł palca, by ci pomóc! Posłał do Anglii wszystkich synów, a kiedy przyszła kolej na ciebie, to chyba pamiętasz, co powiedział? Nie pamiętasz? Sisi, powtórz jej słowa ojca. To żadna tajemnica, rozpowiadał o tym po całym mieście.

Ciotka skinęła głową: – Mówił, że nie będzie wysyłał dziewczyny do Anglii po to, aby tam w ciągu trzech miesięcy zaszła w ciążę.

Tak powiedział. A ja, choć tylko handlowałam, to oszczędziłam dość pieniędzy, aby móc cię wysłać.

Dehinwa nastroszyła się. Ale znajdowała się już na znanym sobie terenie i trochę ją to nudziło: – W porządku, mamo, oszczędzam, ile mogę. Nim jeszcze wyjdę za mąż, spłacę ci co do grosza to, co na mnie wydałaś.

Łzy. Łzy z powodu niewdzięczności córki nie doceniającej trudu i poświęcenia matki. Skrucha, ustępstwa, przypływ miłości i Dehinwa zaczyna się wycofywać:

Zresztą wcale jeszcze nie myślę o małżeństwie ani o niczym podobnym. – Zawsze ten sam błąd. – Czy nie rozumiesz, że chodzi nam tylko o ciebie. Dla nas już świat nie istnieje. Bóg oszczędza nas tylko po to, abyś ty nie została bez opieki.

Atmosfera staje się lżejsza, wszyscy płaczą i pławią się w rozkoszy nieszczęścia. Kiedyś, wiele miesięcy temu Dehinwa w podobnej chwili zauważyła żartobliwie: „Ależ, mamo, nie powinnaś tu przyjeżdżać o północy. A jeśli zastałabyś u mnie jakiegoś mężczyznę?”.

I wtedy łzy natychmiast wyschły i niedowierzanie zajęło miejsce szczęścia: „Coś ty powiedziała?” Nie chcąc psuć zabawy, gotowa do każdego ustępstwa, aby tylko mieć spokój, Dehinwa wycofała się. – Ależ, mamo, ja tylko żartowałam, – Słyszałam cię. Słyszałam, co powiedziałaś, i to nie były żarty. Mogłabym tu zastać jakiegoś mężczyznę, tak? A więc ty chcesz prowadzić życie nierządnicy? Boże, zlituj się nade mną, kogo ja wydałam na świat? Jeślibym tu zastała o jakiejś nieodpowiedniej porze mężczyznę, poinformowałabym go, że moja rodzina nosi nazwisko Komolola. Mężczyzna nocą w twoim domu? Upokorzyłabym go publicznie. Wołałabym: ibasi... [Ibasi — hańba (przyp. tłum.).]

Ale dzisiejsza noc miała upłynąć pod znakiem taktu. Obie strony zgodnie zapomniały o istnieniu Sagoe, zamkniętego na klucz, jak brudna bielizna, która nie powinna nasuwać się ludziom na oczy. Tylko matka nie mogła tak zupełnie o tym nie myśleć, a ciotka zastanawiała się, co będzie większym ryzykiem – może jednak matka pragnęłaby, by otwarły się te drzwi. Przyzwyczaiła się do roli kozła ofiarnego, ale chwilami wydawała jej się ona nie do zniesienia. Czy nastąpił już rozejm, czy walka ma się dopiero na dobre rozpocząć? Wytarła talerz z okruszków chleba, unikając wzroku kuzynki. A Dehinwę, choć stale próbowała się hartować, by znaleźć siły na ostateczne zerwanie, z wolna wyczerpywały te pełne troskliwości nocne wizyty matki i ciotek, ich łatwe do przejrzenia intencje, ich udany niepokój i zwyczajne okrucieństwo, z jakim większość ludzi odnosi się do tych, którzy są tej samej krwi.




3


Monika Faseyi zawsze popełniała jakieś faux pas. Zatem przed wejściem do ambasady na przyjęcie mąż zatrzymał się i bacznie jej się przyjrzał. Skinął z zadowoleniem głową i szybko sprawdził, jak wygląda węzeł jego własnego krawata. Wówczas uśmiechnął się i uroczyście pocałował ją w czoło.

Chyba już teraz powinnaś włożyć rękawiczki.

Jakie rękawiczki? Nie wzięłam żadnych rękawiczek.

Faseyi myślał, że Monika żartuje, a znów ona podejrzewała o żarty męża, choć było to całkowicie niezgodne z jego charakterem.

No, wkładaj rękawiczki.

Przestań się ze mną droczyć. Czy widziałeś kiedyś, żeby w Nigerii ktoś chodził w rękawiczkach?

Faseyi poczuł, że sprawa jest serio. Wyrwał jej torebkę i nie znalazł w środku rękawiczek:

Nie wzięłaś ich z sobą?

Czego, Ayo?

Jak to czego? Rękawiczek!

Nie mam żadnych rękawiczek. Te, które przywiozłam z domu, szybko komuś oddałam.

Nie mówię o tym, co było dwa lata temu. Mówię o rękawiczkach, które kupiłaś na dzisiejszy wieczór.

Nie kupowałam żadnych rękawiczek. Ayo, o co ci właściwie chodzi?

O co chodzi! To ja powinienem cię o to spytać! Czy już przed tygodniem nie pokazywałem ci zaproszenia?

Owszem, pokazywałeś, ale...

Kochanie, wręczyłem ci czek na piętnaście funtów, byś mogła sobie kupić wszystko, czego ci będzie trzeba.

Myślałam, że chcesz, abym wystąpiła w nowej sukni.

Co u diabła, zapomniałaś o rękawiczkach?

Nic mi nie mówiłeś o rękawiczkach.

Po co ci miałem mówić. Stało jak byk na zaproszeniu. Czarno na białym. – Wyjął z kieszeni kopertę, z koperty wyjął zaproszenie i podsunął jej pod oczy.

Przeczytaj sama. No, przeczytaj.

Monika przeczytała ostatnią linijkę.

Ależ, Ayo, tu chodzi tylko o tych, którzy mają dostąpić prezentacji. My nie.

Ayo złapał się za głowę. – My też mamy dostąpić prezentacji.

Skąd mogłam wiedzieć? Nic mi o tym nie mówiłeś.

Skąd miałaś wiedzieć! Dwa tygodnie zabiegałem o to, a ty pytasz mnie, skąd miałaś wiedzieć. Po co byśmy tu mieli przychodzić, gdybyśmy nie mieli zostać zaprezentowani?

Bardzo mi przykro – oświadczyła Monika – nie przyszło mi to na myśl...

Nigdy nic ci nie przychodzi na myśl!

Bangele i Kola skulili się w cieniu, chcieli zaczerpnąć powietrza, a oto mimo woli musieli podsłuchiwać, nie mogli się wycofać, na to byłe już za późno.

Znasz ich?

Ayo Faseyi. Poliklinika uniwersytecka.

Faseyi mówił dalej, ale już z mniejszą emfazą.

Mogłaś się raz zdobyć na trochę inicjatywy. Nawet jeśli myślałaś, że nie mamy być przedstawiani, to wiedziałaś, że na przyjęciu będą Ich Wysokości i mogłaś się raz zdobyć na odrobinę inicjatywy.

Strasznie mi przykro.

Kochanie, gdyby na garden-party miała się pojawić twoja królowa, czy też poszłabyś tam bez rękawiczek?

Już mówiłam, że bardzo mi przykro. Naprawdę. Może lepiej wrócę do domu.

Odpowiedz mi na pytanie. Czy przyszłabyś bez rękawiczek na przyjęcie, na którym miałaby być królowa?

Nie wiem, Ayo, doprawdy nie wiem. Nigdy nie obracałam się w takich sferach.

Kochanie, zadziwiasz mnie. Chodzi o najprostsze reguły towarzyskie, o których wie każda inteligentna osoba. – Ayo spojrzał na zegarek, gryząc ze zdenerwowania wargi i starając się coś szybko wymyślić. I znalazł wyjście z sytuacji. – Oczywiście. Mama na pewno ma w domu parę rękawiczek Chętnie ci pożyczy.

Dziewczyna o łagodnym głosie zauważyła: – Nie, Ayo. Będzie dużo prościej, jeśli wrócę do domu.

Co mi z tego, że zostanę przedstawiony bez żony? Idziemy po rękawiczki.

Nim wrócimy, przyjęcie się skończy.

Na myśl o tym Faseyi zatrzymał się. – Dobrze, chodź. Ale kiedy nas wezwą, ukryj się gdzieś z tyłu.

Weszli do środka, a Kola i Bandele odzyskali swobodę ruchów.

Prawdziwa małżeńska kłótnia.

Bandele westchnął. – Będę się musiał o tym jutro nasłuchać.

Od kogo?

Od Faseyi. Jestem z nim w tak zwanych zażyłych stosunkach.

A więc to się często zdarza?

Co najmniej raz przy każdej okazji towarzyskiej, nie wyłączając ich domowych przyjęć.

Znów będzie padać. – Koła strącił z ręki kroplę deszczu.

Czy przestawało?

Co z tym klimatem? Dawniej pora deszczowa była wyraźniejsza. I trwała najwyżej cztery miesiące. No, czasem pięć.

Wybuchy atomowe! – oznajmił Bandele swym najgłębszym basem.

W zeszłym tygodniu odczułem nagle straszny głód kolorów, wstałem więc skoro świt, by zobaczyć wschód słońca. No i co? Nad światem wisiała ewedu.[cienka jarzynowa zupka]

Chodź, uciekajmy z tego deszczu.

Sagoe wcisnął się w pożyczony smoking i wcale nie wyglądał na dziennikarza, gdy zmagał się oto dzielnie z ambasadorem, godnie reprezentującym swe stanowisko. Sagoe był w rozpaczy. Od wymarzonego „oświadczenia złożonemu naszemu specjalnemu wysłannikowi” oddzielało go wiele lat zaprawy dyplomatycznej; ostrożności ambasadora nie dawało się w żaden sposób obejść.

W tamtych czasach wszyscy nasiąkliśmy propagandą, „sekret życia odkryty przez lekarzy Stalina”. Plazma żywych dzieci, i każdy zastrzyk z tej plazmy odmładzał Stalina o dziesięć lat. Stalin nigdy nie umrze, mówiło się.

Cóż – odparł z wolna ambasador – w pewnym sensie mógłbym się z tym zgodzić. Stalin, tak jak i inni dyktatorzy, uzyskiwał własną długowieczność za cenę życia innych ludzi. Ale to już leży w naturze dyktatorów, że mają dosyć – nazwijmy to – drapieżny stosunek do życia ludzi.

Zgadzam się z panem, panie ambasadorze. Ale mimo to uważa pan jednak, że dyktatura jest często najwłaściwszą formą rządów?

Jak już zauważyłem przedtem, wszystko zależy od tego, o jaki kraj chodzi.

Jeśliby wziąć na przykład pański kraj, to czy uważa pan, panie ambasadorze...

Wybaczy pan, panie Sagoe. Muszę powitać nowo przybyłych gości...

Sagoe zaraz za drzwiami wpadł na Kolę i Bandelego.

Co mu się stało?

Pewnie nie udało mu się zdobyć oświadczenia. Sagoe, poczekaj!...

Zobaczymy się w domu – odkrzyknął Sagoe.

Musi być dziko zawiedziony. Nie poczekał nawet, żeby się upić.

Ambasador podszedł do państwa Faseyi, a za nim kelner z tacą pełną szampana. Monika lekko pokręciła głową. Faseyi od razu zrobił niezadowoloną minę. Ambasador okazał uprzejme niedowierzanie: – Pani w ogóle nie pije?

Nie, tylko czasem szklaneczkę wina palmowego, kiedy nasz służący jest do nas dobrze usposobiony.

Ambasador roześmiał się i wykonał bezradny gest. – Bardzo mi przykro, obawiam się jednak, że nie mogę służyć pani palmowym winem.

Usłyszał to jeden z roznoszących wino kelnerów. Faseyi oddalił się, by odszukać mistrza ceremonii, a gdy powrócił, Monika trzymała w ręku szklaneczkę palmowego wina, a jeden z kolegów Faseyi zapytał ją właśnie: – Co tu pani ma, Moniko? Mist alba?

Skąd ty to wytrzasnęłaś? – krzyknął Faseyi.

Przyniósł mi je jeden z kelnerów. Usłyszał, że rozmawiamy o palmowym winie, pobiegł do domu i przyniósł mi. Czyż nie słodki!

Faseyi poszedł wyżalić się Bandelemu: – Wiesz, co ona znowu wymyśliła...

Bandele przybrał wyraz nieskończonej cierpliwości. – No co?

Nie wystarczyło jej, że nie wiadomo po co odmówiła szampana, ostatecznie większość kobiet nie pije. Ale trzymają dla towarzystwa kieliszek w ręku. Czy jest w tym coś złego?

Ależ nie, ależ skąd – szepnął Kola.

Faseyi spojrzał na niego z serdeczną wdzięcznością. – Ale to jeszcze nie wszystko. To jej nie wystarczyło. Zachciało jej się palmowego wina! Słyszeliście kiedyś o czymś podobnym? Palmowego wina na przyjęciu!

Ponura mina Bandelego nie wystarczyła, by go pocieszyć.

Mógłbym zrozumieć, gdyby był to jakiś dziwczak z londyńskich slumsów. Ale przecież otrzymała wykształcenie. Obracała się w dobrym towarzystwie. Więc czemu stara się okryć mnie hańbą pijąc palmowe wino?

Jak to? – Kola przybrał zatroskany wyraz twarzy. – Więc udało jej się je dostać?

Faseyi okręcił się na pięcie. – Jeśli mi nie wierzycie, to proszę, spójrzcie. Oto stoi tam i popija palmowe wino. A przed chwilą ktoś do niej podszedł i na pewno opowiada teraz o tym na lewo i na prawo!

Och, skąd może wiedzieć, że to palmowe wino?

Wie. Nawet sobie kpił: czy pani pije mist alba? – spytał.

Trzeba było mu powiedzieć, że tak – zauważył Kola. – Ostatecznie łatwiej by to było zrozumieć, gdyby pańska żona nagle źle się poczuła i musiała się napić mist alba.

Tak... być może... być może... Powinienem był o tym pomyśleć. Ale z Moniką i tak by się to nie udało. Zapomniałaby się i prawda wyszłaby w końcu na jaw. Bandele, proszę cię, oddaj mi przyjacielską przysługę. Powtórz mi, jeśli usłyszysz jakieś komentarze. Zawsze lepiej wiedzieć od razu, gdy ludzie zaczynają plotkować, bo można jakoś temu zaradzić. A także... – Faseyi przysunął się bliżej i zaczął mówić szeptem: – Czy mówi się coś o jej sukni?

O co ci chodzi? – spytał Bandele.

Czy nie widzisz, że się niewłaściwie ubrała?

Nie zauważyłem.

W oczach Faseyiego pojawiła się iskierka nadziei: – Nie zauważyłeś? To wielka ulga. Może nikt nie zauważył.

Niestety, myli się pan – wtrącił się Kola.

Och! Więc pan zwrócił na to uwagę?

Ja nie. – Kola zaczął dalej haftować. – Ja nie znam się na sukniach. Ale słyszałem, jak o tym rozmawiano.

Faseyi odwrócił do Bandelego:

No widzisz!

Nie przykładałbym do tego większej wagi – ciągnął Kola – wszędzie pełno jest złośliwych typów, a ci tam – żałośnie pokręcił głową – nie potrzebuję chyba panu tłumaczyć. Wie pan, jacy bywają ludzie.

Nie, nie, to nie żadna złośliwość. Mieli rację. Czy pamięta pan, co dokładnie powiedzieli?

Bandele wtrącił się i poprowadził Faseyiego w stronę żony. Ledwo stanęli przed Moniką, Faseyi wybuchnął: – Znów zrobiłaś wszystko, żebyśmy się rzucali w oczy! Rozejrzyj się! Nawet kobiety w tubylczych strojach są dziś w rękawiczkach.

Bandele wycofał się przy pierwszej, jaka się nadarzyła, okazji i wrócił, by nakrzyczeć na bynajmniej nie skruszonego Kolę: – Po co ci były te kłamstwa?

Ten facet lubi się martwić. Więc mu pomogłem dostarczając materiału.

Bandele pokręcił głową: – Nie masz powodu współczuć Monice. Znam ich oboje jak zły szeląg.

Nie chodzi o współczucie.

Robi wrażenie łagodnej, ale wcale taka nie jest. Nigdy w życiu nie spotkałem twardszej dziewczyny.

Wygląda bardzo młodo.

Mistrz ceremonii przesuwał się wśród gości z listą w ręku, zabierając nielicznych wybranych, by doznali krótkiego momentu spełnienia. Faseyi przyglądał mu się spod oka. Obliczywszy, według alfabetu, kiedy ma przyjść jego kolej, w odpowiednim momencie znów podszedł do Bandelego. To wydało się Monice dość przejrzyste, spuściła więc głowę udając, że wpatruje się w swoje palmowe wino i nic poza tym nie widzi.

Ach, to tu pan się ukrył, panie Faseyi. Proszę pójść po małżonkę i ruszamy.

Moja żona jest... jest dość nieśmiała. Pójdę sam.

Nonsens, nie możemy do tego dopuścić. Zaraz z nią porozmawiam.

Nie, nie, proszę mi wierzyć, nie przekona jej pan. Przez cały wieczór próbowałem i nic nie wskórałem. Chodźmy już.

W parę minut później Bandele pociągnął Kolę za rękaw: – Patrz!

Wasza wysokość, czy mogę waszej wysokości przedstawić... o, wspaniale, zdobyła się pani jednak na odwagę... przepraszam, wasza wysokość, chciałbym waszej wysokości zaprezentować państwa Faseyi z polikliniki uniwersyteckiej.

Kola aż się skrzywił ze zdziwienia:

Co to za facet, ten twój przyjaciel?

Jest uważany na najlepszego radiologa na kontynencie.

Czy uważa się, że ma to jakiś związek z jego zachowaniem!

Bandele wzruszył ramionami.

Faseyi zaraz po prezentacji wycofał się, a Monika poszła za nim. Po pięciu minutach wrócił sam, a Monika pojawiła się dopiero w chwilę później. Była zupełnie opanowana, rozglądała się za Faseyim. Bandele wziął ją pod rękę. – Zostań tu chwilę z nami.

Gdzie jest Ayo? Widziałeś go?

Był tu przed chwilą... O, stoi tam z senatorem Okatem. Czy mam go przyprowadzić?

Nie, nie, nic ważnego.

A propos, czy znasz Kolę?

Jestem żoną Ayo. – W głosie Moniki brzmiała nieukrywana wrogość.

Kola pracuje w Instytucie. Wykłada historię sztuki.

Ależ tak, wiem. Mój mąż mi to przed chwilą powiedział. Powiedział, że pan słyszał, jak omawiano moją rzekomą nagość. Czy to prawda?

Kola czuł, że powinien podziwiać jej otwartość. Ale w danym momencie stracił głowę i nie wiedział, co powiedzieć.

Nagle w jego głosie pojawiła się autentyczna troska: – Czy będzie miał przeze mnie jakieś przykrości?

Bandele roześmiał się. – Nie martw się. Gdzie zostawiłaś szklankę? Ja też bym się chętnie czegoś napił.

Monika pokazała, gdzie stoi jej szklanka, i Bandele ruszył po wino.

Od jak dawna zna pani Bandelego?

Bandele jest naszym przyjacielem. Kiedy Ayo nie ma pod bokiem swojej matki, użala się Bandelemu.

Użala? Nie rozumiem.

Owszem, rozumie pan. Na pewno mówił o mnie z Bandelem. Bo jakże inaczej przyszłoby panu do głowy wspomnieć o tym, co pan o mnie usłyszał?

Kola milczał.

Czy też jest pan po prostu zawodowym plotkarzem? Jak większość przyjaciół mego męża. Zresztą wcale się z tym nie kryją. Jedynie Ayo złości się, gdy to mówię.

Mam nadzieję. Mąż ma prawo wymagać szacunku dla swoich przyjaciół.

Ależ oni są plotkarzami. I w dodatku większość plotek rodzi się w ich wyobraźni. Nie chce pan przyznać mi racji? Przecież pan na pewno o tym wie.

Od jak dawna jest pani tutaj?

Od dwóch lat. A może uważa pan, że to za krótko, aby dojść do jakichś wniosków?

Och nie. Czasem wystarczy tydzień.

Wystarczył. Z początku oburzałam się, ale szybko przywykłam. Teraz mnie nawet bawi, gdy przysłuchuję się rozmowom kolegów męża. Widzi pan, nigdy przedtem nie obracałam się w uniwersyteckich kręgach. Pewnie zbyt wiele oczekiwałam. A tu wszystko wygląda tak samo jak w mojej Szkole Pedagogicznej.

Czyli uważa nas pani za stado brytyjskich guwernantek?

Och, nie, nie chciałam być niegrzeczna.

Bandele wrócił, niosąc coś do picia.

Czy mam panu powtórzyć, co o panu słyszałam? – ciągnęła Monika.

Nie, nie jestem specjalnie ciekaw.

Ależ jest pan. Wszyscy chcą wiedzieć, co się o nich mówi. Proszę spytać Ayo.

No, to co pani o mnie słyszała?

Widzi pan. Więc po pierwsze ma pan przyjaciela, którego wszyscy uważają za wariata.

Mieliśmy mówić o mnie.

Właśnie to robię. Pracuje pan nad ogromnym obrazem, na którym umieści pan wszystkich bogów, a ja chciałabym przyjść i go obejrzeć.

Jeszcze nic nie ma do oglądania. Dopiero zacząłem.

Jak to dopiero? Czyż jakaś gniewna matka omal nie zdemolowała pańskiej pracowni, ponieważ pozowała panu jej córka? Ileż ja się o tym nasłuchałam!

Cóż, widzę, że jest pani dobrze poinformowana.

Zatem mogę przyjść i zobaczyć?

Szczerze mówiąc nie. Obraz nie nabrał jeszcze znaczenia.

No dobrze. To może kiedyś później?

Tak, później.

Muszę iść i odszukać męża. Czy mogę panów przeprosić?

Bandele czekał, aż Monika się oddali. – Co między wami zaszło? Pokłóciliście się?

Nie, nie...

Mówiłeś takim tonem, jakbyś się złościł.

Czemu miałbym się złościć?

To już wiesz tylko ty sam. Czy pójdziemy do nich jutro na lunch? Faseyi mnie przed chwilą zaprosił.

Co mnie to obchodzi?

Zaproszenie objęło również i ciebie. W gruncie rzeczy chodziło przede wszystkim o ciebie. Nie znasz Fasha. Musi się dowiedzieć, coś ty jeszcze słyszał, i jest to dla niego sprawa nie cierpiąca zwłoki.

Cóż, ponieważ niczego nie słyszałem, będzie to musiał wybić sobie z głowy.

Przyjedzie jego matka – wkrótce będziesz to znał na pamięć. Po każdej takiej scenie Fash posyła po matkę, żeby przemówiła Monice do sumienia. Bo one się świetnie rozumieją, mam na myśli matkę i Monikę. A ja lubię czasem zjeść coś naprawdę smacznego – pani Faseyi zaś jest kulinarnym geniuszem.

No to życzę szczęścia, idź i obżeraj się!

Coś cię dziś ugryzło, Kola.

Niby co? Nie męcz mnie. Nic mi nie jest.


Następnego dnia po południu otworzyła im drzwi Monika.

Mam nadzieję, że jesteście głodni. Bardzo was o to proszę. Moja teściowa już od rana coś pichci.

Faseyi powiedział tylko: – Kola nie zna jeszcze mamuśki, prawda?... Mamo, proszę... – i zniknął v/ kuchni.

Przyniosę piwa – zaproponowała Monika i zwróciła się do Koli: – W Nigerii pije się głównie piwo, prawda? Ja nigdy nie piłam, póki nie przyjechałam tu i nie skosztowałam palmowego wina. Teraz stale piję to wino.

Faseyi wrócił z kuchni. – Przepraszam. Mamuśka twierdzi, że w tej chwili nie może odejść od pieca. Powiedziałem jej, że już tu jesteś, Bandele.

No to mama zdwoi wysiłki. Bandele jest jej ulubieńcem. W przeciwieństwie do innych przyjaciół Ayo.

Kochanie, jak możesz tak kłamać?

To jak mama przyjdzie, sam się jej spytaj.

Dosyć tych nonsensów. Już ci mówiłem, że nie życzę sobie, abyś rozmawiała z mamuśką o moich przyjaciołach.

Z kuchni dobiegł donośny, głęboki głos: – Moni!

Zdaje się, że mamie trzeba pomocy. – I Monika znikła w kuchni.

W parę minut później Faseyi, który nie przestawał się wiercić, skinął na Bandelego, zaciągnął go na balkon, i dopiero w najostatniejszej chwili przypomniał sobie o Koli i zawołał: – Przepraszam cię na minutkę. Czuj się jak u siebie w domu.

I zza drzwi balkonu dobiegł Kolę niespokojny głos: – Czy powiedział ci, co jeszcze słyszał? Czy dowiedziałeś się, kim są ci ludzie? – Kola z rozmysłem postarał się wyłączyć uwagę, przestać słyszeć.

Przez chwilę był sam. Monika zajrzała z kuchni i spytała: – Dokąd oni poszli? – a on wskazał na balkon. Powiedziała: – Aha! – tak jakby zrozumiała wszystko, a fakt ten i zaskoczył ją, i zmartwił. Chwilę stała, wahając się, w drzwiach, wreszcie wycofała się.

Tamci rozmawiali bez końca i wkrótce Kola poczuł, że ogarnia go senność – efekt piwa. Nagle usłyszał, że otwierają się cicho drzwi prowadzące na zewnątrz domu, ktoś miękko poruszał się za jego plecami. Ciepła jasna ćma dotknęła jego policzka i wsunęła się między niego a niski stół. To coś zajrzało do szklanki, którą trzymał w ręku, wypiło łyk i skrzywiło się czując gorzki smak. Potem przytuliło twarz do palców Koli, a on mało nie wypuścił trzymanych w ręku orzeszków. Po twarzy muskał go krótki jasny warkocz stojącej do niego tyłem małej albinoski. Była potulna i nieśmiała; kruche, wprowadzające niepokój dziecię zmierzchu.

Weszła Monika: – Usaye! Jak ty się zachowujesz. Chodź tutaj!

Kola z niedowierzaniem zamrugał.

Usaye jest córką naszego kucharza – powiedziała Monika.

Czy to albinos?

Nie. Ani on, ani jego żona. Dlatego jest to takie zadziwiające. Oboje są tak samo czarni jak pan. Och, mam nadzieję, że nie razi pana słowo czarny?

Rażą mnie raczej te idiotyczne eufemizmy: kolorowy, ciemnoskóry, brunatny...

Byłam tego pewna. Ale stwierdziłam, że muszę tu uważać. Czemu ludzie są tak drażliwi? Oj, znowu zaczynam... Opowiadałam panu o Usaye, ma ona czworo rodzeństwa i dwoje oprócz niej to albinosi. A matka oczekuje szóstego dziecka. Biedny ojciec ma śmiertelnego pietra.

Ta mała wygląda przerażająco krucho.

Usaye ma z nich wszystkich najsłabszy wzrok.

Zauważyłem.

Myślę, że przychodzi tu ze względu na mnie. Na mój kolor.

Jest cała puszysta... jak jednodniowe kurczę. Usaye, chodź tu i napij się jeszcze piwa.

Nie, lepiej nie.

To jej nie zaszkodzi... Jeszcze lepszy byłby koniak. Widzi pani, jak się zarumieniła?

Usaye popijała piwo z tym samym co przedtem niesmakiem. A potem zajrzała Koli w twarz i zaczęła z odległości cala oglądać jego ubranie. Kola poczuł, że się o nią boi.

Jak ona przechodzi przez ulicę?

Powinna nosić okulary. Znalazłam już optyka, który zapisze jej szkła.

Usaye równocześnie pociągała i odpychała Kolę. – Ona jest jak świeżo zniesione jajko – zauważył, skorupka nie zdążyła jeszcze stwardnieć... jak pulsujące, miękkie ciemię niemowlęcia... Och, niech pani nie zwraca uwagi na moje bredzenie, to mi się czasem zdarza, takie głupie sentymenty...

Monika spojrzała na niego ze zdumieniem. – Powiedział pan: głupie sentymenty?

Kola myślał, jak by tu się wycofać, a Monika zaproponowała:

Podejdźmy do okna.

Okno wychodziło na podwórze. – O, tam! Widzi pan ten pień? Ona jest tak krótkowzroczna, że często z nim rozmawia.

Dlaczego pani jeszcze nie załatwiła jej okularów?

Ayo stale obiecuje, że ją zawiezie do optyka. Kłopot z tym, że ja nie mam auta, no i nie umiem prowadzić.

W porządku. Ja coś wymyślę.

Przyjedzie pan po nią?

Tak, oczywiście. Sam po nią przyjadę.

Dziękuję – powiedziała Monika.

Czy obraziłam pana wczoraj wieczorem? – spytała po chwili.

Mnie?... Czym?

Bo zachowywał się pan dosyć wrogo. A może należy pan do tych osób, które są przeciwne mieszanym małżeństwom? Wiem, że wielu przyjaciół Ayo mnie potępia.

Czyż nie jest to wyłącznie sprawa pani i pani męża?

Cieszę się, że zabierze pan Usaye. Czy nie uważa pan, że pana wykorzystuję?

No wie pani, niech pani nie będzie śmieszna.

Ja uważam, że pana wykorzystuję, ale nie mogę utrzymywać, aby mi z tego powodu było przykro.

Wpatrzony w pieniek drzewa i czując na rękach dotyk rzęs oglądającej go Usaye Kola nie zauważył, kiedy Monika wyszła z pokoju. Nagle wrócił do życia, przyjrzał się z bliska dziecku i w duchu aż zakrzyknął. Od dawna stracił nadzieję, że wśród dzieci sąsiedztwa znajdzie twarz, która by była odpowiednią twarzą dla służebnicy Obaluwaiye, [Obaluwaiye — tak eufemicznie nazywa się Seponę, boga wiecznej ospy (przyp. tłum.).] i teraz Usaye wydała mu się nieoczekiwanym darem niebios; i kolor, i rysy były tym właśnie, czego szukał. Zobaczył Usaye z tą jej księżycową skórą, jak siedzi u stóp Obaluwaiye, a na jej twarzy maluje się każda faza eksperymentów bożego bicza.

I wtedy poczuł, jak budzi się w nim podstępnie wielka tęsknota – chyba w tym momencie mogła to być tylko tęsknota, a nie zaczątek czułości, która mogłaby mu przeszkodzić w tworzeniu... i oto usłyszał, jak otwierają się drzwi balkonu i woła go Bandele.

Odwrócił się nagle i nie pozostawiając sobie czasu na namysł, uciekł.




4


Nawet dzieci wiedziały, kto to Simi. Zony klękały i modliły się, żeby ich mężowie zgrzeszyli sto razy ze stoma kobietami, ale żeby nigdy kroki nie zaprowadziły ich do Simi o wolno opadających powiekach. Bowiem wówczas nie mogli już mieć nadziei na zbawienie, ich dzieci i ich domy zamieniały się w cienie minionych złudzeń, uczyli się od Simi nowego spojrzenia na życie i miłość, pogrążali w kanibalistycznej rzeczywistości. Simi łamała mężczyzn, kruszyła przyjaźnie. Odznaczała się taką niewinnością, że nie podlegała władzy lat i każdy mężczyzna uważał, iż to on ją zdradził, nigdy nie dopuszczał myśli, że to ona wyrządziła mu krzywdę, i bronił jej przed gniewem kobiet, które tej niewinności nie potrafiły dostrzec. Powstało oczywiście wiele pieśni o miłościach Simi, pieśni pełnych uwielbienia, a także pieśni pełnych obelg, ale odnoszących się nie do Simi, nigdy do Simi, lecz kobiet, które ośmielały się bluźnić bogini spokoju, Simi, Królowej Pszczół o skórze koloru jasnej ziemi, widzianej z powietrza ziemi Kano. Simi nigdy nie opłacała pochwalnych pieśni, robili to mężczyźni. Ale najczęściej były to akty spontanicznie oddawanej czci; poeta patrzył na nią i pieśń wyrywała mu się z piersi.

Będąc w towarzystwie Simi siedziała nieruchomo, spokojna, na nic nie reagując, obojętnie przyjmując hołdy goszczących ją mężczyzn. A jednak zauważyła ich i kiedy odchodzili oniemiawszy, z pustymi kieszeniami, upokorzeni w swej męskości – gdyż Simi dotrzymywała im kroku w piciu wina, nie zdradzając swej tajemnicy, choć oni wykrzykiwali z siebie wszystko i odchodzili zachrypnięci, na miękkich nogach, smutniejsi i bynajmniej nie mądrzejsi – wtedy Simi dokonywała wyboru, nie zdradzając go nawet spojrzeniem.


Chodź no tu. Chodź, młody Egbo! – Nauczyciel geografii, jedyny człowiek z tego balansującego nad brzegiem przepaści zawodu, który dostrzegł iskierkę dobra w „tym Egbo”, chwycił go za kołnierz nowej sportowej kurtki i zaciągnął do swojej klasy. Badawczo przyjrzał się granatowemu suknu i odznace szkolnej, zwiastującym nadchodzącą wolność, bowiem kupowali je jedynie uczniowie najwyższej klasy i Egbo odczekał, aż zaczęły się zbliżać wakacje. – Młody Egbo – oświadczył nauczyciel – jesteś wybrykiem natury. Czy wiesz, że sześciokrotnie groziło ci wydalenie? Sześciokrotnie w ciągu tych paru lat szkoły średniej. Młody Egbo, powinieneś mnie poprosić o zaświadczenie, bowiem fakt ten nie może nie wywrzeć wrażenia na każdym myślącym człowieku.

Tak, proszę pana – odparł kręcąc się niespokojnie Egbo. Tylko ten jeden nauczyciel potrafił, ale za to niezawodnie, wprawić go w zakłopotanie.

Tak, ustanowiłeś swoisty rekord. Ale posłuchaj mnie dalej. Wierz mi, że potrafię rozpoznać człowieka opętanego myślą o seksie. A oto widzę go przed sobą. Masz się trzymać z dala od kobiet, rozumiesz? I precz z moich oczu, ty marny robaku ludzkości.

Nauczyciel ten wychował się w tradycji hiperboli, dla nikogo bowiem nie było tajemnicą, że Egbo panicznie obawia się kobiet. To znaczy obawiał się jeszcze nie dawniej niż tydzień temu, a potem uszu nauczycieli dobiegła historia nocy w mieście, historia eskapady, w której Egbo nie tylko uczestniczył, ale którą warto było zapamiętać właśnie z uwagi na jego udział. Sześciu młodych diabłów pijanych euforią Ramadanu poprzedzającego nadchodzącą wolność, a wyzwolonych z tyranii egzaminów, po raz pierwszy w życiu zuchwale wtargnęło do jakiegoś nocnego lokalu. I dopiero po dłuższym czasie towarzysze Egbo zdali sobie sprawę, że ani razu nie podniósł się on, by zatańczyć, że nie wymówił ani jednego słowa i ani na chwilę nie przestał wpatrywać się w Simi.

Spójrzcie na Egbo! Czyś ty nigdy dotąd nie widział żadnej kobiety?

Oni już tacy są! Nie ma większych kobieciarzy niż ci księży synkowie.

Po końcowych egzaminach, gdy ostatnia praca piśmienna trafiła w ręce namiestnika prześladowców, miało się wrażenie, że to sam czas się rozluźnił. Zimna, sucha pora roku wywoływała uczucie podniecenia i lekkości, przestawano uświadamiać sobie przestrzeń i czas, nawet przyroda stawała się lekkomyślna, świadczył o tym kurz i szelest spalonych liści. Wczesnym rankiem i późnym wieczorem powietrze kąsało chłodem, a w południe pustułki krążyły wokół dymów wypatrując, czy nie ucieka stamtąd jakaś wiewiórka lub szczur. Ale skóra wyczulona była najbardziej na ukąszenie nocy, i kiedy szli ścieżką buszu wśród łaskocących ekanów, powietrze uderzało do głowy jak róg mocnego palmowego wina po dziesięciodniowym poście i po trzech milach wędrówki, gdy w gardle wyschło, a usta popękały, Egbo poznał, co to jest prawdziwe pijaństwo.

Usiadł przy stole, nie czując skrępowania, gdyż nie zdawał sobie sprawy z własnej dziwaczności. Simi, w tym nieśmiertelnym momencie swego życia, siedziała w środku towarzystwa, które potem tak dobrze poznał, nikogo nie obdarzając swymi łaskami. Jej stół rozbrzmiewał śmiechem, brzmiał on pusto, to prawda, ale wydawał się nie dotyczyć samej Simi. – Ma oczy ryby – szepnął Egbo, a chłopcy zawołali: – O, nasz morski człowiek znalazł sobie Wodną Mamkę.

Raz Simi podniosła oczy i zobaczyła go. To śmieszne, pomyślał, patrząc jej w oczy, gdyż pojawiły się przed nim rozłożone na ladzie rzeźnika płaty świeżej wątroby o zimnej, szklistej głębi. Przez dłuższą chwilę Simi nie spuszczała z niego wzroku i Egbo, zmieszany i nieporadny, wstał powoli, czując, że krew pulsuje mu w głowie, tak że nie mógł się zastanowić, co ten wzrok oznacza, nie mógł wyciągnąć z niego żadnych wniosków, wiedział tylko, że Simi spojrzała i zobaczyła go. Lepiły mu się ręce, zerwał się i potykając wybiegł na ulicę, biegł na oślep, wśród straganów z orzeszkami kola i smażonym mięsem, a handlarze zaśmiewali się wołając: – O, jeszcze jeden upił się do nieprzytomności!

Droga powrotna w pamięci Egbo pozostała niby gorączkowy stan, w którym docierały do niego tylko stłumione dźwięki, odległe echo ćwierkania świerszczy i ukradkowy szelest nocy, a on zataczał się od lubieżnego ukąszenia węża i radował trucizną, która zamieszkała w jego żyłach.

Egbo wyjaśnił to następnego dnia w klasie. – Gdybym zobaczył ją przed egzaminem z zoologii, napisałbym o Królowej Pszczół. Żeby podręczniki dowiedziały się raz na zawsze, jak wygląda prawda.

Podobne zdania zawsze trafiały do uszu nauczycieli. – Chodź tu, młody Egbo, przedwcześnie ogarnięty manią...

Później Egbo przyznał się Simi: „Był to mój pierwszy i ostatni spontaniczny postępek”. Od razu bowiem opuścił szkołę, znalazł pracę i zaczął oszczędzać. Z takim samozaparciem, że jak sądził, mógłby śmiało zamieszkać na pustkowiu jako święty pustelnik. Jadł tylko tyle, by nie umrzeć z głodu, a jedynej rozrywki dostarczała mu biblioteka publiczna. Z osiemnastoma funtami w kieszeni, w butach o trzycalowych gumowych podeszwach, które miały dodać mu wzrostu i odwagi, w garniturze z kamgarnu i w krawacie – biały wykrochmalony kołnierzyk ostrym kantem wcinał mu się w szyję – Egbo jak burza wpadł do Ibadanu, gdzie nadal królowała Simi. Pomyślał, że należałoby znaleźć przewodnika, i przyszedł mu na myśl rówieśnik, który był już studentem. Wydawało się, że nie mógłby dokonać lepszego wyboru i zawahał się dopiero przed drzwiami niczego nie podejrzewającego przyszłego gospodarza, gdyż na drzwiach przyczepiona była pineskami kartka następującej treści: E. AYO DEJIADE, SEKRETARZ S. C. M. PROSZĘ PUKAĆ I WCHODZIĆ W IMIĘ BOGA.

Miał już zamiar uciekać, ale Dejiade otworzył drzwi: – O, Egbo! Co tu robisz? – Egbo nawet się nie uśmiechnął. – Co to znaczy? – spytał, stukając palcem w kartkę. – Czyżbyś przejął rodzinny sztandar?

Pragnąłbym, abyś i ty to zrobił – oznajmił Dejiade, syn kolegi zmarłego ojca Egbo. Pastor Dejiade długo nie ustawał w wysiłkach, aby uzyskać pieczę nad synem przyjaciela, pragnął, żeby zajęła się nim jego parafia. Ale ciotka Egbo nie chciała o tym słyszeć. – Nie dostaniesz go ani ty, ani ten stary diabeł, jego dziadek – oznajmiła – sama zajmę się jego wykształceniem.

Studencka izdebka Dejiade obwieszona była oprawionymi w ramki maksymami malującymi w najczarniejszych barwach grzeszne życie i Egbo od razu zrozumiał, że złudne były jego nadzieje, iż uzyska dla swoich planów poparcie Dejiade.

Byłoby to głęboko niemoralne – oświadczył Dejiade i nie pomogło odwoływanie się do jego poczucia koleżeństwa. – Prawdziwe koleżeństwo okażę ci zostając w domu i modląc się za ciebie.

Oh, nie powinieneś odrywać się od książek! – zawołał Egbo. – Proszę cię, nie zajmuj się mną.

Zawsze modlę się, nim zabiorę się do kucia – zapewnił go Dejiade. – Około jedenastej robię sobie przerwę na herbatę. Jeśli moje modlitwy zostaną wysłuchane, oświeci cię łaska boża i wrócisz, by coś ze mną przekąsić.

I Egbo autentycznie przeraził się, już widział, jak modlitwa Dejiade odnosi skutek i jak zawiedziony wraca do domu. Idąc przez teren uniwersytecki czuł, że coraz bardziej się boi. Postawa Dejiade wydała mu się nagle rozsądna, słuszna i sprawiedliwa. Zgnębiony pobożnością przyjaciela aż pocił się ze strachu, aby nie podziałała magia tekstu modlitwy. I aby jej przeciwdziałać, sam zaczął się modlić: – Panie Boże, błagam cię, zapomnij o mnie tej nocy, pozwól mi szukać zguby. Pobłogosław mego przyjaciela w jego pracy. Spraw, Panie, aby mi świecił przykładem, a mnie pozostaw memu grzesznemu życiu, aby jego przykład miał kogo oświecić.

Przecież pobożność objawić można także składając ofiarę z samego siebie, a czymże innym niż taką ofiarą była ta modlitwa?

Simi zastał w trzecim nocnym lokalu, do którego zajrzał. Nie od razu ją zobaczył, ale o jej obecności świadczyło zachowanie się grupy mężczyzn. Otwarty dziedziniec pełen był Simi, jak zwykle niewzruszonej, spokojnej, zachowującej dystans. Ci, którzy przechwalali się, że uzyskali miłość Simi, nigdy nikogo nie mogli o tym przekonać, kobietę tę uformowała bowiem odległość, zapewniając jej wieczną niewinność. Tak jakby nigdy nie miała żadnego kontaktu z światem, toteż mężczyźni, którzy z nią spali, wpadali później w rozpacz widząc, że w najmniejszej mierze nie przeniknęli jej Skorupy. Kiedy spotykało się zimny i szklisty jak wątroba wzrok Simi, jakiekolwiek powoływanie się na akt miłosny stawało się bluźnierstwem. Zatem mężczyźni nie mogli się nigdy znudzić tą, której nie posiadali, a pozory posiadania wprawiały ich w szał, wzbudzając nie dające się zaspokoić pragnienie.

Ona jest Królową Pszczół, myślał Egbo. I mężczyźni muszą przed nią tańczyć, muszą być jej błaznami. Stał w przejściu, odsuwając chwilę, gdy odetnie sobie odwrót zasiadając przy stoliku i zamawiając coś do picia. Stał więc zbierając siły, aby dokonać aktu poddania się bestii, która czekała tylko, by go pożreć. Kiedyś, w czasach kiedy komunikacja lotnicza była jeszcze w powijakach, stał tak na lotnisku w Warvi, na źle utrzymanym, porośniętym krzakami polu startowym, czekając, aż wchłonie go w siebie kruchy Dove. Egbo stał, obok stała jego ciotka, stał i rozmyślał nad lekkomyślnością tej zahartowanej w lotach kobiety, dla której ważniejsze były jej handlowe interesy niż jego życie. I wspominał swoich umarłych rodziców, pastora Johnsona i jego żonę, księżniczkę Egbo. Ofiarowując mu pierwszy zeszyt ciotka wypisała na nim nazwisko Egbo i przy tym nazwisku pozostał. Kiedy podrósł i zaczął samodzielnie myśleć, doszedł do wniosku, że nazwisko Johnson nie jest nazwiskiem wyzwalającym tęsknotę, nadal więc używał nazwiska Egbo. „Musisz iść do szkoły – oświadczyła ciotka – musisz iść do szkoły w Lagos i stać się cywilizowanym człowiekiem. Ten twój pogański dziadek nauczyłby cię tylko liczyć żony i zyski ze szmuglu”.

Kiedy unieśli się w powietrze, z dala od zapachu i wilgoci wody strach znikł. Egbo walczył na każdym stopniu schodów prowadzących do samolotu, kopiąc, gryząc, trzymając się kurczowo poręczy, a znalazłszy się w kabinie usiłował otworzyć okienko, wzbudzając śmiech reszty pasażerów. Motor zaczął gwałtownie pulsować i pod wpływem wibracji maszyny Egbo uspokoił się nieco, ale po chwili znów zaczął krzyczeć. Nagle zobaczył, że skrzydła maszyny manewrując płatami przybierają poziomą pozycję, tak samo postępował on, kiedy udawał przed sobą, że fruwa. Uspokoił się. Spojrzał w dół, na rzekę i defilujące przed oczyma mangrowce, i zaczął podskakiwać na siedzeniu. Ale w tej samej chwili uniosło się nad nim niebo, szeroki wachlarz pawiego ogona, i Egbo zwrócił się do swojej nowej matki i zapytał: „Mamo, czy to tu mieszka Pan Bóg?” Strach znikł, opadł jak martwy ptak w niknącą w dole zatokę. Resztę drogi Egbo przespał bardzo twardym snem.

Egbo usiadł, z niepokojem obmacał kieszenie i upewnił się, że w jednej z nich znajduje się gruby zwitek banknotów. Podszedł do niego niewielki chłopak o chytrej twarzy naznaczonej wielu rytualnymi cięciami. Długo stał nad jego stolikiem, nim Egbo zdał sobie sprawę, że to kelner. – Poproszę whisky. Nie, raczej koniak. Z lemoniadą. Tak, proszę o podwójny koniak. I lemoniadę.

Chłopiec odszedł i Egbo wstał. Teraz, teraz, nim jeszcze umoczy usta w alkoholu, teraz należy wykonać pierwszy ruch. Teraz, teraz, nim ona podniesie oczy i rozpoznając go napełni beznadzieją, której nie potrafi się wyrwać.

Zadziwiające, jakie się to okazało łatwe. Zaprosił ją do tańca i Simi wstała, i wyszła z nim na parkiet. Wstała jak najzwyczajniej w świecie, niczego tym ruchem z siebie nie dając, niczego ten ruch nie oznaczał, prócz tego, że wstała i podeszła tak, jakby zaproszenia oczekiwała, tak, jak będzie podnosiła się z krzesła za każdym razem, kiedy ktoś zaprosi ją do tańca. Egbo, przepraszając, że lepią mu się ręce, poprowadził ją w rytmicznym fokstrocie, pilnie bowiem uczęszczał w szkole na lekcje tańca i tańczył lepiej niż większość jego kolegów. I myślał: powinienem się tym zadowolić, zadowolić się tym, że trzymam ją w ramionach, i bał się przycisnąć ją do siebie, w obłędnym strachu, że jakakolwiek dalsza próba mogłaby popsuć wieczór. Nie, źle to obmyślił, niczego nie należy robić pośpiesznie. Powinna to być długa, powolna kampania, która doprowadzi do chwili, kiedy już nie będzie musiał o nic jej prosić. Kiedy zostanie przyjęty do grona jej wielbicieli, będzie może mógł odwiedzać ją w domu?

Dziwiąc się sam, skąd wie, że to właśnie należy powiedzieć, spytał: – Co mam przysłać na pani stół? Whisky? A może woli pani dżin?

Jest pan jeszcze bardzo młody – odpowiedziała. – Niech pan nie zaczyna szastać pieniędzmi.

Osadzony na miejscu odprowadził ją do jej mężczyzn i zobaczył, że na stoliku alkohol stoi nie w kieliszkach, lecz w butelkach. A on chciał jej posłać marną szklaneczkę!

Reszta nocy zatonęła w mgle. Egbo czuwał. Mężczyźni przychodzili i oddalali się jak niepyszni, reprezentanci świata wielkich interesów, prawnicy, lekarze, to właśnie lekarze odznaczali się największą pewnością siebie, bowiem w tamtych czasach był to najbardziej elitarny zawód, oznaczający najwyższy poziom intelektualny, opanowanie najgłębiej ukrytych misteriów najwyższych warstw umysłu białego człowieka. Ale Simi zachowywała się jak krzak ciernisty nocą i robaczki świętojańskie krążyły wokół niej niespokojnie i padały wyczerpane u jej stóp.

Tolerowała przy swym stole wielu pieczeniarzy, ponieważ służyli jej za ochronę. Załatwiali dyskretnie jej zlecenia, podsuwali jej pomysły kaprysów, brali prowizję za: „niech pan za mną szepnie dobre słówko” i pili nektar z przelewającego się pucharu niegasnącej nadziei. Egbo siedząc osobno, miotany zazdrością i nienawiścią, bezwiednie wychylił do dna kieliszek koniaku i aż powstrzymał oddech, czując palenie w żołądku i żar w piersi. Uspokoiwszy się jakoś, zaczął się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby się w tym momencie wycofać, i niemal zaczął się już cieszyć na herbatę u Dejiade. Tak, Dejiade dostarczy mu prawdziwej pociechy – Przynieś mi szybko resztę. – I kelner pobiegł gdzieś pośpiesznie.

Koniak zasnuł jego myśli poranną mgiełką dni postu; Egbo czuł, że marzy o akcie spełnienia, choćby groził mu on zgubą, powtarzał sobie, że ostatecznie jego ciało jest jeszcze dziewicze – czemu więc miałby je oddać nie Simi? Czemu to nie Simi miałaby obdarzyć go dogłębną inicjacją w jeden z sekretów życia. I od razu zrozumiał, że to nie o to chodzi. O coś znacznie głębszego, i prawda wypłynąwszy na powierzchnię myśli zniszczyła myśl o wycofaniu się. Podniósł się jak szaleniec, wszystko wydawało mu się proste i to dodało mu odwagi. Oto, czemu myślał o niej tak nieprzytomnie – bo przeznaczone mu było przyjść i zabrać ją stąd, zabrać z dala od tego świata. Pojąć ją za żonę. Przypomniał sobie własne opętanie jedną myślą, swoje pustelnicze życie, brak zainteresowania innymi kobietami i myślał: czyżby to wszystko miało doprowadzić tylko do jednej nocy? Do tej jednej nocy? Nie, nie wolno, aby się to tak skończyło, skończyło tutaj. Simi musi stąd odejść, musi odejść i rozpocząć z nim nowe życie.

Znów stał przed nią. Ona już chyba z tuzin razy odpowiedziała: „nie”, ale Egbo nie był w stanie jej usłyszeć. „Nie, nie mam ochoty tańczyć” – ale Egbo nie usłyszał ani jednego słowa.

Jestem zmęczona, a poza tym nie lubię tej melodii. Innym razem, dobrze?” Ale jak to było możliwe, żeby nie chciała zatańczyć teraz, zaraz, w chwili, kiedy miał jej do powiedzenia coś tak ważnego, a ona lada moment mogła zniknąć z lokalu. Bo wówczas wiedział już o niej niemało, słyszał o tym jej zwyczaju tajemniczego znikania. W jednym momencie Simi siedzi wśród wielbicieli, a już w następnym nie ma jej, ale kiedy odeszła, z kim? – nie wiadomo. I przez parę tygodni będzie się gdzieś ukrywała.

I jak to możliwe, aby Simi była zdolna do podobnie okrutnego pokrzyżowania jego zamiarów: „Nie, nie tym razem”, kiedy na następny przyjdzie może mu czekać jeszcze dłużej, niż trwało przygotowanie do tej okazji! Stał jak wryty i nagle zdał sobie sprawę, że usiłuje podnieść ją siłą z krzesła, nalegając: – Ależ ja mam pani coś ważnego do powiedzenia.

Czy nie może pan powiedzieć tego tutaj? – Jej głos brzmiał łagodnie, oznaczało to nie tyle cierpliwość, co brak zniecierpliwienia.

Egbo nie był w stanie ruszyć się z miejsca... Czyż to nie cud? Twoja twarz jest tak gładka, jak powierzchnia piasku po odpływie morza, ale żadnemu krabowi nie przyszłoby na myśl po niej pełzać, żadnemu swawolnemu dziecku bazgrać na niej patykiem... ayaba Osa... Omo Yemoja...

No, młody człowieku, proszę zmykać. Słyszy pan przecież, że dama nie ma ochoty tańczyć.

Jakiś obcy, nie znany mu człowiek, który nic dla niego nie znaczył, podniósł się oto, by udzielić mu w jej imieniu odprawy. Nigdy już nie będę tak naiwny... nigdy... żeby ośmielać się współzawodniczyć z tymi bogatymi, wybitnymi mężczyznami... Cóż ja sobie wówczas wyobrażałem... ? No i w ten sposób dałem się zaskoczyć, jakiś pieczeniarz przemawia do mnie w jej imieniu, mokra od whisky, chropowata ręka chwyta mnie za przegub dłoni, odrywając ją, odpycham go...

Egbo usłyszał własny głos przekrzykujący muzykę: – Z dala ode mnie z łapami! – A równocześnie myślał: „Chwała Bogu nikt mnie tu nie zna, a jeśli uda mi się przewrócić go i wytarzać w rzygowinach pijaków, to będzie mi warto nawet, gdyby... ”

Zmykaj stąd, przyjacielu. – Ale tamten jeszcze raz go pchnął. – Za kogo ty się uważasz, jak śmiesz tu krzyczeć? – I dwóch jeszcze mężczyzn wstało, by dać mu nauczkę.

W tym momencie zainterweniowała Simi. – Nie, nie, dajcie mu spokój. Przecież to jeszcze chłopiec.

Chłopiec! Tego jeszcze tylko brakowało. Chłopiec!

Jakoś dotarł do swego krzesła. Znajdowało się ono bliżej niż drzwi, a zresztą nie był to moment, aby wyjść. Oczekiwanie było męką, bo nie słyszał i nie widział nic. Nie widział nawet, jak wychodziła.

Upłynęło wiele czasu, wiele godzin, a może zaledwie parę minut, kiedy po raz siódmy pojawiła się przed nim chytra, poznaczona bliznami twarz. – Tak, tak, przynieś mi jeszcze szklaneczkę. Tym razem napiję się whisky.

O ti sah. Madam ni upe yiu.

Co?

Madam. Wou ni npe yiu wa.

Egbo rozejrzał się dzikim wzrokiem dookoła, nie śmiąc uwierzyć. Simi nie było już w lokalu. Gniewnie chwycił chłopca za ucho, szczypiąc go w płatek uszny. – Czy ośmielasz się ze mnie żartować?

Chłopiec skręcił się z bólu protestując.

No to mów! Jaka madam? Gdzie? Gdzie?

Nta. Won wa nnu taxi.

Egbo zrobił wysiłek, by wytrzeźwieć, nie wolno mu ulec halucynacji. Ale chłopiec nie ruszył się z miejsca i wyraźnie wiedział, co mówi.

Reszta yin sah... – Ale Egbo był już daleko...

Drzwiczki taksówki stały otworem, w głębi siedziała Simi. Egbo stanął jak wryty.

No co, nie wsiądziesz?

Egbo niezdarnie raczej wpadł, niż wszedł do środka taksówki.

Oto dzień mego wtajemniczenia, oto dzień mego wtajemniczenia... i przypomniał sobie, jak bardziej doświadczeni chłopcy ostrzegali go, że zbyt niespokojna żądza często uniemożliwia spełnienie... Boże, Boże, w tej godzinie próby nie dozwól, aby mój ptaszek zmienił się w kłak waty...

Nie powinieneś się rzucać na dorosłych mężczyzn, wiesz? Bo cię stłuką na kwaśne jabłko.

Ale Egbo nie śmiał nawet na nią spojrzeć. Myślał tylko o jednym: jak tu uciec, marzył, żeby znaleźć się gdziekolwiek, byleby nie tutaj, pokoik Dejiade wydał mu się bezpieczną oazą szczęścia. Lepsze jego duchowe ćwiczenia niż ta perspektywa upokorzenia. Jak mógł się okazać takim głupcem? Żeby przyjść do niej, do niej, nie wiedząc nic, jeśli nie liczyć przechwałek kolegów i jednej lekcji w czwartej klasie, która obecnie wydała mu się w zetknięciu z rzeczywistością czymś plugawie sprośnym.

Kiedy taksówka zatrzymała się, sięgnął po pieniądze, ale Simi powstrzymała go kładąc rękę na wypukłości poniżej kieszeni i Egbo drgnął. – Schowaj te pieniądze – powiedziała. W domu zamknęła drzwi na klucz i podeszła do chłopca.

Nie śpiesz się. Jesteś jeszcze mało doświadczony. A raczej jesteś całkowicie niedoświadczony'

Jeśli zacznę mówić, nastąpi wytrysk. Jeśli powiem coś, to moja nabrzmiewająca chluba gotowa opaść. Czy wszystkim kobietom wystarczy spojrzeć na mężczyznę, aby wiedzieć, co o nim myśleć? Aby go na wylot zobaczyć?

Simi wyszła do drugiego pokoju, a Egbo rozejrzał się, nic jednak nie zobaczył poza obecnością Simi.

Simi w tej godzinie potrzeby wróciła i postarał się opanować ogarniające go delirium.

... Boże, Boże, jeśli to grzech... Boże, choćby mój ptaszek przez cały następny rok nie miał podnieść głowy, pozwól mi, Panie Boże, abym tej nocy mógł ją należycie uczcić...

Nie rozebrałeś się?... Nie, poczekaj. Pomogę ci. – Z początku nie czuł nic, stał z zaciśniętymi szczękami. – Jesteś jeszcze bardzo młody. – Simi uklękłszy przed nim podniosła do góry twarz. Egbo niemal stracił przytomność patrząc na nią i wyczuł w niej taki smutek, że zaczął się o nią bać i zastanawiał się, czy to jest miłość. Ale trwało to tylko chwilę, bo Simi zaczęła żartować z poważną, jak zwykle, gdy się droczyła, miną. – Bije ci serce. Nie niepokój się. – I dotknęła go, a on poczuł się, że unosi się do góry, że jego nogi przestały dotykać ziemi.

Poczuł zbliżające się niebezpieczeństwo, więc aby oddalić chwilę, gdy zostanie zraniony, spytał:

Nigdy nikogo nie kochałaś?

Ccii...

Zza zaciśniętych zębów wyrwały mu się słowa, których znaczenia nie starał się nawet zgłębić, szukając w nich tylko podpory.

Jestem workiem pocztowym, smaganym przez wiatr, wśród wysokiej trawy porastającej zapuszczone lotnisko w Warvi.

Co mówisz, kochanie?

... workiem smaganym przez wiatr wśród wysokiej trawy...

Co to ma znaczyć, kochanie?

Choć było to cudowne, było równocześnie bólem, i on, który od tak dawna był gotów i był gotów teraz, odkrył, że chodzi o to, by jak najbardziej odsunąć moment spełnienia, wisząc nad przepaścią i trzymając się czubkami palców ostrej skały i czując słodycz krwi w ustach.

... Boże, w ciemnościach pozwól mi...

Co ty mówisz, kochanie?

Bowiem rozkosz musi być grzeszna, a zbytnia rozkosz jest potępieniem. Ten Dejiade, jutro powie Dejiade: Dejiade, twoje życie jest ubogie i martwe.

... wśród ukrytych wód łódka pochwy rozsuwa wysokie trzciny, Panie, nie daj, by skonał zbutwiały kadłub... '

Ależ kochanie...

I samotny strączek przysiadł na zwężającym się, odartym z liści udzie baoabu i zaczął wirować w mgłach burz, ale łodyga nie pozwoliła mu ulecieć...

Kochanie, co się z tobą dzieje?

... kiedy leżał pod wodą, kiedy leżał pod wodą. Były tam dla mężczyzn kutasy, słodkie korzonki dla dzieci, a ponad głową twaróg chmur czekał na wybrańca Pana...

... ciemne czółno w mgły się wsuwa... pozwól mi, Panie, w ciemnościach, w ciemnościach łkać.



5


Nie można było wybrać gorszego poranka na dokuczanie dziewczynie, ale Sagoe po raz pierwszy spotkał się z tą szafą – nigdy dotąd nie był w sypialni – a poza tym nie słyszał rozprawy Dehinwy z matką i ciotką, leżał wówczas nieprzytomny.

Wreszcie spytał: – Czy to ty ją kupiłaś?

Co?

Tę szafę. Czy to ty ją sobie kupiłaś? – Przekrzykiwał deszcz, który znów zaczął lać, był to straszny wysiłek, czuł, jak od niego pęka mu głowa, ale nie mógł dać za wygraną, sprawa była zbyt poważna.

Nikt mnie nie utrzymuje, o ile to masz na myśli.

W każdym razie nie ja.

Ciebie by nie było na to stać.

Nie ma się czym przechwalać.

Posłuchaj, ja dziś nie zmrużyłam oka, teraz muszę lecieć do pracy, może by te zniewagi mogły poczekać, aż wrócę.

Wszystkie kobiety w tym przeklętym kraju uważają, że się je znieważa.

Nakładając na siebie obcisłą sukienkę wiła się jak ryba na piasku, ale Sagoe nie mógł się śmiać, dalej pękała mu głowa. Dehinwa chwyciła za rączkę szafy i otworzyła drzwi, które zasłoniły ją przed wzrokiem Sagoe. Drzwi zakołysały się tuż koło jego głowy i skulił się z niesmakiem.

Nie odpowiedziałaś mi. Czyś ty za to okropieństwo zapłaciła?

Tylko tak dalej. Wyleguj się i napadaj na mnie.

Dopiero teraz Sagoe przypomniał sobie tamte kobiety. Ich obraz powoli pojawiał mu się przed oczyma, tak, widział je, nim upadł i nim pociemniał wokół niego świat. Teraz na trzeźwo powrócił do tamtej chwili, zaczął się zastanawiać, jakie to kłopoty ściągnął na głowę Dehinwy, i zaczęło dolegać mu poczucie winy.

To była twoja rodzina? – spytał ostrożnie.

Nie. Były to wysysające krew wiedźmy z mego rodzinnego miasta. Co ci się zwidziało, że zacząłeś tak wrzeszczeć?

Nie wiem... naprawdę mnie przeraziły, wiesz... szczególnie ta, o nadbudowie nie z tego świata.

To moja matka. I stul już pysk.

Ja chciałem tylko powiedzieć...

Zapomnij, co chciałeś powiedzieć. – I zamiast musnąć tylko nos puszkiem od pudru, zaczęła nim walić sobie po twarzy. Puder uniósł się chmurą, osiadł na jej włosach i szarej sukni. – Widzisz, co ja przez ciebie zrobiłam!

Chyba nie przeze mnie, ale jeśli ma ci to pomóc, to przepraszam.

I dodał serdecznym tonem: – Bardzo było strasznie?

Nie odpowiedziała mu. Wychylił się z łóżka próbując dotknąć jej ręki, ale ona odsunęła się.

No, odpowiedz mi wreszcie, dużo było krzyku?

Dehinwa podeszła do szafy i zamknęła drzwi. Uderzyły go w wyciągniętą rękę. Skulił się tak gwałtownie, że zdziwiona Dehinwa spytała: – Co ci jest?

Nic. To ta przeklęta szafa.

Na litość boską, co ci ona zawiniła?

Jak to co? Dobry Boże! Czy ty nie masz oczu?

Muszę już iść do pracy.

Nie, nie, zaczekaj. Albo przysięgam, że wyniosę ją na dwór i spalę, nim zdążysz wrócić.

Bardzo proszę. Na tym deszczu nie uda ci się jej podpalić.

Przecież z niej aż kapie oliwa! Proszę cię, wyznaj mi prawdę. Zmuszono cię, byś ją wzięła do domu? Dostałaś ją od jakiejś ciotki czy babki i nie śmiałaś jej wyrzucić?

Kupiłam ją. – Dehinwa nie mogła już opanować rozgoryczenia. – I nie pytam, czy ci się podoba, bądź więc tak dobry i zachowaj swe opinie dla siebie.

Ta kobieta jest ślepa... ale przecież nie postradałaś także zmysłu dotyku? Otwierasz drzwi i musiałaś setki razy dotykać tej rączki, czy też może nie brzydzi cię dotyk jaszczurczej skóry?

Dziękuję. Znów ta sama piosenka. Nie dajesz nam zapomnieć, że byłeś w Ameryce i znasz się na futurystycznych meblach.

Tu już nie chodzi o styl. Jak możesz znieść dotyk tej rączki?

Rączki? Ta rączka stanowi o wartości szafy.

Widać masz zmysły równie zimne, jak to okropieństwo. Po co ci, u diabła, rączka ze skamieniałego kwiatu! I spójrz tylko bezstronnie na tę politurę. Powiadam ci, że zbiera mi się na mdłości.

Jasne, po tym, co wczoraj wypiłeś.

Mszcząc się trzasnęła mocno drzwiami, wymierzając karę jego kacowi. I nawet tu, na drugim piętrze, warkot zapuszczanego motoru zaświdrował mu w uszach. Ale jego pijackie komórki uspokoiły się nieco, sparaliżowane ohydą szafy.

Kiedyś w Seattle, rano po nocnej hulance, Sagoe obserwował kamyk, który wolno poderwał się w górę spod kół jadącego naprzeciw samochodu (wtedy pomyślał oczywiście: auta). Instynktownie skulił się, ale kamyk przebił spokojnie szybę i ugodził go w lewą skroń. Wydało mu się, że pękła mu głowa i czekał w agonii, aż rozpadnie się na drobne cząsteczki tak jak szyba. Ale czaszka pozostała nietknięta i zaczęła tylko wirować wokół mózgu próbując złapać w locie szare komórki, nim rozbiegną się na wszystkie strony. I właśnie to oczekiwanie Sagoe uznał za coś nieludzkiego. Było to oczekiwanie człowieka, który czeka, aż piętro wyżej upadnie na podłogę drugi but. Poczuł, że zasypia i obudził się w rowie.

Sagoe zesztywniał nagle, czekając, aż skończy się ta naprawdę straszna chwila... błotnisty wir środka rzeki, kiedyś zwykły atrybut każdej nocy spędzanej na piciu burbona... Kończę tak, jak zaczynałem, pomyślał Sagoe, na lodzie... A tę szafę wymyślił jakiś natchniony upiór.

Mebel ten, który stał się jego prawdziwą obsesją, miał kształt serca. Jakieś tanie drzewo aż kapało od politury. Przemyślnie wykorzystano górę. Krzywa wierzchołka serca przebiegała prawidłowo, ale kiedy otwierało się drzwi, widać było dwa schowki na walizki i pudła do kapeluszy. Dziś rano stało tam pudło do kapeluszy i odwróciło jego uwagę od bólu spoconej głowy. Przyniosło mu ulgę. To dziwne, przypomniało mu Sir Jakmutam i Sagoe zmarszczył brwi szukając w pamięci nazwiska.

Od tego wysiłku poczuł zawrót głowy i z powrotem opadł na poduszki, a na czole zaczęły mu rosnąć krople potu. Wielka szkoda, że Dehinwa wyszła, dotyk rąk tej denerwującej dziewczyny działał kojąco... Aha, Sir Derinola, tak brzmiało nazwisko prezesa. Spojrzał spod oka na pudło do kapeluszy i mruknął porozumiewawczo. Sir Derinola, oczywiście, oto, kim ty jesteś.

Pokój wydawał się z każdą chwilą zmniejszać i coraz bardziej posępny Sagoe stwierdził, że nie może oderwać oczu od tej odrażającej skóry pokrywającej rączki szafy.

Salaam, Sir Derinola, salaam. Och, Sir Derinola, jest pan jaszczurką, a pańska skóra jest parszywa i zeschła, choć otworzył pan wieczysty kran stęchłej oliwy.

Stało się jasne, że nadeszła chwila, by pohamować zapały umarłego kawalera orderu. Och, nareszcie zmarł, wraz z kapeluszem i peruką Sir Derinola zmarł. Mokry wiatr wydął zasłonę i zawisła nad jego głową jak rozwinięty żagiel. Sagoe nie wstał, by zamknąć okno; deszcz odświeżał powietrze, a parę kropel spadło mu na wargi i oblizał jej z rozkoszą. Zasłona powiewała drocząc się z pudłem na kapelusze, potrącając je tak, że zawahało się, czy nie spaść. A Sagoe przypomniał sobie opublikowane w prasie zdjęcia Sir Derinoli w cylindrze, pokazujące, jak zmierza przez St. James Park, aby otrzymać z rąk królowej order i tytuł.

Nie – zawołał Sagoe na głos. – Tego panu nikt nie odbierze, Sir Derinola. Zostanie pan pochowany wraz ze swoim tytułem. Ale cylinder, zastanówmy się, co z cylindrem, co zrobimy z cylindrem? Czy też wolałby pan perukę przeniesioną w stan spoczynku. – I Sagoe roześmiał się przypomniawszy sobie przezwisko Sir Derinoli: Kostnica.

Wreszcie wiatr i napór szlafroka Dehinwy odniosły zasłużone zwycięstwo. Pudło na kapelusze pozostało na swojej półce, ale drzwi szafy rozwarły się szeroko, acz bardzo, bardzo powoli, i z wnętrza wyszedł kawaler orderu, zupełnie nagi, jeśli nie liczyć stanika Dehinwy, który okrywał jego piersi. Sagoe poczuł przypływ pruderii i przekrzyczał wiatr.

Sir Derinie, czego pan tu sobie życzy? Co ma oznaczać ten nieprzystojny wygląd?

Kostnica odparł uroczyście: – Nie ma pan racji. Nie ma pan racji, sir. Czy ma pan na myśli to? Przecież to tylko glista.

Sir Derinie, zakładam protest. Czyż jest to zachowanie godne prezesa? I pomyśleć, że był pan kiedyś nawet sędzią.

Proszę mi o tym nie przypominać. Oj, ci politycy, ci politycy, nie wolno ufać politykom. To oni mnie zgubili.

Oni?

Wy, młodzi ludzie, o niczym dziś nie wiecie. Cóż, trudno. Cóż, trudno. Ale kiedy przyjdzie wasza kolej, by rządzić krajem... zresztą dajmy temu spokój. Czy nie wie pan, jak będzie wyglądał mój pogrzeb? Słyszał pan chyba, jakie zostawiłem dyspozycje?

Sagoe nie dawał za wygraną: – Musi pan odejść. Albo coś włożyć. Okryć nieprzystojną nagość. Albo pozbyć się tej tkwiącej w kroku glisty.

Młody człowieku, na cóż mi teraz stroje?

Sagoe skinął głową. – To prawda, Sir Derinie, nigdy nie przykładał pan wagi do ubrania.

Nie, nie przykładałem i nie będę odstępował od mych zasad. Nie strój stwarza człowieka. Czy zdaje pan sobie sprawę, że to zdanie do dziś cytuje prasa? .

Sagoe zatkał palcami uszy. – Niech pan przestanie, Sir Derinie. Zapomina pan, że mówi pan z naocznym świadkiem.

Kostnica z ubolewaniem skinął głową. – Oczywiście, był pan wtedy obecny. Tylu was widuję, że trudno, abym pamiętał, na kogo którego dnia napadłem. Ale mam nadzieję, że nie zachował pan urazy. Spełniłem tylko mój obowiązek, tak jak go wówczas rozumiałem.

Sagoe mrucząc mierzył go wzrokiem z góry na dół.

A zresztą, czyż ciężko za to nie zapłaciłem? Kiedy do władzy doszła inna partia, pozbyli się mnie w mgnieniu oka. Och, wiem, oficjalnie to ja złożyłem rezygnację, ale cóż mi innego pozostało? Przecież ci wszyscy młodzi ludzie przepychali się, aby zająć moje miejsce! – I Kostnica wybuchnął osobliwym, grobowym śmiechem, który dziwnym zbiegiem okoliczności podziałał łagodząco na podrażnione komórki pijackie Sagoe. – Ale jak pan sam widział, oliwa bywa sprawiedliwa. Otrzymałem order i tytuł. To dlatego włożyłem ten stanik.

Sagoe wyznał, że nie widzi związku.

Żeby móc przypiąć medale, młody człowieku. Tylko ze względu na medale. Kiedy przyznają ci tytuł i order przyszpilają go do ciebie. A ja zachowałem tytuł.

Sir Derine, muszę panu udzielić nagany. Czym medal różni się od stroju?

No, no, młody człowieku, to nie ze mną takie prawnicze kruczki. Prawo mam w małym palcu. Przyznawali to nawet moi koledzy sędziowie.

Gdyby tylko ci politycy nie sprowadzili mnie z prostej drogi...

Źle mnie pan zrozumiał, sir. Chodziło mi o pańską filozofię. O, na przykład: czy to peruka zrobiła z pana sędziego?

Kostnica podskoczył i ziarenka piasku zatańczyły w ślepych oczodołach oczu sprawiedliwości.

Sagoe łagodnie, lecz bez wyrzutów sumienia, nalegał dalej: – Więc czemu medal? Czym zrobił pana medal?

Kostnica długi czas milczał przebierając palcami po miseczkach biustonosza, który zjechał mu tuż pod brodę. W tym momencie w pełni zasługiwał na swe przezwisko, którego dorobił się dzięki żałobnej minie, z jaką – on, postrach sali sądowej – zsuwał okulary i patrzył w przestrzeń tuż ponad głową podsądnego. Jego głos także przyjął grobowy ton. – Ale poza tym jednym zabrali mi wszystko, wszystko...

Sam pan dokonał wyboru – oznajmił Sagoe.

A Kostnica nagle ożywił się, tak jakby ukłuła go czyjaś wroga obecność. – Och, och, obserwują nas – i dał susa do szafy.

I Sagoe zobaczył otwierającą drzwi mieszkania Dehinwę.

Z kim rozmawiałeś?

Modliłem się.

Twój głos brzmiał tak, jakbyś z kimś rozmawiał – zauważyła.

Chyba z samym sobą.

Jesteś chory.

Wiem. To ta szafa przyprawiła mnie o chorobę.

Dehinwa zaczęła grzebać w szafie, strasznie przemokła i woda z jej włosów i sukni tryskała na wszystkie strony. Śledził ją bacznie, zastanawiając się, co ją tak gryzie. Nagle przysunęła do siebie łóżko i nachyliła się nad nim. Przerażony, do głębi przerażony Sagoe zawołał:

Nie dotykaj mnie!

Nachyliła się nad nim i zajrzała w szparę między łóżkiem a ścianą. Sagoe zwinął się w kłębek: – Na Boga, czy musisz się tak miotać?

Ale ona za całą odpowiedź odepchnęła łóżko, a jego zderzenie ze ścianą sprawiło, że Sagoe cały się trzęsąc schował się pod kołdrę.

Morderczyni!

Dehinwa stanęła nad nim i zaczęła mu się przyglądać.

Może by cię obejrzał lekarz?

Nic mi nie jest. Idź już.

Dlaczego krzyknąłeś? Czy sądziłeś, że chcę się na ciebie rzucić?

Sądziłem?! Całe rano się na mnie rzucałaś. Spójrz tylko na moje ręce, spójrz na moje ręce. – I wyciągnął przed siebie dłonie.

Cóż, trzęsą się, to nic dziwnego po ekscesach ostatniej nocy.

To nie dlatego. Walisz łóżkiem o ścianę, czekasz, aż moja głowa spocznie na progu, i wtedy trzaskasz drzwiami, depczesz w drewniakach po moich pijackich komórkach... czemu zwyczajnie nie weźmiesz siekiery i nie zanurzysz jej w mojej czaszce, ty piekielna Jael!

Czuło się w jego głosie prawdziwą urazę i Dehinwa pomyślała sobie, mężczyźni to w gruncie rzeczy duże dzieci. Nie wytrzymują bólu. Usiadła na brzegu łóżka i z nagłą czułością położyła sobie na kolanach jego głowę. Sagoe z początku zachowywał się ulegle, ale po chwili zawstydził się własnej słabości. – Idź sobie! – jęknął i wyrwał z jej objęć głowę. – Po co u diabła tu wróciłaś? Jeśli już musisz mnie ściskać, to bądź uprzejma najpierw się wytrzeć!

Zadziwiła go jej reakcja, Dehinwie w oczach stanęły zły. Aby je ukryć, zaczęła znów przeszukiwać pokój, tyle że dużo gwałtowniej niż poprzednio.

Czy nie uważasz za możliwe, że ja wiem, gdzie jest to, czego szukasz?

Akt. Wzięłam je wczoraj do domu.

Wzięłaś z biura akta?

Nie, kupiłam sobie plikę pornograficznych rysunków!

Po co ten sarkazm? Czy na teczce z aktami widniał napis: ściśle poufne.

Widziałeś ją?

Nie. Jestem jasnowidzem.

Proszę cię, Biodun...

Akta leżą pod przednim siedzeniem samochodu.

Ależ...

Sam je tam położyłem. Zajrzałem do nich, kiedy czekałem na ciebie przed sklepem. O mały włos byłabyś mnie przyłapała, więc szybko wsunąłem je pod siedzenie.

Spojrzała na niego tak, jakby zastanawiała się, w jaki sposób go zamordować. – Nie, nie znalazłem w nich nic dostatecznie interesującego, by mogło posłużyć za materiał do artykułu – zakpił.

Zesztywniał od stóp do głów, ale to go nie ocaliło. Dehinwa otworzyła możliwie najszerzej drzwi i zaczęła się napawać wyrazem jego twarzy. Kazała mu czekać i czekać, i czekać. A potem z całych sił trzasnęła drzwiami, żonglując jego głową między złączami przetaczanego pociągu. Co za babsztyl... należałoby ją tłuc i tłuc, należałoby zatłuc na śmierć... I Sagoe zapominając o swej słabości zerwał się, by biec za nią, ale już przy pierwszym kroku zachwiał się i oparł o szafę. Chwycił się jej kurczowo, by nie upaść i jego ręce napotkały na te napawające go odrazą skamieniałe oczy. Upadł w tył, zdziwiony zdradą własnego dobrze znanego ciała. Dotychczas miewał kłopoty jedynie z głową. Kiedyś, jeszcze jako student, znajdując się w takim stanie, w jakim miał nadzieję, że jest w chwili obecnej, zaczął się wdrapywać po rynnie i był już blisko otwartego na trzecim piętrze okna, kiedy nakazał mu zleźć na dół czarny pysk rewolweru nowojorskiego policjanta, który za nic nie chciał zrozumieć sytuacji. „Chcę tylko dostać się do mojej sypialni!” wołał, a tamten uśmiechał się. „Jasne, jasne, ale najpierw zleź na dół, ty przeklęty negrze”.

Po krótkiej drzemce Sagoe poczuł się jeszcze gorzej i Sir Derinola złożył mu następną wizytę. Wyłonił się z szafy tyłem i falowanie tyłka kawalera orderu było czymś tak nieodparcie komicznym, że Sagoe wybuchnął głośnym śmiechem i momentalnie ukarany został dobrze znanym uczuciem pękania szyby w głowie.

Czy to pańska narzeczona? – spytał Kostnica.

Sagoe miał dosyć rozmów i udawał, że śpi. Kawaler orderu zaczął się nad nim użalać. – Nie chce pan ze mną rozmawiać? Czyż nie wie pan, że jest pan moim jedynym przyjacielem?

Ja? Pańskim przyjacielem?

Tak. Och, proszę zapomnieć o przeszłości. Choć nie, proszę raczej o niej nie zapominać. Był pan moim przyjacielem. Mówił mi pan w oczy prawdę, a ostatnio zaczęło to dla mnie dużo znaczyć. Nie był to czas odpowiedni na mówienie prawdy.

Nie, obawiam się, że nie...

A teraz pozostała mi już tylko prawda. I tylko prawdę widzę śledząc was dniem i nocą.

I to dlatego... chwileczkę, muszę to zdjąć... – Sir Derin ściągnął stanik. – No co, jest pan zadowolony?

Co to ma ze mną wspólnego? Chodziło mi o pańską filozofię. Ja akurat lubię stroje.

Ma pan rację. To ja jestem zadowolony. Niech pan nie dopuści, aby mnie inaczej pochowano. Nie życzę sobie nawet całuna.

Wiem, co pan ma na myśli, nie całun stwarza zwłoki.

Sir Derin robiąc mądrą minę skinął głową i mrugając oczodołami wlazł do szafy.

Jak trudno jest myśleć o Sir Derinoli jako o nieboszczyku. Kiedy po raz pierwszy zobaczył go jako petent stojący przed Komisją Personalną, kawaler orderu droczył się z nim zręcznie jak dżentelmen. Nie do uwierzenia było jedno: nie tylko uzyskał posadę, ale utrzymał się na niej do dziś dnia. Choć Sir Derinola nie był odosobniony w swoim zdaniu, cała redakcja „Independent Viewpoint” [„Independent Viewpoint” — „Niezależne Poglądy” (przyp. tłum.).] sprzeciwiała się jego obecności na swoim terenie. Oczywiście z wyjątkiem Mathiasa, gońca. Jeśli istnieje coś w rodzaju dobrej wróżby, to był nią Mathias. I kiedy Sagoe objął już posadę, Mathias potrafił w cudowny sposób zmusić go do tkwienia przy biurku, zachowywał się jak aportujący zwierzynę pies, zręcznie przywracając Sagoe zachwiane poczucie proporcji. Czy też raczej, aby być ścisłym, to Sagoe obezwładnił Mathiasa i nakazał mu: Ty hultaju, teraz masz mi przywrócić poczucie proporcji.

Aby uczcić ewenement – to Mathias bowiem zmusił go, by nie uciekał przed decydującą rozmową – Sagoe przyszedłszy pierwszy raz do pracy posłał gońca po piwo.

Zamknij drzwi, Mathiasie. – Wziął od niego butelki i nalał do swego kubka. – Mathiasie, weź drugą butelkę.

Mathias z zakłopotaniem szepnął: – Bardzo dziękuję, sir – i ruszył w stronę drzwi.

Dokąd to? Siadaj tu zaraz; bardzo mi przykro, ale będziesz musiał pić z butelki, bo nie mam drugiego kubka.

Oga, ja iść pić moje piwo kantyna.

Coś ty! Napijemy się razem. Chyba, że moje towarzystwo popsuje ci smak piwa? Wiem, że jesteś bardzo drażliwy.

Mathias zaprotestował, twierdząc, że uwielbia towarzystwo Sagoe.

W takim razie nie siedź tak na brzeżku krzesła, człowieku, odpręż się, co ci jest? Chciałbym z tobą pogadać.

Oga, oni czasem wołać mnie drugie biuro. Goniec gazeta nie mieć czas.

Jestem tu nowy i ktoś musi mnie wprowadzić w tajemnice zawodu. Prawda? – Mathias skinął głową. – Iw tym celu mam zamiar zatrzymać cię tu cały ranek. Pij, Mathiasie.

Tak, sir. – I Mathias posłusznie wypił.

I proszę cię, przestań do mnie mówić: tak, sir.

Tak sir. Och, przepraszam, oga.

No już dobrze, ale zapamiętaj na przyszłość!

Tak, sir.

Sagoe drgnął i Mathias wybuchnął niepohamowanym śmiechem. – Pan być cierpliwy, oga, to potrwać.

Sagoe wyjął teczkę i wyciągnął z niej oprawioną książkę. – Ty, Mathiasie, jesteś pierwszą pozytywną rzeczą, jaka mnie po powrocie spotkała. Gdyby nie ty, nigdy bym tu nie zaczął pracować; jeśli zostanę tu dłuższy czas, będzie to twoją wyłącznie zasługą.

Jak to być, oga?

Właśnie mam ci to zamiar wytłumaczyć. Widzisz, ty i ja jesteśmy bratnimi duszami.

Duszami? Oga, ja nie znać słowo.

Mathiasie, nie mogę cię prosić, abyś mówił do mnie Biodun, bo jednak do pewnego stopnia staram się przestrzegać urzędowego decorum. Ale to całe ogowanie jest równie zbyteczne jak: tak, sir.

Mathias zaczął się niecierpliwić. – No to co my zrobić, oga? Jak ja mówić do oga?

Panie Sagoe wystarczy.

Tak jest, sir.

Jak już powiedziałem, Mathiasie, ach, racja spytałeś mnie, co to są bratnie dusze. Widzisz, to znaczy tyle, czekaj, muszę się zastanowić, tyle, co zgadzać się z kimś co do joty.

Aha. Wiem, – Pamiętasz, co się stało, kiedy przyszedłem tu na rozmowę z komisją?

Co, oga? – Sagoe nie od razu odpowiedział i Mathias otworzył szeroko oczy. – Pan myśleć ta historia o klozet?

Zgadza się. – I Sagoe otworzył leżącą przed nim książkę. – I aby ci wyjaśnić, o co mi chodzi, zamierzam przeczytać ci bardzo ważne przemówienie, które napisałem w czasach, gdy zajmowałem się filozofią. Codziennie, póki tu będę pracował, przeczytam ci krótki fragment, a ty, o ile zechcesz, możesz mi zadawać pytania. A jeśli uda nam się jeszcze kogoś nawrócić, założymy dyskusyjne kółko.

Tak, sir.

Miała to być część mego doktoratu, ale niestety profesorowie nie zgodzili się na wybrany przeze mnie temat. Jak przypuszczam, uznali go za zbyt ezoteryczny. Potrzeba mi przyjaciela, Mathiasie, bowiem, wiesz, przychodząc tu czułem, że nareszcie biorę swoje życie w ręce. Ale jeśli co dzień będziemy czytać moje dzieło, rozumiesz, co mam na myśli, jeśli stanie się ono naszą biblią, natchnie nas ono i siłą, i otuchą. Mam nadzieję, że tak samo jak ja, jesteś człowiekiem religijnym?

Mathias z powagą skinął głową, a Sagoe wskazał na butelkę: – Pij, Mathiasie, to ci dobrze zrobi. Twój umysł stanie się bardziej chłonny. – Mathias posłusznie wypił i zerknął w stronę drzwi. Głos Sagoe przywołał go do porządku.

Widzisz, Mathiasie, z ciebie jest naturalny Wypróżniacz.

Sir?

Wypróżniacz... no, nic. I tak po paru posiedzeniach sam wszystko zrozumiesz. Nie śpieszę się. Jesteś naturalnym Wypróżniaczem. Tylko musisz po trochu przyswoić sobie założenia systemu. Ale duchowo, bracie, jesteś już...

Oga, poczekać. Ja nie rozumieć.

Nic w tym, Mathiasie, nie ma takiego trudnego. Posłuchaj tylko i zrozumiesz filozofię srania.

Mathias uśmiechnął się szeroko, a Sagoe odchrząknął.

Odmawiam treny żałobne na cześć izmów naszego czasu, począwszy od homeopatycznego marksizmu, a skończywszy na egzystencjalizmie. Jeśli zaczynam tak osobiście, to dlatego że opowiadając własną historię odkrywam równocześnie sekrety mego filozoficznego rozwoju, bowiem mówiąc o tym Rytualizmie niczego nie zawdzięczam żadnemu poprzednikowi, zawdzięczam go całej ludzkości, wizję tę wywołała we mnie nie myśl człowieka, ale niezmienne prawo Natury. Jeśli mówię tak osobiście, to dlatego, że Wypróżnianie należy zaklasyfikować jako najgłębszy system filozoficzny ludzkiej egzystencji. Funkcjonalne, duchowe, twórcze czy obrzędowe Wypróżnianie stanowi jedyną prawdziwą filozofię prawdziwego Egoisty. Panie, panowie, dosyć tych definicji. Wypróżnianie nie jest filozofią protestu, jest protestem w samej swej istocie: nie wzywa do buntu, ale go wzbudza, napełniając odrazą. Powiedzmy sobie otwarcie, że Wypróżnianie jest jakością niewiadomą. Wypróżnianie jest ostatnią nie posiadającą żadnego regulaminu kopalnią twórczych sił, w jego paradoksalności tkwi jądro twórczej liturgii – spust jest odrodzeniem. Żaden ze mnie Mesjasz, czuję jednak, że narodziłem się po to, by nim zostać, bowiem trapiąca mnie od urodzenia dolegliwość jest niezwykle udaną imitacją męczeństwa, a co za tym idzie apoteozy. Urodziłem się z żołądkiem łatwo ulegającym emocjom. Kiedy gniewałem się, mój żołądek wszczynał bunt, kiedy byłem głodny, rozpoczynał rozruchy, kiedy mnie łajano, reagował natychmiast, a kiedy czułem się zawiedziony, burzył się. Niepokój wywoływał rozwolnienie, napięcie zamykało go, zachowywał się dziwnie podczas egzaminów, nie można było nigdy przewidzieć, jak zachowa się w chwilach miłości. Moi drodzy, każdy prorok odznacza się rozwiniętym poczuciem honoru... Często podejrzewano mnie o rozmyślną złośliwość i szybko następowała kara; cechą, która najłatwiej pozwala zidentyfikować głęboko uczuciowy żołądek, jest szybkość, z jaką reaguje na każdą niesprawiedliwość. Duży wpływ na ukształtowanie się we mnie introwersji Wypróżniania miała ciotka mojej dziecięcej miłości, często nawiedzająca nasz dom. Ciotka bździła jak dzikie zwierzę. Jeszcze bardziej oświecił mnie przykład matki, upośledzonej w podobny sposób. Była pierdzielem religijnym. Do końca życia szczyciła się tym, że co dzień po wieczornej modlitwie Bóg przemawiał do niej głosem wiatrów. Wzywała wszystkich domowników za świadków, a oni wołali – amen. Moja koncepcja dotycząca stosownej do modlitwy siedziby musiała zrodzić się w tamtych czasach, kiedy szukałem schronienia w ubikacji nie tyle z konieczności fizjologicznej, co z potrzeby duchowej i religijnej. Mogę śmiało powiedzieć, że to w tamtym okresie mego życia zrodziło się moje oddanie systematycznym studiom obiektywizującym behawioryzm systemu trawiennego wrażliwego dziecka. Znane zalecenie rób-szybko-i-zmykaj znajdowało we mnie często oddźwięk. Ale zdarzało się także, że oddawałem się przy tym rozmyślaniom, doznawałem uczucia głębokiego ukojenia i braterstwa wobec świata, czułem się duchowo bliski temu, co w tym świecie jest rozdźwiękiem i stresem...

Sagoe zamilkł, spojrzał na nieszczęsną minę Mathiasa i zamknął księgę. – Dobrze, Mathiasie, na dziś starczy. Tak kończy się nasza pierwsza lekcja.

Mathias wydusił z siebie: – Tak, sir. Dziękuję sir – i opuścił Sagoe i jego tezę, z udaną swobodą wymachując trzymaną w ręku butelką piwa, by zamaskować pośpiech.

... Sagoe po raz pierwszy zwiedził budynek, czekając aż Komisja Personalna zbierze się w pełnym składzie. Według Mathiasa wybrano tę dzielnicę z powodów strategiczno-politycznych. Każde smrodliwe miasto posiada slumsy, a Isale-Eko w imieniu nowoczesnej Afryki pobiło pod tym względem wszystkie kraje europejskie. Nieliczni cudzoziemcy, którym chciało się szukać kolorytu lokalnego, znajdowali go niezmiennie w Isale-Eko; gdy odważali się zagłębić w ciemny labirynt, przyznawali potem, że tego się nie da zapomnieć. W Isale-Eko trzeba było skakać przez stosy śmieci jak w grze w barana, a tym, którzy tracili ducha, często odcinał drogę powrotu wodospad tryskający z jakiegoś anonimowego nocnika. „Independent Viewpoint” był właścicielem wielkiego budynku w slumsach, gazeta ta była organem partii politycznej i lokalizacja redakcji zapewniała jej poparcie miejscowych zbirów, gdyż Isale-Eko było ich wylęgarnią.

Mathias tłumaczył: – Miejscowy murarz przyjść reperować środek. Ściana być spróchniała i oni przyprowadzić tłuste kobiety podpierać ścianę. Przed domem nic nie stać, więc kazali burzyć ścianę. Te kobiety to nie ich żony, więc kazali im popychać ścianę, aż upaść. – I Mathias wybuchnął śmiechem i śmiał się całą minutę.

Sagoe wyjrzał przez okno wychodzące na tył budynku. Tuż pod murem płynął kanał odprowadzający wodę do zatoki. Była to stojąca lepka woda, a po jej powierzchni krążyły rozkładające się kupy ekskrementów, rozbijając się o mur. Sagoe odwrócił się do Mathiasa: – Jak można pracować w takim smrodzie?

Każdy tak mówić pierwszy dzień. Ale spojrzeć na mnie teraz, jaki tłusty od ten smród.

Sagoe poprosił o zaprowadzenie do stołówki. Zapłacił za kawę, ale nie mógł jej wypić. Filiżanka nie rozpadała się tylko dzięki brudowi tkwiącemu w głębokim pęknięciu. I trudno było powiedzieć, na czym polegała specyfika smrodu stołówki, czy to ta tłusta woda, w której moczyły się talerze z poprzedniego dnia, czy spocona dziewucha, która apatycznie obsługiwała klientów, miała co najwyżej osiemnaście lat, a ruszała się tak, jakby po kolana owiązała się higienicznymi opaskami. I to na całe dwadzieścia osiem dni swego cyklu. Mogłoby się zdawać, że powieki ma przyklejone do pępka, a jej jedynym spontanicznym ruchem było ocieranie czoła przedramieniem, przy czym ukazywała pachę naznaczoną białymi i czarnymi paskami: puder i brud. Pobielona twarz potwierdzała to; tak, jej codzienna toaleta polegała na używaniu pudru, nie wody.

Sagoe, sam nie wiedząc dlaczego, spytał: – Czy odpowiada pani czasem na telefony?

Co?

Pytam, czy obsługuje pani czasem centralę telefoniczną?

Ja?

Tak, czy pani zdarza się... och, nieważne. – Sagoe dał za wygraną. I tak nie udałoby mu się jej wyjaśnić, że plusk ospałej, cuchnącej wody, który dwukrotnie odezwał się w słuchawce, gdy dzwonił do redakcji, przypomniał mu się obecnie, gdy zachlupotała klawiatura jej pach.

W drzwiach wpadł na Mathiasa. – Oga, nie iść daleko.

Idę sobie, Mathiasie. Nie mogę już dłużej czekać na tę waszą komisję.

Oj, oga, nie robić to. Oni przyjść zaraz. Wódz Winsala już przyjść. Już tylko jeden nie jest tu.

Obaj podskoczyli, kiedy ponad buczenie maszyn wzbił się chrapliwy okrzyk „h-r-rr”, słysząc ten zduszony głos Sagoe stanął jak wryty. Głos dobiegł od strony biurka recepcjonistki, ale nie było tam już widać ani recepcjonistki, ani biurka. Na ich miejscu stał namiot z płótna, na którym widniał napis „Niepodległość Nigerii, rok 1960”. Zdziwiony spojrzał na Mathiasa, a Mathias cicho zachichotał. Rozległ się szmer rozrywanego materiału i Sagoe zobaczył, jak ostrze biurowego noża przecina naprężoną część płótna, a w tej dziurze pojawia się kobieca głowa i zduszonym głosem woła: – Na pomoc, on mnie dusi. – Mathias, trzymając w ręku tacę, na której stały dwie kawy, aż wykrzyknął: – O-ko-ko-ko-o! – I namiot nagle się wycofał, a jakieś siedem stóp nad ziemią zakołysał się kaptur ikori, krzywo nasunięty na wysokie czoło.

Gdzie jest ta dziwka? – spytał wódz Winsala zamiatając biurko swą agbada. [Agbada — obszerna szata plemienia Joruba (przyp. tłum.).] – Dopiero co tu była, sam ją schwytałem. – I zaczął macać się po szatach, ale nie udało mu się znaleźć zagrzebanej w nich recepcjonistki.

Dziewczyna jak potępiona dusza zaczęła znów walczyć z fałdami stroju, obchodziło ją tylko jedno: możność oddychania. Odezwało się następne jeszcze bardziej chrapliwe i długotrwałe „h-r-r-r”, to jej ręce znalazły dziurę i oderwały rękaw niepodległościowej agbady Winsali.

O, tu jest, ta nieobliczalna dziwka. Chodź tu mała.

Ale teraz nikt już nie byłby w stanie zatrzymać recepcjonistki. Kiedy zwoje płótna poruszyły się, aby ją znów pochłonąć, dała nura pod biurko, przeszła pod nim na czworakach i już tego dnia nie wróciła więcej do pracy.

Co to za olbrzym?

Wódz Winsala, my mówić o nim chwila wstecz. On i butelka być jak Dawid i Goliat.

Wodzowi Winsala zebrało się wyraźnie na poalkoholowe amory, ale jak na człowieka w stanie tak głębokiego zamroczenia objawiał niezwykłe wręcz poczucie równowagi. Przechylił się tak głęboko w tył, że każdy igunuko byłby dumny z podobnego wyczynu, robiło to tym większe wrażenie, że można by go określić jako zawodnika wagi ciężkiej. Podszedł do niego Mathias. – Wodzu, wodzu, ja pierw nie wiedzieć, że to wódz... – Przerwał, bo otrzymał cios w plecy i na tacę rozlała się kawa.

Co się dziś stało tej kobiecie, co? – spytał Wódz, kiedy na koniec udało mu się opanować wybuch śmiechu, o jaki przyprawiło go zmieszanie Mathiasa.

Wodzu, to nowa recepcjonistka. Ona nie znać wódz.

Nowa recepcjonistka? Nic dziwnego. – I znów zaczął się zataczać ze śmiechu. Mathias zawtórował mu, postanowiwszy wykorzystać okazję.

Oga, ta kawa być na nic. Co ja powiedzieć korektor?

Znał człowieka. Wódz Winsala wsunął ręce w zanadrze i wyciągnął garść monet: – Hultaj z ciebie, Mathiasie. Idź i kup kawy wszystkim urzędnikom, kobietom też. Kobietom kup po dwie kawy i po bułce. No, zmykaj.

W pół godziny później przyszła kolej na Sagoe i pomyślał: „Dehinwa czasem trafia w dziesiątkę, pogardzamy tylko drobnymi kryminalistami”. Wprowadzono go do pokoju, który śmiało mógłby być salą bankietową. Pluszowy dywan pochłaniał wszystkie buty o podeszwie cieńszej niż trzy cale, pokój ten stanowił jaskrawy kontrast z resztą budynku, która została pośpiesznie i powierzchownie odrestaurowana, tyle aby zdała egzamin przed przekupionym inspektorem budowlanym slumsów. Biuro zarządu stanowiło osobny świat, nie mający nic wspólnego z innymi biurami. To tu znajdowało się jedyne urządzenie klimatyzacyjne, ściany pokryte były boazerią, zasłaniającą odpadający tynk, a krótkie kurtyny koloru ścian zakrywały chłodzące powietrze maszyny, wówczas gdy nie trzeba było wprawiać ich w ruch.

Fotele kręciły się wokół osi, a oparcia można było opuszczać, stół był z mahoniu najwyższego gatunku, nawet zadrapanie szpilką wyglądałoby jak szrama. Na stole przed każdym fotelem leżał pod kątem prostym blok papieru o pozłacanych krawędziach. W rogu stała radiola, ale nie było płyt, otwierano tylko radio i to wyłącznie po to, by wysłuchać dziennika. Na radioodbiorniku widniało dziesięć mrugających światełek, każde było innego koloru, nikt jeszcze nie odkrył, czemu one służą. Radio to stanowiło przedmiot dumy dyrektora. Kiedy po raz jedenasty odbywał w delegacji podróż dookoła świata, podczas wizyty w Niemczech przedmiot ten zrobił na nim ogromne wrażenie i ledwie mógł wyszeptać: – Ekstraklasa, ekstra. – Fraulein zajmująca się sprzedażą pogratulowała mu gustu, a on z punktu tę radiolę kupił, wręczając podróżny czek. – A propos – zauważył – może pani wpadłaby do mego hotelu i wyjaśniła mi, jak ona funkcjonuje.

Czy nie życzy pan sobie, abyśmy ją panu wysłali do kraju drogą morską?

Oczywiście, oczywiście – odparł dyrektor.

Ale pragnąłbym, aby pani przyniosła mi reklamowe broszury i wszystko mi wytłumaczyła. Widzi pani, nie znam niemieckiego.

Nasze broszury zamieszczają objaśnienia w wielu językach – odparła dziewczyna – po angielsku, po francusku, a także po hiszpańsku i po arabsku.

Dyrektor, kąpiąc się we własnym blasku, zauważył, zwracając się do swego osobistego sekretarza: – Niemądre są te Niemki.

Sagoe, zajrzawszy przez uchylone drzwi do środka, zatrzymał się. Wrócił na korytarz, gdzie czekało jeszcze pięciu kandydatów, i wysłał zamiast siebie jednego z nich. Potem odszukał Mathiasa w komórce korektorów.

Gdzie jest ubikacja?

O, oga. Jeszcze oni pana nie wołać?

Jeszcze nie. Pokaż mi toaletę.

I zaczął się zastanawiać, czy w ogóle powinien narażać się na to przejście, przypomniał sobie stado niewykształconych, rozjątrzonych, tłustych ropuch, które wyganiały człowieka z pozostałych po zeszłorocznej porze deszczowej kałuż i robiły z niego nieużyteczny kołek, narzucając mu własną materialność. Tak, materialność, rozkoszował się tym słowem, a Mathias prowadził go śpiesznie do toalety, mówiąc: – Chcieć pan tylko siusiać, iść pan podwórze. Tu oni nie przychodzić na zwykłe siusianie.

Nie, Mathiasie, życzyłbym sobie usiąść jak podczas okupacyjnego strajku.

Okupacyjnego strajku? Nie rozumieć... och... – i ze śmiechu chwycił się za kolana. – Oga, śmieszny za bardzo. Tego ja nie słyszeć nigdy, nigdy.

Mathias szedł pierwszy, ale nos Sagoe wyprzedził go, a widok zanurzonych w urynie strzępów gazet potwierdził już tylko diagnozę. Od chwili powrotu Sagoe nie spotkał – poza ubikacją w radiu – drugiej równie skutecznie przyprawiającej o obstrukcję. Woda nie spuszczała się, rezerwuar porósł brudem, a ściany ubikacji, tak jak w ubikacji w radiu, pokryte były podejrzanymi smugami. Skończyła się zabawa, pomyślał, i poczuł, jak zamykają mu się kiszki. Zawrócił.

Zdumiony Mathias spytał: – Ja był myśleć oga chcieć srać.

Nie, nie, przeszła mi ochota.

Ech? Zastrajkować, co? – I zaczął się tak zaśmiewać z własnego dowcipu, że z trudem tylko łapał powietrze, a Sagoe obleciał strach, iż goniec gotów się udusić. – Chodźmy stąd! – zawołał, ciągnąc go za rękę. – Pośmiać się możemy i gdzie indziej.

Już, już, oga. Ale pan chwilę siąść. Czasem, czasem ochota wrócić.

Gdzie usiąść?

Gdzie? Ach, ach, oga nie wiedzieć, gdzie ludzie siedzieć w ubikacji?

Daj spokój. – Sagoe obawiał się, że jeśli wyzna prawdę, utraci przyjaciela. – Czasem mój żołądek tak robić. On zachowywać się głupio.

Mathias nie dał się zwieść, Sagoe mówił tak przerażonym tonem, że to go zdradziło. – Aha, aha, nie podobać się panu ta ubikacja. Bardzo przykro, oga, co my robić?

Chcesz powiedzieć, że nie ma tu innej toalety?

Tylko kobiet. I jeszcze druga, na piętro.

Dobra, chodźmy tam.

Śmiejąc się bezradnie, jak ktoś, kto wreszcie zdał sobie sprawę, że znajduje się w towarzystwie niepoprawnego żartownisia, Mathias zawrócił. – Żeby prawdę mówić – oznajmił – ta druga ubikacja tylko dla członki zarządu i wyższe urzędniki. Naczelny redaktor mieć klucz. Czasem sprzątacze tam iść, oni głupie ludzie, ja je ostrzegać, redaktor je złapać, raz po raz.

Więc w gmachu są tylko trzy ubikacje, tak?

Była to smutna prawda. Jedna ubikacja męska, druga żeńska, a trzecia dla nijakiego zarządu.

I to spodobało się Sagoe. Wedle jego filozofii, zarząd, który zgodnie z liturgią Wypróżniania zamykał ubikację, by móc się w niej oddawać samotnym rekolekcjom, nie był zarządem bezdusznym. Sagoe z pewnym szacunkiem podszedł po raz drugi do pokoju zarządu. Jak wszystkie zarządy, składał się on z ludzi, dla których stanowisko to było rekompensatą lub nagrodą.

Ten nie został wybrany na posła, ten jest odwołanym ambasadorem, ten znów ma poparcie finansjery, krewny żony ministra, konkubina ministra, najemca zbirów, stręczyciel ministerialny, uniwersalny lizus... Sagoe przez parę minut bawił się przyklejaniem etykietek do każdej twarzy, nim spostrzegł, że jedna z nich tu nie pasuje. Jedna z nich nie nosiła na sobie piętna ogólnej tępoty, za to malował się na niej wyraz wzgardy dla zasług rycerzy owalnego stołu. Twarz ta znajdowała się na przeciwległym krańcu stołu, dwoje żółtych oczu znad srebrnej oprawki staroświeckich okularów śledziło każdy ruch Sagoe. Dziwna to była postać. Sprawiały to jej szaty. Człowiek ten miał na sobie zwykłą abetiaja, [Abetiaja — sukienna peleryna Jorubów, noszona na głowie, z klapami opadającymi na uszy (przyp. tłum.).] ale założył ją tak, że uszy zwisały z przodu i z tyłu, zamiast jak zwykle po bokach. Podobny mędrcowi dziwak miał wąską, zwężającą się ku tyłowi głowę przypominającą żywcem rzeźbione głowy ibeji, [Ibeji — bliźniacy, potocznie mawia się o tak rzeźbio­nych figurkach bliźniaków, odznaczających się niepro­porcjonalnie długimi głowami (przyp. tłum.).] każdy frenolog oszalałby z punktu na jej widok. Sagoe wpatrywał się, jak urzeczony, świeżo wrócił do kraju i nie słyszał o słynnej czaszce Kostnicy, nie znał krążących o niej coraz to nowych legend. Czaszki tej nikt nigdy nie widział bez nakrycia, jedni twierdzili, że na jej wierzchołku znajduje się dziura, inni, że potrójne ostrze, stanowiące prywatny piorunochron eks-sędziego. Najbardziej ciekawscy starali się odnaleźć i wypytać fryzjera. Zwykle podobny kształt głowy zwiastował kretynizm, ale sir Derin cudownym zrządzeniem losu był przeciwieństwem idioty.

Niech pan spocznie.

Sagoe pogrążony w rozmyślaniach, czemu sir Derin nosi tą swoją abetiaja bokiem na przód, dał się zaskoczyć pierwszemu pytaniu.

Czemu chce pan objąć tę posadę?

Pytanie to zadał człowiek siedzący obok Wodza Winsali, którego potężna dłoń niemal zakrywała szklankę whisky. Sagoe zobaczył otwarty barek, ale Wódz Winsala był jedynym, który korzystał z tej konkretnej osłody życia zarządu. Sagoe napotkał wzrok Wodza i stary łotr mrugnął doń porozumiewawczo. I dziennikarz, sam nie wiedząc skąd, uzyskał pewność, że Winsala będzie głosował na tego, czyja dłoń postawi przed nim pełną szklankę.

Sagoe wzdrygnął się z zimna; czy ci ludzie nawet nie wiedzą, że klimatyzację daje się regulować według potrzeb. Odwrócił się, aby spojrzeć w twarz człowiekowi, który zaczął go wypytywać.

Gruboskórna radiola i dyrektor byli do siebie podobni jak dwa ziarnka grochu. I na nic nie zdały się próby dyrektora, by wyrzec się swego bliźniaka, nie pomógł nawet serwis z najdelikatniejszej chińskiej porcelany, z którego wszyscy, poza wodzem Winsalą, popijali herbatkę. Serwis ten nabył dyrektor, kiedy po raz dziesiąty udał się z delegacją do amerykańskich Chin; ofiarował ten serwis zarządowi ze słowami: – Identyczne filiżanki i spodki ma sam Czang Kai-szek.

No co? – I dyrektor rozejrzał się, szukając potwierdzenia, że już dość długo czeka na odpowiedź. – Proszę odpowiedzieć na pytanie. Czemu pan chce objąć tę posadę?

Nie wiem – odparł Sagoe.

Wszyscy zgodnie zareagowali niedowierzaniem. W ciągu wielu lat zawodowego wysiadywania w zarządach i komisjach nie spotkali nikogo, kto odznaczałby się podobną ignorancją.

Pan mówi, że pan nie wie? – I Sagoe skinął głową.

Wyglądało na to, że rozmowa skończy się, nim zaczęła. Zakłóciło to normalny przebieg rzeczy, kiedy przed kandydatem wymachiwano muszką przynęty, procedura zamieniła się we własną parodie, członkowie komisji poczuli się głęboko dotknięci. Tylko Wódz Winsula zdawał się niczego nie rozumieć.

No tak – powiedział – prosta, uczciwa odpowiedź.

Sir Derin tak srogim wzrokiem skarcił jego głupotę, że Winsala pośpiesznie poszukał schronienia w przyjaznym wnętrzu barku. Z kolei zabrał głos dyrektor, cedząc słowa: – Cóż, jeśli sam kandydat nie wie, czemu się tu pojawił, to nie można wymagać od nas, abyśmy się tego domyślili.

Potem przemówił sir Derin: – Młody człowieku, mam nadzieję, że nie przyszedł pan tu po to, by zabierać nam niepotrzebnie czas.

Nie, sir.

Panie prezesie, niech mu pan pozwoli odejść. Nie ma po co rozmawiać z człowiekiem, który nie ma poważnego stosunku do sprawy.

Sekundę. Młody człowieku, jak tuszę, skończył pan jakieś studia?

Tak jest, sir.

Jestem także pewien, że nie brak panu inteligencji.

Sagoe milczał.

Skromność jest tu nie na miejscu, jestem pewien, że uważa się pan za człowieka inteligentnego. ^

To zależy w jakim towarzystwie się znajduję, sir.

To zdanie nadwątliło pewność siebie sir Derina, niemniej postanowił puścić je płazem. – Więc proszę mi uczciwie powiedzieć, co by pan, jako inteligentny człowiek, pomyślał zasiadając tu na moim miejscu i słysząc, że ja, będąc na pana miejscu, na pytanie, dlaczego chcę objąć posadę, odpowiedziałbym: nie wiem.

Pomyślałbym pewnie, że przyszło panu nagle do głowy, iż przychodząc tu, popełnił pan błąd.

Ścierwo dyrektora wydęło się, na skórze, która znajdowała się w ostatnim stadium rozkładu, pojawiły się tłuste krople, a z tkniętego przepukliną gardła, wydobył się niemal niezrozumiały potok słów.

Czy ty sobie wyobrażasz, łobuzie, że przyszliśmy tu wysłuchiwać twoich impertynencji? Ty smarkaczu, przychodzisz tu żebrać o pracę...

Nie przyszedłem żebrać.

Nie przerywaj mi, kiedy mówię, albo wynocha stąd. My szukamy kogoś, kto potrafi okazać swym zwierzchnikom szacunek, a nie takich jak ty dzieciuchów, którym się przewróciło w głowie. Żebrzesz, czy nie żebrzesz, nikogo to nie obchodzi. Lepsi od ciebie błagają o posadę.

Panowie mi wybaczą – i Sagoe wstał.

Proszę wyjść! – I dyrektor syknął: – Ci smarkacze uważają, że wszyscy powinni ich sobie wyrywać tylko dlatego, że oni mają dyplom...

Sir Derin przerwał mu oświadczając z powagą: – Nie dyplom stwarza uczonego.

Zabrzmiało to jak głos Wyroczni. Dyrektor uspokoił się, w pokoju zapanowało pełne oczekiwania milczenie. – Na tym polega błąd popełniany przez tych chłopców. Dyplom nie stwarza uczonego.

Wódz Winsala poczuł przypływ natchnienia, w tej nowo zaistniałej atmosferze przywracającej wszelkie prawa mądrości i wszechwiedzy starszych poruszał się tak swobodnie jak ryba w wodzie. I chciał się przypodobać sir Derinowi, łączyły ich wyraźnie jakieś więzy, niby mędrca i jego ucznia. – Prezes słusznie powiedział – zauważył – to tak jak z drzewem, jedno drzewo nie czyni lasu.

Dyrektor z aprobatą skinął, ale Prezes przerwał mu szybko, uśmiechając się wyrozumiale i energicznie kręcąc przecząco tą swoją stożkowatą głową. – To niezupełnie tak, Wodzu Winsala. Chodziło mi tylko o to, jak złudną rzeczą bywają wszelkie pozory. Zanim ten młody człowiek wszedł tu, uważałem go za najodpowiedniejszego kandydata.

Cha, cha, nie jest pan zatem dobrym sędzią charakteru, panie prezesie.

Sir Derin drgnął, jakby go ktoś znienacka napadł, ale dyrektor był tak zajęty swymi myślami, że stępiło to jego zwykłą, odnoszącą się do zwierzchników spostrzegawczość, i nie zauważył, że po twarzy sir Derina przebiegł cień bolesnych wspomnień. On miałby być złym sędzią charakteru? Co wyniósł z tych wszystkich lat spędzonych na sędziowskiej ławie, jeśli właśnie nie umiejętność sądzenia człowieka jako człowieka, abstrahując od jego stroju, jego udanej pokory lub skruchy? Kimże był, jeśli nie głosem boskiej Wyroczni, która przenikała serca ludzi i odsłaniała ich najgłębiej ukryte lęki i namiętności. Był nienaganny. Był pierwszym po Bogu. A nawet... tak... czasami, czasami, kiedy widział przed sobą zwykłych śmiertelników, którzy choć drżeli przed nim i znajdowali się na dnie beznadziei, to niekiedy coś się w nich zapalało i ruszało do szturmu starając się zadrasnąć jego dumę, a on wymierzał im cios za ciosem, patrząc na nich beznamiętnym wzrokiem, miażdżył ich i z wyniosłym obiektywizmem obracał w proch, tak, w takich momentach zastanawiał się, czy wszechmoc Boga jest naprawdę większa. Cóż, była to dawno miniona przeszłość... i sir Derin ściągnął sobie klapę abetiaja na kark, jej dotyk pocieszył go, adwokaci dobrze znali ten gest, gdy Kostnica zsuwał na tył głowy perukę sędziowską i zaczynał ocierać o nią szyję, oznaczało to zbliżającą się burzę, oznaczało, że sir Derinowi coś pokrzyżowało plany. Wtedy wpadał w furię i smagał słowami, nie szczędząc wyzwisk tym, którzy na chwilę zaćmili go swoją błyskotliwością.

Sagoe opuściwszy korytarz, poczuł znów parcie w kiszkach, jeszcze raz potwierdzających swą rolę proroków Wypróżniania.

Za Sagoe biegł jakiś człowiek wołając go po nazwisku, Sagoe przyśpieszył kroku. Mathias, wszechobecny Mathias wyłonił się z jakichś drzwi odległych o trzy metry i zagrodził mu drogę. – Oga, co stać się, co? Oga bić się?

Dogonił ich ciężko dysząc biegnący za Sagoe człowiek. – Panie Sagoe. Na Boga, panie Sagoe, czy jest pan szybkobiegaczem? Można by przypuścić, że ucieka pan przed szatanem! – Zamilkł, by złapać oddech, i wyciągnął rękę. – Nazywam się Nwabuzor. Jestem naczelnym redaktorem. – Sagoe milcząc uścisnął mu dłoń. – Chcę pana przeprosić za to, co zaszło.

Aa? – I Sagoe spróbował przypomnieć sobie tę twarz, ale Nwabuzor nie pozostawił mu na to czasu. – Nie, nie myli się pan, mnie tam nie było, ale wszystko słyszałem, widzi pan, muszę być poinformowany, co się tam dzieje. Czy nie wstąpiłby pan do mojego gabinetu?

Sagoe próbował stłumić głos kiszek, ale nie było to łatwe. Nwabuzor, widząc, że jego rozmówca niespokojnie się kręci, mylnie to zinterpretował. – Albo, jeśli pan woli, możemy pogadać później. W gruncie rzeczy powinienem tam zaraz wrócić, by usłyszeć wszystko, co mówią, i wiedzieć, z kim mi się później przyjdzie borykać. Rozumie pan? Może pan będzie tak dobry i zostawi mi swój adres i numer telefonu, o ile ma pan telefon.

Ja wziąć adres, oga – zaofiarował się Mathias. – A Sagoe odpowiedział: – Mieszkam w hotelu, dopiero co wróciłem z zagranicy. W hotelu Excelsior.

Dobrze, dobrze. Niech pan nie zwraca uwagi na to, co zaszło. Ta komisja odrzuca najlepszych kandydatów, mam z tym masę kłopotów. Niby to jestem naczelnym redaktorem, a nie dopuszcza się mnie do rozmów z kandydatami. Muszę podsłuchiwać, aby móc sobie wyrobić własne zdanie. I potem zacząć urabiać zarząd. Tylko w ten sposób mogę funkcjonować.

Sagoe ledwie go słuchał, sytuacja, w jakiej znajdowały się jego wnętrzności, była co najmniej krytyczna. – Żeby wyznać prawdę – oświadczył – leciałem poszukać pierwszego lepszego hotelu. Muszę natychmiast udać się do toalety.

Och, przepraszam... a ja tu panu zawracam głowę. Ale po co szukać hotelu? Mathiasie...

Tak, sir.

Sagoe szybko się wtrącił: – Nie, dziękuję. Już ją widziałem.

Nwabuzor skrzywił się. – Przecież nie dorzucałbym obelgi do krzywdy. Mathias pokaże panu toaletę, którą zamykamy na cztery spusty.

Dziękuję.

A ja zadzwonię najpóźniej jutro wieczór. Mathiasie, wiesz, gdzie w moim gabinecie leży klucz. Zaprowadź pana do tej ubikacji, do której sam chodzisz.

Sir?

Do tej, do której sam chodzisz. Już cię na tym wiele razy przyłapałem. Weź klucz i zaprowadź tam tego dżentelmena. Muszę wracać do moich grubych ryb.

Zmieszanie Mathiasa było wręcz wzruszające. Westchnął żałośnie, jak człowiek ciężko doświadczony losem, i zgarbiwszy się – żywe wcielenie rezygnacji – ruszył w stronę nijakiej toalety. Był tak przybity zdemaskowaniem, że poszedł prosto do ubikacji, zapominając, że w myśl redaktora powinien wstąpić do jego gabinetu po klucz. Klucz miał w kieszeni, na bardzo długim łańcuchu, i dopiero gdy go wsadził w zamek, przypomniał sobie zalecenie i uśmiechnął się głupowato.

Aj, aj, Pan Bóg mnie dziś doświadczyć mnóstwo za bardzo. Ale ja powiedzieć prawdę, ja nie przychodzić tu srać. One mówić tu czysto. Jak ja tu siadać, kiszki strajkować. Jak człowiek móc srać w ubikacji, która wyglądać na salon? – Rozwarł gwałtownie drzwi i szerokim gestem pokazał wnętrze: – Oga widzieć?

Sagoe skinął głową, ale Mathias obstawał przy temacie: – Widzieć, czemu ja mieć kłopot? Jak człowiek móc srać, jak tu dywan i meble, co błyszczeć? Ja nie móc.

To po co ci ten klucz?

Ja tu przychodzić czytać gazety. Całe biuro krzyk, tylko tu człowiek mieć spokój. I w Isale-Eko tylko tu pachnieć ładnie, przepięknie. Nawet przepiękniej niż pokój zarządu.

Dziękuję ci, Mathiasie.

Ale Mathias stał jeszcze chwilę w drzwiach: – Pan zobaczyć, oga, pan dostać posada. Ja wiedzieć, kiedy on kogoś lubić. Pana on lubić mnóstwo.

Dziękuję, Mathiasie.

I Sagoe zatrzasnął drzwi i zasunął zasuwkę: ZAJĘTE. Poczuł na karku lekkie uderzenie pachnącego wiatru, który napełnił zapachem perfum cały pięknie umeblowany przedpokój toalety. Ten służący odświeżaniu powietrza automatyczny przyrząd nabył oczywiście dyrektor, gdy po raz siódmy bawił w Szwecji z delegacją gospodarczą... i Sagoe biegnąc przez puszysty dywan w stronę różowego bakelitowego sedesu umieszczonego w alkowie westchnął z żalem, myśląc: ten człowiek, tak samo jak Mathias, jest nie wykorzystanym geniuszem.

Ale później nastąpiło nieuniknione rozczarowanie.

W hotelu Excelsior pojawił się Wódz Winsala w swej szczytowej formie. Kiedy Sagoe zszedł na dół, siedział on w głębokim fotelu. Sagoe udał, że go nie poznaje, ale to pobudziło tylko Winsalę do śmiechu.

Cha, cha, pan Sagoe. Proszę siadać, proszę siadać. Co się stało, czemu pan udaje, że pan mnie nie zna?

Bardzo mi przykro, nie znam. Niedawno wróciłem do kraju...

Cha, cha, cha, to widać! Całe pańskie zachowanie i maniery wskazują na kogoś, kto jest młody, lekkomyślny i dopiero co wrócił, cha, cha, cha!

Nie rozumiem.

Zrozumie pan, zrozumie. Pozwoli pan, że odświeżę jego pamięć. Przedwczoraj rano był pan jednym z naszych kandydatów.

Z waszych... jak pan powiedział?

Kandydatów. Jestem członkiem Komisji, do której zgłosił się pan w odpowiedzi na nasze ogłoszenie. – Podniósł do góry szklankę, która okazała się pusta. – Nawiasem mówiąc, pija zwykle sznaps.

Sagoe przeprosił i zawołał kelnera.

Rano piję whisky, wieczorem sznaps. Po południu nie pijam, po południu śpię, cha, cha, cha!

Sagoe cierpliwie czekał.

Teraz, kiedy poznaliśmy się już lepiej, muszę panu coś powiedzieć. Bardzo się pan tamtego poranku niegrzecznie zachował. Bardzo niegrzecznie. Zawsze ta sama historia, kiedy nasi chłopcy wracają z Anglii, w pana przypadku była to Ameryka, prawda? W każdym razie te pobyty za granicą przewracają wam w głowach. – Rozejrzał się dookoła i cmoknął. – Hm, pański ojciec musi być bogatym człowiekiem, skoro może pan sobie pozwolić na pobyt w takim hotelu.

Tak, jest milionerem.

No, no, czyżby? Nie wiedziałem, że w Nigerii istnieją milionerzy.

Ojciec się tym nie przechwala.

Bardzo mądrze. Bardzo mądrze postępuje. A pan szuka pracy, to także bardzo mądrze z pańskiej strony. Młodzi ludzie powinni się uniezależniać od ojców, iść własną drogą.

Dopóki nie przyniesiono sznapsa, Sagoe musiał wysłuchiwać wyświechtanych banałów. Jasne było, ku czemu one zmierzają, i Sagoe grzecznie czekał, a Winsala przystąpił do rzeczy dopiero wówczas, gdy się napił. – Panie Sagoe, ze mnie człowiek bezpośredni. Lubię kiedy energiczni młodzi ludzie uzyskują to, do czego dążą. Niestety, wszystko przedstawia się zwykle trudniej, niż człowiek by sobie życzył, sam pan widział, ilu kandydatów zgłosiło się przedwczoraj w sprawie tej posady.

Było ich tak wielu?

Tak. A wczoraj jeszcze więcej. To prawda, że po uzyskaniu niepodległości wyrzucono za drzwi wszystkich oyinbo, ale było to już dawno temu. Dawniej dyplom się liczył, teraz wszyscy mają już dyplomy. Dyplomy liczy się na pęczki i o każdą wolną posadę starają się sami dyplomanci. Dyplom przestał być wszechmocną przepustką. – Winsala mistrzowsko opanował sztukę wzywania kelnera i Sagoe nawet nie zauważył, kiedy przed wodzem pojawił się następny kieliszek.

Tak czy owak sprawa wygląda następująco. Sam pan wie, że nie posiada pan doświadczenia upoważniającego pana do objęcia tej posady. Redaktor powiedział nam, że pana właściwą dziedziną jest... hm... coś jakby budownictwo... coś w tym rodzaju... jest pan mierniczym, tak?

I Winsala zamilkł na dłuższą chwilę, było to milczenie eksperta, któremu chodzi o to, by ugruntować w petencie poczucie braku kompetencji. Choć skąd on wziął tego mierniczego? Sagoe wzruszył ramionami. Tak czy inaczej, nie miało to żadnego znaczenia.

No i wzburzył pan przeciwko sobie Zarząd, a przede wszystkim Prezesa. Ale... hm... wszystko dałoby się jeszcze naprawić... wszystko leży jeszcze w pana mocy, rozumie pan?

Winsala dał znak, by kelner przyniósł następny kieliszek. Potem rozłożył szeroko ręce i uśmiechnął się: – Se wa s’omo fun wa? [Dosłownie: Czy postąpisz tak, jak powinien postąpić pełen szacunku syn? (Czy zadbasz o potrzeby starszych) (przyp. tłum.).]

Ile?

Jest nas czterech... Gdyby chodziło tylko o mnie...

Ile?

Winsala wychylił kieliszek śmiejąc się: – Anglicy nie nauczyli pana dyplomacji. Zachowuje się pan jak Amerykanin, ta bezpośredniość... Ja też jestem taki. Wie pan, lubię Amerykanów, nie są tacy jak Anglicy, Anglicy są za chytrzy, ta ich cała dyplomacja, nawet kiedy mówią „Tak, proszę” albo „Nie, dziękuję”, to tkwi w tym sama złośliwość, cha, cha, cha, cha! Lubię ludzi bezpośrednich, sam jestem bezpośredni.

Sagoe, tak jak wielu jego rówieśników, wyniósł z dzieciństwa kompleks rycyny i sznaps blisko spokrewniony z tą oleistą ohydą wydawał mu się najbardziej odrażającym z istniejących napojów. Sława sznapsa jako sekretu długowieczności mieszkających nad Nigrem starców i jedynego antidotum na reumatyzm może być jak najbardziej zasłużona, ale przykro jest myśleć, jak pod jego wpływem rozprostowują się skręcone wnętrzności i już łatwiej wyobrazić sobie smarowane nim koślawe stawy. Za każdym razem, kiedy Winsala oblizywał wargi, żołądek Sagoe podjeżdżał pod gardło.

Proszę mi powiedzieć, ile?

Winsala przestał wodzić językiem po zwisającym mu na wargi ogonie sznapsa i zamienił się w człowieka interesu.

Ponieważ jest pan tu nowy, tylko tyle żeby było to czym opić. Powiedzmy... pięćdziesiąt funtów?

Istniało wiele sposobów pozbawienia go złudzeń, tak aby nadzieja opuściła go ściekając po brodzie jak starcza ślina. Sagoe przebiegł je w myśli, jeden po drugim, aż wreszcie wyeliminował wszystkie, smród sznapsa pozbawił go sił. – A jeśli powiem panu, że nie dalej niż przed kwadransem zadzwonił do mnie redaktor i zaofiarował mi tę posadę?

Winsala skulił się i opuściła go na chwilę pewność siebie. Czyżby naprawdę? Nie, to było złudzenie. Zaraz znów pojawił się roześmiany Winsala, taki jak podczas zalotów do recepcjonistki, przymknął oczy, odrzucił głowę w tył, jak stający dęba koń, trwało to dobre sześćdziesiąt sekund. – Ej, chłopcze, nie należy zaczynać ze starszymi. Kiedy lwiątko biegnie w stronę antylopy, trzeba się dobrze rozejrzeć, czy za jakimś drzewem nie kryje się sam tata lew. Powiem coś panu w tajemnicy i mogę się z panem założyć, że będę miał rację. W poniedziałek pański redaktor zadzwoni do pana po raz wtóry, by dać panu znać, że Zarząd nie zatwierdził pańskiej nominacji. Bo ostateczna decyzja należy do nas. Nie sądzi pan chyba, że przed przyjściem tutaj nie rozmawiałem z Nwabuzorem? Wiem, że już do pana dzwonił. Posada czeka na pana, ale musi ją pan sobie zdobyć.

Tym razem Sagoe tak uważnie wpatrywał się w twarz Wodza, że zobaczył, jak wzywa on kelnera. Wyfraczony na zielono kelner też znał już swego klienta i pojawił się w tym samym momencie, gdy ten uniósł do góry brwi, lekko przechylając do tyłu głowę. Sagoe znów nie bardzo wiedział, co ma myśleć, ale doszedł do wniosku, że nie tak łatwo jest stawić czoło staremu Wodzowi. Nie mógł jednak znieść dłużej tej rycyny i podniósł się w tym samym momencie, gdy podszedł do niech kelner.

Zobaczę, czym w tej chwili dysponuję.

Tak będzie najrozsądniej. Kiedy inspektor z Sanepidu zagląda pod łóżko, nie szuka tanwigi [Tanwiga — larwy moskitów (przyp. tłum.).] lecz kola.[Orzeszek króla czyli łapówka]

Smród następnego zamówienia towarzyszył Sagoe aż do drzwi, a on marzył o skórce od cytryny.

Sagoe wyszedł na balkon i wciągał w płuca haust za haustem powietrze znad laguny. Zapadał zmierzch i uliczne latarnie zaczęły właśnie migotać prowadząc odwieczną wojnę z nierówno dopływającym prądem. Potrwa to co najmniej pół nocy, a potem niewykluczone, że dyżurny inżynier odkryje, na czym polega awaria i wyłączy prąd, na miesiąc albo i dłużej pogrążając ulicę w ciemnościach.

Niemal tuż pod balkonem stał zaparkowany wielki amerykański wóz. Zarys chromowanej stali miał w sobie coś znajomego – nie, to nie tylko to. Te orientalne poduszki, które widać przez szybę z tyłu, znajome oznaki wulgarnie pyszniącego się bogactwa – Sagoe przypomniał sobie, gdzie je widział, tak, to było przed budynkiem „Independent Viewpoint”. Wychodząc stamtąd musiał się przeciskać między zderzakiem tego samochodu a ścianą. Czyżby był to wóz Wodza Winsali? Sagoe spojrzał na człowieka wtulonego w tylne siedzenie, którego z początku uznał za szofera, człowiek ten spał, głowa spadła mu na piersi. Nie, te szaty były jedyne w swoim rodzaju, ta klapa abetiaja spadająca nietypowo na szyję. Sir Derinola, prezes zarządu.

Sagoe nie od razu skojarzył jego obecność z obecnością Winsali w holu, ale wnioski narzucały się same i dziennikarz poczuł się przykro zażenowany; oto był świadkiem demaskacji dwóch ludzi, którym ze względu na ich wiek należał się jego szacunek. Sir Derinola spał spokojnie, a Sagoe poczuł, że ogarnia go wstyd. To on zawinił odkrywając tajemnicę, która powinna była nią pozostać. Ale jak, w jaki sposób mogło do tego dojść? Ostatecznie Winsala zażądał tylko pięćdziesięciu funtów. Dla niego była to na pewno masa pieniędzy, ale dla Sir Derinoli? Może Winsala bierze dwadzieścia, a trzydzieści przekazuje Sir Derinowi. Starał się na zimno myśleć o cyfrach. Są także inne komisje, inne okazje, powiedzmy, dwa razy na miesiąc. Dodatkowy dochód – sześćdziesiąt funtów miesięcznie, nie podlegających podatkom. Tak, trzymało się to kupy. Za tę sumę warto było przedrzemać się w klimatyzowanym wozie, kiedy ten bezwstydny błazen Winsala odwalał całą brudną robotę i przeprowadzał targi. Tego wieczoru nie była to na pewno ich jedyna wizyta. Ubranie Winsali przesiąkło już odorem sznapsa i głowa w samochodzie wyglądała tak, jakby jej właściciel z trudem powstrzymywał mdłości. Z nich dwóch sympatyczniejszy był Winsala, przynajmniej niczego nie udawał. Ale Sir Kostnica...

Sagoe wrócił do pokoju, wyciągnął się na łóżku i wpatrzył w sufit. Zadzwonił na kelnera i poprosił o dżin z tonikiem i o cytrynę.


Kiedyś, dawno, dawno temu po zażyciu cotygodniowej przeczyszczającej dawki przestał dostawać cytrynę. Roztrząsali ten problem z Egbo w niedzielnej szkółce, bazgrząc ołówkiem po pulpicie ławki.

Przygotuj się na najgorsze. Przyjdzie dziś do was moja matka, a ona nie pozwala mi już potem ssać cytryny.

Dlaczego?

Nie wiem. Ale tobie też przestaną dawać cytrynę.

I tak się rzeczywiście stało. Opiekun Egbo niedawno się ożenił i matka Sagoe zabrała się do edukacji młodej małżonki w dziedzinie schorzeń dzieci, czy też raczej środków zapobiegających tym schorzeniom. Należało do nich cotygodniowe przeczyszczanie. Sagoe trząsł się na myśl przed sobotą, a teraz jeszcze ta groźba rycyny bez cytryny, ohyda mdłości, ohyda języka, który przez dwa dni będzie się jak wąż ślizgał w ustach.

A ałun?” – napisał Egbo. Nie bardzo się przeraził, bowiem żona nauczyciela trochę się go obawiała. Ale matka Sagoe stale wpadała do ich domu i przekonała jego opiekunkę, że Egbo został jej zesłany przez niebiosa po to, by mogła dokonywać na nim medycznych eksperymentów. – Spróbuj choć przez miesiąc dawać mu rycynę i zobaczysz, jak się ten mały potwór zmieni.

Sagoe zastanowił się nad ałunem. – Tak, to powinno poskutkować. Ale skąd go wziąć?

Jest u nas. Nauczyciel przechowuje go w apteczce, – Dużo?

Starczy.

Cały pulpit został już zapisany, a oni nie mieli gumy. Należało zaś znaleźć jakieś wyjście z sytuacji. Nagle Sagoe przypomniał sobie myśl, która od dawna nie dawała mu spokoju, ten problem nie mógł już dłużej czekać. Oderwał skrawek stronicy „Wędrówek Pielgrzyma” i napisał na nim:

A co z Panem Bogiem?

Nauczyciel zauważył to. – Wyjdź z ławki, Sagoe, a także i ty, Egbo. Niech wasze nieskończenie nieważne ciała podejdą tu i nie zapomnijcie wziąć z sobą tej epistoły.

Nauczyciel przeczytawszy karteczkę poczuł wyraźny zawód. „A co z Panem Bogiem?” W niedzielnej szkółce najgłupsze dziecko potrafi znaleźć wymówkę, a nawet godne pochwały uzasadnienie, czemu zanotowało takie pytanie, zaniechał więc w tej sprawie śledztwa. Ale papier wyglądał podejrzanie, kazał zatem pokazać sobie ich książki. Koło nich siedziała Dehinwa, ale twardo odmówiła pożyczenia swego podręcznika, mimo że zagrozili jej wymyślnymi torturami po wyjściu ze szkoły. Okazało się jednak, że kara nie będzie ciężka, na następną niedzielę mieli się wyuczyć na pamięć dwóch stron z „Wędrówek Pielgrzyma”.

Po wyjściu ze szkoły doszło do wyjaśnień.

Chodzi ci o to, czy Pan Bóg pije rycynę?

Tak.

Pan Bóg nie jada, więc nie potrzebuje pić rycyny.

Nawet gdybym przez cały tydzień nic nie jadł, matka zaaplikowałaby mi porcję rycyny. Uważałaby, że udało mi się nie przełknąć ostatniej dawki.

Dogoniła ich Dehinwa, ale udali, że jej nie widzą. – Tenapodium jest jeszcze gorsze. Będę je musiała zażyć w przyszłą niedzielę. Egbo ma szczęście, nie musi brać tego regularnie.

Tylko wtedy, kiedy mnie boli brzuch albo zanadto psuję powietrze. A i wówczas sprowadza sobie na pomoc twoją matkę.

Dehinwa zapytała: – Czy to aby na pewno ty psujesz powietrze? Z nimi trzeba uważać. Moja ciotka stale puszcza bąki i obwinia o to nas, dzieci. Ale ja wiem swoje. Zawsze potrafię powiedzieć, kiedy jej się to zdarzy. Kręci wtedy pośladkami i zaraz wszyscy muszą uciekać.

Sagoe napuszył się. – Moja matka robi to regularnie. Co wieczór po pacierzu puszcza bąka bardzo głośno i bardzo długo. A po bombardowaniu woła: „Dzięki ci, Panie Boże!” – a my musimy odpowiadać: „Amen”.

Twoja matka nie ma wstydu. Robi tak nawet przy gościach – zauważyła Dehinwa i Sagoe zamierzył się na nią Biblią, ale udało jej się uchylić.

Doszli do drzwi domu Egbo. – Nie zapomnij o ałunie!

Egbo zawrócił. – Przypomniałem sobie! Wiecie, co mi powiedziano w aptece? Że zaczęto już wyrabiać coś w rodzaju pastylek z rycyny.

Naprawdę?

Aptekarz mi pokazał. To są takie niemal okrągłe kulki, wyglądają jak jajeczka jaszczurek.

Sagoe rozpromienił się na chwilę, ale zaraz pokręcił głową. – Mnie nic z tego nie przyjdzie. Mama uzna na pewno, że te pigułki będą gorzej działały niż rycyna w płynie.

Ale jeśli aptekarz powie...

Aptekarz się z nią zgodzi. Wiesz, jaki z niego lizus. – I Dehinwa pogardliwie potrząsnąwszy głową odeszła o parę kroków.

Dwóch chłopców stało jeszcze chwilę rozmyślając; bardzo byli przybici beznadziejnością sytuacji.

Nie zapomnij o ałunie! – zawołał Sagoe i przyśpieszywszy kroku minął Dehinwę. A ona pogoniła za nim, robiąc mu wymówki: – Żeby tylko dlatego że nie chciałam się z tobą zamienić książkami, ty...


Wkrótce potem obudził go jakiś obcy człowiek i Sagoe, zaalarmowany, aż podskoczył. – Dobry Boże, która to godzina?

Pół do ósmej.

Dopiero? Bałem się, że spałem dużo dłużej... – zamilkł nagle i Bandele roześmiał się. Sagoe sięgnął ręką i nacisnął na wyłącznik. Przez minutę stali i wpatrywali się w siebie. Potem chwycili się za ramiona, ale nadal nie wymówili ani słowa. W tym momencie do pokoju wbiegł Kola i wtedy Sagoe odzyskał głos, zaczął go ściskać i wykrzykiwać zdania, które nigdy by nie uwierzył, że zdarzy mu się wypowiedzieć: – Nic się nie zmieniłeś! – i usłyszał w odpowiedzi: – Ani ty! – Nie wiedząc, co zrobić, z radości chwycił Bandelego wpół i podniósł go o parę stóp, tak że tamten uderzył głową w sufit. Sagoe postawił go na ziemi, wołając: – Dobry Boże, przecież to jest Olbrzym Alakuku. Nie skurczył się ani o cal i dalej jest tak uroczysty jak członek brytyjskiej rodziny królewskiej.

Bandele usiadł na łóżku. – Wracasz ostatni! Sekoni wyprzedził cię o całe trzy miesiące.

Czemu się ukrywasz? Mów prawdę! – spytał Kola.

Potem wam wytłumaczę. Ale skąd dowiedzieliście się, że wróciłem?

Z twoich akt. A może nie wiesz, że masz akta? – zaśmiał się Kola.

Akta? Co wy macie na myśli?

Akta w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Czyż nie uważa się ciebie za komunistę?

Hm...

Egbo pracuje w ministerstwie. Powiedział nam, że wróciłeś.

Niech to diabli... – Sagoe uderzył się po udzie i roześmiał. – A ja się tu tak starannie ukrywałem, sądząc, że nikt nie wie o moim istnieniu!

Twoje dossier zajmuje całą szafkę. Egbo opowie ci o tobie więcej, niż wiesz sam.

Sagoe podrapał się w głowę: – Co z Egbo? Czemu tu do mnie nie zajrzał?

Cóż, uważaliśmy, że masz pewnie jakieś powody, żeby się ukrywać. I postanowiliśmy poczekać tydzień, dwa.

Nie chodziło o nic poważnego. Po prostu nie chciałem, aby o moim powrocie dowiedziała się rodzina. Chciałem się najpierw urządzić, znaleźć pracę albo zdecydować, że nie chcę pracy, i dopiero wtedy złożyć im kurtuazyjną wizytę i cześć!

Bandele pokręcił głową. – To nie jest takie proste.

Może i nie. Ale zamierzam spróbować.

Czy Egbo tu jeszcze nie było?

Nie, nie widziałem go.

Mieliśmy się tu spotkać o siódmej i zrobić ci niespodziankę. Ale staliśmy długo na szosie z Ibadanu. Zdarzył się straszny wypadek.

No, chodźmy do baru. Czy też macie jakieś inne projekty?

Nie, to twoja noc. Ty decydujesz, na co masz ochotę.

Schodząc z ostatniego stopnia schodów Sagoe zauważył, że w holu panuje dość niezwykła cisza. Nie przerwało jej nawet ich hałaśliwe wejście i Sagoe zatrzymał się, przypomniawszy sobie o wizycie Wodza Winsali. Weszli w środku przedstawienia. Bar znajdował się z drugiej strony holu i tłoczące się tam zielone fraki przyciągnęły natychmiast ich uwagę.

Co to?

Poczekaj!

Wódz Winsala wyglądał tak, jakby spał, wokół niego kręcił się kelner, jakby czekając na znak. Nagle znak nastąpił. Szeroki rękaw agbady uniósł się do góry. Kelner wyraźnie tego oczekiwał. Odsunął się zręcznie, szepcąc: „Oga mi teraz odpowiedzieć!” Inni kelnerzy rozpraszali sobie nudę widokiem tych igraszek i zaśmiewali się głośno.

Widać było, że ta zabawa trwa już dłuższy czas. Winsala mówił ochrypłym głosem. – Nie zbliżaj się do mnie, chyba że przyniesiesz mi jeszcze sznapsa.

Ależ, oga, oga mi pierw płacić za sznaps który wypić.

Przed Wodzem Winsalą stało puste pół litra.

Rolę hotelowego chrząszcza brzęczącego wokół niewypłacalnych pijaków kelner znał na pamięć, wobec tego znów zbliżył się do gościa. – Oga, proszę płacić... ja już iść.

Winsala głośno wrzasnął. – Jesteś bezczelny. Każę cię wyrzucić. Już ci mówiłem, że czekam tu na przyjaciela. Wynoś się.

Bandele zobaczywszy wyraz twarzy Saoge, spytał: – Ty go znasz?

Poczekaj.

W mętnych zakątkach świadomości Winsali snuła się myśl, że Sagoe powróci wkrótce z pięćdziesięcioma funtami lub z połową tej sumy i obietnicą szybkiego uregulowania reszty. Uzbrojony w tę pewność zamówił butelkę sznapsa, po czym zredukował zamówienie do połowy. Ale Sagoe nie wrócił.

Chrząszcz zbliżył się wysunąwszy przed siebie tacę, ale wszystko wskazywało na to, że Winsala wreszcie usnął.

Ech? Oga spać? – I zielony chrząszcz usiłował zajrzeć Winsali w ukryte pod kapturem oczy. Cierpliwość Wodza została wynagrodzona, szybko podniósł łapę, taca poleciała trafiając chrząszcza w nos i z trzaskiem upadła na posadzkę. Zielony chrząszcz wycofał się ranny. Bzyczenie jego oburzonych kolegów rozdmuchało ponad miarę ten incydent. Słychać było tylko jeden dźwięk – nadciągające brzęczenie stada chrząszczy, żerujących na jakimś zgniłym owocu. Znajdujący się w holu przedstawiciele klasy zleceniodawców odwrócili głowy, by nie być świadkami upokorzenia kolegi, które miało nieodwołalnie nastąpić. Kelnerzy odznaczają się szybko reagującymi czułkami, ten wielki gość miał lada chwila zostać unurzany w gnoju, czekali tylko, aby pokrzywdzony kelner dał sygnał.

Podano mu piłkę oburzenia, ale chrząszcz zwlekał jeszcze, powoli rozgrzewając się do walki. Nie był nowicjuszem, dokładnie wiedział, kiedy nastąpi najwłaściwszy moment, nim oburzenie zdąży opaść.

Ja nie myśleć to znosić. Ja tu pracować, ale nikt nie może bić mnie, jakby ja być koń.

Z tyłu rozległo się pełne aprobaty brzęczenie.

Ja pójść na policję. Gość nie będzie mi rzucać taca w twarz. Ja mieć lepsze goście, nikt nie rzucać mi taca w twarz.

Wódz Winsala skurczył się, utracił pewność siebie i czekał jak dziecko we mgle na dalszy ciąg tej haniebnej sceny, jakże poniżającej dla człowieka na jego stanowisku. Mruczał coś cicho pod nosem, powtarzając sobie poniewczasie znane przysłowia, kiwając głową i roztkliwiając się nad własnym losem.

Agba n’tara... nie ma się z czego śmiać, kiedy dziecko zobaczy swego ojca nago, 1’ogolonto. Agba n’tara. Mądry eunuch trzyma się z dala od kobiet, głodny urzędnik nosi szeroki płaszcz, by nikt nie zauważył jego zapadłego brzucha. Ale kiedy z elengungun zostanie na targu zdarta maska, czy może wtedy prosić egbe, [Egbe — czary umożliwiające zniknięcie.] aby zabrał go do bezpiecznego igbale? [Igbale — święty gaj.] Czy nie otrzyma wówczas odpowiedzi, że w gaju mogą przebywać tylko ci, co strzegą tajemnicy? Agba n’tara. Kiedy Bale chce pożyczyć bicz, posyła poń służącego, aby – jeśli ten powróci z pustymi rękami – móc spokojnie oświadczyć: „Co? Ja ciebie tam posłałem”? Czyż cudzołożca, który umawia się w sypialni z jednym tylko wyjściem, nie naraża się na to, że jego jądrami pożywią się ryby Oguna? Agba n’tara.

Niech nikt tu nie udawać wielki człowiek i nie grozić. Wielki człowiek, co siebie nie szanować, nikt go nie szanować...

Sagoe, sam nie wiedząc kiedy, podszedł i podniósł tacę. Kiedy wyprostował się, usłyszał szmer przy wejściu i szybko spojrzał w tamtą stronę. Obok młodej palmy zasadzonej w przeciętej na pół cysternie po benzynie stał Sir Derinola. I Sagoe nie miał już nigdy zapomnieć wyrazu jego twarzy. Obok przerażenia i urażonej godności malowała się na niej rozterka. Jak postąpić? Przyszedł zobaczyć, co spowodowało zwłokę, i trafił na sam początek igraszek kelnera z klientem. W pierwszej chwili uległ dziwacznej fascynacji, wyobraził sobie, że los posłużył się Winsalą, aby pokazać mu własną przyszłość, rozpoznał nieuchronną logikę staczania się człowieka, który przestaje się szanować. Ta konfrontacja z przyszłością sparaliżowała go, nie był zdolny ruszyć się z miejsca, by przyjść z pomocą. A teraz, zobaczywszy Sagoe, usiłował schować się za palmę. Ale żaden wybieg nie mógł już pomóc, spojrzeli sobie w oczy. Pierwszy odwrócił się Sagoe.

Co się stało? – spytał kelnera podając mu tacę.

On nie chciał płacić.

To dlaczego nie zawołaliście kierownika sali?

Kierownik nie być tu. Ja nie chcieć znosić takie rzeczy. Sam gubernator nie móc bić mnie, jak ja wykonywać pracę.

Czy nie widział pan, że jest on moim gościem?

Co ja móc zrobić? Ja kończyć praca! Ja mówić mu...

Proszę to, co wypił, zapisać na mój rachunek. I nie podnosić głosu.

Położył rękę na ramieniu Wodza Winsali. „Chyba czas na nas, sir?” Wódz wstał pokornie, opadła z niego cała buta. Bandele podszedł, by podtrzymać Winsalę z drugiej strony, ale Sagoe nagle zawrócił. – Nie, pojedźmy raczej tamtą windą.

I kącikiem oka dostrzegł, jak Sir Derinola odwraca się i niczym wystraszony zwierz wpada do pierwszej windy.

Następnego dnia rano do Sagoe zadzwonił zdziwiony Nwabuzor. – Czy przywiózł pan z Ameryki jakiś amulet? Prezes kazał mi dziś przyjąć pana na tę posadę. Jak pan to zrobił? Niech mi pan uczciwie powie, jak pan tego dokonał?



6


Mathias! Mathias! No, Mathiasie, chodź tu.

Goniec zajrzał przed drzwi. – Pan mnie wołać, sir?

Mathiasie, czy nadal jesteś moim uczniem?

Oga?

Mathiasie, spłukałem się do cna. Czy dobrze znasz barmana?

On z moje strony.

W takim razie bez trudu udzieli ci kredytu.

Oga, ja tak nie myśleć. To być inna sprawa. Kiedy chodzi o pieniądz, nikt nie pamiętać o strony– Mathiasie, idź i nie wracaj bez tego, co zwykle. Dwie butelki.

Oga, ja już powiedzieć...

Mathiasie, dziś jest dzień czytania biblii. Idź.

Dobrze, oga. Ja iść spróbować.

Rozmowa Sagoe z redaktorem była boleśnie krótka. Nwabuzor wezwał go do swego gabinetu i oznajmił: „Chciałbym, aby był pan obecny przy tym telefonie”. W ręku trzymał szpalty z reportażem Sagoe o Sekonim. Sagoe zatytułował go: „Kto był inżynierem tego skandalu?” Wszystko było jasno wyłożone na stół, fakty były nie do odparcia.

Nwabuzor czekając na połączenie zauważył: – A propos, nie ma tu już tego pańskiego przyjaciela. Tego białego eksperta, którego raport przesądził sprawę elektrowni.

Jak to nie ma?

Zwyczajnie, wyjechał. Komisja personalna przyznała mu odszkodowanie za obrażenia cielesne odniesione w czasie wykonywania pracy. Niech pan zgadnie, ile dostał?...

Sagoe pokręcił głową.

Osiem tysięcy. Plus dwa tysiączki rekompensaty za przedwczesne rozwiązanie kontraktu.

Rozumiem.

Niech pan nie traci nadziei. Nie przesądza to jeszcze sprawy pańskiego reportażu. W każdym razie nie to... Istnieje wiele sposobów zweryfikowania tej sprawy – o ile będziemy tego chcieli.

Chyba chcecie?

To zależy. Niech pan poczeka, zaraz to panu wyjaśnię... hallo...

Sagoe wstał. – Wolałbym nie słuchać wyjaśnień. Harowałem nad tym reportażem pełne dwa tygodnie.

Niech pan siada, niech pan siada. Co, nie lubi pan czekać? Hallo... hallo... mówi Nwabuzor. Chciałbym mówić z prezesem...

Słowo daję, wolałbym zabrać reportaż i pójść. Przecież pan wie, że to była dość osobista sprawa.

Dobry dziennikarz tak nie postępuje... Wkrótce sam pan dojdzie do tego przekonania. Tak czy owak pan wykonał, co do pana należało, przyniósł nam pan reportaż, reszta należy do nas. I tak to powinien pan traktować... hallo... hallo...

Zakrył słuchawkę. – Szybko, niech pan podejdzie do stołu, tam stoi drugi aparat.

W słuchawce odezwał się charakterystyczny głos Sir Derinoli. – To pan, Nwabuzorze?

Tak, sir. Dzwonię w sprawie naszej „rewelacji”, czy możemy już ją wydrukować?

Nie. Proszę ten artykuł odłożyć do akt.

Mamy czekać z jego publikacją?

Nie. Został już zużytkowany.

Ach, rozumiem, sir. – I Nwabuzor, niewątpliwie na benefis Sagoe, dorzucił: – A więc oni przystali na pana warunki?

Nie będziemy o tym rozmawiać przez telefon – Tak jest, sir, bardzo przepraszam.

A propos, kto nam ten materiał dostarczył?

Nasz nowy reporter, sir.

Chce pan powiedzieć ten... ten chłopak z Ameryki?

Tak, sir.

Sir Derin chwilę milczał. Nwabuzor spytał się zatem: – Odwalił kawał dobrej roboty, prawda sir?

Tak, nieźle się z tego wywiązał.

Sagoe zdziwił się, bowiem Nwabuzor wyraźnie kpił sobie z rozmówcy. – Szczęśliwie się stało, żeśmy go zaangażowali, prawda, sir?

Głos Sir Derinoli przybrał nagle szorstki ton. – Zapomina pan, że to ja poleciłem panu przyjąć go do pracy. – I Sir Derinola rzucił słuchawkę.

Sagoe powoli odstawił telefon i zwrócił się do Nwabuzora. Redaktor wskazał mu krzesło. – No, teraz pan wie, jak ta sprawa wygląda.

Jak?

Jeśli ty weźmiesz wodę w usta, to i ja tak zrobię to samo. Proste i łatwe. Udało się panu wyciągnąć naszego prezesa z niezłych tarapatów.

Co?

To się stale powtarza. Na tym polega system ochronny obu stron. Nim opublikujemy tego rodzaju rewelacje, posyłamy artykuł naszym prawnikom. A oni pokazują go Prezesowi. I my przestajemy mieć wpływ na przebieg wydarzeń.

Niech pan mówi dalej. Człowiek stale się czegoś uczy.

Cóż, prezes daje znać przeciwnej stronie, jaki ma na nich bicz. Jeśli uważają, że się z tego potrafią wykaraskać, odpowiadają, iż to ich nic nie obchodzi. Jeśli nie, to mówią: właśnie zebraliśmy wiele danych o tym to i o tym (tu pada nazwisko kogoś ze stronnictwa prezesa) i przysyłają materiał obciążający. Mniej więcej wiem, jakie kłopoty ściągnął na siebie niedawno Sir Derin, pański reportaż spadł mu z nieba dosłownie w ostatnim momencie. Ofiarował im milczenie za milczenie.

A co z moim przyjacielem?

Nwabuzor wzruszył ramionami, jakby chcąc powiedzieć: co ja na to mogę poradzić?

Sagoe wstał. – Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciw temu, abym wysłał swój reportaż do innej gazety.

Sagoe, niech mnie pan posłucha, ja w tej robocie siedzę już od trzydziestu lat. Proszę mi wierzyć, i ja kiedyś byłem idealistą. Przenosiłem się z gazety do gazety, każdą z nich opuszczałem pełen świętego oburzenia. Ale, sam pan zobaczy, dziennikarstwo to taki sam zawód jak każdy inny. Trzeba robić to, czego żąda zwierzchnik. Proszę mi wierzyć.

Sagoe wziął maszynopis. – Poślę go do innej gazety.

Nwabuzor pokręcił z ubolewaniem głową. – Biodunie, pracuje pan w naszej redakcji, napisał pan ten reportaż w godzinach pracy, stanowi on zatem naszą własność.

Jeśli złożę wymówienie to nie.

Nie, nie, niech pan tego nie robi. Nie ma potrzeby. Przysięgam panu, że żadna gazeta się tego reportażu nawet nie dotknie. W każdej redakcji materiały poddaje się tej samej procedurze i każdy redaktor dowie się w mgnieniu oka, że reportaż ten został już wykorzystany w dżentelmeńskim porozumieniu dwóch wrogich stron.

W takim razie...

Nie, nie, niech pan nic nie mówi, po co ma pan pogarszać sytuację – Niech pan o tym zapomni. Świetnie rozumiem, iż uważa pan, że jest pan winien przyjacielowi lojalność; proszę mi wierzyć, że nie. Sam pan kiedyś dojdzie do wniosku, że każdy odpowiada tylko za siebie i musi myśleć tylko o sobie.

Niezwykle szlachetny pogląd na świat.

W każdym razie jedyny. Niech pan się zastanowi, pański przyjaciel dostanie wkrótce inną posadę, a pan zapomni...

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem, a Nwabuzor zabrał się do roboty, myśląc w duchu: „I tak ten zapaleniec wkrótce się ustatkuje”.

Sagoe wyjął księgę i otworzył ją na los szczęścia.

No co, Mathiasie, jak ci się powiodło?

Mathias wszedł trzymając w każdej ręce zapoconą butelkę. – On mówić, że nie czekać aż być koniec miesiąca. Dać kredyt tylko do koniec tygodnia.

No dobra, siadaj.

Pierw ja otworzyć piwo, oga.

Dziękuję ci. – Sagoe poczekał, aż piwo zagulgotało w kubku, i podał Mathiasowi księgę. – Otwórz ją. Otwórz ją, w którym chcesz miejscu.

Mathias już się wciągnął w tę zabawę i skwapliwie zrobił, co mu polecono.

Dobra. Teraz pij, a ja zaczynam.

Cisza jest dla Wypróżniacza tym, czym dym opium dla mistyków Wschodu. Cisza klozetu w angielskim domku na przedmieściu, kiedy gospodarze i sąsiedzi wyszli już w pocie czoła zarabiać na chleb powszedni, a gość może wypróżniać się w samotności. Mit o wyrafinowaniu Francji jest wyłącznie mitem – i postawa, jaką tam przyjmuje Wypróżniacz, jest co najmniej dziwaczna, przypomina on składającą skrzek ropuchę. Na próżno szukałem we Francji oparów milczenia, aż wreszcie, aby uciec od zagrażającego życiu duchowemu stanu hotelowych ubikacji, wyruszałem wraz z łopatą i książką do pobliskiego lasu – on tylko mógłby zapewnić temu narodowi odkupienie, gdyż powierzchnia jego zajmowała naprawdę wiele hektarów. W lesie tym znalazłem cichą przystań i regularnie czytałem tam, oddawałem się kontemplacji lub po prostu przysłuchiwałem się pieniom galijskich ptaszków. Tak, wyznaję, że Wypróżnianie tam pozostawiało wiele do życzenia, brak mu było komfortu, nie pozwalało na całkowite rozluźnienie mięśni, Co gorsza, nagły dotyk wilgotnego źdźbła trawy w trakcie modlitewnego skupienia sprawiał, że podskakiwałem jak szalony, obawiając się, że to wąż próbuje polizać mnie w jądra. Ale wilgotna, ciężka, przerywana głosami ptaków cisza była niewątpliwie doświadczeniem mistycznym i sprawiała, że ryzyko pozbawienia męskości wydawało się drobiazgiem. Muszę wam jednak, drodzy przyjaciele, opowiedzieć o pewnym wstydliwym zdarzeniu. Któregoś dnia poszli za mną dwaj studenci, ciekawi, dokąd to zmierzam co dzień z książką i łopatą w ręku. Do dziś trudno mi się pogodzić z myślą, że obserwowano mnie w trakcie spełniania najbardziej osobistej funkcji ciała człowieka. Ale studenci okazali się wdzięcznymi uczniami i oczyścili się z przewiny naruszenia tabu, wydając swój trzydniowy budżet w ciągu jednego popołudnia spędzonego ze mną w bistro. Udzieliłem im rozgrzeszenia i wspaniałomyślnie, pod wpływem wina, wtajemniczyłem ich w Misteria Wypróżniania. Teraz zastanawiam się, czy to naprawdę rozwiązywało sprawę. Oni nawrócili się na to, co dla mnie było jedynie ucieczką. Głosili, że prawdziwy Wypróżniacz powinien szukać wilgotnej ziemi i mokrego leśnego poszycia i chyłkiem, w ukryciu, manipulować wśród pnączy i krzewów. Co, powrót do buszu! – wrzasnąłem – o nie, Wypróżnianie wymaga sztuki i nauki człowieka. Oświetlenie winno być przystosowane do oczu. Środki oczyszczające powietrze – które służą za kadzidło – winno się dobierać, starannie zastanawiając się nad niuansami zapachów. Należy też nie zapominać o doborze odpowiednich książek i obrazów, aby kiedy człowiek zapragnie odmienić bieg swoich myśli, nie doprowadzało go to do frustracji. Potrzebny jest megafon nadający odpowiednią muzykę, a nie przypadkowe pienia przelatujących ptaków. Przez trzy dni tkwiliśmy po uszy w dialektyce Wypróżniania. Jesteś Wypróżniaczem burżuazyjnym, wołali – wiecie przecież, jak Francuzi uwielbiają dyskusje – a ja odpowiadałem im: A z was są Wypróżniacze pseudomurzynni! Czy nie rozumiecie, wy niemądrzy odchyleńcy, że atmosferę należy stwarzać sztucznie, tak jak to robi Kościół? Tylko smutna konieczność skłoniła mnie do wycieczek z książką i łopatą! A oni obrzucali mnie cytatami z Andrew Marwella, wykrzykiwali refreny o „zielonym cieniu, w którym myśl zielona wyrasta”. Ich wizja dziewiczej przyrody i wypróżniania poddrzewnego oparła się moim ostrzeżeniom w sprawie węży. Miło było zasiać ziarno Wypróżniania na kontynencie europejskim, ale równocześnie poniosłem także i klęskę, gdyż byłem zupełnie bezsilny wobec ich cholernego zacofania...

Sagoe uroczyście zamknął księgę i chwilę siedzieli w milczącym zamyśleniu.

Wiedziałem, Mathiasie, że z ciebie jest urodzony Wypróżniacz. A nawet jest w tobie coś z jasnowidza. Niewielu ludzi ma palce tak odpowiednie dla ich psychiki...

Jeśli pan tak mówić, oga...

Tak mówię, Mathiasie. Cisza. Oto o co chodzi. O ciszę. Żeby otworzyć tę księgę właśnie na tej stronie, gdzie mowa o ciszy, trzeba być geniuszem. Mathiasie, mój drogi przyjacielu, Mathiasie, twoim przeznaczeniem było ocalić mnie przed domem wariatów, mam stanowczo więcej szczęścia niż mój drogi przyjaciel, Szejk... Bo on tam właśnie trafił...

Niech Pan Bóg zabronić.

Pan Bóg nie zabroni, Mathiasie. Czy wiesz, że ja dotąd wcale nie wiedziałem, że zaprzedałem się ciałem i duszą sir prezesowi tej instytucji, a dziś, kiedy przez dwa tygodnie udawałem świętego Jerzego wobec smoka, oznajmiają mi o tym, nie, nawet nie oznajmiają, pakują mi to zwyczajnie pod nos. Jesteś własnością Sir Kostnicy, mówią, masz robić, co ci każą, zrozumiałeś, to możesz odejść.

Pan tak nie patrzeć, oga.

Ponieważ trzeba ocalić kawalera orderu, rzucają na pastwę Szejka. Nie zwracaj na mnie uwagi, Mathiasie, wiem, że roztkliwiam się nad sobą, że nie ma o co. Ludzie tacy jak Sekoni tak czy owak zostają spaleni na stosie, tylko czemu, u jasnej cholery, ja mam pomagać w zbieraniu szczap na ten stos!

Mathias wysączył do dna butelkę: – Takie być życie, oga.

Cisza, Mathiasie. Cisza. Znałem wiele odmian milczenia, a tu okazuje się, że muszę się go jeszcze uczyć.


Śluby milczenia. Najważniejsze jest dochować ślubów milczenia. Przeciwko miłości, przeciwko chęci i potrzebie dawania. I wyrzuty sumienia, nawet wyrzuty sumienia okazały się bezsilne wobec milczenia, które aż do śmierci trzymało ojca Sekoniego z dala od syna – Chrześcijanka! Ten grzech, tak potworny, tak bluźnierczy i niesynowski, przestał już palić pamięć Alhadżi Sekoniego, ale śluby pozostały ślubami, a pycha powstrzymywała stęsknione ciało, kiedy groził mu upadek w miłość. Przed pięciu laty Alhadżi stał w drzwiach Biura Rejestracji Małżeństw i błagał niebiosa, aby wściekłość huraganu pokarała zdradę potomka, a płaszcz hadżi [Hadżi — pielgrzymka do Mekki.] spływał mu z ramion jak grzywa króla Leara na wyasfaltowane wrzosowisko. A jego rozpacz była równie głęboka i równie beznadziejna. „Nigdy, nigdy więcej nie otworzę do ciebie ust. Niech Allach ukarze mnie śmiercią, jeśli się do ciebie odezwę choć jednym słowem”.

A teraz, choć przy bólu rozstania potrafił zachować męską postawę, Alhadżi Sekoni niemal oszalały z niepokoju i troski wręcz zamieszkał na progu lekarza. – Jak on się czuje, sir, jak on się czuje? Czy wyzdrowieje? Proszę pamiętać, że wszystko jest do pańskiej dyspozycji. Może uważałby pan za stosowne wysłać go za granicę, by obejrzeli go jacyś specjaliści... nie? Wszyscy mówią, że w Szwajcarii medycyna stoi najwyżej. Ależ, panie doktorze, przecież musi być coś, co mógłbym zrobić, coś, co powinienem zrobić? O czym on mówi? Czy kogoś wspomina? Może wymienia jakieś imiona? Nie, nie, zastanawiałem się tylko... czy nie wyraził pragnienia, aby kogoś zobaczyć? Powiada pan, że nie... Słyszałem, że oni często mówią, że chcieliby kogoś zobaczyć. Czy cały czas jest przy nim pielęgniarka? Ależ powinna być... to by było okropne, gdyby wzywał kogoś ee... z przyjaciół czy... ee z rodziny, a my byśmy o tym nie wiedzieli... nie, nie, on nie ma braci ani sióstr... no tak, może jednak coś by się dało zrobić, może zmiana klimatu, pan jest lekarzem, co pan o tym sądzi? Zmiana klimatu, podróż, to zwykle dobrze robi?

Lekarz zrozumiał, komu by to było naprawdę potrzebne i starszy pacjent wyszedł, czując się już znacznie lepiej. Zbliżała się pora pielgrzymki i Alhadżi Sekoni nie mógł się spodziewać wspanialszej kuracji, gdyż jego syn zdecydował się nie na lato w Londynie czy dwa tygodnie w Wenecji, lecz na podróż do Mekki. Zachwycone, poszukujące cudów ręce Szejka pełne były nadziei i historii, gdy dotykał ruin Starej Jerozolimy, a dotykał ich, nie świętego kamienia... o tym jednak Alhadżi nic nie wiedział... Nie zwracając uwagi na bazary pełne podrabianych relikwii i pamiątek ani na tysiące białych chałatów okrążających czterdzieści razy w szaleńczym tempie masywną czarną świątynię, Sekoni miłośnie dotykał pokruszonych murów Starej Jerozolimy, bez litości depcząc to, co było jego dziedzictwem, które jednak przemawiało do niego i pociągało go... i stał przejęty pobożnym lękiem, stał naprawdę przejęty.

Zaraz po powrocie Sekoni zaczął rzeźbić. Swoją pierwszą rzeźbę, niepokojącą rzeźbę w drzewie, nazwał „Zapaśnikiem”. Choć nie prosił Bandelego, by mu pozował, to i twarz, i ciało głównej postaci przybranej w szaty pielgrzyma były niewątpliwie twarzą i ciałem Bandelego. Napięte niemal boleśnie mięśnie, jak zwinięty w kłębek pyton na chwilę przed odprężeniem, jego sprężystość i wyważona równowaga. A reszta była szaleństwem, takim jak szaleństwo, w którym ponad miesiąc tworzył, tak jakby walczył z czasem. Koła obok własnej pracowni postawił szopę i z rosnącym szacunkiem przyglądał się, jak Sekoni zaklina w drzewo pomysł, który z trudem dałby się ujarzmić czarom. Rysy twarzy Bandelego zostały rozmyślnie zatarte, tego nie dało się uniknąć, gdyż tylko jedna w swoim rodzaju sylwetka Bandelego mogła wyrazić swym kształtem uprzedni zamysł. Kola zawołał Joe Goldera, który pozował mu do Panteonu, i Amerykanin Golder długo wpatrywał się w milczeniu w rzeźbę, aż wreszcie złożył ofertę kupna. Sekoni potrząsnął tylko przecząco głową i nie oderwał się od pracy. Pracował teraz – a były to ostatnie dotknięcia dłutem – pozornie bez wysiłku, skoncentrowany i odprężony, nic w nim nie pozostało z poprzedniego niepokoju, obecnie był tak pewny siebie, że Kola zwątpił, czy go kiedykolwiek naprawdę znał, Sekoni pracował tak, jakby całe życie zajmował się wyłącznie rzeźbą. – No, chodź, Joe – zaczął nalegać Kola – wracamy do Panteonu. – Dlaczego on nie chce tego sprzedać? – jęczał Joe Golder. A Kola z odrobiną zazdrości w głosie odburknął niecierpliwie: – Ach, ta cholerna amerykańska, kapitalistyczna chęć posiadania!

I Kola zrozumiał, że naprawdę jest zazdrosny. Jeżeli „Zapaśnik” nie był wypadkową życia i doświadczenia, jaka zdarza się człowiekowi raz, to Sekoni był artystą, który długo nie mógł się odnaleźć, ale w końcu mu się to udało, tak, nie było tu miejsca na wątpliwości. Ręka Sekoniego już dziś żadnych wątpliwości nie miała, nie było ich widać w tej pierwszej próbie tworzenia. Potwierdziła to opinia Joe Goldera. Kola na próżno przez jakiś czas zmagał się ze swoim obrazem, wreszcie poddał się, oznajmiwszy:

Ten „Zapaśnik” Sekoniego wytrącił mnie z równowagi. Odłóżmy sesję do jutra.

Wytrącił cię z równowagi? Dlaczego? Utożsamiłeś się z nim?

Chciałbym, żeby to o to chodziło. Nie. Zwykła zazdrość. – I Kola wybuchnął: – Niech to diabli. Czy wiesz, od jak dawna męczą się nad tym płótnem?

Przecież go jeszcze nie skończyłeś.

To nie o to chodzi. Nie widziałeś, jak pracował Sekoni! A teraz ten rezultat. Dobry Boże, pomyśleć, że ten człowiek zajmował się dotąd tylko jakimiś elektrowniami.

Nie bądź niemądry. Jesteś świetnym malarzem.

Tylko mi nie kadź!

Joe Golder wstał i podszedł do obrazu. Kola zatrzymał go. – Nie, nie możesz go jeszcze obejrzeć. Och tak, wiem, że niektóre fragmenty są niezłe. Ale widzisz, Joe, czasem zdarza się, że jakieś dzieło sztuki wali cię prosto w brzuch i ja często wracałem tu po nocy, , żeby sprawdzić, czy w tym obrazie nie ma choćby zaczątków...

Tego i tak nie byłbyś w stanie zobaczyć. To ty malowałeś ten obraz, więc nie możesz zareagować na niego tak, jak byś reagował, gdyby chodziło o kogoś innego...

Wiem. Ale gdy patrzyłem, jak pracuje ten jąkający się i nagle obcy mi człowiek, wstrząsnęło to mną naprawdę i...

Uważam, że jesteś zwyczajnie zazdrosny – zauważył Joe Golder.

Wcale temu nie przeczę.

Joe Golder z początku na wpół żartował, ale potem jego kobieca chciwość, z jaką domagał się rzeźby Sekoniego, jeszcze wzmogła ponure obawy Koli. Golder spróbował szantażu, najpierw nieśmiało, a potem widząc, że doprowadza Kolę do rozpaczy, zaczął się zachowywać wręcz nieodpowiedzialnie, jego egoizm przybrał niebezpieczne rozmiary.

Jeśli nie zdobędziesz dla mnie tej rzeźby, przestanę ci pozować.

Nie jestem w nastroju do żartów – zauważył Kola, a Joe Golder odpowiedział: – Ja bynajmniej nie żartuję.

I następnego dnia nie przyszedł do pracowni Koli. Kola pobiegł do biblioteki, potem do Klubu Wykładowców, ale nigdzie nie zastał Goldera. Nie przypuszczał, aby Golder był u siebie w domu, ale zajrzał tam. Z opóźnieniem przyszło mu do głowy udać się do sali muzycznej i tam dźwięki tenorowego głosu powiadomiły go o obecności Goldera.

Golder zobaczywszy Kolę przestał śpiewać. – Mam próbę – oznajmił.

Wczoraj nic nie mówiłeś o próbie.

Nie, ale dzisiaj jest dzisiaj.

I Kola wrzasnął: – Nie wygłupiaj się! Świetnie wiesz, co chciałem powiedzieć!

Angielka, która akompaniowała Golderowi, zmierzyła ich kolejno wzrokiem i zaczęła sprzątać nuty. – Cóż, i tak mieliśmy zamiar kończyć, panowie pozwolą, że ich pożegnam. – I Kola zazgrzytał zębami, wiedząc, co ta kobieta musiała sobie o nim pomyśleć, wszyscy bowiem wiedzieli, kim jest Joe Golder.

Będziesz mi pozował czy nie? – spytał, gdy kobieta wyszła z sali.

Chętnie, o ile namówisz twego przyjaciela, aby mi sprzedał tę rzeźbę.

Kola klapnął na krzesło. – Na litość boską, co ty wyprawiasz. Czy nie widzisz, że twoja twarz goi się tak szybko, że lada dzień będzie za późno?

Joe Golder, Amerykanin, który w trzech czwartych był biały, nienawidził swojej twarzy i coraz to się nad nią znęcał. Któregoś dnia Golder – Erinle [Erinle — bóg zwierząt.] w Panteonie Koli – pojawił się w pracowni z twarzą wyglądającą jak pocętkowana drukiem, który z niej po trochu obłaził, była to nagroda za spędzenie paru popołudni na słońcu. – Co to za maskarada? – Kola z wściekłości bliski był histerii.

Wasze słońce jest silniejsze, niż przypuszczałem.

Kola z rozpaczą odłożył paletę. – Uważasz, że twoja twarz nadaje się w tym stanie do malowania? – I nagle zamilkł, bo jeszcze mówiąc zobaczył na twarzy Goldera nowe możliwości, nową zawziętą dzikość. Jego brzydota uległa transformacji. Oczy powiększyły się, stały się nieproporcjonalnie olbrzymie. Głowa wydawała się należeć do przerażonego, bliskiego epilepsji konia. Brzydota Goldera była rezultatem jego rozdrażnienia, pogardzał sobą za to, że nie potrafi, tak jak prawdziwy afrykański Murzyn, bez uszczerbku leżeć na słońcu. Kola, nim jeszcze zabrał się do malowania swego Panteonu, zauważył, jak bardzo Golder przypomina jednego z bogów, był niemal w tym samym stopniu Erinle co Egbo Ogunem. [Ogun — badacz, wojownik, bóg-twórca.] A teraz, gdy kłakami złaziła z niego skóra odsłaniając niewielkie plamy suchego lądu, Joe nabrał dzikości, tak jakby to szczątki pomordowanych piór przylgnęły mu do twarzy. Kola chwycił z powrotem za pędzel, wycisnął na paletę inną farbę i zabrał się z pasją do roboty.

Tylko nie szoruj twarzy – błagał.

Nie mogę jej nawet dotknąć. Nie wyobraszasz sobie, jak to boli.

Kiedy nareszcie przestaniesz się starać być czarnym?

Kiedy będę wyglądał tak, jakbym był w trzech czwartych czarny. Czuję się jak Ezaw pozbawiony prawa przysługującego mu z tytułu urodzenia.

Wyglądasz jak Jakub.

W ciągu następnych dni Kola był bliski rozpaczy; twarz Joe Goldera szybciutko obłaziła ze skóry, wystarczył byle powiew wiatru w pracowni i płatek skóry odrywał się, szybował szyderczo nad sztalugami i wykonawszy parę skomplikowanych ewolucji w powietrzu wylatywał przez otwarte okno. Joe Golder patrzył na to z rozbawieniem, a Kola bezsilnie. Aż kiedyś wyjątkowo ponętnie duży płat, niemal niezbędny dla kompozycji twarzy, duży płat koloru sepia, przypominający kształtem turecki pantofel, oderwał się od policzka i Kola stracił panowanie nad sobą, rzucił się na niego, schwytał na pędzel i przylepił do obrazu, tak że wyglądał, jakby wyrósł Erinlemu z ucha.

Potem doszło do utarczki w sprawie wazeliny. Joe Golder tak bardzo bał się bólu, że zachowywał się wręcz dziecinnie. Jego skóra była nieludzko wysuszona i jakaś maść mogłaby wpłynąć na zwolnienie procesu łuszczenia się.

Boli! – wołał i zasłaniał twarz przed palcami Koli.

Jasne, że boli. Niech to diabli wezmą, nikt ci nie kazał smażyć sobie mordy!

A teraz ten nowy kłopot. Kola patrzył na kruszącą się skórę stwierdzając, że odwołanie się do lepszej strony natury Goldera wzmogło tylko jego chęć drażnienia się. Golder usiadł na taborecie przed pianinem i zaczął grać melodię murzyńskiej pieśni religijnej, którą przed chwilą śpiewał. Kola podszedł do niego szybko i spuścił mu na ręce pokrywę pianina.

Idziesz?

Nie.

Dobrze. Ale nie radzę ci już nigdy wchodzić do żadnego nocnego lokalu w mieście. Twoje ostatnie doświadczenie to drobiazg wobec tego, co cię wówczas czeka.

Golder na to wspomnienie wzdrygnął się i Kola zrobił, co mógł, by wykorzystać jego strach.

Pamiętaj, że ja tu mam stosunki, a ty nie. Do żadnego lokalu, powtarzam. – Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Joe Golder zawahał się. Ibadan bez muzyki w knajpach... Joe poszedł za Kolą.



7


No i Sir Derin umarł. Sagoe pomacał mięśnie nóg, zastanawiając się, czemu właściwie poczuwa się do obowiązku obecności na pogrzebie. Miał napisać reportaż, ale nie to stanowiło prawdziwy powód. Będzie tam i tak fotograf, a mówcy jak najchętniej dostarczą tekstu swych przemówień – Sagoe nie ruszając się z łóżka mógłby z łatwością wypełnić luki. Ale fakt pozostawał faktem, uważał, że powinien osobiście być na cmentarzu. Uniósł się na łokciu i wyjrzał przez okno. Pogoda nie była zachęcająca. Deszcz zgasił ostatnią iskierkę życia w otaczającym go świecie. Powietrze było duszne. Usłyszał za drzwiami szczęk garnków, a więc Dehinwa wróciła z pracy. Dziwka. Przeklęta dziwka. Obudziła go szczękając garnkami – pewien był, że zrobiła to umyślnie. Ale i tak czuł się już lepiej, sen zdziałał cuda.

Drzwi otworzyły się. – O, to ty żyjesz?

Która godzina?

Dochodzi czwarta. Chcesz coś zjeść?

Podniósł się z łóżka, wypróbowując kolejno nogi. – Mogę stać – oznajmił.

Pytałam się, czy chcesz coś zjeść?

Jeśli uważasz, że powinienem, to chętnie. Ale najpierw muszę wziąć prysznic.

Sagoe dłuższy czas siedział w wannie dość zniechęcony. Słyszał, że Dehinwa go woła, ale nie chciało mu się odpowiedzieć. Tymczasem Dehinwa pomyślała, Boże, pewnie on znów stracił przytomność, podbiegła do drzwi i otworzyła je na oścież. Sagoe siedział w pustej wannie wpatrując się ponuro w gumowy wąż w ręku. Pisnęła i zatrzasnęła drzwi, a Sagoe zachichotał.

Dlaczego jest tu tylko wanna? Dehinwo, czemu takie mieszkanie jak twoje nie ma prysznica?

Jest ręczny prysznic. Trzymasz go właśnie.

To? To coś, z czego kapie jak z pipetki, kropla po kropli, ten wynalazek eunucha? Mówisz, jakbyś nie wiedziała, co to prysznic. Wydawało mi się, że byłaś w szkole z internatem.

To nie ja budowałam ten dom.

Wczoraj nie budowałaś dróg, dziś nie budowałaś domu i, jak sądzę, nie zbudowałaś też tej koszmarnej szafy.

Dehinwa milczała i to go rozzłościło.

To samo powtarza się w każdym nowym domu. Ten galaretowaty szlauch, który nigdy nie pasuje do kranu. Woda wycieka bokiem – o tak, byłem na to przygotowany. A potem guma skleja się i woda przestaje ciec. Zresztą i tak za krótki. Jak mogę się porządnie spłukać siedząc w kucki? Gdyby jakiś przyzwoity strumień wody rozpryskał się o moją głowę, moje pijackie komórki wróciłyby zaraz na swoje miejsce... – Zamilkł. – Kobieto, czy ty mnie słuchasz?

Wyobrażam sobie, jaki będziesz na starość. Nieznośny zrzęda.

Cóż, najważniejsze jest wiedzieć, na co się człowiek naraża.

Nie ma obawy, wiem.

Mam nadzieję, że podobał ci się widok tego, na co także będziesz narażona!

O czym ty mówisz?

O tym, czego się tak piekielnie przeraziłaś, gdy przed chwilą otworzyłaś drzwi. – Iz zachwytem wrzasnął piskliwie, starając się przebić mur milczenia Dehinwy.

Nie rozumiem, jak taka cywilizowana dziewczyna jak ty, może być równocześnie tak zacofana.

Ten tekst schowaj sobie dla amerykańskich licealistek.

Ty nie powinnaś z nich kpić. Ich narzeczeni nie muszą się z bólu chwytać za jaja i to w ich obecności!

Okazuje się, że nie tylko narzeczeni! Co, może ty się z nimi kolejno zaręczałeś?

Tak sądzisz? Lepiej uważaj. Któregoś dnia zrozumiesz, że posunęłaś się za daleko: zostaniesz zwyczajnie zgwałcona. Staromodnie zgwałcona. Co na to powie twoja matka?

W parę sekund później Sagoe zaśmiewał się zachwycony tą myślą.

O, Boże, Boże, już to słyszę, jestem w ciąży, mamo, ale to naprawdę nie moja wina. Zostałam zgwałcona. A twoja ukochana mama powie: dobrze ci tak. Czy cię nie ostrzegałam, żebyś nie włóczyła się z tym facetem z Północy. A propos, nie powiedziałaś mi jeszcze, kto to jest ten nieznajomy z Północy, z którym ponoć chodzisz?

Przystojny duchowny z własnym jachtem.

Nie bredź. Nie może łączyć w sobie tych trzech cech.

Jakieś wścibskie babsko, które z języka hausa zna tylko jedno zdanie „sai gobe”, usłyszało twoje nazwisko i wyobraziło sobie, że jesteś z Północy.

Żałuję, że nie jestem, bo może by to babsko wykitowało na serce słysząc, że się pobieramy.

Dobra, dobra – uspokajała go Dehinwa. – Ja o twojej rodzinie tak nie mówię!

Proszę cię, skarbie. Nienawidzę ich i mówię im to prosto w oczy.

To przynajmniej daj spokój mamie.

Powiedz jej raczej, żeby mnie dała spokój!

A niby co ci zrobiła?

Przyjechała z Ibadanu tylko po to, by protestować przeciwko mojej obecności. Niby zainteresowanie, a naprawdę ingerencja! Aha, mam nadzieję, że nie wyprowadziłaś jej z błędu.

Nie. Po co?

Cóż, z tobą to nigdy nie wiadomo. Gotowaś była ulitować się nad jej cierpieniem, to do ciebie podobne. Sama wiesz, że zawsze się dasz nabrać na „łzy matki”.

Chyba będę musiał – dorzucił po pauzie, którą zrobił mając nadzieję, że Dehinwa da się złapać na przynętę – namówić twoją babkę, żeby z tobą pogadała. Tak, z niej jest kobieta, której powinno się pozwolić dożyć najpóźniejszej starości.

Wiedziałam, że ci się spodoba.

Babka przyjrzała się wtedy Dehinwie i zmartwiła: – Czemu jesteś taka chuda? Kiedy wróciłaś z ilu oyinbo byłaś tłusta. – Zajrzała jej badawczo w oczy, a potem z ulgą, ale i ze strapieniem, pokręciła głową. – Nie – zachichotała. – Chyba nie. Ale posłuchaj mnie, dziewczyno, znam ja te wasze obyczaje nowoczesnych panien, żebyś mi się nie śmiała tak wygłupić. Czekasz dziecka – to go masz urodzić. Dzieciak to wspaniała rzecz. Oczywiście, ważne jest znać ojca. Cokolwiek by ci nie opowiadała twoja matka, nigdy nie wstydziliśmy się dzieci, a ty masz już swoje latka. – Dehinwa z zakłopotaniem wskazała na Sagoe. – Babciu, nie przy nim.

Dlaczego? To przecież twój chłopak, nie? Inaczej przecież nie przyjeżdżałby z tobą taki szmat drogi aż do Ifo. Młody człowieku, mam nadzieję, że masz więcej rozsądku od niej. Jeżeli będzie dziecko, poślij po mnie, a ja przyjadę i je pobłogosławię. – Nagle przerwała i przyjrzała się im bacznie. – Na co właściwie czekacie? Dlaczego się nie pobierzecie? Nie, nie przeszkadzaj mi. Zależy mi, żeby się dowiedzieć. Powinniście pobrać się i dać mi wnuki...

Sagoe wyszedł z łazienki przewiązany ręcznikiem.

Przygotowałam ci coś do jedzenia – oświadczyła Dehinwa.

Przepraszam cię, ale jeszcze nie dam rady nic przełknąć. Uważaj, żeby nie ostygło, a ja pójdę się przejść.

Dobra.

Sagoe pocałował ją w ramię, otarł mokrą twarz o jej szyję, a potem uszczypnął ją tak mocno, że aż krzyknęła.

Jesteś sekretarką o najtwardszym tyłku, jaki zdarzyło mi się...

Co?

... zdarzyło mi się oglądać, ty przeklęta sknero.


Przez cztery dni nie pokazywało się słońce. – Przydałoby mi się trochę murzynności – jęczał Sagoe – zgodzę się na wszystko, byleby mi przez chwilę było ciepło. – Przypomniał sobie, że gdy wrócił po długim pobycie w Ameryce i Europie, była akurat pora deszczowa. I zamiast spotkać upał, spotkało go kilka elektroszoków – raz, kiedy palcami od nogi dotknął kurka wanny, drugi, gdy usiłował gdzieś zadzwonić. Opowiedział o tym Mathiasowi, a ten oświadczył:

System na oszczędność. Rząd połączyć trzy ministerstwa – Roboty Publiczne, Elektryczność i Komunikacja – i wybuchnął śmiechem.

Sagoe wykorzystał ten dowcip w felietonie, proponując zakład o to, który z trzech ministrów zgładzi pozostałych, aby objąć potrójną tekę. Wówczas to po raz pierwszy rodzina przysłała do niego delegację, chytrze wybrawszy bardzo dalekich kuzynów, których Sagoe nigdy dotąd nie widział. Namawiali go do ostrożności. „Prosimy cię, nie przysparzaj sobie wrogów”.

Nadchodziła pora pogrzebu Sir Derina. Nabożeństwo już się pewnie skończyło i rozpoczęła się ponura procesja. Postanowił tam pójść. Nawet jeśli się spóźni na ceremonialną część pogrzebu, będzie mógł stanąć nad grobem i przyglądać się, jak grabarze zasypują dół, a może pozwolą mu dopomóc.

Nagle coś uderzyło go, jakby jakaś mokra ręka przejechała po jego spodniach, pokryła je warstwą błota.

Ty łobuzie! Ty plugawy bydlaku! – I oddał się sprawiedliwemu gniewowi, gdyż to, co się stało, odczuł jako akt zdrady. Minął już piąty czy szósty porzucony samochód i zaczął, jak zwykle, hymn do Deszczu – do tego wielkiego Niwelatora Różnic Społecznych, Deszczu – a tu ochlapuje go autobus. „Brudne, podstępne bydlę!” Miał ochotę pobiec za autobusem i do niego wskoczyć, ale zaraz poczuł nawrót słabości, sto pasikoników podskoczyło mu w głowie i oparł się o słup latarni, aby pozwolić im się ustatkować. Widząc i tak już zniszczone spodnie przestał uważać, gdzie stąpa, i brnął po błocie, wykręcając nogi na ukrytych w nim kamieniach. Odpowiedni dzionek na to, by się utopić, pomyślał. Pan Bóg robi w niebie wiosenne porządki i spłukuje ten swój cholerny ustęp. I rzeczywiście na to by wskazywała powierzchnia stojącej wody. Gruba warstwa tłuszczu pokrywała brązowe bajorko, które pochłonęło stragan z żywnością, a Sagoe wykrzyknął: – No tak, oczywiście, rycyna.

Dochodziła zaledwie piąta, ale zaczął już spotykać ludzi wywożących nocą nieczystości. W naszym ukochanym kraju, pomyślał, obok śmierci, najczęściej spotyka się gówno. To nie dawniej niż miesiąc temu Mathias przyszedłszy do biura opowiedział historyjkę, w którą Sagoe nie mógł przez dłuższy czas uwierzyć. „Oga, oga nie wierzyć, oga zobaczyć sam”. I Sagoe wybrał się do miasta zabierając z sobą fotografa. Mathias jadąc do pracy zobaczył ten koszmarny widok, gdy jego autobus nagle skręcił, o mało się nie rozbijając. Było to za rogiem Liceum Odrodzenia, o parę metrów od pierwszego autobusowego przystanku w Abule Ijeska. Sagoe najpierw zobaczył porzucony ciągnik z cysterną, trochę dalej na ulicy leżała jej zawartość. Stało się to pewnie tak, że klapa otworzyła się, a szofer nie zahamował w porę. Na przestrzeni dwudziestu metrów leżały wielkie kupy, dwadzieścia metrów solidnego i płynnego, plebejskiego i rządowego, tubylczego i cudzoziemskiego gówna. Na wyasfaltowanej ulicy. Nwabuzor usunął ze szpalt fotografie, twierdząc, że obraziłyby one uczucia czytelnika. – Ależ on to może, a nawet musi oglądać w naturze – zauważył Sagoe – to gówno dalej leży na ulicy, tuż przed szkołą, w samym środku dzielnicy rezydencyjnej! – I po pięciu dniach Sagoe jeszcze raz wybrał się tam jak pokutujący pielgrzym, zrobił więcej zdjęć, by pokazać je Nwabuzorowi, którego nie mógł namówić na tę wyprawę – i gówno dalej królowało tam po tyrańsku. Niewątpliwie było go nieco mniej – psy mają dziwne gusty, a niektórym kierowcom nie udało się zahamować na czas i przejechali tamtędy, zabierając jakąś cząsteczkę na oponach kół – ale wyglądało również tyfusotwórczo; jednobarwna, brunatna masa.

Na bocznych uliczkach Yaby czyściciele krzątali się cicho i szybko wokół maleńkich okienek nisko osadzonych w murach położonych za domami budyneczków, pozbawieni twarzy dozorcy, przykryte milczeniem wiadra, krótkie miotły zmiatające zmrok w świt, ulubione symbole czystego, nieskażonego powietrza. I Sagoe pozwolił sobie na wizję Sir Derina, który zmierza w stronę grobu pod łukiem mioteł, wizja ta jednakowoż zaraz znikła, gdyż Sagoe przyszło na myśl, że widok tych ludzi stanowił profanację Wypróżniania.

Znów zaczęło mżyć. Sagoe poczuł znużenie i zatrzymał taksówkę. Niemal się już odprężył, gdy nagle zauważył kark taksówkarza, mięśnie lśniły wilgocią, naprężały się jak druty telegraficzne w swych naoliwionych łożyskach. Ciekawe, dla której partii popełnia on w wolnej chwili skrytobójcze morderstwa? Ogarnęło go złe przeczucie, sięgnął do kieszeni. Nie było w niej portfela. Przypomniał sobie, że widział go na komodzie Dehinwy i miał zamiar zabrać wychodząc. Zaczął obmacywać kieszenie, starając się robić to możliwie dyskretnie. Nigdzie nie znalazł pieniędzy. Ani grosza.

Dokąd pan jechać, Obalendu?

Na komisariat.

Znał dobrze indywidualizm taksówkarzy. Zawsze woleli ułożyć się prywatnie z klientem, niż oskarżać go przed policją. Szofer obejrzał się szybko, źle jednak ocenił sytuację. Nagle zaczął zachowywać się służalczo, starał się wkraść w łaski.

Oga, co robić, nawet policja Nigerii nie zatrzymać tego głupiego, głupiego deszczu.

Sagoe omal^ się nie zdradził. Potem zrozumiał i przestał się martwić. I spytał z lekką groźbą w głosie: – Co to się stało z twoją wycieraczką?

Taksówkarz upewnił się w swych podejrzeniach.

Jak to sir, z wycieraczką, sir?

Sagoe nie poniżył się powtórzeniem pytania.

Oga, trudno, trudno pracować. Wczoraj wóz być w warsztat, a dziś deszcz, deszcz i kłopot. Wycieraczka nie wycierać.

Nie masz także szybkościomierza.

Oga widzieć, jak człowiek cierpieć. Szesnaście funtów ja płacić w warsztat. Póki my, Afrykanie, nie wyrzucić te cudzoziemskie firmy...

Stań tu.

Oga mówić stać?

Powiedziałem stań. Zatrzymaj się.

Oga darować... Ja mieć już sprawa w sąd, że jechać bez drugie światło...

Czyś ty ogłuchł? Zatrzymaj się.

Człowiek zatrzymał auto trzęsąc się jak galareta, przekonany w dodatku, że nie wypełniwszy natychmiast rozkazu stracił ostatnią nadzieję otrzymania wybaczenia. Wił się w rozpaczy, załamując błagalnie ręce. Był pewien, że ten oficer co najmniej przylepi mu na szybie kartkę WÓZ NIEZDATNY DO JAZDY. Te skurwysyny policjanci mieli zawsze w zanadrzu co najmniej tuzin takich kartek.

Sagoe wysiadł. Długi czas stał przyglądając się szoferowi, który w dość dziwacznej pozycji oddawał się rozpaczy. Potem odwrócił się i bez słowa odszedł. Taksówkarz chwilę odczekał i odjechał z przeświadczeniem, że stał się cud. W zaciśniętej pięści trzymał jeszcze zmięty pięcioszylingowy banknot, który miał zamiar zręcznym, wypróbowanym ruchem wsunąć do ręki temu okrutnemu oficerowi.

Za rogiem był sklep z meblami, który Sagoe zauważył już wtedy, gdy mijał go taksówką. Sklep znajdował się niedaleko opuszczonego cmentarza Alahomeji, szło się tam zwykłą, nie wyasfaltowaną drogą. Sklep meblarski dostarcza Jej Obrażalskiej Wysokości Dehinwie, Osobistej Sekretarce itd. itd... Sagoe gotów był się o to założyć. Na uchwytach szafy widniał ten sam motyw skamieniałych kwiatów.

Służę panu...

Nie, nie, nie mam zamiaru nic kupować.

Mamy na składzie wszystko. A jeśli chodzi o meble, to każdy mebel możemy wykonać na zamówienie.

Dziękuję, chciałem się tylko przyjrzeć.

Zaraz obok szaf, szafek i biurek znajdowały się trumny, niektóre leżały płasko na drewnianych kondygnacjach, dwie zaś ustawiono pionowo, aby pokazać mosiężne ornamenty przyozdabiające wieka. Odwrócił się i spojrzał na cmentarz, gdzie szklane wieńce, w większości połamane i popękane, leżały przytwierdzone do cementowych płyt, po czym znów wpatrzył się w szklane uchwyty szaf, ukrywające w sobie zeschłe kwiaty, i zrozumiał, skąd stolarz czerpał natchnienie, a świadomość ta spełniła rolę egzorcyzmów. Równocześnie jednak zanotował w myśli, że trzeba się będzie zająć brakiem smaku Dehinwy.

Sagoe dopiero przeszedłszy całą niemal długość mostu Cartera zdał sobie sprawę, gdzie jest. Zmęczenie minęło bez śladu. Dziś zatoka przestała wyglądać jak na pocztówce, fale na powierzchni wody nie przypominały posmarowanej brylantyną ondulacji, brzeg robił wrażenia zawerniksowanego widoczku ze skamieniałymi palmami. Zatoka była korytem, w którym bulgotało roślinne masło, a karaluchowate chaty z łodyg ako przysiadły niepewnie nad brzegiem. Sagoe stwierdził z ulgą, że most jest pusty, i jeszcze raz pomyślał, iż taki dzień nadaje się najbardziej do tego, aby się utopić, odruchowo więc spojrzał w wodę, tak jakby oczekiwał, że zobaczy, jak na jej powierzchni unosi się ciało tak już napiętnowane wodą, że nic nie będzie w stanie go ocalić.

I nagle, jakby cudem, niebo rozjaśniło się. A może na wyspie już od dawna przestało padać. Ale gdy schodził z mostu z sekundy na sekundę stawało się jaśniej, niebo otworzyło się ukazując efektowny zachód słońca dla turystów, otworzyło się tak gwałtownie, jakby chciało, niczym niegrzeczne dziecko, pokazać Sagoe lepki język. Kiedy Sagoe stał patrząc na wina ustawione na wystawie francuskiego sklepu i zastanawiał się, czemu bogactwo gatunków nie porusza go silniej, nagle zobaczył w szybie wystawowej odbicie śmierci i odwrócił się, wołając: – A to heca!

Pokiereszowany samochód – wyglądał na Vauxhalla z tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku – jechał tak powoli, że dwóch idących za nim żałobników co chwila wpadało na tylny zderzak. Chyba nigdy w obliczu śmierci nie odegrano większej farsy, ponieważ bagażnik był otwarty, a z niego sterczała trumna. W orszaku żałobnym szło zaledwie – Sagoe nie mógł sobie odmówić policzenia ich – jedenaście osób. Poruszały się one niezdarnie i wyglądały na pogrążone w prawdziwym smutku. Choć trudno było w to uwierzyć, cały orszak składał się bowiem wyłącznie z mężczyzn, ale człowiek przysiągłby, że wszyscy przed chwilą płakali, niektórzy jeszcze i teraz mieli łzy w oczach. Dwaj żałobnicy na przedzie poruszali się z aż przesadną niezręcznością, ich golenie rzadko rozstawały się ze zderzakiem. Szli z dwóch stron sterczącej trumny, była ona źle wykończona, pospolita, wyglądała znacznie prymitywniej niż wszystkie trumny, które przed chwilą oglądał w sklepie meblowym w Alagomeji, krzykliwą czerwień wypastowanych desek przyozdabiał jakiś najtańszy błyszczący metal. Trumna ta wyglądała jak język człowieka oddającego się nałogowi orzeszków kola.

Przeklęci głupcy, mruczał pod nosem Sagoe, mogli przynajmniej przywiązać tę trumnę do dachu samochodu. Nieboszczyka mało to obchodzi, ale czemu aż do tego stopnia obdzierać śmierć ze wszelkiego dostojeństwa!

Ubrani w niepasujące do siebie białe kurtki i spodnie, w tenisówkach bez sznurowadeł i z poobrywanymi języczkami, wszyscy żałobnicy wyglądali tak, jakby poczuwali się do winy, jakby dręczyła ich myśl, że zmarłemu należałoby się coś więcej. I tak wiedzieli, że ten mozolny marsz na cmentarz Ikoyi jest czymś haniebnym, a tu nieboszczyk pokazał im w dodatku język, zatoczył się bezmyślnie i dał do zrozumienia, że niech no tylko ośmielą się go upuścić!

Sagoe zamrugał. Czyżby to naprawdę jakiś biały siedział za kierownicą samochodu. Nie zastanawiając się zajął miejsce obok żałobnika idącego samotnie z tyłu i poszedł wraz z orszakiem ulicą mostu Holoney, w stronę krótkiego mostku – niemal symbolicznego, gdyż oddzielał świat żywych od świata umarłych. A do świata umarłych Sagoe zaliczał także podmiejskie osiedle Ikoyi, gdzie w kolonialnej próżni mieszkały niedobitki białych i nowi, czarni oyinbo.

Już tylko minuta drogi dzieliła ich od celu. A tu rozległo się dudnienie, które mogło być jedynie dudnieniem kół karawanu, i Sagoe poczuł, że ziemia drży mu pod stopami od kroków tysiąca nóg, i zastanawiał się, czy zauważyli to jego towarzysze. A przede wszystkim kierowca, który jechał już nazbyt pogrzebowo. Sagoe pomyślał, że może powinien podejść do niego, ostrzec, że zbliża się inny kondukt, i poradzić, by jechał szybciej. Ale nie zrobił tego, ciekaw, co zajdzie, gdy dwa pogrzebowe kondukty spotkają się przy moście. I spotkały się. I orszak, w którym uczestniczył Sagoe, zatrzymał się z bezmyślnym szacunkiem biedaków wobec bogactwa, a tamten, tamten długi na milę kondukt składający się z aut i ludzi powoli go wyminął. Za ciągniętym ręcznie karawanem jechało co najmniej czterdzieści samochodów, a każdy samochód naładowany był wysoko krwawymi goździkami. Karawan okryty był wieńcami, wieńce nieśli także i żałobnicy. Bogu dzięki, pomyślał Sagoe, że nasze pogrzeby są aż tak orgiastyczne. Jeśli kiedyś zacznę pisać na własną rękę, będę wiedział, gdzie się udać, gdy nadejdzie chudy dzień. A oprócz tego są wesela, tak, oraz zaręczyny, uroczystości nadawania dziecku imienia, koktajle... Nie ma jednak jak pogrzeb, całonocne czuwanie nad zmarłym, potem ta wycieczka, czterdziestodniowe nawiedzanie grobu, nabożeństwo, które odprawia się dopiero po paru tygodniach, następne odwiedziny grobu, te irracjonalne uczty dla uczczenia pamięci zmarłego – można tak całe życie żywić się dzięki nieboszczykom. I wielu tak robi.

W jednym z pierwszych samochodów jakaś twarz nachylona w bolesnym skupieniu nad plikiem papierów – tak, to niewątpliwie ten człowiek ma wygłosić nad grobem orację. Sagoe znów poczuł pretensję do konduktu idącego za tym nieszczęsnym bagażnikiem. O ile przedtem wyglądał on śmiesznie, to teraz robił wrażenie wręcz kretyńskie. Choć żałobnicy byli niewątpliwie pogrążeni w bólu, nie wystarczał on, aby trwali bez ruchu przez cały czas, kiedy obok nich w tempie czterech mil na godzinę przesuwał się pięciomilowy, napawający się własną świetnością orszak. Nie potrafili zachować całkowitej obojętności, wili się z zakłopotania, wreszcie każdy z nich utkwił wzrok w obcasach tego, kto stał przed nim. A schronieniem dla wzroku pierwszej dwójki stał się pogięty zderzak.

Ale także uczestnicy maskarady, która była ostatnią daniną, jaką Sir Derinola wymógł na swych współziomkach, nie ośmielali się spuścić oczu z poprzedzającego ich auta, a myśli ich krążyły wokół nadziei, że ich własny pogrzeb będzie równie świetny, co tego oto godnego syna swego kraju.

I może nawet ruch uliczny zostanie powstrzymany nie na trzy godziny, jak dzisiaj, a co najmniej na sześć. Pół konduktu pogrzebowego Sir Derinoli przedefilowało już przez most, nim na ratunek trumny w bagażniku przybył policjant, zatrzymał tłum i pozwolił szczupłej grupce dostać się na cmentarz. A tam, oddzielone stoma co najmniej grobami, oba ciała spotkał ten sam los, trafiły do ziemi, która miała je unicestwić.

Sagoe przyłączył się do konduktu Sir Derinoli, dzielnie walcząc utorował sobie wśród niego drogę, aż znalazł się koło złożonych na stos wieńców. I nie kryjąc się wziął jeden szklany wieniec i dwa uwite ze świeżych kwiatów, mrucząc równocześnie pod nosem, szklany będzie dla Ducha Świętego, te dla taty i syna, należy mi się to od ciebie, Sir Kostnico, i pewny jestem, że nie weźmiesz mi tego za złe.

Z trudem przepchał się z powrotem, akurat w momencie, gdy jego żałobnicy z trudem wyciągali z bagażnika trumnę. Temu, który stał najbliżej, Sagoe bez słowa wręczył wieńce. Dopiero wtedy zauważył, że kierowcą nie był biały, lecz albinos. Został jeszcze tylko parę minut i nagle poczuł do siebie odrazę – zdał sobie bowiem sprawę, że przyłączył się do tego konduktu z myślą o artykule – odwrócił się i odszedł, właśnie w momencie, gdy albinos, pewnie po to, by mu podziękować, zrobił w jego stronę parę kroków.

Wyszedł z cmentarza szybko, niemal pędem. W głowę waliły go spadające z głośników słowa mówcy odczytującego tysiącom otępiałych uczestników pogrzebu swój panegiryk. Sagoe biegł ścigany milczeniami, które pozostawiały światu tylko takie dźwięki jak ... jego życie, nasze natchnienie, jego idealizm, nasze nadzieje, jego duch będzie żył wiecznie wśród nas, dla przyszłości Nigerii, dla odrodzenia narodu, żywe świadectwo niezłomności moralnej.


8


Uciekaj, biedny negrze, uciekaj – po głowie Sagoe zaczął krążyć refren bardzo złego wiersza, który kiedyś przeczytał w jakimś piśmie dbającym o murzyńską tożsamość, wiersza, o którym dawno zapomniał, a teraz refren ów odezwał się jak dzwon, gdy zobaczył ogarnięte histerią zbiegowisko pod balkonem hotelu Excelsior. Wszystko zaczęło się za targiem Oyingbo, gdzie zawodowi próżniacy schronili się na chwilę przed deszczem, a teraz wyłonili się, by wykorzystać czyjąś nieostrożność celem zdobycia środków na minimum egzystencji. I z radością wzięli udział w polowaniu. Dalej przyłączyli się szpicle. A handlarze zegarkami schowali głęboko za pazuchę podejrzane siedemnastokamienne instrumenty i zasilili szeregi – uciekaj, biedny negrze, uciekaj – wierszokleta także zrobił ze swego uciekiniera Chrystusa, a szumowiny Oyingbo stanowiły niezłą namiastkę tamtej nagonki. Stojący na posterunku Poncjusz Piłat przez chwilę się zawahał, ale jego poczucie obowiązku zwyciężyło. Odwrócił się wykrochmalonym tyłkiem i dalej umywał ręce w strumieniu ulicznego ruchu. Tłum wyminął go, zapełnił parking, ślizgając się na mokrym asfalcie, przewracając i podnosząc wesolutko, choć w zabłoconych ubraniach, ten i ów wykorzystał okazję wyrywając jakiejś kobiecie torebkę i po chwili plac przed tą przysadzistą, niezgrabną fabryką, na jaką wyglądał hotel Excelsior, aż poczerniał.

Sagoe wyskoczył z autobusu i przyłączył się do tłumu. – Uciekaj, Barabaszu, uciekaj, zawsze ten, kto słabszy, ma prawo do naszej sympatii. Uciekaj, złodziejaszku, bo wielcy złodzieje wydadzą przeciwko tobie wiele ustaw; czyż nie wiesz, że twoje istnienie zagraża całemu społeczeństwu? Uciekaj, Barabaszu, przed tą samą rzeszą ludzi, którzy jutro poprawią się i radosnymi okrzykami witać będą wielkiego złodzieja powracającego ze swej dwudziestej służbowej podróży i jak psy wezmą w zęby umaczane w błocie krańce jego szat.

Wybrany przypadkowo chłopak rzucił się gwałtownie w stronę laguny, choć bezpieczeństwo, jakie mu mogła zapewnić, było dość wątpliwe.

Ole! Ole-e-e-e-e!

Lagos co dzień urządzało podobne łapanki, znudzony tłum gonił kogoś, komu nie poszczęściło się w kradzieży. Był to pokaz moralnego oburzenia, podnietę stanowiła możność skatowania winowajcy. Chłopak czy mężczyzna, trudne to było do rozstrzygnięcia, zaczął coś mówić. Już przedtem parę razy próbował coś powiedzieć, ale kiedy się zatrzymywał, wydawało się, że nowa rzesza ludzi wyrasta mu spod stóp i znów rzucał się naprzód. A teraz krzyknął w stronę zatoki:

Ależ ja nic nie ukradłem... przysięgam...

Wyglądał tego ranka jak złudny symbol czystości – jego jedwabna dansiki i jasne spodnie świeciły z braku słońca swą bielą w szarym mroku poranka. I był przystojny. Kiedy prowadzili go z powrotem, nagiego, jeśli nie liczyć czarnych slipów, miał szczupły, gładki tors jednego z niezbyt świętych towarzyszy Agonii, Saoge nie chciał posunąć się w tym porównaniu dalej. Chłopak ten, przybrany w swoją białą dansiki w żadnym towarzystwie nie wzbudziłby żadnych podejrzeń, a teraz, podczas ucieczki, stał się zawstydzającym obrazem krzywdy. Biegł dziwacznie, wręcz niezgrabnie, być może wpłynął na to strach. Ale pewną rekompensatę stanowiły chmury białego jedwabiu wirujące wokół ramion i uderzające go po chudych goleniach, jakby żądając od nich przyśpieszenia biegu w kierunku wyimaginowanego schronienia. Nawet powrotu nie można było uważać za sromotny. Postradał jedwabne skrzydła, ale milczał, z jego twarzy znikł strach, a chudość kontrastowała oskarżycielsko z ciężką sylwetką człowieka, którego owłosiona łapa tak brutalnie trzymała go za brzeg slipów.

Dalszy pościg gotów był doprowadzić do rozlewu krwi. Barabasz odbił się od swych prześladowców, ale dołączył do nich szofer przejeżdżającego samochodu, zmieniwszy kierunek jazdy. Ponure skupienie na twarzy tego człowieka nie pozostawiało miejsca wątpliwościom, chciał najechać na nogi biegnącego przed nim złodzieja. Barabasz skoczył! Przez pokłady strachu dotarła do niego groźba warkotu motoru. Tak, mimo że było to Lagos, mimo że działo się to w biały dzień – czyhała na niego śmierć.

Ten szofer chciał go zabić! – krzyknął bezwiednie Sagoe.

Zabić, skurwysyna! – wrzasnął stojący obok człowiek.

Uciekający chłopak za niewyraźną, bezmyślną zgodą ogółu mógł był zostać zabity. Ta lekkomyślność wzbudziła w Sagoe gniew, ale także i podniecenie. Nie tylko dlatego, że pragnął, by tłum otrzymał lekcję – należało wątpić, aby był w stanie ją zrozumieć – ale był zwolennikiem myślenia wymagającego ostrego obnażania znajdujących się w uśpieniu problemów. Takich jak zdawkowe barbarzyństwo tłumu, który obracał się przeciwko każdemu, kto choćby chwilowo okazał się od niego słabszy.

Wbiegł do hotelu, wbiegł po schodach i wypadł na balkon. Teraz mógł ponad głowami goniących zobaczyć, jak Barabasz wymknął się atakującemu go człowiekowi. Sagoe zawołał brawo, ale choć dla większości gapi to, co się działo, było czymś w rodzaju sportowych zawodów, tłum nie zamierzał marnować braw na cześć zręczności złodzieja. Nogi Barabasza straciły wszelkie wątpliwości. Jak piaskowe duszki w „Odzie Ogbaju” tłum zdawał się wyrastać z ziemi za każdym razem, gdy dotykała go stopa chłopca, każdy świst przelatującego kamienia, każde ukąszenie kamienia, który trafił, kazały marzyć o zbawiennym ocaleniu.

Co ja wam zrobiłem, ach, co ja wam zrobiłem?...

To po tej próbie obrony poddał się wyrokowi swych dręczycieli i pobiegł ku morzu. Tłum przesłonił go i Sagoe przypomniał sobie o tarasie na dachu hotelu. Ciężko dysząc po przebyciu czterech pięter zatrzymał się na najwyższym. Stał tam jakiś mężczyzna, opierając się lekko o balustradę tarasu. Sagoe zdziwił się, bo tego samego mężczyznę dojrzał już piętro niżej. Omyłka była wykluczona nie tylko dlatego, iż był to albinos, ale ze względu na jego charakterystyczny fez, kaftan i ciemne okulary.

Z dołu dobiegał wrzask: – ... Nie pozwólcie mu skoczyć do wody... zagrodzić mu drogę!...

Złodziej, każdy zwykły kieszonkowy złodziej, jest, jak wiadomo, nadczłowiekiem. Potrafi wyskoczyć z szóstego piętra domu i powstrzymać oddech przepływając pod wodą całą zatokę. Toteż nikt z tłumu nie wątpił, że raz wskoczywszy do wody chłopak potrafi im uciec.

Barabasz zeskoczył z obsuwającego się brzegu i ostatnich parę jardów zjechał na tyłku. Szybko podniósł się i pobiegł tam, gdzie zwisający na górze brzeg zapewniał mu dziesięć jardów niewidoczności. Tłum wpatrzył się w punkt, gdzie uciekinier powinien się za chwilę ukazać. Kiedy ukazał się, przystanął na chwilę i zdjął z siebie męczeńskie szaty. Niedaleko brzegu widniała na wodzie maleńka wysepka. Barabasz, trzymając nad głową zwinięte ubranie, dotarł do niej i usiadł. Jasne było, co zamierza. Na pierwszy sygnał niebezpieczeństwa skoczy sobie do wody.

To prawda, chłopiec może być niewinny. – Głos ten zabrzmiał tak blisko, że Sagoe omal nie wyskoczył ze skóry. Nieznajomy podszedł i stanął tuż koło niego. Sagoe zawahał się, ale postanowił być uprzejmym.

Nie sądzę.

Albinos chwilę milczał, potem zauważył: – Widzę, że pan mnie sobie nie przypomina.

Sagoe przyjrzał mu się i pokręcił głową. Albinos odwrócił się w stronę sceny rozgrywającej się nad zatoką. – Każdy z nas gotów się przerazić, gdy zostanie fałszywie oskarżony. Każdemu może się to zdarzyć. Czyż nie powinniśmy brać tego pod uwagę?

Tłum ścigając kogoś rzadko się myli, ale cóż, może rzeczywiście ten chłopak nie zawinił.

Tłum rozstąpił się przepuszczając jakiegoś mężczyznę. – Może to policjant, powiedział albinos.

Złodziej ma nadzieję, że pojawi się policjant, inaczej nie ruszy się z miejsca.

Sagoe zirytowany narzuconą mu obecnością tego człowieka oświadczył: – Widzę, że pan dużo wie o obyczajach złodziei.

Tak – odparł albinos.

Między nowo przybyłym a złodziejem rozpoczęły się wyraźnie jakieś targi. Potem przybysz krzyknął, żądając, by tłum się rozszedł. Rozległ się niezadowolony pomruk i ludzie cofnęli się o parę kroków. Barabasz przez parę sekund przyglądał się tym manewrom. Upewniwszy się, że przybysz cieszy się autorytetem, zlazł ze swej grzędy i z pełnym zaufaniem oddał mu się w opiekę.

Tłum rozstąpił się. Ręka mężczyzny trzymała chłopca za slipy, trudno byłoby go złapać za śliskie od potu ciało. Można by pomyśleć, że niedawni prześladowcy przestali się nim interesować, gdzieniegdzie odezwały się triumfalne okrzyki, ale nie znalazły odzewu; groza, którą nasycone było polowanie, zamieniła się w niezbyt żywą ciekawość; większość osób po raz pierwszy widziała złodzieja.

Sagoe nie mógł zapomnieć twarzy szofera pragnącego zmiażdżyć nogi chłopca i teraz odnalazł ją wśród tłumu, malowała się na niej wściekłość, człowiek nie mógł się jeszcze pogodzić z tym, że nie udało mu się nasycić swej żądzy krwi. Przepchał się do przodu i stanął tak, aby Barabasz musiał przejść tuż obok niego. I wtedy krzyknął: Omo ale! – i wyrżnął go w twarz. W tym momencie powściągliwość tłumu prysła i na Barabasza, wyrwanego z rąk opiekuna, spadło sto razów. Sagoe nie zastanawiając się pobiegł ku schodom, by starać się przyjść chłopcu z pomocą. Równocześnie zauważył, że albinos znikł. Zbiegłszy piętro w dół Sagoe zatrzymał się. Coś dało mu do myślenia i wrócił na taras, by czekać, aż wśród tłumu pojawi się albinos.

... Ale mu dałem! Ha-ya, prosto w mordę...

... Ole! E fi’gbati fun yeye!

... widziałeś? Dostał w brzuch...

... daj mi ten kij. Alakoru...

W ciągu minuty albinos znalazł się koło chłopca i chwycił go pod ramię. Wraz z tamtym mężczyzną zasłonili go przed tłumem, który albinos zaczął lżyć. Tłum nie pozostał mu dłużny.

Ojciec nietoperzy!

Złodzieja ciągnie do złodzieja!

Czego się wstydzisz? Zdejm te czarne gaga, byśmy ci się mogli przyjrzeć.

Każdemu wyzwisku towarzyszył wybuch szyderczego śmiechu, ale nikt nie ośmielił się albinosa dotknąć.

Czy w twoim domu brakowało węgla? Twoja matka zapomniała cię upiec...

Albinos wepchnął Barabasza do windy i zatrzasnął drzwi krzycząc równocześnie, co myśli o zawodzie matek napastników i o ich chorobach, które, nie zapomniał dodać, złapali od swoich sióstr.

Sagoe zbiegł do holu i stanął przed windą, by zobaczyć, dokąd zabiorą chłopca. Na dworze tłum wył z niezadowolenia. Wkrótce rozejdzie się, podzieli na małe, dwie-, trzyosobowe grupki, które będą ze znudzeniem włóczyć się po targach, nim nie zdarzy się jakaś inna atrakcja – taka jak weselny orszak lub wypadek samochodowy.

Sagoe odsunął się, gdy zatrzymała się winda i wysiadło z niej trzech mężczyzn. Chwilę się wahał, przypomniawszy sobie, że albinos starał się narzucić mu swe towarzystwo. Albinos podszedł:

Czuję się niewdzięczny, że dotąd nie przyszedłem podziękować panu za dar dla naszego zmarłego brata.

Nie przypominam sobie...

Dwa tygodnie temu przyniósł pan na cmentarz trzy wieńce.

Aha. Ten albinos za kierownicą.

Chciałem powiedzieć dziękuję, ale pan tak szybko odszedł...

Ma pan świetną pamięć.

Nieszczególną. Ale na pańskiej kolumnie w gazecie widziałem pana fotografię. I już na cmentarzu rozpoznałem pana.

Ach, tak.

Czy był pana przyjacielem? Myślę o naszym zmarłym bracie.

Nie, w ogóle go nie znałem.

Mężczyzna zdziwił się. – Nie znał go pan? Ależ...

Niech pan do tego nie przywiązuje najmniejszej wagi. Wieńce zabrałem z innego pogrzebu, który miał ich aż nadto.

Rozumiem. Jest pan człowiekiem religijnym.

Ja?

Tak. Panie Sagoe, bardzo bym chciał, o ile to możliwe, przyjść i pogadać z panem w redakcji.

Kiedy pan sobie życzy. Wie pan, gdzie to jest?

Tak. Chciałem z panem przedyskutować pewną ważną sprawę.

Mężczyzna uścisnął mu rękę i odszedł, a Sagoe zastanawiał się, co on sobie właściwie myśli. Ani razu się nie uśmiechnął, ciemne okulary nie pozwalały dojrzeć wyrazu oczu. Kto to był, ci bracia pokiereszowanego Vauxhalla i wystających z bagażnika zwłok? A jeśli chodzi o udział albinosa w uratowaniu złodzieja, to zachowywał się z taką zimną krwią i tak sprawnie, że Sagoe czuł się tym lekko zmrożony. Zresztą widok albinosów zawsze go rozstrajał... Sagoe patrzył, jak mężczyzna idzie w głąb holu, aż wreszcie widział już tylko białą wstążkę szyi albinosa, kiedy ten w ciemnym kącie przysunął sobie fotel. Ten biały skrawek jak skrzydło bladego nietoperza trzepotał przy każdym słowie wypowiadanym przez albinosa. Sagoe surowo nakazał swej wyobraźni uspokoić się i postanowił zapomnieć o tym człowieku, aż do chwili, kiedy go on znów odnajdzie.



9


W bezpiecznej i rozsądnej atmosferze domu Bandelego, wyprawa do Osa wydawała się zwykle Egbo czymś w rodzaju pielgrzymki pozbawionej wprawdzie sensu, lecz niezbędnej. Tu każdy dźwięk był znajomy, bezpieczny, tu nikt się od niego niczego nie domagał, tu nie musiał odwoływać się do ukrytych gdzieś w głębi mózgu zasobów energii i pomysłowości, którą należało drążyć, a było to równie ryzykowne, co drążenie naftowego szybu, może się bowiem okazać, że wysechł, a wykryje się to akurat w momencie, kiedy najbardziej ucierpi na tym jego pycha.

Te udzielane od przypadku do przypadku zapomogi Stowarzyszenia Potomków Osy... te zlecenia, które przywożono mu od starca i jego własne odpowiedzi... wszystko to podstępnie wytworzyło nowe więzy... nie mówiąc już o delegacjach, które miały go, dobrze o tym wiedział, wybadać, przysłanych przez Egbo Onasa – to przeznaczenie, mówiono, było ci pisane, abyś... wszystko to, a jeszcze bardziej jego wewnętrzna potrzeba, aby nie tracić łączności z życiem, które wykraczało poza koleiny codzienności... niedozwolona radość na myśl, że czeka na niego królestwo, że może je objąć, kiedy zechce, królestwo odziedziczone po córce króla, której twarzy nie mógł sobie przypomnieć, i zastanawiał się, była czy nie była podobna do jego ciotki... niespokojny duch zrodzony z wiatru zatok... i to podniecenie na myśl o władzy. Ale równocześnie nic z tego nie miało większego znaczenia. Nie dotarł do rdzenia sprawy, czuł, że mu się on wymyka. A teraz nie była to już kwestia sumienia, tylko możliwości rozwoju mądrości, a dla niego samego osobiście, możność zatonięcia, dla Egbo alternatywa ta oznaczała zawsze tyle, co wybór topieli... Ach, ta ciemność gaju i tamta woda pod mostem, tamta głęboka woda. I Egbo znów zanurzył się w odwiecznym kłamstwie nieruchomych złóż podświadomości, szepcząc: – jak długo ci zazdrośni zmarli będą nas gnębić swą obecnością.

Znów się zamartwiasz? – Bandele zawsze bezbłędnie rozpoznawał, kiedy Egbo wraca myślą do podjętej nad Osą decyzji. – Dotarłeś do punktu, w którym musiał nastąpić wybór, no i nastąpił. Tak się musiało stać, sam o tym dobrze wiesz.

Nawet ten wybór był wynikiem tyranii. Człowiek powinien wybierać umysłem i sercem, nie powinien ulegać podszeptom przeszłości.

Mówisz o przeszłości tak, jakby nie było dla niej wśród nas miejsca.

Przeszłość powinna być martwa. I nie mam tu na myśli jej cielesnego unicestwienia. Nie, chodzi mi o zaskorupienie naszego społeczeństwa, o te martwe gałęzie żywego drzewa, o martwe narośle na pniu. Kiedy ludzie umierają, umierają w jakimkolwiek sensie, to, czym byli dla nas, nie powinno się liczyć. Winni są żywym tylko jedno – aby o nich zapomniano jak najszybciej i z jak największym pożytkiem. Wierz mi, umarli nie powinni mieć twarzy.

Powinniście się porozumieć z Sagoe – zauważył Kola.

Sagoe jest politykiem.

I co z tego? Pokaż mi, któremu z dzisiejszych Afrykanów nie tryska przy każdym słowie z ust ślina polityki.

No, i sam widzisz, nawet nie zrozumiałeś, o czym ja mówiłem. Czy nie mógłbyś wbić sobie do głowy, że ani światowa, ani państwowa polityka nie będzie miała sensu, póki bezlitośnie nie rozprawimy się z przeszłością.

No to na co czekasz? – spytał Kola.

Na nic. Na nic, o ile chodzi o mnie...

A poza tym... ?

Egbo poczuł zniecierpliwienie i wykrzyknął: – Czy doprawdy nie dałoby się odizolować przeszłości, zapomnieć o niej? Niechby sobie gdzieś leżała schowana bezpiecznie, tak abyśmy od czasu do czasu mogli się w niej zanurzyć i znów wyłonić nie poczuwając do żadnych dla niej względów, nie ulegając jej wpływom! Człowiekowi potrzeba takiego kontaktu z przeszłością, szczególnie wówczas, gdy jałowa teraźniejszość odznacza się jedynie wyjątkowo ohydnym brakiem odwagi.

No i tak wracamy z powrotem do Osy – spokojnie wtrącił się do rozmowy Bandele.

Mówiłem ogólnie.

Jasne. Jasne. – I Bandele roześmiał się wstając, by otworzyć drzwi, do których ktoś zaczął uporczywie pukać.

Wrócił w parę minut później, powiewając kartkami maszynopisu. – Oto prezent od moich studentów. Wczoraj upłynął ostatni termin, a oto w tej chwili otrzymałem pierwszy referat. Każdy chce urządzić świat wedle własnego kaprysu, ale co z tego przyjdzie innym ludziom, czyli mnie?

Nie patrz się na mnie – oznajmił Kola. – To nie ja urządziłem tę godną parku Mungo wycieczkę aż nad kabalistyczną zatokę.

Egbo powiedział: – Ja uważam tylko, że zmarłych byłoby lepiej ukryć w bezpiecznym schronieniu. Nie powinno się do nich wtrącać, bo wtedy wyłaniają się z cienia, stają strasznym dylematem. Nie powinni się nam narzucać.

Ależ nigdy nie było mowy o narzucaniu się.

Ja twierdzę, że tak. Jeśli człowieka wmanewrowuje się – czy to siłą, czy na skutek okoliczności – w taką sytuację, że musi dokonać wyboru, to choćby wpływało się na niego najdelikatniej na świecie...

Kola przerwał mu. – Urazę powinieneś czuć do siebie, a nie kłaść jej na karb przeszłości.

Znów ktoś zapukał i Bandele westchnął: – Pewnie następne referaty. Nawiasem mówiąc, powinniśmy już wyjść, jeśli nie chcemy się spóźnić na ten występ Joego.

O której ma to być?

O dziewiątej. Czy Szejk przyjdzie?

Szejk?

Egbo obejrzał się i zobaczył, że Szejk siedzi bez ruchu obok adaptera. – Wiesz, Szejk, czasem jesteś kimś najmniej obecnym na całym świecie.

Chodźmy. Możemy się dalej kłócić podczas przerwy.

Ale Sekoni biedził się ze swymi myślami i kiedy zorientował się, że grozi zamknięcie tematu, wybuchnął nagle: – W k-k-kopule kosmosu is-istnieje p-pełna jedność ż-życia. Ż-życie j-jest jak b-boskość, r-r-różnorodność jaką się objawia j-jest z-zł-złudzeniem. B-boskość jest jednością. T-tak samo życie i ś-ś-śmierć, razem trwają w t-t-tej samej k-kopule ist-istnienia.

Umilkł, by zaczerpnąć oddechu, i Kola wstał. – Chodź, Szejku, pogadamy o tym po drodze.

Nie! – krzyknął Egbo. – On nie skończył.

Bandele wrócił i rzucił na stół następny plik referatów.

Idziemy? Co zrobimy z Simi?

Poczekam tu na nią – odparł Egbo.

No i spóźnisz się na recital.

Egbo roześmiał się. – To zależy, o której pojawi się Simi.

A od ciebie nie? Nie mów mi, że ty będziesz się śpieszył!

Cóż, od tygodni nie zbliżyłem się do żadnej kobiety.

A co z tą Owolebi miażdżącą pomarańcze? To było nie dawniej niż dwa tygodnie temu – przypomniał mu łagodnym tonem Bandele.

Zupełnie o niej zapomniałem – przyznał się Egbo.

Kola wrzasnął: – Już o niej zapomniałeś, o niej, która ma nagie...

Och, odwal się.

Może Egbo odkrył, że nie była ona jednak kobietą.

Tak, nie przyszło mi to dotąd na myśl, ale ani razu o niej nie wspomniał.

Macie rację. Nie była kobietą, była jedynie symbolem matriarchatu... a teraz już was tu nie ma.

Spróbuj chociaż przyjść na drugą część. Joe zawsze pod koniec śpiewa: „Czasem czuję się jak pozbawione matki dziecię”.

Bandele, czy wyprowadzisz stąd tego bezpłodnego artystę, zanim mu...

Idę, idę. Ale ty nie zapomnij, że masz przyjść.

Przecież zawsze przychodzę.

Owolebi? Przypadkowa przygoda, o której kazały mu zapomnieć odwiedziny rodzinnych stron. Ale nie o Simi. Egbo nie sądził, aby kiedykolwiek, kiedy czuwał, zdarzała się taka chwila, aby Simi była całkowicie nieobecna w jego myślach. Ponieważ utrata jego „sierocego dziewictwa”, tak bowiem to nazwał, by odróżnić od zwykłej utraty niewinności – „kobieto, posiadłaś moje sieroce dziewictwo, czegóż jeszcze możesz pragnąć” – utrata ta zdarzyła się wówczas, gdy po raz pierwszy uświadomił sobie, co to grzech, i poczuł strach przed grzechem. Strach. Myślał, że strachu wyzbył się podczas swego pierwszego lotu, że rozpierzchł się on wśród chmur i rzeczywiście nigdy się z nim więcej nie spotkał, aż do tej nocy w sypialni Simi, kiedy poczuł strach przed zmysłami, nie śmiał oddać się rewelacjom nocy, gdyż jego ciało było w owej chwili równie blisko ziemi co nieba, a zew życia, który owładnął jego zmysłami odczuwał jako rozdarcie niebiańskich krypt i unoszenie się ku samemu środkowi ziemi. Żaden człowiek nie miał prawa odczuwać tego, co on odczuwał, nie miał prawa być panem buntu uporządkowanego wszechświata. A kimże był on, zwykłym uczniem, któremu ledwie udało się oczyścić paznokcie z darni szkolnego gospodarstwa...


Egbo poruszył się we śnie, choć dopiero co zasnął.

Kochanie...

Nagle zaalarmowany Egbo spytał: – Kto mnie dotknął?

Co?

Ktoś mnie dotknął.

Jaki z ciebie śmieszny chłopiec – zauważyła Simi.

Śmieszny? Czy wierzysz w Boga?

Egbo nie panował nad swym językiem. I w pełni zdając sobie z tego sprawę zebrał się na odwagę popełnienia najszaleńszego czynu swego życia.

Czemu się o to pytasz? – zaniepokoiła się Simi.

Czy wierzysz w Boga?

Oczywiście. Któż by nie wierzył?

Są tacy. W trakcie mego ostatniego roku w szkole sam byłem tego bliski. Ale wówczas odkryłem, że ilekroć bardzo czegoś pragnąłem, ogarniał mnie prawdziwy strach, że potęga boża do tego nie dopuści.

Czy mimo to trwałeś przy swoich pragnieniach?

Tak. I dlatego tu dziś jestem.

Simi po chwili zrozumiała i ze wzmożoną czułością pogładziła go po szyi.

Ale chciałem ci powiedzieć coś innego... Postradałem cząstkę boskości... I zasługuję na to, by Pan Bóg pokarał mnie śmiercią.

Czemuż to?

Czemu? Ty nie wiesz, kto to powiedział?

Kto?

Nie, nie będę cię w to wciągał. Choć nie ma to pewnie wielkiego znaczenia. Te słowa i tak już utkwiły mi w głowie, a myśl jest takim samym grzechem, jak uczynek. Wypowiedzenie tego na głos jest mniejszym grzechem, prawda?

Nie wiem.

W tym momencie Egbo pragnął już tylko znaleźć się z powrotem w pokoiku swego kolegi. Nie podejrzewał nawet istnienia takich obszarów zmysłów i nie mógł sobie wyobrazić, aby jeszcze kiedyś mógł doznać podobnego przerażenia, sięgnąć do otchłani, jaką tuż pod jego stopami odsłoniła groźba sublimacji. Żądza wydała mu się czymś obcym, z trudem przypomniał sobie o jej istnieniu. Znów pomyślał o Lagos, o wynajętym pokoiku, o leżących w biurze aktach i czerstwych bułkach, które brał w sklepiku na kredyt. A najbardziej nęciła go pełna niebezpieczeństw droga do biura, jaką co dzień p-rzebywał na rowerze, przejeżdżając przez most Cartera.

Co ty robisz?

Ubieram się.

Czemu?

Czemu? Żeby wrócić do domu mego kolegi.

Kiedy odebrała mu ubranie, zrzedła mu mina i powiedział żałośnie: – Czy to znaczy... czy ty chcesz, bym tu został na całą noc?

Gdybym chciała spać sama, to po co bym cię tu przyprowadziła?

Reszta buty prysła, Egbo błagał o litość: – Ależ jestem zupełnie wyczerpany.

Mówiłam ci, żebyś się oszczędzał.

Teraz już nic na to nie poradzę. Muszę odpocząć.

Głos Simi, choć brzmiał kpiąco, nie utracił swej miękkości. – Co się stało? To był dopiero początek. Musimy się jeszcze nawzajem poznać. Mamy przed sobą całą noc i cały jutrzejszy dzień. Przecież dopiero późnym popołudniem musisz jechać do Lagos.

Kto ma tyle czasu? Ale czy ty, czy ty naprawdę jeszcze czegoś ode mnie oczekujesz? Skąd ja na to wezmę siły?

Jakiś ty śmieszny. Czy uważasz, że z kobietą śpi się raz i potem się sobie idzie? Nie wiesz, że dla niej dopiero wtedy wszystko się zaczyna?

Ooch, ty chcesz mnie dobić. I tak już przez rok się nie pozbieram.

Ach! Gdzie jest moja pełna torba z lotniska Warri? No, no, ty jeszcze niewiele wiesz, no widzisz, widzisz... zaraz ci pokażę... widzisz, widzisz... musisz się zdać na mnie.

I Egbo zadziwił się własnemu ciału, nie chciało mu się wierzyć, że oto wstępują w nie nowe siły; jak to, tej samej nocy, zaledwie w dwie godziny po pierwszej inicjacji? A potem, kiedy stało się to po raz drugi, Egbo poczuł się jak kamieniołom w Abeokuta, kiedy wysadzano granitową skałę i wielką dziurę wypełniła błotnista woda.

Ta długa, powolna podróż pociągiem do Lagos. Egbo zaczął o niej marzyć jak o odpoczynku, który pozwoli mu odzyskać siły, stracił bowiem równowagę i gdy w niedzielę po południu wsiadał do pociągu, czuł się jak wydrążony, tak był słaby, zdenerwowany i pełen złych przeczuć. Chyba ktoś o tym wie, ktoś musiał być świadkiem tej nierzeczywistej nocy, podczas której czarownica Simi wzięła go za rękę i wprowadziła na ścieżki pełnej udręki ekstazy. I Egbo kolejno zaglądał w twarze współpasażerów zastanawiając się, kto z nich widzi, jakiej on uległ metamorfozie. Ale pasażerowie patrzyli na niego obojętnym wzrokiem, a tylko jakaś kobieta z czworgiem niedzielnie ubranych dzieci uporczywie częstowała go gotowanymi jamami i kukurydzą, a on coraz to mniej uprzejmie wymawiał się od poczęstunku. A potem przyszedł kontroler, zażądał pokazania biletu, ale on także wyraźnie nic nie wiedział.

Egbo jak zwykle przeszył dreszcz podniecenia, gdy usłyszał głuche dudnienie kół pociągu na moście Olokemeja i wyjrzał na skały sterczące z pełnej godności rzeki Ogun. Most obejmował rzekę tam, gdzie głazy wyglądały jak nieugięci członkowie rodu Egbo, kiedy za dawnych czasów zbierali się na tajną naradę. Albo jak palce stóp nieustępliwego boga Olumo, który odpoczywając na swoim tronie w Ikereku rozprostował członki i jego olbrzymie nogi przebiły się przez miękkie podbrzusze ziemi i zmęczone stopy ukoiła fala rzeki Ogun. W Olojumeji Egbo uciekł z pociągu; od słodkiego i ciężkiego zapachu dymu zaczęło mu się kręcić w głowie, Lagos było jeszcze daleko, a sama myśl o biurze, teraz kiedy życie nabrało dla niego innych wymiarów, zalatywała stęchlizną.

Dziś wsłucha się w dudnienie kół spod mostu, tak, tego mu właśnie trzeba. Poszedł wzdłuż szyn, tam gdzie zaopatrywano pociąg w wodę i węgiel, i zsunął się po zboczu na sam brzeg rzeki, a za nim leciały kamyki i mech i ciężka świadomość zysków i strat.

A może jednak Simi umie płakać, przecież nasycona światłem woda w zagłębieniach głazów wyglądała tak, jak jej oczy. I Egbo położył się na skałach i czekał, aby pociąg przejechał nad nim, dudniąc głucho, to dudnienie zabrzmi stąd jak śmiech bogów albo ich groźby. Na wpół drzemał i zapewniał sam siebie mrucząc głośno, że jeśli zechce, uda mu się złapać ciężarówkę i dogonić pociąg na którejś z dalszych stacji albo '

wręcz dojedzie ciężarówką do Lagos. To prawda, że jazda pociągiem po zapadnięciu zmroku nie była zabawna, lepiej resztę podróży odbyć ciężarówką...

Otrząsnął się ze snu i zdjął ubranie. Miło będzie wykąpać się we łzach Simi teraz, kiedy zdarza się po temu okazja, przecież jej oczy wyglądały jak oczy, którym nie zdarzyło się zapłakać. Nie pływał długo, stwierdził, że nigdy dotąd nie czuł takiego znużenia, wdrapał się więc z powrotem na skałę i wyciągnął, by wyschnąć. Wkrótce potem przejechał nad nim pociąg, ale turkot kół, od którego drżały skały i woda w sadzawkach zgryzot Simi wydał mu się już tylko cząstką koszmaru sennego i zaczął z przerażenia dygotać. Pociąg zniknął w dali i Egbo pozostał sam wśród skał i gęstego lasu, leżał nagi w nadchodzącym zmierzchu.

W środku nocy obudził się i sam nie wiedział, gdzie jest. W środku nocy zaczął obmacywać otaczającą go nicość, nie widział ani jednej gwiazdy, ani jednego świetlika, w dzień z drugiego brzegu spływał świetlisty wodospad, teraz stał się czarny jak wnętrze kotłów, w których kobiety farbują tkaniny, i potoki indygo spływały z rozwieszonych, po to by wyschły, adire, kapiąc jak krew w oriki Oguna, to to to to to. Gdzież podziało się światło skóry Simi, i gdzież podziały się tarniny w łożysku rzeki i gdzie były ziarenka światła pod niezdarnymi paznokciami stóp Olumo.

I tak, po raz pierwszy od czasu dziecinnych wypraw w krainę bogów, Egbo poczuł strach, że oto nagi wtargnął tam, gdzie nie należało. Nie było to miejsce stworzone dla człowieka, a czymże on był, zaledwie dojrzałym okazem swego gatunku, i jakże niedawno świętował własne wyzwolenie.

I przypomniał sobie, jak zduszonym głosem wołał podczas miłosnych zmagań... O, daj mi spocząć w ciemności... na myśl o tym musiał się roześmiać. W ziejącej otchłani lądu zastygł nurt rzeki, zamienił się w czarny dławiący jęzor; tak, śmiał się, bo tamte słowa tak niedawno znieruchomiały w jego gardle... daj mi w ciemności odpocząć... i łkać... w ciemnościach łkać; czyż jego nauczyciel nie powtarzał stale, śmiej się, śmiej, będziesz jeszcze płakał.

Kochał ciemności, kochał milczący bezruch. Ale nie bezdroża tego zmartwiałego huku. Czyżby zaspał w pieczarach ciemnego domostwa mściwego Boga? Z czyjegoż to wyroku?

Aż wreszcie strach przemienił się w desperacką odwagę, czuł gniew, straszny gniew. Co to za podły podstęp? Któż to śmieje się głucho widząc jego rozpacz? I gniew rósł na myśl o szantażu strachu.

Jeśli to grzech? – wiedział przecież, że stąd pochodzi jego słabość, a więc skończmy z tym! Jeśli to grzech – to gotów jestem zań zapłacić, niech nadejdzie Śmierć!

I znów położył się na skałach i zasnął.

Nadszedł świt, obnażając żyły kruszcu na skałach, rozciągając się jak sieć, hen, daleko. Egbo wstał i rozejrzał się, potem wykąpał i ze zdziwieniem zaczął rozmyślać o życiu, czuł się bowiem tak, jakby się na nowo narodził, a miniona noc wydawała mu się łonem bogów.

Nie zapomnij o swej obietnicy, modlił się – nie zapomnij o swej obietnicy. Tak, przeżyłem tę noc. Nie zapomnij o przeżytym przerażeniu.

Odszedł czując, że ciało jego zostało sowicie obdarowane, choć nie potrafiłby tego daru nazwać; jakiż bowiem podróżnik, który zabłądził do jaskini bogów i otwarcie stawił im czoło, nie otrzyma boskiego błogosławieństwa? Pod postacią wiedzy, władzy nad pięknem, uświadomienia sobie tajemnic natury.

I zakątek ten stał się jego prywatnym rezerwatem, do którego odbywał pielgrzymki.


Wejdź – zawołał Egbo – zobaczysz cud.

Był w domu sam, Bandele poszedł na wykład, a w drzwiach stała nieśmiała dziewczyna. Miała może dziewiętnaście lat i trzymała w ręku kilka poliniowanych arkuszy, pokrytych dużymi niekobiecymi gryzmołami. Egbo jeszcze przed odebraniem od niej referatu zastanowił się, jak takie kruche, niemal wątłe stworzenie może mieć równie potworny charakter pisma.

Chciałam tylko oddać referat.

Wiem, wiem. Powinna go była pani przynieść wczoraj, prawda?

Czy nie mogłabym go położyć na stole?

Pana profesora nie ma w domu.

Wiem.

Aha, więc czekała pani, żeby wyszedł?

Dziewczyna próbowała wejść, ale Egbo zasłonił sobą drzwi.

No, to jeśli nie chce mi pan pozwolić wejść, to proszę go wziąć.

Nie, nie zamierzam pomagać rozleniwionym studentom.

Pański przyjaciel nie jest od nas lepszy. Przeczyta te referaty dopiero przed samym końcem semestru.

Oho, a to nielojalna studentka! Jak pani śmie mówić w ten sposób o swoim profesorze? Powiem mu, żeby panią oblał!

Proszę bardzo. Wie, że to prawda. Gdyby mógł, to by na salę wykładową przychodził z łóżkiem i wykładał w pozycji leżącej.

Egbo ukłonił się nisko. – Muszę szczerze przyznać, że zgadzam się z tą pełną przenikliwości uwagą na temat charakteru mego przyjaciela.

Więc mogę zostawić referat?

Po tym spostrzeżeniu, oczywiście.

Egbo przyglądał się, jak dziewczyna kładzie na stole referat, odczekał, aż wróci do drzwi, i wtedy powiedział: – Niech pani chwilę zostanie i pogada ze mną.

Przystanęła zmarszczywszy brwi.

Może pani nie wolno?

Nie o to chodzi. Dziękuję bardzo, ale muszę uciekać.

Czemu? Widzi pani, że piję sam, a to niedobrze. I czuję się samotny, a to jest jeszcze gorsze.

Może pan sobie zaoszczędzić takich chwytów. Na mnie to nie działa. – Nagle zrobiła wrażenie osoby dorosłej.

Dobry Boże, to studentki są obecnie takie bystre?

Nie jesteśmy ostatnimi idiotkami.

Dobrze, dobrze.

Skinęła mu wesoło ręką: – Do widzenia. Niech się panu miło popija, ale niech się pan nie upije.

Egbo patrzył, jak dziewczyna odchodzi, i nagle ogarnęło go przygnębienie. Położył się spać na wpół pijany, bowiem Simi wcale się w końcu nie pojawiła, i obudził się zastanawiając, czy Simi naprawdę odpowiada jego coraz to rosnącym potrzebom, Simi bowiem nie zmieniła się, a on... wygramolił się z łóżka i przyjrzał porastającej brodę szczecinie. Na czole widać było parę zmarszczek, a nie dalej niż miesiąc temu Simi wyrwała mu pięć siwych włosów. Zrobiło to na nim kolosalne wrażenie i ułożył je starannie na czarnej kalce. Dlaczego się tak wcześnie postarzał? Dwadzieścia osiem lat i siwe włosy!

Wybiegł za dziewczyną. – Nawet się mnie pani nie spytała o cud.

Jaki cud? – dziewczyna spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem.

Nie pamięta pani? Kiedy otworzyłem drzwi i zobaczyłem panią...

Przerwała mu: – Tak. Powiedział pan: Wejdź, a zobaczysz cud... czy coś w tym rodzaju.

I nawet nie spytałaś mnie, co mam na myśli.

W pierwszej chwili pomyślałam, że jest pan wariatem.

Czyżby?

Albo że przepowiada pan sobie jakiś wiersz.

To już nieco mniej bezwzględne. No co, wybierze się pani ze mną, by zobaczyć, o czym mówiłem?

Nie, dziękuję. Za co mnie pan uważa?

Za szczęśliwy zbieg okoliczności.

Zasępiła się. – Co to ma właściwie znaczyć?

Tylko tyle, że mam zamiar odwiedzić pewien święty przybytek, mój prywatny święty przybytek. Myślę o tym od chwili, gdy się dziś obudziłem. Już od dawna tam nie byłem.

No, ale co...

Poczekaj, dziecko, zaraz do tego dojdę.

Do kogo pan mówi dziecko?

Proszę, nie przerywaj mi. Widzi pani, myślałem właśnie o tym, że chciałbym się tam wybrać z kimś, dotąd zawsze jeździłem tam sam. Zazdrośnie strzegłem mego sekretu. Tydzień temu sama myśl o tym wydawała mi się świętokradztwem, ale obecnie... cóż, nie potrafię tego wytłumaczyć. Wiem tylko, że tuż przed pani pojawieniem się miałem ochotę kogoś ze sobą zabrać.

Dlaczego właśnie mnie?

A dlaczego by nie? Równie dobrze może to być pani.

Aha. – Dziewczyna dygnęła kpiąco. – 'Dziękuję za zaszczyt.

No co, ruszamy? Muszę wyprowadzić wóz.

Ach, więc ma to być przejażdżka samochodem? Chce pan mnie olśnić?

Niech cię diabli wezmą, dziewczyno, i te twoje wyuczone na pamięć riposty.

Dziękuję ci, duży zły wilku, za twoje spontaniczne pomysły.

Egbo przystanął, nie potrafiąc ukryć zachwytu.

Stanowczo jest pani nie w ciemię bita! W ogóle uważam, że jest pani wspaniała. W przeciwieństwie do większości studentek, jakie znam.

Dziewczyna zrobiła parę kroków w kierunku budynku, gdzie mieściły się sale wykładowe.

No co, pojedzie pani ze mną?

Mam robotę. Wkrótce zaczynają się egzaminy.

Końcowe?

Nie. Ale równie ważne. Przynajmniej dla mnie.

Widzę, że jest pani osobą bardzo serio.

Cóż, tak tu trzeba.

Niech się pani jednak ze mną wybierze. Obiecuję, że to nie potrwa długo.

Dziewczyna spoważniała. Wyglądało na to, że nad czymś się zastanawia, ale że ten namysł bynajmniej nie dotyczy jego.

Nie ma pani do mnie zaufania?

Nie patrząc na niego potrząsnęła głową. – Nie, to nie o to chodzi.

Ta potrzeba popełnienia świętokradztwa – Egbo uświadomił sobie, że chodzi mu przede wszystkim o to. Być może, że potajemnie już od dawna pragnął pokazać komuś tę kryjówkę, tę twierdzę, gdzie doznał wtajemniczenia, pragnął podzielić się z kimś doświadczeniami spędzonej pod mostem nocy. A Simi się do tego nie nadawała. Choć była bezpośrednią przyczyną tamtych zdarzeń, nigdy ani przez chwilę nie myślał o niej jako o kimś, kto przynależy do tamtego przybytku ciemności. Zareagowałaby jak ktoś postronny, jak profan, nie zobaczyłaby rozmaitych faz tamtego wydarzenia, które zaczęło się biegnącym wartko nurtem rzeki, a zamieniło w cmentarzysko, gdzie granitowe grobowce sterczały ponad szarobłękitnymi trawnikami wody. Raz tylko pozwolił się jej zaskoczyć, a potem zrozumiał wszystko, nauczył się, że należy ją pozostawiać we właściwym jej otoczeniu, gdzie była nieomylna, gdzie była niekwestionowaną królową każdej chwili. Do Simi pasowały cztery ściany, radiola i perski dywan, a nie kruche igły sosnowe leśnych rezerwatów spoczywające obok grubych kolumn mrówek, gdzie muzyką był świst wiatru wśród gałęzi ozdobionych kryształami żywicy. Raz zrobił Simi z tych kryształów naszyjnik, a ona powiedziała tylko: – Śmieszny z ciebie chłopak.

Dziewczyna spytała: – Jaki jest pana zawód?

Ministerstwo spraw zagranicznych. Zatrudnia ono wyłącznie ludzi o stalowych charakterach.

Na czym polega stalowy charakter?

Cóż, to nieco skomplikowane, ale z grubsza da się to streścić w następujący sposób – wolno ci spędzać noce w burdelu pod warunkiem, że jest to burdel krajowy, ale nie powinieneś zamienić ani słowa z córką zagranicznego ambasadora.

Dwanaście mil dzielących ich od Ilugun jechali krętą drogą, a Egbo powtarzał w myślach: „Pokażę jej jak obcej osobie i potem już nigdy więcej, już potem jej nie zobaczę”. I przyznawał się sam przed sobą, że choć potrzebuje towarzystwa, to naprawdę nie ma żadnych planów. I tego samego życzyła sobie ona, uparcie dążąc do niezależności, zgadzając się tylko na przelotny kontakt. – Stawiam jeden warunek – powtarzała – nigdy potem nie będzie mnie pan szukał.

Oczywiście.

Dziewczyna spojrzała nań niedowierzająco.

Niech pan tego nie lekceważy. Choć czego ja mogę od pana oczekiwać. Pan już ma dyplom i jest panu zupełnie obojętne, czy ja obleję czy nie.

Skąd pani wie? To niesprawiedliwe...

Moim przyjaciółkom już się to zdarzyło, wiem, o czym mówię.

W porządku, w porządku, niech już będzie po paninemu.

W Ilugun zatrzymali się i Egbo kupił kawałek świeżo upieczonej nad ogniem dziczyzny. Spod siedzenia wyłoniła się jego nieodstępna towarzyszka, pusta beczułka. Egbo zaczął pełzać po ziemi zaglądając po obu stronach dróżki w busz.

Czy ktoś ma się tu z nami spotkać?

Tak, ale o tym nie wie. Niech pani poczeka. Zaraz ku nam zstąpi.

Skąd?

Z bożego gardła. Pani spiralnych żeber – palma.

Tak ją to rozśmieszyło, że nie mogła przestać chichotać: – Lepiej nie śmiej się jej prosto w twarz – ostrzegł Egbo – chyba że nie zamierzasz skosztować jej mleka.

To z ciebie się śmieję – oświadczyła – taszczysz z sobą ten gąsior nie wiadomo po co.

Zawsze należy być przygotowanym na zstąpienie Pana Boga. Tu na tych bezludnych szlakach nikt nie wie, co to woda. Z drzew spływa palmowe wino. W miastach, a także niestety i w wioskach, wynaleziono wodę. Ale tu na pustkowiu ten, kto z palmy palmowe wino wydobywa, stoi sam wobec Boga, od którego dzieli go jedynie powietrze. I nie śmiałby rozwadniać sakramentu.

Klasnęła głośno w ręce: – Wspaniały, natchniony wykład... czekaj, czekaj, o, tam rośnie!

Gąsior wina, pieczona zwierzyna, księga twojej zagadkowości podobna, na tym pustkowiu tuż przy mnie...

Lubisz Omara Khayama?

Znam i lubię tylko ten jeden werset – tak się to nazywa, prawda?

Dlaczego zagadkowości?

Gdybym wiedział, tobym cię tak nie nazwał, prawda?

Ścieżka niemal znikła, ale Egbo walił beczułką po wysokich krzakach i pnączach.

Będziesz miał za swoje, jak ten gąsior wymknie ci się z rąk, upadnie i popęka.

Palmowe wino nie zdradza swoich zwolenników, możesz mi wierzyć. – Zatrzymał się. – Patrz!

Czy jesteśmy blisko rzeki?

O parą jardów stąd jest coś, co chcą, byś zobaczyła. – Wydawało się, jakby mierzył odległość od drzewa i z zadowoleniem rozsunął krzaki. – Idź za mną. Ostrożnie. Nie chciałbym zostawić śladów.

Co tu jest?

Za chwilę zobaczysz. – Znów poczuł się winny samolubstwa. Po raz setny pomyślał, że powinien tu przyprowadzić Sekoniego, że Sekoni powinien to cudo zobaczyć, i znów obiecał sobie, iż nastąpi to następnym razem. Znaleźli się w takiej części buszu, która robiła wrażenie nie splamionej ludzkim oddechem, i tu pokazał jej opuszczone katedry, o których zapomniały już tłuste białe mrówki, które je kiedyś wybudowały. Ale oto z ziemi wyrastały niemal na oczach nowe budowle, rojąc się tysiącami miękkich białych drgań.

Jak pracowici mnisi – zauważyła dziewczyna.

Strasznie się to wydaje bezsensowne, skoro się tak szybko stąd wynoszą. Chodźmy tędy, pokażę ci arcydzieło. – Rozsunął liście i stał, czekając na jej zachwyt, tak jakby ukazywał światu coś, co sam stworzył. – Czyż nie jest to – spytał niespokojnie – Madonna z Dzieciątkiem?


Teraz pewnie będę tu mógł przyprowadzić Szejka.

Kogo?

Szejka. Sekoniego. Jest rzeźbiarzem.

Tak, powinieneś.

Jeśli się nie boisz i możesz tu zostać, aż wydłużą się cienie, zobaczysz, jak za tą parą ściemnia się, jak alkowa nabiera głębi.

Poszli w stronę rzeki i brnęli przez jeziorka w zagłębieniach skał, aż znaleźli się na gładkim grzbiecie morświna, było to ulubione łoże Egbo. Egbo spojrzał tam, gdzie za dwudziestu milami lasu spoczywał zasępiony Olumo: – Tylko żebyś nie szarpnął tym swoim przeklętym paluchem – zawołał. – Mam gościa.

Dziewczyna zabrała się do jedzenia i skrzywiła się: – To mięso jest nie dopieczone.

Egbo wielkimi łykami popijał z gąsiora, a potem podniósł go tak, aby palmowe wino spływało dziewczynie prosto w gardło. – Uważaj, uważaj – ostrzegał – tego płynu nie dotknęła ani ludzka ręka, ani woda.

Dziewczyna patrzyła spokojnie, jak wino spływa jej po brodzie i piersiach, a suknia przykleja się do skóry, i Egbo śpiesznie odwrócił się od jej drobnych piersi czując, że zadrżało mu serce.

Nigdy nie piłam palmowego wina o takim smaku.

Nie podają go w bibliotece.

Znów spoważniała. – Gdyby wczoraj, nie, gdyby dziś rano ktoś powiedział mi, że będę siedzieć na środku rzeki Ogun popijając palmowe wino i zajadając na wpół surowe mięso...

Egbo długo jej się przyglądał, nim spytała: – W jaki sposób trafiłeś tu po raz pierwszy?

I Egbo opowiedział jej o pełnej przerażenia nocy spędzonej pod mostem.

Siedziała ze schyloną głową, bujając nogami w wodzie, a z niego lał się potok słów, kiedy tak jeszcze raz przeżywał swoją wyprawę w ciemność.

I nigdy tu nikogo nie przyprowadziłeś? Nawet tej kobiety, Simi?

Nie. Była to noc... noc pełna niespodzianych odkryć, a dokonałem ich samotnie. I obudziłem się rano, i poczułem, że zostałem hojnie obdarowany, i przyjąłem to do wiadomości, nie próbując szukać wyjaśnień. Często tu wracam, aby z tego daru znów korzystać, aby znów doznać odkupienia. Odkryłem, że trzeba mi tego bardziej niż moim przyjaciołom, oni są stale czymś zajęci, czymś przejęci, a ja kroczę tylko od wydarzenia do wydarzenia. Jakby życie było jedynie doświadczeniem. Kiedy tu przychodzę, odkrywam, że to nie wystarcza. Mógłbym powiedzieć, że przychodzę tu po oczyszczenie, szukam go coraz to od nowa. A któregoś dnia dowiem się pewnie, że wystarczyłoby znaleźć je raz.

Co teraz zaszło, że szukałeś tego...

Usprawiedliwienia i oczyszczenia? Nie, jeszcze za wcześnie o tym mówić.

Nie myśl, że nie rozumiem. Większość ludzi zwraca się po to do przyjaciół.

Tak, bywa tak. Są jeszcze mniej samowystarczalni niż ja.

Nie robisz wrażenia kogoś, kto sobie nie wystarcza.

Jesteś bardzo miła, ale nie masz racji. Zresztą, któż ośmieliłby się twierdzić, że nic mu od nikogo nie potrzeba?

Można być samowystarczalnym. Powinno się być.

Nie, nie będziesz nawet wtedy, kiedy uzyskasz dyplom z najwyższym odznaczeniem. Nie będziesz nawet wtedy, kiedy twoje pozowanie na wyższą ponad wszystko stanie się cząstką twej natury.

Ale można być kimś, kto polega tylko na sobie.

Tak, to w tobie wyczuwam. Dlatego wybrałaś się ze mną na wycieczkę. Wyzbywając się zupełnie naturalnej podejrzliwości i skrępowania.

Nie, nie powinieneś tak uważać.

Czyż tak nie było? Och, te cechy są oznaką ludzi samotnych, wzbudzają we mnie pełny szacunek.

Nie, proszę, dosyć tej rozmowy. Nie podoba mi się twój sposób formułowania.

Bo trafia w samo sedno, tak? Twój instynkt cię nie myli. Rozmawiając w ten sposób za bardzo byśmy się przed sobą odsłonili.

Myśl, co chcesz, ale mówmy o czymś innym. Opowiedz mi o ministerstwie, o waszych dyplomatycznych tajnych aktach, zresztą, o czym chcesz.

Egbo przyciągnął ją do siebie. Jej twardość była tylko skorupą, którą narzucił jej samozachowawczy instynkt, i stajała pod dotykiem jego gorących dłoni. Z czystych głębin ciała pociekła na palce boga czerwona krew i Egbo mimo jej zawstydzonych protestów obmył ją wodą rzeki.

I wyznał, że od czasu tamtej nocy z Simi ani razu nie czuł się tak wystraszony i tak niepewny siebie.

Dziewczyna powiedziała: – W przyszłym miesiącu mam egzaminy. Nie próbuj się ze mną zobaczyć.



10


Bandele przystanął z kluczem w ręku. – Zapomniałem cię uprzedzić. Mam gościa i pewnie ci się on nie spodoba.

Za cenę ucieczki z Lagos – zauważył Sagoe – gotów jestem znieść każdą torturę. Kto to jest?

Dziennikarz, który z plecakiem na ramieniu przemierza Afrykę. Ma najwspanialszy zestaw aparatów fotograficznych, jakie zdarzyło mi się zobaczyć.

Anglik?

Nie, Niemiec, ale uważa się za Amerykanina.

Ach?

Uznasz pewnie, że nie można z nim wytrzymać. W każdym razie ja tak uważam.

W najgorszym razie wyniosę się i zamieszkam u Koli.

Nie radzę ci. Kola zwariował na temat Panteonu. Nie nadaje się do towarzystwa ludzi.

Na schodach rozległ się stukot kroków przerażonego stada słoni i krzyk: – To ty Bandili? – Ktoś zeskoczył z piątego stopnia schodów i walnął w drzwi. Nastąpiło parę sekund szamotania się z klamką i wrzaski nakazujące im uzbrojenie się w cierpliwość, minutka, co jest z tymi przeklętymi drzwiami, wreszcie drzwi ustąpiły i zobaczyli różowy owal szczerzący w uśmiechu zęby, różowa, owłosiona sztamajza uścisnęła im dłonie, poklepała po plecach. – Jak się macie łobuzy! – wyrwała z rąk walizki – a więc to jest ten twój druh z Ministerstwa? – i wepchnęła do pokoju wsadziwszy do każdej ręki butelkę piwa.

Po czym ten sam zoologiczny ogród pocwałował po schodach, wrzeszcząc: – Już myślałem, że dziś nie wrócisz, czy twojemu przyjacielowi podobało się w Ameryce? muszę z nim uciąć pogawędkę od serca, czy był pan także w Chicago?

Czy to kawał? – spytał Sagoe.

Nie wiem.

Jak to nie wiesz? – Ale Bandele wzruszył tylko ramionami i dalej popijał piwo. – Ostatecznie, o ile się nie mylę, jest to twój dom. Czy nająłeś sobie błazna?

Spotkałem go na zebraniu, był z Joe Golder em.

A kim, u diabła, jest Joe Golder?

O, przepraszam, to Amerykanin, wykłada na uniwerku historię. Na pewno gdzieś się na niego natkniesz. W każdym razie, zanim się zdążyłem zorientować, Joe Golder zwiał i zostawił tego błazna na mojej opiece.

Zaprosiłeś go do siebie?

Bandele smutnie potrząsnął głową. – Zupełnie tego nie pamiętam. Ale jest tu, prawda?

Peter zbiegł na dół w ten sam sposób co przedtem. Tym razem przedstawił się uroczyście – Jestem Peter. Cześć.

Jest pan Amerykaninem? – spytał Sagoe. Nie mógł się ruszyć z miejsca. Peter oparł się rękami o poręcze fotela i zaglądał mu prosto w twarz. A kiedy zaczął odpowiadać, mówił wszelkimi możliwymi akcentami.

Ja! No, nie ze wszystkim. Jestem Niemcem, ale mam paszport Amerykanina. Muszę wziąć jakiś wypitek. Okrutnie żałowałem, że nie pojechałem do Lagos, ale miałem randkę z ministrem. Jestem dziennikarzem, wie pan, Bandili pewno panu powiedział. Pewno wczoraj wieczorem zrobiliście wielki ubaw? Wspaniały facet ten wasz minister, prawdziwy chojrak. Zaprosił mnie do swojej podmiejskiej rezydencji.

Pojedziesz? – udana obojętność, z jaką Bandele zadał to pytanie, ogromnie, rozbawiła Sagoe.

Jakże by nie, czułem się wielce zaszczycony.

Który to minister?

Mógł to być każdy z nich. Odrobina reklamy w zamorskich stronach i to gratis.

Tyle że potem uzna na pewno, że zdeformowano jego słowa.

I wtedy zacznie się: – Wydalić ich, wydalić ich, za kogo się oni uważają, jak śmią ubliżać naszej nienaruszalnej suwerenności, co to za neokapitalistyczne, neokolonialne, redakcyjne kłamstwa, natychmiast deportować tych skurwieli, chwała ci, wolna Nigerio...

Lodówka zadrżała, nieprzyzwyczajona do tak obcesowego traktowania, i przypomniała Sagoe, że Peter jest jeszcze wśród nich.

Z tego twego druha śmieszny facet. Czego on tak przed chwilą krzyczał?

Sagoe szepnął: – Że uważam cię za szczep czczej pustki na osadach startego w proch aryjskiego bestialstwa.

Peter zaśmiewał się: – Najpierw wrzeszczy pan tak, że cała chałupa się trzęsie, a teraz znów szepcze pan i człowiek nie rozumie ani słowa.

Taka jest moja natura – wyznał Sagoe.

Jak się żyje w Ministerstwie?

Ostatnio nie złapaliśmy żadnych szpiegów, a co z panem?

W śmiechu Petera było coś, co przypomniało Sagoe wodza Winsalę. – Bandili, twój przyjaciel to najśmieszniejszy facet, jakiego spotkałem w Afryce. Bandili, czy uważasz mnie za szpiega?

Nie, Peter, nie sądzę, abyś był szpiegiem.

On jest zupełnie inny od ciebie. Bandili, ty jesteś zawsze uroczysty, a twój przyjaciel wygłupia się jak smarkacz. Nigdy bym nie zgadł, że zajmuje się dyplomacją.

Podziwiam pańską spostrzegawczość. Istotnie, nie mam nic wspólnego z Ministerstwem Spraw Zagranicznych.

Bandili, no widzisz sam, czy on nie jest...

Mylisz się, Peter, to jest Sagoe, a Sagoe pracuje w redakcji.

Przecież mówiłeś, że czekasz na przyjaciela z Ministerstwa.

Jego samolot spóźnił się. Ale przyjedzie tu.

Sagoe przestał cokolwiek rozumieć. Spojrzał na Bandelego, ale ten wzrokiem nakazał mu milczenie, sygnalizując, że potem wszystko mu wyjaśni.

No to pracujemy w tym samym zawodzie! – Peter podszedł i znów zaczął potrząsać jego ręką. – Zaczynam się czuć jak w domu.

Bandele mrugnął.

Niech cię wezmą wszyscy diabli, ciebie i tę naszą rzekomą zażyłość – mruknął Sagoe, odwracając twarz przed smrodem kompostu, który wionął nań z ust Petera. I wyrwał mu się, oświadczając:

Pójdę na górę umyć ręce.

Bandili, co zrobimy z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? Chodźmy gdzieś, aby uczcić moje spotkanie z kolegą dziennikarzem.

Cóż, osobiście jestem zaproszony na małe przyjątko.

Fajnie. Pójdziemy tam wszyscy.

Bandele zrobił smutną minę. – Widzisz, ty się nie orientujesz w tutejszym życiu rodzinnym. A ja idę właśnie na małą uroczystość rodzinną.

No to mnie z sobą zabierzesz. Czuję się tak, jakbym należał do twojej rodziny. Uważam się już za Nigeryjczyka. Czuję się tu jak w domu, wiesz? Nie – uważam się za obcego. Na ulicy zaprzyjaźniłem się już z mnóstwem ludzi, jadam przy straganach jak zwykły Nigeryjczyk. – Umilkł widząc, że Sagoe wychodzi tylnymi drzwiami. – Dokąd idzie twój przyjaciel? Hej, jeśli szukasz łazienki, to musisz iść na górę!

Nie, nie, w porządku – zaczął mu cierpliwie tłumaczyć Bandele. – Sagoe chce wziąć tylko prysznic, a prysznic jest w kwaterze służącego.

Jejku, fajny facet z tego twojego przyjaciela, fajny facet. Lubię facetów, którzy się nie ceremoniują. Hej, Bandili, mam pomysł. Najpierw pójdziemy na to twoje przyjęcie, a potem poszukamy jakiejś meliny i rozejrzymy się za kurwami, co o tym myślisz?

Jasne, Peter.

Peter dokonawszy paru eksperymentów zdecydował się na whisky i zaczął ją pić prosto z butelki. – To mi się właśnie u jankesów najbardziej podoba. Czy wiesz, że tutaj w nocnych lokalach wszyscy się na mnie gapią, kiedy piję z butelki? Amerykanie nie marnują czasu na szklanki, wszyscy piją prosto z butelki.

Bandele westchnął postanawiając w myśli spisać tę butelkę na straty, nie mógłby bowiem z czystym sumieniem nalać z niej whisky komuś, kogo uważał za przyjaciela. Sagoe wrócił do domu szepcząc: – Przez tego idiotę zapomniałem o mydle i ręczniku.

Peter dogonił go na schodach. Sagoe spróbował zamknąć się w łazience, ale klucz upadł na podłogę. Widząc, że drzwi wypełniła solidna postać Petera, odwrócił się z rozpaczą i zabrał do golenia. Z furią namydlił brodę i górną wargę, aby nie móc otworzyć ust, a w duchu zastanawiał się, czy ten kretyn przypadkiem go nie podsłuchał.

Przyszło mi do głowy, że może pan mieć ochotę podczas golenia na mały łyczek. Co, łyknie pan sobie?

Sagoe pokręcił przecząco głową.

Co to jest? Aha, płyn po goleniu. Znacznie lepiej natrzeć skórę whisky, no co, nie napije się pan? Co u diabła, czego się pan certuje, dajmy sobie razem do gazu. Zawsze uderzam w gaz, nim idę do mojej rodziny. Rodziny są zawsze zacofane. I to jak.

PROSZĘ ZABRAĆ STĄD TĘ BUTELKĘ!

Bandele zachichotał pod nosem i zebrał całą energię, by stawić czoło powrotowi Petera.

Ten twój przyjaciel jest okropnie drażliwy. Co go ugryzło?

Spytaj go sam.

Skąd ja mogłem wiedzieć, że on jest taki rozdrażniony. Co u diabła! – Zaproponowałem mu, żeby się napił, a on... – Pociągnął znów z butelki. – No co, Bandili, napijesz się?

Bandele pokręcił głową.

No, śmiało, uderzymy razem w gaz!

Ja zostanę przy piwie.

Okay, napij sze whisky i szpłucz ją pywkiem. Śmiało, człowieku, co to sze z wami ształo?

Wcisnął butelkę Bandelemu i Bandele udał, że ją bierze, ale nie wziął. Butelka upadła na podłogę, a Bandele spokojnie sięgnął po piwo.

Peter w mgnieniu oka wbiegł na górę. Chwycił ścierkę i zatrzymał się w drzwiach łazienki, by oświadczyć: – On zwariował. Marnować taki fajny trunek! – Był naprawdę zmartwiony wycierając whisky i mrucząc o tym, jak to się najpierw całe miasto, a potem całą noc postawi na gazie na głowie.

Bandele przystanął na chwilę w garażu. – Jesteś pewien, że masz ochotę iść na to przyjęcie?

Jestem gotów na wszystko, byle tylko uciec od Petera. Dobry Boże, przecież po pięciu minutach w jego towarzystwie zacząłem się trząść jak galareta.

Okej, idziemy.

Co on zrobi, jak zobaczy, żeśmy znikli?

Oh, znajdzie dla nas jakąś wymówkę. Jest wystarczająco gruboskórny.

Co to za historia z tym samolotem?

Próba pozbycia się go. Powiedziałem mu, że przyjaciel, który był w Kanadzie na placówce, wraca wraz z rodziną i chce się u mnie zatrzymać.

Czy Egbo przyjdzie dziś?

Stale tu ostatnio siedzi. Dziewczyna.

Nie może być!

Sam zobaczysz.

Nie, nie mogę w to uwierzyć.

Podjazd pełen był samochodów i Sagoe zaproponował: – Odstawmy wóz i wróćmy tu piechotą.

Bandele pokręcił głową.

Rzucą się na nas psy. Gotowe nas nawet pogryźć, jeżeli wezmą nas za służących.

Tak, to straszne snoby. A jak traktują rowerzystów?

To zależy, kim oni są. Służącym udaje się przemknąć. Wykładowców obszczekuje się. Dwa głośne szczeknięcia. To oznacza: uwaga, komunista.

Brawo.

W świetle padającym z deski rozdzielczej samochodu twarz Bandelego zachowała wyraz powagi. , – To jeszcze nic. Jeżeli jedziesz jakimś luksusowym autem, psy te kładą się na drodze i pozwalają przejeżdżać.

Zgiełk złożony z dowcipnych powiedzonek, uprzejmego śmiechu i zabójczych plotek powitał ich już na podjeździe, nim weszli do domu śmierci. Znad wazy z ponczem dobiegł ich jakiś przenikliwy głos, mówiący dziwnym dialektem jednego z brytyjskich plemion. „I wtedy zaczęła okazywać takie zainteresowanie tym artystycznym zespołem madrygalistów, że John oznajmił: lepiej się temu bliżej przyjrzeć”. Ogólny chichot, po czym głęboki głos wyrecytował śpiewnie: „Zawsze uważałem, że ten jej wyjazd do Londynu nastąpił jakoś nagle” – i to okazało się sygnałem do następnego wybuchu śmiechu.

Jak uważasz, czy uda nam się dopchać do baru?

Wystarczy lekko kogoś popchnąć i zaraz się wszyscy cofną.

Czekaj no! Widzę wyraźnie czarne twarze. Czyżby to byli Nigeryjczycy?

Wygląd myli. No, chodź.

Wśród miseczek z zakąskami „na jeden ząb” – z orzeszkami ziemnymi, kuleczkami mięsa na wykałaczkach i nieuniknionymi oliwkami, Sagoe zobaczył paterę ze świeżymi owocami i ruszył w jej stronę krzycząc: – Do diabła z patriotyzmem! Bandele, nie ma na świecie owoców równych europejskim jabłkom.

Ulegasz przywidzeniom – zauważył Bandele – ale idź i przekonaj się sam.

Sagoe wrócił wściekły. – Na co komuś w tym kraju mogą się zdać atrapy owoców!... hej, hej, Bandele, nie, to niemożliwe, czy ja dobrze widzę... Dopiero teraz zauważył, jak został udekorowany salon, w którym się znajdowali, i rozglądając się wkoło nie mógł. się powstrzymać od mlaskania.

Co ci się stało? Aha, dalej się zachwycasz owocami?

Żeby użyć ulubionego wyrażenia Mathiasa: O-ko-ko-ko!

Z sufitu na niewidzialnych drutach zwisały cytrusowe kiście. Ale tak samo pozbawione ciepła i soczystości jak tamte sztuczne jabłka. Na ścianach wisiały ozdobne doniczki w kształcie plażowych kapeluszy, a z nich wyrastał bluszcz i piął się wzdłuż drążka, na którym wisiały obrazy – a wszystko to zrobione było z plastyku, tak samo jak pokrywające sufit pnącza. Sagoe dopiero teraz spostrzegł, że dopiero co przeszedł pod szczególnie efektowną grupą owoców, składających się z jednej pomarańczy, dwóch gruszek i kiści bananów, które przyjechały prosto z Europy, gdzie jakiś rzemieślnik odrobił je z wosku tak, że wyglądały, jak żywe.

Zupełnie nie wiem, co robić w tym Kamiennym Lesie. Co się dzieje z ludźmi, którzy muszą w nim stale mieszkać?

Nic.

Czy kamienieją im mózgi, aby się mogli dopasować do tła?

Od strony trufli dobiegł głos: – Ze względu na nią musiałam się wyrzec urlopu. Nefretete nie może ścierpieć Afrykańczyków. To szalenie wrażliwa kotka. Gdybym wyjechała, nie miałby się kto tu nią zająć.

Bandele delikatnie postarał się wyzwolić od wczepionych w jego ramię palców Sagoe. – Słyszałem. Nie musisz mnie krajać skalpelem.

Słyszałeś? Nie zawiodły mnie uszy?

Tak, tak, spójrz się tylko na bufet.

Ale kim jest ten czarny idiota, który słucha jej z tak współczującą miną? Kim jest ten fagas w smokingu?

Nie mów tak głośno. To jest nasz nowy profesor. To on właśnie wydał to przyjęcie.

... ona dosłownie dostaje wysypki. Ma alergię na Afrykańczyków. Moje biedne cudo... – i Profesor z pełnym zrozumieniem znów skinął głową.

Mógłbym jeszcze zrozumieć, gdyby to mówiła jakiemuś białemu... – I Sagoe poczuł w czubkach palców, iż zaczyna go ogarniać dziwne podniecenie. Mrówki przebiegły mu pod skórą, cały zamienił się w oczekiwanie.

Zbliżyła się do nich jakaś kobieta. – Wydaje mi się – szepnął Bandele – że nadszedł moment zapłaty za to, coś wypił. Powinieneś był włożyć krawat.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Nadchodzi nasza gospodyni. Życzę szczęścia.

Dobry wieczór, Bandele – powiedziała kobieta. – Dopiero teraz pana zobaczyłam.

Napięcie rosło, nagle Sagoe zdał sobie sprawę, że chce mu się siusiu.

Chciałem przeprosić za spóźnienie. Ale dopiero co wróciłem z Lagos.

Jechał pan tą szosą w nocy? Przecież to naprawdę niebezpieczne... ci wszyscy szaleńcy. Jeśli mój mąż musi gdzieś jechać wieczorem, każę mu brać szofera.

Za wszelką cenę chciałem zdążyć na państwa przyjęcie – powiedział Bandele, a Sagoe niemal nie wypuścił trzymanej w ręku szklanki.

Strasznie pan milusi. Kim jest pana przyjaciel?

Sagoe nie pozwolił Bandelemu dojść do słowa. – Spotkaliśmy się przy wejściu, nie zdążyłem się jeszcze przedstawić... Edward Akinsola... a pani jest niewątpliwie naszą gospodynią... – W głowie Sagoe dźwięczała piosenka... „dzwoneczki na palcach rąk, Big Ben na palcach nóg, o tym jak mimo róż śmierdzi, wie jeden Bóg... ”

Wyciągnęła rękę: ręka była obleczona rękawiczką. Rękawiczka sięgała wyżej łokcia. – Jak się pan miewa? Spotykamy się po raz pierwszy, prawda?

Tak, chyba tak – Sagoe ujął rękawiczkę... co ty tam masz w środku, kobieto, oślizłą rybę?

Pan, oczywiście, jest na naszym uniwersytecie nowym przybyszem?

Właśnie przyjechałem z Ameryki.

Ach, te Stany. To oczywiście wyjaśnia wszystko. – Sagoe spojrzał na nią czekając, by wyjaśniła, co wyjaśnia co, a ona uprzejmie spełniła jego milczącą prośbę. – Amerykanie oczywiście nie przykładają wagi do formalności, prawda?

Zaskoczony Sagoe poczuł, że ogarnia go wściekłość. Ale ona nie dopuściła go do głosu i spytała:

Czy zaczął już pan wykłady?

Nie, chwilowo oddawałem się tylko badaniom naukowym... – najchętniej zbadałbym, czemu z tego twojego bulwiastego pępka wyrasta sztuczna róża...

Zapomniałam, że w tej chwili nie ma już wykładów. Tylko egzaminy i takie tam...

Tak jest, proszę pani – zgodził się Sagoe – egzaminy i takie tam...

Uśmiechnęła się rozkosznie: – Zresztą i tak musi pan mieć oczywiście najpierw czas, by się tu jakoś zaaklimatyzować i urządzić. To zawsze trudna sprawa po okresie studenckim. Uważam, że to okropne dla studentów, że zaraz po studiach każe im się wykładać, na pewno jest im niełatwo tak się od razu przestawić. Bandele, któregoś dnia proszę przyprowadzić go do nas na herbatkę.

Z największą przyjemnością, pani Oguazor.

A propos, czy udało się panom coś przekąsić? Był tylko bufet z zimną kolacją... Jeżeli się panowie pośpieszą, to może jeszcze...

... bardzo smaczne było to plastykowe jabłko, dziękuję... ale Sagoe wypowiedział to tylko w duchu, tak zmiażdżyła go wymowa tej kobiety. Co gorsze, gdy gospodyni odwróciła się i odeszła, Bandele głośno zachichotał.

Z czego ty się, u diabła, śmiejesz? – wybuchnął Sagoe.

Z ciebie. Dała sobie z tobą radę.

* Niby, że co?

Nie rozpaczaj. I tak nie wypadłeś najgorzej, ale żeby stawić czoło komuś takiemu jak ona, trzeba z góry wiedzieć, na co się będzie narażonym.

W rogu pokoju, tuż koło schodów, zaczęło się koncentrować gdakanie. Zgromadzono tam wszystkie obecne kobiety, które wyraźnie na coś czekały. Sagoe zwrócił się do Bandelego, aby spytać, czy oznacza to koniec przyjęcia, ale akurat podszedł do nich sam pan profesor.

Wydawało mi się, że w panów towarzystwie widziałem przed chwileczką moją małżonkę, Kerolinę.

Była tu przed chwileczką.

Tek, a tu panie czekają na nią i...

W tej samej chwili pani Oguazor wyłoniła się spośród tłumu i podeszła do profesora.

Moja deroga Kerolino, czekają na ciebie panie.

Wiem. Właśnie cię szukałam, aby powiadomić, że idziemy na górę. Bądź łaskaw zająć się panami.

Oczywiście, moja deroga.

Widzę, że już zapoznałeś się z naszym nowym wykładowcą. – I Sagoe zauważył, że państwo profesorstwo wymienili porozumiewawcze spojrzenie. – Prosiłam pana Bandele, aby wpadł z nim do nas na herbatkę, jest jeszcze nie wprowadzony w nasze życie.

Profesor skłonił się, wyglądał jak marionetka z wiktoriańskich rycin. Nie można się było pomylić: jego zachowanie pełne było wzgardliwej wyższości i Sagoe z trudem opanował się, by nie sprawdzić wzrokiem, czy przypadkiem nie zapomniał zapiąć rozporka.

Peroszę cię, moja deroga – i profesor wziął małżonkę za rękę. – Nie możemy dopuścić, aby panie zbyt długo czekały. Tek.

Karolina obdarzyła Bandelego jeszcze jednym stanowiącym odpowiednik łyżeczki od herbaty uśmiechem i oddaliła się szeleszcząc.

Mówiłem ci, że powinieneś włożyć krawat.

Czy cię skompromitowałem?

O tak, kompromitacji nie dałoby się niczym odrobić, ale zapominasz, że poinformowałeś damę, że się nie znamy.

Prawda. Chwała Bogu. W tych sprawach jestem obdarzony szóstym zmysłem. Wiedziałem, że nie powinienem narażać twojej reputacji na szwank.

Nie masz się czym przejmować, moja reputacja i tak już została dawno zrujnowana. Z najwyższym trudem przychodzi im zachować w stosunku do mnie uprzejmość.

Po co w takim razie zadajesz sobie trud, by przychodzić na ich przyjęcia?

Czy nigdy nie bawiło cię obserwowanie osób, które cię nie cierpią?

Cudaczny gust.

Nie tak cudaczny jak ich. Bo i po co mnie zaprosili?

Ośmielam się zauważyć, że bynajmniej nie spostrzegłem w waszych wzajemnych stosunkach napięcia.

To się nazywa kultura współżycia. Na uniwersytecie wszyscy jesteśmy wysoce kulturalnymi ludźmi.

Hol opustoszał. Kobiety zebrały się u stóp schodów, czekając na sygnał. Dobrze wytresowani mężczyźni o nienagannych manierach ustawili się na drugim końcu holu. Kilku doprowadził tam sam profesor, ale stało się to zupełnie niepostrzeżenie. Podano kawę, częstowano się nawzajem papierosami. Za wspólną cichą zgodą wszyscy panowie stali tyłem do schodów, czekając, aby panie znikły. Wszystko to rozgrywało się z takim wdziękiem, że Sagoe nie mógł się oprzeć uczuciu podziwu. Profesor szeptem powiadomił ich, że toaleta na parterze jest do ich całkowitej dyspozycji, ale Sagoe odwiedził ją już wcześniej. Podniecenie sprawiło, że najchętniej zatrzymywałby się jak pies przy każdym drzewie, a teraz zaczęły nim miotać takie emocje, że poczuł, iż jeśli coś się zaraz nie zdarzy, to gotów dostać ataku serca.

Pochód po schodach kroczył nieoczekiwanie powoli, czekając na jakąś młodą dziewczynę, która cierpliwie starała się coś wyjaśnić dwóm gestykulującym rękawiczkom. Przed chwilą dziewczyna ta rozmawiała z ożywieniem z paroma gośćmi płci męskiej, ale ci wycofali się niepostrzeżenie, gdy usłyszeli za plecami znaczący kaszel pani Oguazor – nie musiała się nawet odezwać. Ale dziewczyna nie reagowała na żaden sygnał. A kiedy pani Oguazor wyjaśniła jej, o co chodzi, odparła:

Dziękuję pani, pani Oguazor. Może za chwilę?

Sytuacja stawała się kłopotliwa. Sagoe zaczął się przysłuchiwać wymianie zdań między dwiema kobietami.

Dziewczyna mówiła: – Ależ ja wcale nie chcę iść do toalety.

A gospodyni, z której twarzy pomału zaczął znikać wyraz słodyczy, szepnęła: – Pani Faseyi, na panią czekają wszystkie panie.

Dziewczyna tłumaczyła cierpliwie: – Ależ zapewniam panią, że nie odczuwam potrzeby, by iść na górę.

Moja droga, proszę nam nie utrudniać. Na każdym przyjęciu jest taki moment, kiedy panie się wycofują. Czekają już tylko na panią.

Ale ja nie odczuwam najmniejszej potrzeby wycofania się.

Nie wierzę, aby nie znała pani obowiązującej etykiety. A jeśli naprawdę pani nie zna, to proszę przyjrzeć się zachowaniu innych pań i naśladować je. – Pani Oguazor ze zdenerwowania zaczęła wyrażać się zwięźle.

Proszę pani, ja akurat przed dziesięciu minutami byłam już w toalecie. Nie widzę potrzeby, aby iść tam po raz wtóry.

Nie chodzi o to, czy pani chce, czy nie... – Pani Oguazar podniosła nagle głos, zdała sobie z tego sprawę i szybko rozejrzała się dokoła: kilku mężczyzn, którzy przyglądali się wymianie zdań, szybko zasłoniło się kłębami dymu. Sagoe przestał zwracać uwagę na zachowanie pozorów i przysunął się, aby nie uronić ani słówka, natomiast kobiety odwróciły się plecami do dziewczyny, która naraziła się na niełaskę. Pani Oguazor jeszcze raz spróbowała słodyczy. – Moja droga, chodzi o to, że w tej chwili wszystkie panie mają pójść na górę. Będzie tam pani mogła poprawić sobie makijaż albo...

Ja się nie maluję.

Ale na pewno zechce się pani odświeżyć... A poza tym, jeśli pani z nami nie pójdzie, to znajdzie się tu pani wśród samych mężczyzn.

Nie mam nic przeciwko temu.

Pani Faseyi, zachowuje się pani w sposób godny krytyki. I to kto? – pani. Nie rozumiem, czemu stara się pani nas wszystkich wprawić w zakłopotanie.

Dziewczyna otworzyła szeroko oczy: – Ja chcę kogoś wprawić w zakłopotanie?

No, proszę pójść za mną i pokazać, że jest pani grzeczną dziewczynką. – Pani Oguazor wzięła dziewczynę za ramię i rozkazującym tonem oznajmiła: – Proszę za mną.

Dziewczyna nie wyrywając się położyła przyjaźnie dłoń na rozłożystym ramieniu Karoliny. – Niech pani zaprowadzi tam resztę pań. I szybko tu do mnie wróci.

Na tym scena ta powinna się była zakończyć – i jeszcze parę dni temu byłaby się zakończyła. Ale dziś pani Oguazor wydawała pierwsze przyjęcie w roli profesorowej, a scena – tego nie dało się ukryć – wzbudziła powszechne zainteresowanie. Oto ona, osoba niezwykła, czarna pani profesorowa, napotkała na opór młodej, pospolitej osóbki, zwykłej czyjejś tam żony, a działo się to w dodatku publicznie, mimo że to ona, pani Oguazor, miała po swojej stronie zalecenia savoir-vivre’u.

Albo pani natychmiast ze mną pójdzie – oświadczyła Karolina – albo proszę nie oczekiwać, abym jeszcze kiedyś panią do siebie zaprosiła.

A dziewczyna odpowiedziała: – Tak, rozumiem.

Z pomocą pani Oguazor przyszły kobiety. Pani profesorowa marzyła już, by odejść, ale hol wydłużył się i od stada kobiet dzieliła ją pusta przestrzeń, która zdawała się nie mieć końca. Przestrzeń tę przebyła jednak chuda pani Drivern, żona ginekologa, niosąc ocalenie. – Pani Oguazor, sądzę, że już na nas pora – oświadczyła i ujęła wdzięczną panią profesorową za rękawiczkę, spojrzała z góry na wyklętą ofiarę i ruszyła na czele gromady usłużnie ofiarowującej swe moralne poparcie, aż wreszcie wszystkie czterdzieści zaproszonych dam znalazło się przymusowo w czterech ścianach świętego przybytku.

Sagoe zainteresował się: – Czy jest tu mąż tej dziewczyny? – A kiedy Bandele skinął głową, zapytał go: – O co się założysz, że zgadnę, kto nim jest?

O nic. To nie będzie zgadywanie.

Po karku męża spływał obficie pot. Widać było, że marzy o tym, aby otworzyła się i pochłonęła go ziemia. Rozpacz sparaliżowała go i tak mocno zaciskał w mokrej dłoni papierosa, aż papieros zgasł.

Chyba uleci – zauważył Sagoe. – Ziemia nie chce go pochłonąć, więc uleci. Na skrzydłach swojej muszki.

Raczej obmyśla już słowa przeprosin. Znam Ayo. /

Usłyszeli szczęk stawianej na stole szklanki i pan Faseyi wyprostował plecy, przybrał, odwracając się, postawę ciężko doświadczonego człowieka, który odżegnuje się od zachowania żony i zamierza za nie przeprosić.

Bandele i Sagoe równocześnie ruszyli na środek holu.

Ty musisz wśród nich żyć. Więc lepiej trzymaj się z boku. – I Sagoe stanowczym ruchem odsunął Bandelego.

Ale także i Sagoe pojawił się zbyt późno. Kiedy scena zaczynała się, Kola wszedł razem z Egbo i zatrzymali się w drzwiach. Teraz Kola szybko podszedł do dziewczyny, która stała zupełnie odizolowana od reszty towarzystwa, coś do niej powiedział i zaczął jak szaleniec wykonywać taneczne ruchy w takt płynącej z głośników baletowej muzyki. Sagoe wziął z powrotem do ręki szklankę, oznajmiwszy z kpiącym niesmakiem: – Widzę, że tu aż się roi od Sir Galahadów.

Na płycie nagrano fragmenty najsłynniejszych baletów i nieoczekiwana para wykonywała taneczne pas w takt „Łabędziego Jeziora”. W kącie pocił się Faseyi nie wiedząc sam, co robić. Zwlekałby jeszcze, ale zobaczył sztywniejące plecy profesora i zrobił krok naprzód.

Fash! – Zatrzymał się. Odwróciwszy się stwierdził z ulgą, że woła go Bandele. – Hallo, jak się masz, bardzo mi przykro, ale muszę już iść.

Przecież dopiero zaczynają się tańce? – I nagle Bandelemu przyszła do głowy genialna myśl. – Czy też musisz wrócić i zamknąć na klucz chłopców?

Co? Przepraszam, ja... coś ty powiedział?

Nie udawaj. Wszyscy wiedzą, że zostałeś dyrektorem Internatu Shehu.

Co? Gdzieś ty to słyszał? – Zaczął się zachowywać jak osiołek, któremu do dwóch żłobów wsypano owies i siano. – Naprawdę słyszałeś...

Przestań, Fash... – Płyta przestała grać. Profesor z powagą zatrzymał adapter nawet nie zaszczyciwszy spojrzeniem świętokradzkiej pary.

Sagoe nie był jeszcze pijany, ale znów odczuł podniecenie. Profesor wracał ku nim, przyodziany jak w zbroję w poczucie własnej słuszności, dumy, że ocalił honor swego domu.

Fajnie! – Wśród przyciszonych rozmów słychać było każde donośnie wypowiedziane słowo Sagoe. – Może teraz zatańczmy z kolei twista!

Profesor przystanął, a kącik mężczyzn zamilkł z oburzenia. Wszystkie szklanki zawisły w powietrzu tak jak wówczas, kiedy ten, kto rozpoczyna wygłaszać toast, pada nagle zemdlony. Milczenie przypominało milczenie, jakie towarzyszy czekowi bez pokrycia, było to – według Sagoe – milczenie zastępczego Wypróżniania.

Profesor poruszył się wreszcie, a jego twarz przybrała taki wyraz, iż każdy z gości zaczął się pytać sąsiada: – Mam nadzieję, że to nie pan go przyprowadził? – i z westchnieniem niezadowolenia słuchał odpowiedzi, która świadczyła o tym, że sąsiad nie utracił szansy zostania mianowanym członkiem tej czy innej komisji.

Jednakże wszystko wskazywało na to, że J. D. Oguazor zamierza nie wyciągać z tego incydentu konsekwencji. Profesorstwo wymagało od niego nowych cnót, a wśród nich – wspaniałomyślności. Wyrazem twarzy prosił zebranych o zachowanie spokoju i godności mimo tak barbarzyńskiej prowokacji. Zebrani poszli mu na rękę, po trochu znów zaczęto gawędzić. Egbo podszedł do Koli, zaraz za nim podążył Sagoe, Bandelego jednakże zatrzymał mąż, by wypytać, co słyszał o jego rzekomym dyrektorstwie. Bandele upierał się, że słyszał to tylko jako pogłoskę, ale pogłoskę pochodzącą z kół najlepiej poinformowanych.

Skończyło się tym, że Faseyi zaprosił Bandelego na lunch.

Wykładowcy Trzeciego Stopnia, Adeorze, udało się dowiedzieć, gdzie w dzień zwiedzania uniwersytetu jadł śniadanie prezydent Gwinei i teraz opowiadał o rozmowie, jaką z nim odbył po tymże śniadaniu. – Tak, tak. Jedliśmy razem lunch. Wspaniały facet.

Nnojekwe poprosił profesora, by doradził mu po ojcowsku, kiedy powinien wykorzystać swój tegoroczny urlop i zaczął chwalić wiszące na ścianach mosiężne świeczniki. – Świeczniki? – spytał Profesor. – Aha, tek, tek. – Oguazor, bojąc się okazać ignorancję wpadł w zastawioną pułapkę.

Kosztowne, tek, bardzo kosztowne, ale Kerolina miała na nie wielką chrapkę.

I Nnojekwe najpierw odszedł z nim parę kroków, a potem wrócił do swojej grupki, by opowiedzieć o ostatnim wpadunku Oguazora.

Tymczasem dr Lumaye opowiadał: – ... mówię wam to w najściślejszej tajemnicy, wiecie, co się stało, jedna ze studentek jest w ciąży... – Jęk zgrozy. – Tak, studentka drugiego roku przyszła do mnie do kliniki i spytała, czy nie mógłbym jej dopomóc. Ja tam się w takie rzeczy nie bawię, oto, co jej odpowiedziałem. Poradziłem jej, by po skończeniu semestru pojechała do domu i niech się tym zajmą jej rodzice.

Dla niej jest to pewnie najgorsza ostateczność. Większość z nich nie może oczekiwać od rodziny żadnego współczucia.

Cóż, ode mnie się także współczucia nie doczeka, mogę wam to obiecać. Nie będę ryzykował siedmiu lat dla czyjejś tam przyjemności. Gdybym to ja jej zakosztował, to ewentualnie mógłbym chcieć zobaczyć rezultat... – I ponad bąbelkami szampana rozległ się uprzejmy śmiech.

Profesor Singer bawił się popielniczką i Oguazor rozpromienił się. – Podoba się panu ta popielniczka, tek?

Przyjemna, owszem, przyjemna.

Kupiłem ją żonie na urodziny. Sześć sztuk. A także te świeczniki na ścianach, tek.

Przepraszam... co?

Te świeczniki z brązu. Bardzo przydatne, tek. Steram się zawsze dawać praktyczne prezenty. Ale Kerolina wprost uwielbia świeczniki.

Profesor Singer spędził resztę wieczoru usiłując zobaczyć na ścianie jakiś świecznik.

Sagoe jeszcze raz rozejrzał się po tym domu śmierci, gdzie umysły kamieniały, aby dostarczyć Dehinwie uchwytów do szafy i spojrzawszy w górę zobaczył kiście czarnych i zielonych winogron, które zwisały ze ścian, a opadały z nich wiecznie zielone syntetyczne listki.

Dr Ajilo zaprzeczał, jakoby zabierał do domu prostytutki. Najwyżej do garażu, przysięgał, ale tuż za jego plecami stał Oguazor i wcale go to nie rozśmieszyło.

Ten madrygałowy zespół. Bardzo to wygodne, oczywiście, ale wreszcie każdy mąż zaczyna podejrzewać, że te wieczorne próby...

Powiadają, że pan Udedo nie płaci już nawet rachunków za elektryczność. Co ten człowiek robi z pieniędzmi?

Z kim ostatnio zadaje się Saluki? Ostatni stopień moralnej degrengolady. Nie oszczędza już nawet studentów...

Tek, wkrótce nasz senat będzie zmuszony oskarżyć go o niemoralność, tek – zauważył Oguazor.

Jakiś facet starał się zbliżyć do Bandelego i znalazł się sam na sam z Sagoe. – Staraj się go zatrzymać – szepnął Bandele niknąć w tłumie. Sagoe nie ukrywał już swego podniecenia. Osiągnął lekkość prawdziwego Wypróżniacza po lewatywie – dla psychiki Wypróżniacza towarzystwo oznaczało to samo, co rycyna.

To pan jest rzepą, tak? – powitał nieznajomego Sagoe.

Przepraszam?

Rzepą. Brak tu rzepy. Widziałem jabłka i gruszki. A nawet plastykową jemiołę, choć nawet nie spojrzałbym w jej stronę, gdyby pod nią stanęła Kerolina. A pan?

Przepraszam?

Spytałem się, czy to pan jest rzepą.

Kim pan jest? Nie rozumiem, o co panu chodzi?

Nie? Nie zna pan angielskiego?

Cha, cha! A po jakiemu mówię? Wyłącznie po angielsku i wcale się tego nie wstydzę.

W takim razie przepraszam. Wziąłem pana za kogoś innego.

W porządku. Już się zacząłem dziwić. Nazywam się Pinkshore.

Pinkshawr?

Nie. Pinkshore, cha, cha, cha! Jest pan tu nowym przybyszem?

Tak i nie. Jestem zięciem profesora.

Sagoe uważał, że już zrobił swoje, Bandelemu udało się zniknąć, a nieznajomy zaczął go nudzić. Ale Pinkshore wyraźnie się do niego przywiązał i nie odstępował ani na krok. Sagoe z początku myślał, że tamten uznał, iż warto jest kontynuować znajomość z profesorskim zięciem, mylił się jednak. Pinkshore znał najdrobniejsze szczegóły życia rodzinnego wszystkich profesorów i dziekanów, i rektorów, tak tytularnych jak urzędujących i prawdziwych, oraz wszystkich członków senatu uniwersyteckiego, nie mówiąc już o jego przewodniczącym, zatem nieobcy był mu fakt, iż profesor Oguazor ma trzech synów i tylko jedną pięcioletnią córkę, która przysparza mu wiele troski i bólu, nie może jej bowiem nadać oficjalnie swego nazwiska, jako że narodziła mu się z łona zwykłej służącej i biedna mała siedzi ukryta na prywatnej pensji w Islington, choć jest jego najukochańszym dzieckiem i plastykową źrenicą jego oka... jasnym więc było dla Pinkshore’a, że Sagoe jest oszustem, który pojawił się na przyjęciu celem kradzieży srebra, a Pinkshore bardzo dbał o to, by wyświadczać tej nowej czarnej elicie możliwie dużo drobnych usług, wprawdzie potajemnie nią gardził, ale co, u diabła, jeśli te osły lubią, aby się do nich przymilać i im schlebiać, schlebiajmy im, aby uzyskać od nich, co się da, póki się da.

Toteż Pinkshore przylepił się do Sagoe i nie było sposobu mu się wymknąć. Po chwili jego obecność stała się nie do zniesienia i Sagoe zaczął obmyślać najbardziej sadystyczne metody pozbywania się obecności natrętów.

Nagle jednak Pinkshore’owi coś się stało. Z przerażenia wyszły mu na wierzch oczy, a z gardła wydobył się zwierzęcy krzyk. Cofnął się o trzy kroki wpadając na jakąś grupę, no i wówczas Sagoe wrócił myślami do rzeczywistości i zrozumiał.

Trzymał bowiem w ręku jabłko, a nawet już zamachnął się, by rzucić nim w ślad za poprzednim. I mętnie przypominał sobie, że jego ręka wykonała już przed chwilą podobny gest – stracił jednak poczucie czasu i nie wiedział, kiedy i jak się to stało. Światło załamało się na chwilę w dwóch punktach, wskazując, gdzie poleciały okulary Pinkshore’a, a on schylał się, by je podnieść. Nim się wyprostował, jabłko wyleciało przez okno, a Sagoe sięgnął po gruszkę, wyzierającą zachęcająco z następnej przymocowanej do ściany patery. Pinkshore zataczał się pijany strachem, tak jak Sagoe euforią i whisky.

Co pan tu, u diabła, wyprawia?

Karmię psy.

Niech się pan nie wygłupia. Wyrzuca pan przez okno przedmioty stanowiące prywatną własność profesora.

Sagoe wyrzucił gruszkę.

Pan oszalał! Jakim prawem wyrzuca pan te rzeczy?

Jakie rzeczy?

Te dekoracyjne przedmioty. I niech pan nie udaje, że nie wie pan, o czym mówię.

To są owoce, a nie żadna tam dekoracja. – I Sagoe wyrzucił kiść bananów.

Proszę przestać, bo zawiadomię profesora! – Pinkshore przysunął się.

Niech się pan nie zbliża, bo zawołam psa.

Błaznowanie na nic się tu panu nie zda!

Błaznowanie? Pan to uważa za błaznowanie? Dobrze, niech pan wyjrzy, ale radzę uważać na nos. To bardzo zły pies. – Sagoe postanowił wyrzucić także paterę, ale oto pojawiła się tuż przy nim sama gospodyni. Postanowił nie dopuścić jej do głosu – i to mu się udało.

Chciałbym przed końcem przyjęcia złożyć pani najszczersze gratulacje z powodu nominacji pani małżonka.

Bardzo to z pana strony uprzejmie, ale czy nie byłby pan tak dobry wyjaśnić...

Dopiero teraz zrozumiałem, czemu na to przyjęcie należało włożyć smoking. Podobna okazja w pełni zasługuje na strój żałobny.

Zechce mi pan powiedzieć, kim pan jest i czemu wyrzuca pan przez okno elementy dekoracji.

Przecież już pani mówiłem, że jestem ekspertem UNESCO do spraw planifikacji architektonicznej.

Te dowcipy nie bawią mnie. – Pani Oguazor spojrzała lodowato.

Pani profesorowo, on jest wyraźnie pijany!

zawołał Pinkshore.

To kłamstwo, ty anemiczny Żaborybie!

Z jakiego pan jest wydziału?

Z architektury.

Na uniwersytecie nie ma wydziału architektury! – zauważyła bystro pani Oguazor.

Nie dziwi mnie to. Wystarczy spojrzeć na te budynki! Wyraźnie amatorska robota.

Zechce pan...

Oczywiście pani domek jest wyjątkiem. Czarujący. Musiał go zbudować ktoś z zewnątrz.

Pani Oguazor zakołysała się w miejscu i Sagoe zrozumiał, że rozgląda się za mężem. Dla Pinshore’a oznaczało to przyznanie się do bezradności i uznał, że jest to sytuacja żywcem dla niego stworzona. Stanął naprzeciw Sagoe i zaczął: – Wie pan co, według mnie przyszedł pan tu bez zaproszenia.

To przecież jasne! – Pani Oguazor przestała się rozglądać.

Nagle Sagoe spytał: – Czy państwo hodują jeżozwierze?

Pinshore cofnął się przerażony.

Bowiem cała szyja – ciągnął z dobrotliwym uśmiechem Sagoe – swędzi mnie od jadowitych ukłuć. – I badawczo zaczął się przyglądać gościom, co chwila kiwając głową.

Pinshore szepnął: – Pani Oguazor, musimy wezwać kogoś na pomoc. Według mnie ten człowiek jest nienormalny.

Ha, tak pan sądzi! – Sagoe zaśmiał się szaleńczo, imitując ostatnio widziany film. Pinshore wrzasnął i pięćdziesiąt głów odwróciło się w ich stronę. Sagoe zobaczył, że Profesor zaczyna zbliżać się ku nim wśród dymu i szczęku kieliszków, coraz to kogoś przepraszając, i doszedł do wniosku, że najwyższy czas się wycofać.

Po zastanowieniu, droga pani – ukłonił się – postanowiłem odszukać i odnieść państwu ten państwa plastykowy róg obfitości. Jeśli tu obecny lokaj państwa nie myli się i są to rzeczywiście dekoracje, pies i tak nie zechce ich tknąć. To bardzo wybredna suka. – I nim pani Oguazor domyśliła się, jakie są jego intencje, podniósł jej dłoń do ust i ucałował.

W tym momencie pojawił się sam Oguazor. – Gratulacje, profesorku – zawołał przymilnie. – Wszystkiego najlepszego! – Sagoe chwilę się wahał, ale doszedł do wniosku, że jego gospodarz nie jest jednak równy rangą ministrom, nie zasługuje zatem, by pocałować go w rękę. Zadowolił się więc energicznym potrząśnięciem dłoni profesora.

I z szybkością, która go samego zadziwiła, zgiął się wpół i powąchał plastykową różę zdobiącą pępek pani Oguazor, po czym podskoczył unosząc z rozkoszy nos ku niebu.

Zupełnie jak żywa, Kero, jak żywa! – I jak wariat wybiegł z holu.

Szedł szybko, licząc się – choć nie bardzo wiedział czemu – z możliwością pościgu. Zaczął szczekać pies i Sagoe przystanął. Serce biło mu mocno, podniecenie jeszcze nie minęło. Zawrócił czując, że to szaleństwo, ale nie starając mu się oprzeć. Obszedłszy dookoła dom znalazł się w krzakach otaczających willę Oguazorów, potknął się, zaraz jednak odzyskał równowagę i spojrzawszy na ziemię zobaczył, że pośliznął się na jednej z plastykowych cytryn, które wyrzucił przez okno. Podniósł ją. Schyliwszy się podszedł do okna. Wszyscy goście stali na swoich miejscach omawiając pewno jego zachowanie. Co jakiś czas w oknie pojawił się Pinkshore, wyglądając, czy nie dojrzy leżących w ogrodzie owoców. Sagoe zamknął oczy szepcząc do siebie: Pinkshore, nie wódź mnie na pokuszenie. I policzył do pięciu, aby dać mu szansę. Ale Pinkshore dalej stał przy oknie, mówiąc coś do Oguazorów. Owoc był lekki, Sagoe podpełzł bliżej, szepcząc: – Uspokójcie się wiatry... – i wreszcie rzucił cytrynę. Trafiła Pinkshore’a prosto w usta, miękka i mokra od trawy. A jego umysł, w którym zaczęły wirować myśli – ćma, nietoperze gówienko, mord, knobkerry, [Knobkerry — krótki kij zakończony gałką, służący w Zachodniej Afryce za broń.] śmierć, Afryka nocą – ogarnął bezbrzeżny strach... i Pinkshore nic o tym nie wiedząc, zrobił to samo, co jego napastnik, zemdlał padając u stóp samych gospodarzy.




Część druga




11


Majowe deszcze zaczęły, gdy przyszedł lipiec, tryskać z nieba jak z naciętych arterii składanego w ofierze byka, milion krwawiących nakłuć na skórze byka-nieba schowanego za konwulsyjnie miotającymi się garbami chmur, czarnych, opasłych, poskubujących horyzont, a tak odległych, że znajdujących się poza zasięgiem najwyższej żyrafy. Ziemia zaś współzawodniczy z niebem, mosty uginają się pod przeładowanymi ciężarówkami, a bohaterskie samochody wirują w kółko na mokrym asfalcie, po czym ich pasażerowie znajdują bezpieczną przystań na dnie przepaści. Krew mieszkańców ziemi miesza się z wybielonymi strumieniami tryskającymi z kipiącego byka i tym samym potokiem spływa w podziemny nurt. Pewnej paskudnej nocy Kopuła Życia pękła nad krótkowzroczną głową Sekoniego. Zbyt późno dostrzegł zbłąkaną ciężarówkę, zaparkowaną na drodze, nagły skręt zamienił się w poślizg i opony nakreśliły na szosie bezlitosną arabeskę. Kupa pogiętego metalu, zdziwione ciało Sekoniego zawisło w otwartych drzwiczkach w fontannie pokruszonego szkła, a zamiast brody widać było grudę zastygłej krwi i mokrej ziemi.

Egbo nie poczuł ulgi uciekłszy na czas trwania pogrzebu na skały pod miastem, gdzie ronił gorzkie łzy wściekłości; Sagoe zaś przez tydzień pił piwo i rzygał na przemian, podczas gdy Dehinwa rozpaczała nad jego temperaturą i walczyła dzielnie, aby nie pozwolić mu wyjść, a on darł się: te twoje przeklęte łzy, przemoczyłaś mnie na wskroś. I zgodził się położyć dopiero wtedy, gdy namówił ją, aby odszukała jego „Księgi Oświecenia” i odczytała mu głośno jakikolwiek wybrany przez siebie fragment.

, , .. Z tego okresu mego dzieciństwa pamiętam kolorowy portret dwojga nadludzkich istot, eterycznych istot z innego świata w klejnotach i koronkach, w obramowanych futrem szatach, złoto, aksamity, gronostaje, berło i jabłko monarsze w dłoni, a z tyłu złoty tron. Dla mnie, dziecka, wizerunki te – a moi rodzice zaciekli rojaliści powiesili owe portrety i w salonie, i w sypialniach, by ich jednostronna lokalizacja nie nabrała przypadkiem ideologicznego znaczenia – zatem dla moich dziecinnych oczu wizerunki te były co najmniej wizerunkami aniołów jeśli nie Pana Boga i jego małżonki. Był to niewątpliwie krytyczny moment dla moich umiejętności introspekcji i gdybym mieszkał w tym kraju, gdzie wszystko się człowiekowi ułatwia, wyrósłbym niewątpliwie na skończonego schizofrenika. Obsesyjnie bowiem zastanawiałem się nad fizycznymi możliwościami tej eterycznej, nierealnej pary. Czy im się to zdarza, czy też nie? Aż kiedyś, tak jak podczas seansu spirytystycznego, wszystko stało się dla mnie jasne. Podczas posiedzenia natury czysto wypróżniającej odkryłem wreszcie dwojaki aspekt tej par excellence człowieczej czynności. Tak, oni też należą do Wypróżniaczy, ale o tamto nie, o tamto nie należy ich podejrzewać!

Bowiem sranie jest rzeczą ludzką, a wypróżnianie boską”.

I tak narodziła się formuła filozofii Wypróżniania...


To Bandelemu przypadła męka pocieszania Alhadzi Sekoniego, który oto przestał się nagle dręczyć koniecznością dotrzymania ślubów, a którego ból nękała dodatkowo myśl o pokucie, choć równocześnie szukał jej i żądał, nie wiedząc, jaką ma ona przybrać postać, choć pokutą była przecież sama strata, ale Alhadżi Sekoni nie był w stanie tego jeszcze ani odczuć, ani nazwać...

A tymczasem pędzel Koli poruszał się bez przerwy po płótnie, wahał się i znów ruszał na oślep, wstrząsany spazmami bólu i niedowierzania.


Egbo wróciwszy późną nocą znad rzeki zobaczył, że w ciemnym pokoju siedzi Bandele w tym samym wciąż garniturze, w który się przyodział na pogrzeb. Przerażony obecnością tej śmiertelnie nieruchomej postaci w pokoju, który uważał za pusty, podszedł do wyłącznika, ale głos Bandelego powstrzymał go:

To ja. Nie zapalaj światła.

Bandele?

Tak.

Aha. Przepraszam cię.

Jakaś dziewczyna przyniosła dla ciebie list. Leży na stole.

Egbo wziął kartkę i wyminąwszy Bandelego wszedł do sypialni, pozostawiając nieruchomego jak skała przyjaciela w ciemnościach nocy.

List był od tej dziwnej dziewczyny. „Przypomniałam sobie, pisała, że wspominałeś o swym przyjacielu Sekonim, rzeźbiarzu. Zasmuciła mnie wiadomość o jego śmierci. Przyszłabym, gdybym przypuszczała, że mogę ci w czymś dopomóc, ale pewna jestem, że wolisz być sam. Jest mi bardzo, bardzo przykro”.

Dziewczyna podpisała się, ale nie mógł jej podpisu odcyfrować. I po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że nie zna jej imienia.


Spotkali się w dwa tygodnie po pogrzebie i siedzieli apatycznie, przysłuchując nowej grupie wędrownych grajków, rozwlekłemu zawodzeniu smyczka z końskiego ogona o struny kalebasów.

Z drugiej strony parkietu siedział zgarbiony albinos, niczym trędowaty i pozbawiony miękkości promień księżyca. Piegi na jego twarzy wyglądały jak czarne strupy, jak jadowite owady pływające po nafosforyzowanej bladości skóry. Kola, jak zwykle, ślęczał nad serwetkami rozmazując kropelki tłuszczu tak, by uwydatnić zapadłe policzki i głębokie oczodoły mężczyzny. Wreszcie znudziło go to i albinos stał się niewyraźną plamą na tle widowiska składającego się z połykaczy ognia i dzikich wrzasków. Bębny ogłosiły chyżo rozpoczęcie występów, był to ten rodzaj bębnienia, który we wszystkich zagranicznych filmach o Afryce obwieszcza pojawienie się czarownika.

Nigdy nie udało mi się przeniknąć tajemnicy tego rytuału – zauważył Kola. – Ale, owszem, ci połykacze ognia wyglądają zupełnie przekonywająco.

Dehinwa jeszcze raz obrzuciła albinosa pełnym obawy spojrzeniem. – Dlaczego on ciągle patrzy w tę stronę? Czy kogoś z nas zna?

Sagoe nie oglądając się spytał: – Masz na myśli albinosa?

Widziałeś go?

Wiem, że mnie szuka. Ale skąd dowiedział się, że ja bywam w tej melinie?

Ciebie? Czego on od ciebie chce?

Ja też chciałbym się dowiedzieć. Ale dziś nie mam nastroju.

... oyekoko moniran... oyekoko moniran.. oyeroba, oyeroba...

W Stanach istnieje zespół, który przybrał nazwę: Autentyczne Dziewice Kobry z Kokokabura. Gdybym nie spojrzał na parkiet, byłbym pewien, że to występują tamci. Takie same wojenne okrzyki, ten sam bełkot, to samo błaznowanie. Jedyna różnica polega na kostiumach, w Stanach bardziej zadbano o wrażenie autentyczności.

oyeyeye moniran... yiaooow!

Chciałbym – oznajmił modlitewnym tonem Egbo – aby znów zaczął padać deszcz i ich zagłuszył.

Połykacz ognia bawił się płomieniami, które migały po jego błyszczących ramionach, zrogowaciałych stopach i pomalowanym wojennie torsie.

Teraz wziął pochodnię i zaczął obchodzić stoliki, by zademonstrować żar płomienia. Podszedł do albinosa, a ten – kiedy wokół niego zawirowała pochodnia – zasłonił oczy. Kola krzyknął: – Spójrzcie na niego! Szybko! – ale płomień był już przy następnym stoliku, a siedzący tam mężczyzna zapalił od niego papierosa.

Co się stało?

Teraz już za późno. Żałujcie, żeście nie widzieli, jak ten albinos wyglądał na tle płomieni!

Albinos uspokoił się i znów był blady bladością ulicznego neonu. Siedział jak trup topielca, nachylony tak, jak by miał prywatne porachunki z prawem ciążenia.

Jest zupełnie inny niż Usaye – zauważył Kola. – Usaye jest samą kruchością, właściwie jest piękna. Nawet jeśli dożyje siedemdziesiątki, nie będzie wyglądała tak jak ten albinos.

Mówiłeś nam jednak, że z początku trochę się jej brzydziłeś.

Odrobinę, i bardzo mi to szybko przeszło. Ją zrobiono z zupełnie innej gliny i właściwie to ukształtowano zadziwiająco pięknie, wprost nie mogę się na nią napatrzyć. A ten człowiek wygląda tak, jakby żółtą skórę moczono przez całą wieczność w agbo [Agbo — wywar z kory i korzeni.] i wygarbowano na twardo.

Wykonujący piruety połykacz ognia podskoczył nagle i wylądował w małej sadzawce u stóp kępy bananowców. Jego akolici pospieszyli mu z pomocą, ale pochodnia ociekała smętnie wodą zionąc ciemnym dymem i zapachem nafty. Na ciele rozmazały się malowidła, które, tak jak Autentyczne Dziewice Kobry z Kokokabura, skopiował z filmów o Tarzanie.

Ten kabaretowy subiekt z Sango – oznajmił Egbo – za cel swych hołdów obrał obecnie nieco bardziej wodniste bóstwo.

Zresztą i oni czuli się podobnie, oklapli. Śmierć Sekoniego oblała ich zimną wodą, zaszargała ich obraz świata, uważali dotąd, że jest on ustalony, a oto farby spływały z niego brudnymi smugami. Było tak, jakby uszło z nich powietrze. Kola pomyślał: dziś wieczorem nie wyglądamy na wykończone modele ludzkie, przypominamy raczej pięć postaci z mego „Panteonu” wynurzających się z terpentyny.

Jedna Dehinwa była tego pewna: nie powinni byli tu przychodzić. Kiedy własna pamięć staje się czymś zbyt trudnym do zniesienia, należy odmienić tryb życia, Sekoni był zbyt ważną częścią tej grupy, nie doceniali łączących ich więzów, gdyż nic nie było w stanie zmienić faktu, że mniej więcej co dwa tygodnie spotykali się w Cambana, a co dwa w Mayoma w Ibadanie. Najpierw przypadkowo, a potem stało się to ustalonym zwyczajem, który teraz wraz z tysiącem innych przypominał Sekoniego, a ten był wśród nich bardziej przygniatająco obecny niż wówczas, gdy jego jąkająca się intensywność wywoływała to nieznośne napięcie.

On tu idzie – syknęła przez zęby Dehinwa. Sagoe odwrócił się i z udaną jowialnością powitał albinosa. – Tak, tak, nie byłem pewny, czy to pan, czy nie pan. Więc wreszcie mnie pan dopadł, co?

Nie było to takie proste, ale w końcu udało mi się odnaleźć pańskiego gońca.

Mathiasa?

Tak, mówił mi, że tak się nazywa. I poinformował, że to tu spędza pan najchętniej wieczory.

Niech pan siada, niech pan siada, proszę wziąć moje krzesło. Tak, proszę, zaraz sobie przysunę inne.

A Dehinwa niemal niedostrzegalnie, ale skuliła się, kiedy koło niej usiadł albinos.

Sagoe wrócił z krzesłem i mężczyzna zaczął przemawiać do niego tonem pełnym uszanowania a zarazem poczucia własnej wartości. – Panie Sagoe, nie chciałbym zabierać panu zbyt wiele czasu, ale pragnąłbym uzyskać pańską pomoc jako dziennikarza.

Sięgnął do kieszenią kaftana i wyjął portfel. A z portfela wydobył celofanową kopertę, w której leżał spłowiały wycinek z gazety. Przez pożółkły celofan widać było, że wycinek ten, złożony na pół, długo spoczywał w jakiejś książce. Aż jego właściciel zdał sobie sprawę z kruchości tego ważkiego dokumentu i umieścił go w tej przezroczystej kopercie, aby można mu się było przyjrzeć i można go było przeczytać nie strzępiąc brzegów papieru i nie zacierając liter.

Sagoe podniósł wycinek do światła i przeczytał. Znów spojrzał na albinosa i podał kopertę Bandelemu. Po kolei, bez komentarzy, czytali dokument i tylko później spoglądali na siedzącego obok nich mężczyznę z mieszaniną zdumienia i sceptycyzmu. Wszyscy czekali, aby Sagoe zabrał głos pierwszy. Ostatecznie nieznajomy w jakimś sensie należał właśnie do niego.

Sagoe wziął wycinek od Dehinwy i zwrócił go albinosowi.

Kiedy to się stało?

Blisko sześć lat temu.

Chyba przede wszystkim powinienem spytać, czemu chciał się pan ze mną zobaczyć?

Czemu? Bo jako dziennikarz i człowiek religijny będzie pan mógł nam dopomóc.

Nam?

Tak, mojemu kościołowi. Kiedy spotkała mnie ta wielka rzecz i powstałem z martwych, uznałem, że moje życie przestało należeć do mnie. Ofiarowałem je Bogu.

Ten wycinek nie podaje żadnych szczegółów, czy mógłby nam pan opowiedzieć coś więcej? – spytał spokojnie Bandele.

Tak, wiem. Jest to tylko wiadomość z rubryki wypadków i zresztą, czyż mogłaby być czymś więcej? To, co się poza tym stało, jest tylko sprawą między mną a moim Bogiem. Upadłem martwy na ulicy obcego miasta. Dobrzy ludzie chcieli mnie następnego dnia pochować, a kiedy spuszczali do grobu trumnę, obudziłem się i zacząłem walić w wieko. I oczy zwykłych śmiertelników nie potrafią dostrzec niczego więcej.

Egbo spostrzegł, że próbuje zgadnąć, ile też ten albinos może mieć lat, i że nie potrafi sobie na to pytanie odpowiedzieć.

Lasunwon myślał: takie rzeczy zdarzają się często. Niedawno temu jakiś biedak ocknął się w kostnicy, ależ ci lekarze są niedbali, Chryste Panie, aż straszno pomyśleć – czy fakt, że ten nieznajomy pojawił się akurat po śmierci Sekoniego ma może jakieś specjalne znaczenie?... tak, teraz nawet lekarze mówią o „pozornej śmierci, co to oznacza, śmierć czy nie?... a Sekoni, kiedy Sekoniego kładziono do grobu, też mogłoby się rozlec stukanie i można by usłyszeć jąkający głos: w-w-wypuśćcie mnie, w-wypuśćcie... – i Kola spostrzegł, iż wpatruje się w twarz mężczyzny, tak jakby sądził, że z twarzy albinosa wyłoni się twarz Szejka... z tej twarzy wyglądającej jak nakrapiany żółty korzeń do żucia, z którego wyciśnięto już cały życiodajny sok.

Dehinwa marząc o tym, by przytulić się do ramienia Sagoe, myślała: „Wiedziałam, że jest w nim coś nienaturalnego... wygląda tak, jakby w jego żyłach nie płynęła normalna krew... ”.

Sagoe poruszył się nagle, jakby uderzyła go jakaś nowa myśl. Spojrzał ostro na mężczyznę, ale nie odezwał się. Albinos ciągnął:

Nie wiem, kim byłem, nim umarłem i nie wiem, skąd pochodzę, ale najbardziej przeraziło wieśniaków to, że kiedy kładli mnie do trumny, byłem tak samo czarny jak pan, jak pańscy przyjaciele. Kiedy ocknąłem się, wyglądałem już tak, jak wyglądam.

Sagoe zauważył: – Gazeta nic o tym nie wspomina.

Oczywiście że nie! – odparł albinos. – Czyż byli w stanie w to uwierzyć? Czy pan w to uwierzył? Że ten krótki czas, który spędziłem w trumnie, zamienił mnie w albinosa! Ale tak twierdzili wszyscy wieśniacy, a także pielęgniarka z ośrodka zdrowia, gdzie mnie zaniesiono. To ona własnymi ustami mi to oświadczyła.

To straszne! – wybuchł Lasunwon. – Człowiek powinien móc się przed czymś takim ubezpieczyć. Pomyślcie, to się może każdemu zdarzyć! Pomyślcie tylko: zostać pogrzebany żywcem!

Albinos zesztywniał, ale zauważył to tylko siedzący obok Sagoe. – Nie zostałem pogrzebany żywcem. Umarłem.

Lasunwon roześmiał się: – Chyba pan tak nie myśli. Skoro pan żyje, to znaczy, że pan nie umarł. To musiał być letarg czy coś w tym rodzaju, medycyna tłumaczy już takie rzeczy.

Albinos zwrócił się do Sagoe: – Przyszedłem zaprosić pana na nabożeństwo do naszego kościoła. Bardzo bym chciał, żeby pan przyszedł, będzie to specjalne nabożeństwo.

Ale czy pan może powiedzieć... czy pan sobie przypomina, co pan czuł? Wie pan, wtedy kiedy pan się... ocknął i zaczął walić w wieko trumny – spytał Bandele.

Chętnie panu opowiem, ale wszystko we właściwym czasie. O takich sprawach trudno tu mówić, tutaj nawet życie wydaje się nie mieć wartości. Ale jeśli w przyszłą niedzielę przyjdzie pan do mego kościoła...

Egbo nie odrywał oczu od twarzy mężczyzny, oczy błyszczały mu niezdrowym podnieceniem, starał się wydobyć z tej twarzy samą istotę przeżycia tego człowieka. Albinos wstał.

Zapraszam także pana przyjaciół, i oni mogą nam dopomóc – albinos skłonił się uprzejmie.

Ale gdzie jest ten pański kościół?

Ach, zapomniałem, że pan nie wie. Ale to zbyt trudno wytłumaczyć, przyślę po pana kogoś, kto pana zaprowadzi. , – Wie pan, gdzie mieszkam?

Nie, ale spotkaliśmy się kiedyś w hotelu Excelsior, wtedy, kiedy ścigano jako złodzieja tego chłopca. Może tam?

Dobrze. O której?

Nabożeństwo zaczyna się o ósmej rano. Przewodnik przyjdzie o siódmej trzydzieści.

W porządku. Będę tam.

Bardzo proszę, niech pan nie zapomni, jest pan w stanie bardzo nam dopomóc, pan i pańscy przyjaciele. W imieniu mego kościoła będę się czuł zaszczycony mogąc panów powitać.

Mężczyzna znajdował się jeszcze w zasięgu głosu, kiedy Lasunwon wybuchnął: – Przecież on w to chyba sam nie wierzy! Czyżby naprawdę uważał, że umarł?

Sagoe zauważył: – Pomyślałem jeszcze o czymś innym. Przecież ten wycinek wcale nie musiał się odnosić właśnie do niego.

Bandele skinął głową. – Tak, to prawda.

Na pewno macie rację – krzyknął Lasunwon – a jeszcze bardziej podejrzanie wygląda ta sprawa zmiany pigmentu. Gazety by chyba o tym wspomniały.

Tak, trudno to przełknąć – zgodził się Kola. – Można nawet powiedzieć, że staje to ością w gardle.

Więc jak uważacie? – spytał Sagoe. – Wszystko to bujda?

Zaciekawił mnie – przyznał się Kola. – Czyżby był tylko jednym z naszych miejscowych proroków?

Spotkałem go jakieś sześć, siedem tygodni temu, kiedy ocalił kieszonkowego złodzieja przed oszalałym tłumem. I przedtem na pogrzebie. Ale oczywiście może być jednym z tej bandy proroków, który wpadł na nowy pomysł reklamy. Tę wiadomość mógł sobie już dawno wyciąć z jakiejś gazety z myślą, że mu się kiedyś przyda. Religia w naszych czasach to bardzo dobry interes.

Ale swoją drogą... jak ty myślisz, Bandele, powinniśmy tam pójść?

Bandele jęknął. – I znów w przyszłym tygodniu mam odbyć tę stumilową przejażdżkę.

Ja będę prowadził.

Ale ja i tak się utrzęsę na tych wybojach.

No, nie bądź tak cholernie leniwy!

Po co wam to? – spytał Lasunwon.

Głównie przez ciekawość.

Zachowujecie się jak banda egzaltowanych pobożnisiów.

A ty – odparł Kola – nie masz ani krzty wyobraźni.

No jasne, że nie mam. Nie wszyscy mogą być artystami.

Lasunwonie, gdy usiłujesz szydzić, stajesz się jeszcze bardziej odrażający.

Wiem, wiem, pewnie według was szyderstwo jest także sztuką. A my, biedni prawnicy, nie mamy prawa współzawodniczyć z artystami.

No, dosyć, dosyć – uspokajał Bandele. – Co wam się nagle stało?

Mam po prostu po uszy tej jego pełnej wyższości miny. Jak gdyby mazanie po papierze było czymś niezwykłym! Nie mam krzty wyobraźni, tak?

Aha, tu cię zabolało. W porządku, masz wyobraźnię. Ciężką, wodnistą, pozbawioną wyobraźni wyobraźnię.

Az ciebie jest zwykły nierób, jesteś całkowicie nieużytecznym członkiem społeczeństwa i świetnie o tym wiesz.

Nie przesadzaj Lasunwonie – wtrącił się Egbo. – To jak zakwalifikujesz takiego szlifibruka, który udaje dziennikarza jak Sagoe?

Sagoe, poza tą jego klozetową obsesją, nie mam niczego do zarzucenia.

Chwileczkę. Czyżby chodziło ci o moją filozofię Wypróżniania?

To ty to tak nazywasz?

Bandele stłumił śmiech. – Lepiej się dziś nie narażajcie Lasunwonowi. Płonie żądzą walki.

Co go tak nagle opętało? – spytał Egbo.

Kola trafił go w czułe miejsce – stwierdził Sagoe. I zdanie to podziałało jak naciśnięcie guzika, wszystko zaczęło się od nowa, tyle że jeszcze gwałtowniej.

Tak jest, nie przeczę. I to nie po raz pierwszy. I kim on właściwie jest, że łazi po świecie wymagając, by go traktować na specjalnych prawach. Myślę zresztą nie tylko o nim, myślę o nich wszystkich. Co dzień gazety są pełne tego ich wymądrzania się na temat kultury i sztuki, i wyobraźni. I mówią o tym z taką wyższością, jak by przemawiali do społeczeństwa składającego się z barbarzyńców i analfabetów.

A może, Lasunwonie, kłopot polega na tym, że to ty ich nie rozumiesz? – Kpina Bandelego dotknęła rany w sercu Lasunwona jak pieprz. – Tam nie ma czego rozumieć. Oni nie mają nic do powiedzenia. Plotą, co im ślina na język przyniesie. Tak jak choćby Sekoni o tej swojej przeklętej Kopule...

I zamilkł, zbyt późno przypomniawszy sobie, co się stało. Kola zerwał się krzycząc: – Ty skurwysyński oszczerco! – ale właściwie było to już niepotrzebne, bo Lasunwon oklapł i marzył tylko, by pozwolono mu odwołać, co powiedział. „Właściwie czemu?” – myślał Egbo. „Czemu powinien zamilknąć tylko dlatego, że mówi o umarłym?” Nigdy jeszcze nie widział Koli w takiej furii. Kola wstał, drżąc jak kropla deszczu nim skapnie z dachu, a potem ciężko opadł na krzesło ukrywając twarz w dłoniach.



12


Imię moje jest Łazarz – powiedział człowiek w białych szatach obszytych koronką – Łazarz, a nie Chrystus, Syn Boży.

Mała szopa nad brązową laguną, nora zbudowana ze skrzynek po piwie i ze słomy, z drzwiami i oknami z palmowych prętów. Mógłby to być młyn, te wąskie, pobielane deseczki i nieprzerwany, przypominający odgłos mielenia ziarna szum liturgicznych pieśni, który docierał do nich przez cienkie ścianki, gdy czekali, aż skończą się modlitwy. Wreszcie skończył się szurgot przestawianych ław, odezwał się głos Łazarza i weszli do środka wlepiwszy oczy w człowieka stojącego za niezdarnym pulpitem. Wsunęli się w ostatnią ławę, ale człowiek ten podbiegł do nich i wyprowadził ich z powrotem na dwór. I wtedy zobaczyli coś, co powinno ich było poinformować już przedtem – równo ustawiony rząd butów przed wejściem.

Imię moje jest Łazarz, a nie Chrystus, Syn Boży.

Zdjęli buty, zakłopotani wprowadzonym przez siebie zamieszaniem i uwagą, jaką na siebie zwrócili. Egbo poczuł, że cierpną mu z zimna palce od nóg i spojrzał w dół, podłoga była z pomalowanego cementu, widać było jeszcze ślady nieporadnych kielni. Jeszcze raz zwrócili na siebie uwagę swoją ignorancją. Dehinwa miała już wejść do ławki, kiedy zawrócono ją z szacunkiem i przeprowadzono na drugą stronę świątyni, i dopiero wówczas zauważyli, że kobiety i mężczyźni siedzą oddzielnie. Ich przewodnik ruchem dłoni wytarł dla Dehinwy ławkę, a potem to samo po stronie mężczyzn. Nareszcie usiedli i Egbo zaczął się zastanawiać, czy zapowiedziane przez Łazarza rewelacje warte są zakłopotania, jakie odczuwa.

Prawdą jest, że Chrystus powstał z martwych, ale to był Chrystus, Ojciec Chrystus, Syn Chrystus, Duch Święty. Powstał sam, bowiem był Ojcem, który spowodował zmartwychwstanie Syna, Synem, który spowodował zmartwychwstanie Ducha Świętego, Duchem Świętym, który spowodował zmartwychwstanie Ojca. Ale mnie, ochrzczonego potem Łazarzem, nakazał zmartwychwstać Pan.

Pokropiony plamkami słońca przedostającego się przez słomiany dach Łazarz wyglądał jeszcze bardziej chorobliwie niż zwykle.

Bracia moi, oto nadszedł dziesiąty dzień śmierci naszego brata i wedle tradycji naszego kościoła jest to dzień, w którym wyprowadzamy jego śmierć. Ci, co opłakują go, zapytają pewnie: czyż Pan nasz, Jezus, nie obiecał zmartwychwstania? Nasz martwy brat był apostołem naszego kościoła, był człowiekiem przestrzegającym bożych przykazań, czemu zatem nie ma go dziś wśród nas?

Jam jest zmartwychwstanie i żywot. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. A wszelki, który żywię, a wierzy we mnie, nie umrze na wieki.

Spośród siedzących w stojącej najbliżej ołtarza, a oddzielonej od reszty świątyni, ławie wstał jakiś mężczyzna. Stał z utkwionym gdzieś w pułapie wzrokiem i wydawało się, że słowa te cytuje z pamięci, że nikt mu ich nie podpowiedział.

Łazarz skinął głową i z emfazą powtórzył:

Jam jest zmartwychwstanie i żywot... A ja Łazarz, zapewniam was o tym, bowiem z łaski Pana sam tego doświadczyłem. Bowiem ręka boża spoczęła na mojej głowie i światłość Pana wlała we mnie nowe życie.

Jak wiecie wszyscy, do moich obowiązków należy, abym wówczas, gdy umiera ktoś z ważnych członków naszego kościoła, zapewnił was...

Bądźcie dobrej wiary, Pan z wami.

... że zanim jeszcze narodziliście się, zanim ja się urodziłem, zanim zrodzili się nasi pra-pra-pradziadowie, Pan Nasz Jezus Chrystus pokonał śmierć...


Walczył ze śmiercią i pokonał ją. Śmierć powiedziała, popróbujmy gidigbo, [Gidigbo — szczególnie ostra forma zapasów (przyp. tłum.).] a Chrystus chwycił ją za szyję i ściskał, aż błagała o litość. Ale śmierci nie można niczego nauczyć, poszła więc po bokserskie rękawice. A Chrystus lewym prostym trafił ją w usta i zęby śmierci wyleciały i rozsypały się od Kaduny aż po Aiyetaro...

I zobaczyli ukrywającą się śmierć, która kuliła się w pełnym słońcu śmiechu kongregacji. Bandele, rad już teraz, że przyszedł tu z przyjaciółmi, śmiał się najbardziej, choć milcząco.

... czy myślicie, że śmierć dała już wówczas za wygraną? Nie, moi drodzy, nie. Śmierć pobiegła do swego gospodarstwa, wzięła maczetę i zaatakowała Chrystusa z tyłu. Chrystus uchylił się jak akrobata i wyciągnął długi, błyszczący miecz z hartowanej stali i przeciął na pół maczetę Szatana. Ale nie chciał zabić Śmierci, więc tylko ponacinał jej całe ciało i Śmierć musiała paradować owinięta od stóp do głów w bandaże jak ologoviugomu. [widmo] Bracia moi, nastąpiło jeszcze wiele utarczek, ale dzisiaj Śmierć wie już, kto jest jej panem, jej zwycięzcą, którego musi słuchać. Jest nim Chrystus.

Jak wiecie, od dawna zabiegam o to, abyśmy zbudowali przybytek godny człowieka, który dla nas pokonał śmierć. I dlatego to, wkrótce po śmierci naszego brata, jednego z naszych pobożnych apostołów, udałem się do domu grzechu i rozpusty. Musimy bowiem bez wahania iść tam, gdzie prowadzą nas sprawy Pana Naszego. Poszedłem odszukać pewnego mężczyznę i oto dziś znajduje się on wśród nas...

Byli obcy i sto głów odwróciło się w ich kierunku, i przyjrzało uważnie.

... chwała niech będzie Panu. Człowiek ten przyszedł, aby nam dopomóc. Z Bożej woli wybudujemy świątynię godną tego, by w niej zamieszkał nasz Pan, zbudujemy ją w oparciu o wiarę i życzliwość naszych przyjaciół.

Sagoe szepnął: – Ten człowiek cierpi na optymizmomanię.

Kiedy z nim rozmawiałem, jeden z jego przyjaciół – i on także z łaski Pana Najwyższego znajduje się wśród nas – i znowu wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę – i on, i wielu innych przybyło tu, by pomóc nam w naszym zadaniu. A więc, kiedy pokazałem im, jak naznaczyła mnie śmierć, mężczyzna ten spytał: – Przecież pan serio nie uważa, że pan naprawdę umarł?

Obrażony Lasunwon gotów był opuścić kościół, Egbo chwycił go więc za przegub ręki i syknął: – Nie wygłupiaj się.

I właśnie słowa tego naszego brata posłużą mi za tekst dzisiejszego kazania. Czyż bowiem sam Chrystus nie wypowiedział podobnego zdania, słysząc o śmierci Łazarza?

I recytator zareagował natychmiast:

Łazarz, nasz przyjaciel, śpi.

Bracie, pozwól nam jeszcze raz usłyszeć te słowa.

Łazarz, nasz przyjaciel, śpi.

Jeszcze raz. Zaśpiewaj nam tę pełną nadziei wiadomość.

Łazarz, nasz przyjaciel, śpi.

Drodzy moi, Łazarz, nasz przyjaciel, śpi, ale idę...

... abym go ze snu obudził.

Ból, moi drodzy bracia, jest rzeczą naturalną. Ból i smutek na tym ziemskim padole cierpieć musimy. Nawet Jezus Chrystus, Syn Człowieczy, bólowi się oddawał. Kiedy przyszedł do jaskini, gdzie położono Łazarza, do jaskini, na której był położony wielki kamień, do jaskini, w której Łazarz leżał już od czterech dni, nawet Marta, siostra zmarłego, zasłoniła nos szarfą, kiedy Syn Człowieczy poprosił ją, by objęła kamień. Zatykała nos mówiąc:

Panie, jużci cuchnie, bo mu już czwarty dzień.

Tak, bracia moi, przeznaczeniem naszego ludzkiego życia jest śmierć i rozkład, ale Pan Nasz, jeśli w niego wierzycie, ocali nas od rozpaczy. Bracie, przypomnij nam tekst o zmartwychwstaniu.

Jam jest zmartwychwstanie i żywot:

Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyw będzie.

A wszelki, który żyje, a wierzy we mnie, nie umrze na wieki.

I pragnę, abyście w tę wypowiedź uwierzyli. Oddawajcie się bólowi, ale nigdy nie dawajcie rozpaczy przystępu do serca swego. Chrystus bowiem także cierpiał tak jak wy i ja, jak jedenastu apostołów, które ciało naszego ukochanego brata do grobu zaniosło, a wy dobrze pojąć musicie słowa boskiego miłosierdzia.

I Jezus zapłakał.

Nie rozpaczał, nie stracił nadziei, ale...

I Jezus zapłakał.

Łazarz zrobił pauzę.

Potem dał znak, ale recytator był tak głęboko pogrążony w rozmyślaniach, że jego sąsiad musiał go pociągnąć za rękaw. I dopiero wtedy usiadł.

Szedłem tedy przez dolinę cienia śmierci... I w tej dolinie poczułem dotyk ręki bożej. Śniłem, że idę polem bawełny, a puch bawełny ulatywał właśnie ze strączków. W ciszy. Wokół mnie pękały bezszelestnie strączki bawełny, pod moimi stopami leżał dywan puchu, puch unosił się w powietrzu w niebo, a pękające strączki nie wydawały żadnego odgłosu. Puch wydobywał się z nich powoli, łagodnie jak z poduszki, o którą opiera się głowa. Wszystko było białe. Kłopot polegał na tym, że nie mogłem znaleźć wyjścia. Po jakimś czasie ogarnął mnie strach i zacząłem krzyczeć wzywając plantatorów bawełny, aby przyszli i pokazali mi, którędy wyjść. Ale nie słyszałem dźwięku własnego głosu. Zacząłem biegać tam i z powrotem. Szukałem sposobu ucieczki, gdyż puch gęstniał, i zrozumiałem, że wkrótce nie będę mógł oddychać. Z najwyższym trudem zgarniałem puch z oczu, z ust, z nosa. Nagle wszystko się uspokoiło. Puch bawełny przestał się unosić, przejaśniło się powietrze.

Byłem zmęczony. Zaschło mi w gardle, może z powodu krzyku, a może dlatego, że podrażniła je wdychana przeze mnie bawełna. Nie wiem. Wszystko mnie bolało, pękała mi głowa. Pomyślałem więc, że chwilę odpocznę. Jeśli znów zacznie się koszmar, obudzę się i ucieknę. Położyłem się i nigdy dotąd nie spoczywałem na tak miękkim posłaniu. Zasypiałem już, gdy pojawił się bardzo stary człowiek, stary i pomarszczony, z długą białą brodą, pojawił się znikąd i stanął, i na mnie patrzył. Nie mogłem się poruszyć. Wziął laskę i szturchnął mnie, i odzyskałem słuch. „Co ty tu robisz?” – spytał. Powiedziałem, że jestem zmęczony i odpoczywam. Uśmiechnął się i powiedział: „Dobrze. Dobrze. Rad jestem, że umiesz patrzyć. Nie mógłbyś znaleźć lepszego miejsca do odpoczynku. Mam nadzieję, że jest ci wygodnie?” „O tak – uśmiechnąłem się – Mógłbym tu zasnąć na wieki”. Starzec, bracia moi, uśmiechnął się znowu przerażającym, nienaturalnym uśmiechem. Gdyż zajrzałem w jego usta i były one pełne bawełnianego puchu. Ani języka, ani zębów, sam bawełniany puch. Powiedział: „nie dziwię się, że tak mówisz, każdy, kto tu przychodzi, uważa, że mógłby tu spać całe wieki”. I zaczął się oddalać, a ja przypomniałem sobie, że nie wiem, którędy się stąd wychodzi. Ale nim zdążyłem go zawołać, zawrócił. I powiedział: „Zapomniałem cię spytać, czy to pole jest własnością twego ojca?” Odpowiedziałem: „Nie, nie mam pojęcia, kto jest właścicielem tej plantacji”. „Aha, nie wiesz, kto jest właścicielem tej plantacji. A czy ktoś pozwolił ci ułożyć się tutaj do snu?” Nim jeszcze zdążyłem otworzyć usta, by prosić o wybaczenie, uderzył mnie swą laską. Starałem się wstać, ale nim stanąłem na nogi, uderzył mnie ze dwanaście razy, bijąc na oślep. Zacząłem biec. Widziałem ślady jego stóp na bawełnianym kobiercu i biegłem wzdłuż nich, ale starzec bez trudu biegł za mną, okładając mnie z całym okrucieństwem laską. Siady skończyły się. Przede mną znajdowała się ogromna brama, widziałem jej wierzchołek, ale na ziemi zdawała się nie mieć końca. I w lewo, i w prawo ciągnęła się w nieskończoność. Starzec stał śmiejąc się, szeroko rozdziawiwszy te swoje wypchane bawełną usta i patrzył, co teraz zrobię. Biegałem tam i z powrotem, a on stał śmiejąc się ze mnie, abym dobrze zrozumiał, że nie ma dla mnie ucieczki. Nagle znów zaczął się unosić w powietrzu bawełniany puch, a starzec zawołał: „Widzisz, co zrobiłeś?” I znów zaczął mnie bić. Bił mnie bezlitośnie, a puch bawełniany opadał coraz to gęściej. Zwróciłem się ku niemu chcąc błagać o litość i otrzymałem taki cios w usta, że pomyślałem, iż przyszedł na mnie koniec. Usta spuchły mi tak, że stały się większe od głowy. W strachu przed śmiercią zacząłem wołać: „Ratunku, na Boga, ratunku!” Ale znikąd nie przyszedł ratunek. Zawróciłem i usiłowałem wskoczyć na bramę, ale pośliznąłem się na bawełnie, a gdy leżałem, starzec znów zaczął mnie okładać. „Ratujcie mnie, w imię Boga, albo wskażcie, którędy stąd uciec!” Głos zawodził mnie, puch bawełniany obezwładniał, wkrótce sięgał mi już do kolan, a starzec dalej nie okazywał litości. Usiłowałem jak jaszczurka wdrapać się na bramę, ale nie było się czego uczepić, nigdzie nie sterczał żaden gwóźdź, nie było żadnego wyżłobienia. Brama była czarna i śliska. „Na litość boską, pokażcie mi, jak stąd wyjść, na litość Chrystusa wyzwólcie mnie!” Walczyłem z kłakami bawełny zapychającymi nos i usta. Unoszący się w powietrzu puch zasłonił starca, nie widziałem już ani jego, ani jego laski, wkrótce przestałem słyszeć jego głos, przestałem słyszeć samego siebie, czułem tylko okrutniejsze jeszcze ciosy, a bawełna przytłaczała mnie do ziemi, sięgała mi już po szyję i przy każdym upadku moje ramiona obezwładniała ta przeraźliwa cisza. Wołam: „Ratunku!” ale żaden dźwięk nie wydobywał się z moich ust. „Boże, wybaw mnie, Boże, wybaw mnie... Boże, wybaw mnie... !” Łazarz miał wytrzeszczone oczy, cały skąpany był w pocie. Kurczowo trzymał się szczątków ambony, pot spływał na Biblię, znów ogarnął go ten śmiertelny strach, trzymał w swych szponach i udzielał się zgromadzonym. Oszalały wzrok Łazarza jak ślepy żuk obijał się o ściany, aż wreszcie spoczął na blasku słonecznym wpadającym przez otwarte drzwi.

... tak, właśnie tak się to stało, tak jak teraz spojrzałem na te drzwi, tak wówczas podniosłem nagle wzrok i zobaczyłem, że brama się otwiera...

I znów nawiedziła go świadomość cudu. Łazarz zamknął Biblię mówiąc: – Bracia, pomóżcie mi podziękować Panu.

Z pierwszej ławy wstał jakiś mężczyzna i pod jego przewodnictwem cała kongregacja oddała się długiej modlitwie. I modlitwa ta przyniosła im po trochu wytchnienie. Potem zaintonowano hymn, ale dopiero znacznie później zebrani wrócili do siebie.

Pierwsza ława w czasie całego nabożeństwa okazywała swój autorytet. Teraz znów wstał z niej mężczyzna i przemówił do zebranych:

Bracia moi, nadszedł dla nas straszny dzień, kiedy my, Apostołowie Pańscy, na których barkach spoczywają wszystkie obowiązki kościelne, chrzciny, małżeństwa, konfirmacje, my, którzy bardziej niż inni obciążeni jesteśmy brzemieniem śmierci, zostaliśmy zmuszeni do złożenia kolejnej daniny grobowcom. Wielki to dla nas ból, że dotknęła nas dłoń śmierci i musieliśmy pochować jednego z nas. Ale śmierć nikomu nie okazuje szacunku. Umiera lekarz szpitalny. Umiera bogacz. Umiera biedak. Bóg nie daje się przekupić. Jest bezstronny. Sam Jezus Chrystus umarł, by udowodnić nam, że nie wolno nam oczekiwać innego losu. Brat Ezra był spośród nas najstarszy. Jego mądrość służyła nam radą, pomagała nam w naszych wątpliwościach. We wszystkich trudnych chwilach mogliśmy na niego liczyć. Od pierwszej chwili, kiedy nasz brat Łazarz założył ten kościół, byliśmy z nim i jako współzałożyciele staraliśmy się rozstrzygać spory, doradzać członkom naszego zgromadzenia w ich kłopotach, robić, co możemy, wedle naszej skromnej wiedzy. Strasznym jest dziś dla nas, gdy rozglądamy się dookoła i nie widzimy brata Ezry. Ale mimo to Okładamy dzięki Panu.

Tym razem Ten-kto-rzucał-na-żer-wersety nie wstał, ale przemówił z takim samym jak przedtem namaszczeniem.

Pan dał, Pan wziął, błogosławione na wieki niech będzie imię jego.

Mamy nadzieję, że nasz brat Ezra odszedł w krainę pokoju.

Amen. A zabrzmiało ono jak dudnienie. Amen.

Módlmy się, aby zasiadł po prawicy Boga.

Amen.

Ufajmy, że Bóg nauczy nas korzystać ze światła jego ziemskich uczynków.

Amen.

Ufajmy, że kiedy z kolei nam przyjdzie umierać, Bóg powie: O co chodzi? Aha! Nie, przyjacielu, nie zaprzątaj mi głowy. Czyż nie znasz człowieka, który przybył tu już dawno? Idź i odszukaj brata Ezrę. Gdziekolwiek siedzi, usiądź przy nim.

Amen. Amen, o Boże. Amen. Amen.

Tak, moi bracia, Bóg do nas przemówił. Bóg dał nam znak.

Alleluja.

Bóg złożył nam obietnicę i obietnicy dotrzymał.

Alleluja.

Brat Łazarz spytał Pana: gdzie znajdę apostoła, by zastąpił człowieka, którego do siebie wezwałeś? Który z członków mojej kongregacji zostać ma dwunastym apostołem? Ale Pan Bóg pokręcił głową. Powiedział: Szukaj poza kościołem, wyjdź na ulicę, zajrzyj do zaułków. I brat Łazarz usłuchał. Bo czyż Pan nie powiedział nam:

Oto przyjdę do was jako złodziej pośród nocy.

Brat Łazarz znalazł człowieka wyznaczonego przez Pana, ale spytał: Panie, skąd mogę wiedzieć, że to oh? A Pan powtórzył:

Oto przyjdę do was jako złodziej pośród nocy.

Ale brat Łazarz nie pozbył się wątpliwości. Bo miał do czynienia z młodzieńcem. Pan wybrał bardzo młodego człowieka. Brat Łazarz spytał, : Czy taki młody człowiek potrafi dźwigać odpowiedzialność za naszą kongregację? Czy potrafi iść ścieżką Pańską?

I Jezus wezwawszy dziecię postawił je w pośrodku ich. I rzekł im: Dopuśćcie dziateczkom przyjść do mnie.

Zatem w imię Pana naszego Boga proszę was, abyście powitali naszego brata apostoła, nowo narodzonego grzesznika, grzesznika, który obmył się we krwi Chrystusa i wybrał drogę sprawiedliwości.

Podszedł do drzwi znajdujących się koło stołu, który służył za ołtarz. Zaciekawieni i podnieceni zebrani drżeli z niecierpliwości. Rozsunął zasłonę, najbardziej zbytkowny przedmiot we wnętrzu kościoła, pracowicie wyhaftowaną jedwabiem zasłonę. Pomiędzy jedwabnymi portretami dwóch świętych ukazał się wątły młodzieniec i stanął wahając się.

Łazarz, który przyszedł do siebie, wstał i wraz z nim wstała pierwsza ława.

I zawezwawszy dwanaście uczniów swoich dał im moc nad duchy nieczystymi, aby je wyganiali i uzdrawiali wszelką chorobę i wszelką niemoc.

A szedłszy przepowiadajcie, mówiąc, iż się przybliżyło królestwo niebieskie.

A wchodząc w dom pozdrawiajcie go, mówiąc: pokój temu domowi. A jeśliby nie był godny, pokój wasz wróci do was.

Zaprawdę powiadam wam: lżej będzie Ziemi Sodomskiej i Gomorrejskiej w dzień sądny niźli miastu onemu.

Albowiem nie wy jesteście, którzy mówicie, ale duch ojca waszego, który mówi w was.


Łazarz podszedł do młodzieńca. Na ostatniej ławie ktoś wciągnął oddech i rozległ się zduszony szept Sagoe: „Ależ to ten złodziejaszek!”

Kto? Ty go znasz?

Złodziej, którego ścigano nad Oyingbo.

Chłopak nie wyglądał na złodzieja; w otoczeniu reszty apostołów, stanowiących zaprawioną w czarach drużynę wyglądał na wcielenie niewinności. Prosty, biały chałat sięgał mu do stóp, był to zwykły wór z otworami na głowę i ramiona. Ktoś przyniósł misę z wodą i podniósł ją do góry. Łazarz odprawił nad nią modlitwy. Po czym kolejno podprowadzał nowicjusza do każdego z apostołów.

Przyjmijcie go do swego grona. Bracia, przyjmijcie go, by wraz z wami służył Panu.

Sagoe walnął się pięścią w głowę. – Ale ze mnie idiota. Przecież to tych jedenastu ludzi szło za trumną.

Kiedy?

Podczas pogrzebu. Tego samego dnia, kiedy chowano Sir Derinolę.

Apostołowie ściskali chłopca, a Sagoe wiercił się jak człowiek, którego obiegły mrówki. – Ale co on z nim zrobił? Mycie mózgu? Z tamtego Barabasza nie ma śladu. Jakby gąbka zmyła z czyjejś twarzy egzemę.

Dehinwa siedząca z drugiej strony syknęła: – Uspokój się.

Apostołowie – mówił Łazarz – są sługami swych owieczek. Pełni pokory idą śladami tego, kto ich wybrał.

Nowiciusz ukląkł i zaczął myć stopy apostołów.

Ochrzciliśmy go Noem – mówił Łazarz – gdyż obawiamy się, że Pan nasz zapomniał o swojej umowie z ziemią. Wyjrzyjcie, bracia, a zobaczycie potop. Zostały zmyte z powierzchni ziemi fermy, które przynosiły kościołowi pewne zyski.

I co chwila musimy naprawiać naszą świątynię, która już dwukrotnie padła ofiarą powodzi. Jej fundamenty drżą. Bracia, skoro ludzkość zapomina o swych zobowiązaniach wobec Boga, niemądrze byłoby oczekiwać, że Bóg będzie pamiętał o swojej umowie z ziemią. Ale i tak chcę złożyć niebiosom dzięki. Bowiem dziś rano po raz pierwszy od czterech niedziel na świecie pojawił się blask słońca. Jest to znak, za który błogosławię Pana Naszego. Bowiem oznacza on, że Bóg rad jest z naszych uczynków. Nasz brat, Noe, przyniósł nam od Boga znak przebaczenia. Bracia, chwalcie Wszechmogącego!

Niech będzie pochwalony!

Nie słyszy was.

Niech będzie pochwalony!

Wysokie są sklepienia niebieskie. Wasze głosy nie docierają tam.

Niech będzie pochwalony Pan nasz!

Bracia, chwalcie Pana.

Niech będzie Pan pochwalony!

I Syn Jego na wysokościach.

Chwała naszemu Jezusowi, Synowi Boga.

I Duch święty!

Zstąp Duchu Święty!

Allelu...

Alleluja!

Allelu...

Alleluja!

I Łazarz zwrócił się do recytatora wersetów podpowiadając: – Niewiasto, czemu płaczesz?

Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz? Idź do braci moich, a powiedz im: Wstępuję do Ojca mojego i Ojca waszego: Boga mojego i Boga waszego.

Czemu szukasz...

Czemu szukasz pośród umarłych? Nie ma go tutaj, gdyż wstał.

Cóż, bracia moi, czyżby brat Ezra zmarł?

Żyje w Panu!

Pytam was czy brat Ezra zmarł?

Żyje w Panu, niech będzie Pan pochwalony, alleluja.

Czy żył będzie w naszym bracie, Noe?

Oto wśród nas kroczy!

Radujcie się, bracia. Otwórzcie mu swe serce.

Alleluja.

Bowiem Bóg zesłał nam dziecię...


Bowiem zesłał nam dziecię,

Allelu, allelu,

Bowiem zesłał nam dziecię

By przykładem nam świecić,

Allelu, allelu...


Aby nas prowadziło,

Allelu, allelu

Aby nas prowadziło, Ciemności rozświetliło

Allelu, allelu...


Stopy zebranych podskakiwały, tupały, oklaski rąk brzmiały jak grzmoty, a Noe obmywał te nieustające w ruchu nogi, towarzyszyli mu zaś apostołowie, którzy to poddawali się fali ekstazy, to znów przypominali sobie, że do ich obowiązku należy torowanie drogi Noemu, a ruchami wszystkich kierował Łazarz. Jego ekstaza podobna była ekstazie skrzypka orkiestry agidigbo, uniezależnionego od niej, ale tak jakby to nie on opierał się uczestniczeniu całym ciałem w przejawach wspólnej radości, jakby to jakaś niezależna od niego siła zamknęła go w oddzielnej duchowej kapsułce.

Przyjmij go, Panie – wołał od czasu do czasu – Przyjmij go, Panie!


Bowiem dał nam miecz,

Allelu Allelu,

Bowiem dał nam miecz, Aby wroga siec

Allelu Allelu...


Dzwony rozdzwoniły się i przybrane w białe szaty kobiety, które dotąd pozornie nie odgrywały żadnej aktywnej roli w nabożeństwie, zaczęły biegać tam i z powrotem z dzwoneczkami w rękach. I sprawiało to wrażenie niesamowitego sabatu czarownic. Co chwila podbiegały do Noego i porywały go w tany. Przenikliwy głos dzwoneczków ogłuszał apostołów i coraz to trzeba było na nowo napełniać wodą misę, którą przewracały te rozszalałe zjawy w bieli. Ich szaleństwo zaraziło dzieci. Szerokie rękawy komży kobiet trzepotały w powietrzu i wydawało się, że to ogromne, dziwaczne ćmy krążą wokół kruchej, migoczącej świeczki, wokół Noego.

Lasunwon roześmiał się nagle i zauważył: – Nie uganiałyby się tak za nim, gdyby miał tyle lat, co reszta apostołów.

Trzeba przyznać, że jest zupełnie przystojny – wtrąciła Dehinwa. – Posuńcie się. Wszyscy się przemieszali, postanowiłam więc przysiąść się do was.

Może byś lepiej przyłączyła się do innych kobiet i spróbowała szczęścia? – zaproponował Sagoe.

Nie, kochanie, nie mam żadnych szans.

I nawet nie spostrzegli się, a miska stała już koło nich, a przed ławą klęczał Noe. – Żarty się skończyły – zauważył Lasunwon.

Apostołowie twardo i z determinacją zagrodzili drogę ekstazie kobiet, które wirowały już teraz tylko w przedniej części kościoła. Co więcej, przyniesiono dla gości nowy ręcznik i Noe zaczął z wzruszającą potulnością myć stopy Dehinwy.

No co, kochanie, czujesz miły dreszczyk? – szepnął Sagoe. A Dehinwa odpowiedziała: – W każdym razie dotyka mnie delikatniej niż ty!

Potem przyszła kolej na Sagoe, potem na Bandelego. Lasunwon wiercił się i przeklinał samego siebie za ten głupi odruch, który go tu przyprowadził.

Co ci szkodzi – spytał Bandele – że ktoś umyje ci nogi?

Nie lubię takich rzeczy.

Nie możemy się skarżyć – zauważył Kola – traktują nas tu na wyjątkowych prawach.

Kiedy misa stanęła przed Egbo apostołowie na próżno błagali i protestowali, Egbo milcząco, ale stanowczo, nie pozwolił, aby umyto mu stopy, niczego nie wyjaśniał, kręcił tylko przecząco głową i machał rękami.

Zabrano misę i apostołowie odeszli. Jakaś kobieta wpadła w trans i zaczęła wygłaszać proroctwa, ale nie zakłóciło to namaszczenia, z jakim Noe oddawał się swemu posłannictwu. Dwóch apostołów zostało z kobietą, a reszta ruszyła na czele radującej się rzeszy.

Piątka przyjaciół wchodząc do kościoła zauważyła ogromny krzyż, teraz krzyż ten ułożono na barkach Noego i przy wtórze dzwonów i pieśni zaczęto krążyć wokół kościoła, zatrzymując się za każdym razem przy drzwiach, by oddać się krótkiej, milczącej modlitwie. Kiedy Noe robił wrażenie zmęczonego, apostołowie odbierali mu krzyż i nieśli go, nim nie odzyskał sił. Krzyż był ciężki, a kiedy stanęli w pewnej odległości od drzwi kościoła, Łazarz oznajmił, po raz pierwszy się do nich odezwawszy: – Jest to jeden z nielicznych darów, jakie otrzymał nasz kościół. Krzyż umieścimy nad świątynią, gdy tylko zakończymy jej budowę. Zrobił go w ofierze Bogu jeden z członków naszej kongregacji, stolarz. A jego żona wyhaftowała dwóch świętych na zasłonie, która wisi na drzwiach do zakrystii – widzieliście ich?

Orszak minął już Siódmą Stację, kiedy z kościoła wybiegł jeden z apostołów i zawołał Łazarza. Egbo usłyszał dobiegające ze środka odgłosy męki opętanej kobiety, cudzoziemskie słowa i jej walkę, by złapać oddech. Przez otwarte na moment drzwi zobaczył, jak zmaga się z trzema mężczyznami, ale to nie ze słabą niewiastą mieli oni do czynienia, lecz z czterdziestoma demonami, które zawładnęły jej ciałem. Zanim jeszcze wyszli z kościoła, widzieli, jak Skuliwszy się na kształt embrionu, podskoczyła, rozprężyła i upadła na ziemię. Wydana na pasty/ę niewysłowionych mąk robiła wrażenie, jakby składała się ze stalowych sprężyn i tokarskich kółek. Stawała się robakiem, owadem, ślimakiem, skorpionem. Na usta wystąpiła jej piana i spływała szerokimi strugami. Zaczęła pełzać jak wąż i jak on gotowa była do ataku. Egbo wybiegł z kościoła przed przyjaciółmi, zbyt wiele widział takich wypadków opętania i nie mógł na to spokojnie patrzeć. Esu. [Esu — duch niepokoju (przyp. tłum.).] Sango. [Sango — bóg błyskawicy (przyp. tłum.).] Drgawki rannego węża boa. W takich chwilach Egbo marzył o innego rodzaju opętaniu, które byłoby triumfem pogodnej radości i wysublimowanych namiętności. Młodziutka służebnica Ela. Przemienienie zmarszczek Orisa-nla. [Oris-nla — główne bóstwo (przyp. tłum.).] Nieruchomość ciała, nieziemska radość oczu. Szept bóstwa, świetlistość obecności, tak, wtedy łączność duchowa byłaby możliwa, podczas gdy pogwałcenie własnego ciała tylko odpychało.

Sagoe dalej potrząsał głową: – Chwilami nie mogę uwierzyć, że to ten sam złodziejaszek. Wygląda na innego człowieka, choć może po prostu był wówczas bardzo wystraszony.

Łazarz skinął z zadowoleniem głową. – Cieszę się, że pan to zauważył. Bardzo byłem ciekaw pańskiego zdania.

Egbo oznajmił: – Nie podoba mi się ten nowy apostoł. Nie wygląda tak, jakby się nawrócił, wygląda na człowieka, który zwyczajnie uległ. Dla mnie on tylko pozuje na niewinność. Pozbawiony jest wewnętrznego światła, na jego twarzy widać tylko odblask płomienia wiary reszty kongregacji.

Łazarz słuchał z otwartymi ustami, – Mylisz się. Tego młodzieńca nawiedził Duch Święty.

Nie lubię odszczepieństwa – powiedział Egbo. – A on ma gładką, spiżową twarz odszczepieńca.

Bandele odwrócił się: – Coś ci się chyba pokręciło?

Zgadzam się z Egbo – wtrącił Kola. – Gdybym go miał malować, namalowałbym go jako Chrystusa.

Chciałeś powiedzieć Judasza – poprawiła go Dehinwa.

Nie. Chciałem powiedzieć Chrystusa. Chrystusa odszczepieńca.

Poczekaj no chwilę. Najpierw ustalmy definicje.

Nie ma po co – zauważył Egbo. – Kola się tylko wygłupia. Ale nie usiłuj mi wmówić, że to ja tak uważam. Kiedy powiedziałem odszczepieńca, miałem na myśli pospolite odszczepieństwo, takie jak Judasza.

A ja odszczepieństwo wyższego rzędu, takie jak Chrystusa. I gdybym miał malować Noego, namalowałbym go jako Chrystusa.

Czy kosztowałoby to was zbyt wiele wysiłku, gdybyście poczekali z wygłaszaniem swoich bluźnierczych opinii, aż stąd wyjdziemy? – spytał Bandele.

Czy na starość stałeś się hipokrytą? Odkąd to uznajesz coś za bluźnierstwo?

To nie to – zaprotestował Bandele. – Ale po co ranić uczucia Łazarza?

Łazarz, który stał do nich tyłem i wraz z Sagoe przypatrywał się krążącemu wokół kościoła pochodowi, odwrócił się ku nim i oznajmił: – Proszę was, nie sądźcie, że mnie to dotyka. Każdy człowiek nie dowierza, nim nie nawiedzi go łaska boża. I ukazanie mu światła należy do naszych obowiązków.

Do Łazarza znów podszedł któryś z apostołów z jakąś pilną sprawą. Łazarz znikł w kościele mówiąc: – Zaraz wrócę. Muszę zająć się tą kobietą.

Kiedy odszedł, Sagoe zauważył: – Zgadzam się z Bandelem. Z całą tą rozmową należało poczekać, aż Łazarz odejdzie. – Ale Egbo powtórzył tylko: – Nie lubię odszczepieństwa.

Ja także nie, ale co z tego? Byłem w Ogingbo, kiedy ten chłopak uciekał przed ścigającym go tłumem, ale nawet wówczas nie był to tak smutny widok, jak dziś. Wszystko wygląda na to, że stał się bezwolną gliną w rękach Łazarza.

Wracajmy do domu – poprosiła Dehinwa. – Wszystko to bardzo mi się nie podoba.

Cóż, nie wiem jeszcze, czego chce ode mnie Łazarz, ale mój redaktor chętnie dałby do niedzielnego wydania gazety rozkładówkę o podobnie niezwykłym proroku.

Bandele spojrzał na niego: – I to wszystko?

Sagoe obruszył się: – Co masz na myśli?

Nie przejmuj się, nic ważnego.

Nie, powiedz, o co ci chodziło?

O nic.

Kola, namaluj go. Wtedy reportaż przyozdobię reprodukcją twego obrazu... Nie wiem jeszcze, jak to napiszę, ale pomysł zaczyna mi krążyć po głowie...

Kola pokręcił głową. – Nie. Mógłbym go namalować, ale nie na krzyżu, to by była strata czasu. Przyszło mi na myśl, że mógłby być Esumare. [duch tęczy] Pośrednikiem. Czy raczej upostaciowaniem Ugody, Ugody odszczepieńczej, Ugody dwuznacznej. Pomyślałem o tym w chwili, gdy Łazarz nazwał go Noem. Jego niewinność jest z gatunku niewinności filmowej.

Tak, tak – szepnął Egbo. – Jest równie mglista.

Bandele zaczął z lekka podkpiwać: – Sagoe zyskał na tym pomysł do artykułu, Kola zapełni następny skrawek płótna, a ty, Egbo, jaką wyciągniesz z tego korzyść?

Egbo odwrócił się gniewnie. – A ty?

Wiedzę o następnym pokoleniu interpretatorów.

Sagoe wybuchnął: – Zachowujesz się z taką skurwysyńską wyższością, że doprowadziłbyś do wściekłości nawet świętego.

Lepiej uważaj. Żebyś stwarzając własny mit nie wylansował innego, dużo groźniejszego.

To znaczy?

Łazarza. Uważaj, abyś nieostrożnie nie wylansował jego mitu.

Jakiego?

Widzisz, nawet się nie postarałeś tego dowiedzieć – powiedział Bandele. – Poprosił cię, abyś tu przyszedł, prawda? Czy zastanowiłeś się, dlaczego? Czy też wierzysz w tę bujdę, że chodzi mu tylko o budowę kościoła?

A czegóż by innego miał chcieć? Chce reklamy. Wszystkim naszym lokalnym prorokom trzeba reklamy. Reklama przynosi zyski.

\

Bandele pokręcił głową. – Widziałem wyraz jego twarzy, gdy Kola wspomniał, że namalowałby Noego jako Chrystusa.

Ja też – przyznał Sagoe. – No i co z tego? Jeśli woli być tym, kto mianuje królów, niż królem, to tylko dobrze świadczy o jego inteligencji.

I dlatego zaczął mnie interesować.

Sagoe, czemu nie wracamy do domu?

Niewiasto, nie przerywaj... poczekajcie... Wiecie, co mi przyszło na myśl, gotów jestem się założyć, że ci wszyscy tak zwani apostołowie są eks-więźniami, a w każdym razie pochodzą z najgorszych nizin.

Znów masz pląsawicę myśli.

Nie, nie. Łazarz i to jego „zmartwychwstanie”. Zakłada kościół, zamienia złodziejaszków w apostołów i spokojnie oczekuje następnego powrotu... hm, to wygląda dość nieprawdopodobnie, ale jednak... psiakrew, ten człowiek mnie intryguje.

Jak krzyżówka. Albo kryminał.

Błagam cię, Bandele, na chwilę wyzbądź się swojej wrażliwości. Ten człowiek zaprosił mnie tutaj, aby się mną posłużyć, a ja z kolei zarabiam na życie posługując się innymi ludźmi. Ja tę historię mogę ciągnąć całymi tygodniami, artykuł o każdym z jego uczniów, a potem bomba – sam Łazarz. To dla mnie kopalnia złota.

Co myślisz o tej jego śmierci?

Ty w to wierzysz? Powiedz, uwierzyłeś?

Eandele chwilę się wahał: – To nieważne, czy ja uwierzyłem, czy nie. Ale jedno jest pewne, ten człowiek przeszedł jakiś przełom. Jeśli zdecydował się zinterpretować go tak, jak interpretuje, aby wnieść jakiś sens w życie ludzi, jakim prawem chcesz to wyszydzić, znęcać się nad tym cynicznie w tej twojej szmacie, jakim prawem, Kola...

Tylko się do mnie nie wtrącaj. Ostatnio wyraźnie masz bzika, ale mnie daj spokój. Co u diabla, Bandele, co się z tobą dzieje? Stałeś się tak nieznośnie krytyczny i stale się wtrącasz w nie swoje sprawy.

Bandele przypomniał im nagle modliszkę. Wyraźnie schował się do dziury, jakby ktoś, tak jak nieostrożnej mrówce, nadeptał mu na czułki, i powiedział tylko: – Żaden z was nie zwraca uwagi na to, czy nie sprawia innym cierpienia.

Kola ciągnął swoje. – Wiedziałem, że powinienem tu przyjechać. Właśnie tego mi brakowało. Chciałbym, aby ta rakieta zabrała mnie stąd do Ibadanu wraz z Noem.

Czy to oznacza, że Panteon został wreszcie skompletowany? – spytał Egbo.

Gdy tylko zobaczyłem Noego, wiedziałem, że muszę go z sobą dziś wieczór zabrać do Ibadanu.

Jak masz się zamiar do tego zabrać?

Czy sądzisz, że Łazarz się nie zgodzi, jeśli mu powiem, że chcę namalować jego najnowszego świętego i ofiarować obraz kościołowi? Zrobię to przecież lepiej niż żona cieśli.

Ale będziesz musiał to zrobić! – zauważył Egbo.

Najwyżej godzina roboty. Ba, w pół godziny mogę namalować coś, co spodoba się Łazarzowi.

A jeśli Bandele ma rację i Łazarz zechce, abyś namalował Noego na krzyżu?

Wtedy może go sobie namalować sam.

Sagoe zamyślił się. – Chciałbym, żeby to zrobił. Chciałbym. To by był szlagier dla gazety, gdybym na własne oczy obejrzał i nawrócenie grzesznika, i jego nominację na następnego Chrystusa.

Ale by była sensacja – zakpiła Dehinwa.

Ejże, niewiasto, nie występuj w roli Bandelego, dobrze? A jeśli chodzi o Łazarza, to o ile mój redaktor się zgodzi, mam zamiar wybrać się do tej wsi, gdzie zmartwychwstał, i zobaczyć, czy ktoś go pamięta.

Dehinwa droczyła się z nim dalej: – Po co? Skoro i tak nie interesuje cię prawda?

Owszem, pewne jej aspekty interesują mnie. Jeśli na przykład odkryję, że Łazarz jest całkowitym oszustem, to czy powinienem powiadomić o tym jego kongregację? Oto punkt, na który nawet Bandele kładzie nacisk. Tylko niektóre aspekty prawdy mają trwałe znaczenie. Przypuśćmy, że jutro Noe zostaje Chrystusem, że Łazarzowi uda się to przeprowadzić, wówczas czyja prawda wymaga ode mnie powiedzenia prawdy? Moja własna. Weźmie górę albo mój – jak to Bandele nazywa – cynizm, albo moja bezwzględność.

Tak czy owak nie ma to najmniejszego znaczenia. Trzódka wiernych i tak będzie wierzyła w to, co będzie chciała. Czy to nie twoja gazeta atakowała ostatnio jakiegoś Chrystusa?

Nie przypominam sobie. Musiało to być jeszcze przed moim powrotem.

Był to najodważniejszy z dotychczasowych Chrystusów. Twierdził, że wrócił na ziemię nie po to, aby cierpieć, ale aby się radować. Gazety zaatakowały go naprawdę zjadliwie.

Zaszkodziło mu to?

Świetnie mu się powodzi. Ma wielkie przedsiębiorstwo transportowe, piekarnię i wielki harem mimo dwóch procesów o uwiedzenie.

A atakowano go?

Zjadliwie i bezwzględnie.

Więc sam widzisz. Świat nie znosi proroków radości. Wszyscy uwielbiają męczarnie.

Nie – zaprotestował Egbo – nie męczarnie. Ofiarę. Obrzędową ofiarę.

Masz krwawą mentalność, stąd twoje kłopoty. Ostatecznie jest to całkiem logiczne. Za pierwszym razem wybrał cierpienie, a my zaakceptowaliśmy jego prawo do wyboru. Zatem czemu tym razem nie miałby wybrać radości, a my nie mielibyśmy tego wyboru zaakceptować?

Muszę sprawdzić, czy tamten Chrystus jeszcze chrystusi. I doprowadzić do tego, aby zaczęli z sobą współzawodniczyć. Na placu boju pozostanie łajno lepiej dostosowane – co najmniej cztery stronty – z ilustracjami. – I Sagoe kopnął grudę ziemi, która wpadła do laguny.

Druga rozkładówka, same zdjęcia i podpisy – i do palców nóg Sagoe przylgnęły tony czcionek, a on zręcznie rozmieścił je na następnych stronicach laguny. Można by przypuścić, że ta gładka powierzchnia rozwścieczyła go. „Proszę wytłuścić druk!” wrzasnął i nadmorskie kamyki jak chłosta spadły na wodę. „Oto parę ciekawostek, by zaostrzyć apetyt czytelnika” – i Sagoe dalej znaczył powierzchnię laguny śladami po ospie, a jego artykuł rozchodził się po wodzie nieskończoną ilością zmarszczek. Nagle jęknął z bólu i chwycił się za palec.

Maszyna do składania wysiadła! – I Dehinwa podsunęła mu ramię, by oparł się, stając na jednej nodze. – Dobrze ci tak – zauważyła.

Dojrzałemu polu zboża nie przeszkadzała ich trzymająca się na uboczu grupka nad brzegiem laguny i falowało wolno, coraz to ich wymijając, zatrzymując się jedynie na krótką modlitwę przed drzwiami kościoła. Bandele przerwał milczenie:

Gdyby nie śmierć Sekoniego nie zaciekawiłoby mnie, co ma do powiedzenia Łazarz. Coraz bardziej wydaje mi się, że przyjechałem tu tylko dlatego.

Egbo zajrzał w mroczne wnętrze opustoszałego kościoła. – A jak myślałeś, że co ci Łazarz powie?

Bandele wzruszył ramionami: – Byłem zwyczajnie ciekaw. Zrobił na mnie wrażenie, kiedy siedząc naprzeciw mnie oświadczył, że już raz umarł.

Powinniśmy wracać – oświadczył Egbo zmierzając w stronę samochodów.

No to idź już – zaproponował Bandele. – Ja zostanę pożegnać się z Łazarzem.

Ale Łazarz wyszedł właśnie z kościoła i odprowadził ich do placyku, na którym zostawili samochody. – Mam nadzieję – oświadczył Sagoe – że ta kobieta przepowiedziała, że pański kościół uzyska filantropa.

Łazarz wyglądał teraz dużo uroczyściej niż przed chwilą.

Nie, dziś nie wygłaszała proroctw. Nie mówiła o przyszłości, lecz o przeszłości. Wiedziała, jak szedłem z kimś, kto nie miał twarzy i powiedziała, że była to Śmierć.

Już dawno chciałem cię spytać – powiedział Bandele, gdy odjechali kawałek drogi – czy nie miałeś ostatnio wiadomości...

Wiadomości z domu, tak? I tobie przypomniała o tym laguna. Nie. A to, co piszą gazety, napełnia mnie przerażeniem. – Egbo zaśmiał się z goryczą. – Myślałem, że dawno się od tego oderwałem, ale to nieprawda. Często czuję na twarzy dotyk palców tego starca, nawiedza mnie widok jego ślepych oczu i budzę się zdzierając z siebie prześcieradła.

Przez jakiś czas jechali w milczeniu, a potem Egbo dorzucił: – Często o tym myślałem i gdyby zdarzyło się to obecnie, nie jestem pewien, czybym tam nie został. To, że odrzuciłem władzę, było z mej strony bezmyślnością.

Tak uważasz?

Jeśli chcesz coś zmienić, nie wolno ci się bać władzy. Spójrz na Łazarza.

Nigdy przedtem nie byłem w tych stronach – zauważył siedzący z tyłu Kola.

Wszędzie nad lagunami pełno jest podobnych wiosek. Do niektórych można się dostać tylko łódką.

I stanowią one część Lagos?

Tak przypuszczam.

Wrócę tu później – oświadczył Kola – by porozmawiać z Łazarzem o Noem. Jeśli się zgodzi, zabiorę Noego dziś wieczór do Ibadanu.

Nie będzie się sprzeciwiał – powiedział Bandele.

Kłopot w tym, że obawiam się, iż zabłądzę. Nie mam poczucia kierunku.

Przyjadę z tobą – zaproponował Egbo.

Dobra. Wobec tego mogę się już tylko obawiać, że ugrzęźnie nam samochód.

Przyjdziemy tu, zanim się ściemni.



13


Przechodzień mógłby uznać, że Sagoe przyszedł tu w złych zamiarach. Ale on zatrzymał się na progu widząc w oknach światło i nachylił nad dziurką od klucza, nadsłuchując. Nucąc „Nic nie rozumiem, lecz nic to nie znaczy” Sagoe obszedł dookoła dom. Może Peter już zasnął, ale Sagoe obawiał się, że gdy otworzy drzwi, tamten zbiegnie z impetem po schodach, by spytać o zdrowie lub zaproponować kieliszek do poduszki. Pomyślał, że mógłby pędem wbiec na górę i zagrzebać się w łóżku, ale już widział, jak Peter pojawia się w drzwiach i proponuje, że na dobranoc przeczyta mu bajkę. Chodził więc w kółko, aż nagle ktoś do niego podszedł.

Halo! – Była to biała twarz. W słabym, padającym z okna świetle można było dojrzeć spłaszczony nos. – Ma pan jakieś kłopoty?

Nie. Po prostu nie mam się gdzie przespać. I to wszystko.

Śmieszna historia.

Czyżby? Miło mi, że pana to śmieszy.

To nie o to chodzi. Ale śmieszy mnie, że co drugi dzień słyszę podobne zdanie.

Sagoe przyjął bokserską postawę: – Ej ty!... – Ale tamten przerwał mu łagodnie. – Powiedziałem prawdę... Stale to słyszę. Widzi pan, jestem Amerykaninem i każdy amerykański włóczęga, który pojawia się w tym kraju, uważa, że powinienem prowadzić bezpłatny hotel.

To już jakiś czas temu Pinkshore wyzwolił w Sagoe okresową awersję do białych twarzy. Nawet wspomnienie odważnej pani Faseyi, nie zwracającej uwagi ani na zakłopotanie swych ziomków, ani na oburzenie męża, nawet myśl o niej nie mogła go od czasów tamtego przyjęcia pogodzić z białą rasą. Zresztą tylko z najwyższym wysiłkiem, który drogo kosztował jego pijackie komórki, mógł zmusić się, aby uzmysłowić sobie, że jest ona białą dziewczyną. A zachowanie tego człowieka wydawało się Sagoe szczególnie bezczelne i oślizłe.

Cóż, ja nie jestem amerykańskim włóczęgą.

Tamten uśmiechnął się: – Jeszcze nie spotkałem Afrykanina, który by się o byle co nie obrażał.

Jeszcze nie spotkałem Amerykanina, który by nie uważał, że jego bezczelność jest czarującą bezpośredniością.

Święty Boże! Wyszedłem sobie na spacer, a tu okazuje się, że wlazłem panu na odcisk.

Sagoe zauważył, że mruczy pod nosem: – Wynoś się. Twoja twarz drażni moje pijackie komórki.

Przepraszam, nie słyszę, co pan mówi. – Sagoe nic na to nie odpowiedział i zaczął się zastanawiać, czy nie zaryzykować raczej spotkania z Peterem. – Wie pan – ciągnął nieznajomy – uważam, że wy, ludzie wykształceni, zachowujecie się najbardziej wrogo w całym kraju.

Tak, wiem. Amerykanie oczekują miłości...

Nie, proszę, proszę... tego mi proszę zaoszczędzić. – Sagoe czuł, że podstępnie został doprowadzony do wygłoszenia banału.

Nazywam się Joe Golder. Wykładam historię Afryki. Cierpię na bezsenność, więc wyszedłem na spacer.

Sagoe skinął głową i znów przyłożył ucho do dziurki od klucza.

Jeśli nie może się pan dostać do środka, proszę zajść do mnie. Dam panu coś do wypicia.

Nie, dziękuję. Udało mi się dziś wieczór nie przesadzić z alkoholem. Wolałbym, aby tak zostało.

No, to zrobię panu kawy. Ale proszę wpaść na pogawędkę. To kawałek drogi stąd, potem odwiozę pana autem.

Sagoe zastanowił się i doszedł do wniosku, że dobrze mu zrobi chwila odprężenia. Kiedy ruszyli, zauważył ze zdziwieniem, że Joe Golder jest bardzo niski. Z daleka wyglądał potężniej. Robił bowiem wrażenie atlety. Miał małą, kształtną głowę osadzoną na ramionach białego człowieka. W dodatku jest drażliwy... Tacy jak Joe Golder pojawiają się w Afryce, aby cierpieć.

Nie ma pan amerykańskiego akcentu.

Cóż, Oksford. Pięć lat Oksfordu zajęło się tym skutecznie. Wykorzystałem je. Nie jestem bardzo amerykańskim Amerykaninem.

Powinien pan odstąpić swoje miejsce urodzenia pewnemu znanemu mi Niemcowi...

Nie myśli pan chyba o Peterze?

O Peterze. Zna go pan?

Twarz Joe Goldera znikła pod powłoką sztywnej maski o powykręcanych rysach. – Cały czas to samo. Cały czas. Ponieważ jestem Amerykaninem każdy błazen, który się tu pojawia z amerykańskim paszportem lub amerykańskim akcentem, biegnie prosto do mnie. W ciągu tych dwóch lat, które tu jestem, przeprowadzałem się dwanaście razy. Każdy Amerykanin dowiaduje się, że „mamy tu amerykańskiego wykładowcę” i w parę minut później zastaję go na progu albo już w pokoju, gdzie zachowuje się, jakby był u siebie. Wynajmuję im pokoje, odsyłam do konsulatu, ale co z tego, już następnego dnia czeka na mnie po wykładzie następny chłopak albo nawet dziewczyna. Widzi pan, jestem mizantropem. Nie lubię ludzi. Co w tym złego, że wolę samotność?

Pokonany Sagoe zdobył się tylko na szept: – Nie pan jeden.

A niektórzy uważają, że wyrządzają mi łaskę. Pewien chłopak oznajmił mi, że jest studentem psychologii z Arizony, że przyjechał robić doktorat i siedział u mnie do trzeciej rano, nie mogąc się zdecydować, czy woli zostać, czy wynająć pokój w hotelu. Szkoda że nie ma pan telefonu, zauważył, będę musiał często dzwonić... A kiedy ktoś u nas mieszaka, nasz dom przestaje do nas należeć. Wraca człowiek do swego mieszkania, a w nim siedzi jakiś obcy facet, o którego istnieniu zdążyło się zapomnieć. Widzi pan, nie jestem filantropem. Nie lubię, aby moje przysługi uważano za coś naturalnego.

Sagoe od jakiego czasu usiłował skupić uwagę na słowach rozmówcy. Ale doszedł do wniosku, że powinni już ruszyć z miejsca. Powiedział więc: – Czemu zatem nie każe się im pan wynosić i dać panu święty spokój?

Cóż, lubię pomagać ludziom, ale nienawidzę, aby uważano to za coś oczywistego. Przecież nie muszę wszystkim pomagać. Mógłbym się zamknąć w mieszkaniu i nikogo nie wpuszczać. Lubię spokój. I dlatego właśnie, że lubię pomagać ludziom, nie cierpię, aby moje przysługi uważano za coś oczywistego. – Nieco się uspokoił, wyglądało na to, że trochę się wstydzi lekkomyślnego wybuchu. – Przepraszam – powiedział. – Mam zwyczaj mówić o wszystkim tak, jakby się to działo w danej chwili. To bardzo niedobre przyzwyczajenie. Kiedy jestem w towarzystwie i przypominam sobie coś przykrego, staram się uciec, zanim mnie ta myśl opanuje!!

Milczał niemal pół mili i dopiero wtedy odezwał się.

Jestem bardzo porywczy. Często zmieniam nastroje. Czasem jestem świetnym gospodarzem. A potem któregoś popołudnia wracam i każę gościom pakować manatki. Raz przerwałem wykład, aby pognać do domu i wyrzucić za drzwi pewnego muzyka, który już mieszkał u mnie blisko miesiąc.

Czy przypomniał pan sobie nagle o czymś, co on przeskrobał?

Nie. Po prostu nagle zapragnąłem, aby się wyniósł. Pamiętam, że jechałem do tego stopnia na oślep, że wpadłem w rynsztok, zostawiłem więc samochód i resztę drogi biegłem. – Roześmiał się. – Widzi pan, cenię własny czas. W jednej chwili mogę się z jakimś kolegą zaśmiewać, a w następnej odwracam się do niego plecami.

Jak oni na to reagują?

Rozmaicie. Niektórzy uważają to za pozę.

A pana to nie niepokoi?

Po co miałbym martwić się tym, co mówią głupcy? Nie jestem towarzyski. Nie chodzę ani na przyjęcia, ani na zebrania. Cenię własny czas i fanatycznie żal mi niekiedy nawet jednej sekundy, którą komuś poświęcam. Jeśli zmarnuję cały dzień siedząc bezczynnie w domu, to moja sprawa, ale pozwólcie, żebym marnował mój czas sam.

W większości domów pogasły już światła. Gdzieś blisko zaszczekały psy i Sagoe podniósł kij przypomniawszy sobie przeprowadzoną przez Bandelego analizę ich zachowania.

Na psy? One nie gryzą.

Wolę się zabezpieczyć.

Boi się pan psów?

Nie. Ale już mi się zdarzyło, że pies mnie pogryzł.

Mnie też, ale była to zupełnie inna sprawa; stało się to w moim rodzinnym mieście i to jakiś biały idiota poszczuł na mnie psa. – Roześmiał się nie czekając na wyrazy zdziwienia Sagoe: – Aha, dał się pan nabrać tak jak wszyscy. – Jestem Murzynem. W jednej czwartej Murzynem. – Uśmiechnął się. – Wolałbym mieć większy procent krwi murzyńskiej.

W Stanach spotkałem wielu takich ludzi.

Golder wyglądał na zdziwionego: – Był pan w Stanach?

Dłuższy czas.

Wobec tego dziwię się, że nikt pana dotąd do mnie nie przyprowadził. – I ciągnął falsetem. – Był pan w Stanach? Och, to musi pan, musi pan absolutnie poznać Joe Goldera. Wręcz czarowny. I ma cudowny tenor.

Pan śpiewa?

I tak wcześniej czy później musiałby się pan o tym dowiedzieć. Niestety, uwielbiam śpiew i chyba to prawda, że mam niezły głos, wiem, że mawia się o mnie: najlepszy tenor wydziału. Zwykle kobiety. I większość tych znudzonych kumoszek nie chce zrozumieć, że należę do ich operowej grupy po to tylko, by śpiewać, a nie, aby popijać sherry i plotkować.

Znów się podniecił. – A ponieważ mam w domu pianino, uważają, że to świetny pomysł wpaść do mnie na krótką próbę. I choć za każdym razem mówię: nie, sądzą, że uda im się mnie zmęczyć i ponawiają wysiłki. A ja tego nie znoszę: żeby mi w moim domu śpiewał jakiś babsztyl. Narzucają się, aż przykro. Bo ja zazdrośnie strzegę własnego spokoju. Nie zgadzam się, aby byle głupiec go zakłócał, a oni wszyscy uważają to za coś oczywistego.

Kiedy skręcili na nową, ledwie wyznaczoną drogę, otaczająca ich cisza nabrała innego charakteru. Przestała być ciszą śpiącego otoczenia, stała się otępiającym ciężarem, trzecim, niewygodnym towarzyszem przechadzki. Wydobywała się ze splątanego buszu, z wilgoci ściętych palm, jeszcze żywych, choć ich pnie wykopano wraz z korzeniami, z czarnego, rozłożonego na płytkim strumieniu kobierca skrzeku ropuch. I krakanie żab tylko ją podkreślało. Sagoe uśmiechnął się uśmiechem zadowolonego Wypróżniacza pogrążonego w doskonałym milczeniu.

Pan się uśmiecha – zakłócił ciszę Joe Golder.

Sagoe zdał sobie sprawę z jego obecności, ale tylko na krótką chwilę.

Ale z pana milczek – nie dawał za wygraną Joe Golder.

Hm?

Powiedziałem, że jest z pana milczek. Rzadko się pan odzywa, ale nie przestaje się pan do siebie uśmiechać.

Czyżby?

Tak. O czym pan myślał?

O metafizyce Wypróżniania.

Aha. Dziękuję pięknie.

Szli dalej w milczeniu i Sagoe się nim rozkoszował. Po trochu wyzbywał się myśli. Wkrótce miał już pustą głowę – co okazało się, ze względu na Joe Goldera, wielkim błędem.

O czym pan myśli?

Sagoe nie odpowiedział. Stan błogosławionego otępienia był zbyt cenny, by pozwolić na zakłócanie go natrętnemu intruzowi. Sagoe marzył, aby jego towarzysz wreszcie zamilkł. Nie mógł zrozumieć, jak człowiek, który wygląda na wrażliwego, może nie poddać się obezwładniającemu letargowi nocy. A Golder dalej zakłócał jej magię terkocząc jak najęty aż do progu budynku, w którym mieszkał.

Był to najnowszy budynek, położony najdalej od uniwersytetu i najwyższy. I Golderowi bez trudności udało się otrzymać mieszkanie położone na najwyższym piętrze, nikt inny go nie chciał.

Proszę iść wolno, bo mieszkam na ósmym piętrze. Miałem nadzieję, że ta wysokość odstraszy gości.

Jak się panu udało wnieść tam pianino?

Procedura wnoszenia nie różni się od wnoszenia na pierwsze piętro. Tyle że dłużej trwa.

Włożył klucz do zamka. – Nie mam przyjaciół. Mnóstwo osób powie panu, że Joe Golder jest ich przyjacielem, ale to tylko przechwałki. Często ktoś obcy podchodzi do mnie i mówi: – A więc to pan jest Joe Golderem, właśnie wczoraj widziałem się z jednym z pana przyjaciół...

Cóż, tak się zwykło mówić... – Sagoe zaczęła, nie bez powodu, ogarniać irytacja.

Zobaczył portret starszej kobiety, a reszta ściany zasłonięta była książkami w identycznych oprawach.

Kiedyś pracowałem w księgarni. W Paryżu. Czy był pan we Francji? Tak? Zabierałem sobie większość książek, których księgarnia chciała się pozbyć. I kupowałem je podczas wyprzedaży. Potem oddawałem do oprawy. Brałem wszystkie książki, jak leciało. Po muzyce jest to moja największa namiętność.

Pokój był urządzony w tak wyszukany sposób, że Sagoe nie od razu zdecydował się usiąść. I mimo lekkich metalowych, krytych płótnem krzeseł, białego plastykowego stolika do kawy, zaprojektowanego przez Centrum Sztuki, i kubistycznych deseni na poduszkach Sagoe odniósł wrażenie, że znajduje się w jakimś pompatycznym i archaicznym świecie. Na pianinie stały dwa świeczniki, a z nich sterczały czerwone świece.

Niech pan tylko, na litość boską, nie wymienia nazwiska Liberace. [Liberace — amerykański pianista polskiego pocho­dzenia, który założył sieć „meblarskich salonów sztuki” i którego nazwisko służy jako określenie pewnego ro­dzaju stylu, nie odznaczającego się najlepszym gustem (przyp. tłum.).] Wszyscy Amerykanie, którzy do mnie zachodzą, podżartowywują sobie na ten temat.

Liberace wyszedł z mody – oznajmił Sagoe przyglądając się ozdobnym rysunkom.

Na pianinie leżała owalna serwetka, a na niej stała jeszcze jedna fotografia w ramkach. Rodzice.

Tak, wyglądają na białych, ale ojciec był pół krwi Murzynem. Tylko nie było tego po nim widać. Kiedy miałem się urodzić, wywiózł żonę na drugi kraniec kraju. Ale wyglądało na to, że i ja jestem okej, więc wrócili.

No i co?

Przez piętnaście lat nic. A potem dopadła go przeszłość.

Chwilę milczał. – Już nie żyje. Samobójstwo. Może to pana oburzy, ale to ja go do tego doprowadziłem. Wstydziłem się go i wcale tego nie ukrywałem. Plułem przy nim na własne ciało za to, że było ono cząstką jego ciała... Byłem jeszcze młody...

Na pianinie stało parę drobiazgów i posążek Buddy.

Nefryt? – spytał Sagoe. Golder odparł, że nie wie. Na półeczce widać było trzy małpki z brązu.

Golder posiadał blat udający blat do kominka.

Ilekroć się przeprowadzam, zabieram go ze sobą. Sam go zrobiłem. Mam bardzo określone gusty, jest wiele przedmiotów, bez których nie mógłbym istnieć.

Lampa, która stała na pianinie, była zrobiona z dziwacznego, kanciastego pudła z pomalowanego na czarno drzewa, i podobny bibelot, tyle że niczemu nie służący, stał na blacie kominka. „Chciałbym zrobić z tego akwarium”. Sagoe nie widział, jak by to było możliwe, ale powstrzymał się od pytań.

Czego pan sobie życzy? Kawa czy coś mocniejszego?

Zachciało mi się pić. Ma pan piwo?

Skrzywił się pan. Czy coś się stało?

Skrzywiłem się?

I to jak.

Wcale nie zdawałem sobie z tego sprawy. Widać coś w tej atmosferze wywołało we mnie niepokój. Tu jest zbyt spokojnie. Niespokojny spokój pokoju niepokoi. Jak się to panu podoba?

Nie wywołał nawet uśmiechu. Golder przybrał poważną minę i spytał:

Co pan ma na myśli? Pana wyraźnie coś dręczy, co panu właściwie jest?

Nie wiem. Poproszę o piwo. – I Sagoe wyszedł na balkon.

Miasto wyglądało nierealnie, zamrożone płachty rdzy i srebrne plamy. Poniżej widział miniaturowy las, naturalnej wielkości była tylko jego grzywa. Strumień wyglądał jak porzucony sznur, ścięte pnie palm jak wielkie guzy. Tylko świetlik świecił jak zwykle, gdy przysiadł tuż koło zegarka Sagoe. Druga rano.

O czym pan znowu myśli? – Ton głosu Goldera był cierpki, brzmiała w nim uraza. – Teraz pan wyraźnie o czymś myślał?

Tak?

Znów się pan skrzywił. Dlaczego? Dlaczego się pan ciągle krzywi?

Sagoe chciał mu pójść na rękę i całkiem serio zastanowił się, czemu się skrzywił. Ale nie przyniosło to żadnego rezultatu. Jeszcze gorzej. Spokój obezwładnił go i znużenie pochłonęło próby koncentracji. Do tego stopnia, że zapomniał o istnieniu Goldera.

Hm, jeśli pan tak długo przypomina sobie, o czym pan myślał?...

Sagoe obudził się. – Przepraszam. Nie mogę się jakoś skupić.

To samo powtórzyło się cztery czy pięć razy. Golder nalegał, a Sagoe nie przyszedł jeszcze na tyle do siebie, by oburzać się na jego natręctwo. Czuł się tak, jakby co chwila zasypiał w towarzystwie zaproszonych gości i w pełni zdawał sobie sprawę ze swych niedopuszczalnych manier.

Z pana jest bardzo milczący człowiek, prawda? Odzywa się pan rzadko i niechętnie?

Sagoe ubawił się. – Nie zna mnie pan!

Ach, więc lubi pan rozmawiać. Czemu zatem nie rozmawia pan teraz? Od momentu naszego spotkania niemal nie otworzył pan ust. Odzywa się pan tylko wówczas, gdy pana do tego zmuszam.

Chyba jestem zmęczony.

Nie jest pan zmęczony. Potrafię poznać, kiedy człowiek jest zmęczony.

No to rozleniwiony. Rozumie pan? Zawsze wpływają tak na mnie wysokości, a spokój przyprawia o drzemkę.

Ale teraz pan mówi. Więc niech mi pan powie, o czym pan przed chwilą myślał.

Czy muszę stale o czymś myśleć?

To niech mi pan opowie o sobie. Proszę. Chciałbym wiedzieć, do jakiego gatunku ludzi pan należy. Co pana interesuje? Wiem, że jestem mizantropem. Mało mnie obchodzą ludzie i nie zależy mi na ich uczuciach. Zresztą prawie wszyscy są fałszywi. Zwiedziłem wiele europejskich krajów i ludzie są wszędzie tacy sami. Nudni, nieszczerzy. Przyjechałem tutaj mając nadzieję, że Afrykanie są inni.

I tak w kółko. Siedział na poręczy w pozie inkwizytora, ale mówił tylko o sobie.

Wolę własne towarzystwo. Wolę siedzieć sam w domu i pisać. Piszę już drugą książkę. Historyczna powieść dziejąca się w Afryce. – I nagle rozwścieczył się. – Pan mnie nie słucha. Pan dalej o czymś myśli. O czym?

Tym razem udało mu się i Sagoe poderwał się z krzesła.

O co chodzi? Już mówiłem, że o niczym nie myślę, a gdybym myślał i nie chciał panu powiedzieć, to też by była moja sprawa.

Joe Golder śmiejąc się wyglądał przerażająco. Miał wielkie zęby, a wargi rozsuwały się w nieprzyjemnym grymasie. Sagoe miał się już teraz na baczności i zaczął się zastanawiać, czy ten człowiek nie odgrywa jakiejś roli. – Lubi pan zachowywać się dziwacznie, co?

Joe Golder przestał się śmiać. – Czemu pan tak sądzi?

Bo ja wiem. Przyszło mi to na myśl, więc się spytałem.

Jestem najbardziej szczerym człowiekiem, jakiego znam.

To także może być tylko fasada. To znaczy, mógł pan sobie narzucić taką a nie inną postawę.

Zaszliśmy w ślepą uliczkę – powiedział Golder idąc w stronę spiżarni. – Po spacerze jestem zawsze głodny. Czy pan także coś przekąsi?

Sagoe zastanawiał się widać zbyt długo, bo Joe Golder podskoczył.

O, Jezu! Nie musi pan! Zaproponowałem z grzeczności.

Ktoś tu oszalał. Czy pan nigdy nie zastanawia się, czy ma pan ochotę coś zjeść, czy nie?

Ale Golder wyszedł już i otwierał spiżarnię. Sagoe poszedł za nim zrobiwszy wysiłek, aby okazać towarzyskość.

Kiedy byłem w Paryżu – opowiadał Joe – spotykałem często tancerza z brytyjskiej Gujany, był tak dumny, że cierpiał, kiedy musiał powiedzieć dziękuję, więc robił wszystko, aby uniknąć czyjejś przysługi. Boże! Nienawidziłem go do szpiku kości, a on mnie. Widzi pan, on w Paryżu głodował, a ja miałem dobrą posadę w tej księgami. Co dzień obchodził wszystkie agencje szukając-pracy, a potem przychodził do mnie, rzucał się na krzesło i słuchał płyt. Przykro było spojrzeć na jego buty i na pierwszy rzut oka widać było, że nie jadł od tygodnia. Ale nie przyjmował poczęstunku. Nie, dziękuję, odpowiadał tym swoim oksfordzkim akcentem. Nie, dziękuję! To mnie wprost rozwścieczało, kiedy widziałem, jak siedzi udając, że jest po kolacji, a tymczasem jego kiszki aż skamlały o jakiś okruch. Był cholernie brytyjski. Sama poprawność. Widzi pan, był ze mną w Oksfordzie, ale oblał egzaminy i obaj przyjechaliśmy do Paryża. Zresztą jego i tak interesował tylko taniec.

Widzi pan, któregoś dnia poszedłem do jego pokoiku, była to nędzna dziura na poddaszu. Nie pokazał się przez wiele dni, więc chciałem się dowiedzieć, co się z nim stało. Przez trzy godziny szukałem tej rudery, gdzie on mieszkał. Leżał w łóżku osłabły z głodu... Otworzyłem szafkę pod oknem i nie znalazłem tam nawet główki czosnku. A on z wysiłkiem wstał i otworzył okno, i oznajmił mi w tym cholernym brytyjskim stylu, że, owszem, już jadł, zidiociał z tej dumy. Musiałem wyjść, kupić mu coś do zjedzenia, ugotować, i widać było, że aż się Skręca z głodu nie mogąc doczekać się posiłku.

Sagoe z zaciekawieniem przyglądał się, jak Golder zapala naftowy piecyk.

Nie gotuję na elektryczności – oświadczył Golder. – Przestałem po otrzymaniu pierwszego rachunku.

Zaczął rozbijać nad patelnią jajka. Kiedy rozbijał trzecie, Sagoe przerwał mu: – Mam nadzieję, że to nie dla mnie.

Nie chce pan jajecznicy?

Nie, chyba nie.

Widzę, że się pan dalej zastanawia.

Nie. Jestem tego pewny.

Jest pan? Czy też odezwało się pańskie brytyjskie wychowanie?

Oczywiście, że wychowanie. Ale naprawdę nie jestem wcale głodny, bardzo dziękuję, jest pan zbyt uprzejmy, nie chciałbym jednak sprawiać panu kłopotu, bardzo to miło z pańskiej strony.

Widzę, że przynajmniej ma pan poczucie humoru.

Nie sądzę, ale to nieważne.

Nie? Muszę wyznać, że kiedy udaje mi się odkryć, że ktoś jest głodny, sprawia mi to niejaką przyjemność. Jeszcze jedno złe przyzwyczajenie. Wie pan, nim udało mi się zdobyć tę pracę w księgami, sam przez jakiś czas głodowałem. To na zawsze wyleczyło mnie z szacunku dla głodowania. Ci wszyscy ludzie, którzy utrzymują, że głodują w imię sztuki, dla zachowania niezależności, że głodują w oczekiwaniu dnia, kiedy świat uzna ich geniusz – ja w to nie wierzę. Błaznują tylko w tej swojej Quartier Latin, są puści w środku. Och, przez jakiś czas ja też żyłem tak jak oni. Tyle że mnie było lżej, bo dostawałem trochę forsy z domu. Brzydzą mnie ci szarlatani. Jedno to potrafią – pasożytować na kimś. W tym okazują prawdziwy geniusz.

W Stanach też nie brak takich.

O tak. Grenwich Village.

I San Francisco. Zadziwili mnie wasi bitnicy. Po co im to stadne życie, po co?

Czyżby się pan nad tym naprawdę poważnie zastanawiał? Ten mój przyjaciel, tancerz, też głodował, ale się z tym nie obnosił. Kiedy spłukał się co do grosza, przestawał wychodzić z domu. Bardzośmy się przyjaźnili. Naprawdę go lubiłem, a jednocześnie nie cierpiałem. Boże, jak on mnie złościł, długo nie wiedziałem, jak bardzo. Wie pan, kiedy zdałem sobie z tego sprawę? Kiedy zachorował i bez grosza leżał w szpitalu. Nie znoszę szpitali, nigdy nikogo w szpitalu nie odwiedzam. Podczas choroby mojej matki wykręcałem się, jak mogłem. Ale z tym chłopcem było inaczej, gdy tylko dowiedziałem się, że jest naprawdę chory, pobiegłem do szpitala, był bezradny, całkowicie ode mnie uzależniony. Nie miał ani centa, wie pan. Zapłaciłem za niego rachunek, przyniosłem mu kwiaty i owoce. Jego duma tego nie wytrzymała, na jego twarzy malowało się upokorzenie, nigdy wdzięczność, miałem nadzieję, , że opóźni to jego rekonwalescencję. Zapłaciłem za niego komorne – na parę tygodni przed chorobą stracił pracę, tak że miał już same długi. Nim wrócił do domu, poszedłem tam i posprzątałem. Ależ on mnie nienawidził, nie mógł się wręcz na mnie patrzyć, bardziej niż przedtem, ale nic nie mógł na to poradzić. Musiał przyjmować moją pomoc, a nawet o nią prosić. Zmusiłem go do tego. Miał iść na próbny występ i potrzebne mu były nowe baletowe pantofle. Wiedziałem o tym, ale nic nie powiedziałem. Musiał mnie poprosić. I poprosił! Musiał mnie poprosić o pieniądze!

Z balkonu napływało świeże powietrze, to uspokajało. Sagoe czuł, że traci grunt pod nogami. Co to jest? Co to jest? Z rozpaczą zaczął myśleć o Dehinwie i jej opryskliwej, nużącej serdeczności, o Egbo, który dorównywał Joe Golderowi gwałtownością – ale o ile szlachetniejszej natury.

Czy mogę nastawić płytę? – Golder stał koło elektrofonu.

Okay. – Sagoe nie dodał, że już i tak został wyrwany ze swego letargicznego błogostanu i jest o to wściekły. Sopranowy głos zagłuszył skwierczenie oliwy na patelni.

Koloraturowa śpiewaczka włoska. Podoba się panu? Lubię głos ludzki. Poza skrzypcami jest on najdoskonalszym instrumentem muzycznym, jaki znam. Moje ulubione płyty przegrywam tylko wówczas, gdy jestem sam. Łatwo płaczę.

To śmieszne, ale wcale mnie nie dziwi.

Czy wyglądam na człowieka, który łatwo płacze?

Powiedziałbym raczej, że wygląda pan na kogoś, kogo łatwo zranić.

Sagoe stał koło jedynego obrazu w pokoju. Na czarnym tle widniały białe smugi. Mogłyby to być błyskawice przecinające czarne niebo, ale Sagoe wiedział, że tak nie jest. Odgałęzienia wyglądały tak, jakby mokro skapywały z cięcia rany. Była w tym lepkość, nie było ani furii, ani gwałtowności.

Podoba się panu?

Wzbudza we mnie obrzydzenie.

Golder przystanął: – Nikt mi tego jeszcze nie powiedział. Wszyscy twierdzą, że uważają ten obraz za niezrozumiały.

Później Sagoe długo jeszcze zastanawiał się, czemu zadał to pytanie. Nie wiedział, kiedy przyszło mu ono do głowy, i ze zdziwieniem usłyszał własny głos: – Czy to dzieło tego pańskiego przyjaciela, tancerza?

Tak. – I Joe Golder przez chwilę mu się przyglądał.

Jak pan zgadł?

Nie mam pojęcia.

Golder znów rozwścieczył się: – Nie chce mi pan odpowiedzieć na żadne pytanie. Jest pan piekielnie tajemniczy.

Niech się pan nie denerwuje, powtarzam panu, że nie mam pojęcia.

Już to nieraz zauważyłem. Wy, Afrykanie, kiedy raz skłamiecie, uważacie, że musicie się tego kłamstwa trzymać. Nawet, kiedy się was skonfrontuje z czymś, co byłoby oczywiste nawet dla dziecka, dalej kłamiecie i kłamiecie...

Sagoe był gotów go uderzyć. – Jeśli będzie pan dalej plótł takie zasrane bzdury...

Przecież ja sam nie jestem biały, mnie wolno. Na przykład mój pierwszy służący...

Wyraża się pan z pogardą o Brytyjczykach, a zachowuje się pan tak samo jak oni. To poczucie wyższości... źle się pan z tym do mnie wybrał.

Aha, nie chce pan za nic spojrzeć prawdzie w oczy. Wy, Afrykanie, jesteście potwornymi nacjonalistami.

Stul pysk! – Sagoe zerwał się i przybrał groźną postawę.

Golder cofnął się, wyraźnie przerażony. – Nie cierpię przemocy.

To stul mordę i nie wygłaszaj głębokich uogólnień na temat swego służącego! Dobry Boże, wy, Amerykanie, zachowujecie się tak potwornie, że to cud, że udaje się wam wracać cało do kraju.

Sytuacja stała się jeszcze bardziej naprężona, gdy umilkła płyta. Joe Golder odsunął na bok talerz i podszedł do butelek.

Nie mogę jeść. – Lekko się trząsł.

A to czemu?

Nienawidzę przemocy. Każda forma przemocy mnie rozstraja.

Sagoe nie dał się przejednać. – W takim razie powinien pan bardziej uważać. Przemoc objawia się także i w słowach.

Nie, nie, słowa służą racjonalizacji. Niech pan pozwoli, że poszukam dla pana fotografii tego chłopca. Nie mam albumu, ale zbieram wszystkie dotyczące go wycinki. Teraz odnosi już sukcesy, tańczył w Berlinie, tańczył w Stanach i w jednej z dwóch europejskich stolic. Ostatnio otrzymałem od niego kartkę z Madrytu. – Roześmiał się. – Tak, zaczął regularnie pracować i oddał mi co do grosza wszystko, co na niego wydałem. Taki on już jest. Oddał mi wszystko. Tyle chociaż, że przedtem to przyjął, że musiał skorzystać z mojej uczynności. Tym ocalił swoją dumę, że spłacił wszystkie długi. Ale i tak udało mi się go złamać. Teraz, ile razy się spłucze, bez wahania prosi mnie o forsę.

Joe Golder z minuty na minutę zachowywał się bardziej odrażająco, ale Sagoe postanowił jeszcze poczekać. Aby to wytrzymać, zachowując się względnie uprzejmie, zaczął doszukiwać się w Joe jakiejś cechy wzbudzającej sympatię. To jego umiłowanie samotności, zamierzone odizolowanie się od ludzi, które widać było w całym pokoju – a jednak pokój ten sprawiał odpychające wrażenie. Sagoe poczuł, jak po plecach przebiegają mu ciarki, i zaczął mleć w ustach to amerykańskie wyrażenie: rzygać mi się chce.

Niech pan nie mówi. Dalej nic o panu nie wiem. A może po prostu nie ma o czym wiedzieć? Chodzi mi o to, jakie sprawy pana obchodzą. No! Co pana tak naprawdę obchodzi, co pana wprawia w ruch, co pana nakręca?

Czy zawsze stara się pan, aby pańscy przyjaciele, przepraszam, znajomi, o ile woli pan to słowo, czy zawsze stara się pan, aby czuli się jak te szmuglowane zegarki, które sprzedają koło Kingsway – ach, oga, siedemnaście kamieni, tanio-tanio, automatyczny zegarek z kalendarzem, pan brać, oga, tanio-tanio.

Och, o nic się nie staram. Ale nie lubię tajemnic. I zawsze chcę się o każdym człowieku możliwie dużo dowiedzieć. Zwykle wszyscy człowieka eksploatują. Jak się komuś okaże uprzejmość, zaraz zaczyna nas eksploatować. Próbowałem pomagać ludziom – masę razy, szczególnie w Paryżu, gdzie zbierają się włóczędzy z całego świata. Oczywiście nie wszystkim. Tylko ludziom o tym samym kolorze skóry. Lubię czarnych. Uczciwie lubię czarnych. Czarni są interesujący, mają w sobie tyle witalności, to ten ich kolor, kolor jest naprawdę piękny.

Niezbyt sprawiedliwie, bowiem wiedział, że nie odpowiada to prawdzie, Sagoe zauważył:

Ale ma pan umysłowość białego człowieka.

To brzmi jak Rousseau, mam chyba jednak prawo czuć się tak, jak czuję. Chcę być czarnym, mam do tego prawo. Mogłem był równie dobrze urodzić się czarny jak węgiel.

Skonałby pan wówczas z wyczerpania masturbacją.

Lubi pan wulgarność?

Uprzejma brytyjska nagana. To zadziwiające, ile ma pan w sobie z Anglika. Może to dlatego okazuje pan tyle agresywności. Widzi pan, ja mam po uszy tego samouwielbienia. Także i nacjonalizm jest czymś w rodzaju samouwielbienia, ale nacjonalizm można jeszcze zrozumieć. Ale od tego kultu czarnego piękna zbiera mi się na mdłości. A więc albinosi powinni się z rozpaczy utopić.

Zupełnie zapomniał o Łazarzu. Teraz przyszedł mu on na myśl i poczuł niepokój. Wstał.

Idzie pan?

Tak.

A więc pan nie uważa, że pana skóra jest piękna?, – Nigdy o tym nie myślałem. Wie pan, niedawno spotkałem na przyjęciu białą dziewczynę i zachwyciłem się jej urodą. Był to sąd estetyczny. W ogóle nie myślałem, jakiego ona jest koloru. Kiedy mówi pan o czarnej witalności, niemal widzę, jak napływa panu do ust ślinka, a ponieważ tak się złożyło, że jestem czarny – a nie jest to ani moja zasługa, ani moja wina – wzbudza to we mnie obrzydzenie.

Nie, chwileczkę, to nie tak...

Nie rozumiem, jak czarni mogą się zgadzać, aby się nad nimi roztkliwiano, nawet wówczas, gdy robią to inni czarni...

Joe Golder wstał. – Ma pan kawał drogi. Podwiozę pana. A może pan po prostu zostanie na noc, zrobiło się późno.

Nie, dziękuję, mój przyjaciel będzie się o mnie niepokoił.

Kiedy pana spotkałem, nie mógł się pan dostać do domu.

Nie, to nie o to chodziło. Tylko że był tam Peter, ten Niemiec o cuchnącym oddechu. Nie miałem sił, by się z nim spotkać.

Mieszkacie razem?

Jesteśmy obaj gośćmi mego dawnego szkolnego kolegi.

Aha, Bandelego, dobrze go znam.

Tak, i wyrządził mu pan obrzydliwy kawał. Zostawił pan Petera na lodzie i Bandele musiał się nim zająć. Jedna minuta spędzona w tym samym co Peter domu jest już ciężkim doświadczeniem. Bandele jest nadczłowiekiern.

Jeśli pan chce, może pan zamieszkać u mnie.

Sagoe roześmiał się. – A co z pana zmiennością nastrojów? Zimno mi się robi na myśl, że ja bym się tu spokojnie wylegiwał, a pan przyleciałby z sali wykładowej, żeby mnie wyrzucić na pysk. Nie mam ochoty, aby moja głowa obijała się o te kamienne schody.

Nie, nie, ja potrafię przewidywać. W tym wypadku nic takiego by nie zaszło.

Dziękuję. Zresztą przyjechałem tu tylko na parę dni, a boję się, że wzajemnie działalibyśmy sobie na nerwy. I tak dotąd nie przyszedłem do siebie, tak mnie pan zaskoczył. Wie pan chyba, że pan zaskakuje ludzi. Trzeba się do pana powoli przyzwyczajać.

Tak czy owak może pan zostać na noc. Jutro pana odwiozę.

Mało brakowało, a Sagoe dałby się skusić. – Muszę przyznać, że lepiej bym spał wiedząc, że zaraz po obudzeniu nie zobaczę Petera.

Dobra. A poza tym nie ma u mnie moskitów. Przypuszczam, że dla nich jest tu za wysoko. Ja się prześpię tutaj, a pan zajmie sypialnię.

O nie. Będzie mi tu na tej kanapie świetnie. Niech się pan nie rusza z sypialni.

Golder wpadł w świetny humor. – Nie, nie, to się nie zgadza z moim wyobrażeniem o gościnności.

Niech pan się da przekonać. Ja nigdy nie śpię na łóżku, jeśli obok jest kanapa. A nawet jak najchętniej śpię na rozłożonych na podłodze poduszkach.

Dobra. Wobec tego obaj śpimy na poduszkach. >

Ależ... – Tymczasem Golder zniknął w sypialni, a Sagoe znalazłszy się sam poczuł się znów dość nie swojo. Wstał i nie mógł się zdecydować. Dopiero, kiedy Golder znów się pojawił, Sagoe doszedł do przekonania, że jednak nie może tu zostać.

Powiesiłem w łazience świeży ręcznik. Łazienka jest zaraz za sypialnią. – Nastawił znów płytę. – Mam jednak nadzieję, że zmienił pan zdanie i pójdzie do sypialni.

Nie... nie.

Dobra jest. Obaj prześpimy się na poduszkach – wesoło oświadczył Golder.

Nie, nie, chyba jednak wrócę do Bandelego.

Joe Golder zgasił adapter i z niedowierzaniem zapytał: – Jak to? Dlaczego pan zmienił zdanie?

Nie zmieniłem, bo przedtem wcale się jeszcze nie zdecydowałem.

Zdecydował się pan. Powiedział pan, że pan zostanie – oskarżająco zawołał Golder.

Niech będzie, powiedzmy, że tak było. – Saoge stwierdził, że tej nocy miał już więcej przykrości, niż mu się to należało. – Nie ma pan przecież monopolu na nagłe zmiany nastroju.

Ale dlaczego nie chce pan zostać?

Po prostu nie chce mi się, i to wszystko.

Nie. Nie dlatego. Jaki jest prawdziwy powód?

Czy pan serio domaga się ode mnie podania powodów?

Tak, tak. Chcę wiedzieć, dlaczego. – Mówił teraz piskliwym głosem, stracił pewność siebie. – Tylko niech pan powie prawdę.

Cóż, przede wszystkim dał pan jasno do zrozumienia, że nie lubi pan intruzów.

Nie, mówiłem o tym tylko dlatego, aby wyjaśnić panu, jaki jestem, czego pan oczywiście nie zrobił. To prawda, że ulegam nastrojom, ale bardzo pragnę, aby pan został. Musi pan przecież zdawać sobie sprawę, że naprawdę chcę, aby pan został.

Nie wytrzymam pana nerwowo.

Przez jedną noc? Jaki jest prawdziwy powód?

Nagle Sagoe przyszło na myśl, że ta rozmowa przypomina szermierkę. Czemu ja się na Boga fechtuję? On podejrzewa, że ja coś wiem, ale co? Czuł, że w jego mózgu coś się zablokowało, tego wieczoru myślał w ogóle powoli i w kółko zapytywał się: o co chodzi, o co, o co? Joe Golder nie ustawał w urąganiach. Sagoe nagle pod innym kątem spojrzał na jego twarz, wykrzywiła się, wyglądała jak coś niedojrzałego, jak przedwcześnie spędzony płód.

Wreszcie Sagoe zapytał: – Widzę, że pana dręczą jakieś podejrzenia. Albo je pan wypowie głośno, albo nie, ja w każdym razie znikam. A jeśli powód, który wymieniłem, pana nie zadowala, może pan sobie poszukać innego.

To pan kołuje, znów wyłazi z pana Anglik.

Na litość boską!

Tak, i pan sam świetnie o tym wie... „Bardzo to uprzejmie z pana strony, ale nie mogę zostać”. Zupełnie jak ten mój przyjaciel, tancerz, który nie chciał jeść. Nie cierpię takiego udawania. Niech pan już powie, o co chodzi, zależy mi na tym.

Sagoe z rozmysłem spojrzał na niego z politowaniem i podszedł do drzwi. – Skoro już ta brytyjskość jest pana prawdziwą obsesją, wymienię panu jeszcze jeden powód, dla którego nie chcę zostać. Mianowicie boję się, że zanudzi mnie pan na śmierć. Czy to panu wystarczy?

Niech pan czeka. – Golder podszedł bliżej i niemal błagał. – Proszę mi uczciwie odpowiedzieć na jedno pytanie. Czy pan się mnie boi?

Sagoe sam już nie wiedział, co myśleć, i w odpowiedzi rozdziawił tylko szeroko usta.

Czego się pan tak dziwi? Proszę o uczciwą odpowiedź. Czy pan się mnie boi?

Boję? Pana?

Sagoe znów dał za wygraną; nie zamierzał powiedzieć tego pogardliwie, nie wiedział więc, czemu Golder wpadł w taką furię.

Aha, jest pan pewnym siebie, mocnym człowiekiem, co? Tak sobie pomyślałem, jak tylko pana zobaczyłem. Pewny siebie zarozumialec! Mocny, czarny człowiek, który się niczego nie obawia. Skąd to pana zadufanie? Pytałem się, jakie są pana zainteresowania, ale nie raczył pan odpowiedzieć. Silny, milczący człowiek, cholernie pewny siebie. Nic pana nie przeraża.

Sagoe z rozmysłem postanowił zachować się obelżywie. – Owszem. Umiem sobie radzić No i co z tego?

A równocześnie pomyślał: to wariat. Ten człowiek jest wariatem. Gdyby miał w ręku nóż, zabiłby mnie. Ale za co? Co ja mu zrobiłem?

Amerykanin mówił dalej, teraz już wolniej: – Czy pan sądzi... czy pan się obawia, że będę pana molestował? Czy to o to chodzi? Uważa mnie pan za pedzia? .

Dobry Boże, nie! – Ta sugestia tak zdziwiła Sagoe, że zaprotestował, nim jeszcze miał czas się zastanowić. – Ma pan lekko zniewieściałe maniery i tyle.

No, no. Niech pan będzie szczery.

Odpowiedziałem panu szczerze! Niech pan słucha, to prawda, że przez dłuższy czas przebywałem w miejscach, gdzie nikt się nie dziwi żadnej perwersji, ale z tego powodu nie wyciągam pośpiesznych wniosków. Tak się zdarzyło, że urodziłem się w stosunkowo zdrowym społeczeństwie...

Golder znów na niego naskoczył. – Tego niech mi pan nie wmawia. W stosunkowo zdrowym społeczeństwie, co za bzdura! Czy sądzi pan, że nie wiem o waszych emirach i ich chłopaczkach? Pan zapomina, że jestem historykiem. A te eksluzywne koterie w Lagos?

Sagoe zrobił gest pełen rezygnacji: – Jak widać, jest pan lepiej poinformowany ode mnie. Ale pozwoli pan, że pozostanę przy swoich złudzeniach. Jestem zmęczony. Próbowałem tylko wytłumaczyć panu, że o nic pana nie podejrzewam.

Że nauczyłem się nie wysnuwać nigdy żadnych pośpiesznych wniosków. A w ogóle porozmawiajmy o tym innym razem.

Golder złagodniał. – Zaraz pana odwiozę.

Do tej chwili Sagoe niczego nie ukrywał, wypowiadał głośno wszystko, co myślał. Żyjąc w społeczeństwach, gdzie kluczowym problemem w planowaniu miast jest seks, gdzie odrzuca się projekty sztachet parku, bo wydają się nieprzyzwoitymi symbolami, nauczył się otaczać murem. Ponieważ w Ameryce trudno mu było pogodzić się z faktem, że wśród jego kolegów trzech na pięciu było zboczeńcami, bądź to aktywnymi, bądź potencjalnymi, a czwarty kochał się we własnej matce, otoczył się żelazną żaluzją i nauczył paru chwytów dżudo, by dawać szkołę tym, których zachowanie w ciemnym kinie nie pozostawiało miejsca na wątpliwości.

W towarzystwie mężczyzn nauczył się nie zwracać uwagi na aluzje i podchwytliwe pytania, bojąc się, aby czegoś źle nie zrozumieć. Ale kiedy sytuacja była jasna, walił kantem dłoni w błąkającą się rękę i zdobył sobie odpowiednią reputację.

A teraz o czym pan znowu myśli?

Och, nie, nie zaczynajmy od początku.

Piaszczystą drogą wjechali w obsadzoną drzewami aleję.

Widzi pan – powiedział Joe Golder. – Ja rzeczywiście lubię mężczyzn.

Sagoe był tego wieczoru szczególnie mało bystry, a może po prostu nie słuchał. Joe Golder musiał dwukrotnie i z emfazą powtórzyć te słowa, nim ich znaczenie dotarło wreszcie do Sagoe i zaczął przeklinać własną tępotę.

Chcę przez to powiedzieć, że lubię ich w ten sposób... Tak, w ten sposób. Myślałem, że pan o tym wie.

Nie, bardzo mi przykro, nic nie wiedziałem.

Cóż, myślałem, że pan wie... Bo inaczej, dlaczego by pan nie chciał u mnie zostać? Czy pan naprawdę nic nie podejrzewał?

Zwykle nie jestem aż taki tępy, trudno mi to wytłumaczyć. Chyba parę razy przemknęło mi to przez myśl... Doprawdy nie wiem, czemu na to nie wpadłem. Pewnie dlatego, że wypracowałem sobie pewną postawę. Kiedy nie wiem, co komuś dolega, nie szukam modnych wytłumaczeń.

Cóż, według mnie jest to dość oczywiste.

Nie. Długo miałem do czynienia z tym europejskim spiskiem, aby odebrać mężczyznom ich seks, i doprowadzało mnie to do wściekłości. I nauczyłem się na wiele rzeczy nie reagować. Ale swoją drogą... tak, przeszedłem samego siebie... alkohol musiał zamrozić moje szare komórki.

Wie pan, że ciągle jeszcze nie znam pana nazwiska?

Tak zwykle bywa, kiedy się kogoś przypadkowo poderwie, prawda? – Teraz kiedy jego umysł nareszcie się odblokował, Sagoe nie zamierzał dłużej okazywać Golderowi tylu względów.

Zauważył, że na siedzeniu auta, tuż obok niego, leży książka, wziął ją do ręki i zajrzał.

To „Inny kraj”, ostatnia powieść Baldwina. Czytał ją pan?

Ja wymawiam ten tytuł zupełnie inaczej.

Nie podobała się panu?

'Przypomniała mi inną książkę: „Eryk, czyli po maleńku!” Tamten tytuł też należało wymawiać dysząc odbytem.

Lubi pan wulgarność? – po raz drugi zapytał Golder.

A pan? Dlaczego ta książka leży tutaj? Żeby ułatwić panu badanie gruntu, kiedy podwozi pan studentów, prawda?

Stara się pan zrobić mi przykrość?

Resztę drogi odbyli w milczeniu. Golder stanął przed domem i z nadzieją w głosie spytał: – No i co?

Co?

Zaproszenie jest dalej aktualne. Może pan u mnie zamieszkać, kiedy pan tylko zechce.

Dziękuję, ale szczerze mówiąc, nie sądzę, abym z tego skorzystał.

Z powodu tego, co panu powiedziałem?

Po raz setny powtarzam panu, że potrafię sobie dać radę w każdej sytuacji.

To zdanie znów podziałało jak policzek. – A tak, tak, zapomniałem – i znów ten szyderczy grymas. – Jest pan człowiekiem silnym i niepokonanym. Wielki, milczący Afrykanin.

Bandele otworzył mu drzwi. – Był to chyba samochód Joe Goldera.

Tak. I dzięki za urozmaicony pobyt. Serdeczne dzięki.

Co się stało?

Najpierw Peter, potem ta twoja tubylcza śmietanka towarzyska, a teraz ten Golder. Mam nadzieję, że nie masz dla mnie więcej niespodzianek.

Bandele otworzył szeroko oczy. – O, Boże, zapomniałem cię uprzedzić.

Nic nie szkodzi. Dziennikarza podobne wydarzenia powinny właśnie pasjonować. Kłopot w tym, że nie sądzę, aby mój redaktor zechciał wykorzystać ich opis.




14


W domu Faseyiego znów zbliżała się pora lunchu. Dla Bandelego oznaczało to radość żołądka, której nie potrafiłby się oprzeć, bowiem miał to być lunch po przesileniu i matka Faseyiego nie omieszka wykazać się kulinarnym mistrzostwem. I w dodatku nie musiał za to zbyt drogo płacić, słuchał Fasha jednym uchem, w odpowiednich momentach chrząkał lub wzdychał i węszył tylko, czy z kuchni nie dobiegną jakieś zapachy zwiastujące ucztę.

Monika znała procedurę, podała więc coś do picia i zniknęła. Faseyi z trudem doczekał chwili, gdy zamknęły się za nią drzwi, i przyparł Bandelego do muru.

Widziałeś wszystko, prawda? Widziałeś, co się stało? Widziałeś, jak ta kobieta okryła mnie hańbą.

Bandele lekceważąco machnął ręką: – Nie ma o czym mówić. Nikt na to nie zwrócił uwagi.

Co ty opowiadasz! Słuchaj, Bandele, zawsze byłeś wobec mnie szczery, prawda? A co o tym sądzi Kola, i on tam przecież był? – Patrzył na Kolę, ale mówił dalej do Bandelego: – Kola był na tym przyjęciu, prawda?

Nie – odpowiedział stanowczo Kola.

Nie był? Przysiągłbym, że to on zatańczył potem z Moniką.

Nie, to nie ja. – Kola odwrócił się i zaczął rozmawiać z Egbo.

Nie, nie przypominam sobie, żebym tam widział Kolę – oznajmił Bandele.

Chyba sam rozumiesz. Chcę powiedzieć, że wszystko byłoby dla mnie jasne, gdybym, tak jak niektórzy, ożenił się z byle analfabetką londyńską, aby szczycić się posiadaniem białej żony. Powiedz mi uczciwie, czy ja na to wyglądam?

Bandele mruknął coś na temat, że Monika jest całkiem okay.

Więc sam widzisz! Jak ona mogła zrobić mi taki wstyd! Jakby nie znała najprostszych przepisów etykiety.

Słuchaj, Fash... – Ale Faseyi przerwał mu. – Nie chcesz spojrzeć na to z mego punktu widzenia... zaczekaj chwilkę... – Faseyi podszedł do drzwi i zaczął nadsłuchiwać. – Dobra jest. Mama z nią teraz rozmawia. Profesorowa powiedziała, przecież, że na przyszłość nie życzy sobie, aby Monika pojawiała się w jej domu.

Bandele mruknął: – To okropne.

Nareszcie zaczynasz coś rozumieć... Jak można się tak zachowywać w wytwornym towarzystwie. Dlaczego ona to zrobiła? Czasem wydaje mi się, że Monika lekceważy sobie Afrykanów. Nie widzę innych powodów. Czy zachowałaby się w ten sam sposób w domu białego? Czy postąpiłaby tak, gdyby profesor był białym człowiekiem?

Czy widziałeś się już z profesorem? – spytał Bandele.

Jeszcze nie. Ale będę musiał pójść do niego z przeprosinami. Inna rzecz, że to niczego nie naprawi. Czy wiesz, że na przyjęciu był minister? Tak i parę innych osobistości. Oguazor ma ogromne stosunki. Widziałem tam czterech prezesów i kilku generalnych sekretarzy. Po takiej historii, człowiek jest towarzysko wykończony.

Tak, ty na pewno.

Spójrzmy w twarz prawdzie. Uniwersytet jest tylko jednym ze szczebli drabiny. Polityka, przemysł to się liczy. Nie mówiąc już o tych zagranicznych firmach, które szukają nigeryjskich dyrektorów. Kola, jesteś artystą, ale to chyba rozumiesz. Wszystko to są to tylko prowadzące do celu środki.

Kola udał, że nie słyszy.

Wiecie, że całą noc nie spałem. Bardzo jestem rad, że mogliście przyjść. Mamuśka jest bardzo pomocna, pobiegłem po nią skoro świt, ale naprawdę człowiek może rozmawiać tylko z ludźmi tego samego pokolenia. I mamuśka jest zbyt przywiązana do Moniki. Wszystko jej wybacza.

Co na to mówi twoja matka?

Jeszcze się nie wypowiedziała. Chciała najpierw wysłuchać Moniki. Tak jak by druga strona medalu mogła w tym wypadku istnieć.

Chodź, Egbo, wyjdziemy na balkon.

Wyszli zostawiając salon do dyspozycji Faseyi i Bandelego. Egbo po drodze szepnął: – Nigdy nie zrozumiem tego Bandelego. Jak on może z nim wytrzymać?

Mnie o to nie pytaj!

Nie miałem pojęcia, na co się narażam, kiedy zgodziłem się tu przyjść.

Ja tak, i na tym polega mój problem.

To znaczy?

Monika.

Egbo spojrzał na niego i potrząsnął głową. – Aha. Pył kwiatowy leci na oślep.

Odszukałeś tę dziewczynę? – spytał z kolei Kola.

Znikła. Nie wiedziałem, że tak szybko zaczną się wakacje.

Kola roześmiał się: – Nie przypuszczałem nigdy, że cię zobaczę w takim stanie...

Ja też nie – przyznał Egbo. – Widać się starzeję.

Zmienił się wygląd terenu uniwersyteckiego, zmieniły się odgłosy, ruch robił wrażenie niemal zorganizowane, młodzież całymi grupami szła z jednej sali wykładowej do drugiej i wracała do smętnie wyludnionych sypialni. Zamilkły studenckie pisemka, jałowe narośle na młodzieńczej radości życia, które nosząc jakże słuszne tytuły „Robak” lub „Szlam” oburzały nawet najbardziej liberalnych spośród wykładowców, każąc im się zastanawiać, czy nie lepiej by zrobili zajmując się wychowaniem małp w uniwersyteckim Zoo. Niemniej Oguazorowie w imię słusznej sprawy z uśmiechem na ustach pozwalali kilku miłym chłopcom brukać swą obecnością pokrowce poduszek w nadziei, że herbata i sandwicze uszlachetnią choć paru nadających się do nawrócenia wandali. Ale goście wracali do swych powielaczy i jeszcze raz obsmarowywali błotem nienaruszalność swych wychowawców, rozkoszując się bliskim apopleksji stanem napuszonych zwolenników dyscypliny. Potem z nikczemną pokorą odwoływali własne słowa leżąc plackiem przed dziekanem, a wróciwszy do kolegów pysznili się głośno, że powiedzieli, co myślą, i to nie tylko dziekanowi, lecz całemu senatowi. Potem Oguazorowie uznali, że bezpieczniej będzie zapraszać wyłącznie synów ministrów i innych znakomitości. Ale herbata stygła, sandwicze zsychały się, poduszki nie mogły doczekać się zaszczytu zetknięcia z wyróżnionymi tyłkami i pan Oguazor pocieszał żonę mówiąc: „Przecież ci mówiłem, tym chłopcom brak kultury, tek”.

I „Szlam” dalej się rozlewał, „Robak” pełzał, a redaktorzy na próżno czekali na represje, które winny były logicznie nastąpić i przynieść im, dzielnym obrońcom wolności słowa, kanonizację i wzrost popularności bardzo przydatny wobec zbliżających się wyborów do Zarządu Związku. Ale skończyło się na tym, że rektor zaczął okazywać znudzenie, profesorowie zobojętnieli, a studenci opłakiwali utratę „dynamizmu redakcji”. Tablice świeciły wreszcie pustką, już nie tylko nie było na nich widać całek i różniczek, ale także pornograficznych rysunków i kiepskich dowcipów. Znikły natarczywie powtarzane sprośne plotki, opatrzone rysunkami nie pozostawiającymi wątpliwości co do tożsamości bohaterów, acz były to wytwory wyobraźni studentów, stanowiące zemstę za nie odwzajemnione zaloty, będące wyrazem zawodu i złości, jaką wzbudziła obecność na uniwersytecie bab, które żądały uznania swoich praw, a których było o tyle mniej, że nawet, jeśli raz mówiły tak, to sto razy miały przedtem lub potem okazję powiedzieć nie, co oczywiście było ich niekwestionowanym przywilejem, ale w oczach tych, którym się nie powiodło, było niewybaczalną zarozumiałością, którą należało ukarać, posługując się tablicą, sprośnymi rysunkami i pseudodowcipami cierpiących na sraczkę umysłów...

A przecież spośród nich... chwilami trudno w to uwierzyć...

W co?

Przyszło mi na myśl, że przecież pośród nich – mówię o studentach – znajduje się od czasu do czasu potencjalny geniusz.

Nie przemawiaj jak zarozumiały staruch.

Cóż, jestem nim.

Masz trzydzieści jeden lat. Czy to oznacza starość?

Trzydzieści dwa.

Trzydzieści dwa. No to i tak należysz do tego samego pokolenia, co twoi studenci.

Nie ilość lat decyduje o przynależności do tego czy innego pokolenia.

Tak czy owak nie zachowuj się jak weteran zwracający się do swojej starej alma mater.

Kola nagle wstał. – Ten Bandele doprowadza mnie czasem do pasji. Jak on może tyle czasu słuchać bzdur tego bęcwała.

Poczekaj. Daj im się naradzić.

Ale Kola już otworzył balkonowe drzwi odrzucając resztki wyrzutów sumienia.

Faseyi mówił: – Powiadam ci, że to się już na nic nie zda. Sprawy zaszły zbyt daleko, powziąłem ostateczną decyzję. Mamuśkę sprowadziłem tu już tylko po to, by ją o tym powiadomić, bowiem jest szalenie do Moniki przywiązana. Nie chciałem Moniki odsyłać, nie powiadamiając o tym mamuśki.

Kola poczuł, że się cały spocił, nie chciał przyjąć tych słów do wiadomości. Pożałował, że tak długo odkładał swoją decyzję, teraz wszystko wskazywało na to, że ma utorowaną drogę, i odkrył, że nie tego sobie życzył. Nie zależało mu na tym, aby tamten tak się skompromitował, tak głupio wyrzekł się swoich praw do Moniki. Żałował – wielu rzeczy żałował w tym momencie – że Faseyi choć przez chwilę nie zachowuje się jak mężczyzna i nie może rzucić się na niego i go powalić, rzucić z rozmysłem, nie wykręcając się przed sobą jego słabością...

Może należałoby próbować przebłagać Oguazora.

Faseyi zwrócił się w stronę mówiącego, patrząc na Kolę jak na posąg nadziei.

Co masz na myśli, mówiąc o przebłaganiu? – Gwałtowność z jaką odezwał się Bandele, pełna była podejrzliwości. Faseyi jeszcze raz sprawił mu wyraźny zawód.

Kola ma zupełną rację. Chciałem tam już rano pobiec, ale mamuśka powiedziała, że z tym należy poczekać. Choć mnie wydawało się to jedynym rozsądnym wyjściem z sytuacji.

Lepiej daj temu spokój, Fash. Zapomnij o tym wszystkim.

Oguazor nie zapomni – zawołał ostrzegawczo Kola i dalej wałkował temat, by w umyśle rozmówcy nie pozostała najmniejsza wątpliwość.

Oguazor ma pamięć słonia. Już ja go znam. Nigdy czegoś takiego nie zapomni.

Co ty mówisz! – warknął Bandele. – Przecież zgodnie z tym, co twierdzisz, wcale cię tam nie było.

Ale o tym słyszałem.

I na podstawie pogłosek wydajesz sąd?

Faseyi kolejno im się przyjrzał; pełen przekonania, osobisty ton, jakim mówił Kola, sprawiał mu wyraźną satysfakcję. Z wdzięczności poszedł nalać im kolejnego drinka. Bandele Skorzystał z okazji, by szepnąć: – Coś ty sobie znowu wymyślił za zabawę?

Chce się czołgać, to niech się czołga.

Pozwól mu chociaż, żeby samodzielnie powziął decyzję.

A tobie co do tego? Jesteś jego opiekunem?

Bandele spojrzał na niego przewlekle i zimno.

Ale nie powiedział tego, co sobie pomyślał.

Faseyi wrócił z napełnionymi szklankami. – W gruncie rzeczy wszystko zależy od mamuśki. Pech, że tatuś znów wyjechał za granicę. On ich wszystkich zna. Mógłby mi dopomóc.

Bandele odszedł od nich, wyszedł na balkon, do Egbo.

Zaraz powiem mamuśce.

Po co? – spytał Kola. – Znów każe ci poczekać. Idź tam zaraz i będziesz miał to z głowy.

Tak. masz rację. Pójdę... słuchaj, oddaj mi przysługę. Jeśli mamuśka o mnie spyta, powiedz, że musiałem pójść do labo.

Oczywiście. Oczywiście.

I Kolę ogarnęło dość szczególne uczucie, że tak jest lepiej, że powinien wziąć czynny udział w tym, co ma się stać.

W parę minut później pojawiła się Monika. – Jakoś w tym domu stale zostawiają pana samego. Przepraszam.

Nic nie szkodzi. – I nastąpiło niezręczne milczenie.

Dziękuję panu za to, co zrobił pan na tamtym przyjęciu.

Proszę... proszę mi tak po brytyjsku nie dziękować. .

Ależ ja naprawdę dziękuję.

Wiem. Chodzi mi o to, że są rzeczy, za które nie należy mówić dziękuję.

Nie wiem jakie.

Bo panią nieodpowiednio wychowano.

Napije się pan czegoś?

Nie, dziękuję... Mój przyjaciel, dziennikarz, kazał pani przekazać wyrazy głębokiego oddania. Nazwał panią Nieznanym Żołnierzem Cmentarza Oguazorów.

Lepiej niech pan tego nie mówi przy Ayo.

Jeśli mi się tak spodoba, powiem mu to prosto w oczy.

Lepiej nie. – Monika przez chwilę milczała. – Jak obraz?

Wkrótce go skończę. Chyba powieszę go na wystawie Sekoniego, ten jeden mój obraz.

Tylko ten jeden?

Tak. Ta wystawa jest wystawą Sekoniego, ale nie widzę odpowiedniejszej okazji, by pokazać to, co dotąd zrobiłem najważniejszego.

Często widzę, jak przychodzi pan po Usaye, ale nigdy nie przyszło panu na myśl zajrzeć do nas.

Cóż, to ona była mi potrzebna.

A my nie. Przynajmniej jest pan szczery.

W przyszłym tygodniu będą gotowe jej okulary.

Dziękuję. Było to bardzo uprzejmie z pana strony, że zadał pan sobie tyle trudu.

Znów pani dziękuje. A tymczasem jedyną moją zasługą jest eksploatacja tej biednej dziewczyny dla mojej pracy.

Oczywiście, teraz sobie przypomniałam. Lubi pan odrzucać dobroć i... jak pan to wtedy nazwał?... aha, wszystkie puszyste emocje.

Ależ mówię prawdę. Pozowała mi wiele, wiele godzin.

W porządku, nie będę się kłócić. Dziękuję za zaprowadzenie jej do optyka, obojętnie z jakich powodów pan to uczynił.

Znów stali przy oknie, znów zapadło kłopotliwe milczenie. Niedaleko pnia drzewa bawiła się na podwórzu Usaye tuż pod sznurem pełnym bieli i koronek i wzorzystych bluzek.

Nie wiem, jak się to dzieje – powiedziała Monika – ale w końcu zawsze muszę mu zrobić jakiś kawał.

Tak pani naprawdę uważa?

Przecież rozumiem jego uczucia. Więc chyba zachowuję się głupio.

Naprawdę tak pani myśli?

Tak. Byłam wśród przyjaciół mego męża. W jego środowisku. Nie miałam prawa dyskredytować go w ten sposób.

To sprawa do dyskusji.

Co?

Że to było środowisko pani męża. Że to, co pani widziała jest naszym środowiskiem, społecznością, do której należymy. Wyłącznie to miałem na myśli. Jeśli chodzi o pani zachowanie, może o nim decydować tylko pani sama, no i on, prawda?

Tak. Ale moja teściowa jest niezwykle dobra. Bardzo ją kocham. Naprawdę. Nie może pan sobie wyobrazić, jak jesteśmy sobie bliskie. I w gruncie rzeczy zbyt rzadko do nas przychodzi. Gdyby Ayo jej nie błagał, nie zaglądałaby nigdy.

Co ona o tym sądzi?

Monika zastanawiała się chwilę i Kola powiedział: – Przepraszam, może nie powinienem był pytać...

Tak. Zastanawiałam się, czy w ogóle powinnam z panem o tym rozmawiać. Ale mogę panu powiedzieć. Ona uważa, że powinnam się z Ayo rozstać.

Kola odwrócił głowę.

To pana zgorszyło? Mówi to już nie po raz pierwszy. I kiedy się nad tym uczciwie zastanawiam, cóż, też uważam, że chyba ma rację. To by było logiczne. Ostatecznie krańcowo odmiennie zapatrujemy się niemal na wszystko, a żadne z nas nie potrafi się zmienić.

Poczuła niepokój, bo Kola nie odzywał się. – Pan się jednak zgorszył. Czy dlatego, że tak uważa jego własna matka... ? Przepraszam, to naprawdę jest niewłaściwe. Nie powinniśmy o tym w ogóle rozmawiać.

Z balkonu powrócili Bandele i Egbo. – Cóż, nie wierzę ci – mówił Egbo.

Przysięgam ci, że gdybym ją nawet spotkał, tobym jej nie poznał. Kiedy przyniosła ten liścik było już ciemno.

Przecież ci ją opisałem. Musisz wiedzieć, o którą z twoich studentek chodzi.

Nie wiem. Wszystkie wyglądają tak samo. Nie odróżniam ich.

Egbo odwołał się do Koli. – Wytłumacz mu, że wcale nie chcę jej uwieść, a nawet jeślibym chciał, to nie jego sprawa. Dlaczego nie chce mi podać jej nazwiska?

A zna je?

To mu właśnie usiłuję wytłumaczyć. Nie znam tej dziewczyny.

W porządku. Podaj mi nazwiska wszystkich dziewcząt, które chodzą na twoje wykłady.

Kola roześmiał się: – Czy musi to zrobić zaraz, natychmiast?

A Bandele dorzucił: – Kiedy stąd wyjdziemy, pójdziemy do mego gabinetu. I dam ci listę.

Ile ich jest?

W ogóle?

Słuchaczek drugiego roku.

Nie wiem. Uczciwie nie wiem.

Może masz ich referaty. Poznałbym jej pismo.

Może. Poszukam w gabinecie. Sam sobie jesteś winien. Trzeba się było spytać, jak się nazywa.

Sądziłem, że kiedy zechcę, będę się mógł tego od ciebie dowiedzieć, nie nalegałem więc.

Nagle otworzyły się drzwi od kuchni. Pani Faseyi obrzuciła wzrokiem salon i wyjrzała na taras. – Usłyszałam warkot samochodu. To chyba on odjechał?

Monika rozejrzała się po pokoju, dopiero teraz uświadomiwszy sobie nieobecność Faseyiego. Spojrzała na Bandelego: – Myślałam, że wyszedł z tobą na taras.

Nie, zostawiłem go tutaj z Kolą – odparł Bandele.

I Kola czując, że Bandele rzucił mu wyzwanie, odpowiedział: – Och tak, ale miał coś pilnego do wykończenia w laboratorium. Powiedział, że zaraz wróci.

Pani Faseyi przypominała ogiera, czarnego ogiera, jej czerń stanowiła solidny osobny wymiar. Należała do gatunku pięknych posągów, wyzywająca jak spięty w galopie rasowy koń atakujący Durbar. Prychnęła z niedowierzaniem, prychnięcie to wyrażało równocześnie zdziwienie, że usiłuje się ją oszukać tak przejrzystym kłamstwem.

Jest pan przyjacielem Ayo, ale którym?

Mamo, to Kola.

Napadła na niego z gniewem. – A więc to pan jest tym zbrodniarzem, który wzgardził moją kuchnią. I wszystko wskazuje na to, że jest pan w dodatku kłamcą. Ayo poszedł do labo, tak? Do jakiego labo? Do salonowego laboratorium Oguazorów?

Bardzo przepraszam za tamten dzień, pani Faseyi. Postaram się to nadrobić.

I sądzi pan, że po tym, jak wzgardził pan moim obiadem, jeszcze raz pana czymś poczęstuję?

O pani, pokornie stwierdzam, że zasłużyłem na najgorszą karę.

Syn poinformował mnie o pana przyjściu. A kiedy lunch był gotów, pan znikł. Co się stało?

Byłem... Ja... trudno mi to wytłumaczyć. Nagle przyszedł mi do głowy pewien pomysł dotyczący czegoś, nad czym pracuję...

Tak, Monika opowiedziała mi o pańskim obrazie. Ale co to ma wspólnego z pogardliwym stosunkiem do mojej kuchni?

Kola zaczął się czuć poważnie winny potwornej zbrodni: – Strasznie panią przepraszam, pani Faseyi, chciałem tylko pobiec do pracowni i zaraz wrócić, ale straciłem poczucie czasu...

Straciłem poczucie czasu! Ach tak! Wy, artyści, uważacie, że wszystko wam wolno! Straciłem poczucie czasu!

Monika spróbowała przyjść mu z pomocą. – Mamo, wprawiasz tego biedaka w zakłopotanie.

Zasłużył na to. I mam nadzieję, że jest mu przynajmniej wstyd.

Bardzo mi wstyd, proszę pani. Zapewniam panią, że...

Nie zgadzam się, aby czyjeś dziwactwa kolidowały z moimi obiadami. Jeśli ktoś chce być ekscentrykiem, niech zamieszka w Chelsea. [Chelsea — dzielnica Londynu, w której mieszkają artyści (przyp. tłum.).]

Monika pociągnęła ją za rękę. – No, mamo, wystarczy. Kola już nigdy tego nie zrobi, prawda Kola?

Nie, nigdy, przysięgam! – skwapliwie zawołał Kola.

Chodź, mamo, zobaczymy, czy obiad już gotów. Bandele, wytłumacz Koli, że mama tylko udaje taką groźną, bo on znów gotów uciec.

Jak to udaję? – Ale pani Faseyi pozwoliła się wyprowadzić.

Kola stał oszołomiony, a Bandele wsunął mu w rękę szklankę.

Napij się i odpręż. Już po wszystkim.

Co ja takiego zrobiłem?

Musiałeś przejść przez tę próbę ogniową. Ona już taka jest.

Ależ ta kobieta była naprawdę rozwścieczona.

Zawsze, kiedy kogoś widzi po raz pierwszy, wynajduje jakiś casus belli. A szczególnie wówczas, gdy sądzi, że ten ktoś jest przyjacielem Ayo.

Nie brak temu ironii.

Cóż, ostatecznie skłamałeś dla niego, prawda? Choć może to i nie było kłamstwo. Bo nawet dziecko zorientowałoby się, że nie mówisz prawdy.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Czekam, abyś mi to wytłumaczył.

Słuchaj! Jesteś jego dziadkiem czy co?

Jestem pewien, że gdybyś chciał, umiałbyś skłamać w sposób bardziej przekonywający.

Przestań!

Dlaczego wtrącasz się i nie pozwalasz, aby tych dwoje na własną rękę uporało się ze swoimi problemami?

Pani Faseyi wróciwszy z dymiącymi półmiskami nawet na nich nie spojrzała; za nią weszła, protestując głośno, Monika.

Mamo, poczekajmy trochę na Ayo.

Nonsens. Hej, panie! – Kola podskoczył. – Czy pański przyjaciel prosił, abyśmy na niego poczekali?

Kola zaczął coś bełkotać.

Sama widzisz. Na pewno zajada już lunch z profesorem i tą jego małżonką.

Kola mówił, że Ayo poszedł do labo.

Pani Faseyi roześmiała się głośno. – Mężczyźni moją dość szczególne poczucie honoru. – Wyszła i wróciła z resztą potraw.

Ci. jego lojalni przyjaciele uważają widać, że nie znam Ayo. Cóż, jestem tylko jego matką. No, chodźcie, chodźcie. Siadajcie, gdzie kto chce. – Monika zauważyła zwracając się do Koli: – Lepiej niech się pan szybko zabiera do jedzenia i je z apetytem.

Mój syn wyrobił mi okropną opinię – ciągnęła pani Faseyi, – Choćby dziś, co ja tu właściwie robię? Ile razy spotykam kogoś z jego przyjaciół, boję się, że muszą sobie myśleć: „ta kobieta nie pozwala swemu synowi żyć własnym życiem”. A to nieprawda. Tyle że on bez przerwy o mnie mówi.

Jest do pani niezwykle przywiązany – zauważył Bandele.

Przywiązany? Dlaczego? Byłby wyrodnym synem, gdyby nie do mnie nie czuł, ale to uważamy za coś naturalnego. A czy jest do mnie szczególnie przywiązany to zupełnie inna sprawa. To ja jestem przywiązana do Moni, choćbym nie musiała. Ale naprawdę przywiązałam się do tej niemądrej dziewczyny, bo czasem bywa naprawdę niemądra. I zależy mi, żeby była szczęśliwa.

Monika stropiła się, jakby wiedziała, co nastąpi. Szepnęła, że schowała coś do zjedzenia dla Usaye, i wstała od stołu.

Gdyby mi na niej nie zależało, dalej załagadzałabym ich spory. A ja mówię jej: odejdź i poszukaj szczęścia gdzie indziej, nie znajdziesz go przy moim synu.

Bandele, Egbo, a przede wszystkim Kola siedzieli z minami wypatroszonych ryb zastanawiając się, czy ona to mówi naprawdę serio.

Wybuchnęła głośnym śmiechem i spytała wyzywająco: – No co, macie zgorszone miny? Czyż nie wiecie, że rozbite małżeństwo jest czymś najnaturalniejszym pod słońcem. Powinnam coś na ten temat wiedzieć, ale może uważacie, że dlatego właśnie nie powinnam dawać żadnych rad. Ale nie lubię niepotrzebnego sentymentalizmu.

Czy to tylko sentymentalizm, pani Faseyi? – spytał Bandele.

A cóż by innego? Młody człowieku, z ojcem Ayo rozstałam się dwanaście, nie... piętnaście lat temu. Wiem, kiedy małżeństwo opiera się tylko na fałszywym sentymentalizmie.

Nakładała właśnie następne danie Koli i zawahała się chwilkę. – To jest ostro przyprawione, ale nie znoszę Nigeryjczyków, którzy nie uznają pieprzu! – i z rozmyślną złośliwością dosypała go jeszcze. Podsunęła półmisek Bandelemu, a potem przyjrzała mu się i nakładając mu potrawę, każdym ruchem łyżki podkreślała swoje słowa:

Pan uważa, że mnie to za mało obeszło, tak?

Nie, nie. Ale jestem pewien, że gdyby powiedziała pani Ayo, że musi swoje małżeństwo ocalić, toby pani posłuchał.

Nie. Chce pan powiedzieć, że posłuchałby mnie, gdybym mu nie pozwoliła odesłać Moniki.

No tak – zgodził się Bandele. – Na to samo wychodzi.

Nie, młody człowieku, to nie to samo. Tak, to prawda, gdybym chciała, by Monika została, a nawiasem mówiąc, bardzo chcę, toby została, ale co to ma wspólnego z ich małżeństwem? Lepiej, żeby rozeszli się teraz, póki nie ma dzieci, które by im skomplikowały życie. Więc powiem Ayo to, co mu zawsze mówiłam: musisz sam powziąć decyzję. Musisz postąpić tak, jak uznasz za stosowne. To samo napisałam mu, gdy dał mi znać, że chciałby się ożenić z białą dziewczyną A ponieważ wiem, co postanowi, zatem ostrzegłam Moni, aby była na to przygotowana.

Dawniej Kola nie ośmieliłby się podnieść wzroku. Teraz przyjrzał się ich domowi, zdziwiony, że nie odczuwa radości. Nie oczekiwał podobnej wypowiedzi. Kiedy Monika powtórzyła mu słowa matki, myślał, że przemawiało przez nią rozgoryczenie. A teraz, słuchając jej bezpośrednio, musiał wytworzyć sobie zupełnie inny obraz.

Czy pański przyjaciel jest żonaty? Bo wiem, że pan nie. – Pani Faseyi zwróciła się do Bandelego.

Kola przyjrzał się jej podejrzliwie, ale ona naprawdę chciała wiedzieć. – Jest pan żonaty? – zwróciła się wprost do niego.

Nie.

Może ma pan dzieci?

Także nie.

No, nie musi pan przybierać takiej cnotliwej miny. Pewnie zwyczajnie wie pan, co w tym celu należy zrobić. Zbyt wielu młodych ludzi albo nie wie, albo o to nie dba.

Wróciła Monika. – Czy nie było tu Usaye?

Chodź i siadaj. I ty, i twój mąż zostawiacie waszych gości samych i oczekujecie, że ja się nimi zajmę. Za co mnie uważacie? Za waszego kamerdynera?

Monika odprężyła się i usiadła pytając: – Czy mama dalej gra rolę twardego babsztyla?

Najwyższy czas, żebyś i ty trochę stwardniała. Czy wiecie, że ta niemądra dziewczyna w tydzień po przyjeździe omal nie uciekła do domu? Wyszłam im na spotkanie na okręt i zobaczyłam ją, jak opiera się o ramię Ayo, trochę przerażona tą całą obcością. Ja też czasem zachowuję się niemądrze i wiecie, co zrobiłam? Rozpłakałam się. Ale Moni tego nie zrozumiała, myślała, że jestem niezadowolona czy coś w tym rodzaju. Że mi się nie spodobała. Te białe dziewczyny bywają głupiutkie ponad wszelkie wyobrażenie.

Patrząc na Monikę Kola spytał, nie dbając, jakie wnioski wyciągnie z tego Bandele. – Nazywa ją pani Moni, czy to jest pani pomysł?

A czyjże by? Może mego syna? Ma nie więcej wyobraźni niż jego ojciec. Tak, można by przypuścić, że od początku nazwał ją Moni, nie mamy przecież piękniejszego imienia. Ale skąd, mówi do niej: „złotko”. A mnie nazywa mamuśką.

Cóż, nie może mu pani brać za złe tego przyzwyczajenia z dzieciństwa – zauważył Bandele.

Z dzieciństwa? Jako dziecko nigdy tak do mnie nie mówił. Nauczył się tego w Anglii. A w dodatku mówi tak do mnie tylko w czyjejś obecności. Dlaczego? Może mi pan to wytłumaczy.

Kola spostrzegł się, że nie szuka usprawiedliwienia, że chciałby tylko narzucić zrzeczenie praw, przekazanie aktu własności. Nie szukał nawet oczyszczenia, bowiem to zakładałoby, że ma zaistnieć przewód sądowy zakończony uniewinnieniem. Zapragnął nagle móc działać na oślep, walczyć z równym przeciwnikiem, współzawodniczyć z kimś, kto bardzo nie chce przegrać. Poczuł niesmak w ustach i wkrótce odkrył, że dotyczy on także i Moniki, że zaczyna nią pogardzać za jej brak rozeznania; że jej zbrodnia, polegająca na nieumiejętności osądu, staje się z wolna czymś gorszym niż samoprzekreślenie Faseyiego. Co ona w nim jednak widziała? Zdał sobie nagle sprawę, że przecież musiały być między nimi miłosne rozmowy i zaklęcia... no i sam akt miłosny...

Co się stało? – spytał z bardzo bliska glos Moniki. – Zapewniam pana, że to kurczę już od dawna nie żyje. Nie ma po co go tak sztyletować.

Czy z jego zachowania można było poznać, co czuje? Jeśli zauważył to Bandele, na pewno to źle zinterpretował. Nie mógł znać prawdy, nie mógł wiedzieć, jak wygląda obecnie jego stan umysłu...

Pani Faseyi mówiła dalej. – Wróci do domu i będzie oczekiwał, że ta biedulka okaże mu pełną wyrozumiałość. „Złotko, zaprosili mnie na lunch, byłoby niegrzecznie im odmówić... och, wpadłem tam tylko na chwilkę wracając z labo... ”

Uczucia Koli zmieniły się już niemal całkowicie i Kola zastanawiał się, czy pani Faseyi dowie się kiedyś, co zrobiła zbytnio obciążając w swej nieświadomości jedną szalę wagi, obciążając ją do tego stopnia, że postawa Faseyiego zaczęła rzutować na jego bliskich, że wszystko, czego się dotknął, zaczęło nosić w jego, Koli, oczach piętno podobnej bezpłodności. Teraz Kola spojrzał na Monikę innym wzrokiem... czy chodziło jej o zobaczenie Afryki? Czy pokochała w Faseyim własne marzenie, i słońce, i osławiony uśmiech, i osławioną niewyczerpaną witalność?... Uczucia męża Kola osądzał bezlitośnie, bez żadnych okoliczności łagodzących, prestiż związany z posiadaniem białej żony, tak, głównie musiało mu chodzić o prestiż, ale czemu, czemu tak mu na tym zależało? Wszyscy twierdzili, że Faseyi jest wybitnym fachowcem, koledzy w szpitalu odnosili się do jego umiejętności z pełnym szacunkiem, więc dlaczego, dlaczego?

I nagle przypomniał mu się początek lunchu, Monika siedziała ze skrzyżowanymi na piersi rękami, schylała głowę i zachwyt Koli przerwał głos pani Faseyi: „Proszę cię, proszę, daruj nam modlitwę, odmówisz ją, jak będziecie tylko we dwoje z mężem”.

Kola wyszedł z poczuciem klęski i nie potrafiłby powiedzieć, czego by właściwie sobie życzył, wiedział tylko, że czuje urazę do Moniki za to, że w jakiś sposób została także skalana. Wróciwszy do pracowni posadził na stołku Usaye i wyjął pędzle. Tak, to, co czuł, oznaczało zdradę. Choć nie zamienili ani słowa, czuł, że zdradził Monikę.

Usaye, błagam cię, siedź spokojnie.

Ale Usaye tego popołudnia wierciła się bez przerwy, schylając ciągle głowę, by przyglądać się jedwabnym frędzlom sukni, jaka została specjalnie uszyta dla służebnic Obaluwaiye. – Usaye, proszę cię... – Ale sam także nie mógł z siebie wykrzesać entuzjazmu i wkrótce ją zwolnił. Nie od razu wyszła z pracowni, krążyła wśród sztalug, pakując nos w każdy przedmiot, któremu usiłowała się przyjrzeć. Drzwi otworzyły się powoli i wszedł Joe Golder.

Zobaczyłem przed domem twój samochód.

Właź.

Nie pracujesz? Ledwie żyję, wracam z próby wakacyjnego koncertu. Będziesz tu jeszcze wtedy?

Nigdzie się nie wybieram.

Nie uważasz, że ten obóz dużo zyskał? Studenci się rozjechali. Wszystkie budynki są rozkosznie puste.

Tak, trochę tu spokojniej.

Kiedy rozjadą się wykładowcy, szczęście będzie pełne.

Cóż, możliwe.

Masz jakieś kłopoty? Jesteś wyraźnie roztargniony.

Ależ uważam, mów.

Jestem zdania, że te uniwersytety, gdzie się równocześnie mieszka, istnieją naprawdę tylko przez te parę miesięcy w roku, kiedy ich mury pustoszeją. Wtedy naprawdę warto w nich przebywać. Ładny paradoks, co?

Tak.

Golder zniżył głos. – Dla mnie tak jest dużo lepiej. Kiedy teren uniwersytecki pustoszeje, mam mniej pokus. Wielki Boże, rok akademicki to dla mnie piekło! Piekło!

Kola miał się na baczności. Nie czuł się na siłach, by podnosić Joe Goldera na duchu podczas jednego z jego powtarzających się co jakiś czas ataków depresji, nienawiści do samego siebie i fizycznego poniżenia. Znał każde ze stadiów tej choroby. Joe Golder podczas pozowania załamywał się nagle i zaczynał bezwstydnie, bez skrępowania szlochać. Kiedyś powiedział: „powinieneś mnie namalować jako jedno z tych indyjskich hermafrodycznych bóstw”. Kola roześmiał się i odpowiedział: „Pewnie się zdziwisz, ale i my mamy parę takich bóstw. Częściowo są kobietami, a częściowo mężczyznami”. Ale Golder pokręcił głową: „Nie, u waszych bóstw jest to bardziej sprecyzowane, zupełnie jak by to sobie z góry ustaliły, a tylko kronikarze nie bardzo wiedzieli, co z tym począć. I kiedy rzeźbicie je, wyglądają silnie, po męsku. Nawet czysto kobiece bóstwa tak wyglądają. A indyjscy bożkowie są naprawdę hermafrodytami, ani to kobiety, ani mężczyźni”. I na twarzy Goldera pojawił się dziki grymas, wyraz udręki, którą Kola na próżno usiłował utrwalić na płótnie i Golder z gniewem i nienawiścią do samego siebie wrzeszczał: „Boże, jakież one są wstrętne, wstrętne!”

Skulony na stołku jak ułomna dusza, Joe Golder zaczynał się wypłakiwać.

Joe poznał mękę zjadających nerwy rozmów, kiedy podczas seminariów z obojętną miną, ale próbując znaleźć wyznawców własnego kultu, mówił coś na temat swego pożądania, wspominał o „Raporcie Walfendena” i jak jastrząb wypatrywał reakcji. Posiadał także album indyjskiego malarstwa. Kiedy zapraszał studentów na herbatę, pokazywał go im i obserwował ich twarze, gdy zastanawiali się, czy oglądają kobietę czy mężczyznę? Pożyczał im „Życie” Niżyńskiego. We wszystkich kinach wyświetlano indyjskie filmy i Joe Golder, który nienawidził tych tandetnych, nędznych imitacji banalności Hollywoodu zabierał do kina swych studentów.

I zawsze któryś z nich zauważał: – Jakich oni mają pięknych aktorów!

Tak uważasz? – pytał Joe Golder. – Podoba ci się ten rodzaj urody?

Jeszcze jak. Dużo dałbym, żeby tak wyglądać!

A nie sądzisz, że ten bohater jest zbyt zniewieściały, zbyt przypomina kobietę?

Może. Jest aż nazbyt piękny.

A mimo to chciałbyś tak wyglądać?

No ba! Co by w tym było złego?

Czasami – mówił Joe Golder – zastanawiam się, czy ich bogowie upodobnili się do ludzi, czy ludzie do bogów. Cóż, bogom to nic nie szkodzi, ale ty, gdybyś tak wyglądał, toby się na ciebie gotowi rzucać. Chcę powiedzieć, że inni mężczyźni staraliby się cię uwieść.

Bo uważaliby mnie za kobietę?

Tak i nie. Są tacy, którym to nie robi różnicy.

Chyba wariaci?

Stale od nowa zawiedziony, że pragnienie piękna i urody było tylko kolejną estetyczną deformacją kolejnego studenta, Joe Golder włóczył się nocą po terenie uniwersyteckim lub po miejskich dansingach, gdzie często kołyszące się opięte ciasno dżinsami biodra jakiegoś opryszka, jego upomadowane włosy i umyślnie leniwie opadające powieki wprowadzały go w błąd i potem u siebie w domu dostawał straszne cięgi od śmiertelnie oburzonego zbira i nie śmiał nawet wzywać policji.

Raz zaczął go szantażować własny służący, pobiegł więc w rozpaczy do adwokata, który nakazał mu nie zwracać najmniejszej uwagi na groźby i sprawnie zmusił szantażystę, by w poszukiwaniu bezpieczeństwa wrócił spiesznie do swego rodzinnego miasteczka.

Joe Golder zapraszał chłopców na sherry i recitale i niby to przypadkowo trącał kolanem, błagając o wzajemność.

A kiedy ogarniało go zbyt silne pożądanie, a obawiał się konsekwencji nieudanych prób podboju, Joe Golder biegł do biblioteki uniwersyteckiej. Tam mógł się im przyglądać i nimi pogardzać. Kimże oni są, mawiał, robactwem, pędrakami. Napełniali głowy wiadomościami, brylowali nimi, ale to ich nie zmieniało, zachowywali się jak pojedyncza prosta kiszka karalucha, mieszali wiadomości ze śliną i wypluwali je prosto w twarz egzaminującego profesora. Golder nimi pogardzał, nie pogardzał jednak ich ciałami, stał więc w podręcznej bibliotece, patrzył, jak wchodzą, przyglądał się ich odbiciom na błyszczącej posadzce, zachwycał ich urodą, oddawał się jej we władzę i tylko, gdy już się nią przesycił, czuł się względnie bezpiecznie, niemal uleczony z fascynacji. Z podłogi biła w niego ich zmysłowość i ich szyderstwo, na podłodze widział odbicie własnych fantasmagorii, a kiedyś powiedział, że tak jak w kryształowej kuli widzi w niej swoje przeznaczenie. Kiedy chłopców było wielu, czuł się bezpieczny, jego zmysły nie wiedziały, w którą stronę się skierować, i pożądanie z wolna zamierało. Joe Golder stał w bibliotece patrząc na wielkie tomy encyklopedii, przyglądając się nogom w szortach, śliniąc się na widok czerni, aż wreszcie zaczynało mu się kręcić w głowie, czuł mdłości i po trochu wracał do siebie.

Joe Golder, wcielona brzydota przykucnięta na stołku, zwierzał się: – Czy pamiętasz jak po raz pierwszy zaprosiłem cię na drinka? Tego popołudnia, kiedy...

Jakże by Kola mógł o tym zapomnieć? Wszedłszy do mieszkania zdziwił się, że Joe leży nago na kanapie, okryty tylko maleńkim ręczniczkiem, i udaje, że czyta „Pokój Gioyanniego”.

Okropny upał, prawda? Która to godzina? Właśnie chciałem się wykąpać?

Ale Kola przechodząc pod domem widział Joego na balkonie i Joe był wówczas ubrany. Teraz wstał, ręcznik upadł na ziemię i widać było jego nieobrzezaną nagość. Kola podszedł do kominka i zauważył: „Nie wiedziałem, że w tych mieszkaniach są kominki”. Joe Golder jeszcze parę razy ponowił takie próby, wreszcie dał spokój i mogli się zaprzyjaźnić. I on jeden zgadzał się pozować całkiem nago. Miał sprężyste, naprawdę piękne ciało. „Widzisz – mówił – moje ciało jest całkowicie murzyńskie; to jakaś okrutna perwersyjność sprawiła, że jestem biały”. I nagle zrywał się z miejsca i podbiegał, by spojrzeć na pierwsze pociągnięcie pędzla. „Na litość boską, maluj mnie czarną farbą. Zrób ze mnie najczarniejszego czarnego twojego panteonu”.

W gruncie rzeczy przyszedłem tu – oświadczył Joe Golder – by wypytać się o prace Sekoniego. Wiesz, że chcę nabyć „Zapaśnika”.

Wkrótce już urządzę wystawę jego rzeźb. Z Lagos ma przyjechać pewien facet, aby mi pomóc wycenić; pieniądze dostanie żona.

Był żonaty?

Tak. Ale było to już dawno temu.

Miał dzieci?

Jedno.

Nigdy bym tego nie przypuścił.

Jeśli mi się to uda, urządzę wystawę tak, aby otwarcie nastąpiło w dzień twojego koncertu. Może nawet uda mi się ją urządzić w foyer teatru.

Joe Golder zachwycił się tym pomysłem.

Przy „Zapaśniku” umieszczę kartkę, że już został sprzedany, ale zabierzesz go sobie dopiero po zamknięciu wystawy.

Dobrze. Dziękuję ci, Kola. To wspaniała myśl, aby wystawa miała miejsce w teatrze, wspaniała!

Drzwi znów otworzyły się, wszedł Bandele i Kola jeszcze raz przyjął obronną postawę, a właściwie zaczął się zachowywać wręcz wojowniczo.

Jeśli przychodzisz tu, by...

Bandele zasłonił się trzymaną w ręku książką. – Przyszedłem szukając odrobiny spokoju. Simi odkryła, że Egbo jest w mieście. Zastaliśmy ją w domu wróciwszy od Faseyich.

Kola gwizdnął. – Czy wie już o tamtej dziewczynie?

Nie czekałem, aby się tego dowiedzieć.




15


Władza... i Kola odkrył, że myśli o tym, co powiedział Egbo. Bowiem Egbo, wymawiając to słowo, wymówił je tak, jak by chodziło o doświadczenie, i Kola często czuł, że choćby tylko z tego powodu, nie mówiąc już o innych, on i Egbo powinni się znaleźć każdy na miejscu tego drugiego. Niespokojnie, zbyt niespokojnie, aby móc w pełni tego zakosztować, czuł w dłoniach władzę, czuł jej świadomość, czuł możność przekształcania świata, i wówczas zrozumiał, że nieważne z czego, chodzi o to, by coś tworzyć, czy to na płótnie, czy z ludzkiego materiału, że na tym polega proces życia, i nawiedził go strach przed spełnieniem. I na tym polegał następny paradoks, że uczciwie nie śmiał szukać spełnienia. Do jego ramienia przymocowane były niewidzialne hamulce. Jakie to dla Egbo typowe, że zaproponował sam, iż wraz z nim wróci po Noego, Egbo bowiem nie wahał się ścigać tego, co się wymyka, i nigdy, nawet w ich częstych błahych dyskusjach, nie usiłował niczego precyzować. Charakterystycznym dla zmagań Egbo ze światem było właśnie to, że doświadczenie doprowadziło go do wypowiedzenia zgody, że przedtem niczego nie formułował. A Sekoni, istniał przecież także Sekoni i jego nagła eksplozja talentu, czyli umiejętności sprawowania władzy, choć właściwie, gdy Kola spojrzał wstecz, stwierdził, że nie stało się to wcale tak nagle. Bowiem czyż dzieło rąk ludzkich może być ważniejsze niż sam fakt objawienia się w człowieku twórczych sił? Z opóźnieniem Kola rozpoznał, skąd zrodził się „Zapaśnik”, przypomniał sobie, dawną bardzo, rozpoczętą oczywiście przez Egbo, bójkę w klubie Mayomi. Egbo okazywał tej nocy specjalną drażliwość. Musiał pomyśleć o czymś, co wprawiło go w czarny nastrój, i zaczął zachowywać się jak przysłowiowy lis w bajkach: – Zbrukałeś mi wodę! – Co, nie ty? – W takim razie był to twój ojciec! – wystarczał najsłabszy pretekst. Tym razem dostarczył go kelner, wygłaszając parę niedwuznacznych komentarzy, że wszystkie krzesła ułożono już w jeden stos, wszyscy goście wyszli i tylko ich stolik siedział w milczeniu, choć kelnerzy marzyli już, aby wrócić do domu i iść spać. A oni siedzieli dalej, nie pijąc, nie ruszając się, nawet nie rozmawiając. Nikt nie wiedział, jak bójka się zaczęła, ale gdy zuchwały kelner zbliżył się do Egbo, ten podstawił mu nogę. W ciągu sekundy noc zamieniła się w chaos. Bandele siedział obojętnie, aż portier, masywny wykidajło w ciasnych dżinsach, zwalił się na niego niby to przypadkiem i Bandele wyleciał jak z katapulty, trafił w stos krzeseł i one zagrzebały go i zasłoniły. Zbir – nazywał się Okonje – chełpliwie odwrócił się w stronę Koli, który pogroził mu butelką, marząc o tym, by jak najszybciej pojawiła się policja i uwolniła ich od obowiązku samoobrony. Ale nagle Okonje znalazł się na ziemi. Nie wiadomo dlaczego, bez widocznego powodu, Okonje znalazł się na ziemi. I zobaczyli, że spośród rumowiska krzeseł wydobyły się dwa dziwne przedmioty, niby dwie konopne pętle, wystrzępione na oko z obu stron, i chwyciły Okonje za nogi. A potem szybkimi ruchami zaczęły go związywać. Jeden koniec wsunął się pod ramię zbira i owinął wokół jego gardła. Drugi chwycił go za kolano i przywiązał udo do piersi. Okonje leżał w groteskowej pozycji jak zasuszone ciało Maorysa, kwiczał jak prowadzona na rzeź, związana Świnia. Nawet Egbo na ten widok przerwał walkę. Reszty Bandelego nie było widać, można by przypuścić, że Okonje związuje się sam. Coś pociągnęło go szybko w stronę stosu krzeseł, jechał na pośladkach, jak to robi pies tarzając się w odchodach, aż znalazł się tuż koło kopca. Po trochu ścięgna znikły pod zadowoloną skórą... i Sekoni zaczął krążyć wokół pojmanego zbira uderzony jego wyglądem. Wpatrywał się w ręce Bandelego, obserwując malujący się na nich wizerunek napięcia, a tymczasem Kola i Egbo ostrożnie rozbierali katafalk z żelaznych prętów.

Sekoni przeszedł wszystkie stadia niedowierzania, napięcia i zachwytu, a wreszcie odebrało mu mowę i wpadł w stan pogodnego otępienia. Bójka ta miała miejsce na wiele lat przed powstaniem „Zapaśnika”, tuż przed ich wyjazdem z kraju, kiedy to rozproszyli się w Świecie Zachodu i dopiero teraz Kola przypomniał sobie, czemu napięcie wyrzeźbionego ciała wydało mu się równocześnie czymś znajomym i obcym... Ale Sekoni przechował w sobie ten obraz, aż wybuchł on z niego w pozornie zupełnie innej formie, pełnej bólu i litości. Zaciemniając własną tożsamość.

Więc może, o ile ostatni przebłysk intuicji nie zawiedzie i obraz zostanie wreszcie skończony, Kola zawiesi go na wystawie Sekoniego... „jeśli uda nam się stąd wrócić cało i zdrowo”, powiedział wyrażając głośno myśl, która zaczęła tłuc się po głowie Egbo.

Zabłądzili bowiem. Wczesnym popołudniem zaczął padać deszcz i zatarł wszystkie ślady, zasłonił lub wręcz zmył z powierzchni ziemi chaty i stragany. W osiedlach nad laguną woda szybko unosi się do góry, zakrywając roślinność i plugawiąc zapasy czystej wody, choćby umieszczono je w najwyższych półkach tuż pod krokwiami.

Na powierzchnię wody wyskakiwały czerepy, wypolerowane z zewnątrz sadzą, a wewnątrz splugawione zbitą masą ścierwa składanych na ofiarę kogutów, monet i oliwy – było tak jakby zazdrosne morze wytrysło z wnętrzności ziemi zmiatając po drodze dary składane pośledniejszym bóstwom i oczyszczone trzciny śpiących rogóżek... Kola i Egbo wyszli z wozu przed mostkiem, którego deski niepokojąco trzeszczały – wszystkie mosty wyglądały podobnie – zbudowano je ręcznie i nie zapewniały bezpieczeństwa, ot, cztery deski nad ospałymi kanalikami odprowadzającymi do laguny nieczystości. Martwa, przeraźliwie rozdęta koza unosiła się na wodzie tuż koło desek i dwa psy usiłowały ją wyciągnąć nie mocząc pysków. Kola i Egbo zatkali nos, by nie czuć smrodu, i przeszli obok.

Oto, jak zakończyło się panowanie Noego jako świętego słonecznego blasku – mruknął Kola.

Wtedy nie przechodziliśmy tak często mostkami. Na pewno zabłądziliśmy.

Nie, póki co, idziemy w dobrym kierunku.

Wracajmy. Nie mam ochoty na to podwodne polowanie na skarby.

Nie. Ale lepiej rozdzielmy się. Ty pójdziesz w tę stronę, a ja w tamtą. Jeśli któryś z nas odnajdzie właściwą drogę, wróci tu i zaczeka na drugiego.

Nie zaczeka, tylko krzyknie. Głos po wodzie świetnie się rozchodzi.

Dobra. Powiedzmy, że na początek szukamy drogi przez pół godziny.

Na początek! Akurat! Za pół godziny wracam do domu.

Wszędzie gruba warstwa zatopionych przedmiotów, tu oto łby ostatniej kukurydzy z trudem wyłaniają się z miedzianej toni. Egbo wyrwał jedną łodygę i badał nią głębokość wody, przy każdym kroku z większym trudem odrywając stopy od ssącej spod płytkich, lecz niebezpiecznych, bajorek ziemi. Nie wszystkie dało się wyminąć, zresztą nawet do nie pokrytej wodą ziemi nogi przylepiały się mocno i nieprzyjemnie. „Nie do uwierzenia, że kiedykolwiek można było przejechać tędy samochodem” – powtarzał w myśli Egbo. Teraz trzeba było bardzo uważać, by się nie potknąć i nie zniknąć na zawsze w jakimś niewidocznym bagnie.

Krocząc w gęstwinie szarości Egbo zaczął się zastanawiać, do jakiego stopnia woda zalała świątynię Łazarza. Pamiętał, że świątynia ta zbudowana była na niewielkim wzniesieniu, niemniej fale wyglądały na to, że poradzą sobie nawet i z ołtarzem, choć prowadziło do niego kilka stopni. Zbutwiałe pół łodzi, w której zebrał się muł i chlupotała woda, przypomniało mu głos telefonistki w redakcji Sagoe, głos ten za każdym razem doprowadzał go do szału – i często zastanawiał się, co ta kobieta oglądała w życiu, jaką tajemną wiedzę zdobyła o nim, gdyż słyszał, jak w jej gardle zebrały się osady ludzkości niczym cuchnąca woda w czarnym, zgniłym dole. Często obserwował, jak Sagoe wymyka się z ich grona szukając towarzystwa obcych ludzi, wśród których mógłby w sposób niezauważony poddawać się emocjom i je odtrącać... Sagoe, Sagoe... ale czyż oni wszyscy nie kręcą się w tej samej wirówce wśród sprawiających ból, pozłacanych abstrakcji, w* wirówce pełnej much, szukając dość długiego wiechcia czasu, aby opędzić się od ukąszeń atakujących każdą myśl...

Czyżby to było możliwe, aby ta szara wciągająca cisza była tym samym co rano morzem, miękko uderzającym o brzeg? Ale oto widać znany krzyż, tyle że teraz z trudem unosi ponad wodą głowę. Egbo rozejrzał się, nie zobaczył jednak świątyni. Było już ciemnawo, wiedział jednak, że kościół musi być tuż, wlazł więc na drzewo i z trudem utrzymując równowagę spojrzał w dal. Nie był pewien, ale wydało mu się, że na tle szarości widzi zarys świątyni. Poszedł w tamtą stronę i pochłonęła go ciemność.

Egbo-o-o Egbo-o-o Egbo-o-o. Głos dobiegł go z daleka, ślizgając się po powierzchni wody. Tak samo brzmiał kiedyś głos ciotki, gdy wołała go przez całą długość plaży, a jego ogłuszały uderzające o brzeg bałwany. Egbooo Egboo... wówczas to, jako małe dziecko, po raz pierwszy zobaczył morze i pobiegł podniecony, aby obmyć stopy w morskiej wodzie, i udało mu się to mimo energicznego protestu wzywającej do ostrożności ciotki, która, zmęczona, położyła się w księżycowym blasku i na zbyt długą chwilę przymknęła powieki. I znów wydało się czymś zadziwiającym, że ona, która w powietrzu czuła się jak ryba w wodzie, tak strasznie obawia się morza. „Nie odchodź nigdzie, biała piana sama tu nadbiegnie i obliże ci stopy. Poczekaj spokojnie, a woda sama przyjdzie do ciebie”. Ale on odbiegł, jak mógł najdalej od śpiącej... „Na pomoc! Ratunku! Egbo, wracaj natychmiast! Egb-o-o-o-o!” On jednak zamierzał poddać się co najmniej dwóm uderzeniom fali i pragnął, by skąpała ona nie tylko czubki palców, chciał, by sięgnęła mu co najmniej do kolan. Kiedy fala cofnęła się, ciotka dogoniła go i uderzyła tak silnie, że wyleciał jak z procy w sam środek niebezpiecznego żywiołu, przed którym starała się go ochronić.

Kiedy wracali do miejsca, gdzie leżał jej płaszcz kąpielowy, spytał: – Czy z morza wyjdzie nareszcie moja wodna mama?

Nie wymądrzaj się, tylko chodź.

Egbo-o-o Egbo-o-o...

Kola! Upłynęło już więcej niż pół godziny i Kola musiał zacząć się o niego niepokoić. Zatrzymał się. Tak czy owak miał już dosyć tych daremnych poszukiwań...

I nagle zobaczył płomienie. Tam, gdzie przed chwilą panowała całkowita ciemność, nagły wytrysk ognia przez sekundę ujawnił obecność podobnej młynowi świątyni. Między dwiema liniami płomieni przysiadło czółno na wodzie, której głębiny tańczyły szaleńczo ogniem, ale powierzchnia pulsowała tylko łagodnie. Płomienie – i zaskoczony Egbo na próżno szukał rozwiązania tajemnicy – wyglądały jak płonące żebra i, choć niskie, ciągnęły się wzdłuż brzegu na przestrzeni niemal stu jardów. W ich odblasku Egbo dojrzał wyraźnie wbite w dno morskie słupy rybackie i wąskie sieci oddzielone od pełnego morza nasypem. I to właśnie na tej wąskiej odnodze morskiej szalały płomienie, nie mogło być żadnych wątpliwości – płonęła powierzchnia tego przesmyku.

Wiatr zmienił kierunek, Egbo poczuł kwaśny zapach benzyny, a widok przewróconej baryłki dopowiedział resztę. Wydawało mu się, że w odległości wzroku nie ma żywego ducha, gdy nagle z drugiej strony pułapki zobaczył dwie postacie, Łazarza i Noego.

Ogień nie zdążył się jeszcze wzmóc, kiedy czółno ruszyło. W mgnieniu oka znalazło się przy końcu nasypu, gdzie oczekiwali Łazarz i Noe. Łazarz wskoczył do czółna, przez chwilę nie mógł odzyskać równowagi, zaraz potem wyciągnął do Noego rękę. Egbo wpatrywał się uważnie i wydało mu się, że białe rękawy wiosłujących sczerniały od ognia podczas tej króciutkiej przeprawy. Twarze wioślarzy pokrył pot, czekając na Noego usiłowali utrzymać się na środku przesmyku, a oczekiwanie to musiało im się niewątpliwie dłużyć. Ich niepokój wzrósł, gdyż Noe nie ruszał się z miejsca. Łazarz wyciągnął rękę i zaraz ją cofnął, gdyż płomienie łapczywie rzuciły się na jego rękaw. A Noe stał jak przykuty, nie mogąc oderwać od ognia oczu. Łazarz czekał, zaś dwaj wioślarze nie ośmielali się spuścić z oczu brzegu licząc, że Łazarz znajdzie jakieś wyjście z sytuacji. Nie padło ani jedno słowo, wszystko zamieniło się w oczekiwanie, by Noe-odszczepieniec zdobył się na odwagę skoku, albo by stojący prosto jak blada trzcina Łazarz dał za wygraną i czółno mogło zacząć torować sobie drogę wśród fal ognia.

Noe nie patrzył Łazarzowi w oczy i jedno było jasne, że Łazarz czeka, by podchwycić jego wzrok. Oczekiwanie trwało już i tak zbyt długo, na ścianach czółna zaczęła niebezpiecznie pobłyskiwać smoła.

A Noe dalej nie odrywał wzroku od płomieni. Drzewo zaczęło trzeszczeć i wioślarze spojrzeli na Łazarza, nie, nie błagalnie, ale tak, jakby chcieli powiedzieć, no, chyba teraz nie będziemy już dłużej czekać. Znów coś trzasnęło i było tak, jakby załamało się coś w samym Noem. Odwrócił się i zaczął biec. Biegł w stronę Egbo, a tymczasem płomienie zaczęły zamierać i osmolone czółno skwierczeć, aż zebrany tłum wyciągnął je z ognia za pomocą długich kijów. Noe biegł na oślep, a Łazarz stał bez ruchu, nie zważając na to, że przycumowuje się czółno, apostołowie zaś wpatrywali się w malejącą postać Noego, który potykał się w gęstym błocie i zaplątywał w ukrytych sieciach. Egbo słyszał ohydne plaśnięcia krabów rozgniatanych przez nagie stopy Noego, gdy ten zatrzymywał się, aby obejrzeć, czy nie grozi mu pościg płomieni. A tymczasem płomienie z wolna się zmniejszały i długi cień Łazarza opadł na jego świątynię. Łazarz stał, a wokół czekali apostołowie. Wreszcie cofnął się w głąb lądu i pochłonęła go wraz z niesionym przez niego ciężarem klęski jego świątynia.

Egbo zastanawiał się, czemu Łazarz nie wzbudza w nim współczucia, rad był jednak, że albinos nie wie nic o jego tu obecności. A kiedy zawróciwszy szedł w kierunku, w którym uciekł Noe, poczuł, że powinien zachować w tajemnicy klęskę tamtego człowieka.



16


Kola powiedział: – Brak mi już tylko pomostu, czy też raczej drabiny sięgającej z ziemi do nieba. Liny, łańcucha. Czegoś, co je połączy. Po tych piętnastu miesiącach brak mi już tylko zespalającego całość ogniwa...

Egbo przerwał mu: – W chwili, gdy powiesz: już zagłębię ostrze mego noża w szyi barana. Już, i fontanna krwi tryśnie aż pod sufit tej pracowni.

Mam nadzieję, że ci się podoba? – spytała Simi.

Wiesz, co ona najpierw kupiła? – przerwał Egbo. – Białego barana. Wyobrażasz sobie! Białego barana!

No cóż, powiedziałeś mi, że ma to być baran niczym nie skalany.

Czyli czarny. Czy sama nie widzisz, że biały baran nie może być pozbawiony wszelkich skaz?

Gdyby baran był biały, Joe Golder zaraz by nam wygłosił kazanie. Uznałby to za kompleks niższości kolorowych.

Co za Joe Golder?

Nie znasz go? A, racja, nie pojawiłeś się wówczas na jego koncercie.

Nie pojawiłem się, bo cały wieczór czekałem na próżno na tę oto wiarołomną niewiastę.

Czekałeś na mnie z własnej winy. Przysłałeś mi wiadomość, że przyjdziesz po mnie.

Nie, dałem ci znać, że czekam na ciebie u Bandelego.

Już ci parę razy mówiłam, że posłaniec...

Znowu zaczynacie?! Simi, nie podziękowałem ci jeszcze za tego barana.

Powinieneś podziękować mnie, a nie jej. To ja poprosiłem ją, by go kupiła.

A kto zapłacił?

To najmniej ważne.

Dla mnie ważne.

Weszła Monika i na widok Simi stanęła jak wryta. Egbo przedstawił je sobie i Monika okazała zachwyt. – Ależ tak. To pani jest tą pięknością... nie, to nie do wiary...

Kola wyjaśnił: – Monika była przekonana, że wyidealizowałem cię.

Tak, byłam pewna... och, wiem, że to nieuprzejmie tak się gapić, ale ona jest naprawdę piękna. Nie sądzę, aby twoja bogini mogła być w rzeczywistości aż tak wspaniała. Wiesz, Kola, teraz, kiedy ją zobaczyłam, muszę stwierdzić, że twój obraz nie oddaje jej pełnej sprawiedliwości.

Chwileczkę! – zawołał Egbo. – Wydawało mi się, że nikomu z nas nie wolno spojrzeć na obraz, nim zostanie ukończony.

Monika zakryła usta dłonią i pisnęła, cała się zarumieniwszy.

Kola uspokajająco kiwnął ręką: – To był czysty przypadek...

Oczywiście, przypadek, no i co dalej?

Cóż, to i tak nie miało większego znaczenia, gdyż Monika mi nie pozowała. Nie mogłem się zgodzić, abyście wy... przecież sam słyszałeś, co ona teraz mówiła, zupełnie tak, jakby Simi pozowała mi do własnego portretu. Bałem się, że wszyscy zaczniecie się uskarżać, że nie jesteście do siebie podobni... Chcę powiedzieć, że dla mnie wszystko polega na tym, że służycie mi za materiał, z którego tworzę zupełnie inne postacie...

Rozumiemy, rozumiemy, prawda, Simi?

Naprawdę był to przypadek, ale niegroźny, bo to, że ona zobaczyła obraz, nie miało w tym wypadku znaczenia, rozumiecie?

Błagam, dosyć tych wyjaśnień, rozumiemy. – Egbo uchylił się przed lecącą w jego stronę tubą farby, a Simi uśmiechnęła się zagadkowo.

No chodź, Simi, cóż, tak już jest, jedni czekają piętnaście miesięcy, by obejrzeć arcydzieło, a innym udaje się to w ciągu tygodnia.

Wychodząc przywiążcie za drzwiami barana.

Dobra, dobra, potrafimy poznać, kiedy nasza obecność jest zbyteczna.

Dlaczego nie pracujesz? – spytała Monika, kiedy już od paru chwil byli sami.

Czekam na Łazarza.

Łazarza? Wydawało mi się, że mówiłeś coś o Noem.

Już namalowałem Noego. To stwór bez twarzy – o tam, to jest właśnie Noe... jest zdradzieckim sługą, który toczy głaz, by zmiażdżyć głowę swego pana.

Mówiłeś przecież...

Pomyliłem się. Noe miałby być brakującym ogniwem, łączącym niebo i ziemię? Miałem ochotę się utopić, gdy odkryłem, jak byłem głupi. Siedział tu, tak, a ja usiłowałem z jego nijakości stworzyć Esumare. Pomyliłem się wręcz idiotycznie, jak najgłupszy amator. Wiele godzin zmagałem się z pędzlem i nic mi nie wychodziło, aż wreszcie naprawdę mu się przyjrzałem. Noe był czymś całkowicie negatywnym. Niewinność jego twarzy nie była niewinnością tylko pustką – nie było w niej nic, dosłownie nic. Z najwyższą pogardą pomyślałem o moim braku spostrzegawczości.

A kto to taki ten Łazarz?

Pan Noego. Handlujący religią albinos, którego wygrzebał gdzieś Sagoe. Ma go tu dziś po południu przywieźć, to na nich czekam.

A wówczas?

Obraz będzie definitywnie wykończony. Jeśli się to Okaże niezbędne, posiedzę nad nim całą noc. Wiesz, Moniko, strasznie mi zależy, żeby już z tym skończyć. Niezależnie od tego, że jutro ma nastąpić otwarcie wystawy, mam go już po dziurki w nosie, ile razy spojrzę na to płótno, zbiera mi się na mdłości. A potem... no nic, na to będzie czas.

O co chodzi? Powiedz mi.

Nie, to nieważne, wierz mi. Chyba już sama zauważyłaś, że ze mnie żaden artysta. Nigdy nie zamierzałem być artystą. Ale ponieważ znam mechanizm tworzenia, jest więc ze mnie niezły nauczyciel. I to wszystko. Na przykład ten obraz. To Egbo, zresztą nieświadomie, natchnął mnie do niego i w gruncie rzeczy to on powinien nad nim pracować, nie ja. Choćby dlatego, że temat jest mu bliższy, jest naprawdę bliski, a poza tym potrafi być wystarczająco bezlitosny. Ja tyle, że potrafiłem to zarejestrować, ale moja zażyłość z tymi wszystkimi postaciami była zbyt przelotna, pojawiały się przede mną zbyt fragmentarycznie, dlatego ta praca zabrała mi tyle czasu...

Piętnaście miesięcy to w końcu nie jest tak długo, a ty zajmowałeś się w tym czasie wieloma innymi rzeczami.

Nie zrobiłem nic, z czego mógłbym być dumny. Nic co dorównałoby pracom Sekoniego, nawet wyłączywszy „Zapaśnika”.

A sam „Panteon”?

Tak, „Panteon” ma pewien ciężar gatunkowy. Zakłopocze, wprowadzi pomieszanie pojęć. Ale ja mówię teraz o sobie, o moim życiu. Nawet Sagoe ma coś w rodzaju siódmego zmysłu, coś w rodzaju nastawionej na twórczość anteny, która pomaga w jego życiu zawodowym. A ja... powiedz sama, czy Egbo pomyślałby choć przez moment, że Noe może być Esumare, prawda, że nie? Wystarczy podobna pomyłka, aby zabić całą spontaniczność i sprawić, że artysta staje się zwykłym wyrobnikiem. I w dodatku źle odczytałem jego odszczepieństwo.

Monika stała tuż przed nim i nie bez wahania zrobiła wreszcie gest, który miał ich oboje zobowiązać, jej długie jasne włosy musnęły jego szyję. – Czyż wszystko nie polega na tym, że twój obraz jest już prawie wykończony i dlatego obiegły cię wątpliwości? Kola, to najnaturalniejsza rzecz na świecie, że przestaje się wierzyć w siebie ze strachu, iż inni nas nie zrozumieją.

Nie, to nie o to chodzi.

I tak bardzo unikasz współczucia, a nawet zwykłej serdeczności, jakbyś bał się, że gotowe cię to osłabić. A z natury jesteś wrażliwy i potrzeba ci ludzkiej czułości, czemu więc zapatrzyłeś się w Egbo, którego w dodatku wcale nie rozumiesz.

Nie rozumiem?

Nie ty jeden. Bandele także uważa, że wszyscy jesteście gruboskórni i obojętni.

Rozległ się warkot samochodu i Monika odsunęła się.

Mam nadzieję, że to Sagoe! – powiedział Kola.

We własnej osobie – odezwał się w drzwiach znany głos. – Łazarz czeka w wozie. Mam go przyprowadzić?

No jasne!

A więc przybył twój ostatni model. Nie będę ci dłużej przeszkadzać. Jak go nazwałeś?

Esumare. Smuga rzygowin boskiego męża.

I Kola zaczął malować jak opętany, a Łazarz siedział nieruchomo jak posąg, Koli nie zdarzyło się spotkać kogoś, kto byłby równie świetnym modelem. Ale Łazarza wyraźnie coś dręczyło. Rozglądał się po pracowni z pytaniem w oczach, ale Kola zwlekał z odpowiedzią, nim nie uwięził go na płótnie w narzuconej z góry roli. Łazarz posłusznie milczał, a Kola pracował jak szalony, zupełnie jakby cały świat nie mógł się doczekać, aż on wywiąże się ze swego zobowiązania.

Dopiero po dwóch godzinach odprężył się, a Łazarz zaraz poruszył się na swym stołku. – Gdzie jest Noe?

Włóczy się gdzieś pewnie po terenie uniwersyteckim. Kiedy jest głodny, przychodzi tu coś przekąsić. Zajmuje się nim mój służący.

Łazarz wyraźnie zbierał myśli: – Miałem nadzieję, że będzie on moim następcą. Musiałem wybrać następcę spoza mego kościoła. Apostołowie są tylko ludźmi i bardzo są o siebie nawzajem zazdrośni. Szukałem młodzieńca, młodzieńca lekkomyślnego, który by na nic nie zważał, w którym by coś płonęło.

Podobnego do reszty apostołów.

Tak – przyznał Łazarz. – Takiego, jak inni. Człowieka, którego należałoby nawrócić. Z ludzi spokojnych, łatwych są dobrzy członkowie kongregacji pilnie uczęszczający do kościoła, ale brak im ognia i poświęcenia, które sprawia, że człowiek staje się prawdziwym chrześcijaninem. Prawdę mówiąc, to im lepiej człowiek poznał grzech, tym jest później silniejszy. Wiem o tym. Nauczyło mnie doświadczenie. Kościół jest moim prawdziwym powołaniem, jestem wszechstronnym samoukiem. Czy wie pan, że mogę czytać Biblię po grecku? Po grecku. Bo kiedyś znalazłem gdzieś jakąś starą Biblię po grecku i ogarnęło mnie pragnienie nauczenia się języka Greków, myślałem wówczas, że jest on podobny do hebrajskiego. Okazało się, że nie, ale tak czy owak zdobyłem znajomość greki.

Mało kto może się tym pochwalić.

Naprawdę ważne jest dla mnie to, że znam prawidła matematycznie rządzące religią. Morderca jest naszym przyszłym męczennikiem, najbardziej entuzjastycznym męczennikiem. Niewiele osób wie o tym.

Niech mi pan powie, jak zabrał się" pan do nawracania Noego? – Kola tylko jednym uchem słuchał wynurzeń albinosa, ale teraz jego gwałtowna reakcja wyrwała go ze stanu skupienia.

Łazarz niemal krzyczał. – Do nawracania!

Wcale go nie nawróciłem. Nawrócić można kogoś, kto stawia opór, z kim trzeba walczyć, kogo trzeba pokonać. Kto słyszał, aby w ciągu tygodnia udało się zmienić naturę złodziejaszka. Musiałem się do tego zabrać tylko dlatego, że była pora powodzi i należało odprawić nabożeństwo odrodzenia religijnego. Noe był nam niezbędnie potrzebny. Wszyscy moi uczniowie są złodziejami, wyrzutkami społeczeństwa. Jeden z apostołów to fałszerz, który spędził w więzieniu pięć lat. Drugi był członkiem gangu, który napadł na bank, i tylko jemu udało się uniknąć aresztowania. Choć nowy apostoł był mi najpilniej potrzebny, nie mogłem przekroczyć tej reguły. Musiałem znaleźć grzesznika.

Ma pan jakiegoś mordercę? – spytał Kola.

Jednego. Zarąbał żonę maczetą w wiosce pod Ughelli...

W parę minut później, odzyskawszy spokój, powiedział: – Muszę zrobić wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby Noe nie wrócił do rynsztoka.

Ma pan w stosunku do niego jakieś plany?

Nie. Może robić, co mu się podoba, pod warunkiem, że wyniesie się z Lagos. – I znów wpadł w pasję, – Nie życzę sobie, by został w Lagos. Nie byłoby dobrze, aby członkowie mego kościoła zobaczyli, jak wyciąga komuś coś z kieszeni albo obrabowuje stragany na targu.

I jakby nagle opętała go jakaś myśl, Łazarz wstał. – Pan powiedział przed chwilą, że nie wie pan, gdzie on się podziewa. Czy pozwala mu się pan samemu włóczyć?

Nie mógł daleko odejść. Niech pan siada.

Chodźmy go odszukać.

Za parę minut.

Potem tu wrócimy. Panie Kola, pan się zanadto śpieszy. Ostatecznie już ładnych parę godzin siedziałem bez ruchu, tak jak pan sobie tego życzył.

Noemu nic się nie stanie. Ot, włóczy się po uniwersytecie.

Powinien pan być bardziej cierpliwy. Nawet ten, kto wyposaża ludzi w dar tworzenia, jest pełen cierpliwości.

Czyżby? Jeśli myślimy o tej samej osobie, to o ile sobie dobrze przypominam, stworzył on cały świat zaledwie w sześć dni – Proszę pana bardzo, wyjdźmy na chwilę i odszukajmy go. Mam przeczucie niebezpieczeństwa.

Dobra, skoro chce pan chwilę odpocząć...

Nie, panie Kola, nie chodzi mi o odpoczynek. Jeśli ktoś spotka Noego i powie mu: chodź ukradniemy koguta, to Noe za nim pójdzie.

Czemu to pana martwi? Jeśli wyląduje w więzieniu, to będzie pan mógł spokojnie spać.


Egbo odwożąc Simi do domu Bandelego zobaczył pod drzewem mango Noego i zatrzymał wóz. Noe stał wśród gapiów, którzy usiłowali kijami strącić jedyny dojrzały owoc wśród zielonej jeszcze i twardej reszty kiści. Egbo zawołał go. Noe nie odpowiedział i Egbo zaczął się zastanawiać, czy się nie pomylił. Na twarzy Noego nie widać było nic z jego przeżyć sprzed paru dni, Egbo sam nie wiedział, co powinno się na niej malować, ale oczekiwał jakichś śladów przerażenia i ucieczki. Nic też nie pozostało z pokornej wdzięczności, z jaką przyjął propozycję podwiezienia go, z patetycznej skwapliwości, jaką okazał, gdy Kola spytał, czy chce z nim pojechać do Ibadanu. Wtulił się wówczas w kąt samochodu i nie odezwał ani słowem aż do chwili, gdy Egbo wysiadł przed domem, a Kola ruszył ze swym zakładnikiem do Ibadanu.

Kto to? – spytała Simi.

Chwileczkę, zaraz wrócę. – I depcząc po zgniłych owocach, nad którymi roiły się tłuste muchy, podszedł i położył rękę na ramieniu Noego. Noe drgnął i spojrzał na niego pustym wzrokiem. Egbo przyjrzał mu się z bliska i potwierdziło się jego wrażenie – było tak, jakby wspomnienie o pożarze znikło, jak by on nigdy nie istniał. Noe nie miał przeszłości, istniał tylko w obecnej chwili obrabowywania mangrowego drzewa.

Fenomen z ciebie! – powiedział Egbo.

Sir?

Chodź.

Egbo poczuł nagle ciekawość. Jak po tamtej nocy będzie wyglądało spotkanie Noego i Łazarza? Zrozumiał, że pragnie być tego świadkiem. Noe radośnie podążył za nim, choć wcale – tego Egbo był zupełnie pewny – nie pamiętał go.

Aby oczyścić, naprawdę oczyścić ludzką istotę, myślał dalej Egbo, trzeba doprowadzić ją do takiego stanu, w jakim znajdował się Noe, wyprany z wszelkiej żywotności, półżywy, pozbawiony charakteru, czysta biała kartka, na której każdy może nabazgrać, co tylko zechce.

Czyś ty był zawsze taki, czy to Łazarz tak cię urządził?

Sir?

Simi żartobliwie szturchnęła go: – Po co to? Przecież on nie rozumie, co ty do niego mówisz.

W gruncie rzeczy mówię do siebie, bawię się moim głosem jak piłeczką, która odbija się od gładkiego spiżowego... ach, teraz nawet nie mogę go już nadal nazywać odszczepieńcem. Wszyscyśmy się pomylili, haniebnie pomylili. Kola nie umieścił w swym Panteonie boskich ciał, gdyby nie to, poznałby od razu, kim jest Noe. Odszczepieństwo Noego nie jest odszczepieństwem czynnym, jest zwykłą odmową istnienia, odmową życia.

O czym ty mówisz?

Nieważne. Gdybyś nie była ludożerczynią, poszłabyś pewnie tą samą drogą... – Wyskoczył z samochodu, nim Simi zdążyła go dotknąć. I od razu spoważniał, wszedł do pracowni wolno, powłócząc nogami, ogarnięty wstydem, gdyż przypomniał sobie, jak to kiedyś nazwał odszczepieńcem swego dziada.

W kącie za obrazem zobaczył jakiś podejrzany ruch i zatrzymał się. Wreszcie zza sztalug wyłoniła się czyjaś głupio uśmiechnięta biała twarz.

Hallo.

Kim pan jest?

Wyglądam na złoczyńcę, ale wkradłem się tu tylko po to, by spojrzeć na obraz. Nie mogłem się doczekać, by zobaczyć, co na nim przybyło.

Egbo podszedł do niego mierząc go podejrzliwym wzrokiem.

Pan jest pewnie jednym z przyjaciół Koli. Nazywam się Joe Golder.

Aha, ten śpiewak.

Tak. Szuka pan Koli?

Gdzie on jest?

Widziałem, jak wychodził z tym facetem z Lagos. Z moich okien widać jego drzwi, więc kiedy wyszli, pomyślałem sobie, że skorzystam z okazji i tu zajrzę. Mówiąc prawdę, stale tu zaglądam, ale błagam, niech pan nie powtarza tego Koli!

Chyba pójdę w pana ślady. Wszystko wskazuje na to, że byłem jedynym, który uszanował kaprysy artysty.

Joe Golder roześmiał się, zachowywał się niemal dziecinnie z uciechy, że znalazł wspólnika. – Wydaje mi się, że wiem, do jakiej postaci pan pozował. Tak, zaraz pana rozpoznałem. Co pan myśli o tym ostatnim dodatku?

Egbo oderwał oczy od tego, co rzeczywiście chciał zobaczyć, czyli od własnej obecności na tym aż przygniatającym płótnie. Nie ukończony fragment przedstawiał zgiętą postać podnoszącą się nie z suchego grobu, ale wynurzającą z pierwotnego chaosu spirali gazu i mgły. Była ona spowita jedynie w światło, w tęczową, czystą przejrzystość. Był to Łazarz.

Egbo wolniutko kręcił głową, jakby chcąc zebrać myśli.

Nie bardzo wiem, co myśleć.

Dlaczego?

Nie mogę akceptować takiego spojrzenia na świat. Początek przedstawia jako zmartwychwstanie. Jest to optymistyczne złudzenie ciągłości.

Uważam, że to świetny obraz.

Nie o tym mówię.

Robi wrażenie. Czegóż jeszcze można żądać?

Mój przyjaciel ma dziwne skłonności. Niech pan patrzy, co on ze mnie zrobił, jakiegoś spragnionego krwi maniaka, który uciekł prosto z Zoo. Czy to jestem ja? A nawet czy to jest Ogun, którego, jak sądzę, ma ta postać przedstawiać?

Dlaczego nie?

Dlatego, że jest to banalne zniekształcenie. Kola dojrzał tylko jedną stronę mitu – kiedy pijany Ogun stracił rozeznanie i zaczął mordować podczas bitwy własnych ludzi.

Cóż, musi pan przyznać artyście prawo wyboru.

Ale nie zgadzam się z tym, co wybrał. Nawet ta chwila, gdy Ogun odzyskał świadomość tego, co zrobił, byłaby lepsza... przynajmniej mieszczą się w niej pewne poetyckie możliwości. Ten ociekający krwią demon jest tylko melodramatyczny. A przecież istnieje także Ogun w kuźni, Ogun – pierwszy rzemieślnik... ale Kola pominął to wszystko i przedstawił mnie jako oślepionego posoką, zezwierzęconego zbira.

Wie pan, on miał rację. Cały czas twierdził, że jeśli zobaczy pan obraz, zacznie pan protestować.

Dobrze panu mówić. Czy to nie pańska głowa udaje tu Erinle?

Nie uważam, aby Kola mi pochlebił. Choć nie wykluczam, że ten bożek wyglądał gorzej – staram się tym pocieszyć.

Wychodzę – oznajmił Egbo. – I zabieram z sobą mego baranka.

Ach, więc ten piękny baranek należy do pana?

Tak, kupiłem go na cześć ukończenia tego obrazu i wystawy Sekoniego... już byłem gotów zapomnieć, że nie był on przeznaczony tylko dla tego błazna palety.

Chce pan powiedzieć, że zamierza go pan zabić?

Cóż innego można zrobić z baranem? Wydoić?

Na twarzy Joe Goldera pojawił się grymas, Egbo zauważył to, ale źle zinterpretował.

Nie lubi pan baraniny?

Nie, to nie o to chodzi. O sam proces zabijania. Na myśl o krwi robi mi się słabo.

Egbo spojrzał na jego sprężyste, twarde ciało i małą kształtną głowę i okazał niedowierzanie.

To święta prawda. Nie znoszę widoku krwi.

Egbo wyszedł potrząsając głową. – Gdzie jest Noe? – spytał Simi.

Wysiadł z samochodu zaraz po tobie. Myślałam, że poszedł za tobą do pracowni.

Niech go diabli. Jedziemy.

Kiedy Simi widziała, że Egbo się złości, zaczynała go głaskać po karku, był to jej ulubiony ruch. – Co cię tak zirytowało?

Ten bezbożny pacykarz. Powinnaś zobaczyć, jakiego potwora zrobił ze mnie.

Och, widziałeś obraz? A ja jak wyglądam?

Ty? Aha, tak. Zupełnie zapomniałem, że ty też jesteś na tym cholernym płótnie.

Zapuścił motor i odjechał jak szalony, zostawiając Noego w pracowni w towarzystwie Joe Goldera.



17


Mroźne ramiona ciemności i blask Eucharystii – głowa Egbo pulsowała uderzeniami bębna, powtarzającymi słowa liturgii, ale nie wypowiadał ich głośno jak podczas swej pierwszej nocy z Simi: i nie boję się przebudzenia w strachu, gdyż będzie mi przyświecało światło ud Simi. Będziesz mi świętym Grałem, niewiasto, a twemu wyuzdaniu złożę ofiarę z siebie i aż do dnia sądu ostatecznego będę protestował, że grzechem to nie jest – chodź... Żadnej innej kobiecie nie udało się nigdy pogrążyć go tak głęboko w świecie niekończących się dźwięków.

Egbo, dzisiejszej nocy nie jesteś ze mną.

Nie?

O kim myślisz?

A on uczciwie starał się zrozumieć, czemu życzyłby sobie, aby tamta obca dziewczyna skruszyła władzę weekendowej miłości Simi, znów nękało go pragnienie odkrycia jej tajemnicy, i to tak silnie, że zaraz po miłosnym akcie omal nie zerwał się i nie pobiegł jej szukać, nie pobiegł, by odnaleźć jej kryjówkę. Nie rozumiał tej dziewczyny, przecież po śmierci Sekoniego przysłała mu liścik ze słowami pociechy, był to akt dobroci i oddania, już drugi akt oddania, i nie wiedział, co wzruszyło go bardziej, czy tamto popołudnie nad rzeką, czy nabazgrane na papierze słowa, które przyniosły mu prawdziwą ulgę w bólu. Dziewczyna nie zdradziła się z tym, co myśli, nie dała mu więcej, niż pragnął, a on patrzył na nią z miłością, z adoracją, powtarzając sobie: oto nowy gatunek kobiety, kobieta mojego pokolenia, dumna ze swego umysłu, niezależna. Ale wspomnienie nie było także pozbawione goryczy, nie wziął bowiem wszystkiego, czym mogła go obdarzyć, nie dał jej z siebie tyle, ile mógłby dać, ona zachowała postawę bogini i rozstali się jak ludzie obcy. Simi także zachowywała się na swój zupełnie inny sposób jak niedosięgła bogini, toteż poczuł zamęt w głowie i gorzko zawiedziony opadł na łóżko.

Simi wprowadziła pewien rytuał. Zamykała uroczyście jego spodnie w szafie i zawieszała klucz na długiej nici.

O drugiej w nocy usłyszała, że ktoś rzuca w szybę kamyczkami, i obudziła go. Podszedł do okna. W świetle ulicznej latarni stał Bandele.

Co się stało?

Zejdź na dół. Ubierz się i schodź!

Egbo poczuł, że ma w głowie pustkę, i nie chciało mu się z tym walczyć. Simi usiadła na łóżku i przyglądała mu się.

Kto to?

Bandele.

O tej porze? – Egbo pociągnął za nić, na której wisiał klucz. – Czego chce?

Nie pytałem go. Przecież słyszałaś.

Tyś się z nim w ten sposób umówił.

Tak.

Och, nie mam ci tego za złe.

Egbo ubrał się szybko.

Kiedy wrócisz?

Skąd ja mogę wiedzieć?

Zbiegł po schodach i wsiadł do samochodu Bandelego. Na tylnym siedzeniu zobaczył nie znanego sobie mężczyznę. Wyglądał on jak skulona, śliniąca się małpa i jęczał coś chrapliwym głosem, a można było zrozumieć tylko powtarzający się refren „Nie dajcie mnie wyrzucić z tego kraju. Nie chcę stąd wyjeżdżać, nie chcę”... Tylko dzięki umiejętności mówienia różnił się od wraku człowieka, w jaki zamienił się Noe w noc pożaru.

Bandele zapuścił motor, mówiąc: „Noe nie żyje”. Zatrzymał wóz przed domem znajomego lekarza, który zaaplikował Joe Golderowi jakiś środek na uspokojenie. Dopiero wtedy Egbo zauważył pewne podobieństwo między wtulonym w tylne siedzenie wozu człowiekiem a Joe Golderem, którego spotkał po południu.

W pracowni paliło się światło, Kola ostatnimi pociągnięciami pędzla wykańczał obraz, a Łazarz leżał na rozkładanym łóżku, lecz jeszcze nie spał. Bandele zatrzymał wóz za domem i poprosił Egbo: – Lepiej wywołaj tu Kolę. Może tam być jeszcze Łazarz.

Kola wyszedł i Bandele oznajmił mu: – Noe nie żyje. Joe mówi, że spadł z jego balkonu.

Środek uspokajający zaczął działać i Joe skomlał monotonnym, ospałym głosem: – Wołałem, żeby się zatrzymał. Krzyczałem: „stój! stój!” Przysięgałem, że się go nie dotknę... Błagałem i prosiłem, obiecywałem, że go nie dotknę.

Bandele powiedział: – Egbo, zrób coś, żeby on się uspokoił.

Egbo odwrócił się i poklepał Joego po kolanie.

Znów zabrał się do tych swoich numerów?

spytał Kola.

Bandele skinął głową. – Spałem już, gdy usłyszałem, że jak szalony wali w drzwi. Wszedł w stanie kompletnej histerii, bełkotał coś, powtarzał słowa bez najmniejszego związku. Udało mi się zrozumieć, że kiedy zaczął swoje zwykłe zabiegi, Noe wpadł w popłoch.

O czym ty mówisz? Jakie zabiegi?

To ty nic nie wiesz?

O czym to powinienem wiedzieć?

O Joe Golderze, to homoseksualista.

Egbo cofnął rękę, jak by dotknęła ona czegoś, czego ohyda przekracza granice ludzkiej wyobraźni, twarz wykrzywiła mu się z obrzydzenia, tak jakby groziła mu zaraza. Nachylił się naprzód, by znaleźć się jak najdalej od tylnego siedzenia wozu, spojrzał na skuloną postać jak na plugawą larwę i czuł, że cały kurczy się ze wstrętu. Ręka, którą dotknął Joe Goldera, wydała mu się obcym przedmiotem, wysiadł szybko z wozu i wytarł ją o mokrą trawę. Bandele i Kola przyglądali mu się w osłupieniu, nie wiedzieli, że Egbo zdolny jest do podobnej nienawiści, to oddaliło ich od niego i mogli tylko patrzyć, jak jego ciałem wstrząsają gniewne spazmy.

Wreszcie Kola spytał: – Co zrobimy?

Bandele wzruszył ramionami. – Musimy zawiadomić o tym Łazarza.

Widziałeś ciało?

Tak.

Jesteś pewien, że on nie żyje? Wezwałeś lekarza?

Nie żyje.

Cóż, chodźmy powiedzieć Łazarzowi.

Bandele wysiadł z wozu i Egbo odsunął się gwałtownie, jakby myśl, że tamten był w samochodzie z Joe Golderem, przejęła go odrazą, i poszedł za nimi, trzymając się parę kroków z tyłu.

Łazarz, pomost księżycowego promienia przenikającego niebo i ziemię, blady jak duch i znużony jak zmartwychwstaniec, siedział zgarbiony na łóżku, tak jakby ich oczekiwał. Nawet jego ciało przybrało wyczekującą pozę i przyglądał im się bacznie, gdy do niego podchodzili.

Bandele stanąwszy nad nim oznajmił, co się stało. A Łazarz nawet nie drgnął, na jego twarzy nie odmalowało się żadne uczucie. Wreszcie powiedział:

Czy złapali go na kradzieży i zatłukli na śmierć?

Kola spojrzał z wolna na Bandelego, Bandele milczał. Egbo trzymał się od nich z dala, przysiadł na stołku i przyglądał się obrazowi Koli. I powoli nawiedziło go uczucie, że oto ten obraz pojmał go i uwięził na wieczne czasy.

Raz mu się udało uciec – powiedział Łazarz. – Pewnie myślał, że znów pojawię się i go ocalę.

Nie zabito go – odparł Bandele. – Spadł z najwyższego piętra.

Nie umiał nawet włamać się przez okno jak każdy przyzwoity złodziej.

Bandele odwrócił się i spojrzał na siedzącego z tyłu Egbo. I nagle powziął decyzję. – Tak, właściciel mieszkania zaskoczył go, i wtedy Noe wypadł przez okno, szukając ucieczki.

Bandele wypowiedział te słowa umyślnie głośno. Egbo tylko przez chwilę okazał zdziwienie i pogardliwie spojrzał w ich stronę. Łazarz przewrócił się na bok, a oni wyszli z pracowni.

Musisz go zabrać gdzieś, gdzie będzie bezpieczny i uspokoi się. Jeśli zacznie mówić, narazi się na niebezpieczeństwo.

Musimy dać znać policji, no i wtedy gotowe się zacząć kłopoty.

Pogadam z lekarzem. Jeśli Joe jest w szoku, nie będzie mógł składać zeznań.

Egbo nie zgodził się wsiąść do samochodu. Powiedział, że woli pieszo przebyć te cztery mile, które dzieliły ich od miasta i od domu Simi.



18


Nic by w tym nie było strasznego – zauważył Sagoe – gdyby ten facet powiedział to zwyczajnie. Ale wyobraźnia poniosła go jak nie ujeżdżony koń. – I Sagoe jeszcze raz przeczytał głośno wstępny artykuł...

– „W konkluzji pozwalamy sobie zauważyć, że pomysł utytułowanego posła Okręgu Leko odznacza się pewną oryginalnością, pozbawioną wszelkiej zuchwałości”.

Z wdzięcznością podchwycili ten temat, wszyscy bowiem pragnęli zapomnieć o Noem i myśl o nim zepchnąć w podświadomość.

Jak przypuszczam, sam to napisałeś?

Oczywista. Czy nie poznajesz mego stylu?

Podpuściłeś go.

Nie miałem tego zamiaru. Proszę i ciebie, i Bandelego, żebyście szczerze powiedzieli, co o tym myślicie.

No wiesz...

Dobra, dobra. Posłuchaj, Kola, jak to było. Spotkałem tego człowieka na jednym z przyjęć, które urządza się, by wprawić dziennikarzy w" dobry humor... I ten facet powiada: „Wy, młodzi ludzie, tylko wszystko krytykujecie. Krytykujecie w sposób destruktywny, czemu nie wysuniecie jakichś konkretnych propozycji? nie zaproponujecie jakiejś reformy, która usprawniłaby życie kraju, i wtedy my zastanowimy się, czy jest ona do przyjęcia, czy nie”.

No i ty dałeś upust wyobraźni.

Tylko po to, by się go pozbyć. Oznajmiłem uszlachconemu przez królową Wodzowi Koyomi, to ten, który klęka i całuje po rękach ministrów, powiedziałem mu, że należałoby coś zrobić z kanalizacją, że to wstyd, aby na tym etapie nocni czyściciele miasta nadal włóczyli się po ulicach z kubłami pełnymi gówna. I czy nie byłoby wskazane, aby to gówno do czegoś posłużyło? Niech pan pomyśli o tych leżących odłogiem nieużytkach Północy. Należałoby to gówno przewozić kolejami na północ i użyźnić terytorium Sardauny. Im więcej będzie uprawnej ziemi, tym bardziej zmniejszy się bezrobocie.

To brzmi rozsądnie – zgodził się Egbo. – Bandele, ty jesteś ekonomistą, co o tym... och, zapomniałem, że on ze mną nie rozmawia.

Posłuchaj, jeszcze nie skończyłem. Zaproponowałem, aby Północ przysłała tu w zamian osły, które pomogłyby w transporcie odchodów w mieście. W ten sposób byłoby więcej ludzi, których można by zatrudnić w przemyśle, który powstanie na zagospodarowanych terytoriach.

Widzę jedną praktyczną trudność – zaprotestował Egbo. – Szczep zajmujący się nocnym oczyszczaniem miasta nigdy się na to nie zgodzi. Uważa to za swoje powołanie.

Cóż, jeśli są tak zakochani w gównie, mogliby pojechać na Północ i użyźniać nim glebę. Powiedziałem Wodzowi Koyomi, że należałoby uruchomić specjalne nocne pociągi, do których na każdej stacji dołączano by zapieczętowany miejscowy wagon z gównem i tak co noc następna porcja nieczystości odjeżdżałaby na północ, by użyźnić nie dostarczające żywności obszary. Za rok, oznajmiłem mu, plony się co najmniej zdwoją.

Chwileczkę, chwileczkę – I Egbo chwycił gazetę szukając sprawozdania. – Aha, tak mi się wydawało, przemówienie tego faceta brzmi niemal dosłownie tak, jak ty to mówisz.

Jedno muszę mu przyznać, ma fantastyczną pamięć, chyba że zna stenografię i trzymając rękę za plecami robił sobie notatki. Nie zapominaj, że wypiłem parę kieliszków i że w takich wypadkach nikt nie oprze się mojej sile przekonywania. Jak sądzę, wyjaśniłem mu też metafizyczną stronę projektu – udało mi się wykonać pełen obrót koła.

Aha – zawołał Egbo – więc pewnie to właśnie nazwał on psychologiczną fizyką i chemią.

Sam widzisz, że faceta poniosła wyobraźnia.

Posłuchaj, założę się, że to następny fragment twego tekstu... „ręczne oczyszczanie wychodków kubłami, oznajmił Wódz Koyomi, nie godzi się z poczuciem ludzkiej godności; a kiedy ten utytułowany poseł przemawiał, jego od dawna leżący odłogiem umysł, nagle użyźniony, pokazał, co potrafi, plany nabrały okazałości i zakiełkowały w najbardziej niespodziewany sposób, a kiełki owe odznaczały się niezwykłymi kolorami oraz zapachami... ” – toś ty napisał, co?

Jak o tym świadczy styl. Wiesz, Mathias okazał się zdrajcą. Redaktor wezwał mnie i oznajmił: „Mathias powiada mi, że pana interesuje ten problem, może by więc zajął się pan opracowaniem propozycji Wodza”.

Muszę przyznać, że podoba mi się ten pomysł z osiołkami – zauważył Kola – choć może się okazać, że nie zniosą smrodu.

Można je zaopatrzyć w gazowe maski. Policja ma zapasy.

Mogłoby to zagrozić bezpieczeństwu kraju. Maski gazowe w rękach osłów? A jakby zaczęły urządzać demonstracje? Nie można by użyć przeciwko nim łzawiących gazów.

I tak jestem za osłami, i to nie tylko w obrębie miasta. Czemu nie posłużyć się nimi przy transporcie gówna na Północ?

Uważasz pociągi za coś zbyt prozaicznego?

Tak jest.

Hm. Może i masz rację. Pomyśl o tym koczowniczym widoku: bydlęcy szlak, który wiedzie na Południe, i sznur obładowanych osłów zdążających na Północ w gównianych karawanach.

Bandele wstał i wyszedł.

Przez parę chwil wpatrywali się w zatrzaśnięte drzwi.

Co się z nim dzieje? – spytał wreszcie Egbo. Spojrzał na Simi, potem na Dehinwę. – Co o tym powiecie wy, kobiety? Może wasza intuicja podsunie coś, co nam umknęło?

Simi pogładziła go po karku, a Dehinwa oznajmiła: – Wasze rozmowy gotowe są każdego doprowadzić do tego, że zacznie się wdrapywać na ścianę.

Sagoe roześmiał się. – Nie uwierzysz, Kola, ani ty, Egbo, ale pewnego pijanego dnia jak głupiec obiecałem tej niewieście, że kiedy pobierzemy się, spalę moją „Księgę Oświecenia”.

Przysięgłeś nawet – przypomniała mu.

I choć ta obietnica została ze mnie wydarta w sposób podstępny, dotrzymam jej.

Jak, u diabła, jej się to udało?

Sagoe spojrzał mściwie na dziewczynę: – Mam im powiedzieć?

Jeśli śmiesz...

Śmiem.

Nie!

Stało się to w momencie, jak by to powiedzieć, w momencie najwyższej... – Dehinwa wstała i wbiegła po schodach na górę, a za nią pogonił śmiech Sagoe – ... co za cenę musiałem zapłacić, Dalilo! Co za cena za dziewictwo Dalili.

Naprawdę pobieracie się? – spytała Simi.

Zostałem schwytany w pułapkę – westchnął Sagoe. – Schwytany w pułapkę i zachwycony tym.

Daj mi znać, kiedy to nastąpi – powiedział Kola a wręczę jej w upominku parę kajdanków.

A ode mnie dostaniesz nocnik – obiecał Egbo.

Bandele wrócił, wyglądał jak kolumna wyrzeźbiona w hebanie. – Czy Joe Golder naprawdę zamierza wziąć udział w tym koncercie?

Kola uśmiechnął się. – Bandele, nie chcesz tego zrozumieć. Jaką ten człowiek ma alternatywę? Siedzieć w domu, zamartwiać się i wpaść w rozstrój nerwowy?

Czasem zachowujesz się tak – zauważył Egbo – jak by ci brakowało uczuć...

Nie pytałem cię o zdanie, Egbo.

Egbo wstał. – Jeśli dalej będziesz się zachowywał po dziecinnemu, opuszczę twój dom.

Bandele oznajmił najspokojniejszym na świecie tonem: – Drzwi stoją otworem. Nie mogę zapomnieć, że tamtej nocy poszedłem prosić cię o pomoc i zawiodłeś mnie.

Niczego ci nie odmówiłem.

Prosiłem o pomoc ciebie, prawda? Kola mieszka bliżej, a ja pojechałem poprosić ciebie.

Ale nie dla siebie. Poprosiłeś o pomoc dla tego odrażającego wynaturzeńca, a ja nie chcę go znać. Chodź, Simi, idziemy.

Zanim pójdziecie – oświadczył Bandele – muszę ci przekazać ważną wiadomość...

Może poczekać.

... od jednej z moich studentek.

Egbo zesztywniał, zmienił się. – Od niej... ?

Tak.

Kiedy ją otrzymałeś?

Może lepiej wyjdź ze mną na chwilę.

Zapominając o obecności Simi, Egbo niemal wybiegł z pokoju. Dehinwa spojrzała na Simi z kobiecym zrozumieniem i usiadła obok niej na opuszczonym przez Egbo miejscu. Sagoe próbował powiedzieć coś serdecznego, ale szybko dał za wygraną i wzruszył ramionami.

Wyszedłszy z pokoju Bandele oświadczył: – Wiem, gdzie ona jest.

Słuchaj, przede wszystkim zapełnij tę cholerną lukę. Jak jej na imię?

Posłuchaj, Egbo. Przekażę ci tylko wiadomość w takiej formie, w jakiej ją od niej otrzymałem z prośbą, bym ci ją przekazał. Jasne, że uważam ją za zwariowaną dziewczynę, ale o tym się już pewnie sam przekonałeś.

Na litość Boską! Czy ona jest w ciąży?

Tak. , – Rozumiem.

I wie, że ty i Simi jesteście nadal... widziała was na jakimś przyjęciu.

Nie popełniła chociaż żadnego głupstwa?

Chciała. Poszła do szpitala, do tego błazna, doktora Lumoye, i zachował się jak to on, najgłupiej pod słońcem. Wydaje mi się, że chciał się nawet z nią przespać, a kiedy odmówiła mu, on odmówił jej pomocy. No i doktor Lumoye opowiada o tym na prawo i na lewo, a ona, ponieważ jest tak zwariowana, jak jest, wpadła w drugą ostateczność. Teraz twierdzi, że urodzi dziecko i będzie tu nadal studiować.

Gdzie mogę złapać tego lekarza?

Już ci mówiłem, że mam ci przekazać wiadomość.

A ja się pytam, gdzie jest ten zasrany chuj?

Egbo, nie krzycz.

Powiedz mi, gdzie on mieszka, albo zachowaj dla siebie tę twoją przeklętą wiadomość.

Jak sobie życzysz.

Stój! – Egbo zatrzymał go, przełykając żółć i czując, jak rośnie w nim zatrutą pianą. – Bandele, rola torturującego wcale do ciebie nie pasuje, powiedz mi, gdzie mam szukać tego człowieka.

Zawołałem cię tu tylko po to, by przekazać ci wiadomość.

No dobrze, dobrze, mów. Gdzie ona jest? Czy naprawdę zamierza tu wrócić?

Potwierdzono mi to w kancelarii. Zawiadomiła uniwersytet listownie.

Gdzie ona jest?

Nie wiem.

Kłamiesz, Bandele.

Albo nie wiem, albo nie zamierzam ci powiedzieć, myśl, jak chcesz.

Dobrze, skończmy z tym. Przekaż mi wiadomość.

Kiedy będziesz pewny, jak chcesz postąpić, dasz mi znać, a ja ją o tym zawiadomię. I mam cię przekonać, że nie jesteś w najmniejszym stopniu zobowiązany. Mam nadzieję, że to mi się udało. Ot, i cała wiadomość. – Bandele odwrócił się, chcąc wrócić do pokoju.

Poczekaj. – Egbo zatrzymał go, zaglądając mu w twarz. – Tak, to wiele wyjaśnia. Przypuszczam, że to kryło się na dnie twego dziwacznego...

Nie bądź taki zarozumiały. Myślisz, że chodziło tylko o to?

Dobrze, nie mówmy o tobie. Ale, na litość boską, opowiedz mi coś o dziewczynie... Z niej takie dziwne stworzenie, ma w sobie coś nieujarzmionego... Nie sądzę, aby...

Wolałbym mój udział w tej sprawie ograniczyć do minimum. Poproszę cię zatem, abyś, kiedy to uznasz za stosowne, zakomunikował mi tylko swoją decyzję, a poza tym nie życzę sobie dyskusji.

Tym razem Egbo nie usiłował go zatrzymać. Stał dłuższy czas na schodach, po czym odwrócił się i zniknął w ciemnościach.

Bandele poszedł prosto na górę i z łazienki dobiegł ich plusk wody.

Czemu on sam siebie tak torturuje? – zastanowił się głośno Kola.

Tym, czego mu trzeba, jest długa sesja poświęcona Wypróżnianiu – zauważył Saoge.

Simi posmutniała, a Dehinwa nie przestawała z nią gawędzić sztucznie ożywionym tonem.

Był już najwyższy czas zbierać się do wyjścia, jeśli chcieli zdążyć na koncert, wiedzieli o tym, ale nikt nie podnosił się z miejsca. Po południu odbyło się uroczyste otwarcie wystawy Sekoniego, podano palmowe wino i pieczone mięso czarnego barana, a jego zakrzepła krew pokrywała jeszcze podłogę pracowni Koli. Bandele zauważył: „Po co wam ten baran? Czy nie dosyć wam tamtej ofiary?” I przez chwilę wydawało się, że to w jego szyi Egbo zanurzy sztylet, i stali przerażeni, wdychając odór krwi i wpatrując się w pulsującą żyłę poderżniętego gardła. Ale Egbo przekręcił tylko pozornie niedbale sztylet i struga krwi trysnęła plamiąc koszulę Bandelego. Napięcie od razu zelżało, bezsensowna wrogość rozładowała się śmiechem; nawet Bandele uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, że przecież chodzi tu przede wszystkim o Sekoniego. Na obrazie Koli postać Esumare była jeszcze wilgotna, ale wzięli go i zawiesili w foyer teatru, w którym miał śpiewać wieczorem Joe Golder. I przybył tam cały patriarchat, łącznie z Oguazorami, ale wszyscy szybko wyszli widząc parę much, które pojawiły się w ślad za ciężkim zapachem palmowego wina. Dokonanie uboju barana i smak wina w połączeniu z przenikliwym zapachem pieczonego mięsa przypomniały Egbo tamten dzień, ten jeden jedyny akt miłosny, tę jego pierwszą towarzyszkę w sanktuarium nad brzegiem rzeki, i Egbo zrozumiał, że nie jest to tylko idylliczne wspomnienie, tamten dzień rozrastał się w nim i rozrastał, i znów poczuł się przygnieciony siłą woli dziewczyny...

A teraz szedł i szedł przed siebie. A oni siedzieli w gabinecie Bandelego, obawiając się chwili>

gdy będą musieli pójść i znaleźć się twarzą w twarz z Joe Golderem stojącym po drugiej stronie świateł rampy. Bandele zszedł po schodach.

Czy to już nie pora na widowisko?

Chcesz nas się pozbyć z domu?

Nie. Zresztą pójdę z wami. Ale powiedzcie mi, wy, znawcy duszy ludzkiej, zobaczyłem w programie, że Joe Golder będzie w drugiej części koncertu śpiewał „Requiem”. Czy to ma być z jego strony ekspiacja?

, – Program został ustalony przed paroma miesiącami – spokojnie zauważył Kola.

Aha, więc to tamto stało się w natchnieniu. – Bandele mówił tonem, który nasuwał myśl o suchej, łamliwej trawie, ton ów słyszeli już kiedyś, gdy zauważył: „Kiedy się prowadzi jeden z tych wielkich wozów – oni kładą się na drodze i pozwalają przejeżdżać”.

Grozi ci załamanie – powiedział znów bardzo spokojnie Kola.

Nie. Prawdopodobnie wszyscy najniepotrzebniej w świecie idziemy tam w zamiarze samobiczowania i przypuszczam, że Joe Golder przyczynił się do skrócenia mego życia o dobrych parę lat. Ale nie bój się, ja się nie załamię.

Bandele stał się nagle kimś obcym, z każdą chwilą trudniej było go zrozumieć.

Mogłoby się wydawać, że pozbawiony był i litości i współczucia, a przecież tak nie było. W teatrze usiadł z dala od przyjaciół, wszedł do tego samego rzędu, ale usiadł o parę krzeseł bliżej. Siedział z Simi; Kola, Sagoe i Dehinwa siedzieli o parę miejsc dalej, to Kola wybrał te miejsca, zobaczywszy panią Faseyi z synową usiadł bezpośrednio za Moniką. W pierwszym rzędzie siedzieli Oguazorowie, a z nimi Ayo Faseyi.

Bandele trzymał się prosto, sztywny jak odlany z żelaza członek Ogboni. I wydawało się, że pyta znajdującego się na scenie pozornie spokojnego człowieka: sprowadziłeś nas tutaj, byśmy byli świadkami, czegóż to mamy być świadkami? Pozornego oczyszczenia? Bandele siedział jak odwieczny posąg, którego trapi myśl o istotach niższego rzędu.

Czasem czuję się jak osierocone dziecię...

I Kola spojrzał na Bandelego i pomyślał, gdybyśmy mogli istnieć, gdybyśmy mogli po prostu istnieć nie czując tych wiążących nas z przeszłością sznurów, gdybyśmy wpadli z jakichś nie zidentyfikowanych jam prosto w pustkę i niczego z naszych osobowości nie zawdzięczali ani żywym, ani umarłym, powiniśmy do tego dążyć, za nic nie dziękując, nie osłabiając naszej siły woli zrozumieniem, i w ten sposób, gdy teraźniejszość rozpryśnie się nad naszymi głowami, będziemy umieli znaleźć szybko nowe reguły życia. Tak jak zawsze potrafił Egbo, a teraz Bandele.

Czasem czuję się jak osierocone dziecię...

Joe Golder obnażał swoją duszę, przepuszczał ją przez wyżymaczkę, wypluwał mrocznymi fontannami bólu, który kołysał go – zagubione dziecię – i nie chciał, nie chciał opuścić. z dala od do-o-mu, z dala od do-o-mu Kola wiedział, że nie jest to tylko sprawa geografii. Poczuł twardą obręcz na nodze, spojrzał w dół i zobaczył, że ściska go szorstko drżąca dłoń Moniki. Kola wziął ją za rękę, myśląc: oto jest noc rozstania, każdy z nas pójdzie własną drogą.

Ogarnięty uczuciem, którego nie potrafił nazwać, Kola spojrzał w stronę wejścia. Przy drzwiach stał Egbo i nawet w słabym odblasku światła z foyer widać było, że jest w stanie silnego napięcia, wyglądał jak człowiek, który nagle utracił swą młodość.

Egbo przebiegł niemal cały teren uniwersytecki, nie zważając na zbierający się nad jego głową całun rtęci ani na suche trzaski, od których cała skóra elektryzowała się jak włosy przy dotyku grzebienia. Miało to w sobie coś z jakości gniewu Bandelego, nieruchomy prąd przeszywający czyste powietrze Harmattanu, cichy szelest wrogości. Tyle że chmury zawierały wodę. Ale on pragnął, by spadł deszcz, aby przynajmniej – nawet gdyby niebo trzymało się mocno – aby przynajmniej ziemia rozpadła się pod jego stopami w drobny piasek, aby ten deszcz uwolnił jego skórę od kłucia gorączki i obnażył rwącymi potokami kwarc, słysząc jak jego rozpędzone serce wali już teraz z wolna, ale mocno, w chwiejące się płyty chodnika... jednakże deszcz wisiał dalej wysoko w suchości, a ziemia, gdy kopał ją bezsilnie, zamieniała się w wilgotne grudy... podświadomie dał się pociągnąć dźwiękowi, który wydobywając się z aluminiowych otworów wypełniał noc, cienkiemu, załamującemu się krzykowi kastrowanego byka... Egbo odszedł od drzwi, zapytując się, kim jest ten człowiek, który ryczy o tym, że tak jak od piersi matki odłączono go od świata zrozumienia.

Podwójny promień reflektorów wywiercił dziurę w ziemi i Joe Golder stał z nogami zanurzonymi w kręgu pustki, a Egbo myślał o tym jak to ongi wkradali się na teren farbiarni, gdy wieczorem opuszczały ją kobiety, i stawali na brzegach ogromnych farbiarskich kotłów zagrzebanych głęboko w czarnym, mokrym piasku. Kiedy kobiety odchodziły, podskakiwali do góry, chwytali się bambusowych gałęzi i chwilę wisieli w powietrzu. Ale czasem gałąź łamała się, któreś dziecko wpadało do kadzi, farba wytryskiwała, a dziecko wynurzało się roniąc łzy koloru indygo. A teraz, na jego oczach, czerń pochłonęła Joe Goldera i Egbo znów usłyszał dziecinny krzyk przerażenia, czarne ręce miotały się rozpaczliwie, aby dotknąć czyichś rąk, usta szukały ust, gdzie jest czysta woda oczyszczenia, tak, woda napłynęła. Trysnęły w górę fontanny indygo i zawirowały wokół stóp. Joe Golder, zawsze poszukujący czerni, wszedł na podwórze starych kobiet przedzierając się przez plątaninę bambusów tak niskich, że wydawało się, iż rosną po to, by wieszano na nich karły, zgarbiony i skulony szedł wśród poplamionych czernią, połamanych bambusów. Z nieba karłów kapał czarny deszcz, a ruchome piaski pod stopami nasiąkały tym samym ukochanym przez niego kolorem. Przy każdym kroku Joe Goldera wzbijał się on do góry, a Joe Golder przeszedł przez rozdartą paszczę zagłębionych w ziemi kadzi i mokre szmaty zakołysały się na wietrze pieniąc kolorem indygo. Owinęły się wokół jego stóp, przykuwały, przykuwały do ziemi, a czarne bańki były równie wielkie, jak kipiące gniewem oczy Olokuna, Egbo-lo, e-pulu-pulu, E-gbo-lo, e-pulu-pulu, E-gbo-lo...

Aż nagle skąpało go światło, które zapaliło się na widowni, usłyszał Oklaski, widzowie wstali, by wyjść na przerwę.

Ona się boi. Powiadam wam, że te angielskie dziewczęta są strasznie niemądre. Co ją tak przeraziło? Ja się popłakałam i już! – I pani Faseyi szlochała dalej, było to dziwaczne połączenie prychnięć i basowego śmiechu.

Spojrzała na Bandelego, który stał na uboczu wraz z Simi, i Bandele ukłonił się jej ceremonialnie, co zdziwiło ją tak, że dotknięta odwróciła się, nie wierząc własnym oczom. Sagoe przepychał się wśród towarzyskiej socjety, usiłując dostać do stołu zastawionego alkoholem, natknął się na Oguazora i obaj nie potrafili przez moment ukryć faktu, że się nawzajem rozpoznają. Właśnie w tym momencie podbiegł do nich Faseyi wołając: „Profesorze, zaraz panu coś przyniosę, proszę mi tylko powiedzieć, czego pan sobie życzy”. Sagoe rozpromienił się i oświadczył: „Nie, ja to zrobię, jestem profesorowi winien parę kielichów”, a Oguazor odwrócił się do niego tyłem i powiedział coś do Faseyiego. I odszedł w stronę swej Keroliny, która stała przed „Panteonem”, dotykając go palcem, aby sprawdzić, czy nie schodzi z niego farba. W chwilę później Sagoe zobaczył, że pani profesorowa się ogląda.

Sagoe zaniósł Simi kieliszek alkoholu i zaproponował też coś do wypicia Bandelemu, który nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w rzeźbę Sekoniego. Przerażona i smutna Simi wzięła kieliszek od Sagoe i usiłowała wsunąć go do ręki Bandelego.

Monika przyjrzała się im i zauważyła. – Wydaje mi się, że Bandele jest o coś zły.

Zauważyłaś? – rozjaśniła się jej teściowa. – Przed chwilą ukłonił mi się jak komuś obcemu, co mu się stało?

Och, widzi pani... po prostu... – Kola zamilkł, i przyszedł mu z pomocą Sagoe. – Jeden z naszych przyjaciół wyszedł nagle i zostawił go ze swoją kobietą, i Bandele nie jest tym zachwycony.

Ach ci mężczyźni! – wykrzyknęła pani Faseyi. – Bydlęta!

Czemu nie podejdziesz do nas? – spytała Moni.

Kola czuł wzrastający niepokój. Nie było tu nikogo, kto nie znałby Simi, osławionej, międzynarodowej kurtyzany. A Bandele stał z nieprzystępną miną, niemal jej nie zauważając. W tym towarzystwie Simi była nie na miejscu, należało się nią szczególnie zająć. Już z klajstrowatych gąb wydobywały się szepty potępienia, zaczęto się trącać i wymieniać komentarze, które pękały w powietrzu jak mydlane bańki.

Chyba powinienem przyprowadzić tu Simi – zauważył Kola. – O ile pani Faseyi nie ma nic przeciwko temu.

Ja? Przeciwko? A to niby dlaczego? Czy to chodzi o tę śliczną kobietę, z którą jest Bandele?

Tak. Myślałem, że...

Młody człowieku, tą kobietą jest Simi, a jej mały paluszek wart jest tyle, co dziesięciu mężczyzn w ogóle, a więcej niż wszyscy tu obecni. Niech pan ją poprosi, aby się do nas dołączyła.

Spójrz no tam – zwróciła się po chwili do Moniki pani Faseyi. – Czy to nie jest jeden z przyjaciół Ayo?

To Egbo. Mamo, on nie jest przyjacielem Ayo – poprawiła ją Monika. – Bandele przyprowadził go do nas na lunch. Przestań nazywać wszystkich przyjaciółmi Ayo.

Egbo! Chodź tu.

Kola, który szedł po Simi, usłyszał to i zatrzymał się, zastanawiając, czy zważywszy, że pojawił się Egbo, mądrze będzie sprowadzać Simi. Zawrócił i podchodził już do Egbo, gdy zatrzymał go wzrok rozwścieczonego psa. Oczy Egbo jak dwa twarde ziarna wpatrywały się w grupę rozmawiających tuż obok niego ludzi, blisko, tak lekkomyślnie blisko, że gdy doktor Lumoye śmiejąc się lubieżnie cofał się o krok, wpadał na Egbo, wymrukiwał przeprosiny i wracał w krąg niewybrednego dowcipu.

Więc pan twierdzi, że ona faktycznie napisała, iż chce tu wrócić?

W tym stanie? – spytała Karolina.

Uczyć brzuch rozumu? – Doktor Lunoye dalej nie zamknął ust.

Ale czemu się pan dziwi? Te nowoczesne dziewczyny nie przykładają żadnej wagi do moralności, tek.

A robiła takie miłe wrażenie, była zawsze bardzo spokojna. – dorzuciła Karolina.

Cha, cha – zaśmiał się dr Lumaye. – Te spokojne są najbardziej rozpustne. Kiedy tylko pojawiła się w klinice, wiedziałem, o co jej chodzi. Pomyślałem, aha, jedna z tych spokojnych, założę się, że cierpi od tego odwiecznego rzutu karnego prosto w bramkę, cha cha cha cha!... ups... przepraszam.

Faseyi miał wątpliwości. – Czy ja wiem, niektóre z tych dziewczyn są bardzo przewrażliwione. Trzeba do nich podchodzić ostrożnie, bo zdolne są do rozpaczliwych kroków...

Och, one potrafią sobie radzić – zapewnił go Lumoye. – Niech pan zapamięta moje słowa, kiedy rozpocznie się nowy semestr, moja pacjentka będzie równie szczupła wokół pępka, jak moja mała córeczka cha, cha cha cha – Mimo to – zauważył nieśmiało Faseyi – człowiekowi jest ich żal.

Niech pan nie marnuje swego współczucia dla tych dziewczyn. Muszą się nauczyć, że za przyjemność się płaci, tek.

Oczy Egbo wyglądały jak osadzone na czarnych kłach, jak węgle w kowalskich kleszczach.

Poziom moralności bardzo się ostatnio obniżył – skomentowała Karolina.

Całe nasze stulecie pogrążyło sie w moralnym rozkładzie, tek. Cóż, teraz staramy się odszukać studenta, który jest temu winien.

Och, nie znajdzie go pan! Założę się o to, profesorze, tak jak założę się, że w następnym semestrze bramka będzie już pusta, cha, cha, cha, cha! och przepraszam... – powiedział to przez ramię, uśmiechając się szeroko do stojącego za nim nieznajomego, pragnąc go zarazić swą wesołością. Egbo zobaczył rozradowaną twarz i plunął w nią nie poruszywszy ustami. Lumoy wstrząśnięty i oślepiony zachwiał się, instynktownie przeciągnąwszy dłonią po wąskiej strużce śliny, wąskiej, gdyż Egbo dawno już zaschło w gardle i w ustach, a język przywarł mu do podniebienia. Ale splunął, nim zdążył pomyśleć, i Lumoye zatoczywszy się wpadł na Faseyiego, który spytał:

Co się stało? Wpadło panu coś do oka?

Egbo dołączył się do ich grupy i czekał tylko, aby Lumoye otworzył oczy i go zobaczył. Ale Lumoye wyczuł śmiertelne niebezpieczeństwo, a gdy ze słów Faseyiego wywnioskował, że nikt nie widział, co się stało, postanowił jak najdłużej szukać schronienia w swej ślepocie. Instynkt nie omylił go, bowiem Egbo czekał, a Karolina, tak jak wszyscy wprowadzona w błąd, zaczęła się krzątać, by przyjść z pomocą oślepionemu.

Doktor Lumoye nie był głupcem, szybko więc przemyślawszy to, co zaszło, miał nadzieję, że da się jeszcze uniknąć skandalu. Tak, to najważniejsze; a równocześnie gorzko żałował, że jego tylekroć powtarzane „przepraszam” nie było bardziej osobiste i że nie może sobie przypomnieć twarzy człowieka, który go tak nieoczekiwanie znieważył.

Zza jego ramienia odezwał się łagodny głos, na dźwięk którego Oguazor przestał obrzucać zdumionym wzrokiem doktora Lumaye i tego milczącego, obcego mężczyznę, który wydawał się im zagrażać. Bandele zaś spytał: – No i co wówczas zrobiłby pan, panie profesorze?

Halo, Bandele. Nie wiedziałem, że tu jesteś – dosyć niepewnym głosem powiedzie! Faseyi.

A Oguazor po ojcowsku wciągnął go do zamkniętego kręgu mówiąc: – Proszę do nas dołączyć. Właśnie mówiliśmy o jednej z pańskich studentek.

Ach, więc to jest pańska studentka? – spytała Karolina, Bandele jednak nie słuchał jej.

Zapytałem profesora, co by zrobił, gdyby dowiedział się, kto jest ojcem – Bandele pragnął, aby nie mogło zaistnieć nieporozumienie na temat tego, o co pyta.

Egbo już przedtem zrozumiał, o co Bandelemu chodzi, i całym swym zachowaniem okazywał, że ma mu za złe jego interwencję. Szybko spojrzał jeszcze raz na Lumoye mając nadzieję, że ten nareszcie otworzy oczy, a on będzie mógł zapieczętować je opuchliną, zanim nowe niebezpieczeństwo nie odbierze mu prawa do gniewu. Doktor Lumoye usłyszał głos Bandelego i zrozumiał, że został ocalony.

Jeśli ma pan na myśli chłopca odpowiedzialnego za stan tej dziewczyny...

Tak.

Zostanie oczywiście wydalony z uniwersytetu. To mu się należy.

Rozumiem.

Oguazor, czując wyzwanie i to wyzwanie graniczące z impertynencją, rozgniewał się i niemal krzyczał: – Uniwersytet nie może pozwolić, aby moralny rozkład młodych ludzi plamił jego dobre imię, tek. To młode pokolenie jest nazbyt skorumpowane, tek!

Lumoye podniósł głowę i odsunął się, by znaleźć jak najdalej od Egbo. – Tak, zgadzam się.

Najsmutniejsze jest to, że okrywają bez powodu hańbą własne rodowe nazwiska.

Oczywiście, pan jako lekarz zaleca raczej śmierć niż hańbę? – spytał Bandele.

No wie pan... – zaczął Oguazor.

Zadałem pytanie doktorowi. Raczej śmierć niż hańba, tak? Albo domorosłe akuszerki, ponieważ te dziewczyny „potrafią sobie radzić”, tak?

Nie wiem, o czym pan mówi.

Nie wie pan? A przecież te problemy nie są panu obce. Zna je pan, są dziewczyny, które najpierw przychodzą po pomoc właśnie do pana.

Mam nadzieję, że Bandele nie uważa uniwersytetu za ośrodek pomocy społecznej.

Bandele przyjrzał mu się uważnie, potem jakby się odprężył i rozejrzał po otaczających go twarzach. Patrzył na nie z litością, ale ta litość była straszliwsza niż surowość, nieubłagana. Bandele stał niewzruszony jak królewskie matki wokół tronu Benina, okrutny jak ogboni wydające wyrok.

Mam nadzieję, że wszyscy dożyjecie chwili pogrzebu własnych córek.

Przerwa skończyła się, wezwał ich dzwonek odległy, przenikliwy jak dzwoneczki trędowatego. Nie ruszali się jednak, jakby nie mogli w to uwierzyć. Obok Zapaśnika Sekoniego czekała Simi, przy niej stał zakłopotany Kola. I Egbo zobaczył, jak zbliża się ku niemu Simi, jej oczy przypominały muszle oceanu pełne właściwego jej smutku... wybór tonącego, pomyślał... tak, to by wybrał człowiek, który tonie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
wole soyinka
Interpretacja treści Księgi jakości na wybranym przykładzie
Praktyczna interpretacja pomiarów cisnienia
Komunikacja interpersonalna w 2 DO WYSYŁKI
KOMUNIKACJA INTERPERSONALNA 7
Jadro Ciemnosci interpretacja tytulu
Zakres prawa z patentu Interpretacja zastrzeżeń patentowych2 (uwagi prawnoporównawcze)
interpretacja IS LM
Praca zespolowa z elementami komunikacji interpersonalnej ed wczesn
Atrakcyjność interpersonalna
KOMUNIKACJA INTERPERSONALNA 3 4 2009
lec6a Geometric and Brightness Image Interpolation 17
Interpolacja funkcjami sklejany Nieznany
1773326047696 KOMUNIKACJA INTERPERSONALNAid 17518
Komunikacja interpersonalna Artykul 4 id 243558