Romuald Pawlak
Smocze Gniazdo
Pogodnik trzeciej kategorii - tom III
GTW
Fabryka Słów
Lublin 2008
Mrówki to stworzenia małe i raczej błahe z punktu widzenia nauki o Stworzeniu. A jednak Rosselin przeklinał teraz te stworzonka słowem gromkim i obelżywym. Zupełnie jakby świat został powołany do istnienia przez Aarafiela i jego szacowną małżonkę Dracenę specjalnie po to, aby owe paskudne insekty uczynić sednem wszelkiego bytu.
W wielu innych komnatach arystokraci oraz służba przeklinali je równie żywo, gniotąc, tłukąc, polewając wrzątkiem i kładąc na szlakach ich wędrówek cukier podstępnie zaprawiony sokiem z nienawistnika bezwonnego albo wykitówki skutecznej. Ta solidarna nienawiść zbliżyła do siebie wszystkie klasy społeczne bardziej niż rewolucyjne pisma filozofów głoszących powszechną równość tutaj i w niebiosach.
A wszystko to za sprawą padnięcia magicznej blokady w pałacu.
- No ale jak mogła?! - warczał wściekły Rosselin. Tłukł mrówki, a przy okazji komary oraz ćmy, eksterminował wszelkie insekty, na które nażarty i chrapiący obok Filippon nie miał już ochoty. Stanowił żywy obraz opowieści o bezużytecznych psach, którym nazbyt dobrotliwi gospodarze dawali podjeść do syta, przez co zamiast rzucać się z zębami na poborców i komorników, potrafiły wpuścić do chałupy nawet złodzieja. Jak było widać, choć smok nie pies, ale zawsze złośliwy czworonóg... - Jak ta bariera mogła paść? - złościł się pogodnik. - Ona miała być niezniszczalna!!!
Magiczna bariera w pałacu była niemal równie ważna, jak porządnie obsadzony tron. Chroniła przed owadami oraz innymi stworzeniami, które garnęły się do wieży stołecznego kompleksu pałacowego. Przede wszystkim jednak broniła przed użyciem nieautoryzowanych czarów. Da się przeżyć ugryzienie mrówki, ale trudno odeprzeć atak czaru iniekcyjnego, który niepostrzeżenie sączy truciznę wprost do żył.
- Skoro padła, znaczy, że mogła - sennie burknął smok, przewracając się na drugi bok.
Przy tej skomplikowanej ewolucji zaplątał sobie w supeł prawe skrzydło, więc zaklął brzydko. Otworzył oczy i spojrzał drwiąco na Rosselina.
- I zamiast narzekać, zastanów się, których czarów chciałbyś użyć, a dotąd nie mogłeś. Bo jak znów włączą barierę, to będziesz sobie w brodę pluć, że nie skorzystałeś z okazji, sam zobaczysz.
Dobrze, że w izbie nie było akurat Annabell, narzeczonej Rosselina. Ta rudowłosa piękność nie pochwaliłaby namawiania do przestępstwa, szczególnie przez smoka. No, chyba żeby ów występek przeciwko prawu miał przynieść korzyści właśnie jej. Nad tym akurat zaczął się intensywnie zastanawiać pogodnik: jak pogodzić własną ciekawość z zyskiem dla Annabell, żeby zamiast pogonić ścierką, jeszcze pochwaliła?
Na razie jednak nie musiał nic kombinować, bo dziewczyna pojechała do miasta odwiedzić Hiarryntię, swoją przyjaciółkę. Rosselin jej nie trawił, jak wszelkich innych ekologicznych fanatyków głoszących prymat trawy nad mięsem. Nie potrafił pojąć, jak można zabić tysiąc źdźbeł zboża zamiast jednej krowy i popełniwszy ten masowy mord, mieć czyste sumienie. No bo w końcu zanim z krowy czy innej świni będą kiełbaski, jest już martwa, a ziarno miele się w młynach na żywca!
Tymczasem z pokoju obok dobiegły hałasy i przekleństwa. To właścicielka pałacowego apartamentu, Zejfa d’Argilach, w nieco brutalny sposób wyjaśniała swojej służącej Lence, że jak się zapodzieje jakieś perfumy, to trzeba je odnaleźć. Tym bardziej że teraz są potrzebne, bo ona, Zejfa, wybiera się na randkę. I potrzebuje właśnie tej purpurowej flaszeczki w kształcie serca, a nie innej, na przykład dwóch serc w kolorze wiśni, a tym bardziej nie białych kiści bzu, które podsuwała jej dziewczyna.
Wreszcie Lenka wybiegła z płaczem, niemal zdeptała śpiącą w swoim koszyku jednooką kotkę Latarnię i wyskoczyła na korytarz.
- Gwardziści będą mieli używanie - mruknął smok. - Szkoda. A Lenka mogła przyjść do nas. Tyle tu kurzu na półkach...
Jakby w odpowiedzi na jego słowa za drzwiami rozległ się potworny wrzask. I nie był to bynajmniej krzyk rozkoszy pałacowego amanta w mundurze gwardzisty i z emploi łamacza serc trzeciej klasy. Był to przejmujący ryk bólu. A zaraz potem przez ścianę przeniknął głos Lenki:
- A masz, bydlaku!
- No i posprzątała kurze - mruknął Rosselin, pstryknięciem palca wysyłając truchełko następnej ćmy do kosza.
Smok skulił się w swoim kącie i nic nie odrzekł. Był na tyle mądrą gadziną, aby rozumieć, że z rozwścieczonymi kobietami się nie dyskutuje, tylko chowa w kąt. A ponieważ ściany miewają uszy (i to nie tylko jego własne, Filipponowe), wolał nie dyskutować także z Rosselinem.
Kiedy po chwili Lenka spokojnym już krokiem powróciła do apartamentu, nawet Zejfa odezwała się do niej z pewnym szacunkiem:
- Perfumy nieważne, kochanie, bardziej liczy się jednak styl bycia. Gdybyś je znalazła, weź sobie.
* * *
Kiedy patrzysz na świat, widzisz duże rzeczy. Duże budynki, duże drzewa, duże zwierzęta. A tymczasem największe zarazy są mikroskopijnych rozmiarów, zaś najgorsze są owady, takie właśnie jak mrówki. W dodatku na przykład harpia górska składa tylko dwa jaja raz na trzy lata, a mrówki...
Kaci miewają swoje fanaberie - jak wszyscy, którym przyszło wykonywać stresującą pracę. Pałacowy kat miał zaś nie tylko fanaberie, ale i hobby. Kto znał go jedynie powierzchownie, wiedział, że nikt lepiej niż Altapin nie potrafi włóczyć jelit przestępców. Człek bardziej zainteresowany słyszał zapewne o przyznanej mu niedawno nagrodzie cesarzowej „Za innowacyjność w dziedzinie tortur i narzędzi kaźni wszelakiej". Ale oprócz pogodnika mało kto wiedział, że w gruncie rzeczy oprawca był człowiekiem miłym i spokojnym.
No i kochał mrówki, stąd we własnych izbach założył ich hodowlę. Co prawda pierwsza grupa wyzdychała, a Filippon musiał ratować życie psychiczne kata, udając, że mrówki uciekły - ale to nic nie dało. Bo kat tak się zżył ze swoimi maleństwami, że wkrótce zdobył nową, lepszą kolonię. Podobno bardziej odporną na trudy egzystencji. Kiedy jeszcze rozmawiał z Rosselinem, chwalił się, że te nowe, zwane od życia na pustyni piasecznikami, przeżyją go na pewno.
I to właśnie one wymknęły się spod kontroli. Wymknęły, a potem niewiadomym sposobem rozmnożyły, choć to wyszło na jaw dopiero wtedy, gdy padła magiczna blokada. Okazało się, że mrówki są praktycznie wszędzie, od iglicy najwyższego budynku po pałacowe podziemia.
Pytanie: Jak to możliwe?, od jakiegoś czasu wiszące w powietrzu, z rumorem spadło na ziemię.
Rosselin był zapewne jedną z niewielu osób mających jakie takie pojęcie, co zaszło. Nie był jednak głupcem ani poskramiaczem dzikich bestii pałacowych, nie zamierzał się więc przyznawać, że ma w tym swój udział. Wystarczały mu własne problemy. Jego narzeczona usilnie pragnęła zmienić stan cywilny, zamierzając zostać żoną maga. Od czego sam pogodnik - chociaż kochał Annabell - mocno się wykręcał. No bo czy widział ktoś maga z żoną i trojgiem dzieciaków przy boku? A jakby ją wtedy nazywali? Panią magową? A gdyby miał córkę, to co - magówką?! Nawet jakże bogaty język Imperium nie przewidział takich określeń. Co prawda gdy Rosselin z mądrą miną użył tego argumentu w rozmowie z Annabell, dostał w pysk, ale co tam - zasiane ziarno może jednak wyda wartościowy plon?
Kłopoty miał jednak nie tylko ze swoją dziewczyną. Wciąż był pogodnikiem trzeciej kategorii, choć nie bez szans i obietnic Rady Magów, że przeskoczy wyżej.
Zejfa nadal traktowała go jak chłopca na posyłki. Dobrze, że jak dotąd nie musiał wynosić śmieci.
Smok, zamiast być wsparciem, zaczął żyć własnym życiem. Albo żarciem, bo wszystko zależy od punktu jedzenia.
Mag czasem miał więc ochotę strzelić sobie w głowę z kuszy. Albo samemu zakląć się w kamień.
No i teraz te przeklęte mrówki. Uciążliwe, denerwujące i grożące katastrofą w razie odkrycia, że pogodnik maczał w tym palce, a smok pazury. Filippon co prawda żył zgodnie z filozofią wyrażoną w późnych pismach Sarturusa: Nie warto myśleć o tym, że może być gorzej, bo i tak będzie, ale Rosselin spędził niejedną nieprzespaną godzinę na rozmyślaniu o smutnych konsekwencjach swej - a jakże! - dobroci i miłości bliźniego.
A dziś miał się dowiedzieć, że problem jest jeszcze większy, niż to dopuszczał w najczarniejszych myślach.
Postanowił rozprostować nogi, a raczej kości, nieco zardzewiałe po długim wylegiwaniu się w łóżku. Zresztą nie miał ochoty patrzeć na obżartego robactwem Filippona, który okazał się nad wyraz tępym, krótkowzrocznym smoczyskiem.
Skoro nie było bariery, pogodnik przez chwilę rozważał, czyby dla fantazji nie użyć jakiegoś zgrywnego zaklęcia. Ale żadnego takiego nie znał! Nie był taki jak adept Yandarian, który poznawszy zaklęcie owocowe, zamieniające - dajmy na to - piasek w dowolny pożądany owoc, natychmiast go użył, i to po kilku szklanicach ferteńskiego. Pechowo dla siebie w pobliżu stada szpaków. Te w mig wyczyściły kosz z czereśniami, w który przez pomyłkę zamienił sam siebie Yandarian, zamiast użyć pobliskiej pryzmy piasku. Potem szpaki rozpierzchły się na wszystkie strony i szukaj wiatru w polu, a z samych pestek nie dało się adepta odzyskać. Natomiast dla nauki magicznej wypłynęła z tego wielka korzyść. Rada uznała, że należy do zaklęcia dołożyć drobny czar zabezpieczający.
Kroczył więc Rosselin ponuro pałacowymi korytarzami, aż nagle jak obuchem w plecy dostał straszną nowiną w łeb. A konkretnie w uszy.
Wcześniej jeszcze zaczepił go jeden z magów kopistów. Byli to czarodzieje zbyt podłego sortu, aby umieli coś naprawdę pożytecznego, jednak do szybkiego powielania książek nadawali się lepiej niż zwykli, śmiertelnie powolni przepisywacze. Czasem Rosselin śnił koszmar, w którym zmieniano mu specjalizację na taką właśnie i grzązł pośród półek pełnych kurzu.
- Ty, pogodnik, może byś jakiś czar naszykował, żeby zarazę wymrozić albo co? - burknął kopista, przecierając załzawione oczy. - Bo mnie te mrówki tak wkur... chciałem powiedzieć, że się mylą z literami, jak łażą po książkach.
- Myślimy nad tym cały czas - z mądrą miną odparł Rosselin, starając się zwalczyć nagłą senność, jak zawsze kiedy rozmowa wkraczała na temat ciężkiej pracy. - A na razie może weź urlop?
Później, w drodze do knajpy, spotkał Brunhilda ver Didloga.
Z Brunhildem to była zabawna historia. Oficjalny narzeczony Zejfy d’Argilach z początku traktował jej pracownika jako niepotrzebny balast albo zawalidrogę na trakcie wiodącym do szczęśliwego małżeństwa. Ale kiedy już się przekonał do jego osoby, to na dobre - i trwał w tym niezachwianie.
Bardzo w tym pomógł nałóg, który na pałacowe kazamaty wprowadził pogodnik - palenie nikorośli. Co prawda po chwilowym entuzjazmie okazało się, że nie tylko uzależnia on mocno, ale później ściany oraz ubrania bardzo śmierdzą. Niemniej w oczach wielu nałogowców Brunhild, w końcu zaufany przyjaciel tego-który-wie-skąd-wziąć-ziele, tylko zyskiwał mimo narastających protestów żon i kochanek. A Didlog umiał to docenić.
Teraz głośnym psyknięciem przywołał do siebie maga.
- Nowinę mam!
Rozespany Rosselin wciąż z trudem łapał prawidłowy pion. Ale rozumiał, że należy wysłuchać Brunhilda.
Ten nie chciał rozmawiać na korytarzu, słusznie uważając, że ściany mają uszy. Zaprowadził pogodnika do świeżo otwartej winiarni na samym dole pałacowej wieży, niedaleko szpitala Bernarda O’Cencora.
Mag nie miał dotąd okazji zajrzeć do „Krwawego Dzbana". Z cesarskim medykiem kojarzyły mu się same złe wspomnienia, oczywiście prócz udanej próby wyłudzenia od Brunhilda małej wysepki, Wolwina. Stąd niespieszno było pogodnikowi pchać się do knajpki, gdzie serwowano czerwone wino niewiadomego pochodzenia, a mięsne dania mogły zostać pozyskane nie w drodze uboju, ale amputacji.
Teraz jednak nie było wyjścia. Didlog rzadko go zawodził. Baron miał dobry wywiad, na którym opierał swą pozycję w pałacu.
Winiarnia nie rozczarowała Rosselina - zły gust, z jakim ją urządzono, doskonale pasował do jego wyobrażeń. Na ścianach wisiały pamiątki po przeróżnych złoczyńcach Fertu i całego Imperium. Tu samopał, którym Janduda pozbawił życia ulubionego karła cesarza - Hilariuchę, tam miecz, który zbój Majdej przyłożył do grdyki samemu pierwszemu doradcy cesarza Oleandrowi.
- Doradź mi, w co mam zainwestować, albo cię zatnę! - tak mu ponoć powiedział, a doradca zaczął się jąkać:
- O... b-b-b... li...
Wielu potem twierdziło, że Oleander miał na myśli: O, błagam, litości, jest jednak faktem, iż niedługo skarb cesarski wyemitował pierwsze obligacje. I to bez pokrycia!
Sporo podpisów pod pamiątkami nic Rosselinowi nie mówiło. Wiedział za to, że większość wspominanych tu osób skończyła rozwłóczona, ścięta albo postrzelana na miazgę. Ze starości zmarł chyba tylko niejaki Parastyl, ale wyłącznie dlatego, że schował się kiedyś w wielkim kompleksie wapiennych jaskiń na rzadko uczęszczanym Wybrzeżu Moskańskim, po czym zapomniał drogi powrotnej. A że znalazł tam wielki skład żywności pozostawiony przez nie wiadomo kogo, to i dożył sędziwego wieku, przy okazji czyniąc ów kompleks atrakcją turystyczną dzięki rzeźbom, które wykonywał z nudów.
Brunhild zabełtał swoim kubkiem pełnym substancji winopodobnej, po czym oceniwszy, że chyba tylko stół mógłby podsłuchać ich rozmowę, konspiracyjnym szeptem oznajmił:
- Z pewnych ust słyszałem, że będą nas ewakuować z pałacu.
Ewakuacja! Słowo to zmroziło Rosselinowi krew w żyłach.
- Z czyich? - wyjąkał, czując, jak zasycha mu ślina w gardle.
Didlog obejrzał się za siebie, a jego trzy podbródki latały każdy w inną stronę.
- Ważnych - wyjawił z satysfakcją. - Na razie to plan, ale jeśli magowie nie poradzą sobie z plagą, to trzeba będzie wybudować nowy pałac albo ten skutecznie odmrówczyć. Z ludźmi w środku to raczej niewykonalne, prawda?
I zadowolony z siebie, siorbnął wytrawnego pliseńskiego - lub mikstury, która za owóż pliseńskie pragnęła uchodzić. Patrząc na gębę szynkarza, pogodnik miał przekonanie, że żółtość boskanki w jego pucharze także zdradza bliskie kontakty z warsztatem medyka. Z niesmakiem odsunął od siebie kielich.
- A kiedy? - spytał. Widmo przenosin poraziło go do głębi, jednak nadal ważne było, czy jest to perspektywa odległa, czy liczona w dniach. Życie nauczyło bowiem Rosselina, że jak coś ma mieć miejsce jutro, to może się zdarzyć lub nie, ale plany robione na miesiące czy lata zwykle wymagają całego szeregu korekt. Albo i wycofania się z nich całkowicie.
Didlog bezradnie rozłożył ręce.
- Póki co nikt tego jeszcze nie wie. Nawet cesarzowa, która musiałaby oficjalnie taką decyzję podjąć, też nie.
* * *
Wracając do swojej izby, Rosselin rozmyślał nad słowami Brunhilda.
Podejrzewał, że zanim Ktoś Ważny wypowiedział słowo ewakuacja, szeptało o tym sporo mniej ważnych osób. I to raczej nie arystokratów, bo ci mieli za wiele do stracenia. Choć arystokratyczna skóra jest nadzwyczaj cienka, to w pałacu wyprawiano ją najdelikatniej. Poza pałacem zyskiwała tylko na wadze, bo na znaczeniu zawsze traciła.
Zapewne był to ktoś spośród pałacowej służby. Na takich awanturach zawsze najgorzej wychodzi właśnie personel - niczemu niewinny, a oskarżany o wszystko. Co innego wywołać ucieczkę, a w trakcie ucieczki panikę. Ileż sreber może wtedy tajemniczo zaginąć. Ileż cennych kamieni zmienić właściciela... Ba, nawet tytuły szlacheckie mogą się pojawić i zniknąć, bo pieczęcie i papiery, które wyparowały w Fercie, mogą ujawnić nowego arystokratę na drugim krańcu Imperium.
O ile więc arystokraci mogli się obawiać zaginięcia kufrów, precjozów i innych dóbr gromadzonych przez pokolenia, służba musiała się zastanawiać, jak tu zniknąć z ludzkich oczu jako kuchcik albo lokaj na dziewiątym piętrze pałacu, a objawić się jako baron w Astio albo szanowany kupiec korzenny w Lobodermii.
Ale Rosselin pamiętał o jednym: każdą nowinę - obojętnie, dobrą czy złą - można spożytkować dla własnej korzyści. Pogodnik postanowił to właśnie uczynić i uprzedzić Zejfę. Baronowi brzuch utrudniał szybkie poruszanie się po pałacowych korytarzach, zaś trudny charakter narzeczonej sprawiał, że Brunhild ver Didlog czasem wolał do niej nie podchodzić. Bywało nawet, że budził się z krzykiem, gdy mu się przyśniła.
- Ewakuacja? Z pałacu? - oburzonym głosem spytała dworka, kiedy pogodnik wywołał ją najpierw z apartamentu, a potem zawiódł w miejsce, gdzie zakręcający przy narożniku wieży korytarz pozwalał rozmawiać bez obawy podsłuchania przez nadchodzących znienacka. No, chyba że spory fikus był zakamuflowanym szpiegiem. Na wszelki wypadek Rosselin potraktował go czubkiem buta. - I to akurat teraz, gdy na następnej randce mam dać kosza hrabiemu Formidable?!
Rzeczywiście, dla Zejfy d’Argilach ewakuacja musiała być prawdziwą katastrofą. Bo co ją obchodziły mrówki, skoro Filippon regularnie oczyszczał jej apartament z wszelakiego tałatajstwa. Natomiast hrabia Formidable... O, to była historia warta zachodu, pieśń warta wysłuchania.
Hrabia Formidable cierpiał na potwierdzony prawomocnym orzeczeniem sądu uwiąd uczciwości. I był uczciwy jak nikt na świecie - chyba że znalazł się w obecności dam obwieszonych klejnotami. Kradł je lub wyłudzał, bowiem potrafił owinąć sobie owe nieszczęsne damy dookoła palca.
Co prawda utracone dobra można było odzyskać. Hrabia Formidable organicznie nie znosił bowiem dramatycznych scen i szlochu. Starał się po uzyskaniu kosztowności uciec, zrywając zażyłą znajomość przez posłańca w przejściu korytarza albo w innych okolicznościach, gdzie wstyd lub towarzystwo utrudniały porzuconej damie tryśnięcie fontanną łez i wpadnięcie w bolesne spazmy.
No i zawsze można się było w porę opamiętać, zerwać pierwszej, zażądać klejnotów, a nawet nieoczekiwanie wybuchnąć łzotokiem. Zaskoczony i przyparty do muru hrabia często nie miał wyjścia: wolał oddać klejnoty, niż znosić wyrzuty. Szczególnie gdy w pobliżu znalazła się cesarzowa.
Zejfa do niedawna omijała Formidable’a z lekceważeniem, choć ten od miesiąca czynił starania, aby uznała go chociaż za wygodny podnóżek. Brunhild wysłał nawet rosłe chłopię, aby ostrzegło drania, że czci damy ma kto pilnować.
Teraz jednak dworka polowała na wielki diament - och, naprawdę wielki, rozmiarów dużego jabłka! - który niedawno Formidable wyłudził od Lapimpiny Pong. Na samą myśl o kamyczku damie d’Argilach świeciły się oczy. Czasem śniła, że klejnot, połyskując na jej piersi, wypala oczy podłym amantom...
Dodatkowo diament - jak twierdziła rozszlochana z żalu Lapimpina - poza pałacem zabezpieczał odzież przed kurzem i (uwaga!) owadami. To także wydało się dworce niezwykle kuszącą właściwością owego precjozum. No bo cóż zrobić, gdy jakaś paskudna mrówka stanie jej na drodze i w najważniejszym momencie zapłacze się w koronkę sukni albo, nie daj Draceno, wylezie na wyszminkowany policzek???
Krótko mówiąc, Zejfa miała zamiar pierwsza zerwać z hrabią, a jako odszkodowanie wziąć ów klejnot. Na razie jednak kusiła Formidable’a, chodząc na randki obwieszona świecidełkami jak porządny sklep jubilerski.
Gdy tylko Rosselin zniknął jej z horyzontu, natychmiast pobiegła podzielić się nowiną z kilkoma zaprzyjaźnionymi damami.
Ale nie był to dobry pomysł. A nawet okazał się fatalny i druzgoczący w skutkach. Zejfa wracała do swego apartamentu ponura i zła, obracając w myślach słowa, o których znajomość nikt by nie podejrzewał tego kruchego dziewczęcia o niewinnym spojrzeniu sarenki.
Bezceremonialnym kopnięciem w podogonie obudziła smoka, który znów zaległ paszczą w pościeli, wystawiając na świat tylne włości.
- Mam dla ciebie robotę, leniu! - warknęła. - Wstawaj, spać możesz później albo i wcale. Byś czasem zapracował na miskę żarcia, padalcu!
Filippon ciężko westchnął. Zapracować?! To było jedno ze słów, które wiele razy słyszał, a mimo to jego znaczenia nie rozumiał. Ale nie był w nastroju do kłótni, więc przesunął paszczę na plecy, żeby spojrzeć na wściekłą dworkę.
- No? - spytał. - O co chodzi?
- A o to - Zejfa z impetem usiadła na łóżku - że rozmawiałam z Hedonią Yrtek. Och, kochana, co tam ewakuacja, kiedy ma się większe kłopoty, nieprawdaż? - powiedziała mi ta żmija jadowita - Zejfa niemal syczała ze złości. - I nie wiem, czy ona wie, że Formidable zamierza mnie rzucić, czy tylko nędzne insynuacje mi wciska, żeby mnie podenerwować w odwecie za to, że jej wczoraj powiedziałam, że ten krem, co to go kupiła, skuteczny jest bardzo, szczególnie dla starszych osób w sam raz...
Smok pogubił się w tym jednym zdaniu wypowiedzianym na wydechu.
- I?
- Dowiedz się wszystkiego! - nakazała dworka.
- Wszystko to nicość - odparł filozoficznie smok. - A co konkretnie cię interesuje, Zejfa?
Dama dworu zdawała się tracić cierpliwość. Dlaczego ten głupi smok nic nie rozumie?!
- Konkretnie to masz mi sprawdzić, czy hrabia Formidable chce mnie rzucić - rozkazała.
Na to Filippon roześmiał się ochryple, całkiem tracąc ochotę na sen w tak nieprzyjaznych okolicznościach.
- To mogę ci powiedzieć bez chodzenia do świątyni Draceny albo do stojącego tuż obok zamtuza dla mnichów - stwierdził, gdy już przestał rechotać. - Formidable chce cię rzucić z pewnością.
Odczekał jedno uderzenie serca i dodał:
- Bo nie ma takiej kobiety, z którą by wytrzymał na stałe.
Później jaszczur zwiał ścigany przez pęk nożyczek, pilniczków do paznokci oraz flakonów z perfumami, którymi cisnęła w niego wściekła dworka.
* * *
Tymczasem mrówcza plaga narastała ze wszelkimi tego skutkami.
Oczywiście można było przewidzieć, że Joanna f’Imperte zechce ich wezwać przed swoje oblicze i porozmawiać oficjalnie, a nie tak po prostu pomiędzy głównym daniem a deserem.
W końcu komu cesarzowa ma kazać uczyć insekty posłuszeństwa, jak nie swoim doradcom, nieprawdaż? - rozmyślał pogodnik. Okręcony swoim płaszczem, śmiało wędrował korytarzem w stronę sali audiencyjnej.
Kiedy posłaniec przyniósł oficjalne zaproszenie na audiencję, zarówno mag, jak i jego smok nie dostrzegli w tym niebezpieczeństwa, a nawet wręcz przeciwnie. Rosselin włożył przyzwoite ubranie, Filippon przyjrzał się każdej łusce z osobna i wszystkim razem, po czym o wskazanej porze stawili się w małej sali, w której cesarzowa zwykła zwoływać narady.
W pewnym sensie było to jedno z kilku serc Imperium. Zupełnie jak u Filippona, który w razie potrzeby tworzył kilka organów, na przykład głów - bo co trzy głowy, to nie jedna.
Joanna nie była w humorze. Albo była, tyle że w tak podłym, że muchy padały, podleciawszy na odległość wyciągniętego ramienia. Spojrzała najpierw na Rosselina, wzruszyła ramionami, po czym przeniosła wzrok na smoka.
- Oczyść pałac z mrówek - zażądała. Wiedziała, co smok potrafi, i teraz nadszedł czas, aby z tego skorzystać.
Filippon westchnął. Popatrzył na kilku doradców cesarzowej, którzy psuli powietrze w komnacie, nie potrafiąc nic mądrego wymyślić.
- A co to ja jestem, jakimś czyścicielem? - burknął. - Insektorem?
Wszyscy zastygli ciekawi, czy za te grubiańskie słowa zostanie skazany na włóczenie jelit po uprzednim wyluzowaniu z kości, a wcześniej pogruchotaniu wszystkich stawów.
- Nie, jesteś moim rycerzem - odpowiedziała jednak ze spokojem cesarzowa, drapiąc się w swędzące miejsce na łokciu, mimo że akurat żadnej mrówki nie było w pobliżu. - Pasowałam cię, nie pamiętasz?
Rosselin, już pełen ulgi, że to nie o niego chodzi, uśmiechnął się na wspomnienie tamtej sceny. Smok też ją pamiętał.
- Ale to było na niby! - mruknął z niezadowoleniem.
- To było na naprawdę - wycedziła Joanna, przestając się drapać i wbijając gniewny wzrok w swego rycerza z ogonem. - Masz obowiązki. Magowie nie potrafią sami pozbyć się mrówek. Pomóż im. Bo jak nie, to...
Dzieci bawią się czasem w taką grę, że ktoś urywa zdanie w pół i czeka, aż po przedłużającej się chwili niecierpliwości ktoś wreszcie zada pytanie: I co?
Smok jednak należał do bystrzaków. Zdawał sobie sprawę, że pozostaje mu tylko bierny opór, czyli milczenie.
- No! - zakończyła zadowolona cesarzowa, powracając do drapania. - To do roboty, Filipponie!
* * *
Oczywiście niemal każdy dworzanin, a nawet byle ciura, miał swoją teorię na temat plagi, która ogarnęła najpierw pałac, następnie Wewnętrzne Miasto, aby wreszcie wylać się na cały Fert niby pożar.
Magowie wobec tych drobnych stworzonek okazali się zaskakująco bezradni. Owszem, próbowali je wytępić, ale wszelkie energiczne działania na razie zostały zablokowane, odkąd jeden z magów inżynierów niefrasobliwie wyznał, że istnieje ryzyko uszkodzenia konstrukcji pałacu.
Powracało też pytanie, dlaczego tak się stało. Zastanawiali się nad tym wszyscy: magowie, dworzanie, Rosselin z Filipponem, prosty lud, a nawet i teologowie. Pogodnik chciwie zbierał wszelkie informacje na ten temat. Rzecz jasna, wyjaśnienia były wzajemnie sprzeczne, jak to w życiu bywa.
Pałac w większości uważał, że to albo magowie chcą coś wymusić, albo jest to próba obalenia Joanny. Na wszelki wypadek mała armia została posłana w góry, gdzie na wygnaniu przebywał małżonek cesarzowej.
Magowie skłaniali się ku twierdzeniu, że albo magia samoistnie się psuje, albo pomaga jej w tym jakiś czynnik, na przykład smok. Któryś wspomniał zbiegłego maga, choć nie wymienił Irapia z imienia. Słuchającemu tego Rosselinowi natychmiast przypomniał się staruszek Orodis, który rozpękł niebo.
Teologowie głosili, że to Dracena i Aarafiel kłócą się niemiłosiernie, wobec czego należy pójść do świątyni i dać sutą ofiarę, aby ich pogodzić. To wyjaśnienie trafiało jednak do przekonania tylko elicie - głupkom pierwszej kategorii.
Sam pogodnik skłaniał się ku twierdzeniu, że to Irapio eksperymentuje.
A smok...
Dzielny rycerz cesarzowej trwał na posterunku obojętny na dyrdymały. Szczególnie że następnego dnia po ceremonii doradzania Joanna f’Imperte przysłała mu osobisty prezent: przepis wykaligrafowany na czerpanym papierze, ślicznie iluminowany. Dziesięciu kopistów musiało zapewne zarwać noc, aby spełnić tę fanaberię władczyni Imperium.
Była to receptura, jak uwarzyć smoczy ogon w mrówczych jajach.
Podczas jego czytania Filippon, który do tej pory ani pazurem nie ruszył, aby spełnić swoją powinność wobec ojczyzny, bladł coraz bardziej. Z jego pyska wydobywał się złowrogi syk.
Wreszcie zeżarł papier, czknął i ruszył do - jak należało przypuszczać - roboty. Albo zabić cesarzową. Jednak to drugie wyjście Rosselin uznał za mniej prawdopodobne.
No i teraz, wędrując korytarzem, mag nagle natknął się na trzy głowy zagarniające niby lemiesze mrówki łażące po ścianach. Łby wyjrzały zza zakrętu i przybliżały się szybko, sunąc po suficie oraz bocznych ścianach. Chwytny ogon czyścił w tym samym czasie podłogę.
- I tak bym je zjadł - mruczały gniewnie, niby to do siebie, smocze łby - ale co za dużo, to niezdrowo. Niestrawności można się nabawić.
Jedna z nich zerknęła nieprzyjemnie na pogodnika.
- Zejdź mi z drogi, nędzny, niesmaczny robaku - warknęła.
Mag poczuł łagodne pchnięcie i wszystkie głowy Filippona przemknęły obok niego niby wicher, znikając nie tylko w mroku korytarza, ale i postronnym z oczu.
Bo pałac miał wiele pięter, jeszcze więcej korytarzy, tragicznie dużo izb do oczyszczenia, a przepis cesarzowej, nawet zeżarty i strawiony, nadal posiadał swoją moc urzędową.
Nikt jednak nie musiał oglądać wstydu smoka. Chyba żeby zaraz potem zostać skonsumowanym.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie Zejfa.
- No dobra, smoku - powiedziała dwa dni później - miło, że dotarłeś do siódmego piętra, ale jeszcze lepiej by było, gdybyś zszedł na czwarte i odrobaczył apartament hrabiego Formidable.
- Jutro - obiecał jaszczur.
- Zaraz! - tupnęła nogą dworka. - Obiecałam mu to!
Filippon spojrzał na Rosselina. Ten jednak, nawet jeżeli udawał, że smok powinien współpracować w sprawie paskudnego hrabiego, to nie widział powodu, aby o tym mówić. Smok wycedził więc z wściekłością:
- Mam dosyć, Rosselinie! Nieodwołalnie mam dosyć i zaraz zacznę gryźć!
Zacisnął pazury, starając się powstrzymać złość, której wybuch zniszczyłby apartament Zejfy. Wściekle drapnął pazurem podłogę, zdzierając parkiet głęboko na trzy palce, bo jednak łatwiej mu było wymienić klepki w podłodze, niż zmienić własną naturę.
Dworka aż westchnęła, bo nigdy nie widziała smoka tak wściekłego. Zaniemówiła - ze strachu lub tłumionej furii. W końcu szkoda niszczyć własny apartament.
- Trzeba sobie było nałowić innych smoków, jak żeście tacy mądrzy! Nałapać, na smycz i obrażać, i oskarżać od rana do wieczora za wszelkie grzechy tego świata! - syczał Filippon.
Wreszcie ruszył do wyjścia, ale nie byłby sobą, gdyby się nie odwrócił.
- Jutro wymawiam służbę cesarzowej.
Pogodnik spojrzał na struchlałą Zejfę. Też jej takiej nigdy dotąd nie widział. Mikstura złożona ze strachu i wściekłości potrafi doprawdy niezwykle buzować.
- Nie wiem, jak go znajdziesz, Zejfa - zaczął Rosselin słodkim głosem - ale ja bym się jednak postarał go znaleźć i bardzo, bardzo przeprosić. Bo jak on zniknie, a nas znajdą, to twoje klejnoty przejmie cesarski komornik.
Zejfa jakoś zdołała ugłaskać smoka, ten zaś powrócił do wyżerania mrówek z pałacowych korytarzy. Nie na wiele się to jednak zdało. Co prawda ich liczba nie rosła, jednak któż mógłby być tego pewien? Kto potrafiłby odróżnić dwa miliony biegających mrówek od miliona pięciuset tysięcy? Nadal wszędzie było ich pełno, wystarczająco wiele, aby każdemu zalazły za skórę.
No, może z wyjątkiem jednej z bocznych wież. Stamtąd insekty chyba się wyniosły, ale i sama wieża z trudem zniosła magiczne eksperymenty odmrówczające. Konstrukcja nie została co prawda naruszona po wybuchu, ale gazy oprócz mrówek okaleczyły jednego maga inżyniera, zabiły kilku jego pomocników oraz wypaliły wszystko, co nie było kassalitem, z którego pałac został wzniesiony.
Podobno cesarzowa nawet przez chwilę rozważała, czyby jednak nie poświęcić wystroju wnętrz całego kompleksu na rzecz walki z insektami. Równie heroiczną decyzję podjął - jak głosi legenda - jeden z pierwszych władców Fertu, Pyłłus, który na złość wrogom spalił całe miasto oraz swój kasztel i radzi nieradzi musieli wracać, skąd przyszli. Szczęśliwie skarbnikowi udało się przekonać Joannę, że Imperium nie stać na taki wysiłek finansowy. Choć szydercy twierdzili, że żal mu było pięknie położonych apartamentów, z których wynajmu czerpał krociowe zyski.
Tymczasem pewnego dnia młody adept sztuki magicznej przyniósł Rosselinowi wezwanie do Akademii. W rubryce cel wizyty widniało następujące uzasadnienie: Rozmowa mająca na celu przekategoryzowanie.
Pogodnik nie był głupi. Kategoria kategorią, a swój rozum miał. Zapewne najwyższe magostwo wywęszyło, że - jak podejrzewał - to Irapio rozrabia. Albo doszło do wniosku, że katalizatorem tych wszystkich zdarzeń jest smok. Co wychodziło na jedno, bo niebezpieczeństwo to niebezpieczeństwo i już.
Chociaż po tym, jak inżynierowie spalili wieżę, Rosselin stał się przewrażliwiony na punkcie wszelakich eksperymentów, wolał już być ich uczestnikiem niż niemym świadkiem. A szczególnie nie lubił być gdzieś wzywany, i to pod fałszywym pretekstem.
- Trzeba uciekać, smoku - westchnął, obracając w palcach papier z zaproszeniem od Sykandera.
Filippon wzruszył ramionami. Jak często, kiedy coś go nie dotyczyło. A lęki pogodnika związane z Akademią były dla niego mniej ważne niż to, że - co starannie ukrywał - zaczął linieć na ogonie. Nie mogąc zaś zasięgnąć rady starszych smoków, martwił się, że jest nieuleczalnie chory na zanik łusek albo i co gorszego.
- Trzeba. To kiedy? I dokąd?
Rosselin zawahał się. Najlepiej byłoby natychmiast. Ale jeżeli nie stawi się przed Radą, marny jego los.
Jeśli zaś się stawi... Cóż, wówczas ów los może być nawet zupełnie tragiczny. Też go naszło na filozoficzne klimaty, psiamać...
- Jak mi łba nie urwą, to jedziemy po wizycie u Sykandera.
Zamyślił się, popatrzył na izbę, którą zaczął uważać za swój dom, wreszcie westchnął:
- Do Irapia, na Wolwin.
* * *
Zanim jednak Rosselin powędrował do Akademii, musiał przeżyć sztorm połączony ze śnieżycą. Zejfa d’Argilach była pełna obaw.
- Formidable mnie rzuci! - wrzasnęła histerycznie od drzwi apartamentu, czepiając się ramienia pogodnika, który akurat miał pecha i był pod ręką. A przecież gdyby nie szukał pod łóżkiem swojej najlepszej zapinki do płaszcza, byłby już w winiarni! - No zrób coś, magu, zrób, bo oszaleję!
Pogodnik chętnie by coś zrobił, zwłaszcza że ściskane ramię bolało go coraz bardziej. Ale cóż mógł innego uczynić, niż cierpieć w milczeniu? Nauczył się, że Zejfa musi swoje wykrzyczeć, a wtedy może nawet się opamięta i jakąś premię przyzna albo chociaż dodatek za szkodliwe warunki pracy. Lecz nagle dworka tak go ścisnęła, że wszystkie kości wyszły na wierzch, powiedziały światu: dzień dobry i dopiero widząc, jaki ten świat podły, schowały się do środka. Ale że uciekały w panice, to zajęły nie te miejsca, co poprzednio.
Rosselin ze stęknięciem wyrwał się swojej pracodawczyni, chcąc uciec jak najdalej. To znaczy do drzwi. A potem to już gdziekolwiek.
- Już mi tu z powrotem! - jeszcze głośniej wrzasnęła Zejfa. - Bo wybatożę jak psa!
Mag zaklął. Spod szafy dobiegło piszczenie wystraszonego Tinkusa, z drugiej strony rozległo się pukanie i pchnięte drzwi uderzyły Rosselina w czoło, aż mu pociemniało w oczach.
- W czymś pomóc? - Do środka zajrzał bardzo młody gwardzista, zapewne wciąż na stażu.
- A nie, dziękuję - ze spokojem odparła Zejfa, poprawiając niesforny loczek nad doskonale uformowanym uszkiem. - Teraz, kiedy wiem, że tak odważny młodzieniec pełni służbę, czuję się zupełnie bezpieczna. - Puściła oko do chłopaka. - A my tak sobie tylko rozmawiamy, prawda, Rosselinie?
Widząc damę w porządnej sukni i maga, gwardzista zaczerwienił się niczym kameleonus w okresie godowym. Jednak frywolnej minki damy dworu nie zauważył - może oczy też zaczerwieniły mu się od środka?
Trzeba mieć pecha, żeby swoją pierwsza interwencją w pałacu zepsuć spokój kłótni arystokratki i jej czarownika. Cóż za pech! Wywalą jak nic - westchnął w duchu.
Jednak podszedł do sprawy spokojnie, bo praca w pałacu to zawsze rzecz niepewna, a mały sklepik, który niedawno zaczęła prowadzić żona, dawał pewne perspektywy stabilizacji. Najwyżej przekwalifikuje się na sprzedawcę, a żona zwolni nianię i sama pójdzie chować dzieciaki oraz gotować smaczne obiady. Czyli - jak to u ludzi prostych - im gorzej, tym bezpieczniej, bo przynajmniej wiadomo, co w trawie piszczy.
Zejfa tymczasem uśmiechnęła się zachęcająco do młodziutkiego gwardzisty i rzekła:
- A nie poszedłbyś, huncwocie, do hrabiego Formidable?
Pójść do hrabiego? A jakże! Co dwie pensje, to nie jedna, więc zbrojny gotów byłby zbudować - tymi rękami! - nowy pałac, a co dopiero wyręczyć jakiegoś tam gońca. Gorączkowo skinął głową. Niedopasowany hełm niemal spadł mu z głowy, chłopak musiał go przytrzymać gwałtownym ruchem ręki. Cóż jednak się dziwić, pałac czasy świetności dawno miał za sobą, więc i szkolenie straży schodziło na psy, a do tego plaga mrówek jeszcze bardziej rozluźniła obyczaje.
Zejfa chwyciła za pióro i szybko skreśliła kilka słów na wizytówce. Podała ją gwardziście ze słowami:
- Szukaj go i znajdź szybko, dobrze... kochany?
Zbrojny wypadł z apartamentu tak gwałtownie, że jego cień nawet się nie zorientował i wciąż jeszcze leżał sobie w przedpokoju u stóp dworki, gdy ciało już pędziło korytarzem.
Dama d’Argilach odetchnęła pełną piersią i spojrzała na pogodnika.
- No dobrze, to jesteś umówiony za godzinkę w twojej ulubionej winiarni „Raguza" z Formidable’em - oznajmiła zadowolona. Była radosna jak młody szczypiorek na twarożku, bo sama rozwiązała dręczący ją problem, a to lubiła najbardziej - to znaczy delikatną rączką twardo trzymać rzeczywistość za pysk.
- Ale po co?! - wykrzyknął zdumiony Rosselin. Podrapał się po karku, jak zawsze gdy wyczuwał zagrożenie.
- Bo mu zagrasz na ambicji - cierpliwie wyjaśniła Zejfa, odchodząc na dwa kroki w stronę lustra. Przejrzała się w nim, z aprobatą kiwając głową. Lustro nie pękło, a ona wciąż wyglądała powabnie. - Powiesz, że tych klejnotów, co to mam ich pełną skrzynię, Didlog kazał ci pilnować za wszelką cenę, grożąc obcięciem wszelkich precjozów, jakie przy tobie znajdzie. - Uśmiechnęła się okrutnie. - Rozumiesz? Podpuścisz go. Wmówisz, że mam więcej, niż mam naprawdę.
- A ile masz? - spytał mag, z zaciekawieniem spoglądając na chlebodawczynię.
- Za mało - odparła z przekonaniem dworka i na jej twarz wypłynął zaskakująco niewesoły uśmiech. - Za mało i dlatego ten przeklęty Formidable powinien się ze mną podzielić. - Wymownie zerknęła na pogodnika. - A wtedy może ja podzielę się z tobą?
Nie ma to jak dobrze zmotywować pracownika.
Nagle Rosselina zmroziło.
- Ale przecież ty... - wydusił. - Przecież on rozpozna twój charakter pisma!
Zejfa d’Argilach wyprostowała się dumnie. W lustrze wyglądała jak rzeźba Fifiarza „Sama mądrość".
- A co niby ma rozpoznać, skoro podrobiłam twój?
* * *
Pomysł wyprawy do winiarni - i to za pieniądze wyjątkowo tym razem hojnej Zejfy - niemal zachwycił dopiero co przerażonego Rosselina. Znieczuli się przed rozmową z akademikami, zaoszczędzi grosiwa, a jeszcze upuści trochę stresów na Formidable’u.
„Raguza" była najnowszym odkryciem pogodnika. W knajpie podawano befsztyk zwany pustynnym. W smaku - wyjątkowe obrzydlistwo, jednak posiadał niezwykłą zaletę: likwidował ryzyko kaca następnego dnia. Mag drogą eksperymentów doszedł do wniosku, że dla pełnego bezpieczeństwa należy spożyć co najmniej trzy befsztyki. Przy pierwszym nie opuszczało człowieka wrażenie, że je piasek smażony na oleju, przy drugim - że kucharz oglądał się za dziewkami, zamiast pilnować patelni, przy trzecim - że to w ogóle nie jest mięso, tylko jakieś odrzuty z garbarni. Jednak kac spowodowany paleniem nikorośli i wypiciem dużej ilości wina bywał niekiedy tak okropny, że ledwie Rosselin wszedł do knajpy, dał znak karczmarzowi, żeby dawał od razu trójcę świętą antykacową oraz pierwszy puchar z winem.
Do przybycia Formidable’a miał dobrą godzinkę. Poświęcił ją na skrupulatne, dogłębne przemyślenie sytuacji. Wodził umoczonym w winie palcem po blacie, aż wyrysował jakąś dziwaczną twarz. Nie przypominała nikogo, bo któż ma aż tak wąską głowę, wyłupiaste oczy i - jeżeli zawierzyć proporcjom stworzonym przez wciąż trzeźwego pogodnika - wysokość półtora człowieka?
A przecież był trzeźwy!
Z gniewem zmazał obraz i teraz już, przy drugim pucharze, schludnie, w punktach, wypisał sobie, że:
1. Wszystkiemu winne są mrówki.
2. Czemu nie są winne mrówki, winien jest smok.
3. Całej reszcie winne są inne bydlęta, jak to przeklęty mag Irapio albo karzeł Garzful, co to się plącze pod nogami, a ze złości sika do wina i donic z kwiatkami, przez co niektóre nawet usychają.
4. Ale dlaczego Rosselin z Fertu ma takiego pecha, że zawsze się wplącze w kłopoty, to chyba sama Dracena nie wie!
5. Wobec czego najlepiej by było rozstać się ze smokiem i mrówkami, Garzfula kopnąć w tyłek, a Irapia nigdy więcej nie oglądać na oczy.
6. Tylko jak to zrobić???
7. ...
Punkt siódmy był o Annabell i ślubie, ale to zaraz zmazał, bo gdyby ktoś zobaczył, wpadłby jak pewien szpieg, który nadmiernie popiwszy, złożył raport nie temu, komu było trzeba.
Krótko mówiąc, był już dogłębnie zdołowany, kiedy wreszcie pojawił się Formidable. Hrabia z hałasem pchnął drzwi, aż łomotnęły o ścianę. Zauważył pogodnika i śmiało ruszył w jego stronę, pokazując rozczapierzonymi palcami, żeby karczmarz toczył małą beczułkę, bo biegając z pucharami, tylko się nabawi odcisków. Usiadł z pytającą miną obok maga.
- No sam wiesz, jak jest - zaczął Rosselin, z uznaniem przyglądając się antałkowi porządnego fulranera. - Sytuacja nie jest łatwa. Kręcisz się wokół Zejfy d’Argilach, a to przypadkiem jest moja chlebodawczyni...
Formidable skinął głową. To jasne, że orientował się w takich niuansach. Na tym polegała jego praca.
- No i mamy problem - ciągnął pogodnik. - Poważny problem, jeżeli wiesz, co chcę przez to powiedzieć. Bo oficjalnym narzeczonym Zejfy jest Brunhild ver Didlog.
I tych klejnotów, co jej podarował, nakazał pilnować za wszelką cenę. Jak czegoś nie dopilnuję, to mi obetnie wszelkie precjoza, jakie przy mnie znajdzie. A ja się przywiązałem do nich, rozumiesz? - Mag upił łyk wina. - Czasem się przydają... - Zrobił zamyśloną minę. - Ale jako chłop to cię rozumiem.
Hrabia westchnął i splótł dłonie w geście rozpaczy.
- Tylko co ja mam zrobić? - wyjęczał płaczliwie. - Od klejnotów jestem uzależniony, a od uczciwości jakoś nie. Nawet sędzia się ulitował i dał zaświadczenie o trwałej niezdolności. Też facet i też rozumiał. A jak teraz czasem dostanie ładny kamyk na święta, to tym bardziej potrafi się ulitować i współczuć choremu człowiekowi.
Popatrzył na Rosselina spod oka.
- I w dodatku wciąż szukam tej właściwej damy. Czy to moja wina, że mi się trafiają takie, co to siódmego dnia są już do niczego?! - Zasępił się i zmienił temat: - A Brunhild to bardzo nerwowy? Bo grubasy są na ogół łagodnego usposobienia, czyż nie?
Rosselin uśmiechnął się pod nosem. Zejfa miała rację: wizja wielkich skrzyń z klejnotami była dla hrabiego silniejsza od groźby jakiegoś tam maga, w dodatku tylko trzeciej kategorii, w dodatku pogodnika.
Ale stan kawalerski to inna sprawa.
- Że szukasz, to rozumiem - przyznał nasz bohater. - Ale że wciąż kręcisz nosem, to wiesz, jakoś dziwnie wygląda...
Annabell byłaby z niego dumna. No, może nie całkiem, bo kiedy po wypiciu siedmiu pucharów wtoczy się do łóżka i tam zalegnie, to dziewczyna będzie miała problem z przetoczeniem maga na jego skraj materaca. Chyba że przystopuje po piątym pucharze... Nie, nie po to przecież zmęczył te paskudne befsztyki!
- Ciężko się zdecydować - wyznał nagle hrabia. - A kiedy już się zdecydujesz, to nagle nachodzą cię wątpliwości. Albo w komnacie zalśni skromne a świeże liczko...
Mag westchnął. Poczuł się jak świnia. Sam uparcie trwał w kawalerstwie, uciekając przed ślubem jak tylko potrafił, a zamiast okazać współczucie, jeszcze podpuszcza Formidable’a...
Po co pogodnikowi klejnoty, którymi podzieli się z nim Zejfa, skoro razem z Filipponem planowali ucieczkę na Wolwin i przejście do Smoczego Miasta?
Chrząknął i już miał wyznać hrabiemu prawdę. Nagle jednak się zawahał.
Przypomniał sobie punkt czwarty wypisany winem na blacie. Miał pecha. A jeżeli coś z Wolwinem nie wypali?
- A z tymi skrzyniami pełnymi klejnotów to pamiętaj. - Chrząknął. - Tyle że ja ci nic nie mówiłem, rozumiesz?
* * *
Najwyraźniej ktoś w górze bardzo nie lubił Rosselina. Bo kiedy mag wrócił do pałacu, dowiedział się, że trwają poszukiwania kata.
Pogodnik od razu domyślił się, że Altapin, nie mogąc już znieść ciężaru winy, zwiał gdzie pieprz rośnie, za jednym zamachem umykając odpowiedzialności, jak i zapewne zmieniając profesję na nieco milszą. Bo czyż trzeba być całe życie katem?
Teraz, jako nowy człowiek, oprawca będzie mógł zostać na przykład - Rosselin popuścił wodze fantazji - szanowanym handlarzem zwierzętami egzotycznymi. Jeżeli tylko zdoła się ustrzec przed sprzedawaniem kolonii mrówek i zadowolą go mniej ryzykowne jaja harpii śnieżnych czy drapieżne żółwie, do końca życia nikt nie odkryje jego sekretu.
Rosselin nie docenił w dodatku zręczności kata. Po krótkich, acz intensywnych poszukiwaniach w jednej z piwniczek odkryto zwłoki. Albo raczej te smętne resztki, które z nich pozostały - o czym nie omieszkał poinformować swego przyjaciela smok. On też był żywo zainteresowany losem Altapina.
- O kurka! - powiedział zdumiony mag. - No przecież nie chcesz powiedzieć, że uciekł w śmierć?
Filippon wystawił jęzor. Po czym zmienił się w... Altapina.
- No nie - stwierdził głosem tak podobnym, że chyba nikt poza bardzo długo przesłuchiwanymi ofiarami nie zauważyłby różnicy. - Czy ja naprawdę jestem taki głupi, żeby zabijać samego siebie? Tak, wiem, że harpie zjadły jakiegoś nieszczęśnika. Ale on już od rana i tak nie żył.
Pogodnik gwizdnął z podziwu, bynajmniej nie dla nagłej metamorfozy, tylko wygłoszonej informacji.
- Jak rozumiem, sprawdziłeś?
Jaszczur, już we własnej postaci, potwierdził:
- Na bank to ktoś inny. A harpiom tam wszystko jedno, co za mięcho żrą, byle dużo.
Tak, prosty cesarski kat dał Rosselinowi wiele do myślenia. Szczególnie w temacie, jak uciec w taki sposób, aby nikt tego nie zauważył.
* * *
Podczas kiedy oni rozważali kwestie, by tak rzec, metafizyczne, Lenka najwyraźniej zetknęła się z jakimś doczesnym problemem. Wrzasnęła tak, że szyby i flaszki w pokoju maga zagrały niby szklane organy.
Rosselin wypadł ze swej izby do przedpokoju zobaczyć, co się dzieje. Czy kogoś zabijają, czy - przeciwnie - ktoś zabija Lenkę?
Służąca Zejfy stała ze szmatką w ręku i ogłupiałym wzrokiem spoglądała na jeden z rogów małego stolika pod ścianą.
- Co się stało? - spytał Rosselin. Na plecach poczuł popychające go cielsko smoka. Z izby dworki dobiegały odgłosy budzącej się damy.
- Latarnia zniknęła! - wyjąkała przestraszona Lenka.
- W jaki sposób?
- Jak zwykle wskakiwała sobie na stolik i zeskakiwała - zaczęła wyjaśniać dziewczyna - tak jak to robiła zawsze, wiecie. Spadnie wazonik czy nie spadnie, a jak spadnie, to się potrzaska czy nie potrzaska. - Lenka uśmiechnęła się lekko na wspomnienie kocich zabaw. - No i ja tu odkurzałam, a Latarnia skakała, aż nagle, akurat kiedy na nią patrzyłam, odbiła się łapkami, zawisła nad stolikiem i... no i zniknęła. Zrobiła: Pyk! - Lenka wydęła kształtne usta, naśladując ów odgłos. - Pyk i nasza Latarnia zniknęła. Pozostało po niej tylko to. - Otworzyła zaciśniętą dłoń. Leżała na niej kępka futra z ogona kotki.
Rosselin zdębiał. Smok najpierw zaklął, a potem spochmurniał. Popatrzyli po sobie.
- Jakiś magiczny kawał? - spytał Filippon.
Pogodnik wzruszył ramionami.
- Być może. Ale raczej ktoś chciał komuś zrobić krzywdę.
* * *
Nielekko jest iść na przesłuchanie Rady Magów, nawet jeśli jedyną przewiną, którą sobie przypominasz, jest pobrudzenie w dzieciństwie obrusa budyniem. Tym bardziej nielekko, gdy ktoś narwany może pomyśleć, że masz coś wspólnego z awarią bariery magicznej. A w dodatku po tajemniczym zaginięciu kotki, którą pod twoim nosem potraktowano nieznanym czarem. Po czymś takim człowiek najchętniej zostałby kamieniem przydrożnym, aby nikt od niego nie wymagał chodzenia dokądkolwiek.
Dokładnie w takim nastroju był Rosselin.
Szedł pieszo, choć mógłby przecież wziąć karetę. Jednak kareta - ciasne wnętrze zamknięte ze wszystkich stron nazbyt kojarzyło się z celą. Widząc niebiosa i przestrzeń ulic za plecami, mógł się łudzić, że zanim dojdzie, Aarafiel zrobi koniec świata. I pogodnik umrze wolny.
Wreszcie stanął przed trybunałem, który był gorszy od tego imperialnego, orzekającego w imieniu cesarzowej o włóczeniu, ćwiartowaniu lub paleniu żywcem.
Najpierw wypytali go, co wie w sprawie załamania się magicznej blokady. Bo - jak zauważył Sykander - jest to pierwszy przypadek w dziejach, kiedy nie tylko magiczny mechanizm nie działa, ale jeszcze nie sposób ustalić natury uszkodzenia, a tym samym spróbować go naprawić.
- Mamy do czynienia z czymś niespotykanym - wyznał sekretarz Rady. - Nawet w rozważaniach teoretycznych nie pojawia się choćby wzmianka o takiej możliwości.
Rosselin z lekkim przerażeniem spoglądał na zebranych. Widywał ich, miał okazję przyzwyczaić się do świadomości, że są to zwykli ludzie, może tylko nieco mądrzejsi niż większość. Ale teraz nie dostrzegał nic ludzkiego w tych odzianych w płaszcze postaciach, które miały decydować nie tylko o losie smoka - który zawsze sobie przecież poradzi, ale także losie biednego pogodnika - który, jak wiadomo, zawsze ma pecha. Zimne dreszcze chodziły mu po plecach.
- Czyli nic nie wiesz - podsumował kłamstwa Rosselina Sykander.
Wodził nerwowym spojrzeniem po reszcie magów z Rady. To znaczy po tych dwóch, którzy byli pogodnikowi znani: rudowłosy i obdarzony nieprzyjemnym spojrzeniem Thu oraz niezwykle rzadko widywany w murach Akademii Falindorn badający ścieżki czasu.
Był tu też Orodis, ale staruszek nie należał do zgromadzenia. No chyba nie należał?! Przecież był emerytowanym czarodziejem podziwiającym wulkany.
- Naszym zdaniem, wszystkiemu winien jest twój smok, Filippon - ciągnął Sykander. - Na pewno ma coś wspólnego z psuciem się magii. Wystarczy sobie przypomnieć tę historię z siedzącym tutaj Orodisem. Tamta substancja do tej pory wycieka... a jej natura pozostaje niezbadana. Bardzo wiele parametrów magicznych zaczęło się zmieniać, odkąd pojawił się tutaj smok. Zmiany często są drobne, z pozoru nieistotne, ale narastają.
Zaczerpnął tchu, powiódł zmęczonym spojrzeniem po zgromadzonych. Widać było, że werdykt już zapadł, a sekretarz Rady Magów tylko go relacjonuje.
- Zlikwidowalibyśmy go, ale obawiam się, że skutki tego zdarzenia są nieprzewidywalne. Lekarstwo mogłoby się okazać gorsze od choroby. Zatem przydzielimy maga do obserwowania tego przeklętego smoka.
Rosselin uprzejmie uniósł brew, wyrażając zainteresowanie. Nieco go uspokoiło, że cała wina spadła na najlepszego przyjaciela, on sam zaś wykazał się tylko brakiem należytej czujności magicznej.
- A czy to będzie ktoś uprzedzony, że Filippon jest nadzwyczaj trudnym przypadkiem? - zapytał jednak dumny, że mało kto na jego miejscu byłby gotów własną piersią bronić druha.
Thu prychnął gniewnie:
- To tylko smok.
Pogodnik skinął głową.
- No właśnie, smok. Ze wszystkimi tego konsekwencjami.
* * *
Na wieść o przydzieleniu mu magicznego kuratora Filippon roześmiał się szyderczo.
- Ależ zapraszam! - rechotał, tarzając się po dywanie. Przy okazji rozgniótł kilka nieostrożnych mrówek, choć tym razem wcale nie chciał. - Już widzę, jak taki magik chodzi za mną, kiedy ja w ciasnych pałacowych tunelach zjadam robale. Bo chyba nie zakwestionuje rozkazu samej cesarzowej, nie? - Jaszczur bystro zerknął na Rosselina.
Ten przytaknął z uśmiechem. No cóż, mógł sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało obserwowanie smoka - i jakoś wcale nie było mu żal nieszczęśnika, któremu zostanie wyznaczone to zadanie.
Rechotaliby nadal, ale Lenka poprosiła Filippona o pomoc.
- Już idę, złotko - zaskakująco ciepło mruknął jaszczur, zbierając się w sobie.
Należało rozplatać strasznie zasupłane nici na szpulce. Dla smoka była to fraszka, wystarczyło, że zmniejszył się do rozmiaru dziesięć razy cieńszego niż nić i wpełznął na szpulkę.
- Dla ciebie wszystko - mruknął, zakończywszy dzieło. I nadstawił policzek, który dziewczyna natychmiast ucałowała.
Zdziwiony Rosselin patrzył na to ze zdumieniem. Dawno nie widział jaszczura w takim nastroju.
Był to chyba pierwszy w dziejach Fertu przypadek, kiedy ktoś cieszył się na wizytę kuratora i ostrzył sobie na niego kły.
* * *
Być może jednak Rada Magów tylko z pozoru była jednolita w swoich poglądach. Jeszcze tego samego dnia wieczorem Sykander zaczepił pogodnika w pałacowym korytarzu i poprosił o stawienie się rano w jego prywatnym gabinecie. W Akademii.
Rosselin z kwaśną miną obiecał to uczynić. Choć naprawdę poważnie zaczął się zastanawiać nad ucieczką bez zawracania sobie głowy jakimiś tam pozorami.
Gdy wreszcie dotarł do gabinetu, obok Sykandera siedział mag noszący szaty prawdziwka, speca od wydobywania z rozmówcy prawdy. Biednemu pogodnikowi dreszcz pobiegł po krzyżu.
W co ja się wpakowałem?! - pomyślał.
- Twierdziłeś, że nic ci nie wiadomo, aby to twój smok odpowiadał za anomalie z działaniem magii. Może jednak zmieniłeś zdanie? - łagodnie spytał Sykander. Wziął książkę i zaczął mimochodem wertować jej strony, nie odrywając jednak spojrzenia od Rosselina.
Ten długo ważył słowa.
- Nie wiem - odparł wreszcie zgodnie z prawdą. - Czasem tak myślę, czasem wątpię, bo za padnięcie blokady magicznej w pałacu Filippon na pewno nie odpowiada. On lubi owady tylko jeść, a nie drapać się po ich ugryzieniach. Nie kalałby własnego gniazda.
- Ale zmiany, o których wspominałem w oficjalnym wystąpieniu, naprawdę mają miejsce - ponuro rzucił sekretarz Rady. - I nawet jeżeli nie wszystkie, to część jest powiązana z pojawieniem się smoka w Fercie. A Irapio? - zmienił nagle temat. - Może to jego sprawka?
Pogodnik stężał jak galaretka ze zbyt dużą ilością żelatyny.
- Być może - stwierdził z wahaniem. - Ale na pewno nie ma go w Fercie, a blokada magiczna padła tu...
Sykander zadał jeszcze kilka pytań, na które Rosselin starał się odpowiadać tak zręcznie, jak umiał.
Później - już z własnej woli - pogodnik opowiedział sekretarzowi o zniknięciu kotki. Zapewne ktoś posłużył się czarem teleportacyjnym, choć dziwne, że Latarnia nie zdołała go zneutralizować. Być może była zbytnio skupiona na skoku.
Stary mag wysłuchał uprzejmie tej historii, ale widać było, że nie zainteresowała go ona zanadto. Zgłoszeń o nieautoryzowanym użyciu magii w pałacu miał tak wiele, że same skargi nie mieściły się w jednej skrzyni.
Tymczasem specjalista od wydobywania prawdy przecząco pokręcił głową, wcale nie przejmując się obecnością Rosselina.
- Tak podejrzewałem - z rozczarowaniem wyznał Sykander. - Nic nie wiesz, a jeżeli coś wiesz, to i tak nam nie powiesz. Zawsze uważałem, że magowie od prawdy nie są tacy dobrzy - dodał, ze złością patrząc na swego towarzysza.
- No trudno. - Odłożył księgę na biurko. - Naprawdę trzeba ci będzie przysłać kogoś do obserwacji.
Było to bardzo charakterystyczne przejęzyczenie, jak odtwarzając tę rozmowę w myślach, stwierdził pogodnik. Już nie tylko smok miał być obserwowany, ale i Rosselin.
Wracał z Akademii już raźniejszym krokiem, wciąż jednak rozmyślał nad przesłuchaniem, doszukując się kolejnych spostrzeżeń.
Nie powiedział prawdy, ale i nie kłamał. To wystarczyło, by prawdziwek okazał się bezużyteczny.
Czyżby zatem pogodnik posiadał jakiś talent w tej dziedzinie?
Musiał się nad tym zastanowić. No bo gdyby odebrali mu magiczny patent, to będzie musiał sobie znaleźć inne zajęcie. Może wykierować się na prawnika?
Nagle jakieś wrzaski dobiegające z ulicy przepłoszyły myśli.
- Mrówki pieczone! Mrówki smażone! - wydzierał się jakiś wyrostek. - W cukrze, skórce pomarańczowej, na zimno, na gorąco, smaczne i pożywne!
Rosselin z niedowierzaniem pokiwał głową, widząc, jak co i rusz ktoś kupuje porcję.
Tak, życie w pałacu bardzo człowieka zmieniało, a wyjście poza mury pozwalało obejrzeć prawdziwy świat, w którym nawet na pladze i nieszczęściu można było zarabiać imperiały. Podsunęło to magowi pewien pomysł.
Nim go jednak zrealizował, już w Wewnętrznym Mieście, tuż obok skrzyżowania ulic Karczemnej i Brackiej, natknął się na śmiało stąpającego Georgiona. Zaprzyjaźniony snycerz szedł tak rozmarzony i bujający w obłokach, że byle karoca mogła go potrącić.
- E, obudź się! - krzyknął pogodnik. - Dziś ja stawiam wino!
Z tym winem to przesadził, ale miło było spotkać kogoś, kto wchodził czarodziejom w paradę, tylko gdy jakiś mag wyczarował cacko, jakiego Georgion nie był zdolny wyrzeźbić ręką.
* * *
Rosselin i Annabell spali w swoim pokoju, Filippon gdzieś się zapodział, Zejfy nie było, a Lenka ścierała kurze w sypialni swojej pracodawczyni.
Tylko Tinkus czuwał. Rozłożony w przedpokoju, z łapami rozjechanymi każda w inną stronę, udawał futro z polarnego niedźwiedzia.
Nagle podniósł się i zjeżył. Zawarczał cicho.
- No co ty, Tinkus? - Z pokoju dworki wyjrzała zaniepokojona Lenka.
I wtedy do drzwi apartamentu ktoś zastukał. Służąca szybko otworzyła drzwi. W progu stał mag.
- Quadapir. Mam obserwować waszego smoka - wyjaśnił uprzejmie.
Tinkus już był na swoim posterunku. Smyrgnął pomiędzy nogami Lenki niczym biała błyskawica albo bardzo, ale to bardzo zdenerwowany niedźwiedź i przywitał się z magiem.
Zapałał bowiem do niego gwałtownym i żywym uczuciem.
Była to nienawiść. Pudel szarpał nogawkę Quadapira, a ten nie wiedział, co zrobić. Otrząsał się, ale przecież nie mógł tak bezceremonialnie odkopnąć zajadłego pieska dworki. Miał zajmować się pogodnikiem i smokiem i nie robić scen - takie dostał polecenie od Sykandera. Być niemal niezauważalnym.
Nagle Tinkus pisnął z radością, a potem jeszcze mocniej wpił się w nogawkę maga.
Dotarł zębami do tego, co każdy prawdziwy pies lubi najbardziej.
Do kości.
W grze w rupikolo Rosselin zawsze był wygrany, bo nawet kiedy przegrywał, to tylko po to, aby albo komuś sprawić przyjemność - jak cesarzowej, która uwielbiała hazard, choć nie znosiła porażek - albo zachęcić do dalszej gry delikwenta gotowego do oskubania nie tylko z ostatniej koszuli, ale nawet torebki narzeczonej.
Gra w „uciekaj, zanim cię zabiją" była jednak znacznie trudniejsza. Czuwający w przedpokoju apartamentu Zejfy mag Quadapir dowodził tego z całą stanowczością. Gdzie szedł smok, tam i on podążał. Drzwi do izby Filippona - a tym samym pogodnika - musiały być zawsze uchylone. Wszelkie podejrzane szelesty, westchnienia i mówienie przez sen podlegały sprawdzeniu, jakby były przestępstwem.
Quadapir zaraz po przybyciu uprzejmie oznajmił, że w żadnym razie nie chciałby nikomu przeszkadzać. I faktycznie, nikogo nie nagabywał, zwykle siedział milczący w kącie, był jednak niby solidna kłoda rzucona w poprzek strumienia. Dla ludzi, którzy nie lubią moczyć sobie butów, może to i wygodne rozwiązanie. Ale dla strumienia?
Tak więc Quadapir wkurzał Rosselina jak jasny szlag z Dracenowego nieba. Tak bezpośrednio wyrażony brak zaufania Rady doprowadzał go na przemian do depresji i ataków gniewu.
Smok miał do tego stosunek o wiele bardziej zrównoważony. Quadapira ignorował, natomiast wiadomo było, co myśli: że trzeba uciekać. Atmosfera w pałacu robiła się coraz bardziej nieznośna, rosła też liczba osób przekonanych, że wszystkiemu winni są ci dwaj, mag i jego smok - i wcale nie było pewne, czy plotka ta nie została puszczona przez samego maga kontrolera, aby im utrudnić życie, a jemu ułatwić śledzenie. Znikać stąd trzeba było więc jak najprędzej. Kulturalni ludzie może ograniczą się do przekleństw i spluwania przez lewe ramię, ale tylko patrzeć, jak gorzej wychowana część arystokracji wyciągnie swoje szpikulce z pochew, a służba chwyci za widły, widelce czy inne takie.
Jednak chociaż to pogodnik pierwszy rozpoczął rozmowę o ucieczce, jakoś nigdy tak na serio nie myślał o opuszczeniu pałacu. Tymczasem smok nic nie mówił, ale rozmyślał nad tym cały czas.
Nawet śnił. Którejś nocy zobaczył Smocze Miasto. Stało całe w krwistej poświacie, jakby ogarnął je pożar. I zwykle twardo stąpający po ziemi Filippon dostrzegł w tym symbol - tylko jeszcze nie wiedział jaki.
Chciał natychmiast opowiedzieć Rosselinowi swój sen, ale jak na złość magiczny kurator nawet w nocy sypiał w tej samej izbie. Chyba najbardziej przeklinała go Annabell. Już ze trzy razy niby to przypadkiem ktoś postawił pełny nocnik na drodze maga, a raz, kiedy zebrało mu się na siku, Quadapir musiał potrenować nocną konkurencję chodzenia po kolczykach i innych drobiazgach posiadających ostre szpilki, szpikulce i kanty. Ulga, z jaką potem oddawał się opróżnianiu pęcherza, na długo musiała mu zapaść w pamięć. Podobnie jak przeprosiny Annabell, że czasem bywa taka nieporządnicka...
Filippon po to jednak miał mózg, a nawet dwa, żeby z nich zrobić właściwy użytek. Najpierw wyszedł, aby wyciągnąć swego prześladowcę na korytarz przed apartamentem, a następnie - przynajmniej w większej części - wrócił z powrotem do izby. Podczas kiedy jedna głowa, utworzona z ogona, konwersowała z Quadapirem kilkadziesiąt kroków od komnaty Zejfy, reszta - połączona cieniutką, właściwie niezauważalną żyłką - omawiała z pogodnikiem znacznie istotniejsze sprawy.
Było to trochę niewygodne i Filippona rozbolał rozpłaszczony kręgosłup, ale cóż zrobić! Ogonowa głowa absorbowała Quadapira rozmową na jakże pasjonujący temat mody dworskiej (Tak, tak, szanowny magu, bo pomyśl tylko o tych bufiastych rękawach, o tych krynolinach rozdętych jak balony! W nich można przemycić tysiące mrówczych królowych. Zbrodniarz jest wśród nas, panie Quadapirze kochany!), tymczasem głowa właściwa zajmowała się czymś zgoła innym.
Najpierw smok opowiedział Rosselinowi sen. Przedyskutowali interpretację, ale bez efektu, bo mag był obdarzony równie wielką fantazją jak przydrożny kamień. Później Filippon przeszedł do sedna sprawy.
- Trzeba jechać do Irapia, jak mówiłeś - wymruczał cicho. - Na Wolwin. On tam jest i kombinuje. Czuję to przez skórę.
Pogodnik w milczeniu skinął głową, nasłuchując, czy zły mag nie zorientował się, że go oszukali.
- Pewnie tak - przyznał wreszcie, stukając w blat stolika.
Trzeba wam bowiem wiedzieć, że na stoliku już od kilku dni leżała rozpoczęta rozprawka naukowa „O solnym pierwiastku zabijającym magię, z przypisami, aneksem oraz dywagacjami Rosselina z Fertu". Nie żeby autor nad nią pracował, ponownie analizował swe wnioski czy choćby skreślał albo wstawiał przecinki, jak to mają w zwyczaju ludzie nauki. On zwyczajnie uznał, że Quadapir, choć przybył tu uprzykrzyć mu życie, nie jest byle kim i jeśli tylko zerknie na zapiski, na pewno westchnie: Ach, na Dracenę!, bo tak go poruszy niepospolity rozum pogodnika. On jednak albo nie umiał czytać, albo zauważywszy, że rozprawa dotyczy soli, uznał, że ten głupi Rosselin pisze książkę kucharską. Dlatego zniecierpliwienie i nienawiść naszego bohatera rosły jak na drożdżach.
- Ale nie ma żadnej pewności, że to Irapio zdjął magiczną blokadę - dodał po chwili pogodnik.
Filippon skrzywił się z niesmakiem.
- A znasz jakiś przypadek, aby zdarzyło się to wcześniej?
Rosselin wzruszył ramionami. Powiódł spojrzeniem po izbie, znajdując jedynie ślady obecności Latarni. Bowiem z kotami tak to już jest: nawet jeśli odejdą, ich sierść i wspomnienie uśmiechu pozostają z byłymi właścicielami jeszcze długo.
- Nie znam. Ale wynika z tego tylko tyle, że nawet jeśli były, to wieść o nich się nie zachowała.
- Ta, jasne - z sarkazmem stwierdził smok. - Uwierzysz, że to Irapio miesza, jak rozwali kawał pałacu, tak z dziesięć ostatnich pięter, co nie? Chociaż wtedy pewno powiesz, że to niezwykle silne trzęsienie ziemi było.
Pogodnik usiadł na krześle, strzepując sierść, tym razem Tinkusa. Obejrzał pod światło butelkę, która stała na stole, odkorkował, powąchał i odstawił z niesmakiem na bok. Tą sprawą zajmie się później.
- Nie powiem - zaprzeczył. - Masz rację, że trzeba skontrolować tego cholernego maga, zanim urwie górne piętra pałacu. Tylko jak to zrobić?
- Sam to chyba mówiłeś. Pojechać i na miejscu rozeznać sytuację - z cynicznym uśmieszkiem podpowiedział Filippon. - Wiesz, na konika i patataj, patataj, patataj... aż na tyłku nabawisz się wrzodów, a na horyzoncie pojawi się wyspa z małym zameczkiem i zaroślami jadowitego rumianku.
Rosselin z niechęcią myślał o Irapiu. Wciąż pamiętał, co się działo podczas zdobywania Wolwina. A jeżeli smok miał rację, że to stamtąd mag zdołał przełamać antyczarową blokadę pałacu, mogło to oznaczać tylko jedno - że potęga Irapia rośnie w niebywale szybkim tempie.
Krótko mówiąc, na horyzoncie zdarzeń rysowały się potężne kłopoty.
W dodatku Rosselin, chociaż wciąż był skromnym pogodnikiem trzeciej kategorii - po ostatnich wydarzeniach raczej bez szans na podniesienie na drugą, już prędzej na deklasację i degradację - zdawał sobie sprawę, czym może się zakończyć ta wyprawa. Stał więc smętnie i rozglądał się po izbie. Praca naukowa nie była nawet dobrze rozpoczęta, bo trzy razy zmieniał jej temat. Jak widać, nie wystarczała nawet, aby zaimponować śledzącemu ich magowi, a tym bardziej nikt nie chciałby jej opublikować. Ciuchy Annabell walały się po całej izbie. Kotka Latarnia się nie walała, ale tylko dlatego, że to ona organizowała przestrzeń wokół siebie. Kiedy wpełzała na trzy ćwierci pod szafę, tak że wystawał jej tylko lekko drgający koniec ogona, nagle okazywało się, że mebel jest zaledwie dodatkiem do Jednookiej. Ewentualnie do Latarni oraz Tinkusa, o ile łaskawie pozwoliła mu towarzyszyć sobie pod szafą. A że miała wyrafinowany humor, to czasem pozwalała. Bawiły ją dramatyczne załamywania rąk Lenki, a zwłaszcza dumnej Zejfy d’Argilach, kiedy śnieżnobiały pudel wypełzał spod mebla umorusany jak łaciata krowa rasy Uhatte.
Ale Latarnia zniknęła - z boleścią przypomniał sobie pogodnik. Tak to jest, wciąż nam towarzyszą osoby, których niby to nie ma pośród nas...
Filippon chyba wyczytał te wszystkie smętne rozważania z głowy maga, bo westchnął i rzekł:
- No fakt, może nie być dokąd wracać...
Rosselin poczuł się jak palma siłą wyrwana z ziemi i otrząśnięta z kokosów przez jakiegoś Gigantusa.
- Eeee, masz coś konkretnego na myśli - zająknął się - czy tak sobie dywagujesz?
I tu smok zaskoczył go mocno.
- Tak czuję, że jak ze mną pojedziesz, to już tu nie wrócisz. - Osłupiały pogodnik milczał, a smok westchnął ponownie i dodał: - Ale ja jadę, Rosselinie, jadę, najpóźniej pojutrze. Ty zrobisz, jak chcesz. A teraz kończymy przedstawienie dla Quadapira.
Skończywszy rozmowę, udowodnił, że smocze poczucie humoru bywa równie paskudne jak kocie. Nagle przed magiem kuratorem, robiącym właśnie dobrą minę do złej gry, wyrosły dwie głowy! I na oczach Quadapira dwa smoki rozbiegły się w przeciwne strony korytarza! No a skąd on mógł wiedzieć, że to nadal jeden smok, prawda?
Mag musiał jednak działać, choćby po omacku. Rzucił się za prawą głową, czyli za ogonową. Zadowolony smok dał mu ją złapać, myśląc sobie jednak, że Quadapir nie popisał się ani intuicją, ani sprawnością fizyczną. Biegał niewiele szybciej niż Didlog, a loterii stanowczo powinien unikać. No bo skoro mając do wyboru nie jeden wygrany los na sto pustych, tylko jakże uczciwe pół na pół - jeden prawdziwy jaszczurzy łeb i jedną atrapę, wybrał niewłaściwie... Tylko głupcy twierdzą, że lepiej z magiem zgubić, niż ze smokiem znaleźć.
* * *
Wierzyć Filipponowi to jak złapać wiatr w palce. Można go poczuć, ale nigdy przytrzymać. Rosselin czuł jednak, że smok mówi serio. W końcu zazwyczaj jaszczur był równie refleksyjny jak dobry łuk: walił na wprost, nie certoląc się ani nie bawiąc w słowną poezję. Coś musiało być na rzeczy, że nagle tak go wzięło.
Pogodnik poszedł więc do Farfinkelszta porozmawiać i poradzić się, co właściwie ma zrobić w tej skomplikowanej sytuacji. Pigularz zawsze był dla Rosselina niby drogowskaz. Zajmował się chłopcem, gdy ten nawet nie śnił, że wstąpi kiedyś na pałace. No i Farfinkelszt był dobrym człowiekiem, któremu starość pozwoliła na zrozumienie, co w życiu ważne, a co niewarte zachodu. I chociaż Rosselin nosił za skórą łobuza, to czasem stary aptekarz powstrzymywał go przed popełnieniem jakiegoś głupstwa albo nieznacznie popychał w dobrą stronę. A gdy mag studiował w Akademii, wspierał go finansowo.
I teraz ten drogowskaz załamał się niby targany porywami wichury na rozstaju dróg.
Farfinkelszt umierał. Leżał w łóżku nieprzytomny, a opiekowała się nim niemłoda kobieta z sąsiedztwa, Rabajowa. Rosselin znał ją, bo często widywał u pigularza. Była dobrym duchem tego domu. Pogodnik lubił ją, ale przede wszystkim szanował, bo pomagała nie tylko aptekarzowi. Była takim typem człowieka, który na przekór podstępnej i chciwej naturze ludzkiej nie potrafił być zły. Taki nawyk.
- Serce, chłopcze - powiedziała ze smutkiem, przysuwając Rosselinowi krzesło, by mógł usiąść obok łóżka chorego. - W końcu nie wytrzymało...
Poklepała maga po ramieniu i wyszła, pozostawiając go sam na sam z umierającym Farfinkelsztem.
Spoglądając na pomarszczoną, ściągniętą chorobą twarz aptekarza, pogodnik rozmyślał nad tym, że ostatnio, zaaferowany plagą mrówek oraz innymi sprawami, nie znalazł czasu na odwiedzenie starego. A teraz było za późno. Starzec leżał nieprzytomny i niewiele wskazywało, aby miał choć na chwilę otworzyć jeszcze oczy.
Rosselin porozmawiał z nim w myślach, po raz ostatni. Wiedział, że odtąd będzie zdany tylko na siebie, a wcale nie jest łatwo samemu dobrze sobą pokierować. Czasem bez porady kogoś innego trudno nawet ocenić, czy się postąpi dobrze, czy źle.
Ale takie właśnie jest życie. Stary Farfinkelszt umierał, problemy narastały, a Rosselin czuł się coraz bardziej zagubiony.
Zwłaszcza że musiał zrobić kilka paskudnych rzeczy.
* * *
- Wypożyczyłem ci smoka, prawda? - spytał uprzejmie pogodnik, spoglądając na bardzo tęgiego, niskiego barona del Dudaisa.
Ten skinął głową, nerwowo skubiąc guzik u koszuli. Nie spodziewał się wieczornej wizyty Rosselina.
- Tydzień temu na godzinę dziennie - przytaknął niepewnie, zastanawiając się przelotnie, co powie Birnadetta, jego najnowsza kochanka, kiedy zastanie tu nie tylko swego baronusia, ale i tego przeklętego maga. - Żeby zjadał mrówki - dodał ciszej.
Pogodnik zrobił minę no właśnie.
- Filippon odrywał się od pracy nakazanej przez cesarzową, żebyś miał apartament wolny od insektów i nic cię nie gryzło w plecy. No bo sam się podrapać i zgnieść tałatajstwa nie umiesz, czy tak? - chłodnym tonem Rosselin przypominał warunki zawartej umowy.
Baron del Dudais był coraz bardziej zaniepokojony. Rozglądał się po swojej komnacie, jakby szukał pomocy ze strony łowieckich trofeów, którymi obwieszone były ściany.
Może gdyby sam te wszystkie bestie ustrzelił czy złowił, któraś by się ulitowała i przyszła mu z ratunkiem. Jednak z pogardą spoglądały na arystokratę wyłupiastymi czerwonymi, żółtymi i zielonymi oczyma, szczerząc kły, zęby i fiszbiny w nieszczerych uśmiechach.
- Filippon swoją robotę wykonywał dobrze, nie zaprzeczysz? - drążył temat Rosselin. - Żadnych reklamacji?
Nieszczęśliwy del Dudais znów kiwnął głową.
- To powiedz, dlaczego zapłaciłeś mi pierwszą ratę należności fałszywym winem?! - wrzasnął rozwścieczony mag.
Baron oblał się purpurą. Mogło się wydawać, że czwarty podbródek mu ucieknie, tak latał na wszystkie boki. Arystokrata milczał jednak, nerwowo łapiąc powietrze.
- No i widzisz - podsumował zadowolony pogodnik. - Nie zaprzeczasz. Zatem wiedziałeś, że płacisz mi fałszywym berkaleńskim, a te dwie ostatnie zachowane butelki to lipa.
Stuknął palcem w stół dla podkreślenia swoich słów.
- Nie ma już na świecie żadnych butelek berkaleńskiego, bo winnica wymarzła, a ostatnią butelkę wypiła cesarzowa trzy lata temu, prawda?
- Ale ja je kupiłem jako prawdziwe - zachlipał baron. Jego oczy również zaczęły latać na wszystkie strony.
- I chociaż sam skarżyłeś się kucharzowi cesarzowej, że to nie berkaleńskie, nagle w twojej piwniczce fałszywe wino zamieniło się w prawdziwe, tak? - z ironią rzucił Rosselin. - Oj, Dudais, nieładnie oszukiwać, nieładnie...
Nagle baron zapłakał głośniej i rzucił się do ucieczki.
Drzwi stawiły mu jednak niespodziewany opór. Nie chciały się otworzyć, nabierały też dziwnych wypukłości, jakby ktoś wypychał w stronę tracącego siły barona poduszki, żeby biedak przypadkiem nie zrobił sobie krzywdy.
Powoli z nicości wyłaniał się smok trzymający w objęciach zwiotczałego ze strachu del Dudaisa.
- Filipponie, proszę, zwróć mu jego mrówki - zarządził Rosselin, nadal siedząc przy stole, gdzie prowadzili rozmowę. Trącił palcem butelkę, którą przyniósł, wzbudzając przenikliwy ton rozśpiewanego szkła. - Tylko nie wszystkie naraz, bo się nam baron zakrztusi.
* * *
Garzful dotąd schodził Rosselinowi z drogi, podobnie jak smokowi. Dobrze zapamiętał nauczkę, jaką mu obaj dali - kilka razy, aż zostawił ich w spokoju.
Teraz jednak wciąż było go pełno w pobliżu apartamentu, zaczął ich też śledzić, próbując się wkraść w łaski Quadapira. Odkąd Xan za pozwoleniem cesarzowej postanowiła zostać w swoich rodzinnych stronach, czuł się zdecydowanie bezpieczniej. Udawane czy prawdziwe zainteresowanie Quadapira jego osobą dowartościowywało ciemną, czyli jedyną stronę duszy karła.
- Jak cię tu jeszcze raz zobaczę, to ci wszystkie kurzajki odmrożę razem z palcami - zagroził wreszcie Rosselin, kiedy Garzful znów przyłapał go na obcałowywaniu Annabell w korytarzu, obok rozłożystego rododendronu.
Na to karzeł roześmiał się chrapliwie.
- Możesz mi naskoczyć - warknął i puścił krzak w taki sposób, że chlasnął wściekłego pogodnika w twarz.
* * *
- Powinniśmy opuścić Fert - zaczął niepewnie Rosselin, wspierając się na łokciu, żeby lepiej widzieć swoją ukochaną. - Coraz bardziej jestem tego pewien.
Rozleniwiona Annabell leżała na łóżku zaczytana w romansie magicznym. Był to ostatni krzyk mody pałacowej - chociaż nie, przedostatni, bo ostatnim były bolesne krzyki spowodowane mrówkami Altapina. W każdym razie artyści nie nadążali z pisaniem, zaś pałacowa kopiarnia nie była w stanie wykonać na czas zamówionych egzemplarzy. Bowiem za sprawą współpracy z kilkoma magami - którzy nagle odkryli w sobie literatów - przed oczyma czytelnika roztaczały się niezwykłe plenery, walczyły stwory, o jakich nikt nie słyszał, a do tego pełno było czarów miłosnych i bitewnych. Nagle się okazało, że lektura książki jest czymś lepszym niż wyglądanie przez okno.
A kiedy magowie - wciąż pracujący nad techniką pisania - sprawią, że postacie ożyją, nastąpi prawdziwe szaleństwo, Rosselin był tego pewien. Miał jedynie wątpliwości, czy można ożywić nie tylko kochające się pary albo walczących gwardzistów, lecz także książki naukowe, w tym jego dzieło o zaniku magii w obecności soli morskiej.
O dziwo, jednym z najbardziej aktywnych twórców tego nowego nurtu kultury pałacowej okazał się... Astrogoniusz. Po znacznie mniej entuzjastycznym przyjęciu wystawy jego morskich obrazów, niżby sobie tego życzył, nieco się załamał i znikł w swojej willi. Teraz jednak zrozumiał, że trzeba podążać z postępem, i porzucił olejne ponuractwa, aby kreować to, co ludzie naprawdę chcą oglądać. Zwizualizował swoje erotyki, jak to mądrze określił jeden z magów kopistów.
- Hm? - spytała teraz Annabell. Strona romansu kusiła ją przystojnym Ruppapertem v’Dain otaczającym ramieniem swoją wybrankę na tle morskiego brzegu, ze słońcem zapadającym się w toń. Dziewczyna Rosselina uwielbiała takie romantyczne opowieści pełne prawd życiowych.
- Powinniśmy opuścić Fert, zanim ktoś oskarży Filippona albo mnie o te mrówki - powtórzył stanowczo mag. - I zanim rozwłóczą nasze jelita po jakiejś drodze, ciebie, kochana, czyniąc niedoszłą wdową.
Annabell w zdziwieniu uniosła brew. Widać było, że argument o wdowieństwie przemówił do jej wyobraźni, choć nic do tej pory nie wiedziała o praprzyczynie kłopotów z insektami, miała je za typowe dla pałacu problemy. Mrówki zawsze walczyły ze szczurami i karaluchami o prymat w każdym miejscu, gdzie żyli ludzie.
- To smok nie poradzi sobie z oskarżeniami? - spytała z ciężkim westchnieniem, w głowie wciąż mając trwający godzinę pocałunek Ruppaperta, po którym Ewangelina omdlała z rozkoszy, a słońce wstydliwie schowało się w wodzie, aby nie podglądać. Nie do końca docierało do niej, o co chodzi jej facetowi.
- Musimy uciekać - głośniej powiedział Rosselin. - Jak najszybciej.
I wtedy do jego oficjalnej narzeczonej wreszcie dotarło, że romans romansem, a tu życie domaga się interwencji.
- Przecież niedługo ślub!
Mag nagle pożałował swoich wątpliwości oraz zbyt długiego języka. Gdyby siedział cicho, pozwalając swemu kochaniu na lekturę, nikt by na niego przynajmniej nie krzyczał.
Oczywiście, kiedy Annabell chciała sobie porozmawiać o ślubie, o sukni, przyjęciu i temu podobnych pierdołach - co zdarzało jej się często - Rosselin wysłuchiwał jej cierpliwie, myślami błądząc a to przy solnym pierwiastku, a to przy innych ważnych sprawach. Czasem nawet wstrzelił się we właściwy moment, mrucząc: mhm, co skutkowało zachwyconym spojrzeniem dziewczyny.
Teraz jednak okazało się, że jego uprzejme potakiwania potraktowała serio!
A przecież gdyby to wiedział, pozostałby na Wolwinie!!!
- Ależ... - zaczął ostrożnie.
Annabell groźnie uniosła brwi. W jej oczach błysnęła taka ilość ognia, że mogłaby konkurować ze smokiem. Pogodnik umilkł w jednej chwili, ostatnie słowo wciągając z powrotem do gardła.
- Chcesz mi coś powiedzieć? - spytała cicho. Był to ten ton, którym kobiety tną mężczyzn na plasterki, po czym sklejają i odstawiają do kąta, a nieboracy stoją tam grzecznie, bo jeśli się ruszą, to się rozpadną.
Rosselin nie wiedział, jakim magicznym słowem może oddalić wyrok. Najchętniej by milczał, ale Annabell oczekiwała odpowiedzi i gdyby jej nie udzielił, mord w jej oczach zostałby wcielony w życie. To znaczy w śmierć. Śmierć Rosselina.
Aż nagle go olśniło.
- Jak nie uciekniemy, nie będzie żadnego ślubu - wypalił. - Rozumiesz?
Jego ukochana musiała to sobie przepracować w głowie, bo dziewczyny tak już mają. Facet to prosta konstrukcja intelektualna: jest pomysł, to wlezie z butami w jego realizację, a jak coś wyjdzie nie tak, wpadnie na drugi pomysł, nazwijmy go - poprawkowy. Kobiety potrzebują przegadania problemu, koniecznie z najlepszą przyjaciółką, w ostateczności ze swoim oficjalnym narzeczonym, kochankiem czy mężem.
- Aha. - Skinęła wreszcie głową. - Musimy wyjechać, żeby cię nie zabili, bo wtedy musiałabym wziąć ślub z Kiristenem?
Rosselin już się rozpromienił, już wbijał się w dumę, że ma taką bystrą narzeczoną, gdy naraz dotarło do niego, co właściwie powiedziała. Tak to jest, gdy się nie słucha swoich dziewczyn.
- Jaki Kiristen???!!! - warknął, czując, jak rosnące ciśnienie krwi maluje mu na policzkach wielkie czerwone łaty. Zupełnie jakby użył któregoś z upiększających smarowideł swojej Annabell.
A ona, promiennie uśmiechnięta, czule uszczypnęła go w policzek.
- Sprawdzam tylko, czy mnie słuchasz. Spoważniała.
- Rozumiem. Oddalimy się, żeby przeczekać zawieruchę. Kiedy wyjeżdżamy?
Pogodnik szybko jej to wytłumaczył.
Ale kiedy poszła, zaczął się zastanawiać, czy w pałacu nie ma kogoś o imieniu Kiristen.
Nie było. Ale przecież w stolicy żyły dziesiątki tysięcy osób!
Naraz przypomniała mu się Kiristena, którą kiedyś znał. Była siostrą zakonną, próbowała wyrostków z Akademii Magicznej przysposobić do życia w zgodzie nie tylko z naukami mistrzów magii, ale także Aarafiela i Draceny.
Oraz ich pszczół. Bowiem całkowicie uległa wizji boskiej pasieki, w której bogowie przemawiali poprzez brzęczenie pszczół i ich zachowania. Ale czy to ją mogła mieć na myśli Annabell?!
Mamrocząc klątwy, że zapuściła mu w myśli szczura, próbował zasnąć.
* * *
Tak wstrząśniętego i wymieszanego Formidable’a pogodnik jeszcze nie widział. Paradując z wyrokiem sądu w kieszeni, hrabia był zawsze pełen samozadowolenia, a jeżeli nawet coś go zaniepokoiło, to na krótko.
A teraz kroczył pałacowym korytarzem niby pijany, odbijając się od ścian. Gwardzista, na którego wpadł, odskoczył jak od zapowietrzonego, nie chcąc mieć z tą pożałowania godną kreaturą nic wspólnego. Garderobę Formidable jak zwykle dobrał gustownie: zielonkawe bryczesy podkreślały szlachetną budowę jego nóg, a z łososiowego kaftana wystawała piękna koronkowa koszula, spod której wychylały się kosmyki bardzo męskiego futra. Wszystko to jednak było tak wygniecione, jakby wyciągnął je psu z gardła, nim narzucił na grzbiet.
Na widok maga zapłakał, to znaczy z oka spłynęły mu dwie łzy. Jak na hrabiego było to zjawisko niespotykane.
- Złe czasy nastały, bracie - stęknął.
Rosselin uśmiechnął się leciutko.
Widać jakaś dama (ale nie Zejfa, bo o tym bym wiedział) celnie ugodziła cię w jakiś klejnot albo naszyjnik - pomyślał z rozbawieniem, powstrzymując wypływający mu na usta znacznie szerszy uśmiech.
Nie wypada się jednak naśmiewać z bliźnich. Hrabia bowiem opadł Rosselinowi na ramię, stoczył obie łzy na jego pogodnicką szatę, po czym wrzucił mu do ucha słowa skargi na ich pieski los...
- O kur...! - powiedział wstrząśnięty mag, niemal załamując się pod ciężarem Formidable’a oraz potwornej wagi jego wyznania. Odstawił arystokratę pod ścianę. - Na Dracenę, własnym uszom nie wierzę!
Jeżeli hrabia nie oszalał - cesarzowa wprowadziła właśnie podatek mrówczany!
- I mówisz, że to dotyczy wszystkich kawalerów? - jęknął Rosselin.
Pogodnik był w stanie zrozumieć władczynię. W końcu to nic przyjemnego odnajdować mrówki we własnych szatach, a nawet na talerzu. Co więcej, jeden z komarów ośmielił się ukąsić Joannę f’Imperte w policzek! A jakieś stworzenie o nieustalonej tożsamości wygryzło kawałek cesarskiej skóry na kolanie, pozostawiając bolesną rankę!
Wszystko to jednak nie usprawiedliwiało nałożenia podatku mrówczanego, który objął wszystkich kawalerów w pałacu i poza nim.
Bo co mają wspólnego mrówki ze stanem kawalerskim?!
Oczywiście w logicznym rozumowaniu nic. Kiedy jednak cesarzowa postanawia, że odtąd białe nazywamy czarnym, a czarne różowym, to tak się stanie.
- A w jakiej wysokości? - spytał pogodnik, marszcząc się jak ściągnięta skórka cierpkiego owocu.
- Jeden imperiał od roku życia, licząc od osiemnastego, a do tego dwa od każdego roku, w którym nie można się wykazać trwałym związkiem - wyszlochał Formidable. - Stałym, czyli trwającym ponad pół roku, rozumiesz? - Fontanna łez spadała na posadzkę niby liście z umierającego drzewa.
Rosselin zaczął gorączkowo liczyć. I wyszło, że przyjdzie mu zapłacić więcej, niż zarabia u Zejfy, więc policzki nieszczęśnika zaczęły pulsować jak pomidorowe balony. Myśl, że przecież od jakiegoś czasu jest z Annabell, nieco go jednak uspokoiła - wystarczy na trunki, o ile odzwyczai się od jedzenia...
Jakież to jednak szczęście, że spotkał na swej drodze piękną Annabell! Tak sobie właśnie westchnął, gdy nagle wpadło mu do głowy, że to przecież jego oficjalna narzeczona - jego już bardzo długo tylko oficjalna narzeczona - mogła podpuścić cesarzową.
W końcu dziewczyna zawsze dążyła do szybkiego ślubu, nieprawdaż? Podatek byłby całkiem właściwym instrumentem naciskającym zarówno na rozum, jak i na kieszeń zatwardziałego kawalera.
Porzuciwszy bez słowa chlipiącego Formidable’a, rzucił się galopem do apartamentu Zejfy.
- Czy ty masz z tym coś wspólnego? - spytał groźnie swą dziewczynę, ledwie w trzech słowach wyjaśnił powód swego nagłego wtargnięcia oraz strachu w oczach.
Annabell spojrzała na niego z oburzeniem.
- Ja nie! - W jej oczach pojawiły się niedobre błyski. - Ale dobrze wam tak, pasożytom!
Widząc jednak minę swego narzeczonego, uspokoiła go natychmiast:
- Tak czy inaczej, nadal chcę jechać z tobą. W razie czego ślub weźmiemy w drodze.
* * *
W dwie godziny później Rosselin zmiękł jak glina i gotów był wziąć ślub nawet w powietrzu, byle tylko opuścić pałac. Dowiedział się bowiem, że cesarzowa wsparła kolejne straszliwe zagrożenie dla męskiej dumy.
Były to pantki dla panów, czyli wygodne, wymienne wkładki do bielizny.
Jakiś kretyn imieniem Glaufiusz, projektant mody podobny do Xyffauffona Qwe, nakłonił Joannę f‘Imperte do tego pomysłu, dowodząc, że brudne gacie to hańba dla Imperium. Może i było tu coś na rzeczy, ale żeby od niepranych majtek miało od razu upaść cesarstwo???
Niemniej cesarzowa podobno zareagowała entuzjastycznie - jak twierdził Astrogoniusz, z którym pogodnik spotkał się przypadkiem, sam traktujący bieliznę w sposób wysoce artystyczny. Obaj doszli do wniosku, że stoi za tym korporacja pralnicza i wtedy nastąpi obowiązkowe zmienianie bielizny każdego dnia. Albo jakiś cwaniak chce całkiem zakazać noszenia majtek bezpantkowych, bo zwietrzył niesamowity interes.
Wzburzony Rosselin wrócił do swojej izby, ale nie potrafił w niej usiedzieć. Chodził po pokoju, ciężko wzdychał, czasem zaklął, aż wreszcie śpiący Filippon stracił cierpliwość.
- A ty czego? Mrówki masz w kiszkach czy jak?
Starając się ukryć zmieszanie, pogodnik opowiedział mu, co wymyśliła cesarzowa.
- Aha, to mnie nie dotyczy, skoro nie jestem człowiekiem - prychnął z nieukrywaną ulgą smok. - Stawiam na korporację pralniczą.
- Ale samiec to samiec, nie? - dogryzł Rosselin, rozpaczliwie poszukując wsparcia w tej trudnej chwili. - A samiec smoka, w dodatku rycerz cesarzowej, to już jest człowiek, sam rozumiesz...
Pojednani w bólu obaj zaszlochali nad ciężkim losem męskiej części arystokracji, magostwa, rozumnego zwierzostanu, nawet i prostej służby w pałacu.
Odkąd smok wypracował sposób na Quadapira, znów mógł całkiem bezpiecznie rozmawiać o ważnych sprawach z pogodnikiem. Jedną z tych kwestii, które poruszali najczęściej, było oczywiście, jak zniknąć w taki sposób, aby oszukać pałac i pilnującego ich maga.
Nie mogli posłużyć się metodą Altapina. Upozorować śmierć, podrzucić trzy ciała... Prawie żaden problem, w takim mieście jak Fert zawsze znalazłby się jakiś bezpański trup, a to w ciemnej uliczce, a to zapodziany w krzakach - dowolnej płci, wieku i urody. Jednak prawie czasem robi wielką różnicę, nie tylko w karczmie, gdy obrotny człowiek interesu przekonuje nas z niezachwianą pewnością siebie: Panie! Ależ moje wyplujskie jasne smakuje prawie jak pliseńskie. Szkopuł w tym, że w wielkim, pięknym Fercie smoki nie umierały, nie zdychały ani nie kopały w kalendarz. Bo poza żywym Filipponem żadnych innych nie było. Jak więc podrobić ciało smoka? Nie sposób!
Tak przynajmniej uważał Rosselin. Jaszczur miał na ten temat inne zdanie.
- Wszystko się da, magu - wymruczał, gdy wieczorem pogodnik zgłosił taką wątpliwość. - Świeże ciałko to nie problem.
- Ludzkie - wzruszył ramionami Rosselin. Kątem oka dostrzegł, jak Annabell odwraca głowę z niesmakiem. Zaniepokoił się, że nie poceruje mu skarpet, jak smok nie przestanie jej drażnić dowcipami rodem z kostnicy. - Ciekawe, skąd zamierzasz wziąć ciało innego smoka na podmianę?
Filippon prychnął, podrapał się po głowie, po czym wycedził z przekonaniem:
- Z rzeźni.
A widząc zdumioną minę maga, uśmiechnął się całą gębą i wyjaśnił:
- Wcześniej trochę przytyję i upodobnię się do kucyka. Dam się zauważyć...
Tu Rosselin skinął ze zrozumieniem głową. Nie kwestionował tego punktu planu. Smok naprawdę umiał dać się zauważyć, jeżeli tylko było trzeba. A nawet jeżeli nie było trzeba. Po prawdzie trudno go było nie zauważyć. Przemiana zatem bez wątpienia zostanie odnotowana w umysłach wielu nieszczęśników, którym Filippon zapragnie się zaprezentować.
- A wtedy z rzeźni porwę jakiegoś świeżo ubitego kuca w moich nowych rozmiarach - ciągnął smok, w makabrycznym uśmiechu odsłaniając kły - i po kłopocie, nieprawdaż?
Annabell ciężko westchnęła, wstała i wyszła z izby. No cóż, temat był żywotny, ale niesmaczny.
- Od razu zrobię rozeznanie, co? - zaproponował jaszczur. - Żelazo trzeba kuć, póki gorące, a mięsko wąchać, zanim się zaśmierdnie.
I poszedł.
- Wyjaśniła się sprawa twojego zwierzęcia. - Na pałacowym korytarzu zaczepił Rosselina sekretarz Rady Magów.
Pogodnik zbladł. Jego zwierzę godzinę temu polazło do rzeźni, a on, żeby nie tracić czasu po próżnicy, zamierzał sobie skrócić oczekiwanie dobrym winem. A przez godzinę mogło się zdarzyć nader wiele złych rzeczy...
- Psia...! - zaklął przerażony. - A co znowu zrobił?
- Ach nie, nie Filippon, tylko ta kotka - uspokoił go dobrodusznie Sykander. Widać znajdował się pod wpływem preparatu łagodzącego złe humory albo uległ urokowi jakiejś dziewki. - Zleciłem śledztwo i mag Esterian rozwikłał zagadkę.
Rosselin spojrzał pytająco na sekretarza. Latarnię bardzo lubił i ciekaw był jej losu.
- Mingard, pewnie go pamiętasz - Sykander spochmurniał - kupił zaklęcie teleportacyjne. Nie miał nawet na tyle rozumu, aby wziąć jakiegoś wyklętego maga, sam postanowił cię ściągnąć do swojej posiadłości...
Przeklęty Kulawiec - pomyślał ze zdziwieniem pogodnik. Zdążył już całkiem zapomnieć o tej nędznej kreaturze, chociaż nie tak znów dawno (przynajmniej wobec wieczności) los skrzyżował ich drogi, czyniąc Rosselina więźniem barona. To tam spotkał wielką jaszczurkę, czyli Filippona we własnej osobie. I to nikt inny, tylko Mingard wysłał ich obu do kopalni soli, gdzie pogodnik wpadł w nałóg nikoroślowy. Nie poznałby też Tortinatusa oraz kilku innych osób, gdyby nie Kulawiec. Ale od dawna nie wchodzili sobie w paradę. Dlaczego więc teraz to bydlę tak za nim zatęskniło?
- No ale nie trafił i zamiast ciebie wciągnął Latarnię - kontynuował opowieść Sykander, wzdychając ciężko, bo przerażała go łatwość, z jaką laicy brali się do czarów. - No cóż, teraz ma troje oczu, osiem kończyn, ogon i właściwie zajęty jest tylko samym sobą, bo Latarnia stara się wygryźć z reszty ciała. Rozumiesz zapewne, czarosklejka, baron i kot w jednym ciele. Stał za blisko leja teleportacyjnego.
- A uda jej się? - z niepokojem i nadzieją spytał Rosselin. Potrafił sobie wyobrazić najrozmaitsze warianty złego losu, ale być jednością z baronem Mingardem?!
Sykander pokręcił głową.
- Zapewne już po nich. A nawet jeśli żyją, nie widzę szans na odseparowanie ich i uratowanie choćby twojej kotki. Te zawirowania magii naprawdę nas kiedyś wykończą!
Patrząc za odchodzącym sekretarzem, Rosselin po raz setny utwierdził się w przekonaniu, że chociaż zna treść zaklęcia teleportacyjnego, to jednak nie powinien go używać. Opinie, że udane przejście to cud z woli Aarafiela - a nieszczęśników po nieudanych przejściach pochłonęły lochy Akademii, ocean, piaski albo inne niedostępne otchłanie i czeluście - mogły być prawdziwe.
* * *
Do nocnych powrotów smoka Rosselin zdążył się już przyzwyczaić. Podobnie jak do marudzenia. Dlatego kompletnie nie ruszyły go złorzeczenia Filippona. Spokojnie zapytał, jak poszło rozpoznanie.
- Nijak. Konina jest beznadziejna - odburknął z niechęcią jaszczur. - Po prostu beznadziejna - z niesmakiem przeciągnął ostatnie słowo. - Niech już lepiej te bydlęta biegają po łąkach czy noszą na grzbietach wygodnickich arystokratów.
Rosselin podejrzewał jednak, że smokowi coś poszło nie tak, tyle że nigdy się do porażki nie przyzna.
Wzruszył ramionami - jak Filippon nie chce, niech nie wchodzi w szczegóły. Za to streścił mu rozmowę z Sykanderem.
- Biedactwo - zmartwił się smok. - Trzeba mieć w życiu naprawdę pod górkę, żeby nie móc się uwolnić od Mingarda... Z nim swój żywot zaczęła i z nim musi skończyć, biedna kocia dusza...
Później w milczeniu zapatrzył się w ścianę, czasem tylko ciężko sapiąc, jakby dźwigał wielki ciężar.
* * *
Tymczasem wydarzenia w pałacu toczyły się własnym rytmem. I jak to bywa, rytm czasem był leniwy jak pierogi, a czasem dostawał przyspieszenia, jakby ktoś nabawił się gonki albo dostał kopa. No ale przyznajcie sami: po Zejfie wszystkiego można się było spodziewać, tylko nie tego, że pójdzie za porywem serca, prawda?
Poryw był nieco przyciężki, jak na Brunhilda ver Didloga przystało. Dworka już z samego rana chodziła uśmiechnięta po swoim apartamencie i opowiadała, że po rozmowie z ukochanym Brunhildkiem jednak zdecydowała się wyjść za niego, w dodatku jak najwcześniej.
- A widzisz? - syknęła Annabell, trącając Rosselina mocno w bok. - Jak się chce, to można!
Pogodnik wzruszył ramionami, nie przejmując się drugim kułakiem. Miał na głowie poważniejsze sprawy niż ślub. Na przykład ocalenie głowy swojej i (ewentualnie) smoka. A jelita...
Jelita nie były jeszcze rozwłóczone po trakcie, więc na razie wołały jeść, burcząc coraz głośniej. Rosselin sprawdził, czy ma w kieszeni jakieś pieniądze, po czym udał się na śniadanie.
Wracając z winiarni, na pałacowym korytarzu spotkał ociężale stąpającego Brunhilda ver Didloga. Arystokrata wcale nie sprawiał wrażenia kogoś, komu piękna i dużo młodsza dziewczyna powiedziała właśnie, że za niego wyjdzie. Wręcz przeciwnie, ciężar tego szczęścia zdawał się go załamywać. Kroczył niby najmłodszy w oddziale gwardzista, któremu starsi koledzy rzucili na plecy i ręce cały sprzęt, żeby go zaniósł do jednostki, a sami skoczyli na piwo.
- Moje gratulacje - zagadnął Rosselin, wyciągając rękę do Brunhilda. - Nie wierzę, że się zdecydowałeś, ale niech wam zawsze świeci gwiazdka pomyślności.
- Ja też nie wierzę - ponuro wyznał ver Didlog, trąc oczy, w których pojawiły się drobne łzy. - Już przywykłem do starokawalerstwa, ba, nie przejął mnie nawet podatek mrówczany, a tu masz! Zejfa zdecydowała się wreszcie za mnie wyjść. Cóż za dramatyczna zmiana w życiu...
Westchnął ciężko i przystanąwszy, oparł się o ścianę, pozbawiając świat kilku mrówek, które niczego nie przeczuwając, prowadziły rozpoznanie ściany.
- I wydam więcej, niżbym opłacił ten przeklęty podatek.
Nagle z nadzieją zerknął na Rosselina.
- A właśnie, może by od razu zrobić dwa śluby, co? Ja z Zejfą, a ty z tą swoją słodką Annabell? - Klepnął maga po ramieniu, niemal wgniatając go w podłogę. - O koszta się nie martw, ja stawiam. Jak już trzeba, to we dwóch raźniej, no nie?
- Muszę się z tym przespać - odparł pogodnik, puszczając oko do biednego arystokraty. - I to parę razy.
Rozmyślając nad powodami, dla których Zejfa zdecydowała się na to szaleństwo, Rosselin znajdował tylko jedno rozwiązanie: dworka na wypadek ewakuacji pałacu wolała już być żoną barona. Bo a nuż coś się odwidzi Didlogowi? Może z dala od tych korytarzy jej urok straci na znaczeniu, a nagła wolność znęci Brunhilda?
No, chyba że Zejfie ktoś szepnął w zaufaniu o jakimś kolejnym projekcie podatkowym cesarzowej - na przykład od niezamężnych dam.
* * *
Tymczasem pogłoski o ewakuacji trochę ucichły. Mimo to Rosselin z Filipponem i tak chcieli uciec. A przynajmniej sprawdzić, co na Wolwinie wyprawia Irapio.
Pogodnik wciąż miotał się, nie umiejąc powiedzieć teraz. Smok nalegał.
Wreszcie któregoś dnia życie rozwiązało za niego ten problem, przysyłając chłopca z listem.
Rosselin rozwinął niezapieczętowany karteluszek, przeczytał niewyraźnie nabazgraną wiadomość i drewnianym głosem oznajmił:
- Stary Farfinkelszt nie żyje. No to nic mnie tu już nie trzyma, możemy jechać.
Wiedział, że Rabajowa wyprawi pigularzowi uczciwy pogrzeb. A jego obecność nie była tam niezbędna. Rozmawiali o śmierci z aptekarzem, który wcale tego tematu nie unikał. Twierdził, że jak go Dracena będzie chciała mieć u swego boku, to proszę bardzo, najlepiej latem, bo wtedy mało kto kaszle i w jego interesie straszny zastój. A gdzie ma spocząć, to należy pytać robaków, które mają go stoczyć i obrócić w proch.
- Szkoda starego - mruknął smok. I objął Rosselina, który dzielnie powstrzymywał łzy, chociaż miał ochotę ryczeć jak ten mały chłopak, którego kiedyś przygarnął dobroduszny pigularz.
Nie wyjawił smokowi, że Farfinkelszt w testamencie zapisał mu swoją aptekę, z tajnymi księgami receptur włącznie. Bo jak mi kiedyś powiedział - pisała niewprawnymi literami Rabajowa - bycie magiem to ciężki i niepewny kawałek chleba, a pigułki na przeczyszczenie ludzie kupować będą zawsze.
* * *
Za to nie było szkoda przebrzydłego Garzfula. Może dla niepoznaki należało dłużej tolerować jego kolaborację z Quadapirem, ale smok jakoś nie potrafił. Odkąd podjęli ostateczną decyzję o wyprawie na Wolwin, Filippon stracił swoją zwykłą cierpliwość, to znaczy niecierpliwość znajdującą się pod kontrolą.
Quadapir posiadał choć odrobinę wdzięku. Pilnując smoka, nie czynił tego w sposób nachalny. Raczej dawał do zrozumienia, że są ciekawsze zajęcia, ale cóż, taka praca, rzucili go na odcinek kontroli smoków, to się wywiąże, bo obowiązkowy jest i basta.
Karzeł jednak wzbijał się na wyżyny natręctwa. Sprawiał wrażenie, jakby chciał smoka nie tyle śledzić, ile wytresować.
Filippon deptał go, parę razy strzyknięciem jadu zafundował pokurczowi bolesne czyraki, ale nigdy nie posunął się dalej, do prawdziwego okrucieństwa.
Aż do chwili, gdy Garzful postanowił wyśledzić, gdzie smok załatwia swoje potrzeby.
Była to jedna z tych tajemniczych, a rzadko zauważanych kwestii, o które chciałoby się zapytać, ale coś nam mówi, że nic dobrego z tego nie wyniknie.
Tak więc Rosselin nie pytał. Ze dwa razy w podróży widywał Filippona za krzaczkiem. Ale w pałacu? Nie, pojęcia nie miał. Właściwie jego uwagę zwrócił dopiero karzeł, chytrze kierując rozmową z Lenką. Pogodnik podsłuchał ich zupełnie przypadkowo i odtąd sam zaczął zachodzić w głowę nad sekretami smoka.
No właśnie, gdzie on chodzi? Przeszukując zakamarki własnego umysłu, Rosselin doszedł do wniosku, że jaszczur - choć paszczą potrafił robić rzeczy ohydne - to w sprawach innych otworów swego ciała był nadzwyczaj tajemniczy, by nie rzec - wstydliwy. Ale widać taka jego natura. Za to Garzful, nie umiejąc ukryć ciekawości, wreszcie wprost zagadnął o to smoka, gdy ten skądś wracał, zapewne w asyście Quadapira. I to pewnie obecność maga dała karłowi okazję do wykazania się pracowitością. A Filippona sprowokowała do wybuchu wściekłości.
- Gdzie ja robię kupę?! I siku?! - wyryczał wściekły smok. - A zaraz się dowiesz! Na tobie zrobię, bydlaku, na tobie!
Rozległ się... Gdyby Garzful miał ludzkie cechy, powiedzielibyśmy, że wrzask mordowanego człowieka. Ale to był jedynie wrzask Garzfula - coraz wyższy i bardziej przenikliwy. A potem ów ryk zaczął się oddalać, kiedy najwyraźniej smok wypuścił ofiarę ze swych szponów.
- Jesteś niesmaczny, Filipponie - mruknął pogodnik, gdy jaszczur wrócił do izby. - To mogłeś sobie darować, naprawdę...
Może i by tak nie powiedział, ale miał zobowiązania wobec Annabell i postanowił zarobić cenne punkty. Dziewczyna z aprobatą pokiwała głową, myśląc, że jeszcze ze sto lat ciężkiej orki na ugorze i Rosselin stanie się mężczyzną, o jakim inne nawet nie marzą.
- A ty myślisz, że ja na niego będę marnować cenne minerały? - z pogardą mruknął smok. - Sobie żartujesz chyba. Obieg zamknięty, pogodniku. Ale Garzfulowi przyda się trochę zimnej wody na ten jego głupi łeb. Nie martw się, to była tylko woda z rur.
Albo jednak okłamał Rosselina, albo siła sugestii była niezwykła, bowiem jeszcze tego samego poranka z głowy karła zeszły najpierw włosy, a następnie skóra.
Być może smok miałby z tego powodu duże kłopoty, gdyby nie fakt, że nikt nie lubił karła. Jeden Quadapir trzymał się odtąd kilka kroków dalej i jak zauważył Rosselin, palce miał stale złożone do pierwszej części czaru odrzucającego. Było to cholernie niewygodne, dłoń musiała cierpnąć, ale czego się nie robi dla modnej fryzury, jaką mag nosił na głowie...
* * *
Na targ Rosselin wybrał się po zaklęcie. Chciał sprawdzić, czy da się kupić czar odwracający skórę do wewnątrz.
Filippon całkiem słusznie powiedział kiedyś, że Rosselin powinien sobie pohulać, póki magiczna blokada znów nie zostanie postawiona.
Pogodnik nie znał jednak dobrych zaklęć. No i po prawdzie nie bardzo miał na kim je wykorzystywać.
Aż znów mu się zaplątał pod nogi przeklęty Garzful, karzeł najgorszego gatunku, wybrak pośród niziołków. Patrząc na jego utrzymane w nieładzie ubranie, długie włosy wyłażące spod koszuli, Rosselin doznał nagłego olśnienia.
Czarny rynek zaklęć wyglądał dokładnie tak jak czarny rynek wszystkiego innego. W jednym z kramów, oferujących wyroby z żelaza i skóry, mag wprost zagadnął o dobre czary, ostentacyjnie pokazując swoją pogodnicką szatę i dodając, że potrafi się odwdzięczyć.
Wysoki, potężny w barach sprzedawca z tak czarnymi włosami, jakby mu ktoś obsypał je węglem, uśmiechnął się lekko.
- Stoiska pomyliliście, panie. My tu żelazem handlujemy.
Rosselin wzruszył ramionami i znacząco spojrzał na osiłka. Już wcześniej podpytał w pałacu, kto handluje magią, i szedł na pewniaka.
- A ja myślałem, żeście Flaupowi sprzedali nie rondel w trocinach, tylko solidny czar na nocne używanie z babą - mruknął półgębkiem, korzystając z faktu, że chwilowo nikogo nie było w pobliżu.
- Skoro tak, to inna inszość - uśmiechnął się mężczyzna, widać przypomniawszy sobie wizytę pewnego nieszczęśnika tydzień temu. - A czego potrzebujecie? - Gestem zaprosił Rosselina do niewielkiego sklepu za kramem. Sam stanął w drzwiach, żeby mieć oko na wystawiony towar, bo na rondlach i patelniach też robił interes, choć mniejszy.
Pogodnik wyjaśnił mu, czego szuka.
- Mam. - Handlarz poszperał w księdze, którą wyjął ze skrytki w ścianie.
Rosselin poczuł nagły przypływ magii. Ktoś bardzo pomógł sprzedawcy - zarówno księga, jak i skrytka zostały obłożone czarem zabezpieczającym. Był do złamania, ale nie przez byle laika, więc niewprawny złodziej po takiej próbie zostałby bezrękim, ślepym żebrakiem - i to jeśli miałby szczęście.
Mężczyzna wskazał Rosselinowi odpowiednią stronę.
- Wolałbym nie robić odpisu. Zapamiętacie?
Mag w milczeniu skinął głową, jednocześnie koncentrując się na treści zaklęcia.
- Aha, jak chcesz sprawdzić, potrenuj na tamtym futrze - powiedział sprzedawca, wskazując skórę wiszącą na drzwiach.
Co też pogodnik z lekkim wahaniem uczynił, w jednej chwili wywracając skórę niedźwiedzia na drugą stronę. Dało to ciekawy wynik artystyczny. Wreszcie usatysfakcjonowany skinął głową. Sprawdziło się na misiu, tym bardziej zadziała na takim bydlęciu jak Garzful.
Później podyktował osiłkowi czar na wymianę.
- A jak chcesz sprawdzić wagę mojego zaklęcia? - zainteresował się, wodząc wzrokiem po wnętrzu kramu. Było tu ciasno, ale w jakiś sposób przytulnie. Pachniało cynamonem i starymi wyrobami z żelaza.
Handlarz uśmiechnął się ponuro.
- Kolego, już ktoś to sprawdzi za mnie, ktoś odpowiednio dobry. A jeżeli zaklęcie nie zadziała, spodziewaj się kłopotów.
Ta nagła szczerość wprawiła pogodnika w rozbawienie. Z uśmiechem skinął głową. Lubił takie proste, pozbawione fałszywej grzeczności interesy.
- Zatem dzięki. - Ruszył do wyjścia. - A nawiasem, Flaup bardzo zadowolony. Ja bym się na twoim miejscu wyspecjalizował. Czar bezpieczny, a zyski, sądząc po biadaniach w pałacu, mogą być wysokie.
Zmierzając do wyjścia z targu, nagle zatrzymał się, spoglądając z niedowierzaniem.
- Tortinatus tutaj? - mruknął zdziwiony.
Szyper też wydawał się zaskoczony widokiem pogodnika. Zastygł pochylony nad małym modelem jakiegoś żaglowca. Patrząc na znajomego maga, schylił się zawstydzony, aż maszt stateczka niemal wlazł mu do ucha.
- Chcesz na tym pływać? - zażartował Rosselin.
Żeglarz pokręcił głową.
- E, muzeum morskie otworzyłem na Kościanym Nabrzeżu.
- Muzeum? - zdumiał się pogodnik. Sama myśl, że Tortinatus mógłby robić cokolwiek innego niż ciemne interesy, wydawała mu się niemożliwa, a cóż dopiero wcielenie jej w życie. - I nic nie powiedziałeś?
- Ano - przyznał szyper. - Tak mnie naszło parę tygodni temu, żeby mieć coś na stałym lądzie, ale morskiego... i muzeum wydaje się w sam raz. Tyle że jeszcze zamknięte. Opijać będziemy, kiedy wszystko ruszy, dobra?
Odłożył żaglowiec na miejsce, podrapał się po głowie, jakby podejmował szybką decyzję, wreszcie odprowadzany smutnym spojrzeniem młodego kramarczyka pociągnął Rosselina za ramię.
- Co ja będę gadać, chodź, sam obejrzysz.
Zaczęli przebijać się przez wielobarwny tłum. Pogodnik co i rusz musiał wyrywać odzienie z łapsk szaleńców, którzy wierzyli, że rąbek szaty maga jest dobry na wszystko, a mrówki i inne robactwo odpędza w szczególności. Było to nowe szaleństwo - fakt, bardziej przyjemne, niż gdyby prosty lud chciał magów kamienować - jednak Rosselin czuł się przywiązany do swego odzienia. Wreszcie kilku natrętom pogroził dłońmi złożonymi w znak mrozu, który oni wzięli zapewne za uderzenie pioruna albo coś podobnego, bo wokół maga i szypra nagle zrobiło się pusto.
Kościane Nabrzeże, o którym wspomniał szyper, było całkiem dobrym miejscem na muzeum. Znajdowało się w starej części Fertu, gdzie port był już zbyt płytki, a na nabrzeżach zalegało sporo jednostek zbyt dziurawych lub niepewnych, by nimi pływać, ale zbyt cennych, żeby je zniszczyć. O, na przykład „Rybitwa", na której cesarzowa odbyła swój pierwszy rejs, potwierdzając, że choroba morska łączy ludzi z morzem bez względu na pochodzenie. Gdzieś tam stała też „Furla Dio", uzbrojona w działa po zęby, budowana przez Chlajdusa, który w obliczu rewolty niezadowolonego ludu planował przenieść część pałacu z dala od wideł i kos. Tyle że okręt nie spełnił wymagań lubującego się w luksusie cesarza.
Teraz znalazł tu swoje miejsce targ pracy oraz drugi, ze sprzętem marynarskim. Krótko mówiąc, ludzi przewijało się tu dosyć, aby Tortinatus miał szansę zarobić na codzienną butelkę chleba.
Szyper zaprowadził pogodnika do wąskiego, długiego na sto kroków parterowego budynku, nieco przypominającego trumnę dla jakiegoś giganta. Kiedy ze zgrzytem otworzył metalowe drzwi, Rosselina przebiegł dreszcz. Śmiało jednak wkroczył do środka za Tortinatusem.
Ten podciągnął zasłony i do pomieszczenia wpadły promienie słońca.
- Trochę tu pusto - zauważył Rosselin, czubkiem buta rysując w grubej warstwie kurzu esa-floresa. - Dopiero otwierasz, jak rozumiem?
Bowiem poza niewielką wiosłową łodzią dla ośmiu osób, w sam raz dobrą na ucieczkę z tonącego statku, w muzeum zalegały jedynie cisza i kurz. I chrobocząca w dali mysz.
Nagle Tortinatus zaklął głośno i zdeptał jakiegoś owada. Wwiercił go w posadzkę, jakby chciał nim zaimpregnować kamienną płytkę.
- To ci już powiem całą prawdę, magu. Było parę eksponatów, ale mi je mrówki zeżarły!
Widząc minę Rosselina - który nigdy nie słyszał, aby mrówki żarły drewno (To by dopiero było! Joanna, widząc zjedzony tron, chyba by oszalała z rozpaczy) - puścił do niego oko, podszedł i konfidencjonalnie zaszeptał mu do ucha:
- Ale tak całkiem po prawdzie, to liczyłem na dotację cesarzowej. Bo wiesz, waham się, czyby nie popłynąć, nie poszukać nowych lądów. Cesarzowa podobno dobrze płaci, trzeba by tylko dotrzeć do niej jakoś... - Szyper bystro spojrzał na maga i znacząco mrugnął. - A gdyby muzeum było poświęcone historii morskich odkryć i ich triumfalnego rozkwitu w epoce panowania Joanny f’Imperte, sam rozumiesz. Kustosz mający na koncie jakieś odkrycia... No, a ty mógłbyś popłynąć ze mną.
Pogodnik skinął głową, doceniając pomysłowość planu Tortinatusa. Każdy kiedyś wchodzi w wiek emerytalny i warto mieć zabezpieczenie. Sam będzie musiał o tym pomyśleć, jak już gdzieś zapuści korzenie na dłużej.
- Wspomnieć mogę, nie ma problemu. Ale popłynąć nie dam rady, mam inne sprawy na oku - wyjaśnił.
- Szkoda - z nieukrywanym smutkiem odparł Tortinatus. - Przydałbyś się, a i smok także. Dziewczyna na statku może i by szczęście przyniosła, kto wie? Ale rozumiem. - Roześmiał się i klepnął maga w ramię. - No to bywaj, do zobaczenia kiedyś.
Zawahał się jeszcze.
- Aha, jakby co, szukaj mnie z tyłu budynku, tam mam taką fajną kanciapkę, bo ostatnio coś mi się porobiło z żołądkiem, starość albo choroba morska, sam jeden Krakern wie, w każdym razie jest tam wygodny fotel i kibelek.
- Za dużo gorzały. Albo za mało jedzenia. - Rosselin na pożegnanie ścisnął rękę szypra i odprowadzany jego szerokim uśmiechem ruszył z powrotem do pałacu, gdzie działy się rzeczy, jakich najstarsi kronikarze nie pamiętali.
* * *
Wreszcie nadszedł ten dzień. Poczuli to, gdy tylko światło dnia omiotło izbę i odsłoniło Quadapira, który czujnie chrapał na swoim dostawionym łóżku.
- Jedziemy? - bezgłośnie spytał Filippon, z ogona tworząc parawan, żeby choć tak utrudnić magowi robotę.
- Jedziemy - w milczeniu skinął głową Rosselin. Dziewczyna poprawiła koszulę nocną i pobłogosławiła decyzję pogodnika energicznym, choć niemym tak!, aż rozpuszczone rude włosy opadły jej na twarz.
Plan mieli prosty i od dawna rozpracowany. Chociaż Rosselin w ostatniej chwili i tak wprowadził do niego pewne modyfikacje.
* * *
Strach było iść do cesarzowej, i to bez zapowiedzenia się pół roku wcześniej.
Ściślej - iść z taką sprawą.
- Urlop? - Joanna f‘Imperte wygięła brwi w wyrazie zdziwienia. Zapewne nigdy o czymś takim nie słyszała, bo któż dobrowolnie urlopuje się z cesarskiego tronu. - Cóż, znaj moją łaskę, prosić zawsze możesz... Ale co z mrówkami?
Pogodnik przeklął samego siebie. No ale cóż, kiedy w ostatniej chwili postanowił asekurować tyły... to znaczy zapewnić sobie alibi. Czyli na wypadek jakiejś katastrofy - patrz punkt czwarty ze spisu uczynionego winem - mieć dokąd wrócić. Teraz należało brnąć dalej w kłamstwa i nie narzekać. Przynajmniej cesarzową (taką Rosselin żywił nadzieję) będą mieli po swojej stronie. Smok toczył rozmowę z Quadapirem, a w tym czasie mag ugłaskiwał Joannę f’Imperte. A potem patataj, patataj - ruszą w siną dal...
- Właściwie mrówki to nie ja, to sprawa Filippona - zaczął, pokonując nerwową chrypę i starając się nie zauważać zdziwionych spojrzeń tych doradców władczyni, którzy nigdy nie lubili magów. I nie mniej niedowierzających min tych doradców, którzy byli magami. - Ale jego też chciałbym zabrać, bo się smoczysko przepracowało i nabawiło niestrawności...
Cesarzowa pokiwała głową. Na jej łagodność z pewnością miał wpływ efekt działań Filippona albo Dracena wie kogo innego. Mrówek było mniej.
- I chciałem jeszcze zapytać... - zawahał się Rosselin - bo słyszałem plotki o ewa...
Joanna ostrzegawczo uniosła palec.
- Plotki należy ucinać - powiedziała takim tonem, że pogodnik aż ugryzł się w język. - A co do urlopu, udzielam. Dwutygodniowego. W celach leczniczych, rozumiemy się?
* * *
- A myślisz, że ja was puszczę? - warknęła Zejfa. Zaróżowione policzki podkreślały jej urodę równie mocno, co oczy ciskające błyskawice. - Pracujesz u mnie, psia-mać!
Rosselin westchnął ciężko.
- Zejfa, co podsłuchałaś, to wiesz - zaczął, nie owijając w bawełnę. - Ty wyjdziesz za Brunhilda, a my za drzwi. A teraz sama pomyśl: jak wrócimy z Wolwina, to możemy się przydać, nie?
Dworka skinęła głową, więc kontynuował już śmielej:
- A jak nas nie puścisz i jeszcze gdzieś oplotkujesz, to może i pecha ci to przyniesie? Albo to wiadomo?
Pech nazywał się Filippon i jego gadzia natura, ale Rosselin nie musiał tego dodawać - Zejfa domyśli się sama.
I domyśliła się, bo całkiem zmieniła ton.
- A jak nie wrócicie? - spytała z rezygnacją w głosie.
- To będziesz miała piękne wspomnienia i dasz na mszę za nasze dusze - odparł pogodnik. - Nie martw się, Zejfa. Jakoś to będzie. Przecież mamy zamiar wrócić, tylko trzeba sprawdzić, jak tam posiadłość smoka.
Dworka wyraźnie nie była przekonana. Rosselin przez krótką chwilę zastanawiał się, czy słyszała o Irapiu. Wciąż nie wiedział, którą rozmowę podsłuchała. A Zejfa była zbyt sprytna, żeby odkryć przed pogodnikiem, co wie.
- Jedźcie - pozwoliła wreszcie tak łaskawym tonem, jakby to ona była cesarzową, a Joanna, od której mag dopiero co wrócił, tylko zwykłą dworką. - Ale jak nie wrócicie, to już ja was odnajdę i tak urządzę...
Rosselin uściskał ją, zanim zdążyła się rozkręcić i roztoczyć przed nim takie perspektywy, których rozumem żaden mężczyzna nie ogarnie. Albo zanim zdążyła się rozmyślić - bo to też byłby klasyczny przypadek.
* * *
Plaga mrówek najwyraźniej odchodziła w niebyt, na co zapewne jakiś wpływ miała zmiana na stanowisku skarbnika. Stary się nie sprawdził, bo wciąż twierdził, że w kasie jest za mało imperiałów. Nowy zaczął od przykręcenia kurków z ciepłem we wszystkich pomieszczeniach poza odwiedzanymi przez cesarzową. Mrówkom to chyba zaszkodziło. Zatem ewakuacja została chwilowo odwołana.
Za to - kto wie czy nie pod wpływem wspomnianych oszczędności - znacznie popsuła się woda w rurach. Garzful przestał być jedynym, któremu włosy zeszły razem ze skórą.
To miało zbawienny wpływ na Annabell. Wcześniej, chociaż już pogodzona z koniecznością ucieczki z pałacu, traktowała ją jako zło konieczne. Teraz sama wręcz nagliła, bo deszczówki było wciąż za mało dla jej pięknych włosów, tym bardziej że musiała się nią dzielić z Zejfą i Lenką. A że Rosselin i Filippon mieli oficjalny urlop od cesarzowej i Zejfy, pozostał tylko jeden problem: jak się pozbyć Quadapira.
Było jasne, że sprawa mrówek i stojących za tym niezrozumiałych zmian w naturze magii nigdzie sobie nie poszły. Ludność Fertu i ludzie pałacu zawsze mieli krótką pamięć, w przeciwieństwie jednak do magów - a blokada nie działała, co pogłębiało irytację Rady.
Quadapira dodatkowo dręczył problem braku efektywności. No bo czym mógł się popisać? Jego codzienne raporty były suche jak bibuła trzymana z dala od wody albo język wędrowca pijącego z jeziora fatamorganicznego.
Do czasu. Nadeszła godzina, kiedy Rosselin, Filippon i Annabell postanowili nieco ubarwić służbowe notatki smoczego kuratora.
Najpierw Rosselin odnalazł Garzfula w jednym z pałacowych saloników. Przecież nie po to kupił czar, żeby go zmarnować.
Karzeł akurat z wrodzonym sobie wdziękiem uwodził dwie młode dworki. Te chichotały lekko zażenowane czynionymi awansami, podczas kiedy Garzful prężył się, perorował, robił na przemian straszne i zabawne miny i w ogóle mniej przypominał kanalię, a bardziej tokującego głuszca. Wcale nie zauważył pogodnika stojącego z dziesięć kroków za jego plecami w otwartych drzwiach komnaty.
Rosselin spokojnie wypowiedział najpierw zaklęcie opóźniające, a potem kupiony czar. Za kilka godzin Garzful obróci się włosiem do środka. Na myśl, jak będzie go to swędzieć, piec i szczypać, mag uśmiechnął się z lubością.
- Nikt mnie nie będzie bezkarnie podglądać - mruczał, wracając do swojej komnaty. - Nikt na mnie nie będzie donosić, karaluchu jeden.
- No to wychodzimy. Raz, dwa, trzy, proszę się ustawić parami - zarządziła głowa Filippona, gdy pogodnik wrócił do apartamentu Zejfy.
Zamierzali wyjść cichaczem, korzystając ze smoczej umiejętności podzielenia się na pół. Jedna fałszywa głowa razem z równie fałszywą resztą ciała powędrowała z Quadapirem do palarni za zakrętem korytarza i tam spokojnie pociągała cygarko. Prowadziła nawet uczoną konwersację na temat przyczyn zatrucia wody w pałacowym wodociągu. W tym czasie prawdziwy smok wraz z resztą spiskowców po cichu wyszli na korytarz odprowadzani przez Zejfę, która postanowiła im nawet dopomóc, pełniąc rolę czujki. To właśnie ich zgubiło. Życie bywa bardziej przewrotne niż niejeden autor romansów magicznych, a jego poczucie humoru zadowoliłoby najbardziej wybrednego konesera. Rosselin niedawno nawet powiedział to Astrogoniuszowi, namawiając go na bardziej realistyczną tematykę. Malarz przytomnie zauważył, że niektóre damy mogłyby mu w podzięce posłać truciznę, dopatrując się w postaciach samych siebie, jednak pogodnik nadal uważał, że to życie jest najlepszym twórcą i należy korzystać z jego inspiracji.
I życie pokazało, co potrafi.
- Pani! - piskliwie krzyknął hrabia Formidable, wyłaniając się zza zakrętu. W dłoniach trzymał wielką skrzynię przesłaniającą go do piersi. Oczy płonęły mu obłędem, szaleństwem albo innym wariactwem.
Rosselin zaklął. Tego pajaca im tu tylko brakowało!
- Pani! Oddam ci wszystkie klejnoty! - zawołał Formidable na widok Zejfy. Uszczęśliwiony, gwałtownie przyspieszył kroku. - Tylko wyjdź za mnie, błagam!
Dworka nerwowo obejrzała się za siebie, w głąb korytarza. Właśnie oczekiwała Brunhilda, a choć baron do szybkobiegaczy nie należał, z pewnością nie każe na siebie długo czekać. Tymczasem spotkanie tych dwóch kawalerów musiało się skończyć pojedynkiem. Żeby to był jeszcze pojedynek jak trzeba - proszę bardzo, inne damy miałyby temat do wzdychania! Jednak potyczki wariata z niezgrabiaszem stanowczo wolała uniknąć. W dodatku, cokolwiek by mówić, z nich dwóch to prędzej Formidable odróżniłby rękojeść od klingi, a ona przecież zamierzała zostać Zejfą ver Didlog, a nie wdową jeszcze przed ślubem.
Jakby mało było, nie stała sobie w korytarzu, bo nic mądrzejszego nie przyszło jej do głowy, tylko osłaniała dyskretne znikanie z pałacu trójki spiskowców. Zejfa wiedziała, że uciekają tylko przed Quadapirem, bo Rosselin wszystko jej wytłumaczył. Co tu zresztą wyjaśniać, skoro dworkę także irytował ten gbur i obserwant?
Zamieszanie na korytarzu zaraz przyciągnie czyjąś uwagę, a - cóż za pech! - żadnego gwardzisty nie było pod ręką, aby dyskretnie i w ciszy zrobić porządek z tym wariatem.
Wtem Formidable’owi strzelił do głowy wytrysk jeszcze większego szaleństwa. Rzucił skrzynię na bok, aż łomotnęła z hukiem o posadzkę, i rzucił się, aby objąć dworkę w pasie. Ale że nogi miał słabe i po wysiłku niepewnie stąpał, jego ręce ześlizgnęły się na... powiedzmy, że biodra dziewczyny.
Zejfa d’Argilach z oburzeniem wciągnęła powietrze. Po czym kopnęła napastnika kolanem w te klejnoty, których nie zamierzał jej oddać.
- Aaa! - jęknął hrabia. - Ooo! - pisnął cieniej, zakrywając dłońmi sakiewkę ze swoimi diamentami, aby mu nie wypadły na podłogę.
Widząc to, smok postąpił jak każdy, kto byłby na jego miejscu, to znaczy zaśmiał się. Niestety, obiema paszczami.
I był to śmiech znaczący w skutkach. Zdekoncentrował Filippona zaledwie na króciutką chwilę, jak jedno machnięcie skrzydełek kolibra. Quadapirowi wystarczyło to jednak, aby odkryć, że coś jest nie tak.
Nie było czasu do stracenia. Pogodnik i jego dziewczyna rzucili się do ucieczki korytarzem, pędząc w stronę stajni, gdzie czekały na nich już osiodłane wierzchowce, podczas kiedy smok zmagał się na górze ze swym kuratorem.
Rosselin pędził przed siebie jak oszalały, niczym Formidable nakręcony kluczykiem i napalony po uszy nikoroślą. Wiedział, że Filippon jakoś sobie poradzi. Gorzej będzie, jeżeli śledzący ich mag trafi na ślad pozostałych uciekinierów. Mogło się wówczas zdarzyć wszystko, a pogodnik wolał nie sprawdzać, co to oznacza w praktyce.
Nieomal zlatując z kolejnych schodów, kilka razy wpadli na znajomych, a raz Annabell z dużym wysiłkiem woli musiała udawać, że nie rozpoznaje swojej serdecznej przyjaciółki Ilizy, która koniecznie chciała się pochwalić ślicznym maluszkiem. Rezygnacja z tego była dla dziewczyny maga katorgą.
Ale co tam, po urlopie będzie czas naprawić te drobne towarzyskie niezręczności. O ile przeżyją. Bo urlop to poważna sprawa. Jak Truanda Malone wyjechała na wypoczynek do Hios, to najpierw ją tam okradli, potem pobili, wreszcie obdarli ze skóry. A przecież nie zadarła z magami czy pałacową arystokracją, a jedynie z hioską mafią, w której istnienie nie wierzyła i pozwoliła sobie z zapałem wyjaśniać to tamtejszym damom (Prawdziwa mafia to jest w pałacu! - stwierdziła kategorycznie. - Kochane, musicie przyjechać i zobaczyć to na własne oczy!).
Wreszcie dotarli do małej stajni, w której czekały na nich Butan i Pacynka, dwa najłagodniejsze na świecie wierzchowce z rasy triadontów, znanych z wytrzymałości na długich trasach. Rosselin wręczył imperiała stajennemu i odprawił go pańskim gestem. Chłopak zgiął się wpół i zniknął. Dobrze wiedział, że magowie mają swoje sprawy. Pracując w pałacu, nauczył się, że oczy należy mieć szeroko otwarte, a gębę zamkniętą, nie odwrotnie.
Pozostałych stajennych Rosselin odesłał już dawno. Nie chciał żadnych świadków, wolał zapłacić i uniknąć plotek.
- No gdzie jest ten smok?! - warknął teraz. Byli umówieni, że Filippon w razie jakiejś draki (choć wtedy przewidywali ją raczej z Zejfą) dołączy do nich, gdy już będą na koniach.
- Może wciąż walczy z Quadapirem? - podsunęła Annabell, nerwowo popatrując, czy ów mag nie wyskoczy z jakiegoś kąta.
- Przecież Filippon może mu zniknąć! - z niezadowoleniem burknął pogodnik. - Co to, musi z nim dyskutować o zagadce nieśmiertelności?
Całkiem zbity z pantałyku trzymał w ręku wodze Butana. Koń również zdradzał zniecierpliwienie i cicho poparskiwał. Jego cierpliwość kończyła się, kiedy zaczynało pachnieć podróżą. Czasem lubił przedeptać kopyta.
- Bo pojadę sam! - pogroził ścianom Rosselin. - I szukaj wiatru w polu, przeklęte smocze nasienie.
Podszedł do wrót i nieco je uchylił. Na to kilka koni w boksach w głębi stajni zazdrośnie podniosło głowy albo przestąpiło z nogi na nogę.
- Jeszcze chwila i jedziemy sami. - Pogodnik spojrzał na swoją dziewczynę. - Filippon wie, gdzie nas szukać.
Nagle jedna ze ścian poruszyła się lekko i wyszedł z niej poszukiwany smok.
- Zaraza ten mag, mówię wam - chrypnął. Odkaszlnął i splunął na posadzkę wymoszczoną słomą.
- Na koń! - wrzasnął Rosselin, z rozpędu wskakując na Butana. Ściągnął wodze, na co wierzchowiec zareagował gniewnym prychnięciem i wyskoczył ze stajni.
- Ale po co? - zdumiał się Filippon, biegnąc obok pogodnika bez wysiłku. Podążająca za nimi Annabel zaśmiała się dźwięcznie.
Wyjeżdżali na wąski, kiszkowaty plac prowadzący aż do bramy w murach. Bardziej zresztą przypominał tunel, tyle że nie był zadaszony od góry. Pozostała tam szczelina, przez którą wpadało słońce, oświetlając drogę.
- Już dawno chcia... - zaczął smok, podskakując i przez chwilę biegnąc po ścianie.
Nieoczekiwanie za ich plecami rozległ się straszny hałas. Rosselin nerwowo odwrócił głowę - i na widok, który ujrzał, ciarki przebiegły mu po plecach.
Na cienkiej jak włos nici, widocznej w świetle jak srebrzyste włókno pajęczyny, sunął za nimi Quadapir. Wrota stajni rozpadły się za nim z rumorem.
Pogodnik zbladł. Stary Sarturus zawsze w swoich pismach radził, aby nie lekceważyć przeciwnika. Rosselin pojął teraz, że źle ocenił swego rywala i że może go to kosztować nawet życie. Jakimś cudem Quadapir zdołał się przyczepić swoją nicią do znikającego smoka i podążyć jego śladem!
Był lepiszczem. Pogodnik tylko słyszał o takich umiejętnościach, ale nigdy nie przyszło mu na myśl, że któryś z żywych magów może je posiadać.
Teraz, widząc, że efekt zaskoczenia minął, Quadapir wyrzucił z siebie cały pęk magicznych macek, lekko opalizujących w świetle dnia. Przede wszystkim starał się pochwycić Filippona, ale kilka tych pajęczyn sięgnęło również po Rosselina i jego dziewczynę.
Wysokie ściany po obu stronach placu zamykały ich jak w ciasnym wąwozie. Nie było dokąd uciekać! Pogodnik z przerażeniem patrzył, jak macki zmierzają w jego stronę. Przemógł się i zeskoczył z wierzchowca, ale na tyle tylko było go stać. Szczelina między ścianami była za wysoko, aby jej dosięgnął.
Nagle smok stęknął i wyrzucił z siebie płomień, jakiego Rosselin nigdy nie widział - niemal biały, o temperaturze zdolnej pewno spalić nawet kassalit, z którego wzniesiono pałac. Struga żywego ognia pobiegła wzdłuż magicznych nici, spalając je i skręcając. Kiedy dotarły do Quadapira, ten wrzasnął ciężko i szarpnął się w tył. Nadal jednak podążał za nimi!
Ale dzięki smokowi pogodnik zyskał chwilę, by wyrwać się z apatii i złożyć palce do pewnego miłego czaru meteorologicznego. Wystrzelił w Quadapira bombą śnieżną. Właściwie bombką, bo dzień był suchy i w powietrzu zabrakło wilgoci na większą kulę. Rosselin zadbał jednak o odpowiednią prędkość śnieżki, a właściwie zadbały o to wściekłość pogodnika oraz przerażenie Annabell, która zeskoczyła z Pacynki i ufnie przylgnęła do pleców narzeczonego.
Celował w oko, trafił jednak w lewą brew, rozbijając ją do kości. Strużka krwi popłynęła po twarzy Quadapira. Ten jednak ustał na nogach i w odpowiedzi wystrzelił kolejną porcję macek. Niechybnie oplotłyby Rosselina, gdyby nie smok, który wsparł się na ogonie niby wielka zmutowana jaszczurka i znów zionął ogniem, paląc magiczne nici Quadapira.
Niestety, czas uciekał i było pewne, że zaraz woń spalenizny i płomienie przyciągną tu strażników. Nagle Quadapir jakby się skurczył i skoczył w górę. W pierwszej chwili pogodnik pomyślał, że mag planuje przez szczelinę w suficie wydostać się na zewnątrz. Jednak on chciał tylko zmylić smoka zionącego ogniem i trafić w nich swoim lepiszczem. Po chwili znów opadł na ziemię.
- Mroź go! - rozdarł się nagle na całe gardło Filippon. - Mroź, ale już!!!
Rosselin w mig pojął, co jaszczur ma na myśli. Szybkim gestem nakazał Annabell jechać dalej (w razie czego niech chociaż dziewczyna ocaleje), a sam ułożył dłonie do odpowiedniego zaklęcia.
I podczas kiedy smok, zionąc ogniem, trzymał Quadapira na odległość, pogodnik szybko ochłodził powietrze przed sobą do temperatury bliskiej tej panującej na szczytach pobliskich Gór Alherydzkich. A później pchnął stężone od mrozu powietrze wzdłuż muru, poza zasięgiem Filipponowego ognia, prosto w stronę Quadapira.
A potem zaraz zaczął zbierać drugą porcję. Bo co dwa gole, to nie jeden, a trzy bramki są lepsze od dwóch, szczególnie gdy to my fundujemy je przeciwnikowi.
Pierwszy cios lodowatym powietrzem Quadapir jakoś przetrzymał, pomimo równoczesnego uderzenia ogniem z przeciwnej strony. Ale kolejne ciosy coraz bardziej nadwerężały jego ochronę.
Był jednak niezwykłym magiem. Zazwyczaj człowiek trafiony naraz ogniem i mrozem pękał jak gorący gliniany garnek wstawiony do lodu. Tymczasem Quadapir stężał, ledwie trochę spłynąwszy wodą. Wyglądał jak krówka ciągutka, którą ktoś przez pomyłkę położył na piecu, ale był cały. Wreszcie jednak przechylił się i zamarł niby rzeźba, przez którą artysta chciał nam powiedzieć, że życie jest kruche, pełne ryzyka, a toffi może się okazać niesmaczne.
- Też dobrze - stwierdził zadowolony pogodnik, oddychając ciężko. Otrzepał się z płatków śniegu. - No to mamy z tobą spokój, przeklętniku.
* * *
- Jeżeli ktoś nas będzie ścigać, to na pewno lądem - zauważyła Annabell, wiercąc się na swojej Pacynce. - Mamy jakiś plan awaryjny?
Plany awaryjne powoli stawały się specjalnością tej trójki, jednak wciąż nie mieli pudełka z napisem na wieczku: Otwórz, kiedy nie wypali plan A.
Filippon w ogóle nie uznawał żadnych planów, prawdę mówiąc. Jedyny kierunek, jaki zauważał, to naprzód. Konno czy dzięki własnym łapom - było mu to doskonale obojętne. Teraz też wzruszył ramionami, z ukosa spoglądając na pozostałych podróżników.
Tymczasem od strony bramy nadbiegali strażnicy. Musiał ich ściągnąć zapach dymu, krzyki oraz inne efekty specjalne. Więc z braku lepszych pomysłów Rosselin wskoczył na konia i wszyscy ruszyli.
- Posprzątajcie tam ten burdel za nami! - huknął pogodnik, rozwiewając w dzikim pędzie magiczną szatę, żeby mu byle strażnik nie podskoczył. I rzeczywiście, nikt z biegnących nie odezwał się słowem. Mag to mag, ma prawo do drobnych dziwactw. W końcu żaden zdrowy na umyśle człek nie zostaje czarodziejem, prawda?
Po opuszczeniu pałacu, a wkrótce potem Wewnętrznego Miasta, Rosselin wziął kierunek na port.
- Jedziemy do Tortinatusa - zarządził. - Annabell ma rację. Będą nas szukać na lądzie, a jeżeli zdołają rozmrozić szybko Quadapira, to tym bardziej. A na wodzie, zwłaszcza słonej, będziemy bezpieczni.
Jednak nim dotarli do portu, spotkała ich przykra przygoda.
Najkrótsza droga została zablokowana przez wielką demonstrację. Zrazu Rosselin myślał, że zgromadzeni bez problemu przepuszczą maga, dziewczynę i smoka. W końcu mag to mag, mag z jaszczurem to mag uzbrojony, no a mag z jaszczurem i dziewczyną - gotów byle co uznać za próbę nadepnięcia mu na ambicję. Jednak od demonstracji oderwało się kilku osiłków. Zmierzali ku nim, podczas kiedy pogodnik i jego towarzysze znaleźli się na tyle blisko, aby zobaczyć transparenty w rodzaju Mrówka korona stworzenia, Najdoskonalsze dzieło natury albo mrówka zastąpi człowieka.
- Drogę zróbcie - burknął Rosselin. - Z rozkazu cesarzowej jadę, i mi zawadzacie, ludzie.
Przewodzący osiłkom człowiek, choć barczysty i krępej postury, nie wyglądał jak ktoś, kto trudni się ciężką pracą. Dłonie, które splótł w nabożnym geście, były na to zbyt delikatne, prawie jak u muzyka. A twarz miał nadto uduchowioną jak na prostego hutnika czy sklepikarza.
- Nawróćcie się - rzekł łagodnie. - Nawróćcie się, bracie, siostro i ty, stworze, jeśliś rozumny, bo kto nie z nami, ten sczeźnie jak cesarzowa w swoim pałacu...
Oho - pomyślał z irytacją pogodnik - szykuje się następny męczennik. Niech go tylko cesarscy złapią...
Już taki jeden grasował po Fercie, aż go spalili. Ten chyba zasługiwał na coś podobnego - jak uznał mag, choć wcale nie był miłośnikiem stosów. Nie z humanizmu w żadnym razie, po prostu mogły wzniecić pożar - a mimo wszystko szkoda palić kawał Fertu z powodu jakiegoś wariata. Choćby i slumsy zwane Rzymem, jak się to udało trzy wieki temu cesarzowi Neuronowi, przez prosty lud zwanemu Popsutym.
Podczas kiedy Rosselin roztrząsał zagadnienie od strony filozoficznej, całkiem niepotrzebnie tracąc czas, smok przystąpił do działań. Bo nikt nie będzie sugerował, że Filippon wymaga nawrócenia. Nakarmienia, napojenia - proszę uprzejmie, ale nawróć się?! Tak prości ludzie mówią do konia, kiedy stanie wraz z furą za daleko!
Cokolwiek miał na myśli wyznawca mrówek, rozzłościł smoka nie na żarty. A zły Filippon to bardzo niedobre stworzenie. Trudno o nim było powiedzieć, że posługiwał się zasadą ząb za ząb, skoro zwykle nie tracąc własnych, wybijał cudze. Teraz też rozdrażniony zniknął, by po sekundzie zza rogu wyłoniła się wielka mrówka, niemal taka, jak te na sztandarach fanatyków nowej sekty - tyle że jakiś tysiąc razy większa.
- Wesprzyjcie sakiewką prawdziwą wiarę - ciągnął uduchowiony heretyk, a jakby na komendę osiłki uniosły pięści.
Nie mógł widzieć, że za jego plecami tłum demonstrantów rozpływa się w gwałtownej ucieczce - rzecz jasna, poza tymi, których dosięgła swymi żuwaczkami Wielka Mrówka - a odgłosy strachu wziął pewnie za poparcie dla jedynie słusznego wyznania. Dopiero dostrzegłszy szeroki uśmiech Rosselina, nerwowo obejrzał się za siebie - a za jego przykładem towarzyszące mu zbiry.
I jak to z takimi bywa, rozpierzchli się natychmiast, otwierając uciekinierom drogę do portu. Prorok mrówizmu chwilę postał, podreptał nieporadnie w miejscu, wreszcie uznał najwyraźniej, że sam nikogo nie nawróci, więc pobiegł ratować swoją wiarę i swoją skórę.
- No i mamy oto praktyczny dowód na to, że być wyznawcą w teorii, hipotetycznie gotowym na wszystko, co mu zaproponuje jego bóg, jest łatwo. Natomiast doświadczyć tego empirycznie już mało kto by chciał - zauważył z ironią smok, powracając do własnych kształtów.
- Nie ma co gadać, trzeba szukać Tortinatusa - zarządził Rosselin. - Jedziemy do muzeum.
I nie przejmując się kompletną dezorientacją reszty spiskowców, ruszył w stronę Kościanego Nabrzeża.
Po drodze ominęli kilka podobnych zbiegowisk, jednak ludzie woleli już nie zadzierać z magiem. Może wyczuwali feromony złości bijące od smoka albo nie byli w nastroju, w którym tłum rwie się do bitki? W każdym razie uciekinierzy bez problemów dotarli do muzeum Tortinatusa.
Budynek stał jak poprzednio, ale zamknięty na głucho. Wokół zalegała cisza, tylko w kanałach chlupotała woda, a najbliższy żaglowiec, „Macnięty", żaglami niemal ocieniający przyszłe muzeum, skrzypiał nieprzyjemnie, jakby chciał się rozpaść na oczach pogodnika.
Rosselinowi przypomniały się słowa szypra o kanciapce. Podjechali od tamtej strony, ale i te drzwi - mniejsze, wyglądające jak wejście do pałacowego apartamentu - były zamknięte na trzy spusty.
- No kurczę, jak gdzieś sobie wyskoczył na winko, to poczekamy do jutra... - mruknął smok. - Tortinatus to ma możliwości, nie to, co ty. - Krytycznie spojrzał na pogodnika.
- Poczekamy - potwierdził mag - ale możesz się wślizgnąć przez dziurkę od klucza i sprawdzić, co tam słychać w środku. Bo może się zamknął od wewnątrz i śpi?
Pogodnik nie chciał straszyć pozostałych uciekinierów, ale nagle przypomniał sobie, co jeszcze powiedział mu Tortinatus.
Smok przykleił się do ściany.
- O kurrr...! - wywarczał nagle. - By go jasny szlag!
Drzwi rzadko mówią, choć w pałacowej historii znany był fakt Mówiących Drzwi maga Peplariusza, które po wrzuceniu imperiała chwaliły ofiarodawcę, a jeśli ktoś przeszedł obok, obrzucały go stekiem wyzwisk. Rosselin nie pamiętał już, jak skończył wynalazca, choć przypominał sobie, że marnie. Natomiast wynalazek zajął miejsce u wejścia do publicznej toalety, gdzie takie traktowanie gości znajduje swoje uzasadnienie.
Teraz jednak przekleństwa mamrotał Filippon.
- Co jest? - syknął w dziurkę od klucza pogodnik.
- Ciemno jest! - burknął z niezadowoleniem smok. - I pusto, jakby wyjechał. Była tylko jedna mysz, ale już jej nie ma.
Rosselin ponuro skinął głową.
- Wracaj. Będziemy musieli sobie poradzić bez starego. Podejrzewam, że wyruszył w ten swój rejs.
Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale właśnie wtedy w tłumie pojawił się Quadapir na spienionym wierzchowcu.
Jakim cudem mag tak szybko uwolnił się od czaru, trudno było pojąć. Gorzej, że runął wprost ku Rosselinowi, a tymczasem smok znajdował się jeszcze w środku kanciapki Tortinatusa i nic nie wiedział o nadciągającym zagrożeniu!
- Do mnie! - wrzasnął pogodnik, równocześnie konstruując zaklęcie odpychające.
Ale magiczne nici już go sięgały niby sieć rybaka zarzucana na ławicę ryb. Opalizowały w słońcu, mamiąc, hipnotyzując niby kulka na łańcuszku w ręku wróża.
Rosselin pchnął swój czar. Z boku poczuł wspierający go podmuch ognia. Ale widać smok nie zdążył dobrze wyjść z budynku, bo było to za słabe, aby powstrzymać pędzące ku nim lepkie pajęczyny. Złowieszczo wirowały w powietrzu, traciły opalizującą barwę, jakby twardniały.
- Padnij! - wrzasnął pogodnik, pojmując, co się dzieje. Psiakrew, nie ma to jak źle złożony i jeszcze gorzej odwrócony czar, a tu się spotkały dwa takie, bo Rosselinowe zaklęcie było do dupy, a wyrzut nici Quadapira jeszcze gorszy!
Na szczęście Annabell i smokowi starczyło czujności i rozumu, bo rozpłaszczyli się na ziemi jak cienki kocyk.
Gorzej poszło Butanowi i Pacynce. Wierzchowce nie były nauczone padania, a kocyki to nosiły na grzbiecie, jak jakiejś pannie zwykła derka czy twarde siodło pod arystokratyczną pupą nie wystarczało. Twarde magiczne włókna pomknęły w stronę koni i mogłoby się wydawać, że jakoś je ominęły. Za chwilę jednak ze zgrzytem poczęły upadać na ziemię podcięte maszty statków, rozpadł się także budynek muzeum Tortinatusa.
Butan i Pacynka przez chwilę wyglądały, jakby chciały uklęknąć, zaraz jednak - w dwóch częściach - zwaliły się na ziemię. Klacz jeszcze westchnęła - i tyle tego było.
Quadapir zaśmiał się z triumfem, unosząc ręce. Rosselin, na kolanach, zbyt powolny, by się obronić, dostrzegł pierwszą sekwencję czaru, który teoretycznie znał, przynajmniej we fragmencie - zaklęcia więziennego.
I wtedy jeden ze ściętych masztów „Macniętego" spadł wprost na Quadapira. Czy bliskość słonej wody osłabiła jego czujność, czy chrzęst rozpadającego się muzeum Tortinatusa zagłuszył odgłos rozcinanego na pół masztu, czy też po prostu nawet mag nie ma oczu z tyłu głowy - dość, że drąg uderzył go w potylicę. Quadapir stęknął boleśnie i padł jak martwy.
Rosselin podniósł się z klęczek. Tymczasem górny fragment budynku Tortinatusa przestał niemile chrzęścić i runął po przeciwnej stronie, wzbijając fontannę pyłu.
No cóż - pomyślał z gniewem pogodnik, patrząc na ich prześladowcę - chętnie bym cię zabił, przeklęty Quadapirze. Ale skoro nie mogę...
Nie mógł, bo co innego pojedynki magów - za to groziły kary, ale nieprzesadnej wysokości - natomiast nie po to Akademia traciła czas i nerwy na długą naukę nowicjuszy, aby pozwolić potem któremuś z nich zginąć z powodu osobistych uraz albo sprawy honorowej (czyli na ogół kłótni o cycatą dziewkę). Jednak w pojedynkach czy innych utarczkach obowiązywała zasada dowolności. Rosselin postanowił ją naciągnąć. Trudno, najwyżej dostanie pisemną naganę za uderzanie po czasie.
Wymienił się kiedyś zaklęciami z pewnym magiem i dzięki temu wiedział, jak do banalnego czaru metamorficznego dodać szyfr. To właśnie teraz uczynił. W wyjątkowo paskudny sposób.
- Kochanie, musisz pomyśleć dziesięć liczb, od jednego do stu - poprosił Annabell. - Tylko pomyśl, nie mów mi ich, ale myśl je do mnie, dobrze?
Dziewczyna posłusznie skinęła głową.
A Rosselin, patrząc to w jej oczy, to na nieprzytomnego Quadapira, rozpoczął przemianę, wplatając w strukturę zaklęcia żądanie hasła.
Minie wiele czasu, zanim ktoś trafi właściwą kombinację. Nie pomoże nawet zajrzenie do umysłu Rosselina, bo on tych liczb nie znał, zrobił przecież przekierowanie na umysł swojej dziewczyny. A był pewien, że Annabell je zapomni, ledwie Fert zniknie za horyzontem.
Już po wszystkim uśmiechnął się z triumfem.
- Ładnie zacząłem urlop - podsumował. Popatrzył na ruiny Tortinatusowego muzeum. - To się nazywa aktywny wypoczynek...
Patrząc na smętne resztki własności Tortinatusa, Rosselin tylko niepewnie przygryzł wargę. Jednak na widok biegnącej w jego stronę tłuszczy wiedział już, że należy brać nogi za pas.
- Wojna! - wrzasnął na całe gardło. - Wojna magów! Uciekajta, kto może!
I ciągnąc za sobą Annabell, ruszył prosto w tłum, licząc, że ta stara złodziejska sztuczka z odwróceniem uwagi zadziała.
Większość ludzi zawróciła w panice, szczególnie gdy dotarło do nich, że jednym z uciekających jest mag. Ale kilku się zatrzymało, a jeden, niewysoki, tęgawy rudzielec, dalej śmiało kroczył ku trójce uciekinierów.
- Akurat! - mruknął półgłosem, wystarczającym, żeby go usłyszeli, ale nie takim, żeby jego słowa dotarły do innych. - Widzę, macie kłopoty, panie. - Pociągnął spojrzeniem po zdemolowanej okolicy i „Macniętym", którego kawałki z głośnym chlupotem wciąż wpadały do kanału. - A ja mam łódeczkę, w sam raz na uciecz... ups, na wycieczkę - zachichotał pod nosem.
Rosselin zacisnął zęby. Uwielbiał takich niby to druhów serdecznych, którzy przyklejają się do człowieka jak rzep do psiego ogona pod pozorem pomocy.
- Tortinatusa szukam - burknął. - Innej łajby niż jego mi nie trzeba.
Tamten stanął w pół kroku.
- Ano to sobie czekajcie, aż wróci z wyprawy dookoła świata albo i dalej - warknął i zakręcił się na pięcie, jakby miał zamiar odejść. - Albo na gwardzistów, co to ich już prawie widzę na horyzoncie.
Filippon trącił maga w bok.
- Los pcha nam go w łapy, chwytajmy - zaczął namawiać półgłosem. - Konie padły, a skoro Tortinatus odpłynął, trzeba brać okazję i nie wybrzydzać.
- Zaraz! - krzyknął Rosselin do pleców odchodzącego wolnym krokiem rudzielca. - A po ile bilety?
Na to tamten z uśmiechem odwrócił się i mruknął cicho, z wyraźną ulgą i satysfakcją:
- Tanie, bo i ja chcę zmienić klimat, a mag i smok na pokładzie może mi szczęście przyniosą?
Po czym, już nie udając, że nie wie, kogo ma przed sobą, dokończył:
- Łódź stoi niedaleko, a straże wyminiemy - i ruszył przodem.
* * *
„Latająca Rybitwa", łódź Brachtarina, który kazał się zwać Brachą, należała do tej klasy obiektów pływających, które w prospektach turystycznych oznaczano czarną kropką i odradzano rejsy na nich.
Niby trzy maszty stały, ale żaden prosto. Żagli niby było dosyć, ale podartych. Załoga teoretycznie wystarczająco liczna, ale jak się przyjrzeć, źle im z oczu patrzyło, a jeszcze gorzej z gąb tkniętych szkorbutem i naznaczonych wstydliwymi chorobami - słowem: z zakazanych pysków. Tak mogła wyglądać piracka brać, nie porządna załoga dobrego kapitana. Tortinatus nigdy by nie wziął tych ludzi ze sobą, a Brachtarinowi nie powierzyłby funkcji najostatniejszego oficera. Zresztą Bracha nie uznawał konkurencji na pokładzie. Był tu kapitanem i wszystkimi oficerami naraz, na resztę składali się wyłącznie zwykli marynarze.
Naprawdę załamało jednak Rosselina co innego.
Ledwie weszli na pokład i odpłynęli nieco od brzegu, Bracha wziął kurs na środek oceanu, zamiast grzecznie trzymać się brzegu.
- No co ty, pozazdrościłeś Tortinatusowi? - warknął pogodnik, ledwie to odkrył.
- Mam nowe mapy - odparł z dumą szyper. - A w ten sposób unikamy wszelkiego piractwa, nie uważasz?
Pogodnik zaklął po raz pierwszy tego dnia. Bracha już taki był, nawet swoją łódź musiał nazwać bez sensu, skoro nielatających rybitw nie było, chyba że zdechłych.
Drugi raz Rosselin zaklął, gdy wkrótce potem, nie przejmując się kursem, w czasie kolacji Bracha zaczął uwodzić Annabell. Zaciskając zęby, mag patrzył, jak rozpromieniona dziewczyna przyjmuje hołdy szypra, za nic sobie mając kose spojrzenia swego narzeczonego.
Wreszcie pogodnik nie wytrzymał. Pod pretekstem ataku morskiej choroby wyszedł na pokład popatrzeć na gwiazdy.
- Dam mu w zęby, co? - zaproponował nagle zza jego pleców znajomy głos.
Rosselin skinął głową.
- Zęby to zostaw szkorbutowi - poradził - ale jakby tak nagle stracił ucho albo potknął się i nabawił paru brzydkich szram na policzkach, to nie zaszkodzi. W końcu mało dba o czystość na pokładzie, mogą się trafić niesprzątnięte kości...
Postał jeszcze na pokładzie, szukając znanych sobie gwiazdozbiorów.
Z zamyślenia wyrwały go znajome kroki.
- Załatwiłam nam kapitańską kajutę - odezwała się zza jego pleców Annabell. - Śpimy w luksusie, kochanie, tamta poprzednia kajuta była za ciasna, prawda?
Mag zdębiał. Nie docenił swojej połowicy. Trzeba będzie odwołać smoka...
Wtem za ich plecami rozległ się wrzask.
* * *
Brachtarinowi trochę niewygodnie się jadło ze szramami na pysku. Pogodnika wcale to jednak nie martwiło, bo tym więcej dobrego jedzenia zostawało dla niego i Annabell. Bowiem, o dziwo, szyper miał zapasik bardzo ciekawych mięs i win. Przez chwilę przemknęła nawet Rosselinowi myśl, że może pasażerowie są tylko przykrywką dla wielkiego przemytu?
Odpuścił jednak szyprowi wszelkie winy, nie zamierzał zatem niczego sprawdzać. Co prawda nieco kanciastym kursem, ale jednak płynęli w stronę Wolwina.
Szyper - zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, kto był jego krzywdzicielem - szczególnie interesował się Filipponem. Co więcej, wielu posiadanych przez niego informacji nie dałoby się znaleźć w straganowych książeczkach pseudonaukowych, jak „Smoki w stu pytaniach i odpowiedziach" albo „Smok - jaki jest, każdy widzi".
- A skąd to wszystko wiesz? - zapytał więc bezceremonialnie pogodnik, gdy Bracha znów popisał się smokoznawstwem.
- Od Tortinatusa - po chwili nerwowego pochrząkiwania przyznał wreszcie szyper. - Piliśmy kiedyś, sprawdzając, kto ma mocniejszą głowę. I wyszło, że on głowę ma mocniejszą, ale język lżejszy. Zanim upadłem i rozbiłem łeb, sporo usłyszałem i nawet kac mi tego nie zabrał.
Z uśmiechem spojrzał na maga.
- O tobie też sporo wiem, pogodniku. Mógłbym się przydać, nie uważasz?
- Nie uważam - ostro odparł mag. - Nie wiem do czego. A konkretne propozycje jakieś masz?
Oczywiście Rosselin nie zamierzał z żadnych szemranych ofert korzystać, aż taki głupi nie był. Ale raz, że chciał Brachę podpytać, co ten wie, a dwa - ustalić ewentualne zagrożenia.
- Myślałem o tym, że gdybyś ty w pałacu, ja z własnym statkiem i Fedorian, który ma dostęp do kopalni diamentów, założyli wspólny interes... - zaczął niepewnie szyper.
Rosselin zmarszczył brwi. Fedorian? Nie znał nikogo takiego.
- Miałbym proponować tańsze diamenty? - spytał. - Bracha, do tego nie trzeba maga!
Szyper uśmiechnął się lekko, a jego mina świadczyła, że uważa wykombinowany plan za coś naprawdę niezłego.
- Ale jeśli mag własnym autorytetem potwierdza niezwykłą moc kamieni, to cena może być bardzo piękna.
Rosselin westchnął, niby to rozważając słowa kapitana.
- Kusząca propozycja, muszę ją przemyśleć. A inne?
- Czarów to ja ci nie sprzedam - podjął Bracha - ale prowadzić dystrybucję w twoim imieniu, dlaczego nie?
Uśmiechnął się. Ściągnięte szramy zabolały, jęknął, ale wizja pięknego interesu szybko wygładziła boleściwe oblicze w radosną maskę.
Pogodnik przybrał surowy wyraz twarzy, choć w głębi ducha chciało mu się śmiać. Jednak przecenił Brachę. Wiedzieć, że smok mówi, że nie lata i że bywa wredny, ale ma parę słabych punktów, to jednak nie takie straszne. Tym bardziej że z tych słabości smoka zgadzała się tak naprawdę tylko jedna: łakomstwo.
Co zresztą Filippon potwierdzał, pałaszując spokojnie trzecią kolację, podczas kiedy Rosselin i Bracha tracili czas na konwersację, zaś Annabell po wyskubaniu palcami kilku okruszków wykręciła się od udziału w dalszej części kolacji kobiecą migreną.
* * *
Od kilku dni Bracha chodził nerwowy, chociaż nikt nie wiedział dlaczego. Do czasu.
- Ściąga nas - wyznał wreszcie Rosselinowi, gdy ten go zapytał, jak długo będą jeszcze płynąć i czy nie przegapią Wolwina. - Nie wiem, kiedy dotrzemy na twoją wyspę.
Rosselin był prostym lądowym magiem, ale pływając z Tortinatusem, nasłuchał się różnych głupot.
- Krakern? - spytał. Głosem niby ironicznym, ale gdzieś w głębi poczuł strach. Widział już rzeczy, które nie śniły się filozofom. A nawet magom. Krakern był jedną z tych postaci, które co prawda śniły się wyłącznie teologom, za to na tyle skutecznie, że ów morski potwór doczekał się własnego - co prawda zakazanego - kultu.
- Aj tam, od razu Krakern! - odwarknął wściekły szyper. - Prędzej jakiś nieoznaczony ląd niedaleko i ciągnie nas tamtejszy przypływ... Ale ja nie jestem Tortinatus, mnie się Imperium podoba, bez obaw. Wrócimy na właściwy kurs.
W czasie nauki w Akademii Rosselin nieco lekceważył geografię. Ale żeby zdać, musiał opanować choć podstawy. Stąd wiedział, że Bracha coś kręci z przypływami. Tymczasem bilet opiewał na Wolwin, wyspa, a nie na Nieznane.
W kajucie Rosselin podzielił się tym przypuszczeniem ze smokiem. Tym bardziej że słyszał wszędzie narastający powoli szum, choć ledwo wiało.
- E tam, ja nic nie słyszę - lekceważąco odparł smok. - Ocean jak ocean...
I położył się spać. Bo prawdziwej bestii nic nie wzruszy, a już na pewno nie jakiś usypiający, monotonny szmerek, jakby ktoś wyciągnął korek z wanny. Na statkach było to normalne, a smok miał już doświadczenie w tym względzie, odbył w końcu kilka rejsów, prawda?
Rosselin jednak z niepokojem spoglądał w kierunku, w którym - jak twierdził Bracha - ich ciągnęło.
Tymczasem szyper postawił wszystkie żagle, aby przeciwstawić się tajemniczemu prądowi.
Pogodnik obserwował go uważnie. I chyba nie umknęło to uwadze kapitana, bo kiedy dokonał stosownych obliczeń, sam przyszedł do maga, żeby go uspokoić.
- Wracamy na ląd - powiedział z radością.
- No, ja myślę - rzekł oschle Rosselin, z trudem kryjąc ulgę. Na morzu zawsze czuł się jak nagie niemowlę pozbawione nawet koszulki. Tu jego magia nie działała.
Podążając za tą myślą dalej, wspomniał zaczętą rozprawę o wpływie soli na magię. Będzie musiał ją kiedyś dopisać do końca, bo temat wciąż był aktualny i domagał się porządnego opracowania. Szkoda tylko, że pogodnik mało miał w sobie cech naukowca, wolał spać lub jeść, niż pracować.
Uspokojony wrócił do kapitańskiej kajuty, gdzie już pospołu pochrapywali Filippon i rudowłosa dama, której ową komnatę zawdzięczali.
Rosselin z przyjemnością ułożył się obok Annabell. Jeszcze tylko odgarnął rudą sieć czyhającą na jego oddech i zasnął snem sprawiedliwego.
* * *
Poranne przebudzenia bywają koszmarne. Na przykład budzisz się obok nieznajomej, pojęcia nie masz, jak ma na imię i czy ty ją zanosiłeś do łóżka, czy ona ciebie, ani co działo się później. Albo nie rozpoznajesz mętnym spojrzeniem wnętrza, a ciekawość bierze, czy to twoja izba, czy może pałacowa izba wytrzeźwień.
Zdarzył się wreszcie Rosselinowi sen, w którym wszystko było jak na jawie z wyjątkiem tego, że w przedpokoju pojawiła się naga służąca Zejfy. Mag wymruczał ze zdziwieniem: Lenka? i od całkiem prawdziwej, leżącej w łóżku tuż obok niego Annabell dostał takiego kuksańca w bok, że nie tylko od razu się obudził, ale przez parę dni bolały go żebra. A żadne zapewnienia, że Lenka śniła mu się w sytuacji niekompromitującej - co było prawdą, bo czyż nagość od razu ma być powodem do wstydu? - nie pomagało. Annabell nie chciała uwierzyć, że nie zgrzeszył ze służącą. Choć przecież nie zgrzeszył, nie zdążył. Zresztą powiadają, że kto śpi, nie grzeszy - ale mało to głupot ludzie wygadują?!
Tymczasem tej nocy nie działo się nic, a jeśli nawet, to działo się bardzo cicho, bo żadne z uciekinierów nawet nie uchyliło powieki.
Teraz Rosselin słyszał nerwowe gadanie Brachy i lekko przerażone głosy marynarzy.
I szum. Cichy, ale coraz wyraźniejszy.
Wyskoczył z łóżka, okrył nagość pogodnicką szatą i nerwowo wypadł na zewnątrz.
- Co jest? - Złapał spojrzeniem szypra.
Ten znieruchomiał. Ale wyręczył go jeden z marynarzy, prosty chłop o jednym oku kaprawym, a drugim nieobecnym i przewiązanym szmatą.
- Ściąga nas w stronę tego hałasu, magu - powiedział. - I się bojamy, że to jakiś wir pieroński.
Rosselin na jedno uderzenie serca zmartwiał, a potem zaczął kląć.
- Okłamałeś mnie! - Dziabnął palcem powietrze przed szyprem.
Kapitan pokręcił głową.
- Albo to ja samobójcą jestem? - jęknął. - Odpłynęliśmy od tego cuda, a w nocy znów nas złapało! I szumi, kurna jego mać, a to źle wróży...
Pogodnik zrobił jeszcze bardziej ponurą minę.
- I co zamierzasz?
Bracha wzruszył ramionami.
- Żebym to ja wiedział... Ściąga nas i łajba przyspiesza. Może uda nam się przemknąć łukiem obok tego wiru, czy co to tam jest... A jak nie, to się nami ryby nakarmią - zakończył ponuro. - Bo latać nikt z nas nie umie, co nie?
Mag palnął się dłonią w czoło. Niepotrzebnie, bo ten, który przyszedł mu na myśl, chrząknął taktownie i rzekł Rosselinowi do ucha:
- Jakby co, to ja latam nie tylko w dół...
Pogodnik popatrzył z wściekłością na szypra.
- Zobaczę, czy nas nie wyratuję - zaczął. - Ale jeśli tak, wypłacać mi się będziesz do końca życia, zrozumiano?
Tymczasem szum coraz wyraźniej przybierał na sile. Mag szybko powiódł smoka na rufę, gdzie mogli porozmawiać bez świadków.
- Trzeba polecieć albo popłynąć i sprawdzić, co tam jest - powiedział.
- Co tam jest, to ja się domyślam - ze spokojem odparł smok. - Kurewsko wielki wir pośrodku oceanu. Może się wulkan otwiera albo co? Polecę, zobaczę. Jakby co, ewakuujemy się sami.
I bardzo słusznie nie czekając, aż Rosselin zakrzyknie: Ależ, przyjacielu, nie możesz tak ryzykować! Pozwól, że cię wyręczę, zeskoczył z burty.
Tymczasem szum szumiał już na całego. Na horyzoncie widać było białą kłębiastą chmurę, jakby słup pary czy piany. Filippon długo nie wracał, być może czekając, aż statek sam podpłynie, bo istotnie rwał naprzód coraz szybciej! Szum wody zamienił się w ryk.
- Magu, tam się musiało zarwać dno! - krzyknął wreszcie przerażony Bracha. - Ale jak głęboko może się zarwać morskie dno, na przenajświętszą Dracenę?!
- No właśnie - burknął pogodnik. - Zatem to musi być nora Krakerna.
Tymczasem, rycząc dziko, w ich stronę leciał Filippon. Z wysiłkiem machał skrzydłami, ale te zdawały się go ledwie nieść, jakby i jego coś wsysało.
Wreszcie ciężko klapnął na pokład.
- Tam jest gigantyczna dziura! - wydyszał. - Woda wlewa się do środka, chyba cały ocean wessie! I kręci kawałami skały wielkimi jak cały pałac!
Rosselin z niepokojem popatrzył na smoka.
- Dasz radę coś zrobić? Ten skinął głową.
- Leciałem i myślałem - burknął - bo ja jestem myślący smok, no nie? Nas może zaniosę na grzbiecie na ląd, choć nie wiem. Ale wolę ratować cały statek, tak chyba będzie szybciej. Tylko jeden warunek, że Bracha za ster, a reszta załogi pod pokład. Aha, najpierw wszystkie żagle postawimy.
I tak też zrobili, przekrzykując się w ryku wichury, która narastała, gdy statek zbliżał się do gigantycznego wiru. Później smok stęknął, nadął się i zaczął działać.
Dotąd Rosselin widział tylko trzy głowy smoka naraz. Nawet groźba uczynienia z jego ogona potrawki w sosie mrówkowym nie dodała mu ani jednego łba więcej.
Z dużym wysiłkiem wyobraźni pogodnik mógł założyć, że Filippon wyłuska skądś trzydzieści trzy głowy. To ładna liczba, choć gdyby był człowiekiem, fatalnie przedstawia się wtedy sprawa oczu - sześćdziesiąt sześć to liczba przynosząca pecha.
Ale trzystu trzydziestu trzech głów Rosselin nie potrafił sobie wyobrazić! Tym bardziej sześciuset sześćdziesięciu sześciu ślepi! Teraz owe ślepia błyskały nerwowo, a wszystkie pyski dmuchały w żagle, niemal drąc je na strzępy. Statek kołysał się niczym pijak pozbawiony bezpiecznej podpory latarni.
I nagle, pokonując opór wiru, lekko drgnął, po czym ruszył w przeciwną stronę. Nabierając szybkości, pruł fale, orał bruzdę, oddalając się od niebezpiecznego miejsca.
Na wszelki wypadek smok nie przerywał dmuchania. Rosselin miał nieodparte wrażenie, że jak już Filippon znalazł sposób, aby się wykazać, to postanowił wykorzystać to do maksimum.
Najpierw przytomność stracił Bracha oszołomiony pędem powietrza. Płótna pękały, a pogodnik chciał podejść do smoka, coś powiedzieć, dać jakiś znak - na nic! Gdyby mniej jadł, pewnie nie dałby rady ustać na pokładzie, tylko poleciałby do tyłu jak zgubiona czapka pędzącego galopem jeźdźca. Wreszcie on też zemdlał, powierzywszy się Ojcu Wszystkich Magów.
Tymczasem statek, niby narta wodna pod rozkazami uśmiechniętych paszczy smoka, dotarł do lądu, podskoczył na łagodnej wydmie i wzleciał w powietrze.
Gdy opadł po drugiej stronie, pokład pękł z trzaskiem. „Latająca Rybitwa" - tak, teraz nikt nie miał wątpliwości, że imię nadane łajbie było trafne jak mało które - połamała sobie wszystkie skrzydła i rozbiła kuper.
Znów byli szczurami lądowymi.
* * *
- Gahalda jest tam. - Rosselin wskazał szyprowi właściwą stronę świata. - A Wolwin tam. - Popatrzył w przeciwną. - I niech ci się te dwa kierunki nie pomylą, Bracha, bo piaskowych potworów też nie brakuje. Chcę cię spotkać dopiero w Fercie, rozumiesz?
Były kapitan byłej jednostki pływającej popatrzył na niego z wyrzutem.
- Ależ po co te złośliwości...
Pogodnik poprawił szatę. Już on wiedział po co. Brachtarinowi patrzyło z oczu nie tylko źle, na dodatek widać w nich było, że chętnie przylepiłby się do Rosselina. A przecież ten nie miał zamiaru ciągnąć za sobą orszaku marnych żeglarzy pod wodzą jeszcze bardziej fatalnego szypra. No, chyba żeby Irapio zamierzał ich zjeść na śniadanie.
- Pora na nas. - Mag popatrzył na Annabell i smoka.
Byli już gotowi do drogi. Nie mieli wiele bagaży, tyle co torba na ramieniu, zatem szybko ruszyli pomiędzy wydmami w stronę Wolwina. Według pobieżnych wyliczeń pogodnika mieli trochę ponad tydzień marszu albo dwa - trzy dni konno, o ile zdołają gdzieś kupić, wyłudzić albo ukraść wierzchowce.
* * *
Być może interwencji dusz świętej pamięci Pacynki i Butana zawdzięczali, że żaden nadający się pod siodło wierzchowiec nie stanął na ich drodze. W sumie zresztą pogodnik nie narzekał na to. Po morskich przeżyciach miał bowiem nagłą potrzebę poczucia ziemi nogami aż do bólu zdartych stóp.
Inaczej Annabell. Cierpiała bardzo, nienawykła do długich pieszych wędrówek. Aż wreszcie smok ulitował się i pozwolił jej jechać na sobie, uformowawszy na grzbiecie damskie siodło.
Wędrowali zwykle nadbrzeżnymi traktami. Starali się jednak omijać miasta, bo tam mogły ich rozpoznać straże czy stacjonujący magowie. Rosselin miał na uwadze, że chociaż cesarzowa udzieliła im urlopu, to Rada Magów będzie wściekła z powodu ucieczki smoka i brzydkiego potraktowania swojego szpiega.
Mimo wszystko zbliżali się do Wolwina, co napełniało Rosselina obawą, natomiast smoka czyniło bardziej refleksyjnym.
Którejś nocy, gdy rozbili nocleg na wydmach - wcześniej wyczyściwszy teren z wszelkiego żywego stworzenia: dwu skoczków piaskowych na kolację dla Rosselina i jego dziewczyny oraz nieustalonej ilości żuków, mrówek, jaszczurek i innej drobnicy dla smoka - Filipponowi zebrało się na rozmowę.
- No dobrze - zaczął - Aarafiel jest dobry na wszystko. Ma taki kaprys, to sobie robi dziurę w niebie, oceanie czy gdzie tam chce. Albo coś innego. Ale nie uważasz, że nie wszystko da się tak prosto wyjaśnić?
Jak na niego była to myśl niezwykle głęboka.
- Za wiele rzeczy odpowiada Irapio, jak sądzę - mruknął Rosselin. Poprawił węgle w ognisku, dorzucił kilka drew. Szczelniej okrył płaszczem śpiącą z głową na jego kolanach Annabell.
- Ale nie za wszystkie, co? - westchnął smok. - Magu, mnie to wszystko wygląda coraz dziwniej. I nie wiem, co o tym myśleć. Cholera, chyba się boję... i trochę nie wierzę, że za wszystko odpowiada nasz szalony mag, jak chcesz znać moje zdanie.
I po tym wyznaniu wstał, żeby objąć straż. Pogodnik siedział jeszcze chwilę, zastanawiając się nad słowami Filippona.
No tak, Aarafiel jako bóg mógł wszystko. Irapio był tylko magiem, zatem z definicji nie mógł wszystkiego. Pytanie, czy to, co się działo, leżało w zakresie jego umiejętności?
Smok sam powiedział, że nie leżało. Pozostawał więc Aarafiel. Nie, nie, przecież Filippon nie był wierzący! Tego dnia już w czasie wędrówki w umyśle maga zakiełkowało podejrzenie, że być może do psucia magii wtrąca się ktoś trzeci. Ale kto to mógłby być, Rosselin nie miał bladego pojęcia.
W dali słyszał ciche posapywanie smoka, który zapewne zastanawiał się nad tym samym. Widać było, że myślenie powoli zmienia go z wesołego i złośliwego jaszczura w zamyśloną istotę poszukującą odpowiedzi na pytania ostateczne.
Wreszcie, gdy zdrowy sen zmorzył maga, przyśnił mu się stary Aarafiel.
- Sam dla siebie jestem zagadką - mówił. - Sam dla siebie, pogodniku.
* * *
W pobliżu Wolwina, jakiś dzień drogi od wyspy, zaczęło brakować miast i wsi. Przestali się zatem ukrywać i śmiało wędrowali nadbrzeżnym traktem, mocno zniszczonym, jakby od wielu miesięcy nikt go nie używał. Gdzieniegdzie dziury pokrywały większą część drogi.
- Beznadzieja - kręciła nosem Annabell, trzymając się swojego niezwykłego wierzchowca. - I to ma być ta wyprawa poślubna, co?
- Raczej przedślubna - zarechotał smok. - Albo i zamiastślubna...
Pogodnik skrzywił się z niesmakiem. Milcząc, popatrzył na swoją dziewczynę. Cóż miał jej powiedzieć? Wolwin to były interesy. O podróży poślubnej nie myślał, skoro na razie odwlekał sam ślub.
Wędrowali akurat drogą pomiędzy wydmami, które rozsiadły się przy drodze niby śpiący podróżni.
Nagle zza jednej z takich wydm dobiegły ich nieprzyjemne szelesty, jakby chciało stamtąd wyskoczyć coś wielkiego. Na przykład dziesięć par rąk i nóg.
- Bracha! - krzyknął głośno Rosselin. - Nie wkurzaj mnie, bo cię zamienię w jaszczurkę, rozumiesz?!
Nagle jedna z wydm jakby się przesunęła. Jej wierzchołek zniknął. A na piaszczystej półce nad głowami zbiegów stanął Quadapir!
Wyglądał naprawdę niewyraźnie. Ktokolwiek go uwolnił, przełamał czar siłą, nie rozpracowując szyfru do końca. Dlatego przez ciało Quadapira przeświecały wydmy, a nawet wschodzący w dali księżyc.
Jednak choć brakowało mu trochę ciała, widać było, że nadrabia to zajadłością. Korzystając z chwilowego zaskoczenia, błyskawicznie złożył czar.
Nici, które wyfrunęły z jego ręki, nie były próbą zarzucenia sieci i pochwycenia zbiegów żywcem. Twardniały w powietrzu jak żelazo, krusząc się na kawałki przypominające ostrza. Cała chmura takich noży frunęła w dół prosto na uciekinierów.
- Padnij! - wrzasnął Rosselin. Ale właśnie wtedy poczuł plaśnięcie o ramię, twarz i całą resztę ciała. Za późno zrobił unik!
Na szczęście ostrza okazały się ciepłe i miękkie w dotyku jak glina.
Pogodnik sam spróbował złożyć jakiś czar... ale nagle coś go powstrzymało. Coś, co działo się z Quadapirem.
Ręka, którą mag złożył zaklęcie, zaczęła się zmieniać w dokładnie taki sam sposób jak wyrzucone ku uciekinierom ostrza! A śladem ręki reszta ciała. Zupełnie jakby lokalne zawirowanie magii obróciło czar przeciwko niemu!
- O kurczę! - westchnął zdumiony smok. On też zorientował się, że lepiej nic nie robić.
Przez chwilę, zasłoniwszy sobą Annabell - bowiem w takich właśnie momentach Rosselin najlepiej pojmował, że choć z nią bywa ciężko, to bez niej byłoby znacznie gorzej - no więc stanąwszy pomiędzy nią a Quadapirem na wydmie, Rosselin patrzył, co działo się z przeklętym magiem. A ten zupełnie bezsilny wobec przemiany zastygał jak szybko schnąca glina.
Wreszcie pogodnik westchnął, dał smokowi znak, żeby chronił tyły, i zaczął się wspinać na wydmę górującą ponad drogą.
Unieruchomiony Quadapir mógł już tylko wodzić dokoła przerażonym spojrzeniem. Wyglądał jak brzydko wykończona gliniana lalka - z tych, co potrafią mrugać, ale już nie mówić mama.
Pogodnik zajrzał magowi w oczy, po czym westchnął, dostrzegając tam dokładnie to, czego się spodziewał. Pod warstwą strachu kryła się jeszcze silniejsza chęć zemsty.
- Wybaczyłem ci najście mojej izby - wycedził przez zęby Rosselin. - Filippon pewno też ci wybaczył, bo miał trochę zabawy. Odpuściłem rozróbę w porcie, bo obaj żeśmy kiepskie czary złożyli...
Obejrzał się przez ramię. Annabell patrzyła na niego z przerażoną miną. Smok coś tam jej po cichu wyjaśniał.
- Ale że mi próbowałeś zabić dziewczynę, tego ci wybaczyć nie mogę - ciągnął pogodnik, zniżając głos. Wiedział, że po tym, jak Quadapir chciał go zabić, może spokojnie stanąć nawet przed samą Radą Magów, by dowodzić swoich racji.
Mocnym kopnięciem rozkruszył glinianą nogę. A potem drugą. Z cichym szelestem gliniany mag pękał na coraz drobniejsze kawałki. Tylko jego oczy potoczyły się po piasku, znikając za pagórkiem po przeciwnej stronie niż droga.
Dla pewności pogodnik zsypał resztki Quadapira tam, gdzie leżały już oczy. Potem zstąpił tam majestatycznie i uniósł palec, by stworzyć małą chmurkę. W porę przypomniał sobie jednak, że może trafić na lokalne zniekształcenie magii i podzielić los Quadapira. Zakasał więc szatę i wydobył z siebie wodę bardziej, by tak rzec, ludzkim sposobem.
Wydmy piły ją chciwie, a ziarenka prawdziwego kwarcu mieszały się z ciałem maga w taki sposób, że trzeba by ze stu robotników i roku pracy, aby rozdzielić jedne od drugich.
- Do trzech razy sztuka - mruknął wreszcie Rosselin, okrywając wstyd pogodnicką szatą. - Uprzedzałem, że bywam wredny, nieprawdaż?
Annabell nawet słowem nie zająknęła się na temat tamtych zdarzeń, jakby nigdy nie miały miejsca. Pogodnik za to przez całą resztę podróży przemyśliwał nad zjawiskiem pecha i szczęśliwego zrządzenia losu. Oczywiście w kontekście naukowym.
W zasadzie nabrał przekonania, że w tej jednej chwili, kiedy Quadapir rzucił nieudane zaklęcie, on, Rosselin, wyczerpał cały swój limit szczęścia na tym świecie i odtąd musi bardzo uważać, bo będzie miał już tylko pecha.
Zapewne katastrofa, która spotkała Quadapira, miała ścisły związek z psuciem się magii - i temu zagadnieniu pogodnik też poświęcił sporo czasu, podczas gdy jego stopy krok za krokiem przemierzały zakurzoną drogę. Gdyby chciały uciec, Rosselin pewnie by nawet tego nie zauważył, ale że nogi rozumu nie mają, toteż im to do głowy nie przyszło. A pogodnika nurtowało wciąż to samo pytanie: czy magia psuła się samoistnie, czy pomogła bliskość Wolwina i urzędującego tam Irapia. Na to jednak nie znajdował żadnej, najmniejszej choćby odpowiedzi.
Na horyzoncie ujrzeli znajome wydmy. Wkrótce mieli się przekonać, czy szalony mag nadal tam siedzi, czy może zwiał gdzieś do sobie tylko wiadomej kryjówki.
* * *
- O rany! - westchnął smok. - Jak to dobrze zobaczyć swoją wyspę...
Pogodnik ze złością zacisnął zęby. Nie chciał się kłócić z Filipponem w takiej chwili, ale - na świętą Dracenę! - to w końcu on wyłudził Wolwin od Brunhilda ver Didloga, korzystając z chwili jego słabości. Gdyby nie pobyt barona w przybytku cesarskiego medyka Bernarda o’Cencora, gdzie nawet najtwardsza arystokratyczna dusza dostaje w kość i zaczyna rozumieć problemy maluczkich, nie byłoby żadnej wyspy!
Ani Irapia na niej. W zastępstwie dwóch wspólników kłócących się, który bardziej posiada Wolwin, chwilowo rządził nim ów szalony mag. Chociaż z tej odległości nie widać było, aby ktokolwiek urzędował na zamku.
- Tylko jak się tam dostaniemy? - spytała z frasunkiem Annabell.
Usiadła na piasku i rozsznurowała buty. Twierdza na wyspie wyglądała jak zabawka, ale od Rosselina wiedziała co nieco o Wolwinie i wcale nie uważała, że małe jest złe.
Tyle że zły był Irapio, więc dziewczyna trochę się go obawiała. I jej kobieca intuicja wzięła górę nad męskim postrzeganiem spraw w kategoriach rozumu.
Najpierw Filippon przypomniał sobie o leżącej niedaleko wiosce i postanowił sprawdzić, czy nie mają tam jakiejś zagubionej łodzi albo czy nie sklecili jakiejś nowej. Okazało się, że i owszem, małą łódź wiosłową mają, a nawet za skromną opłatą mogą ją wypożyczyć. Smok natychmiast na to przystał - opłata w wysokości jednego bardzo jadowitego uśmiechu i syknięcia, od którego w całej okolicy ludzie dostali gęsiej skórki, nie była wygórowaną ceną.
Potem jednak sprawy przestały się układać prawidłowo. Kiedy wszyscy troje wsiedli do łodzi, ta nie chciała odpłynąć od brzegu. Kiedy wspólnymi siłami, wiosłując jak szaleni, skierowali ją w stronę wyspy, nagle zerwała się wichura. Sądząc po krzakach porastających wydmy na brzegu nieopodal, wichura miała wielkość dużego prześcieradła. Akurat żeby nakryć ich lichy okręcik.
Wreszcie łódź trzasnęła jak sucha gałązka pod butem zbieracza grzybów i z przeraźliwym trzaskiem rozpękła się na dwoje.
- Nie umiem pływać! - wrzasnęła Annabell, widząc, jak dno szybko pokrywa warstwa zimnej wody.
Chwała Dracenie, że zdążyli odpłynąć zaledwie na kilkadziesiąt kroków, zatem cało doholowali dziewczynę na suchy ląd.
Ale było już jasne, że nie będzie łatwo dostać się na drugi brzeg. Irapio odciął Wolwin magicznymi zaporami, aby żaden intruz mu nie przeszkadzał. Tylko właściwie w czym? Czy mag przez lata spędzone w lochu stał się wyjątkowo nietowarzyski, czy też miał coś do ukrycia?
- Trzeba będzie go zawiadomić, że jesteśmy - mruknął Rosselin, wyżymając swój pogodnicki płaszcz. - Bo pewnie nie wie nawet, zajęty swoją magią, że tu jesteśmy.
- Wie - rozległo się tak wyraźnie, jakby Irapio stał tuż obok.
Nad wodą, z dziesięć kroków od brzegu, ujrzeli jego rozmyty w słonecznym świetle wizerunek, przez który przeświecała wyspa i chlupoczące fale.
- Wie - powtórzyła postać, z pogardą przyglądając się przybyszom - ale nie życzy sobie wycieczek, nie w tej chwili. Rozbijcie obóz i czekajcie, aż skończę.
Oniemiały Rosselin zapomniał języka w gębie. Natomiast smok dobrze odnalazł się w sytuacji.
- Musimy pogadać, Irapio. I to natychmiast. O magii.
Świetlny wizerunek wzruszył ramionami.
- Czekajcie na brzegu, aż was zawołam - powiedział i zaczął znikać.
- No nie wygłupiaj się, Irapio! - warknął rozwścieczony Rosselin, odzyskawszy głos. - Nie mamy czasu na głupie dyskusje. Wpuszczaj nas, ale już!
Odpowiedziało mu echo jego własnych słów, i tylko ono, bo po wizerunku Irapia nie pozostał nawet ślad.
Chyba żeby liczyć zmarszczki na wodzie, ale w nich można się było doszukać wszystkiego, od twarzy Joanny f’Imperte po abstrakcyjny obraz Astrogoniusza, jednak Irapia w żadnym razie.
* * *
Przez resztę dnia pogodnik i smok próbowali wywołać przeklętego maga, podczas kiedy bardziej praktyczna, a mniej naiwna Annabell uznała, że warto jednak zadbać o obozowisko. Zaczęła się więc przechadzać brzegiem i krążyć po wydmach. Wreszcie sto kroków od kamienia, przy którym oni przeklinali Irapia, znalazła odpowiednie miejsce, z trzech stron ograniczone wydmami, a z czwartej mające piękny widok na wyspę. Potraktowała je po gospodarsku, czyli wyjęła z torby swój koc i zajęła najlepszy kawałek piachu.
Na wszelkie błagania, prośby i groźby Irapio pozostawał obojętny. Zajęty swymi magicznymi eksperymentami nie zamierzał nikogo wpuszczać na wyspę. Nie zrobiło na nim wrażenia, nawet gdy pogodnik żądał posłuszeństwa w imieniu cesarzowej, a Filipponowi wyrwało się: Ja, jako pan tej ziemi...
Złamał umowę, ale czuł się na tyle silny, że ich lekceważył. A tymczasem powoli nadciągała noc. I co, mieli ją spędzić na brzegu?
A jeżeli z rana albo o świcie nadciągnie pościg?
- No dobra, nie poszło na miękko, pójdzie na twardo - z gniewem stwierdził Rosselin, tracąc resztki cierpliwości. - Filippon, wystąp!
W zasadzie smok był wystąpiony już od rana. Gdyby nie prośby Rosselina o pokojowe i bezkrwawe rozwiązanie tej sprawy, Filippon dawno wziąłby sprawy w swoje pazury. Widać było po nim taką determinację, że bez wątpienia byłby to ostatni zajazd na Wolwinie. Argument: Nie zadrażniaj, to w końcu potężny mag, potrzebujemy go jakoś słabo przekonywał jaszczura. Zadrażniał to właśnie Irapio!
Teraz smok bez jednego chlupnięcia zanurzył się w morskiej toni. Rosselin, patrząc na to, pomyślał, że takie właśnie obrazy powinien malować Astrogoniusz.
Jaszczur wchodzący do wody w świetle zachodzącego słońca z zamkiem na pobliskiej wyspie w tle - to była metafora godna uwiecznienia.
Podczas kiedy Annabell w obozowisku rozpaliła małe ognisko, starając się, by dawało jak najmniej dymu, pogodnik usiadł na brzegu i obserwował wodę u swoich stóp, czasem kierując zamyślone spojrzenie w stronę Wolwina.
Gwałtowne bulgotanie wody kilka kroków od niego podpowiedziało mu, że smok wrócił.
- O kurrr...! - jęczał Filippon, trzymając łapę na nosie. Spod pazurów płynęły cienkie strużki krwi.
- Co się stało? - spytał zaniepokojony Rosselin.
Jaszczur nadal boleśnie jęczał. Wreszcie oderwał łapę od pyska i z rozgoryczeniem spojrzał na pogodnika. W świetle zachodzącego słońca jego wzrok był mroczny jak ciemność pożerająca śmiertelnie raniony dzień. Przynajmniej tak by to opisał autor jakiegoś pałacowego romansidła. Bo smok używał zupełnie innych słów.
- Ten skurwiel postawił wokół wyspy jakąś magiczną sieć! - warknął, szczerząc kły. - Nie dość, że to cholerstwo pocięło mi skórę na pysku, to jeszcze rany nie chcą się teraz zabliźnić. Będę mieć twarz w kratkę przez tego bydlaka! Niech no ja go dopadnę, już on pozna siłę moich pazurów!
Z nienawiścią spoglądał na pobliską wyspę. Nie mogli użyć sposobu, jaki zastosowali wobec Hoena Białonosego, konstruując balon i przeprowadzając atak z powietrza. Spod wody także nie dało się dokonać skutecznego desantu.
Słowem, znaleźli się w impasie.
A najgorsze - zdaniem Rosselina - było to, że zapewne podążała za nimi pogoń, co nie dawało im zbyt wiele czasu na negocjacje z szalonym magiem. Im więcej pogodnik o tym myślał, tym bardziej był przekonany, że Quadapir nie uwolnił się sam, a to oznaczało, że ktoś mu dopomógł. Co z kolei, podążając drogą logicznego rozumowania, prowadziło do wniosku, że nawet jeżeli Quadapir zginął, to pogoń nadal może za nimi zmierzać.
Co było do stwierdzenia nawet bez przeprowadzania tak drobiazgowego procesu myślowego, ale zawsze to miło popisać się naukowymi umiejętnościami - dumał sobie Rosselin.
Ile mieli czasu? Zdaniem pogodnika, nie za wiele. Może tydzień? A może wcale nie, może jutro ktoś ich dopadnie?
* * *
- A może jednak spróbować ataku z powietrza? - z nadzieją spytał smok.
Podrapał swędzące kreski na pysku. Powoli znikały, bo z Filippona to jednak była naprawdę wyjątkowa bestia, ale nadal czuł gniew.
Rosselin tylko się roześmiał, obracając na rożnie piaskowego skoczka.
- Bardzo lubisz latać, prawda?
Pamiętał, jak smok podyktował mu testament, kiedy balon na ogrzane powietrze z Filipponem na pokładzie ruszył w stronę Wolwina. A od tamtego czasu niechęć do latania raczej u jaszczura wzrosła, niż się zmniejszyła.
Smok popatrzył na odległą wysepkę.
- Jak mnie ktoś mocno wkurtentegota, to polecę - gniewnie zmrużył oczy. - A Irapio mnie wkurza na maksa.
Nieco zaskoczony Rosselin popatrzył na niego z nadzieją. Dotąd nie brał takiej możliwości pod uwagę.
- A wiesz, wobec tego mam pewien pomysł... - zaczął.
* * *
Niełatwo być ptaszkiem. Zamiast skorzystać z cywilizowanej toalety, trzeba często załatwić pilną potrzebę w powietrzu.
Niełatwo też być kimś, kto stanął takiemu ptaszkowi na trasie przelotu. Bo ptasie prezenty brzydko pachną, a już kiedy kapną na płaszcz, potrafi się z tego zrobić prawdziwa tragedia. Jak ta, która dotknęła swego czasu Hildegardę Bumbum. Dama owa cieszyła się reputacją wielkiej miłośniczki zwierząt, co pozwalało jej w pałacu piastować niezagrożone stanowisko opiekunki piesków cesarza Tauberga. Do czasu, gdy jakiś głupi gołąb źle wcelował i złożył jej dowód wdzięczności na klapę gustownego kostiumu - i to w obecności rzeczonego monarchy. Bumbum bluznęła potokiem słów, z których do zacytowania nadawały się zaledwie przecinki, a i to nie wszystkie. Gołębiej rodzinie dostało się w ogólności, a samemu ptakowi, sprawcy nieszczęścia, w szczególności.
Choć dama po chwili ochłonęła, zniesmaczony tą sceną cesarz jednak uznał, że wściekłość na ptasią potrzebę zaprzecza jej zrozumieniu zwierzęcej natury. Odebrał Hildegardzie prawo do opieki nad pieskami. Zrozpaczona i podupadła na zdrowiu Bumbum próbowała wszelkimi sposobami odzyskać łaski władcy, ale nawet przygarnięcie całego stada gołębi nie zmiękczyło jego serca, za to skróciło żywot damy, gdyż parę tygodni później poślizgnęła się na kolejnym ptasim prezencie.
Z czego wniosek, że z ptactwem należy bardzo, ale to bardzo uważać.
Filipponowi niełatwo było zamienić się w taką kruszynę jak gołąb. Ale kiedy już to zrobił, udowodnił, że nie rzuca słów na wiatr - jeśli już coś na wiatr rzuca, to tylko skrzydła. I machając nimi nieco rozpaczliwie, pofrunął w stronę wyspy.
Był jednak nadal smokiem w gołębiej skórze, zatem zastosował typową dla siebie strategię: niby to krążył i zataczał się jak ptaszek targany wiatrem, ale w rzeczywistości parł centralnie naprzód, bo każda pętla przybliżała go do wyspy.
Od czasu do czasu coś popuszczał. Przez lunetę Rosselin widział to bardzo dobrze, bo pociski miały rozmiar jak u baaaardzo dużego gołębia.
Biedny Irapio! Gdyby wiedział, że ktoś zaraz zbombarduje jego wyspę czymś takim, musiałby się rozpęknąć ze śmiechu.
Wreszcie Rosselin zobaczył, jak gołąb, energiczniej machając skrzydełkami, bierze kurs z powrotem na ląd.
- Psia jego mać, od góry nakrywa całą wyspę jakaś niewidzialna kopuła - wyjęczał z rozczarowaniem smok, kiedy już wylądował. - A w oknach szyby opatrzone zaklęciem odbijającym, nic nie widać.
Pogodnik pokręcił głową w zwątpieniu.
- To ja już nie wiem, co mam robić.
Filippon wyszczerzył kły. W swojej postaci czuł się pewniej. Szczególnie że niedaleko Wolwina wypatrzył krążącego sokoła - a jak by to wyglądało, gdyby ten zaatakował gołębia i od owej pacyfistycznie nastawionej istoty dostał nagle w dziób, a potem kopa w podogonie? Nawet Irapio musiałby się zorientować, że coś jest nie tak.
- Wiesz, ale jak tak sobie latałem i latałem, naszła mnie taka myśl, żeby nieco podrążyć temat...
I tu paszczę smoka rozszerzył lekki uśmiech, po czym Filippon zaczął zamieniać się w kreta.
Z kretami to jest tak, że mały kret - mały problem. Duży kret - fatalna sprawa. Jako wiejskie dziecko, Rosselin doskonale poznał możliwości tych stworzeń. Były paskudne. I paskudnie skuteczne. Potrafiły w mig wykopać tunel długi na pięćdziesiąt kroków.
Gdy zaś zajadłość krecia i smocza spotkały się w jednym ciele, nawet kopanie w skale przestało być problemem. Co prawda z tunelu, w którym rył Filippon, dobiegały coraz gorsze przekleństwa, ale jaszczur nie rezygnował. Wypychał urobek w tempie lepszym od niejednego górnika i wydawało się, że wybuduje piękną podziemną drogę dla karet. Co zresztą bardzo by się Rosselinowi podobało, bo miał już dosyć moczenia nóg w oceanicznych toniach.
Nagle, kiedy Filippon był w połowie drogi - a przynajmniej tak sądził Rosselin - woda pomiędzy Wolwinem a stałym lądem gwałtownie się wzburzyła. Zupełnie tak samo jak wtedy, kiedy trafili na przedziurawione dno morskie!
Pogodnikowi przemknęła przez głowę przerażająca myśl, że może wszystkie morskie dna właśnie osiągnęły kres swojej wytrzymałości, zupełnie jak stare koryto, i za chwilę cały świat stanie się nie do poznania!
Na szczęście to tylko tunel smoka nie wytrzymał naporu wody i załamał się od góry. Po chwili z dziury niedaleko obozowiska z szumem wytrysnął Filippon na słupie wody, rycząc przy tym wniebogłosy.
Nikt nigdy nie wpadł na pomysł, aby na szczycie fontanny umieścić smoka. Ograniczano się do srebrnej kulki albo przymocowanego na wytrzymałej nici kwiatu. A szkoda, bo fontanna z ryczącym smokiem dawała całkiem nowe możliwości, szczególnie w sferze doznań muzycznych. Filippon ryczał chyba ośmioma oktawami naraz.
Wreszcie zeskoczył z fontanny, a słup wody zaczął opadać.
- No to sobie pokopałeś - mruknął niezadowolony pogodnik, drapiąc ucho nienawykłe do takich popisów wokalnych. - Tylko czas straciliśmy...
- No co?! - stęknął smok, masując obolały ogon. - Przynajmniej trochę nawodniłem te wydmy, bo suche jak pieprz.
Siedząca przy ognisku Annabell roześmiała się lekko.
- Różanego ogrodu i tak z tego nie będzie - zauważyła.
- No to ja już nie mam koncepcji, co dalej - warknął Filippon, nie doceniwszy żartu. - Jak taka jesteś mądra, Annabell, to proszę, twoja kolej. Rzuć jakimś konstruktywnym pomysłem.
Dziewczyna znieruchomiała.
- Myślałam, że od pomysłów to jesteście wy, chłopcy - zaczęła niepewnie.
- To nie myśl - odwarknął wściekły smok. Nie mógł dostrzec szerokiego uśmiechu Rosselina zza pleców Annabell. - To znaczy myśl, że trzeba coś wymyślić.
Wstał, rozpryskując wokół siebie piasek.
- A ja idę nawodnić wydmę, bo inaczej ani jedna róża tu nie wyrośnie, psiakrew!
* * *
Oczywiście nic nie wymyślili poza skatalogowaniem powodów, dla których na Wolwin nie udało im się dostać i nie uda. Był to piękny przegląd dla jakiegoś historyka wojskowości, bo obejmował sposoby zarówno lądowe, morskie, jak i powietrzne.
Choć - jeżeli akurat nie było się dociekliwym naukowcem - wystarczyło przeczytać jednozdaniową konkluzję. Brzmiała ona: Wolwin jest wyspą nie do zdobycia.
- No i tak - podsumował rozgoryczony pogodnik, kiedy układali się do snu - lepiej chyba było zostać w pałacu i znosić mrówczany podatek oraz złe spojrzenia, niż z jednej strony mieć niedostępnego Irapia, z drugiej pogoń wściekłej Rady Magów. No i cesarzową, która jak nas nie zobaczy na salonach po dwutygodniowym urlopie, to z ciebie, Filippon, każe nowemu katu zrobić szaszłyk, a ze mnie pasztetową w jelicie własnym.
Spojrzał na swoją dziewczynę, która ze smutną miną siedziała u jego boku.
- Jak widzisz, nie warto za mnie wychodzić.
* * *
To była piękna noc. Przynajmniej do chwili, kiedy nad głową maga coś wybuchło, wrzasnęło, kwiknęło i uciekło dalej. Otworzywszy oczy, zobaczył, że smok i Annabell są już na nogach.
- Patrz! - Filippon wskazał mu część nieba odległą nieco od wyspy. Pulsowała tam ciemnopomarańczowa błona, nieco podobna do tej, jaką udało im się wywołać, gdy Irapio dokonywał eksperymentu pod wodzą Rady Magów.
Ale najbardziej niezwykłe było co innego. Po niebie, w pobliżu owej plamy, krążyły jakieś bezkształtne postacie.
- Smoki? - spytał szeptem pogodnik.
Filippon zaprzeczył schrypniętym z emocji głosem:
- Nie wiem. Ale to na pewno sprawka Irapia.
Nagle ryki i szum nasiliły się do granic wytrzymałości ich uszu. Spory kawał nieba nad Wolwinem rozświetliła krwawa łuna, a zaraz potem wybiegły stamtąd setki błyskawic, ogarniając resztę nieboskłonu.
Gdy wszystko zgasło, nocne niebo powróciło do swego smutnego wyglądu, który przyjazny zdawałby się jedynie oku nawigatora. Albo poety, który z każdego widoku potrafi wykrzesać romantyczne westchnienie lub odrażającą wizję Jamy Krakerna, w którą wtrącone zostaną złe dusze.
* * *
Rankiem czekała ich następna niespodzianka.
- Możecie popłynąć na wyspę. Zaraz wyślę łódź - powiedział świetlisty Irapio, gdy zasiedli do śniadania.
Rosselin zdębiał. Ale zaraz do jego głowy napłynęła zdroworozsądkowa myśl, zapewne pozostająca w ścisłym kontakcie z kawałkiem skoczka, którym się pożywiał. Bo jedzenie głupiemu odbierze resztki rozumu, a mądremu doda sił do tytanicznej pracy intelektualnej - jak powiedział Sarturus. - Chyba że się przeje.
- Musimy pomyśleć, czy chcemy - mruknął pogodnik, przyglądając się ogryzionej kostce. Wyglądała inaczej niż poprzednie. Czyżby skoczki w pobliżu Wolwina były innym gatunkiem?
Smok spojrzał na niego ze zdziwieniem.
Rosselin odwołał go na bok, za jedną z dalszych wydm. Do tej pory wizerunek Irapia pojawiał się tylko tuż przy brzegu, a to dawało nadzieję, że nie jest w stanie ich podsłuchać.
- Myślę, że to jakaś pułapka - wyznał. - No bo sam pomyśl. Najpierw nie chciał, miał nas w głębokim poważaniu, a teraz sam zaprasza? Nie uważasz, że to ma związek z tym, co się działo wczorajszej nocy?
Zamyślony Filippon dłuższą chwilę skubał łuski na karku, potem podrapał się po ogonie. Wreszcie przyznał pogodnikowi rację.
W pełnej zgodzie wrócili na brzeg.
- Jutro - oznajmił Rosselin. - Dzisiejszą noc spędzimy jeszcze na lądzie.
- Wasza sprawa. W każdym razie poślę łódź - chłodno oznajmił Irapio, nim zniknął.
I rzeczywiście, wkrótce z Wolwina podpłynęła pusta łódka pchana siłą magicznego wiatru. Miękko osiadła na brzegu.
- Myślisz tym płynąć? - Pogodnik spojrzał na smoka.
Ten wzruszył ramionami.
- Chodź na siku - znów zaproponował Rosselin, nie przejmując się zdziwionym spojrzeniem Annabell.
A za wydmą poprosił go, aby wydobył poprzednią łódź, tę zatopioną przy brzegu, a później pomógł ją naprawić.
- Bo nie podoba mi się ten prezent Irapia - wyjaśnił pogodnik bez ogródek. - Coś kombinuje, bez wątpienia.
* * *
- Nie wygłupiajcie się - powiedział Irapio. Tym razem stał na brzegu we własnej osobie i z gniewem przyglądał się całej trójce. - Mamy problemy i pora stawić im czoła, a nie tkwić tu na brzegu. Przybyliście pomóc czy tylko krytykować?
Smok rzucił się na niego z sykiem. Na szczęście Rosselin był czujny i zdołał go powstrzymać. Pokryty bliznami pysk jaszczura kłapnął zębami tuż przed nosem Irapia. Ten odskoczył błyskawicznie, i nawet nie musiał posiłkować się przy tym magią.
- Spokój! - wrzasnął pogodnik na Filippona. - Rozmawiamy, nie gryziemy! A więc, Irapio, masz do nas interes?
Mag uśmiechał się blado.
- Być może, ale przede wszystkim to smoki mają jakiś interes. Do nas wszystkich! Do mnie już się dobierają, a nie wiem, czy nie wlazły też do Fertu. Wkrótce będzie ich tu tyle, że jeszcze ci obrzydną.
- Aaa, zatem eksperyment ci nie wyszedł - z sarkastycznym uśmiechem stwierdził pogodnik, pojmując nagłą zmianę frontu Irapia. - Zaliczyłeś klopsa i stąd nagle sobie o nas przypomniałeś, prawda?
Tymczasem Filippon wydawał się zachwycony. I to podwójnie.
- Dobierają się do ciebie? - spytał z szerokim uśmiechem. - Czyli znalazłeś drogę do Smoczego Miasta, jak rozumiem?
Irapio lekko pokręcił głową.
- Ja tylko nieśmiało zapukałem do drzwi - mruknął z goryczą - a stamtąd odpowiedział mi kopniak... - Zawahał się. - Zresztą to już nieważne, kto kogo znalazł. Jestem prawie pewien, że namierzyły nie tylko Wolwin. Szukają przejścia do Fertu.
Rosselin już się nie uśmiechał. Coraz bardziej pochmurniał.
Samo odnalezienie przejścia do Smoczego Miasta, z którejkolwiek strony zostałby przebity tunel, nie było rzeczą złą. A nawet pożądaną, bo przecież o to szło, kiedy urządzali cyrk za pozwoleniem Rady Magów, i po to zaciągnęli Irapia na tę wyspę. Celem było otworzenie drogi do świata Filippona.
Problem w tym - jak rozumiał teraz Rosselin - że smoki stukające z drugiej strony wcale nie były przyjazne.
Spojrzał mimochodem na jaszczura, w którego wzroku wciąż kryła się żądza mordu na Irapiu za magiczne sieci. O tak, nikt lepiej od pogodnika nie wiedział, że ze złymi smokami należy bardzo uważać.
- To co robimy? - Annabell przywołała smoka i Rosselina do porządku. - Bo jak rozumiem, do Fertu ciężko będzie wrócić ot tak sobie...
No tak, pogodnik całkiem zapomniał o pogoni. Zresztą nawet gdyby nie było pogoni, to czy zdążą wrócić do stolicy, zanim zniszczą ją smoki?
- A twoim zdaniem, smoki już weszły do Fertu czy nie? - spytał Irapia.
Ten wzruszył ramionami.
- Kiedy tu stoję, zamiast wysłać swojego awatara, to nie wiem, co się tam dzieje. Ale zanim przypłynąłem, smoki jeszcze nie weszły do Fertu. Nie wiem nawet, czy one zdają sobie sprawę, że pod błoną od naszej strony jest jakieś miasto... - mruknął.
To przekonało Rosselina.
- Powinienem cię zabić - rzekł, hamując gniew. - Albo pozwolić to zrobić Filipponowi. Ale mamy wspólny interes w tym, żeby dotrzeć do Smoczego Miasta, zanim smoki stamtąd przyjdą do nas. Zatem popłyniemy, Irapio. Ale licz się z tym, że jak nas wyrolujesz... - tu Rosselin zawiesił głos, bo sam nie wiedział, co wtedy. Ciężko było grozić komuś takiemu jak ten potężny mag. Wcale nie wiadomo, czy w razie prawdziwej draki jednym palcem nie przekręciłby smoka na drugą stronę, skórą do środka.
Siła argumentów nie powaliła zresztą Irapia na kolana. Na jego oblicze wypłynął wzgardliwy uśmiech.
- Wydawało mi się, że faktycznie mamy wspólny interes - odparł z krzywym uśmieszkiem. - Ale jeśli nie, to nie ma sprawy... - Zrobił krok w stronę łódki. - Sam sobie poradzę.
Lecz nagle łódka podniosła się na cztery łapy i głosem Filippona, ociekającym słodyczą zemsty, oznajmiła: - Nie tak szybko. To jest moja wyspa, Irapio. Moja! I smoczy kuzyni też są moi, o czym radzę pamiętać, kiedy ich spotkamy.
Po kilku dniach pieszej wędrówki podróżnicy zatęsknili za jedzeniem innym niż skoczki pustynne, sałatka z młodej ziarnicy czy jaszczurka w sosie własnym. Szybko przebrali się i umyli w izbie, którą oddał im do dyspozycji Irapio, po czym od razu zeszli do sali, gdzie miał na nich czekać z posiłkiem.
Widok stołu z gotową już kolacją nieco ich oszołomił. Irapio zdobył skądś naprawdę niezłe żarełko, jak stwierdził smok, od razu zasiadając do pieczonego prosiaka, który całkiem słusznie wydał mu się największym kawałkiem mięsa w okolicy. Rosselinowi i jego dziewczynie pozostały do dyspozycji ptaszki oraz ryby. Pogodnik uznał to za całkiem wystarczające menu, bo dobra rybka nigdy nie jest zła, szczególnie kiedy pływa po tym samym akwenie, co kilka karafek bardzo zacnego wina.
Wreszcie nasycili pierwszy głód i rozmowa, która dotąd się nie kleiła, zeszła na tory ciekawsze niż pyszna ta kuropatwa, uhm, mniam.
- Cały czas eksperymentowałeś? - spytał Rosselin, odsuwając od siebie talerz. Chwilowo miał dosyć wszystkiego poza trunkami. Tydzień pieszej wędrówki na Wolwin wysuszył go tak straszliwie, że teraz i kilka kielichów nie było w stanie nawodnić ugoru w wątpiach pogodnika.
Irapio skinął głową. Na Wolwinie wyraźnie odmłodniał. Trzymany w podziemiach Akademii Magicznej sprawiał wrażenie sprężystego, jednak mocno doświadczonego życiem człowieka. Tutaj dokonała się w nim jakaś wewnętrzna przemiana. Wyglądał jak mężczyzna, o którym można powiedzieć tylko tyle, że czas dojrzewania ma za sobą, a starość jeszcze nie posrebrzyła mu skroni oraz nie pomarszczyła twarzy. Zgadując, ile ktoś taki ma lat, można się grubo pomylić.
- Ale chyba bez efektu? - drążył Rosselin. - Nie otworzyłeś przejścia do Smoczego Miasta?
- Zależy, jak na to patrzeć - stwierdził poważnym tonem Irapio. - Mam kilka udanych eksperymentów, choć nie z żywymi okazami, bo nie doszedłem do tego etapu. Ale wysłałem do Smoczego Miasta pewnego wieśniaka. Niemiły był, pływał mi łódką dookoła wyspy i nie chciał przestać, zupełnie jakby tu skarbów szukał. A kiedy się wplątał w magiczną sieć i utopił, wysłałem go w prezencie twoim smokom. - Tu Irapio niespodziewanie puścił oko do Filippona.
Ten wyszczerzył kły w niezdrowym uśmiechu. Resztki prosiaka pozostałe na zębach nadały obliczu smoka dosyć okrutny wyraz.
- Czyżby? - rzekł.
Rosselin kopnął go pod stołem, zaś Annabell zbladła i odsunęła od siebie talerz z zimnym mięsiwem. Nagle zapachniało jej topielcem.
No cóż, eksperyment Irapia wyglądał chyba jednak inaczej. Przynajmniej w skutkach. Nie dalej jak przedwczorajszej nocy jedna z wydm osypała się ponad głową dziewczyny, odsłaniając jakieś napuchnięte ciało.
- No, ale większość twoich eksperymentów była jednak dosyć nieudana, prawda? - badał dalej Rosselin.
Irapio wzruszył ramionami. Upił łyk wina ze swojego pucharu, omiótł spojrzeniem kamienne ściany, których od dawna nikt nie czyścił, zatem obrosły pajęczynami oraz kopciem ze świec.
- Jak we wszystkich naukach, mój drogi. Wczoraj prawie się przebiłem do świata smoków, choć później one przeszły jakimś sposobem do naszego. Tyle że pozbawione ciał, zdematerializowane, jak by należało powiedzieć. - Tu mag zamyślił się na chwilę, pogryzając kawałek duszonej kaczki.
Pogodnik milczał, trawiąc zaskakującą informację. Zatem te bezkształtne cienie na nocnym niebie były jednak smokami... Cóż, Sykander pewnie miał słuszność, obawiając się takiego rozwoju zdarzeń.
Ale nie było odwrotu. Rosselin kątem oka spojrzał na Filippona. Ten z lubością łowił każde słowo Irapia. Najmniejsza wzmianka na temat innych smoków zdawała się go wprawiać w coraz bardziej marzycielski nastrój.
- A skąd znasz takie potężne zaklęcia? - spytał wreszcie pogodnik, zdobywszy się na odwagę, z której nigdy nie słynął.
Cóż, tydzień karmienia skoczkami pustynnymi, obawy, czy Krakern nie okaże się bestią lądową, a wreszcie widmo pogoni za plecami wywarły na niego duży wpływ. I teraz spora ilość dobrego wina bez antykacowego befsztyka dała taki właśnie efekt: Rosselin śmiało wyartykułował to, o czym rozmyślał od dawna, a tylko nie miał jak zapytać. Irapio popatrzył na niego z uśmiechem. Przesunął dłonią po policzku, zmrużył oczy, przyglądając się pogodnikowi. Filippon i Annabell przestali nawet oddychać, żeby nie spłoszyć maga.
Ten uśmiechnął się po raz kolejny.
- Jestem stary, bardzo stary - wyznał wreszcie ku zaskoczeniu Rosselina. - Miałem czas się nauczyć.
- No tak, mógłbyś należeć do Rady, gdybyś chciał - uprzejmie podsunął pogodnik.
Jego słowa wzbudziły jednak nieoczekiwaną irytację Irapia. Gwałtownie odsunął od siebie talerz z jedzeniem, niemal przewracając wypełniony winem kielich.
- Teraz Rada jest słaba i nic niewarta - sarknął, a przez jego twarz przemknął dziwny wyraz ni to gniewu, ni to rozczarowania. - Za moich czasów magia była potężniejsza i ludzie nią się parający również. Taki Sykander nie zdałby egzaminów na pierwszym roku!
Być może wściekły na sekretarza Rady Magów Irapio nieco przesadzał. Jednak pewne fakty były oczywistością - Rosselin widział, jak wyglądało odbijanie Wolwina z rąk bandytów, którzy bezprawnie zajęli wyspę. No i Irapio jedyny zbliżył się do przejścia do Smoczego Miasta.
- A poza tym znalazłem pewną księgę - ciągnął, mylnie biorąc minę zamyślonego Rosselina za niedowierzanie.
Magiczne księgi nie były żadną nowością. Co i rusz jakiś marny mag, zamiast trenować pamięć i nie ujawniać zaklęć gawiedzi, zapisywał papier, bo pamięć mu szwankowała od nadmiaru wódki. Zwykle zresztą te zaklętniki, jak nazywano owe księgi, nie na wiele się zdawały, bo gdy czarodziej dochodził do wniosku, że ma kłopoty i musi się wspomagać ściągą, bez błędu potrafił złożyć już tylko trzy albo cztery najczęściej używane zaklęcia. Natomiast cała reszta nosiła piętno wina, piwa, wódki czy innych atrakcyjnych używek - i szczęście, jeżeli na źle zapamiętane i zapisane zaklęcie nadział się inny mag, a nie jakiś ciekawski, któremu zamarzyło się zostać niedzielnym czarnoksiężnikiem.
Jednak Irapio wyszedł z komnaty, a kiedy wrócił po chwili, Rosselin musiał w piorunującym - jak to na pogodnika przystało - tempie wycofać się ze swoich złośliwości, szczęśliwie wypowiadanych tylko w myślach.
Położone na stół tomiszcze niewiele miało wspólnego ze schludnymi książkami, które wychodziły z pałacowej kopiami. Był to plik zszytych kartek, wyrównanych do lewego brzegu, natomiast nierówno pofalowanych z prawej strony.
Jednak najbardziej zafrapowało Rosselina to, z czego księga została wykonana. Kartki w niczym nie przypominały papieru, raczej bardzo cienki metal, choć jak na żelazo za wiotki. Na wszystkich stronach znajdowały się zagadkowe znaki w niczym nieprzypominające alfabetu imperialnego.
- Szyfr? - spytał pogodnik, opuszkami palców ostrożnie muskając niezwykły zaklętnik.
Zadowolony Irapio potwierdził.
- Odczytałem co nieco. O, widzisz! - Dźgnął palcem w pierwszą stronę, która jedyna była zniszczona, urwana po skosie, jakby ktoś pilnie potrzebował kawałka papieru do zawinięcia nikorośli. - Z tytułu pozostało tylko słowo sługi. Podejrzewam, że chodzi o magiczne sługi, choć nie znalazłem o tym wzmianki w odczytanych fragmentach.
Pogodnik zastanawiał się, jak dać smokowi znać, żeby ukradł księgę. Nagle Irapio zamknął ją i bez słowa wyniósł z komnaty.
I wtedy do Rosselina dotarło, że uciekając z więzienia w Akademii, Irapio nie posiadał żadnej księgi. Skąd ją zatem wziął?
Gdy tylko mag wrócił, pogodnik natychmiast go o to zagadnął.
- Była od dawna schowana - zaśmiał się Irapio. - Wróciłem po nią, kiedy już mogłem.
Na tym jednak jego chęć dzielenia się swoimi odkryciami uległa wyczerpaniu. Zaczął wypytywać o nowiny z Fertu. Rosselin opowiedział zatem o mrówczanej zarazie i padnięciu magicznej blokady. Obserwował spod oka Irapia, ten jednak wydawał się obojętny na wieści z pałacu. Natomiast kiedy pogodnik płynnie przeszedł do opowieści o czarnej dziurze pośrodku oceanu, w oku Irapia zabłysła prawdziwa ciekawość naukowca.
- O! A jak głęboko sięga? - spytał.
Rosselin spojrzał na smoka. W końcu lepiej mieć relację naocznego świadka.
- Bardzo głęboko - rzekł Filippon, w kilku słowach wyjaśniając magowi, że przeleciał nad jej skrajem. - Kilka mil jak nic.
Irapio popadł w zadumę.
- Czy zrobiłem coś, co mogło wybić taką dziurę? - zastanawiał się głośno. - Chyba nie... - Na wpół przytomnym spojrzeniem powiódł po gościach.
- Zatem kto za to odpowiada? - spytał pogodnik.
- Może smoki - mruknął Irapio, przecierając twarz. - Chyba że to sam Aarafiel wtrąca się w nasze sprawy. A teraz dobranoc. - Niespodziewanie wstał i poszedł sobie, choć przecież na stole było jeszcze sporo jedzenia.
* * *
Był blady świt, kiedy Irapio mocno zastukał do drzwi ich komnaty, półgłosem prosząc Rosselina na korytarz. Pogodnik szybko narzucił szatę i wyszedł odprowadzany sennym spojrzeniem Annabell. Popatrzył pytająco na Irapia.
- Mamy gości. Użyli leja teleportacyjnego - wyjaśnił ten, trąc zaspane oczy. - Ci głupcy posłużyli się teleportacją!
Jego pełna niesmaku mina uprzytomniła Rosselinowi, że pogodnik nie jest jedynym, który ma poważne zastrzeżenia do tego zaklęcia. Fakt, większość zaklęć ma wady, tylko że nie zawsze ujawniają się one w tak dramatyczny sposób i w tak niezwykłych okolicznościach. Ot, chcesz ściągnąć burzę, a dostajesz śnieżycę. Zleceniodawca wyzywa cię od nieuków - a to czar jest do kitu, ty zaś miałeś pecha, bo mikrouszkodzenia magii ujawniły się właśnie teraz.
- Na Wolwinie? - spytał zaskoczony. Tego się nie spodziewał, skoro nawet smok uległ sile magicznych zapór.
Irapio zaprzeczył energicznym ruchem głowy.
- Na brzegu. Chciałem ci ich pokazać.
- To czekaj, wezmę lunetę. - Rosselin wrócił do pokoju po swój cenny przyrząd. Potem obaj magowie udali się do wieży, skąd można było przyjrzeć się gościom.
Przez lunetę mógł nawet obejrzeć twarze intruzów. I jedną z nich rozpoznał. Z Wilawiuszem podczas studiów w Akademii spędzili niejedną noc na hulankach i grze w rupikolo. Trudno było zapomnieć jego zakazaną gębę po tym, jak z tysiąc razy widziało się go ryczącego: No dawaj! Co, cykasz się? Nie masz już drugiej ostatniej koszuli?
Pogoń była jedyną nowiną, której do tej pory Rosselin nie wyjawił Irapiowi, zatrzymując ten argument na jakiś bardziej stosowny moment. Teraz ta chwila nadeszła, zatem ze wszelkimi szczegółami pogodnik dopowiedział magowi brakujący fragment historii.
Irapio słuchał tego zaskoczony.
Kiedy Rosselin wyjaśnił, jak pokonali Quadapira, mag z niedowierzaniem kręcił głową. Niczego jednak nie komentował głośno.
- Zatem to nas szukają, nie ciebie - zakończył swą opowieść pogodnik. Przez głowę przemknęła mu myśl, że taki materiał wystarczyłby na pasjonującą książeczkę sensacyjną, gdyby moda dworska znów się zmieniła i romanse przestały być popularne. - Popłynę, porozmawiam z nimi.
- Po co chcesz płynąć? Żeby cię złapali? - sceptycznie mruknął Irapio. - Użyjesz tej samej sztuczki co ja. Chodź! - I pociągnął Rosselina za sobą do zamkowych podziemi.
Znaleźli się w ciasnej izbie o niepokojąco regularnym kształcie sześcianu - miała jakieś sześć stóp w każdą stronę. Na podłodze wymalowana była siatka współrzędnych. I w środku cały czas było jasno, mimo że nie paliła się ani jedna świeca.
- Stań tutaj. - Irapio wskazał pogodnikowi środek pomieszczenia. - Teraz w lewo, jeszcze, w tył trochę... - kierował nim, aż uznał, że mag stoi we właściwym miejscu. - Zaklęcia ci nie wyjawię, ale wymówię je tak, żebyś to ty mógł rozmawiać z tymi na brzegu. Ale stój w jednym miejscu, bo czar sam się zdezaktywuje, pamiętaj.
Po chwili świetlisty wizerunek Rosselina pojawił się na brzegu tuż obok zaskoczonego Wilawiusza.
- Cześć i do widzenia - zaczął pogodnik, zwracając spojrzenie ku dawnemu koledze. - Jeżeli przybyliście po mnie, to lepiej od razu wracajcie, szkoda fatygi.
- Rosselin, nie wygłupiaj się! - zaczął Wilawiusz, starając się ukryć zdumienie. - Nie rób mi świństwa, bo mnie zdegradują. A jak wrócisz z nami, wszystko da się odkręcić. Quadapir nie był lubiany, bo to buc i cham, nie tobie pierwszemu zalazł za skórę.
Pogodnik wzruszył ramionami. Nie darmo zajmował się pracą naukową. Na stole w Zejfowym apartamencie wciąż leżała rozpoczęta i niedokończona praca o wpływie soli na magię. Albo raczej o utracie magii w kontakcie z tym minerałem. Wiedział zatem, dlaczego Wilawiusz jest taki słodki. Nie chciał opuszczać stałego lądu, bo na wodzie kurczątko z niego było bezbronne, nie mag.
Rosselin dobrze znał Wilawiusza. Wiedział, że póki łączyły ich wspólne przyjemności i interesy, tamten traktował pogodnika dobrze. Ale w gruncie rzeczy miał nadzwyczaj podły charakter. A jeśli wysłała go Rada Magów, i to ryzykując użycie leja teleportacyjnego, wierny będzie tylko im.
- Muszę się zastanowić - odparł Rosselin, żeby zyskać na czasie. - Wilawiuszu, po południu dam ci odpowiedź. Na razie siedź na brzegu i nie próbuj płynąć na wyspę.
- Ale... - zaczął mag, czerwieniejąc na twarzy. - Mam wrócić jak naj...
- Masz wrócić ze mną - brutalnie przerwał mu pogodnik. - Siedzisz na brzegu i łowisz ryby, a ja siedzę na wyspie i się zastanawiam.
Po czym, nie czekając na dalsze jęki, wyszedł z kwadratu.
Za jego plecami nastąpił maleńki błysk i komnata ściemniała.
Przydałoby się znać takie zaklęcie - z żalem pomyślał Rosselin. - Ciekawe, czy Rada też się porozumiewa w ten sposób? Chyba nie, no bo po co wysyłaliby mnie jako gońca do Orodisa...
W każdym razie był zadowolony, że zdołali się dostać na Wolwin, nim Wilawiusz stanął na brzegu. Rosselin miał dość potyczek z innymi magami. A już najbardziej nie lubił potyczek ze zdolniejszymi od siebie.
* * *
Jakkolwiek by spojrzeć, znaleźli się w fatalnej sytuacji. Z innego świata zagrażały im smoki, a na brzegu odległym o tysiąc kroków dybał na nich mag ze swoją świtą. W dodatku gdzieś na oceanie zarywało się dno, więc niewykluczone, że Wolwin wkrótce będzie wzgórkiem na piaszczystej równinie, a nie żadną wyspą.
Rosselin chodził po komnacie i wpadał w coraz bardziej ponury nastrój.
- Przestań chodzić, bo dziurę wydepczesz w podłodze i wpadniemy do piwnic - mruknęła wreszcie Annabell, patrząc na swego narzeczonego smętnym wzrokiem. - Nic nie wymyślisz, Rosselin. Są dwie drogi: albo się poddajemy i prosimy Dracenę o łagodny wymiar kary, albo próbujemy się przedostać ze smokiem do jego świata.
Pogodnik skinął głową.
- Do takiego właśnie wniosku cały czas dochodzę, kochana. Jeżeli wybierzemy to drugie i powrócimy, nasza wiedza o smoczym świecie na pewno ocali nam głowy, już ja o to zadbam - wyznał. - Ale zaniepokoiły mnie te bezcielesne smoki, Annabell. To znaczy, że one są lepsze od Irapia, rozumiesz?
- Bo smoki są lepsze - nieoczekiwanie od drzwi odezwał się Filippon. Właśnie wrócił z jakiejś przechadzki. Być może próbował ukraść zagadkową księgę maga, ale jeśli tak, to bez efektu, bo przyszedł z pustymi łapami. - Nie powinieneś w to wątpić.
Przeciągnął się hałaśliwie.
- Nawiasem mówiąc, prędziutko obiegłem najbliższe wioski - dodał. - I zniszczyłem wszystkie łodzie. Ten twój Wilawiusz nie dotrze na Wolwin, chyba że się nauczy chodzić po wodzie albo usypie groblę. W co jakoś wątpię.
Rosselin poklepał smoka po karku.
- Dobry pomysł - przyznał.
To dawało im trochę czasu, nawet jeżeli pogodnik odmówi zejścia na ląd.
* * *
Nie było jednak na co czekać. Irapio zaczął się przygotowywać do eksperymentu mającego przenieść cztery żywe obiekty do Smoczego Miasta. To zresztą dało Rosselinowi do myślenia. Najwyraźniej mag obawiał się, że w końcu z leja teleportacyjnego wyjdzie jakiś czarodziej, z którym nie upora się tak łatwo jak z Wilawiuszem - a ten wciąż czekał i wciąż miał nadzieję, że głupi Rosselin sam mu wejdzie do worka.
Wreszcie wszystko było gotowe i Irapio poprowadził ich do dużej komnaty w podziemiach zamku. Po drodze zakładał magiczne pieczęcie na kolejne wejścia. Wreszcie wszyscy stanęli w kole wysypanym czerwoną kredą, otoczonym kręgiem naczyń, w których znajdowały się jakieś tajemnicze, dziwnie pachnące substancje. Irapio zaczął wypowiadać kolejne słowa zaklęcia, a wtedy otoczył ich niesamowity jasnoczerwony dym. Ledwie widzieli własne twarze. Na wszelki wypadek Rosselin chwycił Annabell za rękę. Dziewczyna, dla której było to pierwsze takie przeżycie, mocno ścisnęła jego dłoń.
Nagle mgła zaczęła się zamieniać w ciemnopurpurową błonę, która otoczyła ich dookoła, odcinając od reszty komnaty.
Była niezwykła - jak skóra. Przecinały ją jednak grube żyłki. Pulsowała w powolnym rytmie niczym żywy twór, na przykład serce bijące w otwartej klatce piersiowej.
Nagle Irapio zaczął się wahać. Być może, spoglądając na tych troje, nabrał wątpliwości, czy eksperyment nie zostanie w nieoczekiwany sposób zakłócony przez kogoś z nich.
- Spoko, ja powstrzymam smoki w razie czego - uspokoił go Filippon, coraz bardziej podekscytowany, zwłaszcza wizją spotkania ze smoczycami. Nerwowo przedeptywał z łapy na łapę.
Irapio tylko prychnął z niezadowoleniem. Jego wątpliwości nie dotyczyły tak prozaicznych spraw.
- Chyba przed wypluciem moich kości - głos maga zabrzmiał dziwnie głucho, jakby mówił do metalowej rury.
Nagle ciemna membrana zaczęła jaśnieć w jednym miejscu, a równocześnie zapadać się - wyraźnie coś ją wsysało od drugiej strony.
Smok westchnął. Był to odgłos straszliwej tęsknoty.
I wtedy błona zaczęła falować raz w jedną stronę, raz w drugą, omal nie dotykając ich twarzy, jakby nie była pewna, który kierunek jest właściwy. Wtem zmieniła kierunek, pękła pośrodku i zaczęła uciekać, tworząc tunel, zupełnie jednak pozbawiony regularności, wciąż zmieniający kształt i szerokość.
Irapio natychmiast pojął, że traci kontrolę nad zdarzeniami. Zupełnie jakby magia psuła się w szalonym tempie.
- Przerywamy! - krzyknął, chcąc zakończyć eksperyment, zanim dojdzie do jakichś strasznych wydarzeń. I niemal połykając słowa, zaczął wyrzucać z siebie zaklęcie odwracające proces tworzenia przejścia do Smoczego Miasta.
Dziura tymczasem rozwierała się coraz bardziej, choć nie jak kiedyś, tylko cieniała w jednym miejscu i zapadała się niczym studnia.
I wtedy Filippon zrobił coś, czego absolutnie nie powinien był robić. A zarazem coś, czego należało się po nim spodziewać. I być może coś, po co został stworzony.
Smok skoczył prosto w dziurę, przebił ją i runął w głąb ciasnego czerwonego tunelu.
Rozległ się świst tak straszliwy, że Rosselin ogłuchł w jednej chwili. A zaraz potem pogodnik został wessany do dziury, podobnie jak Irapio i Annabell.
Za nimi runął w głąb smoczego świata cały Wolwin, w mgnieniu oka wyrwany z wody.
Stojący na brzegu i akurat omiatający wyspę gniewnym spojrzeniem Wilawiusz pomyślał, że to świat się kończy.
I w pewnym sensie miał rację.
Jeden Irapio zdołał zareagować, mimo że wirował w tunelu. Jakimś cudem złożył zaklęcie ochronne.
Albo raczej jego pierwszą połowę.
Tę gorszą.
Zaklęcie ochronne posiada pewne niezwykłe cechy. W istocie są to dwa zaklęcia. Pierwsze buduje barierę ochronną wokół maga rzucającego czar. Drugie rozszerza tę strefę ochronną i umacnia ją, wypełniając specyficzną substancją przestrzeń pomiędzy magiem i wewnętrzną linią obrony a wciąż rozszerzającą się strefą ochronną.
Do stworzenia owej substancji pośredniej nie zdążyło jednak dojść. Irapio utknął w suchym i ciasnym wewnętrznym kokonie niby poczwarka jedwabnika. Rosselin nigdy wcześniej czegoś takiego nie widział.
Ale przynajmniej miał okazję obejrzeć skutek nieudanego zaklęcia ochronnego. Może kiedyś napisze o tym małą rozprawkę naukową? Nie był to temat nadmiernie eksploatowany w księgach, z którymi Rosselin się dotąd zetknął.
Tymczasem błona powoli znikała, jak fala, która polizawszy plażę, wraca z powrotem do morza. Pogodnik dostrzegał coraz więcej szczegółów, nie tylko zatrważających, jak skamieniały Irapio, ale i miłych, w postaci Annabell tuż obok.
W końcu membrana znikła prawie zupełnie i Rosselin pojął, że Irapio dopiął celu. Znaleźli się w Smoczym Mieście.
A dokładniej, na jednej z cienkich zielonych gałęzi smoczego domu!
Rosselin już kiedyś widział to miejsce, kiedy Irapio niemal otworzył przejście pomiędzy oboma światami. Wtedy przez cienką błonę mogli zobaczyć, jak bardzo różni się od Fertu.
Teraz byli w samym centrum smoczego świata. Stali na długiej na jakieś sto kroków prostej gałęzi. Po prawej stronie stopniowo robiła się coraz cieńsza, po lewej Rosselin widział gruby, ciemny pień. Gałąź w regularnych odstępach pokrywały kostropate naroślą wyglądające jak szyszki wrośnięte w tkankę drzewa. Pogodnik pamiętał, że takie właśnie twory - żywe czy sztuczne - były domostwami smoków. W pniach na różnych wysokościach znajdowały się otwory domostw.
Wtem nad głową usłyszał szelesty i ochrypłe głosy gospodarzy. A po chwili nawet ich zobaczył.
Kilka stworzeń właśnie lądowało na gałęzi tuż obok, sycząc coraz głośniej.
Nagle Filippon, wyłaniając się spod znikającej błony, chrząknął i otworzył oczy.
Zrobił to w bardzo właściwej chwili. Jeden ze smoków już mierzył pazurami w Rosselina. Niewiele brakowało, by go dosięgnął. Filippon wyciągnął język i w ostatniej chwili energicznym szarpnięciem usunął pogodnika spod szponów atakującego pobratymca.
Niestety, w pośpiechu chwycił go nie dość mocno i mag zawisł pod gałęzią.
Miał piękny widok na Smocze Miasto. Gdyby był turystą, widok drzew mieszkalnych i polatujących wokół nich smoków przyprawiłby go o drżenie zachwyconego serca.
Teraz jednak dyndał niby solidna szynka u powały, a kilka smoków pikowało w dół, aby ponownie go zaatakować! Tymczasem bezpieczna ziemia znajdowała się z tysiąc kroków niżej, tak wysokie było drzewo! Rosselin kwiknął i zwymiotował ze strachu.
Nagle smoki niemal zatrzymały się w powietrzu, a Filippon z mozołem wciągnął maga na gałąź. Jej kora była szorstka, lekko pomarszczona i wczepiwszy się w nią paznokciami, pogodnik miał wrażenie, jakby dotykał grubego sukna.
Kiedy stanął na własnych nogach, odetchnął z ulgą, ale tkwiło w nim przekonanie, że ulga jest chwilowa, a śmierć niechybna. Nieczęsto wisi się nad taką przepaścią i nic.
Stali więc na gałęzi: przerażony Rosselin, zdrętwiała ze strachu Annabell, zamknięty w kokonie Irapio oraz oniemiały - chyba pierwszy raz w życiu - Filippon. Wokół nich kłębiło się coraz więcej latających smoków. Jednak nie przekraczały odległości kilku ludzkich kroków od przybyszów, jakby ktoś im tego zakazał.
- No to masz swoje Smocze Miasto - szepnął Rosselin zdrętwiałymi ze strachu wargami. W gardle zaschło mu tak, że głos wyciskał niby kaszankę z jelita. - I co teraz, Filipponie?
Smok wyraźnie stracił rezon. Daleki był od fanfaronady, jaką uprawiał w Fercie pośród ludzi. Teraz wodził dziwnym spojrzeniem po swoich pobratymcach, a końcówki jego skrzydeł drżały lekko.
Pogodnik pojął nagle, skąd ta nerwowość. Filippon pragnął akceptacji u swoich pobratymców, bo przecież był smokiem, na litość Draceny! Miał skrzydła, paszczę, wszystko jak one. No, może bał się latać, ale ludzie też boją się a to ciasnych pokoi, a to ciemności, a to pająków i nikt ich przez to nie odrzuca, prawda? A jaszczury potraktowały go jak intruza!
Wtem zza jednej z narośli, którymi pokryte były gałęzie, wyłonił się inny smok, nie tak oliwkowobrązowy, raczej wpadający w brąz nasycony czernią. Przez środek jego grzbietu biegł pas białego płótna czy skóry. Pozostałe jaszczury rozsunęły się z szacunkiem, robiąc mu miejsce. A ten wylądował niedaleko przybyszów i majestatycznie kroczył ku nim.
Rosselin w czasie tych kilku chwil - odkąd Irapio przeniósł ich do Smoczego Miasta - pojął, jak daleka od jego wyobrażeń była rzeczywistość. Zaplątał się w potężną aferę, która niewiele miała wspólnego z życiem pełnym pasjonujących przygód, a wiodącym do uzyskania drugiej, może i pierwszej kategorii magicznej.
Tymczasem ciemno ubarwiony smok zignorował ludzi. Minął Rosselina z Annabell i podszedł do Filippona.
- Nazwisko! - syknął. - Funkcja! Upoważnienia!
Filippon zaniemówił. Co za grubiaństwo!
- Bo wezwę służby! - warknął smok. Zrobił krok ku pogodnikowi i zmierzył go ciężkim spojrzeniem. - I kim są te stwory?
Zaglądanie prosto w oczy sześciołokciowemu jaszczurowi, którego skrzydła opadały po obu stronach gałęzi, nie jest czymś wartym polecenia osobom lękliwym. Co prawda niektórzy radzą ludziom bojącym się pająków zacisnąć zęby i pozwolić takiemu pospacerować po dłoni, aż strach minie. Niestety, Rosselin zrozumiał nagle, że zawsze cierpiał na utajoną smokofobię. A ponieważ bliskie kontakty z Filipponem jej nie uleczyły, to już nic mu nie pomoże.
Ale ku swemu zdziwieniu w zbliżającym się smoku nie wyczuwał nienawiści. Raczej był to chłód jak u pałacowych gwardzistów, profesjonalne podejście do rzeczywistości. Jeżeli jakiś obszarpaniec wyglądający na sypiającego od stulecia w rynsztoku wyciągnąłby dokument, że jest doradcą Joanny f‘Imperte, taki gwardzista gotów byłby go nawet pocałować w tyłek.
Filippon, do którego skierowane było pytanie, wreszcie odzyskał mowę.
- Przybywam od cesarzowej i chcę rozmawiać z władcą tego miasta! - burknął.
Wydawało się, że obcy smok stężał. Wyglądał teraz jak wypalona w piecu figurka z gliny, groźna nie tylko przez dobranie odpowiednich kolorów, ale także przez swoją, jak by to rzec, twardość. Widać było, że z coraz większym trudem powstrzymuje się przed żywiołowym okazaniem gniewu.
- Dokumenty albo wezwę straż! - powtórzył.
- Ta, jasne! - odparł Filippon. - Kto tu jest szefem? Będę rozmawiać tylko z nim!
Wyprowadzony z równowagi smok machnął łapą i...
I nic. Tuż przed otrzymaniem ciosu Filippon zniknął, jakby nigdy go tam nie było.
Strażnik ryknął z wściekłością, trzepnął skrzydłami o gałąź, niemal strącając przy tym pozostałych przybyszów. Irapio zakołysał się niebezpiecznie i pogodnik musiał go złapać za kamienną rękę, ryzykując, że zły czar przejdzie na niego. Jednak nie miał wyjścia - nikt poza magiem nie wiedział, jak otworzyć tunel. A Rosselin pragnął jednak powrócić do Fertu. O ile przed przejściem miał wątpliwości, po ataku smoków szybko się ich pozbył. W taki właśnie sposób człowiek odkrywa, jak bardzo przywiązany jest do ziemi przodków.
Zaczął się zastanawiać, gdzie jest jego smok. Na pewno gdzieś na tej gałęzi. Pogodnik wiedział, że o wszystko można Filippona posądzić, ale nie o chęć latania - zatem jaszczur nie zeskoczył, tylko zapewne cofnął się lub przemknął obok strażnika.
A ten ryczał coraz głośniej, już nie przejmując się niczym. Na jego rozkaz ze wszystkich stron spłynęły inne smoki z sieciami w łapach. Zupełnie jakby Rosselin mógł się rzucić głową w dół i im uciec.
Tymczasem skamieniały Irapio zawisł niemal na krawędzi gałęzi. Wystarczyłoby lekkie stuknięcie i kokon poleciałby w dół jak cegła. Pogodnik musiał go trzymać, mając jednocześnie poczucie, że marnuje swoją szansę, bo ów renegat napsuł im sporo krwi. Cóż, szedł na zgniły kompromis.
Ale jesteś mi winien przysługę, Irapio - pomyślał, na wypadek, gdyby ten mógł cokolwiek usłyszeć czy doświadczyć w inny sposób.
Nagle sieci opadły, przygniatając ich do gałęzi. Annabell szarpnęła się gwałtownie, jednego smoka ugryzła w prawe skrzydło, gdy poprawiał pęta tuż przy jej głowie - ale któryś chyba rozpylił w powietrzu jakąś truciznę, bo Rosselin nagle zobaczył, jak jego dziewczyna mdleje. A zaraz potem poczuł, jak on sam słabnie i świat odpływa hen daleko.
* * *
- No i przeholował - westchnął pogodnik.
Siedząca w tym samym pomieszczeniu Annabell ponuro przytaknęła.
Skamieniały Irapio również nie zaprzeczył. Jego kokon, jak się okazało, nikomu nie mógł zaszkodzić. Prawdopodobnie czar został odwrócony i bariera działała do wewnątrz.
Rosselin rozejrzał się po ich więzieniu. Miało kształt grubej łuski łagodnie zaokrąglonej z przodu i zakończonej ostro na obu tylnych końcach. Kiedy dotknął dłonią ściany, nie poczuł ani zimna, ani gorąca. Właśnie tak - temperatura ścian była jak temperatura ludzkiego ciała. Pomieszczenie też zresztą nie przypominało lochów w ludzkim świecie, było całkiem miłe, choć może nieco za suche.
Choć sucho w gardle mogło się pogodnikowi zrobić ze zdenerwowania. Nikt nigdy nie łapał go dotąd w sieć rybacką! I to skutecznie!
Wszystkie te pretensje mag snuł sobie jednakże na marginesie rozważań znacznie ważniejszego problemu: Gdzie jest Filippon? Gdzie jest ten przeklęty smok?!
Dlaczego nie ma go tutaj?!
I skąd, do jasnej cholery, te wszechobecne ptaszki?!
Była to plaga wielkości dłoni dorosłego człowieka. Skrzydlate cholery miały czarne upierzenie poza wąskim paskiem białych piór biegnących wzdłuż kręgosłupa. Do tego długi, ostry dziób i czerwone oczka, w których błyszczała złość. Fruwało ich po komnacie chyba ze sto, a wszystkie co i rusz dziobały Rosselina i Annabell. Były tak zajadłe, że parę połamało sobie dzioby, próbując też skamieniałego Irapia. Teraz dopiero pogodnik uświadomił sobie, że i wcześniej całe chmary tych ptaków krążyły pomiędzy drzewami, tylko w zaaferowaniu umknęło to jego uwadze.
Nagle jedna część ściany zniknęła, jakby nigdy jej tam nie było. Dwaj strażnicy, wyglądający jak oliwkowe jaszczurki w pomarańczowych kamizelkach, szurając ogonami, weszli do więziennej izby. Rozejrzeli się po jej wnętrzu. Zignorowali skamieniałego Irapia, natomiast dwoje pozostałych więźniów powiedli ciasnymi korytarzami wijącymi się jak tunele w kopcu termitów. Ściany miały jasnooliwkowy kolor, wyraźnie dominujący zresztą w całym smoczym świecie, a powietrze miało zapach piżma. Sklepieniami korytarzy biegły białe pręgi, od których emanowało światło, zupełnie jakby ktoś wsadził tysiące świec w długą szklaną rurę.
Wreszcie zatrzymali się przed metalowymi drzwiami noszącymi ślady silnych uderzeń. Wygięcia i wklęsłości odtwarzały historię pełną bólu i cierpienia, nie wiadomo tylko czyjego. Jeden ze strażników uchylił lewe skrzydło drzwi i gestem nakazał więźniom, aby tam weszli. W środku cuchnęło stęchlizną.
- Tacy jak wy nadają się tylko do kopalni żelaza albo wygarniania kup - warknął rozeźlony stary i wielki smok, unosząc pomarszczoną głowę. Najwidoczniej przerwali mu posiłek, bo z naczynia przypominającego spore wiadro unosiła się smakowicie pachnąca para.
Może zresztą ten zapach wcale nie był taki kuszący, ale po ładnych kilku godzinach bez jedzenia Rosselin i Annabell gotowi byli zadowolić się byle czym.
Kontrast pomiędzy wonią jedzenia a paskudnym odorem płynącym od ścian natychmiast wprawił pogodnika w zły nastrój.
- Jesteśmy tu w misji dyplomatycznej. Przysyła nas cesarzowa Joanna f’Imperte! - odparł sucho.
Pewnie by ciągnął te polityczno-dyplomatyczne wynurzenia dalej, niespodziewanie jednak smok machnął łapą i wiaderko poleciało w stronę Rosselina, omal nie urywając mu głowy. Zawartość naczynia rozchlapała się dookoła - dzięki czemu zarówno pogodnik, jak i jego dziewczyna mogli się przekonać, że choć zapach jadło miało przyjemny, to w konsystencji i smaku rozczarowywało nie mniej niż słynne pierogi z kaszą Yendarusa. Ale to już całkiem inna historia, choć warto nadmienić, że przypomniawszy sobie pierogowy skandal, Rosselin poczuł się jeszcze bardziej głodny.
- Do kopalni, jakem zarządca Trzeciej Gałęzi! - ryknął smok, potrząsając łbem. - Nie dość, że mutanty, to jeszcze się kłócą!
Teraz dopiero do pogodnika, wciąż opętanego wizją smakowitych pierogów, dotarło, że ten skrzydlaty kretyn ma ich oboje za zdefektowane smoki. Tak go to rozbawiło, że nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
Na zarządcę podziałało to jak uderzenie batem. Błyskawicznym ruchem sięgnął do pasa, wyciągając stamtąd jakiś krótki kij.
Jedno pstryknięcie pazura i wyskoczyła z niego błyskawica, uderzając Rosselina w pierś. Mag zaskowyczał z bólu i stracił przytomność.
Gdy ją odzyskał, znów leżał w swojej celi, zaś Annabell z płaczem gładziła go po policzkach, odmawiając modlitwę do miłosiernej Draceny oraz, na wszelki wypadek, do tego starego pierdoły Aarafiela.
- Co się stało? - Rosselin z trudem wydobył słowa ze spierzchniętych ust.
- Źle z nim rozmawiałeś - chlipnęła dziewczyna. - Trzeba było prosić. To straszny gbur, ale spróbuj go zrozumieć. Rządzi kiepskim odcinkiem, można się od kłopotów nabawić wrzodów żołądka, a na lepsze jedzenie też go nie stać.
Pogodnik usłyszał w tym echo rozmowy Annabell z tym smoczym padalcem. Westchnął, próbując się przekręcić na bok. Ból był jednak zbyt wielki. Musiał jeszcze poleżeć na plecach i pokontemplować sufit. Dzięki temu zauważył, że w małych wklęsłościach kryją się chyba gniazda tych przeklętych ptaszków, bo ciągle tam wlatywały i wylatywały.
- No to na czym stoimy?
Annabell wzruszyła ramionami.
- Na niczym. Leżymy i kwiczymy. Horg ma się zastanowić, co z nami zrobić.
Gdybym tylko miał tu swoja magię - z żalem westchnął Rosselin - już ja bym tego całego Horga nauczył, co to jest porządne traktowanie więźniów.
Nagle przyszedł mu do głowy stary Mingard, baron Kulawiec, u którego poznał Filippona. Skłoniło to pogodnika do smutnej konstatacji, że takie indywidua można znaleźć na każdym świecie.
* * *
Kiedy przestało go boleć, mógł wreszcie solidnie i nie tracąc oddechu, przekląć tego bydlaka. Próbował również dyskretnie złożyć czar, ale jak poprzednio nie poczuł w koniuszkach palców żadnego mrowienia - zatem magia tu nie działała i koniec.
Jednak przyniesiono im jedzenie, a później do celi wkroczył Horg, wnosząc ze sobą ten sam piwniczny zapach.
- Nie mnie decydować, do której kopalni was poślą - warknął od drzwi. - Zresztą co mi tam. Wynocha!
Przez sekundę Rosselin miał nadzieję, że może są wolni. Ale zaraz wkroczyli strażnicy.
Dobre i to. Zabrali ich na korytarz.
* * *
Siggian w porównaniu z Horgiem wydawał się nadzwyczaj normalnym smokiem. Kiedy przyprowadzono mu więźniów, nie burczał, nie warczał, ani nawet nie krzywił paszczy, pokazując kły wielkości którejś z wież ferteńskiego pałacu.
Był miły i grzeczny. Pewno dlatego, że słuchał muzyki, a jak wiadomo, muzyka łagodzi obyczaje. Dźwięki płynęły z klatki wypełnionej ptaszkami podobnymi do tych w izbie więziennej. One jednak śpiewały chórem. Melodia nie była może zbyt subtelna, ale tu ucho mogło zwieść pogodnika, bowiem nigdy nie miał muzycznego słuchu, a dla smoków mogła to być rozkosz porównywalna z arcydziełami Amadupusa Mozarrelusa, wielkiego ferteńskiego artysty. Kilka innych ptaszków kręciło się pod sufitem, daleko od Siggiana.
Ten przyjrzał się więźniom. Chrząknął, ale nic nie rzekł. Nadal słuchał muzyki.
Nagle machnął łapą i jeden z ptaszków, który zapewne za sprawą zmęczenia obniżył loty, z bolesnym skrzeknięciem zniknął w smoczej garści, a zaraz potem w paszczy. Siggian oblizał się i powiódł zadowolonym spojrzeniem po komnacie, jakby szukając następnego ptaszka, którego mógłby zjeść.
- Horg zreferował mi sprawę - zaczął. - Sugeruje, żeby was wysłać do kopalni. Ale ja nie mam pewności, co z wami zrobić. Zatem prześlę was wyżej.
Jak widać, muzyka i ciepły posiłek czynię cuda - pomyślał w zadumie Rosselin.
* * *
No więc zabrano ich dalej, a do przesyłki dołączono również milczący posąg Irapia. Kolistym tunelem, zapewne wiodącym dookoła drzewa, zeszli spory kawałek w dół.
Tam strażnicy wprowadzili ich do jakiejś komnaty i kazali czekać. Pogodnik wolał nie sprawdzać, czy ktoś jest za drzwiami, zatem grzecznie oparł się o ścianę i zamarł, czekając na rozwój sytuacji. Objął Annabell, która na przemian to klęła, to boleśnie wzdychała - i przypominał sobie zapach jej włosów oraz linię bioder, na wypadek gdyby skazano ich na śmierć, rozdzielono albo potraktowano w taki sposób, w jaki Siggian potraktował tamtego ptaszka.
Po kwadransie oczekiwania do komnaty wsunął się smok.
Nie był tak wielki jak tamte smoki strażnicy ani zarządca Trzeciej Gałęzi. Miał wielkość Filippona, no, może był węższy w barkach, za to dłuższy. Jednak w tym szarozielonym stworzeniu o żółtych, bystro spoglądających oczach było coś, co kazało Rosselinowi przybrać pokorną postawę. Annabell stanęła za nim i delikatnie ścisnęła narzeczonego za ramię.
Irapio nie zrobił nic, ale gdyby mógł, pewno by zwiał najdalej jak potrafił.
Smok popatrzył na nich z namysłem. Przedreptał z łapy na łapę.
- Jak się tu dostaliście?
Przez trzy uderzenia serca pogodnik próbował przygotować naprędce jakieś zgrabne kłamstwo. Wreszcie uznał, że nie ma wyjścia.
- Ten tam - wskazał milczącego jak kamień Irapia - przeniósł nas tutaj.
Jaszczur z namysłem spojrzał na kokon z magiem. Podszedł do kamiennej statuy, dotknął jej łapą, pazurem zadrapał powierzchnię.
- Nie opłaciło mu się - podsumował oględziny.
Rosselin zaczął się zastanawiać, co naprawdę widział smok. On sam tylko wiedział, że w środku jest Irapio. Smok musiał w to uwierzyć na słowo albo... No właśnie - albo przebić się wzrokiem przez barierę.
Tymczasem jaszczur wrócił spojrzeniem do swoich więźniów.
- Nie jesteście smokami jak ten, który nam uciekł - zauważył. - A zatem kim?
Annabell chciała coś odpowiedzieć, ale pogodnik w porę ścisnął ją boleśnie za ramię i dziewczyna wydała z siebie tylko ciche au.
- Ludźmi - wyjaśnił mag. - Z Fertu. Z innego świata.
Smok popatrzył na niego w zadumie. Może gdyby wiedział, co człowiek może zrobić człowiekowi, nie byłby tak spokojny. Jednak nazwa gatunku nie zrobiła na nim wrażenia. Zastanawiał się.
- Przekażę was wyżej - mruknął wreszcie. I ruszył do wyjścia.
Rosselin pomyślał, że ten świat powinien się tak właśnie nazywać: Przekażę was wyżej.
Filippon tymczasem wciąż był w szoku.
Polować na niego z siecią?! Ucapiony gałęzi jakieś sto kroków od miejsca, gdzie doszło do tych barbarzyńskich wydarzeń, patrzył, jak smoczy strażnicy w pomarańczowych kamizelach pętają w sieci jego towarzyszy oraz skamieniałego Irapia, po czym odlatują.
Wciąż był niewidzialny. Zauważał jednak istotną różnicę pomiędzy oboma światami: tam stan niewidzialności był błękitny, czasem jasnoniebieski, zaś tu jasnopurpurowy jak konfitury Hrymeny Faut z niedojrzałych wiśni. Konfitury! Smok wprost za nimi przepadał i czasem zaglądał na zaplecze sklepiku, żeby podjeść tego smakołyku wprost z półek. Był jednak uczciwy i w pustych słoikach zawsze zostawiał po imperiale, żeby Hrymena nie zniechęciła się do produkcji tej pyszności.
Nie mógł wiedzieć, że sklepikarka uznała to za niezbyt zręczne zaloty jakiegoś tajemniczego amanta. Może i dobrze, bo gdyby ona z kolei dowiedziała się o smoku, mogłaby zapaść na ciężką depresję i przestać karmić Fert swymi owocowymi rarytasami.
- O kurrrr...! - westchnął nagle Filippon. Przypomniał mu się sen, w którym widział Smocze Miasto w krwistej czerwieni. Zatem sen był proroczy!
Tymczasem jaszczury z wiszącą niby szynka zdobyczą ulatywały w dal. Filippon przedeptywał z łapy na łapę. Jak on nie lubił latać! Na Dracenę, co miał teraz zrobić?
Wreszcie rozpostarł skrzydła i runął w pościg za swoimi przyjaciółmi oraz Irapiem.
Runął jest stosownym określeniem ewolucji, którą wykonał. Rozpaczliwie wymachując skrzydłami, zamiast mniej więcej poziomo i na zachód, gdzie podążyli strażnicy, smok spadał niemal pionowo w dół. Skrzydła zaplątały mu się jedno o drugie, co w przyrodzie jest niemożliwe, ale nie dla Filippona. Ten, gdy chodziło o jakieś innowacje do teorii lotu na skrzydłach własnych, był gotów do wszystkiego.
Szczęściem mieszkalne drzewa miały gęste konary. Choć dziwne, bo odchodziły one od pnia równomierną opadającą spiralą, zupełnie jakby nie stworzyła ich natura, ale jakiś architekt uwielbiający regularności. Ale dzięki temu ktoś, kto spadał z drzewa, prędzej czy później musiał trafić na gałąź.
I Filippon trafił. To też jest dobre określenie. Wbił się w konar niby pocisk armatni. Przez chwilę leżał jak jakieś żałosne resztki smoka, tylko jego oczy łypały w przypadkowych kierunkach. Wreszcie lewe oko zsynchronizowało się z prawym lub odwrotnie i jaszczur zaczął się zastanawiać, gdzie właściwie jest.
Było to dziwne miejsce, wyglądające na czyjąś rezydencję, ogródek na świeżym powietrzu albo coś podobnego. Od góry nie miało sufitu - szczęściem, bo Filippon by go niechybnie zniszczył - za to dwie boczne ściany stały jak najbardziej. A w trzeciej widniał otwór prowadzący do wnętrza konaru. Smok spojrzał tam, gdzie powinna być czwarta ściana, ale zamiast niej zobaczył tylko mały pomost, z którego zapewne można było wygodnie ześlizgnąć się w powietrzną toń.
Pod jedną z bocznych ścian obok wygodnego stolika stało gigantyczne łoże. A na nim chrapał smok, wielki jak trzy bardzo najedzone Filippony.
Zobaczywszy go, nasz jaszczur podniósł nieco głowę. Niechybny instynkt kazał mu nie tylko wodzić oczyma, ale i zaprząc do roboty nos. Ten zaś od razu wywąchał talerz z jakimś mięsem stojący przed tym wielgachnym śpiącym smokiem.
Uderzenie musiało zbudzić odpoczywającą bestię, bo chrapnęła jeszcze raz i otworzyła lewe oko.
Filippon stał wprost na linii strzału. To znaczy na linii oka.
Na szczęście nadal utrzymywał niewidzialność. Tylko dlatego potwór, gdy otworzył także drugie oko, nadal go nie widział.
Jednak węch miał lepszy. Wciągnął nosem powietrze i ryknął gniewnie.
Jaszczur poczuł, że jeżą mu się wszystkie łuski na grzbiecie, stając niby kosy na sztorc. Odskoczył pod najbliższą ścianę.
Tymczasem bestia zerwała się z legowiska i stanęła na czterech łapach, niuchając niby gończy pies. Potem ruszyła prosto w stronę Filippona, zupełnie jakby go dostrzegła!
Ten pomyślał, że może lepiej było dać się spętać niby baleron, niż spotkać takiego pobratymca. Teraz musiał jednak uciekać, zamiast snuć filozoficzne refleksje.
Gdyby bestia widziała Filippona, złapałaby go w mgnieniu oka. Jednak krążyła po omacku, a nasz smok wciąż jej uciekał.
Nagle jego wzrok zatrzymał się na pełnym talerzu na stole. Jaszczur mimowolnie przełknął ślinę. Od rana nie miał nic w pysku! Zapach jedzenia całkowicie i nieodwołalnie opętał Filippona. Przyszedł mu do głowy chytry plan, który wcielał w życie, stopniowo naprowadzając gniewnego smoka na kładkę startową.
Ten też cały się zapamiętał w gonitwie, zupełnie jakby honor nie pozwalał mu wezwać strażników. Sapał i dyszał, jęzor wielki jak prześcieradło dyndał mu z pyska, ale wciąż parł w stronę tego dziwnego czegoś, co czuł, ale czego nie widział. Był jak sokół, któremu zawiązano oczy, ale pod dziobem czuje już zdobycz i stara się ją capnąć. Kłapał paszczą, łapami tupał, jakby chciał w konarze wybić dziury, a kolejne niecelne ataki kwitował coraz bardziej gniewnymi rykami.
Wreszcie przy kolejnym skoku jedną łapą trafił na kładkę startową, a drugą w pustkę, bo tak właśnie naprowadził go Filippon. Wielki smok przewalił się w dół z hałasem spadającego do wody mostu, rycząc jak wulkan pełen tryskającej lawy.
Korzystając z nieobecności gospodarza, jaszczur szybko poczęstował się jego jedzeniem. Był grzeczny i nie wylizał talerza do czysta, zadowalając się tylko sporą porcją mięsa. Wrzucił ją do paszczy, czujnie popatrując dokoła, czy bestia nie wraca na taras.
Nagle skrzywił się z niesmakiem.
- Pfuj! - mruknął. W smaku bowiem potrawa przypominała trociny dla niepoznaki nasycone zapachem zacnej wieprzowinki.
Tymczasem wściekły właściciel talerza z szumem lądował już w swoim domu, ryczał wściekle, wypatrując intruza, który przerwał mu słodki sen z udziałem jasnoskórej Wolajny.
Korzystając z zamieszania, Filippon pobiegł dalej po gałęzi.
* * *
Gdziekolwiek się udał, nawet ukryty w niewidzialności, szybko zostawał wykryty dzięki węchowi strażników czy innych smoków.
Właściwie jego zapach połączony z niewidzialnością jeszcze bardziej irytował napotkane jaszczury. Po krótkiej chwili namysłu Filippon zdecydował się więc ukazać światu. Powierzył duszę Dracenie, Krakernowi czy kto tam zechce ją sobie wziąć, ze skórnej fałdy stworzył imitację kamizelki, jaką nosili strażnicy, po czym wlazł do środka drzewa prosto w szeroki tunel. Wionęło stamtąd nie tylko ciepłem i wilgocią, ale także jedzeniem.
I sam sobie ściągnął na łeb kłopoty. No bo czyż nie mógł to polecieć za Rosselinem? Koniecznie musiał najpierw poszukać czegoś do żarcia, wmawiając sobie, że jak się nażre, przybędzie mu sił i motywacji do machania skrzydłami? Przecież wiedział, że choćby zjadł sto baranów i wypił ćwierć rzeki, to i tak ma lęk wysokości, wstręt do latania i bez solidnego kopa w zadek nigdzie się nie ruszy.
Ledwie wlazł do środka, mijające go smoki zaczęły spoglądać na niego podejrzliwie. Jedne szczerzyły kły, inne - w takich samych ubiorach jak obecnie Filippon - zastanawiały się pewno, co tu robi ten nowy smok, czy jest dla nich konkurencją, donosicielem, czy może kontrolerem.
Wreszcie jaszczur doczekał się kłopotów, których sam szukał. Tunele we wnętrzu drzewa biegły poziomo, wzdłuż gałęzi. Kiedy jednak doszedł do pnia, trafił na wielką pustą przestrzeń, pionowy tunel wiodący w dół. A właściwie cały szereg takich tuneli obwiedzionych prętami dającymi światło, różnej szerokości, okrągłych lub kwadratowych, lecz w żadnym nie było nic choćby przypominającego drabinę albo schody. Do niektórych jam smoki wlatywały, z innych wylatywały, a niektóre zdawały się zamknięte dla smoków, za to błyszczały tam jakieś żelazne machiny, czasem znikając z szumem.
Filippon patrzył na to z przerażeniem. Tłoczyło się tu co najmniej kilka setek jego pobratymców, warcząc na siebie, sycząc, pokazując kły i ogólnie stwarzając atmosferę rywalizacji, choć ani jeden z nich nie ruszył do bójki.
- Biegiem do tunelu siedemnastego! - huknął mu nagle nad głową jakiś głos. Obejrzawszy się, jaszczur zobaczył dwa razy większego od siebie smoka w czarnej kamizelce. - Winda się urwała, kabina zaklinowana na poziomie czwartym!
Skąd Filippon mógł wiedzieć, gdzie jest tunel siedemnasty? Ale razem z nim zostało złapanych kilka innych smoków i wszystkie pod wodzą tego w czarnej kamizeli pomknęły w dół, mamrocząc różne przekleństwa.
Na naszego jaszczura patrzyły jak na odmieńca. Wreszcie jeden z nich spytał:
- A ty skąd jesteś? Bo nie kojarzę cię z naszego odcinka...
Wiedziałem - westchnął w duchu Filippon. - Było się nie podszywać, psiamać!
- W delegacji jestem - mruknął. - Z innego drzewa.
Tamten szeroko otworzył pysk, jakby nigdy nie słyszał słowa delegacja. Na szczęście dolecieli do właściwego tunelu i tu niewygodna rozmowa wreszcie się skończyła. Wtedy Filippon zrozumiał, że winda to ta wielka żelazna skrzynia na sznurku, który pękł. Metalowe pudełko wyrżnęło w ścianę, żłobiąc grubą rysę, którą teraz ściekała woda albo jakiś inny płyn, przekręciło się na bok i wbiło ostrymi końcami w ściany tunelu.
- Trzeba ją podciągnąć! Wszyscy razem! - komenderował jaszczur w czarnej kamizeli, samemu jednak nawet nie dotykając windy.
Filippon w porę zrozumiał, że należy się zbliżyć do skrzyni, mocno ją chwycić, jakby się chciało dźwignąć ją samemu, po czym niespodziewanie zniknąć i przez szpary w szybie uciec na kondygnację niżej. I tam grzecznie znów stać się zwykłym widzialnym smokiem...
* * *
Tunele to nie było coś, co Filippon lubił. Wolał otwarte przestrzenie.
Teraz jednak nie miał wyjścia. Musiał odszukać Rosselina i Annabell. Irapio niech sobie tkwi w tym kamieniu, mało obchodził smoka po tym, jak magiczna sieć pocięła mu pysk.
Szybko wrócił do swojej naturalnej postaci. Mijające go smoki obrzucał takim spojrzeniem, szczerząc nieprzyjaźnie kły, że nikt nie odważył się go zaczepić czy zagadnąć, pytając choćby o drogę. A Filippon zmierzał w stronę wyjścia z drzewa. Postanowił zejść na dół po zewnętrznej powierzchni, czepiając się jej jak jaszczurka. Fakt, to wstyd, ale cóż zrobić, skoro nadal nie dojrzał do latania?!
Zanim jednak poszuka Rosselina, musi coś zjeść. Choć jego myśli coraz bardziej natarczywie krążyły wokół pożywienia, w żadnym z mijanych pomieszczeń nie znalazł nic na ząb.
I wtedy nagle poraził go grom z jasnego nieba.
Smoczyca nadchodząca z naprzeciwka była jego siostrą! Przyglądając się jej, dostrzegał ten sam wykrój oczu, ten sam wzór łusek, a nawet identyczną grację, z jaką stąpała po twardej podłodze.
Serce Filippona zabiło mocniej. Odnalazł wreszcie rodzinę!
W jednej chwili podjął męską decyzję.
- Jestem Filippon, a ty? - zaczął, kiedy go mijała. - Jestem twoim bratem, wiesz?
Zdezorientowana smoczyca otworzyła paszczę, żeby coś powiedzieć, ale naszego jaszczura nie dobiegły żadne dźwięki. Dostrzegł tylko, że nerwowo mrugnęła powiekami.
- Zaprowadzisz mnie do domu? - spytał miękko.
Nagle gdzieś z boku poleciała struga żaru, niemal zwęglając Filipponowi uszy. Odskoczył - to z głębi korytarza frunęła ku nim jeszcze jedna smoczyca, i to o wiele większa, zapewne matka małej. A skoro jej, to i jego matka...
- Precz! - wysyczała, znów zionąc ogniem.
Filippon patrzył na nią z boleścią, nie przejmując się gniewnymi sykami innych smoków, które zostały zmuszone do oglądania tej rodzinnej awantury.
- Jestem jej bratem...
- Ona nie ma żadnego brata! - warknęła stara. W jej ciemnych, piwnych oczach rósł gniew. - Precz, bo wezwę straże!
Takie powitanie każdego by zabolało. Filippon jęknął. Jak miał wyjaśnić, kim jest? Jak miał to udowodnić?
Ale dalsza dyskusja nie miała sensu. Większa smoczyca, spoglądając na niego z wściekłością, już szykowała się do kolejnego plunięcia ogniem.
Odsunął się więc na bok - i patrzył, jak obie odchodzą.
To przypadkowe spotkanie napełniło go bólem. Nie miał pojęcia, skąd wie, że to jego rodzina, ale dałby się za to posiekać...
Wreszcie pojął, co powinien zrobić. Uczynił się niewidzialnym i podążył tropem tamtych dwóch smoczyc.
Stara co chwila oglądała się niespokojnie. Nie dostrzegłszy jednak Filippona, a jedynie inne, zwyczajne smoki, dotarła do swojej komnaty. Rozejrzała się raz jeszcze i położyła pazur na czerwonej płytce wyglądającej jak oko tkwiące w oliwkowej ścianie. Drzwi od razu się otworzyły.
Gdy smoczyce weszły, Filippon przeciekł za nimi przez szczelinę.
Z ciekawością rozejrzał się po izbie. Nigdy dotąd nie widział domu innego smoka, tylko ludzkie. Jednak ku jego zdziwieniu wnętrze różniło się jedynie kształtami. Wielkie łoże nieco przypominało gniazdo, było podłużne, jajowate, z brzegami zawiniętymi ku górze. Stolik podobnie. Tylko brakowało okna, przez co izba przypominała wnętrze przytulnej nory, nie zaś apartament Zejfy.
Stara smoczyca wyjęła z jakiegoś miejsca w ścianie dwie kostki pachnące mięsem - takie same jak ta, którą wcześniej Filippon porwał smokowi wypoczywającemu na tarasie na gałęzi. Mimo to jaszczurowi pociekła ślina. Był głodny i skusiłby się nawet na takie niesmaczne jedzenie.
Poczekam - pomyślał. - Może w nocy będzie bardziej przygotowana do rozmowy?
Wilgotnymi ze wzruszenia oczyma obserwował krzątaninę obu smoczyc.
Nagle drzwi z hałasem znów się otworzyły. Do środka wkroczył wielki samiec, zielonooliwkowy, z szarą pręgą na grzbiecie. Smoczyca opowiedziała przybyszowi o zajściu w korytarzu.
- Swoig, może to zaginiony syn twojej krewnej z jaja? - zakończyła.
Wielki smok pokręcił masywnym łbem, wygodniej układając się na skraju gniazda.
- Wszyscy zaginęli na wojnie pod Unni, przecież wiesz. Gdy Chauplin rzucił ogień, nikt tam nie ocalał. A w dodatku mówisz, że pachnie obco, no to jakim cudem miałby pochodzić z naszego gniazda?
Pomruczał chwilę i rzekł:
- Jak ci się będzie narzucać, opowiedz wszystko zarządcy gałęzi. Ostatnio pojawia się coraz więcej chorych. Mówię ci, smokowi przypisana jest otwarta przestrzeń, a nie mechanizmy, z których ciekną smary i wypadają kawałeczki żelaza, które potem wdychamy...
* * *
Rankiem stary samiec podążył ku swoim sprawom, a nasz jaszczur za nim. Postanowił go bowiem przekonać, że nie kłamie. W ostateczności podda się jakiemuś testowi - ktoś przecież musi go pamiętać albo znać jakiś sposób, aby stwierdzić tożsamość Filippona.
Chciał porozmawiać z nim jak facet z facetem.
Ale kiedy stary zobaczył go w pustej komnacie obok siebie, tylko zaryczał gniewnie.
- Porozmawiajmy - pospiesznie zaczął Filippon. - Naprawdę jestem z waszego gniazda, naprawdę, uwierz mi!
Wściekły smok wciągnął nosem powietrze. Przez chwilkę krótką jak noga mrówki wydawało się, że posłucha naszego jaszczura. Ale zaraz potem jego pysk ponownie wykrzywił się w gniewnej minie.
- Pachniesz obco! - warknął. - Obco i strasznie! Jak chory smok!
- Ale jestem z rodziny - błagalnie zapewnił Filippon.
Stary samiec gniewnie rzucił łbem jak jaszczurki z pustyni Niub, zwane dalaie, zażarcie walczące pomiędzy sobą. Tyle że na pustyni naprawdę nie ma nic lepszego do roboty, ale tutaj?...
- Skoro pachniesz obco, nie możesz być krewnym. Precz! - ryknął na cały głos smok, trzęsąc ścianami. - Nie wiem, jak wszedłeś, ale wychodź natychmiast! - I ruszył na Filippona.
Ten stał nieruchomo.
Wreszcie stary samiec uderzył utrapionego intruza raz i drugi.
Ten jednak - po raz pierwszy w życiu - nie umiał podnieść łapy na kogoś, kto go zaatakował. Swoig był przecież odzyskaną rodziną! Więc Filippon stał spokojnie, mimo że pazury starego były twarde i ostre.
- Precz! - warknął wreszcie smok, odpychając Filippona na bok. Trącił go łapą. - Następnym razem zabiję! - Jednym ruchem otworzył drzwi i wypchnął zgnębionego jaszczura na zewnątrz.
Ten, jęcząc z bólu, powlókł się korytarzem przed siebie.
Ukryty w pustym pomieszczeniu w jednym z bocznych tuneli, szybko wyleczył rany ciała. Jednak ran duszy nie dało się wyleczyć równie łatwo. Został odrzucony!
Pożałował, że w ogóle tu przybył. Kiedy odnajdzie Rosselina i jego dziewczynę, postanowił wracać do Fertu.
Później to uczucie minęło, powróciła nadzieja, że wszystko się jakoś ułoży. Ale wielka to ona nie była.
* * *
Postanowił nie przeciągać sprawy i skupić się na odszukaniu Rosselina. Niestety, nigdzie nie czuł jego zapachu. Ani też Annabell.
Wiedział już jednak, jak drzewo wygląda od środka, zatem wybrał możliwie nisko położoną gałąź i wydostał się na zewnątrz. Później powoli spuszczał się w dół, na poziom gruntu.
O ile można to było nazwać gruntem. Napotkał bowiem miękki, lekko świecący mech, który ściśle okrywał podstawy drzew mieszkalnych. Tylko gdzieniegdzie widać było gołą ziemię, cienkie kreski szerokie na krok czy dwa, rozbiegające się we wszystkich kierunkach, jakby wyjeździły je małe wózki albo ktoś wydeptał.
Filippon na chybił trafił wybrał jedno z drzew i ruszył w jego stronę. Nie wiedział, ile tych domów przyjdzie mu sprawdzić, zanim trafi na ślad swoich przyjaciół. Nic innego mu jednak nie pozostało.
Odwiedził kilka, za każdym razem nie trafiając na żaden ślad Rosselina i reszty. Także z jedzeniem miał problemy.
Wreszcie - z powodu lenistwa oraz narastającego głodu - wykombinował sobie, jak może latać z drzewa na drzewo. No bo w końcu był myślącym smokiem, prawda? Machanie skrzydłami nijak mu nie wychodziło, ale mógł przecież szybować z wyższej gałęzi na niższą sąsiedniego drzewa. Trzeba będzie trochę pomanewrować w powietrzu - co ani trochę Filippona nie zachwycało - ale lepsze to, niż za każdym razem schodzić na ziemię.
Początkowo wszystko szło dobrze, ale wreszcie, skupiony na utrzymaniu rozłożonych skrzydeł, nie zauważył grupy lecących smoków i wpadł prosto na nich.
Przemieszczały się w porządnym szyku, a widać Filippon miał już to do siebie, że jeśli na którymkolwiek z możliwych światów coś jest zbyt uporządkowane, on natychmiast musiał wprowadzić w ów ład swoje poprawki. To znaczy totalny chaos.
Wtem nasz jaszczur usłyszał z tyłu ostry świst i coś go okropnie zabolało w boku. Kiedy się odwrócił, odsłaniając paszczę pełną zębów, podleciała do niego stara, wielka samica. W łapie trzymała metalową pałkę z jarzącą się czerwono końcówką.
- Do szeregu, kochany. Nie wolno odstawać - powiedziała ostro. A po chwili dodała z zafrasowaniem w głosie: - Czy ty na pewno jesteś z mojej grupy?
Ale że tymczasem inne smoki zaczęły wyłamywać się z szyku, nie czekała na odpowiedź. Pałka błysnęła i kolejny jaszczur dostał małym piorunem. Filippon chciał to wykorzystać i czmychnąć, jednak znów mu się oberwało.
Posłusznie dołączył więc do grupy. Energicznie machał skrzydłami, cały czas powtarzając sobie, że umie latać. Nie umiał, ale patrząc na skrzydła innych, leciało się jakoś lepiej.
Udało mu się uciec dopiero przy drzewie, do którego wchodzili. Smoczyca była jedna, a małych smoków, to przepychających się, to pochlipujących, dużo. Filippon wyczekał na stosowny moment i dopiero wtedy zniknął sobie na drzewie, przybierając kolor ściany. Zaaferowana opiekunka nie odkryła podstępu, zresztą jeśli nawet policzyła głowy, to przecież wszystko jej się zgodziło.
Za to Filippon odkrył, że ptaszki są jadalne! Jak mógł nie wpaść na to wcześniej?!
Były paskudne w smaku, ale co tam. Żarcie to żarcie. Szybko wyczyścił korytarz z przekąsek.
I wtedy nakryła go mała smoczyca, bo zajęty posiłkiem zapomniał o utrzymaniu niewidzialności.
- Ja jestem Nemestra - powiedziała grzecznie, podchodząc. Była rozmiarów Filippona, ale miała delikatniejszą skórę, zaś na jej pysku malował się życzliwy uśmiech. - A ty?
- A ja jestem głodny - desperacko wyznał Filippon. No bo co miał powiedzieć, skoro widziała, jak ugania się za głupim ptactwem?
Na obliczu smoczycy pojawiło się niedowierzanie.
- Jak można być głodnym? Nie dostałeś drugiego śniadania?
Filippon tylko westchnął z rozmarzeniem. W pałacu to były posiłki... Drugie śniadanie, trzeci obiad, a jeżeli już nic nie pozostało na stole, zawsze można było wykraść kucharkom wiaderko zlewek...
- Nie dali - poskarżył się.
Być może gdyby Filippon nie wyznał tak wprost, jaka jest jego najpilniejsza potrzeba, Nemestra zareagowałaby inaczej. Ale głodny smok... No nie, jej serce młodego naukowca nie mogło tego znieść. Bo w przyszłości zamierzała zostać naukowcem dbającym o zwierzęta hodowlane. Ale już teraz wiedziała, że jeśli nie zaspokoi się ich podstawowych potrzeb, będą się gorzej rozmnażać, dadzą mniej mięsa i innych produktów.
Nie żeby miało to jakikolwiek związek z Filipponem. Trudno o gorszy przykład zwierzęcia hodowlanego. Ale na szczęście smoczyca o tym nie wiedziała, za to była na tym etapie, kiedy wszędzie szuka się analogii i dzięki temu świat wydaje się do ogarnięcia rozumem.
- No dobra - oznajmiła zdecydowanie. - Wiem, gdzie można znaleźć coś znacznie lepszego niż skarinki.
Filippon spojrzał na nią z wdzięcznością, jednocześnie zapisując sobie w głowie nazwę tych ptaszków.
Nemestra powiodła go korytarzami w głąb drzewa. Potem wystukała jakiś kod na dziwnych owalnych drzwiach i weszła do środka.
- Masz - powiedziała, kiedy stamtąd wyszła, rozglądając się nerwowo. W łapie trzymała dużą kanapkę.
A widząc, jak ta w okamgnieniu zniknęła w paszczy Filippona, od razu ruszyła po resztę jadła na stole.
Cóż, dzisiaj jej koleżanka będzie musiała obejść się smakiem, chyba że mama przygotuje jej nowy zestaw do szkoły.
* * *
Strażnicy już się nauczyli, że tę dziwną parę należy transportować delikatnie, w sieci. I że wbrew pozorom bardziej niż na większego osobnika należy uważać na samicę, która potrafiła brzydko krzyczeć. I w razie potrzeby jeszcze bardziej paskudnie ugryźć. A weź się tu szarp z samicą...
Zrezygnowany Rosselin próbował zgadnąć, czy kolejny smok, do którego ich prowadzili, także przekaże ich wyżej.
Wreszcie znaleźli się u celu wędrówki.
Wielki jaszczur o łuskach spękanych ze starości spoczywał na legowisku, przed sobą mając tylko płaski stolik. Wbrew temu, czego należało się spodziewać po urzędniku, nie leżały tam żadne papiery, ani nawet pieczęć w kształcie łapy z pazurami.
O nie, Udłaj Chlo był ponad zwykłe urzędnicze obowiązki. Bycie zarządcą Pierwszego Sektora Miasta wiązało się z ogromem prac do wykonania - i te zlecił podwładnym. Dawało również moc przywilejów - a te stary smok skrupulatnie wykorzystywał.
Jednym z nich był dostęp do pałacowych warsztatów mechanicznych oraz możliwość składania prywatnych zamówień.
Los nie mógł zrobić mu lepszego prezentu, bo Udłaj miał pewną słabość - od dzieciństwa zbierał małe smoki, szczególnie samczyki.
Teraz jeden z nich, w całości wykonany z metalu i prawdziwej skóry, dziarsko wędrował po stole. Kiedy dochodził do krawędzi, chwacko zadzierał ogon i zmieniał kierunek marszu. Raz na jakiś czas z jego paszczy wydobywał się ryk.
Na widok więźniów Udłaj tylko leniwie machnął ogonem.
- Czyja naprawdę muszę ich widzieć? - spytał swego doradcy, który trwał w pozie pełnej służalczości obok stolika. - Nie możesz tego sam załatwić? - w jego głosie pojawiła się nuta pretensji. Dni jego asystenta spędzone na wygodnej posadzie zapewne dobiegały końca.
Pewno dlatego młody smok odparł:
- To specjalni więźniowie, Udłaju. Nie możemy tego zlekceważyć.
Poirytowany urzędnik strącił mechaniczną zabawkę ze stołu i znużonym spojrzeniem obrzucił ludzi.
- No i po co tu przyleźliście? - warknął.
Ale widać było, że nie oczekuje odpowiedzi. Spojrzał na swego asystenta. Ten przybliżył się z raportem i cicho czytał go swemu panu, co ciekawsze fragmenty wskazując pazurem.
- Hm - wymruczał wreszcie stary smok. - I ja mam zadecydować, tak? Horg sugeruje posłać ich do kopalni żelaza, Siggian zarządziłby kwarantannę...
- Wolai zauważył w swoim piśmie, że więźniowie umrą pierwszego dnia - cicho wymruczał asystent.
Tymczasem zarządca, od którego zależał ich dalszy los, leniwie poruszał ogonem.
- Podnieś!
Wreszcie podjął jakąś decyzję. Jego asystent posłusznie skoczył po zabawkę i postawił ją na blacie. Zaczęła znów chodzić, ryknęła, znów cofnęła się na środek stołu.
- No to decyduję, a ty uważaj - rzekł po chwili Udłaj Chlo. - Poślę ich wyżej.
Rosselin zaklął w myślach. Młody smok z aprobatą skinął głową.
- Pójdziesz razem z nimi - dodał Chlo.
* * *
Nemestra, jak każdy młody naukowiec, wszystko wiedziała najlepiej. I postawiłaby wszystko na to, że ten smok ją okłamuje.
- No to z której grupy jesteś? - dociskała Filippona do muru. W przenośni i dosłownie. Ukryci w schowku na materiały czyszczące ledwie się tam mieścili. A równocześnie pytania Nemestry coraz bardziej osaczały biednego smoka.
Który nie wiedział, co odpowiedzieć. Bo nawet kłamać trzeba umieć. Do tego zaś potrzebna jest odrobina wiedzy. Tymczasem Filippon nawet nie wiedział, jak się te grupy nazywają.
- No chyba nie z Czerwonej? - spytała Nemestra, spoglądając bystro na Filippona.
Niechętnie skinął głową.
- Jak to nie? Przecież, że z Czerwonej - mruknął niepewnie.
I tak wpadł w sidła zastawione przez młodego naukowca.
- Ha! Wiedziałam, że kłamiesz! - Bez wielkiego gniewu, raczej z rozbawieniem spojrzała mu prosto w oczy. - To ja jestem z Czerwonej i nigdy cię tam nie widziałam. Prawdę mi mów, bo sobie pójdę.
Cóż było robić! Po tym, czego doświadczył, Filippon zdążył już pojąć, że skoro trafił się smok - ba, co tam smok!, miła, młoda i ładna smoczyca! - nie ma innego wyjścia, jak opowiedzieć jej prawdę. A przynajmniej część.
- To będzie długa opowieść - mruknął, patrząc na Nemestrę.
Skinęła głową.
- Lubię takie. - W jej oczach pojawił się błysk ciekawości, a na pysku zadowolenie.
Nie ma to jak metoda naukowa - pomyślała. - Prędzej czy później odsłoni prawdę. Filippon westchnął ciężko.
- Narodziłem się z jaja... - zaczął. - Skorupka była spękana, a kiedy wystawiłem łeb na świat...
Nemestra niegłośno, ale wyraźnie westchnęła. To wystarczyło jaszczurowi. Sygnał był aż nadto czytelny.
- I wtedy się okazało, że nie ma żadnych smoków. Że jestem sam...
Zaskoczona Nemestra szeroko otworzyła oczy. I przez następne pół dnia w milczeniu słuchała, jak Filippon, lekko tylko omijając pewne sekrety - jak zmiennokształtność czy stany niewidzialności - opowiada o Imperium, poznaniu Rosselina, Fercie, próbach dostania się do swojego świata, Irapiu, a wreszcie o przeskoczeniu do Smoczego Miasta.
Kiedy skończył, Nemestra dłuższą chwilę siedziała jeszcze w milczeniu, rozważając to, co usłyszała.
- A gdzie są ci twoi przyjaciele? - spytała wreszcie. - Bo może da się im pomóc.
- Żebym to ja wiedział... - mruknął Filippon. - Właśnie dlatego ich szukam, nie?
Nagle dziwnie spojrzał na Nemestrę.
- A czy w twojej rodzinie... - zaczął. - Czy nikt...?
Smoczyca położyła łapę na jego łapie.
- W mojej rodzinie rodowody są udokumentowane do dwudziestu pokoleń wstecz, a rodzinne gniazdo nigdy nie przeżyło żadnego ataku, Filipponie - odparła miękko. - Nikt nie zaginął. Zatem chciałabym, ale nie jesteśmy żadnymi krewnymi.
Jaszczur spuścił głowę.
- Choć czy ja wiem, czybym chciała być twoją siostrą - mruknęła naraz Nemestra zupełnie nienaukowym, za to bardzo ciepłym tonem. - Przecież wtedy nie moglibyśmy robić tego, co zaraz zrobimy. - I uśmiechnęła się z lekką nieśmiałością.
Filippon spojrzał na nią zaskoczony.
Wkrótce jednak przyznał jej rację. W tych sprawach lepiej nie być krewnym.
Tym razem wyżej oznaczało naprawdę wysoko, nie tylko koronę jednego z najwyższych drzew. Oznaczało doradcę samego władcy Smoczego Miasta.
Ten zaś uznał, że najlepiej, aby wszystkie decyzje podjął sam władca.
No chyba żeby ponad Diollipem stał ktoś jeszcze, ale doradcy nic o tym nie było wiadomo.
* * *
- Nie mogę tego zrobić! - wrzasnął dotknięty do żywego Filippon. - Nemestra, czyś ty całkiem rozum postradała?!
Smoczyca tylko się uśmiechnęła. Omiotła gospodarskim spojrzeniem izbę, do której zaprowadziła smoka. Żałowała, że nie może go wziąć do siebie, ale ich prywatne drzewo było tak strzeżone, że nie mając legalnych dokumentów, Filippon nigdy by się tam nie dostał. Zamontowane mechanizmy mogły go odkryć, nawet gdyby się bardzo starał pozostać niewidocznym. No i Nemestra nie mogła liczyć na to, że służba ukryje przed rodzicami ewentualne schadzki.
- A ty wiesz, kim jest mój tatuś? - spytała słodko. - Nie wiesz. To ci powiem.
Mało kto widział Filippona tak szeroko otwierającego oczy ze zdumienia. Były rozwarte niemal jak okna w pałacowych komnatach. Szczęka opadła smokowi do ziemi, język wytoczył się na zewnątrz i poturlał pod szafkę.
- No właśnie - zakończyła Nemestra. - I dlatego teraz sam, z własnej woli, oddasz się strażnikom, zaznaczając, że rozmawiałeś z czcigodnym Urayanem Do i oczekujesz widzenia z samym cesarzem Diollipem.
Filippon nadal słuchał tego w milczeniu i z szeroko otwartą paszczą. Jakaś zabłąkana skarinka wzięła jego pysk za dziuplę i schowała się do środka, wydziobując resztki kanapek spomiędzy kłów smoka. Znosił to cierpliwie, wreszcie jednak przełknął ślinę razem z ptakiem.
- A jeżeli to się nie uda? - jęknął. Jakoś nie miał zaufania do takich pomysłów. Lepiej było działać czarem czy ogniem, niż liczyć na zrozumienie.
- Uda się - stanowczo zaprzeczyła Nemestra. - Na widzenie sobie poczekasz, a w tym czasie ja napiszę do rodziców.
- Napiszesz? - spytał zaskoczony jaszczur.
- Nie powiedziałam ci? - zdziwiła się smoczyca. Jak każdy młody naukowiec skupiała uwagę na tym, co ma się zdarzyć w przyszłości, zapominając czasem o przeszłości lub czasie teraźniejszym. - Są na placówce dyplomatycznej.
Później musiała przepracować swój plan z Filipponem kilka razy, nim smok wreszcie się zgodził. Trudno mu było zaufać świeżo poznanej smoczycy.
Chociaż przyniosła mi jedzenie - bił się z myślami. - A to jednak coś znaczy... No i pokazała mi, dlaczego nie warto być jej krewnym, a to znaczy jeszcze więcej...
Nemestra patrzyła na niego wilgotnymi brązowymi oczyma i w tym samym czasie rozmyślała o ojcu, który jak zwykle powie, że wplątała się w kłopoty. Nasza smoczyca miała bowiem rzadki talent do spotykania na swej drodze dziwaków, którym nie potrafiła odmówić pomocy.
Chociaż ten wcale nie wydawał jej się dziwakiem. Spoglądając na niego, czuła dziwne ciepło w miejscu, w którym znajdowało się serce. I chociaż naukowo nie umiała tego wytłumaczyć, było jej z tym uczuciem bardzo dobrze.
* * *
Poczekalnia, do której kazano im wejść, była pomalowana zupełnie inaczej niż ściany dotąd widzianych korytarzy oraz izb. Zamiast jednolitych oliwkowych płaszczyzn tu dominowały sceny bitewne. Na różnych obrazach tysiące smoków walczyło na ziemi i w powietrzu, strumienie ognia wylewały się z ram obrazów i wchodzący tu w jednej chwili musiał pojąć prawdziwą smoczą naturę. Nawet jeśli wcale nie miał na to ochoty.
- Myślisz, że nakarmią nami jakieś zwierzęta czy sami zjedzą? - ponuro spytał Rosselin, odwracając spojrzenie od wszechobecnej rzezi i rąbanki.
Annabell wzruszyła ramionami.
- Mam nadzieję, że tylko leczą sobie tak kompleksy.
Ale w głębi ducha wiedziała, że niczego sobie nie leczą, tylko nie chciała pogrążać swego narzeczonego. Wiedziała, że jeżeli ktoś w takich chwilach nosi spodnie, to z pewnością nie Rosselin. Bo ten - gdy już pojął naturę smoków i musiał przyjąć, że Filippon jest nietypowym przypadkiem, że przy reszcie jaszczurów sam Krakern to łagodny konik morski - nie potrafił się odnaleźć w trudnej sytuacji.
* * *
- Jestem Filippon, przyjaciel tej trójki ludzi, którą złapaliście - zaczął nasz jaszczur, oglądając się na stojącą w głębi korytarza Nemestrę. Kiwnęła głową, jakby zachęcając: Dalej! Będzie dobrze! - Postanowiłem się poddać. Ale trochę się denerwuję, więc trzymaj pazury przy sobie, dobrze?
Strażnik popatrzył najpierw na niego, a potem na smoczycę.
Nawet jeżeli jej nie rozpoznał, nazwisko Urayan Do nie było mu obce. Poprowadził Filippona do swego dowódcy, aby ten zadecydował, co począć z dziwakiem, który sam wepchnął im się w łapy.
* * *
Rosselin wieszczył katastrofę, bowiem - jak zauważył - żaden ze smoków nie wydawał się skłonny dyskutować czy negocjować, a w zamian uzyskać jakieś przywileje czy korzyści od więźniów. Pogodnik nerwowo przechadzał się wzdłuż malowideł, wykonując precyzyjne pętle, jakby od tego zależało jego życie.
Nagle drzwi otworzyły się z rumorem i do środka zajrzał... Filippon. We własnej podłej osobie. W towarzystwie kilku strażników, którzy jednak trzymali się nieco z tyłu.
- Na przenajświętszą Dracenę, już myślałem, że nie żyjesz albo odszedłeś! - wykrzyknął zdumiony i uradowany Rosselin.
- Przybywam z odsieczą - mruknął smok, wkraczając do środka. - Nawet nieco przedwczesną, bo mnie od razu zawiedli tutaj, zamiast dać jeść i kazać z miesiąc czekać na audiencję.
Tymczasem za wciąż otwartymi drzwiami strażnicy wymieniali jakieś uwagi, powarkując nerwowo. No cóż, nagle pojawił się spór, czy ochraniać więźniów powinni ci, którzy przywiedli tu Rosselina i jego dziewczynę (więcej więźniów i byli tu wcześniej), czy ci od smoka, bo nie dość, że to prawdziwy smok, to jeszcze powołał się na szanowanego i cenionego dyplomatę.
W tym czasie przyjaciele pokrótce streścili sobie wydarzenia, które miały miejsce od chwili rozdzielenia się na gałęzi drzewa. Filippon zataił jedynie, że z Nemestra zaznajomił się bliżej i nadal pragnął ją widywać. Ale jakoś mu było wstyd zwierzać się z tego Rosselinowi. Szczególnie kiedy sobie przypomniał, jak sam kpił niemiłosiernie z jego uczucia do Annabell.
- A nas zamiast przed oblicze władcy chcieli wysłać do kopalni żelaza - podsumował mag. - I niewiele brakowało, a byśmy się tutaj nie spotkali. Na szczęście tutejsze smoki stworzyły zaawansowaną cywilizację. Każdy się boi decydować o czymkolwiek. Filippon wzruszył ramionami.
- Ja bym tam was wszędzie odnalazł. A nawet zamienił żelazo w wino, wtedy byśmy zobaczyli... - mruknął.
- Ale tu magia nie działa - ze zdziwieniem odparł Rosselin.
- Twoja nie działa - poprawił go smok. - Ja, jeśli się trochę przemienię, to wino zacznie ściekać ze ścian. Wtedy może się okazać, że we wszystkich kopalniach wybuchną bunty. - Zarechotał cicho. - Bo niby co mamy do stracenia? To tak na wypadek, jeżeli Diollip okaże się głupkiem i faktycznie zechce nas wysłać po to żelazo.
Ledwie to powiedział, do komnaty wkroczyło kilka smoków wystrojonych w paradne szaty i zabrało się za więźniów. Na Filippona szybko znalazł się stosowny strój, w którym smok wyglądał, jakby uciekł z objazdowego cyrku. Gorzej poszło z ludźmi. Tutejszy krawiec musiał galopem biec po materiały i sporządzić jakieś tuniki, chociaż Rosselin tłumaczył, że pogodnicka szata wcale nie jest brudna, a ta zielonkawozłota materia, którą go obkładają, tylko gryzie w kark i wcale nie wygląda lepiej, bo nie pasuje mu do koloru oczu. Annabell w ogóle nic nie mówiła, tylko klęła straszliwie, bo smoczy krawiec talenty miał takie jak pazury, czyli finezją dorównywał drwalowi, a przecież suknia dla damy to nie zgrzebna sukmana jakiegoś wieśniaka.
Wreszcie jednak wszystko było gotowe i więźniowie w asyście strażników stanęli przed Diollipem. A właściwie w kolejce do niego. Bo władca ciężko pracował, wysłuchując poddanych czyszczących podłogę przed tronem.
- Może by ich ze sobą spiknąć? - szepnął Filippon. - Myślisz, że nasza cesarzowa wyszłaby za tego tutaj? - Wskazał spojrzeniem wielkiego, majestatycznego smoka rozpartego na czymś, co przypominało nieco dziecięcy nocnik.
- To byłby poważny mezalians - odszepnął Rosselin. - I wątpię, żeby szanowny małżonek wytrzymał z Joanną. Ona ma naprawdę trudny charakter.
W tej chwili Diollip westchnął, pokrywając ogniem pół posadzki i składającego wyjaśnienia poddanego.
- On ma jeszcze trudniejszy - zauważył jaszczur.
Tymczasem Diollip wreszcie zwrócił na nich swe przekrwione oko. Dał znak, żeby podeszli.
- To wy jesteście tymi ludźmi, którzy zakłócili spokój naszej stolicy, tak? - Popatrzył na nich z zainteresowaniem.
- Ja jestem smokiem - chrząknął Filippon - co pragnąłbym nieśmiało zauważyć...
Chciał powiedzieć coś więcej, wspomnieć o Urayanie Do, ale łaskawe oko władcy zwróciło się w inną stronę.
- Zaprowadźcie ich do Hellarisa - nakazał cesarz jednemu z doradców stojących w pobliżu tronu. - Niech się nimi zajmie z korzyścią dla kraju.
I natychmiast stracił zainteresowanie dziwnymi przybyszami, jak i resztą kolejki. Jego niezwykłe powonienie powiedziało mu, że jedna z młodych smoczyc, których szkolna wycieczka właśnie wkroczyła do pałacu, aby go obejrzeć, pachnie niezwykle interesująco.
A szczęśliwym zrządzeniem losu szanowna cesarzowa małżonka była właśnie nieobecna, gdyż w imieniu Diolippa uruchamiała fabrykę puszkowanej żywności dla ubogich smoków.
* * *
Smocze Miasto wciąż zaskakiwało pogodnika. Kiedy już przywykł, że tutaj mieszka się w drzewach, kiedy pozbył się lęku wysokości, kiedy nawet przestała go drażnić intensywna woń jaszczurów wypełniająca wszystkie pomieszczenia - nagle te stałe punkty w niepewnej sytuacji rozmyły się i zniknęły.
Strażnicy, jak zwykle przewożąc więźniów w sieci, zanieśli ich na samo dno Smoczego Miasta! I to nie gdzieś w centrum, przeciwnie - lecieli chyba dobrą godzinę, aż las mieszkalnych drzew powoli zaczął się przerzedzać.
Wylądowali u podstawy jednego z drzew, a wtedy uniosła się spora połać świecącego mchu, odsłaniając schody wiodące pod poziom gruntu. Rosselin pomyślał, że nic już nie rozumie - i napotkał równie zdumione spojrzenie smoka. Nawet Filippon nie sądził, że upadli tak nisko.
Poganiani przez strażników wkroczyli do dziwnego podziemnego świata.
Wkrótce zatrzymali się przed czymś, co przypominało bramę wzmocnioną stalowymi pasami. Jeden ze smoków zastukał w nią, a po chwili na ich spotkanie wyszedł dziwaczny stwór, który w niczym nie przypominał normalnego jaszczura.
Pół głowy Hellarisa - bo Rosselin domyślił się, że właśnie jego mają przed sobą - okrywała metalowa skorupa. Ktoś mógłby uznać, że to hełm bojowy - byłaby to jednak zbytnia ekstrawagancja. Nikt nie nosi hełmu aż tak przekrzywionego na bakier. Skorupa obejmowała jedynie lewą stronę łba, sięgała za to aż po kark.
Dwoje świdrujących ich oczu było różnego koloru: jedno niebieskie, drugie krwistoczerwone. Ogon wyglądał na urwany w połowie.
A kiedy stwór się wreszcie odezwał, dobiegł ich głos jak z metalowego pudła:
- Kim są?
Jeden ze strażników podszedł i zaczął coś szeptać tej przerażającej poczwarze. Hellaris łypnął niebieskim okiem na Filippona, czerwone kierując ku ludziom.
- Aha, teraz pamiętam - mruknął stalowym głosem. Rosselinowi przypomniał się Garzful nabity w rycerski hełm smoka. Też wtedy tak dudnił ze środka, tyle że w bardziej bolesnej tonacji. - Trachaj mnie zawiadamiał, ale wyleciało mi ze łba.
- Kogoś mi przypomina - burknął Filippon do Rosselina. - Tylko nie wiem kogo. Ale z pewnością jakąś szemraną kreaturę.
Pogodnik wzruszył ramionami. Nie miał pojęcia, kogo mógł przypominać smokowi inny smok. No bo przecież nie cesarskiego karła!
Tymczasem Hellaris popatrzył na nich z namysłem, wreszcie mocnym kopnięciem otworzył drzwi swego królestwa.
- Wchodzić! - zazgrzytał.
Posłusznie spełnili rozkaz. Rosselin, Annabell i Filippon mieli przy tym raczej smętne miny, tylko skamieniały Irapio wyglądał na kogoś, komu jest wszystko jedno. Być może dlatego dwa smoki zabrały go gdzie indziej, a reszta więźniów podążyła za Hellarisem.
Ten zaprowadził ich do lochu, który wyglądał jak połączenie katowni i rzeźni. Nagle, patrząc na szkielety ludzi i smoków, pogodnik doznał olśnienia. Filippon nie miał na myśli żadnego smoka! Hellaris przypominał mu cesarskiego medyka, Bernarda o’Cencora! Jakby na potwierdzenie tych słów, pokraczny stwór trącił jeden ze szkieletów, wprawiając kości w ruch, i wycharczał:
- Na kości się napatrzyłem, ale żywych to jeszcze nie widziałem. Rozbierać się!
Może faktycznie w swoim życiu wojaka i naukowca sporo widział, ale na pewno nie oburzenie Annabell. Dziewczyna, nic sobie nie robiąc z powagi sytuacji, prychnęła ironicznie i odpyskowała:
- Po moim trupie! Nie będę uprawiać striptizu przed jakimś zboczonym smokiem!
Hellaris popatrzył na nią z wahaniem.
- Może być i po trupie - rzekł wreszcie ciężko i zgrzytliwie. - Jest zapasowy człowiek w razie czego.
I ruszył w stronę stołu, gdzie spoczywała kolekcja różnych przedmiotów wyglądających na noże, tasaki, siekierki i lancety. Oraz wiele drobniejszych, precyzyjnych instrumentów do wydłubywania słabo widocznych szczegółów anatomii.
Annabell zbladła. Rosselin odruchowo zrobił krok w przód, żeby zasłonić swoją narzeczoną. Filippon z cichym sykiem wysunął pazury...
I nagle Hellaris roześmiał się gardłowo, a jego rechot zaczął dudnić w gardle jak pokrywka pod naciskającą parą.
- Oj, ludzie! - Brzuch mu się trząsł, a kikut ogona zamiatał podłogę. - A na co mi trup? Co to ja, ścierwojad jestem? Żywi mi jesteście potrzebni, żywi, do rozmowy.
Rosselin odetchnął z ulgą. Teraz dopiero dostrzegł, że Filippon dyskretnie chowa pazury, choć chwilę to trwało, bo były już jak miecze.
- Ale rozebrać tobyście się mogli - dodał Hellaris, bystro spoglądając na Annabell. - Kości to jednak nie to, prawdziwy naukowiec powinien sięgać do źródła.
Pogodnik wymienił ze swoją dziewczyną krótkie spojrzenia.
- Ale na osobności - odezwała się zarumieniona. - I najpierw ci dwaj panowie - wskazała palcem narzeczonego i smoka.
Oblicze poczwary zajaśniało zadowoleniem.
- Czyli zostajesz mi na deserek. No to jazda! - Wskazał smokowi wejście do sąsiedniej izby. - Odfajkujmy i przejdźmy do drugiego ludzia, a potem od razu do deseru. - Oblizał językiem wargi.
Filippon uśmiechnął się niewyraźnie i skorzystał z zaproszenia.
Widać jednak oględziny jaszczura nie wypadły najlepiej. Trwały długo, zza drzwi dochodziły przekleństwa, a kiedy wreszcie oba smoki wróciły, naukowiec miał mocno zgnębioną minę.
- Co mu zrobiłeś? - spytał zaintrygowany pogodnik.
Wredna mina Filippona była nader wymowna.
- Jak już chciał się porównywać, to mu dałem możliwość. I co ja poradzę, że wpadł w kompleksy?
Rosselin zbladł.
- Ale chyba nie powiększyłeś sobie...? - zawiesił głos.
- Ależ nie - słodko zapewnił go jaszczur. - Ja już tak mam z natury. - Rzucił kosym okiem na robiącego jakieś notatki Hellarisa i szepnął: - Ale czasem lubię się poczuć większy.
Nie dodał, że poczuł się lepiej, kiedy naukowiec wyjaśnił mu, iż swędzący ogon i linienie są normalne w jego wieku. W końcu każdy był kiedyś dorastającym nastolatkiem, prawda?
Mag tymczasem zamknął usta. Wolał nie drążyć tematu, żeby nie wywołać jakiegoś skandalu.
Kiedy przyszła jego kolej, nie zdziwił się, że smok zmierzył go precyzyjnie w każdym miejscu. Zrazu Rosselin miał pewne obawy, czy łapy pełne pazurów nie uczynią mu krzywdy, jednak po chwili pojął - spoglądając na narzędzia, którymi Hellaris operował niezwykle sprawnie - że smoki radziły sobie z techniką nie gorzej niż ludzie. A mając w pamięci mechaniczne zabawki wcześniej widziane u Siggiana i Udłaja Chlo, musiał przyznać, że może nawet osiągnęły wyższy poziom zaawansowania.
Hellaris przepytał go nawet o przebyte choroby i urazy, a każde schorzenie kazał sobie opisywać w detalach, a nie tylko nazwami.
Wreszcie odprawił pogodnika i poprosił o deser. Dziewczyna westchnęła ciężko, ale zgodnie z obietnicą bez protestów zniknęła w drugiej izbie.
Nie wracała długo. Bardzo długo, aż Rosselin naprawdę zaczął się niepokoić i zastanawiać nad wyważeniem drzwi. Aż nagle wyszła stamtąd zarumieniona i... zadowolona.
Podobnie jak Hellaris.
Pogodnik już zaczął podejrzewać jakieś brzydkie rzeczy, lecz Annabell wyjaśniła mu szeptem, o co chodzi:
- Dopiero teraz biedak pojął, że jego artykuł o ludziach jest do bani. Myślał, że mniejsze szkielety to samice, a te dwa razy większe to samce. No i jak mnie zaczął oglądać, rozumiesz...
Zaśmiała się.
- Krótko mówiąc, odkrył, że u nas jest podobnie jak u nich. I to był dla niego szok poznawczy. Ale zamierza go przekuć na solidną pracę naukową.
Poczochrała Rosselinowi włosy na głowie.
- Jest dokładnie taki jak ty, mój ty solny pierwiastku.
* * *
W tym smoku naukowcu spotkały się dwie przeciwstawne osobowości, dając miksturę, której cechy w innych okolicznościach mogłyby się wydać zabawne.
Z jednej strony zdawał się bardzo podobny do Bernarda o’Cencora: skrupulatny, uważny, umysł analityczny, a pytania dociekliwe. Zarazem Rosselin dostrzegał w nim tę samą rubaszność, gwałtowność i hałaśliwość, które znał z zachowania Filippona. Hellaris niby powinien traktować ich obojętnie jak obiekty do badań naukowych, ale co i rusz wychodził z tej roli. Ulokował więźniów w mieszkalnej części swego królestwa, niedaleko własnej izby oraz tych, które zajmowało kilku jego pomocników. Ci łypali na przybyszów niechętnym okiem, nie śmieli jednak zaprotestować.
Hellaris zadawał pytania, a jeśli natychmiast nie dostał odpowiedzi, smok udzielał jej sobie sam. Prowadziło to do zabawnych sytuacji, jak wtedy, gdy podczas wspólnego śniadania zapytał o małych ludzi. Zapadło niezręczne milczenie, bo Annabell z Rosselinem nie bardzo chcieli się wdawać w szczegóły radosnego pożycia prowadzącego do bolesnego porodu, zaś Filippon nie miał akurat na języku żadnej ciętej uwagi.
- Z jaja, a jakże! - odpowiedział sam sobie Hellaris.
Pysk Filippona rozjaśnił krzywy uśmiech. Śmiać się zaczęli także Rosselin i Annabell, ale w głos. Wizja malucha wychodzącego z jaja rozbawiła ich do łez. Szczególnie pogodnika, który wyobraził sobie, jak taki mały człowieczek przebija skorupę i próbuje zaczerpnąć pierwszy oddech.
Wesołość ludzi wprawiła naukowca w lekkie zażenowanie.
- Nie z jaja? - spytał niepewnie.
Annabell powiodła rozbawionym spojrzeniem po narzeczonym i Filipponie. Zatrzymała wreszcie wzrok na Hellarisie. Ten opuścił pysk z miną: No i co?! Czy ja twierdziłem, że się znam na ludziach?
- Dobra, chłopaki, to ja postaram się panu naukowcowi wyjaśnić co i jak - powiedziała dziewczyna z nadzwyczajną łagodnością.
Hellaris wykazał się chytrością godną prawdziwego badacza. Szybko złapał jakiś notes, filozoficznym spojrzeniem obrzucił zastawiony stół, po czym zaprowadził całą trójkę do komnaty, gdzie miał na ścianach porozwieszane wypreparowane smoki w różnych stadiach rozwoju. Na ten widok Filipponowi mina mocno zrzedła, ale nie odezwał się ani słowem.
Naukowiec uprzejmym gestem zaprosił Annabell na jedno z dwu siedzeń obok długiego stołu, zaś Rosselinowi i jego towarzyszowi wskazał komnatę obok.
- Idźcie tam, póki nie skończymy, dobrze? - powiedział nadzwyczaj łagodnym tonem.
Zachowanie Hellarisa było dziwne, bo przecież mogli uciec. Z drugiej strony bez Annabell Rosselin nigdzie nie zamierzał się ruszać i smok musiał to wiedzieć. Z trzeciej, nawet gdyby mieli uciekać, to najpierw należało rozeznać teren. Posłusznie więc weszli do wskazanego pomieszczenia, zamykając za sobą drzwi.
Była to wielka komora dorównująca niemal jaskini, w której utknął kiedyś Parastyl, rzeźbiąc swe wiekopomne dzieła. Wypełniało ją czerwone światło, a sufit ginął w mroku.
To jednak było nic wobec tego, co znajdowało się w zasięgu wzroku!
Do tej pory Rosselin uważał, że smoki, przy całym swym zainteresowaniu techniką, są jednak stworzeniami bliższymi naturze niż człowiek, który bez wynalazków cywilizacji w rodzaju karczmy piwnej czy pałacu z bieżącą kanalizacją i kopiowaniem ksiąg nie byłby w stanie egzystować. Bo kto w dzisiejszym świecie potrafiłby co dzień spać pod gołym niebem i żywić się owocami jak sekta ruktarian?
Tymczasem komnatę wypełniały... drzewa mieszkalne. W wielkich donicach stały, dojrzewając, różnej wielkości sadzonki.
Jednak w największe zdumienie wprawiło pogodnika co innego. Miał co prawda pojęcie o szczepieniu drzewek owocowych, ale pierwszy raz widział coś takiego. Gałęzie były wydrążone, a w środku biegły metalowe rurki, gdzieniegdzie powęźlone, zgrubiałe, jakby kryły się tam jakieś urządzenia. Wycięta kora zarastała je powoli. Zapewne kiedy rana całkiem się zabliźni, nie będzie już widać, że to połączenie sztucznego z żywym.
Rosselin miał dość rozumu, aby pojąć, że to wszystko będzie rosło wraz z drzewami. A sposób, w jaki jest to możliwe do zrobienia, z trudem mieścił mu się w głowie!
Filippon też wydawał się zaskoczony, choć z innego powodu:
- Na litość Draceny, po co Hellaris hoduje tu las?
Z lasem, zwłaszcza sztucznym, Filippon miał swoje doświadczenia, i nie były one wcale wesołe. Po pasowaniu go na rycerza cesarzowej wydano przyjęcie właśnie w sali przerobionej na las. Dostał tam też dwa prezenty, które odchorował: hełm, jako żywo przypominający skorupę Hellarisa, oraz wielki obraz olejny nadwornego malarza, Astrogoniusza. Dzieło to próbował zjeść, ale było tak kiepskiej jakości, że nie dał rady, tylko nabawił się straszliwej biegunki.
Tak więc Filippon z niepokojem spoglądał na wszelkie leśne areały, a już sztuczne budziły w nim prawdziwy strach. Porządne to były skały, fale oceanu albo otwarta równina. Nawet kopalnia soli, do której trafili za sprawą barona Mingarda. Ale lasom mówił stanowcze nie.
Teraz wiercił się nerwowo. Zaczął obchodzić wielką komnatę wzdłuż ścian, wreszcie zniknął Rosselinowi z oczu. Pogodnik wykorzystał to, aby podejść do jednego z większych drzew i przyjrzeć się wszczepionym w nie przyszłym tunelom i korytarzom.
Ech, żeby takie były w pałacu - pomyślał z zazdrością, patrząc na coś, co w pierwszej chwili wydawało się jedną rurką, a w rzeczywistości było całym ich splotem. Węższe ciasno otaczały główną rurę, jak podejrzewał mag, tę mieszkalną, którą do tej pory brał za wydrążoną w już wyrośniętym drzewie. - Może gdybyśmy tak potrafili, łatwiej poradzilibyśmy sobie z plagą mrówek?
A gdyby nie te przeklęte mrówki, może życie Rosselina potoczyłoby się inaczej i nie utknąłby tutaj jak mucha w pajęczynie? Naprawdę, spotkanie Horga, Diollipa czy wreszcie Hellarisa nie było warte takich nerwów. Co prawda po słusznej porcji wina i kilku fajkach z nikoroślą niektórzy potrafili widywać gorsze rzeczy, no ale koniec końców budzili się jednak we własnym łóżku!
Tak sobie rozmyślał, gdy nagle usłyszał cichy szelest. Odskoczył w bok przekonany, że zaraz coś go zaatakuje. W porę dostrzegł jednak wyłaniający się spomiędzy donic pysk smoka.
- Beznadzieja kompletna! - zaczął smętnie Filippon. - Same drzewa i nic ponadto. A ja bym coś zjadł, coś sma...
Odruchowo, jak zawsze, gdy rozmowa schodziła na jedzenie, energicznie machnął ogonem.
Bardzo energicznie.
Za bardzo.
Zrozumcie: karmiony ferteńskimi przysmakami Filippon odczuwał ich brak tym boleśniej, że w Smoczym Mieście musiał się żywić byle czym.
Machnięcie miało więc siłę najpiękniejszego wspomnienia o uczcie. No i przewróciło jedną z donic.
Dzięki temu Rosselin natychmiast się przekonał, że młode drzewa mieszkalne naprawdę są bardzo plastyczne i łatwe do uformowania, mimo że później twardnieją na skałę.
Kiedy Hellaris wkroczył do komnaty zaintrygowany rumorem, obaj więźniowie grzecznie stali w drzwiach.
- No, nie musicie hałasować - odezwał się z przyganą w głosie smoczy naukowiec. - Wiem, że za długo rozmawiam z twoją narzeczoną - przepraszająco spojrzał na Rosselina - ale właśnie skończyliśmy.
Ciekawe, który smok zechce mieszkać w domu z odciśnięte ludzka twarzą - pomyślał rozbawiony pogodnik, zamykając za sobą drzwi.
W komnacie, w której zamieszkali, szczęśliwie nie było zbyt wiele uciążliwych ptaszków. Tak przynajmniej uważał Rosselin. Bowiem kiedy jednego z tych pierwszych dni obudził się o świtaniu, zauważył smoka, który kilkoma paszczami oczyszczał komnatę z tałatajstwa.
- A myślałem, że były tylko te, co to je zjadłeś od razu - mruknął zaskoczony pogodnik.
- Dzień bez śniadania to gorzej niż mag trzeciej kategorii. - Smok mrugnął kpiarsko do Rosselina, ziewając przeciągle. - A one są chyba wypuszczane tymi kanałami. - Wskazał dziury w suficie. - No to sobie zawsze coś wetnę po przebudzeniu. Byle co, ale przynajmniej w żołądku nie kruczy. I tak są lepsze od mrówek, mówię ci! - Filippon wstrząsnął się z obrzydzeniem. - Taka żuwaczka to potrafi nieźle stanąć w gardle...
Pogodnik stracił ochotę na śniadanie.
- Czyli je lubisz? - zdziwił się jednak.
- Większe są - wyjaśnił smok, popatrując kątem oka, czy z dziury w suficie nie wylezie jeszcze jakaś przekąska.
- A smak się nie liczy? - ironicznie spytał mag.
Jaszczur tylko wzruszył ramionami, nie przerywając obserwacji.
- A próbowałeś kiedyś jeść mrówki, Rosselinie? Nagle wystrzelił ku jednej z dziur, wsuwając tam głowę. Rozległy się pisk i chrupanie.
- W smaku też lepsze, szczególnie języczki. Chcesz spróbować? - spytał Filippon, kiedy znów znalazł się na podłodze.
* * *
Niedługo potem Rosselin poczuł się niedobrze. Jak nie dreszcze, to wymioty, jak nie wymioty, to dreszcze... No ale tak już ten świat jest skonstruowany, że nawet maga imają się choroby.
Pomocnicy Hellarisa co chwila z zaniepokojeniem zaglądali do izby więźniów, ale pogodnik wyganiał ich, bo co taki smok jak Fiap może wiedzieć o ludzkich chorobach? Asystent Hellarisa znał się na śrubkach, pewno też miał pewne pojęcie o innych sprawach, ale medyk był z niego żaden. I gdyby to zależało od Rosselina, do Fiapa nie posłałby nawet smoka, nie po tym, jak tamten zapytał:
- Może w czymś pomóc? - a cały czas obracał w łapie lancet.
Cóż, odcięcie głowy pewno by pogodnikowi pomogło na wymioty, ale niewątpliwie miałoby wiele skutków ubocznych.
- No chyba że to nie jest ludzka choroba, tylko się zaraziłeś czymś tutejszym - zgryźliwie zauważył Filippon, niespodziewanie wspierając swego ziomka.
Szczękający zębami mag przewrócił się na łóżku, żeby mu odpowiedzieć, ale uprzedziła go Annabell, dotąd spokojnie zmieniająca kompresy na czole narzeczonego.
- Przydałyby się jakieś pigułki, może zapytaj samego Hellarisa?
Rosselin tylko prychnął przez nos.
- Leki z niepewnego źródła niejednego już wpędziły do grobu, kochana. Tylko Farfinkelszt...
Urwał nagle i twarz mu się wykrzywiła jak do płaczu. Uświadomił sobie, że nie będzie już pigułek starego aptekarza.
- Pora umierać - burknął i kaszląc, odwrócił się do ściany.
Później tego samego dnia smoczy uczony wezwał ich do siebie. To znaczy Rosselina i Filippona, bo Annabell wykręciła się od zaproszenia.
W sumie nie było to takie złe, bo w męskim gronie mogli poruszyć tematy, na które wrażliwe damskie ucho źle reagowało.
Na przykład kwestię, dlaczego Hellaris jest tak okaleczony. Z właściwą sobie delikatnością Filippon zapytał o to pomiędzy dwoma kęsami jakiejś rzadkiej masy, która miała udawać mięso:
- Coś strasznie pokancerowany jesteś, Hellaris. Jak po wybuchu albo co. Kto ci to zrobił?
Możliwe, że gdyby jaszczur dostał prawdziwe mięso, to żal by mu było przerywać sobie posiłek tematami innymi niż: Poproszę dokładkę. No ale powiedział, co powiedział.
Uczony tylko wzruszył na to ramionami.
- Rany wojenne - odparł. - Ogon odrąbali na jednej wojnie, a pysk obili na drugiej. Liam to nie jest miejsce dla mięczaków, tu się kiedyś walczyło o każde drzewo, o każdą piędź ziemi. I nie było zmiłuj, cesarscy roznosili buntowników łuska po łusce, aż w naszym kraju zapanował względny pokój.
Filippon nieco się skrzywił. Jakoś odwykł od wojen. A prawdę powiedziawszy, patrząc na metalową skorupę Hellarisa i przypominając sobie własny hełm bojowy, który dostał podczas pasowania na rycerza cesarzowej, całkiem się zniechęcił, by w ogóle do nich przywykać.
Rany to fajna sprawa. Ale tylko wtedy, kiedy zadaje się je wrogowi.
- A czemu nie odrosłeś sobie pokaleczonych części? - spytał z ciekawością jaszczur. - Honor nie pozwolił?
Nie żeby sam Filippon jakoś szczególnie cenił honor. Ale rozumiał, że trzeba mieć naprawdę ważny powód, żeby chodzić z połową pyska swoją własną, a drugą metalową. To musi być szalenie niewygodne!
- Jak to odrosłeś? - spytał naukowiec, dziwnie spoglądając na naszego jaszczura.
Ten chętnie by coś powiedział, a może nawet wyjaśnił Hellarisowi, jak to jest odrastać sobie drugą wątrobę, żeby nie mieć kaca następnego dnia po popijawie. Nim jednak zdążył to uczynić, Rosselin dyskretnie walnął go w bok i spiorunował spojrzeniem.
W przeciwieństwie do smoka pogodnik już się bowiem zorientował, że zmiennokształtność Filippona jest wyjątkowa. A to mogło się kiedyś przydać. Chociaż w siedzibie Hellarisa czuli się bardziej gośćmi niż więźniami, należało pomyśleć o ucieczce.
Smok potrafiący znikać i zmieniać wygląd mógł tę ucieczkę bardzo ułatwić.
- Nie przejmuj się, on zawsze sobie żartuje - powiedział szybko Rosselin. I od razu, kując żelazo, póki gorące, powrócił do tematu: - A często macie tu wojny?
Na dźwięk słowa wojny Hellaris zareagował jak stary, wymęczony cywilnym życiem weteran. W lewym oku uczonego błysnęła samotna łza wzruszenia.
- Za rzadko - westchnął dramatycznie. - Diollip zakazał, bo młode smoki mają się uczyć, a nie zabijać. I już nie ma porządnych wojen, tylko potyczki do pierwszego strącenia, no, ewentualnie do pierwszej krwi. A czy to jaki smok zdechnie od byle zadrapania?
W zadumie popatrzył na Filippona.
- I potem takie młodziaki jak ty myślą, że wojna to jak jeden ugryzie drugiego albo rzuci brzydkim słowem. A myśmy walczyli na miecze, nawet na armaty. Łby odrywało jak gruszki z drzewa, domy burzyło jak trzęsienie ziemi... Ech, to były czasy...
Rosselin uznał, że życie smoków musi być bardzo burzliwe.
- No dobra - rzekł nagle Hellaris, wstając od stołu. - Pora na prawdziwie męski trunek. Jak już jesteśmy przy szczęku broni, szkło też musi zabrzęczeć.
Poszurał w stronę jednego ze stołów z preparatami. Kopnięciem strącił część instrumentów, resztę zgarnął machnięciem drugiej łapy, odsłaniając mały pojemnik, w którym stało kilka butelek różnej wielkości i koloru.
- Nalewka na widłaku - mruknął, wyciągając jedną z flaszek.
Filippon nawet nie drgnął. Pogodnik zaś wzruszył ramionami. Widłak był mu znany. Niezbyt męska roślina, mało bitewna, no i nienadająca się do pędzenia wódki. Ale co tam, nie takie świństwo gotów był wypić, żeby pozostać w dobrych stosunkach ze smoczym naukowcem. A na to przeziębienie, które go wciąż trzymało, trochę alkoholu mogło zadziałać lepiej niż jakieś tam piguły.
Smok wrócił do stołu z flaszką. Choć była wielka, nikła w szerokiej łapie, jedynie ogromny szklany korek sterczał ponad pazurami. Kiedy Hellaris z trzaskiem postawił butelkę na stole, Rosselinowi aż dech zaparło z wrażenia.
Widłak okazał się nie żadną tam rachityczną roślinką. No, chyba żeby uznać, że to segmentowane cielsko wielkie na stopę, zakończone szczypcami, spomiędzy których wyzierało troje oczu niczym kurze jaja, jest łagodnym przydrożnym żyjątkiem. Ale, prawdę mówiąc, wyglądało to na bardzo jadowitego skurkowańca.
- Ja chyba już mam dosyć alkoholu - jęknął pogodnik. Nagle poczuł się dogłębnie wyleczony.
Natomiast Filippon wyglądał na zachwyconego.
- Ja wypiję twoją porcję - pocieszył przyjaciela. A zwracając się do Hellarisa, dodał: - No, spisałeś się! Wreszcie jakiś porządny robal!
* * *
Tymczasem sprawy w Smoczym Mieście biegły po swojemu. To znaczy łuski spadały z oczu i ogonów, pazur czasem trzasnął o pazur, a podgryzanie przeciwnika było zjawiskiem równie powszednim, jak w Fercie. Bowiem tak to właśnie jest w każdym świecie, że są tacy, co to pragną tylko spokoju, i tacy, którzy najlepiej się czują w ogniu walki. Tych drugich jest co prawda mniej, ale robią dużo zamieszania.
- O kurrr...! Po moim trupie! - rozniósł się nagle wrzask Hellarisa. - Nie dam! Niech mi prędzej Diollip resztę ogona odgryzie!
Filippon uniósł głowę znad talerza z jedzeniem. Czy nikt tu nie wie, że nie wolno nikogo nachodzić w porze posiłku?! A jeśli już, to smocza mama nie uczyła, że należy zachowywać się cichutko?!
- Precz mi stąd! - wrzeszczał teraz naukowiec, coraz bliżej izby, w której mieszkali więźniowie. - Możesz się wytrzeć wiesz gdzie tym papierem od Diollipa! Ja mam samodzielne stanowisko naukowe, pokurczu jeden!
Awantura zbliżała się z prędkością kilku kroków na minutę. Po chwili trzasnęły o ścianę gwałtownie otwarte drzwi, a w progu stanął Hellaris, miotając swoją pancerną głową.
Towarzyszył mu niemal biały, powiedzmy, że siwy smok. Był niezbyt wielki, przynajmniej w porównaniu z uczonym. Spojrzenie miał jednak bardzo nieprzyjemne. Obrzucił nim więźniów zupełnie jak sprzedawca swe produkty na targu.
- Możesz ich sobie obejrzeć, proszę bardzo - warknął Hellaris - ale wy nie musicie odpowiadać na jego głupie pytania! - Spojrzał na więźniów. - To tylko Wei-wan, kretyn, który udaje, że wystarczy złożyć dwa pazury i maszyna sama się wyczaruje z powietrza!
Rosselin z nagłym zainteresowaniem spojrzał na siwego smoka. Mag? Ani Filippon, ani tym bardziej Hellaris nigdy nie wspominali o tym, że smoki w Liam uprawiają magię. Nigdzie też pogodnik nie znalazł śladu jej działania.
- Jeżeli nie odpowiedzą po dobrej woli, zmuszę ich do tego - mruknął, ale bez zbędnej złości, przybysz. - Hellaris, jak się będziesz stawiać, odbiorę ci ich i nie powstrzyma mnie twoja chlubna karta weterana drugiej wojny syrbeńskiej, rozumiesz? A Tapri mi pomoże. Zobaczymy, za kim ujmie się cesarz.
Uczony z wściekłością zacisnął kły. Tapri był osobistym doradcą władcy. W dodatku kutafonem o skrzydłach połamanych reumatyzmem, z paskudnym pyskiem i zębami powykrzywianymi jak stupornik, ale Diollip czasem słuchał jego rad, bo znaczenie kasty magów rosło z roku na rok, odkąd kilka ich eksperymentów dało ciekawe wyniki. Może nie tak dobre jak ekipy Hellarisa, jednak magowie nie czerpali z cesarskiej szkatuły, co było niewątpliwą zaletą.
Wei-wan niemal nie zwrócił uwagi na dziewczynę, ale Filipponowi i pogodnikowi przyglądał się bacznie.
- Potrzebuję pustej komory - mruknął wreszcie. - I ciszy, Hellaris, rozumiesz?
Naukowiec warknął coś pod nosem, ale wciąż pamiętał wypowiedzianą groźbę, zatem złorzecząc, spełnił żądanie maga.
Izba, do której zaprowadził ich Hellaris, była niewielka, to znaczy niewielka jak na dorosłego smoka, bo Rosselin do sufitu nie doskoczyłby, nawet gdyby na haku wisiała tam butelka ferteńskiego, a ściany ginęły w półmroku.
Pogodnik wzdrygnął się. O ile rozumiał, o co chodziło Hellarisowi, to Wei-wan był zagadką. Równie dobrze mógł zabrać ich tu na dyskusję o podstawach magii, jak i rzucić się, wyrwać komuś rękę i schrupać w okamgnieniu.
- Im się wydaje, że jest tylko metal i kamień, mechanizmy i siły - rzekł do siebie siwy jaszczur. Popatrzył na Rosselina. - Ty i ten drugi jesteście magami, prawda?
Rosselin przeklął własne gadulstwo. Przeklął po trzykroć, a potem trzydziestokroć, ale, na Dracenę, skąd miał wiedzieć, że smoki nie używają magii?!
Poza, rzecz jasna, takimi odszczepieńcami jak ten tutaj Wei-wan, o ile Hellaris niczego nie pokręcił.
A pogodnik sądził, że z magiem będą się liczyć bardziej niż z jakimś tam wieśniakiem, co to łajno wygarnia albo sieje fasolę! No i się pomylił. Tak to jest, jak podróżujesz po obcych krainach, nie zaglądnąwszy nawet do przewodnika.
- Ja jestem magiem, owszem - przyznał z niechęcią. - Ale Filippon nie, a Annabell tym bardziej.
- Miałem na myśli tego skamieniałego - wyjaśnił Wei-wan, w zadumie składając razem pazury przednich łap.
Rosselin spojrzał na niego zaskoczony i uznał, że nie warto kłamać.
- No tak, on też jest magiem. Albo raczej był, bo mu się trochę za bardzo palce poplątały przy ostatnim zaklęciu.
Stary smok pokiwał głową, jakby przyznawał rację, że czary są zajęciem wysoce ryzykownym, po czym rzekł:
- Nasza magia jest słabo rozwinięta przez te ich technokratyczne zapędy! Coś tam się nam udało, ale za mało, za mało... Dopiero Diollip zrozumiał, co to znaczy magia w pazurach prawdziwego smoka! - Tu zreflektował się i zapytał rzeczowo: - On jest w stazie? Zbudował sobie barierę przed nami? Dlaczego ty tego nie zrobiłeś? Co umiesz zrobić?
Pogodnik westchnął. Zawsze miał problem z odpowiadaniem na dziesięć pytań naraz. Tyle że jak dotąd najczęściej taką serią zarzucała go jego własna narzeczona.
Miał jednak na to sposób. Człowiek musi się nauczyć przezwyciężać trudności, a Rosselin powtarzał sobie, że chociaż nie potrafił się nauczyć niczego na błędach cudzych, to na własnych i owszem.
- Tak. Nie. Nie chciałem. Nic.
Wei-wan z irytacją skrobnął łapą po podłodze.
- Jak rozbić tę jego ochronę? I odpowiadaj normalnie, bo wypiszę zapotrzebowanie na tortury - mruknął, ze złością spoglądając na Rosselina.
- Nie wiem, jak to zrobił - odparł ten. - To inny mag niż ja. Ja jestem pogodnikiem.
Na twarz Wei-wana wypłynął nieprzyjemny wyraz.
- Na co komu magiczny meteorolog? - mruknął zniechęcony. - Pogody w Liam nie musisz przepowiadać, nic mi po tym.
Przeniósł wzrok na Filippona. Ten odpowiedział mu takim spojrzeniem, że przez chwilę Wei-wan milczał.
- No dobrze - odezwał się wreszcie do mniejszego pobratymca. - A ty jakiego zaklęcia użyłeś, żeby zniknąć?
Jaszczur wciąż pamiętał o kułaku Rosselina wczorajszego wieczoru.
- Żadnego - stwierdził zgodnie z prawdą.
A dostrzegając morderczy wzrok pogodnika, dodał:
- Wcale nie zniknąłem. Schowałem się. Wasi strażnicy są do bani, nie umieją liczyć.
Wei-wan przez chwilę milczał. Wreszcie zwrócił spojrzenie w stronę Rosselina.
- Wracając do tego maga z barierą, u was każdy mag to umie?
- Tylko on umiał - mruknął pogodnik.
Nie, nie sądźcie, że nadmiar wrażeń w Smoczym Mieście i przeziębienie odebrały mu pamięć. Wiedział, że to zaklęcie znał każdy mag. A nawet nie tylko mag. Czar bywał w uproszczonych wersjach sprzedawany na targu, oczywiście spod lady i wyjątkowym klientom. Niektórzy po uporczywym treningu potrafili uzyskać barierę ochronną, czasem nawet całkiem solidną. W ten właśnie sposób ćwierć wieku temu hrabia Gadelupi wyciął pół swoich jabłoni w sadzie, gdyż tam trenował rzucanie zaklęcia. Szczęściem nie zdążył użyć go w Wewnętrznym Mieście, bo pałac może by ocalał, ale stojące domy dokoła - raczej nie.
Zaklęcie było tak kuszące, że kary nakładane na jego nielegalnych posiadaczy nikogo nie odstraszały.
- A umiecie przebijać ściany rzeczywistości?
Nagle w umyśle pogodnika zapłonęły ostrzegawcze pochodnie. Pamiętał rozmowy z Sykanderem. A przede wszystkim Irapia próbującego się dostać do Smoczego Miasta - co w końcu osiągnął i wszystkich ich wrzucił w bagno.
- Nie - zaprzeczył ostrożnie, zastanawiając się, jak by to nazwał Irapio. Bo określenia ściany rzeczywistości nie użył ani razu. - A wy?
- My nie - odparł Wei-wan. - Ale teoretyczne podstawy dopuszczalności tego zjawiska są mocne. Siła napinająca błonę czasoprzestrzeni maleje z każdym fergiem zaklęcia, aż otwiera się tunel Hiiosa-Fidaliriego, tworząc ślimak podprzestrzenny, w którym obiekt...
Rosselin z wrażenia otwarł usta. Jakoś zdobył dyplom Akademii Magicznej, choć tylko jako pogodnik, ale nigdy żaden z wykładowców nawet nie zbliżył się do takiego poziomu teoretycznego. Zawsze studenci słyszeli jedynie: Zrobisz to a to, uzyskasz efekt taki to a taki, jeżeli zaś podczas ćwiczeń coś nie wychodziło, na pytanie: dlaczego? najczęściej słyszeli: boś kiep!
Nagle pogodnik zaczął podejrzewać, że cała ta Akademia była mniej warta niż prowincjonalna świątynka Draceny, a zaklęcia tyle samo, co modły do małżonki Aarafiela. Choć wydało mu się dziwne, że nie tylko technika, ale i magia mogły stać tu wyżej niż w Fercie. Bo zwykle gdy jakiś region górował w jednej dziedzinie, to w innej ciągnął się w ogonie. Ale może to prawo nie obowiązywało w Liam?
- No wiem, że się błaźnię - nagle mruknął Wei-wan. - Nie musisz mi serwować kłamstw, magu. Skoro trafiliście do naszego świata, jakoś otworzyliście tunel, podczas kiedy my poza teorią mamy ze dwa udane napięcia czasoprzestrzeni, w tym ledwie jedno nie w warunkach laboratoryjnych, poza tym zainicjowane impulsem niewiadomego pochodzenia...
Wtem przypomniał się Rosselinowi staruszek Orodis, który uleciał w powietrze na wulkanicznych gazach, gdy sekretarz Rady Magów wysłał Filippona z pogodnikiem w sekretną misję. Czyżby smoki zarejestrowały po swojej stronie uderzenie w to coś, w co walnął emerytowany mag?
Pogodnik nie miał jednak czasu na dokładne rozważenie tego problemu, gdyż musiał szybko zmieszać parę kłamstw z paroma faktami i dobrze wybełtać.
- Tylko Irapio to umiał - wyjaśnił. - No ale sam widzisz, że teraz tkwi w stazie jak mucha w pajęczynie.
O, by to szlag! Powiedział o kilka słów za dużo! Wei-wan gwałtownie podniósł głowę.
- Chcesz powiedzieć, że jemu się to stało podczas przebijania błony czasoprzestrzeni?! - spytał wstrząśnięty.
Rosselin z niewesołą miną przytaknął. W dodatku uświadomił sobie, że powiedział więcej niż kilka słów za dużo, bo przy okazji zdradził, iż bez Irapia nie umieją wrócić do siebie!
Cała nadzieja w tym, że siwy smok nie zwrócił na to uwagi wciąż głęboko poruszony losem Irapia. Zastanawiał się intensywnie, a jego zamyślone spojrzenie błądziło po ścianach, jakby szukając tam inspiracji.
- No ale wy przeszliście cało - rzekł nagle z dziwnym spokojem. - Być może tak to działa i przewodnika należy poświęcić.
To podsumowanie wstrząsnęło pogodnikiem, przywracając go do właściwej roli, którą tu odgrywał.
A była to przecież rola więźnia.
* * *
Wieczorem tego dziwnego dnia Filippon nagle zaczął wzdychać i poprawiać sobie łuski na grzbiecie. Niesłychane, aby smok chciał wyglądać porządnie, i to wieczorem...
- Hej, gdzie ty idziesz? - mruknął zaintrygowany Rosselin.
Annabell popatrzyła na niego z uśmiechem, podczas kiedy jaszczur nie przerywał sobie toalety.
- No jak to gdzie? - spytała z wyrozumiałym uśmiechem dziewczyna maga. - Nasz kawaler idzie na randkę, prawda?
Pogodnik z irytacją zacisnął usta.
- Na randkę, jasne...
I wtedy dotarło do niego, że Filippon rzeczywiście zachowuje się nietypowo. Jedyna sytuacja, w której pogodnik widział go starającego się zadbać o swój wygląd, to obowiązkowe stawiennictwo przed cesarzową. Jak każde żywe stworzenie smok bał się włóczenia swoich jelit po całym Imperium, czuł się z nimi dosyć silnie związany.
- Wiesz co? - powiedział jaszczur, łagodnie odsuwając Rosselina na bok. - Jak na coś nie możesz nic poradzić, to najlepiej przestań się tym martwić. Bo się tylko nadkwasoty nabawisz, a niczego nie zmienisz.
Już wtapiając się w ścianę, dodał:
- Ale bez obaw, będę bardzo uważać. Szczególnie na tego wariata Wei-wana.
Osłupienie pogodnika wzrosło jeszcze bardziej, kiedy Annabell wyjaśniła mu, kogo poznał smok i w jakim kierunku rozwija się ta znajomość.
W pierwszej chwili Rosselin zmarkotniał. Bo to oznaczało, że nawet jeżeli jakimś cudem zdołają wrócić do Fertu, to chyba bez Filippona.
Wiercił się niespokojnie w łóżku, słuchając poświstywania narzeczonej, aż dotarło do niego, że przecież smok tego właśnie szukał. Własnego gniazda. I smoczycy. I że sam pogodnik obiecywał mu w tym pomóc.
- No i pomogłem - mruknął do siebie, zapadając w sen. - Nie wiem, czy to dobrze, ale jak chcesz, Filipponie, niech tak będzie. I powodzenia, draniu jeden.
* * *
- Sukinsmok jeden! - warczał wściekły naukowiec. - No wziął i zepsuł mi takie dobre drzewo!
Rosselin i Filippon popatrzyli po sobie. Nasz jaszczur dopiero co wrócił z randki wesoły i wyraźnie zrelaksowany, a nikt nie odkrył jego zniknięcia. To nieco uspokoiło pogodnika. Widać nadal mieli w ręku kilka atutów.
- A co się stało? - spytał ostrożnie mag, z zaciekawieniem spoglądając na rozgniewanego Hellarisa.
Uczony rzucał narzędziami po całej sali. Rykoszetowały - na szczęście były za ciężkie, aby dolecieć do stojących daleko Filippona i pogodnika.
- No musiał jakoś wleźć i mi odcisnął na drzewie twarz człowieka - warczał rozeźlony Hellaris. - No jakby mi ogonem w gębę dał. Ale już mnie ten Wei-wan popamięta. Mag czy nie, jak mu nocą mechanicznego robala do tyłka zapuszczę, to sam się przekona... - I naukowiec z zaciekłością, której dotąd u niego nie widzieli, zaczął dłubać jakimiś precyzyjnymi narzędziami na stole. - Wybaczcie, ale jestem zajęty. Thraum, co się ociągasz? Gdzie są narzędzia?! - ryknął w stronę pomocnika, który nie dość szybko nadbiegał ze skrzynką grzechoczącą metalowymi częściami.
Tłumiąc śmiech, obaj więźniowie powrócili do swojej komnaty.
* * *
Następnego dnia Hellarisowi zebrało się na wspominki triumfów naukowych. Zapewne nie bez wpływu smoczego maga i jego przechwałek.
- Chyba najlepsza rzecz, jaką zrobiliśmy - zaczął - to mechaniczne krety. Drążą ostro, a nie trzeba łba nadstawiać, bo wszystko zdalnie sterowane.
A zatem tunele pod drzewami robią maszyny! Ciekawe - pomyślał Rosselin.
Później Hellaris coraz bardziej zagłębiał się w opis mechanizmów różnego rodzaju. Mechaniczne płuca, a nawet pierwszy przeszczep łapy... Choć - co uczciwie zaznaczył - to były dzieła jego pracowników, bo on woli śrubki.
Pogodnika zaintrygowało, dlaczego Hellaris wyżej stawia mechanizmy nad bardziej subtelną naukę. Zapytany o to, najpierw podrapał się po metalowej skorupie, westchnął ciężko, po czym wyjaśnił:
- Widzisz, człowieku, mechanizm można pomacać, dotknąć, puścić w ruch. Taki Diollip nie bardzo rozumie podstawy współczesnej nauki, te wszystkie transformacje, przeniesienia, tensory i resztę. Ciężko go namówić na wysupłanie z kasy funduszy na takie przedsięwzięcie, ale mechanizmami się cieszy. A jak już taki kret, drążąc tunel między mieszkalnymi drzewami, zaryczy co jakiś czas, to co ja ci będę kłamać, władca jest szczęśliwy, jakby w gnieździe z jaj wykluły się same samczyki. I na medycynę daje, bo jest coraz starszy i wie, że kiedyś może sam z tego skorzystać. A do innego świata się nie wybiera, chyba że po śmierci, bo jak opuści tron, to może go zająć ktoś inny i już nie oddać. Hellaris zaśmiał się lekko.
- No to nasze kosztorysy mechanizmów są parę razy wyższe niż w rzeczywistości. O, na przykład za taki przeszczep łapy, nawiasem mówiąc: sfingowany, dałoby się wznieść drugie pałacowe drzewo... I tak tu sobie uprawiamy poważną naukę na marginesie mechaniki i medycyny stosowanej, by tak rzec...
Popatrzył na nich z namysłem.
- I choć krety są wspaniałe, uwierz, a do prawdziwych przeszczepów też się zbliżamy, to jednak i w tych bardziej ulotnych dziedzinach mamy osiągnięcia. W końcu prawie otwarliśmy tunel Kinderbala-Hellarisa... Tylko jak tym próbować zainteresować Diollipa - mruknął z goryczą uczony, pocierając pazurem jakąś płytkę - skoro było tam widać tylko jedno mieszkalne drzewo? I to jakieś niekształtne! Ja sobie mogę z Fergiem czy Ulaumem o tym dyskutować, ale dla cesarza prawie otwarliśmy oznacza, że to zmarnowane pieniądze. Zwłaszcza że po drugiej stronie nie ma żadnych smoków, rozumiesz?
Rosselin zakrztusił się sałatką. Ale wcale nie dlatego, że nie rozumiał albo że nie obchodziły go trudności uprawiania prawdziwej nauki.
Z wywodu Hellarisa pojął, że smoki naprawdę niemal przebiły się do Fertu! Wzięły pałac za drzewo mieszkalne... I wtedy z całą siłą dotarło do niego to, co w wywodzie naukowca było najważniejsze.
A mianowicie, że smoczy magowie otwierali jeden tunel, podczas kiedy Hellaris ze swoimi technikami - drugi.
- Ja cię kręcę! - wyszeptał przerażony.
- No właśnie - mruknął Hellaris. - Sam widzisz, jak się trzeba poświęcać dla nauki.
* * *
Nemestra była naprawdę piękną, mądrą smoczycą. Świetlana kariera przyszłej badaczki świata zwierząt rozwijała się przed nią, póki nie napotkała na swej drodze tego okropnego smoka.
A przynajmniej rodzice uważali, że Filippon jest okropny.
Co prawda poznali go na razie tylko z opowieści, w dodatku przesłanych pocztą kurierską, bowiem oboje byli dyplomatami i mieszkali z dala od swojego dziecka. Ale i tak nie podobało im się, że córka - zamiast znaleźć sobie kogoś porządnego, jak chociażby pierworodny syn Diplodiusza, ambasadora w Pierwszym Sektorze - wolała się zaprzyjaźnić z jakimś łachudrą, o którym nie umiała napisać nic ponad to, że jest ciepły, kochany i ciekawie opowiada.
No i że on oraz jego przyjaciele potrzebują pomocy. To Nemestra powtórzyła kilka razy, próbując uświadomić rodzicom, jak bardzo jest to dla niej ważne.
Wchodziła w trudny wiek, więc na pierwszy list zareagowali wyrozumiale. Później jednak ojciec uznał, że pora pod byle pretekstem wrócić do stolicy, aby wyjaśnić sprawę. Wziął krótki urlop i wyruszył w drogę.
Znał swoją córkę. Była taka sama jak on, chociaż wybrała naukę zamiast polityki.
* * *
Hellaris chyba wreszcie przełknął pierwszy kęs wiedzy o świecie przybyszów, bo zapragnął drugiego.
Tym razem zainteresowały go mechanizmy. I to nie te społeczne, o których tyle się mówiło, a żadnego nie można było wziąć w pazury, tylko mechanizmy działające pod wpływem pary, sprężyny czy innych sił.
Zaskoczeni tym pytaniem Rosselin i Filippon dłuższą chwilę zastanawiali się nad odpowiedzią. Mieli w pamięci ostatnią rozmowę, w której Hellaris co nieco opowiedział im o własnych mechanicznych sukcesach.
Ujawnić, że w porównaniu ze smoczym światem ich własny był zacofany, to trochę nieładnie. Wstyd, krótko mówiąc. A kłamać... cóż, nie bardzo było o czym. Choć wyobraźnia czasem ponosiła pogodnika, to jednak nie potrafił dziś wykrzesać z siebie tej odrobiny fantazji, aby słowa popłynęły same.
- No, mamy młyny poruszane wiatrem - zaczął wreszcie z wahaniem. - I jak taki wiatrak się rozpędzi, to mechanizuje, że hej!
Hellaris przerwał mu machnięciem łapy.
- Wiatrak to banał! - burknął. - Ja pytam o maszyny parowe, takie, co to udźwigną towar czy pojadą ulicą. Albo wciągną wodę na szczyt mieszkalnego drzewa.
- No nie - przyznał Rosselin. - Takich maszyn nie mamy. Od tego są magowie.
Smoczy naukowiec tylko prychnął z pogardą.
- Jakbym słyszał Wei-wana. Po co samemu pracować, jak maszyna może, co? - Z rozbawieniem spojrzał na pogodnika.
Ten milczał. No bo na logikę rzeczywiście - po co pracować, skoro jakąś robotę może wykonać maszyna? A człowiek, zamiast machać kosą czy inną łopatą, idzie w tym czasie napić się porządnego trunku. Myśl Rosselina bezwładnie popłynęła już sama - w takim cudownym zmechanizowanym świecie potrzeba będzie znacznie więcej karczm, zajazdów, lupanarów... Zaraz, tylko żeby nikomu nie wpadło do głupiego łba, aby i dziewki w zamtuzach były mechaniczne!
Filippon też nie wyglądał na entuzjastę rewolucji technologicznej.
- A jak maszyna się zepsuje? - chytrze rzucił Hellarisowi.
- Właśnie po to trzeba wymyślać coraz lepsze maszyny - odparł smok, nieco nerwowo drapiąc się w miejsce, gdzie metalowa skorupa uciskała go w kark.
- Hm - mruknął nasz sceptyczny jaszczur. - Żeby naprawiały te popsute?
- Nie! - warknął uczony, wsadzając pazur pod metalowy kołnierz. - Żeby naprawiały się same.
Rosselin wiedział, co zaraz powie Filippon. Tak jak ja! Smokowi wystawało to z pyska niczym gwardziście miecz z ręki.
Bo on też się sam naprawił. I to nieraz.
Dlatego mag musiał interweniować.
- Genialnie! - wykrzyknął. - To dopiero...
A jednocześnie gestem nakazał jaszczurowi milczeć.
* * *
- Nemestra, oni nas w końcu gdzieś wyekspediują i tyle będzie naszej miłości - burknął smok, pogryzając jakieś słodkie ciasto wielkości sporych drzwi, które smoczyca przyniosła mu na spotkanie. Było bardzo dobre, nadziewane mięskiem, odpowiednio ostre. Uczciwych pięć mniamów na sześć, jak ocenił Filippon.
- Pracuję nad swoim tatą - odparła spokojnie Nemestra. - Już tu jedzie.
Jaszczura ta wiadomość tyle ucieszyła, co i przeraziła. Bo co będzie, jak ojciec jego ukochanej, porządny dyplomata (nieporządnych smok widywał w pałacu cesarzowej i miał na ich temat zdanie cokolwiek frywolne), źle oceni ewentualnego zięcia?
- Ale zdąży? - upewnił się. Bo miłość miłością, a wolność to sprawa wyższego rzędu. Filippon miał dosyć Hellarisa, Wei-wana i wszelakich eksperymentów na własnej osobie.
I miał też dosyć pokoju koleżanki Nemestry. Był za ciasny, a wizerunki innych smoków, i to dużo ładniejszych od niego, wprawiały Filippona w nerwowość, że w końcu Nemestra zauważy, jaki jest brzydki...
* * *
Rosselin uważał podobnie - w końcu pojawi się problem, z którym sobie nie poradzą. Wreszcie postanowił odbyć naradę wojenną z Filipponem i Annabell.
- Co robimy? - zapytał. - Siedzimy tutaj i czekamy nie wiadomo na co...
Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami. Smok jednak był w bardziej bojowym nastroju.
- Wiadomo, na co czekamy - mruknął. - Możliwości są trzy: egzekucja, ucieczka albo zostanę porządnym tutejszym smokiem. Nad tym właśnie pracuje Nemestra.
Biedak, nie wiedział, że w tej właśnie chwili jego smoczyca wpadła w prawdziwe tarapaty... Podobnie zresztą jak wszyscy.
Przeczucie, że ten dzień będzie fatalny, o ile nie tak beznadziejny, że przyjdzie sobie strzelić w łeb, Rosselin miał jeszcze w nocy.
Wszystko zaczęło się od tego, że Annabell obudziła go, mówiąc, że miała zły sen.
Na złe sny swojej dziewczyny mag był przygotowany. Pocałował ją, ugryzł w ucho, a potem zjechał ustami niżej... Tym razem nie pomogło. Ledwie skończyli, dziewczyna znów zaczęła chlipać. Senny, zmęczony, odpływający w słodki niebyt pogodnik tracił kontakt z rzeczywistością, więc nie bardzo wiedział, co ma zrobić. A co gorsza, nie mógł tak od razu zrobić tego, co już raz zrobił (i co nie zadziałało).
Leżał więc jak nażarty pyton, obejmował Annabell i liczył, że w końcu dziewczyna uśnie.
No i usnęła. Ale wtedy we śnie tak rąbnęła Rosselina kolanem w bok, że aż mu się zaświeciły nowe gwiazdy w gwiazdozbiorze Furczącego Szczygła.
Wreszcie zapadł w bolesną drzemkę, z której korzyść była tylko taka, że już nie słyszał jęczącej Annabell.
A rankiem do celi wkroczyli zgodnie Hellaris z Wei-wanem.
- Wstawać, leniuchy! - zagrzmiał ten pierwszy. - Praca jest!
Rosselin i Annabell popatrzyli na nich zaskoczeni. Do tej pory wydawało im się, że Wei-wan jest niemile widziany w królestwie Hellarisa. Teraz jednak nie było widać w zachowaniu naukowca rezerwy wobec smoczego maga. A nawet wręcz przeciwnie. Można było odnieść wrażenie, że nagle się pogodzili. Hellaris przedreptywał energicznie z nogi na nogę, czekając, aż więźniowie zwloką się z łóżek, a jego towarzysz przypatrywał mu się aprobującym spojrzeniem.
- No już, bo pałką pogonię! - warknął zniecierpliwiony uczony.
Filippon, który do tej pory miał głęboko gdzieś hałasy przeszkadzające mu spać, teraz wychylił się spod łóżka ludzkiej pary.
- No co tak hałasujesz, Hellaris? - mruknął.
W odpowiedzi odezwał się smoczy mag.
- Pora na mały eksperyment - rzekł. - Zbierajcie się.
Jeszcze jakiś czas temu na dźwięk słowa eksperyment zarówno Rosselin, jak i Filippon zareagowaliby z entuzjazmem. Zawsze to miło coś wysadzić w powietrze, zawalić czy ukatrupić w nieoczekiwany sposób. Można też później opisać skutki w naukowym artykule, o ile, rzecz jasna, pozostanie się żywym.
Jednak ostatnio pogodnik miał awersję do tego pojęcia. A widok dwóch do niedawna wrogich sobie smoków, teraz wyraźnie połączonych wspólnym celem, więźniom wróżył jak najgorzej. Dlatego zbierali się z niechęcią. Rosselin wymienił ze swoim jaszczurem kilka spojrzeń. Jeżeli będzie się działo coś niedobrego, spróbują ucieczki. W ostateczności - zginą. Na pewno Rosselin wolał śmierć od wypatroszenia żywcem albo zamienienia w magiczny tensor.
Filippon uważał podobnie. Niepokoił się coraz bardziej fiaskiem starań Nemestry. No, może nie tyle fiaskiem, ile brakiem skuteczności.
- Bez obaw - dodał Hellaris, żeby ich uspokoić. - To tylko naukowy eksperyment.
- Magiczny - ciepłym tonem poprawił go Wei-wan.
- Naukowo-magiczny - nadspodziewanie szybko zgodził się niedawny fanatyk mechaniki, skrobiąc pazurem pod metalową skorupą, tam gdzie hełm uciskał mu zwoje mózgowe.
Tak, sojusz pomiędzy tymi dwoma został zawarty, nie było wątpliwości. Hellaris dopuścił się zdrady.
I wierz tu smokowi - posępnie myślał pogodnik. - Dla nich to tylko eksperyment, a dla nas?
To dopiero miało się okazać.
* * *
Sojusz magii z nauką (albo też odwrotnie, choć Hellaris z Wei-wanem jeszcze się o pierwszeństwo nie pokłócili) był jednak trudny.
Smocze Miasto nie słynęło z barw, wyglądało raczej jednostajnie i monotonnie. Tylko jedno drzewo, w którego kierunku zmierzali, o wiele niższe od pozostałych, jakby ukryte w ich cieniu, mieniło się wszelkimi kolorami.
Dopiero gdy opuścili się niżej, Rosselin dostrzegł, że kolory splecione są z wąskich jednobarwnych kreseczek. Drzewo wyglądało, jakby ktoś od góry do dołu pokrył je jakimś skomplikowanym pismem, w którym liczy się nie tylko kształt znaków, ale też ich barwa. Nie przypominało ani trochę notatek smoczego naukowca.
Po wylądowaniu uczony od razu chciał zaprowadzić więźniów w miejsce, gdzie miał się odbyć eksperyment. Widać było, że aż swędzą go do tego pazury.
- Mieliśmy wcześniej pójść do świątyni - łagodnie napomniał naukowca Wei-wan.
Hellaris nieco skrzywił pysk. Nie zaprotestował jednak, gdy smoczy mag wysunął się naprzód.
Tunelami poprowadzili ich do wielkiej komory, w której dominującym akcentem był ogromny smok wyrzeźbiony z białego kamienia. Przed nim leżało lub stało w przyklęku kilkanaście jaszczurów.
Wei-wan, więźniowie oraz Hellaris wmieszali się pomiędzy nich. Smoczy mag zaczął mruczeć jakąś modlitwę lub wyznanie wiary. Choć jeśli chodzi o Rosselina, równie dobrze mógł wyliczać części mechanicznego kreta. Pogodnik miał sceptyczny stosunek do wszystkich bóstw. Jako dzieciak spalił świątynię Draceny i piorun z jasnego nieba go za to nie trafił. Aarafiel z definicji nie przejmował się losem świata, więc i po co było oddawać mu hołdy? Jeden Krakern jako tako przekonywał naszego maga, ale wyłącznie na morzu, bo na lądzie natychmiast zapominał o wszelkich myślach o nawróceniu się na jego kult. Więc skoro nie wierzył w żadnych porządnych ludzkich bogów, to miałby się przejmować jakąś rzeźbą smoka? Cóż z tego, że dużą?!
Nagle pogodnik zdrętwiał z przerażenia: kamienny smok plunął ogniem!
Wierni padli na pyski w strasznym rumorze.
Jeden Filippon na ogień odpowiedział ogniem, bo tak już był wychowany. Rosselin trzasnął go w żebro. Na szczęście nikt inny nie widział tego zionięcia, bo wszyscy - razem z gorliwym Wei-wanem oraz podłym, cynicznym Hellarisem - leżeli pokotem wpatrzeni w centralną figurę.
- Znak! - krzyknął jeden z kapłanów, wskazując kamienną rzeźbę. - Muali dał nam znak! - Wskazał plamę sadzy na figurze. - Już widać Ogień Oczyszczenia!
Wei-wan z nieco błędnym spojrzeniem opuścił świątynię. Może spektakl był reżyserowany, ale udziału drugiego reżysera nikt nie spodziewał się z pewnością.
- No i widzisz - mruknął Filippon, gdy znaleźli sposobność do rozmowy. - Dałem znak.
Rosselin, który sam miał za sobą epizod ogniowo-religijny, nawet jeszcze bardziej spektakularny, popatrzył na niego ze zrozumieniem.
- No tak - westchnął - ale czy to nam nie zaszkodzi?
Jaszczur wzruszył ramionami. Był ponad takie kalkulacje, kiedy ktoś próbował przysmażyć mu uszy.
- A to, mój drogi - rzekł z wyższością - zależy nie od znaku, tylko od tego, kto i jak go interpretuje. Nic się nie wyznajesz na teologii.
* * *
Kiedy magia i nauka łączą się w jedność, zwykle rodzi to poważne skutki. I tak też było tym razem.
Odwiedziny w świątyni stanowiły zaledwie prolog do następnych zdarzeń. I te należały już do świata nauki - bo to ona na czas jakiś przejęła pałeczkę w sztafecie zdobywania wiedzy i prób manipulowania rzeczywistością. Chociaż na razie tunel Kinderbala-Hellarisa, w niektórych pismach zwany też tunelem Hiiosa-Fidaliriego, nie został otwarty, pewne działania zostały już podjęte.
Konkretnie, na razie sprowadzało się to do manipulowania trzema obiektami: dwojgiem ludzi i smokiem. Ku zdumieniu pogodnika wcale nie przenieśli się do jakiegoś innego drzewa ani nie wrócili do Hellarisowych jaskiń - pozostali w drzewie magów.
Na początek nieszczęśników zmierzono i zważono, pozaglądano im we wszystkie otwory, a smoki, które się tym zajmowały, zdawały się zupełnie nieciekawe świata. No bo chociaż z pewnością nie widziały na oczy żywych ludzi, to potraktowały Rosselina i Annabell z równą obojętnością, co stajenny oporządzający konia.
Potem kolejno wsadzano ich na dziwne łukowate krzesełko i rozkręcano jak karuzelę. Hellaris z zaangażowaniem tłumaczył, że służy to ustaleniu górnej granicy wytrzymałości na wong. Cóż znaczyło to słowo, nie zechciał odpowiedzieć. Ale kiedy Annabell opryskała mu łapy śniadaniem, nieco spuścił z naukowego tonu, zaczął kląć pod nosem i odtąd ostrożniej dobierał badania.
W tym przypadku Rosselin miał trochę satysfakcji - jego ukochana naukowo udowodniła, że kobieta, nawet wirując na cholernie niewygodnym krześle, umie trafić w znienawidzony cel z dokładnością podniesioną do kwadratu oburzenia.
Jeden Filippon czerpał przyjemność z tej dziwacznej zabawy. Ale w końcu poszedł śladem Annabell - z tą różnicą, że użył substancji bardziej żrącej i wytrawił na skorupie ochronnej Hellarisa malowniczy wzór smoka zjadającego własny ogon.
Wszystko to jednak były drobne satysfakcje przy wielkiej porażce. Więźniowie czuli się jak szczury wpuszczone do klatki z kręciołkiem. Rosselin miał kiedyś taki sen, w którym razem z Filipponem i jeszcze jednym takim trafili do karczmy na odludziu, gdzie niejaka Labiretta Franklin tak nimi pokierowała, że miała darmowe oświetlenie, zupełnie jak w tutejszych drzewach. No prawie darmowe - musiała karmić całą trójkę, żeby mieli siłę kręcić mechanizmem.
Hellaris z Wei-wanem prowadzili ich po kolejnych komnatach mieszkalnego drzewa, dokonując wspólnie dalszych badań. A pogodnik był zaskoczony, że w siedzibie smoczych magów są niemal takie same narzędzia jak w podziemiach naukowca.
- No, a teraz musimy poczekać na opracowanie wyników - oznajmił wreszcie Wei-wan, przecierając czoło błyszczące od potu i różnych magicznych mazi. Używał ich obficie i nie krył się z tym jak wcześniej, w siedzibie Hellarisa.
Zaprowadził więźniów do niezwykłej komnaty w kształcie kuli, z dwojgiem ogromnych soczewkowatych okien, i nakazał czekać.
No ale czy można utrzymać smoka na smyczy? Być może ów jaszczurzy mag uważał, że w sercu jego drzewa niepotrzebni są nawet strażnicy. Ba, mógł sądzić, że więźniów onieśmiela sama aura eksperymentu. Ale nawet Rosselin i jego dziewczyna za nic mieli powagę magiczno-naukową. Zaś Filippon, który nie przestraszył się nawet boga w świątyni, postanowił udać się na wycieczkę.
I tym razem pogodnik wcale mu jej nie zabronił. Wręcz przeciwnie.
- Rozeznaj teren - poprosił. - Bo gdyby trzeba było uciekać, sam wiesz...
- Wiem. - Smok skinął głową, podchodząc do prawego okna, bo postanowił na wszelki wypadek oddalić się po zewnętrznej ścianie drzewa.
I zniknął.
Wrócił po dłuższej chwili tą samą drogą.
- O kurde! - powiedział, uśmiechając się szeroko. - To wcale nie jest kula! Wiecie, gdzie jesteśmy? To jest oko smoka!
Rosselin z niedowierzaniem potrząsnął głową.
- Chcesz powiedzieć...? - zaczął.
Filippon energicznie potaknął.
- Chcę. Od tej strony mamy do czynienia z klasycznym smoczym pyskiem, cokolwiek wrednawym. Zamknięty, ale z nozdrzy sączy się mały dymek. Opowiedzieć ci? - I nie czekając na decyzję pogodnika, smok kontynuował opis, z lubością malując dalsze szczegóły: - Oczu jest dwoje. My jesteśmy w lewym, a w prawym to nie wiem, bo jak zajrzałem, to tam jest ciemna szyba, musiałbym przeniknąć. Poniżej głowy wszystko wraca do normy, choć dostrzegam zarys jakichś piór, mimo że, jako żywo, nigdzie nie widziałem upierzonego smoka. Powiedziałbym, że to połączenie smoka i kury, ale pewno bym obraził kurę. - Jaszczur puścił oko do Rosselina.
Ten w niedowierzaniu kręcił głową. Zupełnie nie wiedział, co ma o tym wszystkim sądzić. Kolejne wydarzenia i informacje zaskakiwały go coraz bardziej. Kura? Czyżby Filippon łyknął sobie coś po drodze?
- Ja? - zarechotał smok, gdy pogodnik spytał go o to. - No dobra, chyba jednak obejrzę to prawe oko - mruknął. I wyskoczył na zewnątrz. Nasz mag ostrożnie podszedł do krawędzi. Nie, nie miał lęku wysokości, ale tak ogromne okno tak wysoko... Nawet w pałacu cesarzowej były mniejsze. Chciał jednak wyjrzeć, bo dziwiło go to drzewo. Gdy lecieli ku niemu, wyglądało jak... no, jak drzewo, na którym tysiące smoczych wandali wyryło i pokolorowało: Piękny ogon ma Axlina, bo to moja jest dziewczyna albo coś w tym rodzaju. Jak to możliwe, że z drugiej strony wyglądało niczym smoczy posąg?
Nie zdążył jednak tego sprawdzić, bo nagle gdzieś w oddali rozległy się hałasy i dziki ryk...
Filippon z niewinną miną wsunął się do komnaty. Tym razem wybrał wewnętrzny korytarz.
Rosselin spojrzał na niego z ciekawością.
- Nie żebym był ciekawy - mruknął. - Ale co zniszczyłeś?
Jaszczur przez chwilę zastanawiał się z całkiem poważną miną.
- A wiesz, zjeść to nie zjadłem nic, chociaż na talerzach leżało całkiem sporo smaczności - wyznał wreszcie. - Ale jak sobie oglądałem tę komnatę w prawym oku, to nagle coś zabrzęczało, taki wielki czarny kamień, i pojawił się dym. A ja, rozumiesz, trochę boję się ognia.
- No i? - naciskał mag.
- No i zdmuchnąłem ogień. Ale że się trochę zdenerwowałem, to zdmuchnął mi się razem z kawałkiem tego kamienia.
Hm, kamień jak kamień - pomyślał Rosselin. Nagle jednak przyszło mu do głowy pewne zasadnicze pytanie:
- A co było na tym kamieniu?
- Taki sam pierzasty smok jak ten, w którego głowie jesteśmy - odparł ze skruszoną miną Filippon. - Tylko że ładnie wyrzeźbiony, w całości, ze skrzydłami.
Pogodnik westchnął. Wpuść smoka do składu porcelany, dostaniesz z powrotem glinkę, wodę i wapno.
- A co konkretnie odłamałeś? - spytał z niepokojem, bo uzmysłowił sobie, że jaszczur jak na siebie zachowuje się dziwnie spolegliwie.
- Skrzydło... - zawahał się Filippon. Widząc ulgę na twarzy pogodnika, dokończył: - I takiego wielkiego siusiaka.
* * *
Rosselin cały czas miał w głowie słowo, które padło co prawda zaledwie wczoraj, ale nadal tkwiło w jego głowie jak zadra.
Eksperyment.
Na razie magowie prowadzili jakieś swoje badania. Ulokowali więźniów w oczodole, czasem wyprowadzając do jakiejś komnaty, żeby zmierzyć, zważyć, zajrzeć do ucha albo lepiej nie mówić gdzie.
Należało się jednak spodziewać, że na tym nie poprzestaną. Eksperyment to wielkie słowo - kojarzy się z czymś dużym, gwałtownym i zaskakującym. Tymczasem to, co czynili do tej pory, tak miało się do eksperymentu, jak spacer do latryny do zamorskiej wyprawy. Pogodnik zastanawiał się, czy ma ochotę wiedzieć, co dla nich szykują. Nie żeby się bał, ale zawsze to szkoda, kiedy ucinają ci głowę z dala od domu. Nikt nie przyniesie jej sąsiadom czy rodzinie, żeby mogli ją pochować czy wypreparować i straszyć nią dzieci... Żona nie zapłacze nad kośćmi...
Chociaż... Jak się dobrze zastanowić, jedyną rodzinę, do której chciał się przyznać, miał tu, na miejscu. Farfinkelszt nie żyje, a cóż go obchodzi wuj pijak?! Tak, tak, ten sam, który zdradził sekret, że Rosselin nie pochodzi z Fertu, tylko z zadupiastej wiochy.
Rodziną Rosselina była Annabell, jego przyszła albo niedoszła żona, oraz smok, który nawet jak na smoka okazał się wybrykiem natury. Ich kości spoczną gdzieś razem, w jakimś dole - o ile po tym eksperymencie pozostaną jakieś kości. Niestety, patrząc na krzątaninę smoków naukowców i magów odzianych w barwne szaty (przypominały kropierze, w jakie ubierano konie w niektóre święta państwowe), pogodnik mocno w to wątpił.
W wyniku tych wszystkich rozmyślań dochodził nieodmiennie do wniosku, że jedyne, co mu pozostaje, to mocniej przytulić swe kości do kości Annabell, póki jeszcze są odziane w szatę ciała.
Tak, właśnie w ten sposób o tym pomyślał, chociaż nie był poetą, a tylko pogodnikiem trzeciej kategorii.
* * *
Był świt. Rosselin twardo spał, a smok wrócił do pokoju z miną strutą jak po zjedzeniu jakiegoś tutejszego mechanizmu. Chociaż Annabell była przekonana, że to akurat strawiłby bez problemów. Żołądek Filippona był przewidywalny bardziej niż jego zachowanie. Bowiem jaszczur wzdychał, stękał, parskał, mruczał pod nosem - i to nie wiadomo od kiedy, bo gdy dziewczyna została wyrwana ze snu, smok już był w komnacie.
- Co jest? - spytała, od razu przechodząc do sedna, bo zaraz chciała się przewrócić na drugi bok i zasnąć.
- Nie przyszła na spotkanie - wyznał Filippon, jęcząc cicho.
Annabell westchnęła i pożegnała się ze słodkim snem. Narzuciła szatę, podeszła do zwiniętego w najdalszym kącie smoka i pogładziła go po grzbiecie. Zawsze to lubił. Łuski miał suche i lekko szorstkie. Ale tym razem drżał, jakby w środku coś mu się popsuło.
- Może jej coś wypadło? - podsunęła. - W końcu ma swoje obowiązki, prawda?
- Albo wrócił tatuś i zakazał jej spotykania się z obcokrajowcem - burknął z niechęcią smok.
Dziewczyna przygryzła wargę. Nie dało się tego wykluczyć.
- Jak kocha, to go przekona.
Filippon roześmiał się boleśnie, zakrywając oczy ogonem.
Na chwilę go jeszcze uniósł i spytał z goryczą:
- Annabell, a widziałaś kiedyś, żeby ktoś przekonał do czegoś jakiegoś dyplomatę?
* * *
Nawet zrozpaczony Filippon nie potrafił usiedzieć bezczynnie na ogonie. On musiał działać. Kiedy pojął, jak wielką siłę daje mu zmiennokształtność, zaczął noce dzielić na te, podczas których szukał domu Nemestry, oraz takie, gdy badał Smocze Miasto i jego okolice.
Przeklinał teraz jeszcze bardziej pomysł Nemestry, aby spotykali się u koleżanki. Poziom po poziomie zbadał wszystkie izby tamtego drzewa, ale nie odnalazł swojej ukochanej. Za to kilka razy niemal wpadł w łapy strażnikom. Śledzenie Oiny, której pokój służył im za dom schadzek, także nie dało żadnych efektów. Nemestra zapadła się pod ziemię!
Skoro i tak nie wpadł na żaden trop, coś mu kazało raz jeszcze wrócić do Swoiga i jego rodziny. Ale stary samiec wyczuł Filippona i rozpoznał po zapachu. Od razu wezwał strażników, a ci zarządzili obławę. To całkiem zniechęciło jaszczura do dalszych prób nawiązania kontaktów ze swoimi krewnymi.
Być może przyjdzie na to czas - myślał, oddalając się w pośpiechu - ale najpierw czekają mnie inne sprawy.
Wszystkie te podróże nie byłyby możliwe, gdyby dzielny Filippon nie przełamał strachu przed lataniem. Niejeden tutejszy smok słyszał dobiegające z powietrza pomstowania, przekleństwa i uszczypliwe uwagi, gdy jaszczur uczył się latać. Tyleż samo ptaszków zniknęło w jego zachłannej paszczy, co zginęło śmiercią lotnika, roztrzaskanych o smoka wykonującego niepewne ewolucje. Najlepiej wychodziła mu ta zwana potocznie karkołamem, czyli spadanie na łeb na szyję.
Po skreśleniu z listy celów poszukiwań Nemestry i przekonania do siebie rodziny, w Filipponie obudził się odkrywca. Zaczął od katastrofy budowlano-lotniczej, ponieważ jedna z jego pierwszych samodzielnych nocnych podróży skończyła się na mieszkalnym drzewie, mniej więcej w połowie wysokości. Skupiony na równomiernym machaniu skrzydłami, utrzymywaniu odpowiedniej wysokości, omijaniu ptaszków, latających tu i ówdzie strażników, a wreszcie dziatwy szkolnej, którą panie nauczycielki traktowały uderzeniami pioruna, smok jakimś tajemniczym sposobem przeoczył wyrastającą przed nim gałąź.
I wyrżnął o ścianę z takim impetem, jakby chciał w niej wybić dziurę.
Owszem, miał pewne doświadczenie w uderzaniu w ściany. Kilka razy, kiedy był już mocno upity, zdarzało mu się nie trafić we właściwy otwór pałacowego korytarza. Ba, raz, wskakując na górne piętra, poślizgnął się i walnął w ścianę wiele stóp niżej. Jednak kassalit, z którego zbudowane były ściany pałacu, wytrzymał nawet uderzenie Filippona.
Teraz jednak ściana przed nim pękła i spory jej kawał załamał się do środka.
A skoro już powstała dziura, należało wsadzić w nią łeb i zajrzeć. Smok nie byłby sobą, gdyby tego nie uczynił.
- O matko jedyna! - stęknął.
W środku, w komorze aż buchającej ciepłem, leżało przytulonych do siebie ze sto jaj!
Filippon ostrożnie tam wszedł, depcząc po kawałkach rozwalonej ściany.
Nagle jajo blisko nogi jaszczura trzasnęło. Zaskoczony zbliżył się o krok...
I wtedy zauważył, że z drobnej rysy robi się nagle szybko grubiejąca szczelina. A pyszczek smoczego noworodka napina wewnętrzną błonę i maluch usiłuje wyjść na zewnątrz.
Wyklucie się smoczątka było trochę przedwczesne, ale Filippon nie mógł tego wiedzieć. A nawet gdyby wiedział, i tak stanął przed faktem dokonanym: popiskujący noworodek przebił wystającym zębem błonę i teraz pracowicie, dysząc ciężko, usiłował ją rozedrzeć.
Smok westchnął. I nagle odezwał się w nim tłumiony przez całe życie instynkt. Zaczął delikatnie przegryzać błonę od swojej strony. Po chwili głowa, a za nią cała reszta ciała wcześniaka wysunęła się na zewnątrz i chudy, wątły smoczek o jasnozielonych łuskach stanął na pokruszonej skorupie jaja, depcząc ją z chrzęstem.
- Glurg? - spytało smoczątko, patrząc na Filippona wyłupiastymi oczyma. Było to zapewne jego pierwsze słowo.
Ogłupiały, wciąż lekko zamroczony jaszczur nie wiedział, co odpowiedzieć. Bezradnie wodził oczami po białych jajach, po ścianach, wreszcie powrócił spojrzeniem do malucha.
- Glurg! - odparł z całym przekonaniem, na jakie było go stać.
Ale kiedy mały smoczek pisnął radośnie i podreptał na chwiejnych, rozjeżdżających się łapach w jego stronę, Filippon czmychnął przez dziurę w ścianie. I to wcale nie dlatego, że gdzieś w dali słychać było nadchodzącego strażnika ściągniętego tu rumorem wybijania dziury w ścianie.
Nie czuł w sobie zewu tatusiostwa.
No i nie wiedział, jak rozmawiać z takimi maleństwami.
* * *
Kolejne wycieczki przebiegały jednak z większym powodzeniem. Filippon odkrył parę interesujących szczegółów zabudowy miasta.
Na przykład że drzewa rosły grupami, w obrębie których nie obowiązywała żadna widoczna reguła, raczej radosny chaos. Natomiast same grupy zdawały się układać w jakiś sensowny obraz. Filippon czuł, że gdyby dał radę wzlecieć wysoko i spojrzeć na miasto z góry, zobaczyłby...
Ale nie dał rady, choć nie miał pojęcia o teoriach wysnuwanych w Akademii Magicznej Fertu, jakoby nieco powyżej dachów najwyższych budynków wszelki lot był niemożliwy. Nic nie wiedział o hipotezie, że gdzieś tam jest pasmo niewidzialnych chmur zawierających trującą substancję.
Nikt mu nie powiedział, że może istnieć coś takiego jak sufit nieba, a jednak na własnej skórze smok odczuł, że nie da się wzlecieć wyżej niż jakieś drugie tyle, co wysokość najwyższego drzewa w Smoczym Mieście.
Najpierw jednak Filippon ruszył ostro w górę, aby bez zbędnego dzielenia łuski na troje rozstrzygnąć sprawę jednym rzutem oka.
Jednak czy można cokolwiek rozstrzygnąć? Gdy tak machał skrzydłami, coraz bardziej opadało go zwątpienie.
Przecież był niezbyt doświadczony. A w zasadzie - niezbyt mądry.
Nie. - poprawił się w myślach. - Jestem głupi. Głupi, głupi Filippon!
Skrzydła z trudem niosły go w górę. Ale przez załzawione oczy nic nie widział.
Tylko spadać umiem. Nemestra mnie nie kocha!
Nikt mnie nie kocha!!!
Po raz pierwszy w życiu smok wpadł w tak głęboką depresję, że choćby nawet był znakomitym lotnikiem, to i tak skrzydła załamałyby się pod nim i runąłby w dół. Szlochając, spadał więc jak kamień.
Kiedy dotarł do poziomu czubków drzew, depresja ustąpiła, pozostawiając jednak ból głowy. Zdołał rozwinąć skrzydła, nim roztrzaskał się o gałąź. Wylądował na niej twardo, wczepiając pazury w korę.
Dziwne - pomyślał, gdy nieco ochłonął. - Koniecznie muszę o tym opowiedzieć Rosselinowi. Przecież nigdy dotąd nie miałem takich myśli.
Ale najpierw postanowił trochę popracować.
* * *
Na widok mapy pogodnikowi aż oczy zabłysły z wrażenia. Nie miał pojęcia, że jego przyjaciel zajmuje się tym w taki sposób.
- Chcesz powiedzieć, że zrobiłeś plan Smoczego Miasta?
Skromność, jaką Filippon miał wypisaną na pysku, powaliłaby nawet harpię śnieżną.
- O nie! - zaprzeczył żywo, wykonując przy tym piękny dyg wszystkimi czterema łapami. - To tylko szkic sytuacyjny, większość kierunków zbadana po łebkach...
W istocie jaszczur przeprowadził rekonesans we wszystkie strony świata, jednak nie chciało mu się nanosić na mapę każdego szczegółu.
Ale nawet to, co nakreślił, pozwalało dostrzec ciekawe zależności. Mag pochylony nad sztywnym, niewygodnym rulonem zauważył, że grupy drzew skupiają się w pasma. One zaś tworzyły powtarzalny wzór...
- A niech mnie! - mruknął nagle, wstając gwałtownie i patrząc w okno. - To ręka!
Miał rację. Problem w tym, iż ręka była siedmiopalczasta i tak niekształtna, że nie przypominała ani ludzkiej, ani tym bardziej smoczej. No bo gdzie temu chucherku do stawów nadgarstkowych masywnych jak biceps atlety?!
- Ano właśnie - przytaknął smok. Bardzo pięknie szło mu udawanie, że tej ręki nie dostrzegł w chwili sporządzania mapy. - Tyle że czyja właściwie? Jak myślisz?
Pogodnik intensywnie przeszukiwał zakamarki pamięci. Ale ani pośród znanego mu ptactwa, ani ludzi, ani nawet kopalnych potworów nie widział czegoś podobnego.
Tutejsze smoki także miały po pięć palców u łap. I choć te ich łapy były kształtne jak u rybaka pokręconego reumatyzmem, to bez przesady!
Rosselin jeszcze raz przyjrzał się mapie. Miejsce, gdzie znajdowało się ich drzewo, smok zaznaczył artystycznym krzyżykiem. Artystycznym, bo każde z ramion krzyżyka wieńczyła maleńka główka. Trzy były podobiznami samego Filippona, maga i Annabell, czwarta przedstawiała Hellarisa z odchyloną skorupą ochronną, spod której wystawały pęta kiełbasy.
- Jak daleko sięga miasto? - spytał pogodnik, chwilowo odsuwając kwestię ręki na bok. - Sprawdzałeś?
Na mapie bowiem nie było widać, żeby miało jakieś wyraźne granice.
- Na zachodzie widać, jak zabudowa rzednie - wyjaśnił smok. - I jest tam jakaś woda, chyba że to fatamorgana. Woda i bagna, sądząc po zapachu, jaki niesie wiatr.
- A mógłbyś to sprawdzić? - spytał Rosselin.
Filippon coś przez chwilę liczył.
- Ale nawet jeśli zniknę wczesnym wieczorem, mogę nie wrócić do rana i co wtedy?
Pogodnik wzruszył ramionami.
- Rzecz jest warta świeczki, zrób to któregoś dnia. A na razie spróbujemy dowiedzieć się czegoś więcej o tej ręce.
* * *
Nie było łatwo odciągnąć Hellarisa od jego zabawek, a szczególnie od nowego przyjaciela Wei-wana. Spoglądając na tych dwóch, Rosselin miał poczucie, że jeszcze chwila, jeszcze jedno celne słowo smoczego maga i twardo stąpający po naukowym gruncie Hellaris zostanie akolitą tej magicznej jaszczurzej sekty.
Duchowe potrzeby Hellarisa mało obchodziły pogodnika. Jednak wolał mieć do czynienia z osobnikiem rzeczowym i konkretnym niż skłonnym nadstawiać ucha na mistyczne podszepty i babrać się w brzydko pachnących miksturach. Szczególnie jeżeli miały być używane do gnębienia jego, Rosselina.
Jak to chociażby miało miejsce teraz. Magowie, mamrocząc jakieś inkantacje, okadzali więźniów różnymi paskudztwami, sprawdzając ich działanie - w wyniku czego pogodnik dostał na szyi wysypki w kolorze zielonym - a Hellaris przyglądał się temu bez zmrużenia oka, jakby ktoś pokazywał mu ciekawy preparat. Nawet kiwał łbem, gdy jakieś zaklęcie brzmiało mu szczególnie ładnie.
Wreszcie udało się pogodnikowi wyrwać pomocnikom Wei-wana i przysunąć do Hellarisa.
- Musimy porozmawiać - wyszeptał.
Zdumiony naukowiec łypnął na niego czerwonym okiem, podczas kiedy niebieskie wodziło za smoczym magiem, na wypadek gdyby nastąpiły jakieś komplikacje.
- A o czym? - mruknął. Pojął jednak, że ma to być rozmowa bez świadków, bo znów czujnie zerknął, gdzie jest Wei-wan.
- O kończynach - z ironią uśmiechnął się Rosselin. - Na osobności.
Hellaris gestem odprawił pomocników swego nowego przyjaciela, którzy już szykowali się, aby zacząć nową serię badań. Flaszki w ich łapach miały niepokojący krwisty kolor. A jeden z badaczy krzywił się w okrutnym uśmiechu. Pogodnik najchętniej wybiłby mu przednie kły jakimś zaklęciem, był jednak bezradny - nie wiadomo, czy działała tu smocza magia, natomiast niewątpliwie pogodnik został pozbawiony swojej, ferteńskiej.
Być może poza ognistym piorunem, który pojawiał się w chwilach największego zagrożenia. Ale na razie nic takiego nie zaszło i Rosselin wolał, by sprawy nadal tak się miały. Bo kiedy podczas gry w karty powiesz: Sprawdzam, możesz wygrać, jednak możesz i przegrać. Zwłaszcza że kto wie czy magia nie umarła całkowicie, skoro nawet potężny Irapio utknął w stazie.
Stary smok wyczuł, że sprawa jest poważna.
- Coś mi się przypomniało - rzucił Wei-wanowi. - Muszę im zadać kilka pytań.
Gestem nakazał Rosselinowi iść za sobą. Ten z kolei gestem nakazał to samo uczynić Filipponowi. On zaś... Nie, Filippon niczego nie nakazał Annabell. Nie musiał tego robić. Ona sama wiedziała, że należy tę dwójkę mieć wciąż na oku.
Hellaris poprowadził ich do wielkiej, ascetycznie urządzonej komnaty na jednej z dolnych kondygnacji drzewa.
- Spokojnie, tu nie ma podsłuchów, nawet magicznych - oznajmił z satysfakcją, łapą zagarniając więźniów do środka. - Już ja o to zadbałem. To o czym chcecie pogadać?
- O ręce - ze spokojem odparł pogodnik.
Naukowiec wydawał się lekko zaszokowany. Ale na widok mapy z uznaniem pokręcił głową. Oczywiście była to przerysowana kopia, bo oryginał spoczywał bezpiecznie ukryty w fałdzie skórnej Filippona. Hellaris długo ją oglądał, aż wreszcie dotarło do niego, o co chodzi.
- No widać rękę jak byk - mruknął zdziwiony. - Ale jak od stu lat robię te drzewa, nigdy nie słyszałem, żeby sadzono je w jakiś szczególny sposób. Sadzisz korzeniem w dół, czekasz, aż wyrośnie, i masz. Po co komu układać z nich wzory?
Filippon wysunął się do przodu.
- My też nie rozumiemy - przytaknął. - U nas to niespotykane zjawisko.
Czego jak czego, ale dociekliwości Hellarisowi nigdy nie można było odmówić. Na to liczyli Rosselin i jaszczur kartograf.
Smoczy naukowiec od razu opuścił siedzibę magów, odprowadziwszy jedynie swoich więźniów do ich komnaty. Zażądał od Wei-wana przerwania eksperymentów co najmniej do jutra pod pretekstem sięgnięcia do swoich notatek. Ten nie był zachwycony, jednak nie chciał zadrażniać sytuacji, a że miał trochę problemów ze swoimi wiernymi, którzy bardzo różnie interpretowali ostatnie wydarzenia, przystał na zwłokę.
Hellaris pospiesznie udał się do archiwum, aby przeprowadzić tam porządne badania źródłowe.
Nie żeby uznawał to za rzecz najważniejszą na świecie. Ale ci dwaj śmieszni przybysze zaintrygowali go. Bo po co komu grupować drzewa mieszkalne w struktury odwzorowujące rękę? I to tak niesamowitą! Ani ludzką, ani smoczą.
Od razu postanowił ustalić, od kiedy sadzi się tak te drzewa.
No i tu natrafił na pierwszy badawczy problem: szczegółowe plany Miasta były niedostępne w oficjalnej bibliotece. Z rozpędu obejrzał sobie mapy innych miast, ale tamte nie miały żadnych rąk, łap czy płetw. Tylko stolica, o ile pogodnik nie kłamał, wyglądała z góry tak cudacznie.
No właśnie, o ile ten przeklęty Rosselin nie kłamał! Nagle, gdy Hellaris czekał na wydanie zgody na dostęp do prohibitów, wpadło mu do łba podejrzenie, że może to spisek magów mający na celu skompromitowanie uczonego?
Najchętniej sam poszedłby do mieszkalnego drzewa magów. Ale to nie byłoby dobrym rozwiązaniem. Wolał przez Jaupiusa szybko ściągnąć tutaj pogodnika.
Ten, kiedy stanął przed obliczem Hellarisa - wściekłego także z powodu przedłużającego się oczekiwania na mapy z działu ksiąg zakazanych - minę miał bardzo nieswoja.
- Tak sobie myślę - zaczął uczony, łypiąc spode łba na Rosselina - że jeżeli mnie razem z Wei-wanem wkręciłeś w jakąś aferę, w spisek was, magów, to dziś jeszcze dokonam pierwszej w karierze wiwisekcji człowieka...
Twarz pogodnika rozpogodziła się nagle, jakby wszelkie strachy prysły.
- Ach, myślisz, że knuję przeciwko tobie z tym przeklętym magiem?! - Uśmiechnął się szczerze. - Hellarisie, nigdy w życiu! Pokazałem ci coś, czego nigdy bym nie pokazał jemu, bo ani mi się śni zginąć w tajemniczych okolicznościach... A ty jesteś człowiekiem nauki i pewno zechcesz wyjaśnić sprawę, zamiast ją zamiatać pod dywan.
Rosselin z rozmysłem grał na ambicjach Hellarisa. Zdołał się już zorientować, że akurat ambicje to on ma znacznie większe niż obecny status. Wystarczyło kilka rzutów okiem, aby pojąć, że podziemie, w którym urzędował naukowiec, było niczym wobec jego wizji zmechanizowania świata. Nawet stołek doradcy do spraw nauki przy tronie Diollipa zajmował ktoś inny.
- Hm, no tak - zaczął zdezorientowany Hellaris. - Ale inne miasta nie mają takich grup. Przynajmniej na oficjalnych mapach.
Pogodnik zanotował sobie w myślach, że są inne miasta.
- Na oficjalnych - podkreślił. - Ale mapy zawsze można sfałszować. W moim świecie tak się robiło.
- No wiem - burknął uczony. - Co, myślisz, że my tu jesteśmy gorsi czy jak? Niejedną bitwę przegrano z powodu złej mapy albo niby to zdobycznej, ale ze sfałszowanymi pozycjami wroga. Tylko że jest problem: nie mogę uzyskać dostępu do prohibitów...
Ale właśnie w tym momencie stary smok bibliotekarz z chrząknięciem wyłonił się z tunelu. Surowym okiem oszacował Hellarisa, potem człowieka.
- On też ma wejść?
Uczony zmierzył starego ciężkim spojrzeniem. Tym cięższym, że swój łeb z metalową skorupą dźwignął najwyżej jak potrafił.
- Też.
I tak ciasnym tunelem wstąpili do działu ksiąg objętych przeróżnymi zakazami i nakazami. Rosselinowi stęchłe powietrze i sposób, w jaki dostał się tutaj, jako żywo przypomniały katusze podczas nauki w Akademii Magicznej.
Wreszcie stanęli w podłużnej komorze pozbawionej okien. Światło płynęło zewsząd, ale pogodnik odgadł, że to była podobna sztuczka jak z tymi jarzącymi się rurami.
Segregatory pełne zakazanych ksiąg stały pośrodku w ciasnych szeregach. Lekko wklęsłe łuski-szuflady ukrywały to, czego smocze oczy nie powinny widzieć. A ludzkie tym bardziej.
Bibliotekarz otworzył kilka łusek i wyjął stamtąd ciasne rulony. Po rozwinięciu przypominały metalowe wstęgi.
- Metalowe? - spytał pogodnik.
Hellaris skinął łbem.
- Kiedyś na tym pisaliśmy. Twardsze było niż to dziadostwo teraz - mruknął, pochylając głowę nad starą mapą. - To ma trzynaście wieków i nic. A to - wskazał leżący obok rysunek - dwa i już się strzępi na brzegach.
Nagle wstał i ruszył w stronę segregatorów. Natychmiast skoczył ku niemu czujny bibliotekarz, żeby ten potwór niczego nie zepsuł. A Rosselin skorzystał z okazji i teraz sam zaczął studiować mapę.
- O kurde! - powiedział, trzymając mapę sprzed trzynastu stuleci.
- O kurdebalans! - zaszemrało echo za jego plecami.
- Filippon! - syknął wściekły pogodnik, starając się zapanować nad swoimi ruchami, podczas kiedy stojący dziesięć kroków dalej Hellaris przeglądał stertę pozostałych map. - Co ty tu robisz, cholero?!
- A miałem ci pozwolić pójść i nie wrócić? Dać zginąć? - sarkastycznie odparło echo. - Jestem twoim ubezpieczeniem.
I z cichym powiewem odsunęło się poza zasięg pogodnikowej ręki, która chciała wymierzyć mu kułaka.
O kurde Rosselina nadal obowiązywało. Na tej mapie również było widać taką samą siedmiopalczastą dłoń!
Tymczasem Hellaris przestał konferować z bibliotekarzem i powrócił do Rosselina, który udawał, że prehistoryczny niemal rysunek Smoczego Miasta ogląda sobie tylko z nudów.
- Starszych map nie ma - burknął z niezadowoleniem uczony. - O budownictwie chłop nic nie wie, ale swoje papierzyska zna. A to oznacza, że od zawsze tak się budowało...
- Nie że od zawsze, ale że od trzynastu wieków - poprawił go nasz mag. - A jakieś podania ludowe czy inne takie?
- Znaczy bajki? - upewnił się Hellaris. - Chcesz szukać w podaniach ludowych prostych smoków jakichś informacji?
Pogodnik skinął głową.
- Szukam jakiegokolwiek punktu zaczepienia.
Naukowiec wzruszył ramionami.
- Zajmę się tym. Ale na razie wracasz do Wei-wana. I ani pary z gęby - zaznaczył.
* * *
Hellaris nie zdołał się jednak dowiedzieć niczego więcej. A kiedy zaczął zadawać dociekliwe pytania, szybko dostał pod opiekę kolejną partię mieszkalnych drzew. Trzy razy większą niż dotąd.
Wkrótce jednak nadeszła wyczekiwana wiadomość od Wei-wana i wtedy Hellaris - jak każdy stary naukowiec - zapomniał o nieważnych drobiazgach, tylko zajął się przyszłością.
Faza przygotowań była zakończona. Należało przystąpić do właściwego eksperymentu.
Strażnicy przy drzwiach zgodnym ruchem wysunęli pazury. Nie było mowy, aby ktoś im uciekł. No, może poza Filipponem. Jednak smok trafnie ocenił sytuację i nie podjął żadnych działań. Pozostawił to sobie na chwilę, gdy staną wobec prawdziwego zagrożenia. Miał nawet pewną koncepcję. Wiedział, że na południowym zachodzie jest rzeka. I bagna. A wiedział, że smoki nienawidzą bagien. Tam cała trójka mogła się schronić, póki nie uda im się wyrwać z powrotem do Fertu albo uzyskać pomocy ojca Nemestry.
O ile, rzecz jasna, Filippon ją odnajdzie. Bo ona przecież wiedziała, gdzie go szukać. I o ile Nemestra będzie chciała mieć jeszcze do czynienia z kimś, kogo kochają kłopoty... Jaszczur coraz bardziej zdawał sobie z tego sprawę. Samotność ostatnich dni nauczyła go pokory.
- Pójdziemy, kochanie - oznajmiła tymczasem ze spokojem Annabell, biorąc pogodnika pod ramię. - I zobaczymy, na czym chcą eksperymentować.
Ta nieoczekiwana zgoda dziewczyny wprawiła Rosselina w zdumienie i rozpacz zarazem. Więc i on dał się powieść jak baran na rzeź.
Cóż, biedny pogodnik nie zdawał sobie sprawy, że nie tylko on i jego smok zastanawiali się, co zrobić, gdy nadejdzie prawdziwe niebezpieczeństwo. Annabell też od dawna pracowała nad tym zagadnieniem - i podeszła do niego prawdziwie po kobiecemu. Od pierwszej chwili, gdy wylądowali w wieży smoczych magów, starała się bombardować ich miłością. I chociaż na początku smoki, wyłącznie samce - bo samicy nie widziała w drzewie ani jednej - patrzyły na nią wrogo, to jednak wkrótce przy okazji badań same podsuwały się do głaskania czy drapania. Niepostrzeżenie, gdy Rosselin i Filippon próbowali po męsku iść w wielkie przedsięwzięcia oraz ambitne plany, Annabell zjednywała sobie smoka za smokiem drobnymi gestami.
Teraz też popatrzyła miękko na obu strażników, w końcu zwróciła się do tego po prawej:
- No wiesz, Jauli, jak możesz wyciągać na mnie pazury!
Jaszczur coś zaburczał pod nosem i zawstydzony spuścił oczy.
- Chodźmy - powtórzyła Annabell. I ruszyła pierwsza.
Strażnicy poprowadzili ich tunelami prosto do największej komory, gdzie już kilka razy więźniów badano, mierzono i celowano do nich z magicznych zaklęć.
Teraz jednak pomieszczenie wyglądało całkiem inaczej. Zaraz za drzwiami podłoga - przykryta wielobarwnym suknem, w którego wzorach Rosselin rozpoznał te same zawijasy co na powierzchni drzewa - unosiła się ku górze, tworząc podest. Pod spodem zapewne było coś ukryte.
Za to przy ścianach stały smocze maszyny. Pogodnik rozpoznał wśród nich krwiojada, który kłuł go kilka razy w tygodniu i wypijał nieco krwi. Zupełnie nie wiadomo po co, bo przecież takie żelastwo to nie komar - gdyby nawet musiało jeść, to nie pożywiłoby się taką odrobiną! Pytany o to Hellaris odsyłał Rosselina do Trauchana. Ten jednak nigdy nie przyszedł badać więźniów, nie było go zatem jak zapytać.
- Będzie źle! - mruknął pogodnik do ucha Annabell. - Masz jakiś plan, kochanie?
Dziewczyna skinęła głową, robiąc jednocześnie minę: Nie przeszkadzaj.
Pośrodku podestu stał Wei-wan razem z kilkoma młodszymi magami. Ich ogony drgały miarowo wyprężone z podniecenia, a skrzydła, w szatach z szerokimi rękawami, podrygiwały, jakby smoki chciały unieść się ku górze.
Strażnicy zaprowadzili ich na podest. Skłonili się z szacunkiem Wei-wanowi, po czym odeszli na bok, pod ścianę.
Wei-wan popatrzył z namysłem na swoich więźniów.
- Pora wreszcie do czegoś was wykorzystać - oznajmił z nieprzyjemnym uśmiechem, demonstrując między zębami resztki ptaka zjedzonego przed chwilą - ale poczekamy chwilę.
I odwrócił się ku swoim technikom, którzy zażarcie dyskutowali, czy tensor napięcia ma mieć ujemną wartość, a jednia przestrzenna dodatnią, czy też odwrotnie.
Cała trójka była coraz bardziej zaniepokojona. Annabell gorączkowo rozglądała się w poszukiwaniu jednego z magów, który wyglądał jej na najlepiej zbombardowanego miłością. Pechowo akurat tego potwora nigdzie nie dostrzegała. Tym samym koncepcja skutecznego bombardowania upadła z hukiem. Jak wiele teorii, w których praca teoretyczna przeważa nad empirycznym doświadczeniem.
Nagle, ku ich zdumieniu, z bocznego tunelu, spomiędzy swoich maszyn, wysunął się Hellaris.
Był zupełnie odmieniony. Sprawiał wrażenie, jakby ktoś go wypucował, odnowił i naprawił popsute mechanizmy w głowie. Okryty pełną zbroją stąpał ciężko w stronę więźniów, mierząc ich surowym spojrzeniem.
- Zdrajca! - syknął Filippon, z szurgotem drapiąc sukno na podeście. Gdyby teraz ktoś chciał odczytać napisy, stanąłby przed nie lada wyzwaniem.
- Wierny urzędnik cesarstwa - głośno poprawił go Hellaris. - Do roboty!
Z tunelu wyłoniły się dwa smoki. Dźwigały... Irapia. Skamieniały mag, o którym wszyscy prawie już zapomnieli, teraz powrócił - co prawda wciąż w postaci równie żywej co odłupana skała, ale zawsze. Sapiąc z wysiłku, technicy Hellarisa postawili go obok więźniów.
- Bilans masy musi się zgadzać - wyjaśnił uczony, spoglądając na Wei-wana. - Przynajmniej z grubsza.
Smoczy mag z aprobatą skinął głową. Sięgnął do swego notesu, odnalazł odpowiednią stronę.
- Ilość zaklęć pozytywnych i negatywnych też została zrównoważona w czasie dzisiejszych ceremonii.
Teraz dopiero Rosselin pojął, dlaczego z samego rana w jakiejś kapliczce chyba z pięć smoków oddawało im cześć. Myślał, że to jakaś nieszkodliwa (ale i niepomocna) sekta ludziowierców, a one tymczasem tylko wyrównywały cholerny rachunek!
- No dobra, koniec z czczą gadaniną! - zarządził Wei-wan.
Gestem wskazał swoim magom, aby podeszli. Ci zepchnęli więźniów na sam środek podestu, na miejsce oznaczone falistym symbolem w kształcie dwóch skrzyżowanych liter S. Zaraz potem dwie ekipy techników zaczęły ustawiać wokół nich różną aparaturę. Wyglądało to dosyć zabawnie, bo odziani na czarno współpracownicy Hellarisa kładli gdzieś swoje skrzynki połączone kablami, odchodzili po następne, a wtedy magowie w barwnych szatach przesuwali je, aby zrobić miejsce dla swoich kadzidełek i figurek. Kilkakrotnie doszło do wymiany zdań pomiędzy obiema ekipami, kilka skrzynek ze sprzętem wylądowało na ścianach, jedna na głowie Hellarisa, a w odwecie dwie figurki zostały zgniecione na proch, zaś kopnięte kadzidełko wypaliło dziurę w rękawie samego Wei-wana. Siniaków i drobnych zadrapań nikt nie liczył, bo nerwowa atmosfera eksperymentu udzieliła się wszystkim.
Wreszcie jednak doszło do porozumienia, choć wcześniej obie drużyny straciły po jednym zawodniku odesłanym do szpitala. Magowie i technokraci Hellarisa jak gdyby nigdy nic wrócili do swojej pracy. Tylko Annabell krzywiła się z niesmakiem, widząc, jak kładą kolejne skrzynki i magiczne artefakty wprost na sukno zroszone smoczą posoką.
Nagle Rosselin poczuł jakąś zmianę - co niewiarygodne, zmianę na lepsze. Starał się nie dać niczego po sobie poznać, ale... czy tylko miał takie wrażenie, czy naprawdę poczuł drgnięcie magii w koniuszku najmniejszego palca lewej dłoni?
Na wszelki wypadek zaczął sobie gorączkowo przepowiadać zaklęcia, odrzucając wszelkie meteorologiczne, bo po co mu teraz czar na łagodny deszczyk o poranku? Tu by trzeba wywołać burzę z piorunami kierowanymi niby pociski. Sęk w tym, że takiego zaklęcia nie znał.
Podejrzał za to kiedyś zaklęcie zwane sklejką Ortaliego - paskudny czar, rzadko wykorzystywany, bo był klasycznym tripletem, co zmuszało atakującego do bardzo szybkiego rzucenia czaru, a przeciwnikowi dawało czas na obronę, a nawet na kontratak, jeżeli nie stracił głowy.
Zaklęcie ochronne, sklejanie żywej materii, zbrylanie... - przepowiadał sobie w myślach Rosselin.
Naprawdę ciężka sprawa. Już samo położenie bariery ochronnej mogło się skończyć jak u Irapia. A jeszcze rozciągnąć ją wokół Annabell i smoka... Potem trzeba było subzaklęciem skleić wszystko, co żywe, w jedną całość - a to też nie żadna tam kaszka z mlekiem, bo wicher porywał ludzi, rośliny i zwierzęta i międlił niby ciasto. Wreszcie należało tę masę zbrylić w duże, połączone grudy, żeby tak potraktowany delikwent - albo stado złych smoków - nie uciekł spod zaklęcia.
Jednym słowem, fatalnie skomplikowana i trudna do wykonania ewolucja werbalno-magiczna. Na domiar złego Rosselin, patrząc na krzątających się techników i magów, nie był wcale całkiem pewien, czy prawidłowo pamięta wszystkie słowa zaklęcia. Może się więc okazać, że to on zostanie zbrylony. Smętnie popatrzył na Irapia.
Filippon pochwycił to jego spojrzenie i westchnął w duchu. Fatalna sprawa...
Smok do ostatniej chwili liczył, że eksperyment zostanie przerwany, bo tatuś Nemestry popisze się skuteczną interwencją. Teraz jednak, na chwilę przed włączeniem maszyn i magii, pojął, że łudził się na darmo.
Urayan Do zapewne pazurem nie kiwnął, żeby ich uwolnić. Ba, będzie szczęśliwy, kiedy cała ta magiczno-naukowa aparatura wyśle Filippona jak najdalej od jego ukochanej córeczki. Tam, gdzie jego miejsce, czyli donikąd.
Może zresztą Nemestra sama doszła do takiego wniosku?...
Jaszczur popatrzył na swoich przyjaciół. Wciąż mógł się uratować, znikając. Przeżyłby jakoś w tym mieście, ale już nie był pewien, czy to takiego świata szukał, czy to właśnie było jego gniazdo. Niby smocze, ale nie czuł się tu tak dobrze jak w Fercie i docierało to do niego coraz dotkliwiej.
A dać nogę we trójkę, z Rosselinem i Annabell, nie byli w stanie.
- Zostaję - mruknął.
- Co powiedziałeś? - spytał pogodnik.
Nie zrozumiał słów smoka, bo technicy strasznie hałasowali, a on starał się pojąć cokolwiek z ich poczynań. I skupiał się w sobie, żeby wywołać piorun kulisty, który zabije Wei-wana oraz Hellarisa. Najlepiej jednym celnym uderzeniem, bo na kolejne serie może nie starczyć czasu.
- Nic - burknął Filippon. - Odbiło mi się kwaśno z żołądka.
Tak więc wszyscy troje coś tam kombinowali, ale bez wielkiego efektu. Za to smoki chyba skończyły układanie magiczno-technicznej konstrukcji, bo do oględzin przystąpili sami Wei-wan z Hellarisem, ogon w ogon wędrując wokół więźniów otoczonych pierścieniem aparatury.
- Może byście chociaż nam powiedzieli, co się będzie działo? - warknął Rosselin.
Uczony obrzucił go chłodnym spojrzeniem. Przez chwilę wyglądało na to, że nie zada sobie trudu udzielenia odpowiedzi mięsu eksperymentalnemu. Wreszcie jednak górę wzięła pamięć o kilku miłych rozmowach, a szczególnie chęć pochwalenia się przed - było nie było - przedstawicielem obcej cywilizacji.
- Nie do końca wiadomo. Zakładam, że według teorii Kinderbala-Hellarisa w chwili przekroczenia granicy ugięcia czasoprzestrzeni nastąpi jej rozdarcie, a w punkcie, w którym stoicie, otworzy się brama do waszego świata. Wtedy drugie uderzenie mocy powinno ją ustabilizować, żebyśmy mogli przez nią wkroczyć...
- Zaraz, a co z nami? - spytała zaniepokojona Annabell. - Wrócimy do Fertu?
Wei-wan uśmiechnął się tajemniczo.
- Prawdopodobnie przejdziecie cało, chyba że roztopicie się w magiczny fluid, który przeniknie przez bramę.
Zimny dreszcz przebiegł pogodnikowi po kręgosłupie, od kości ogonowej do góry, zbiegając do rąk. Koniuszek najmniejszego palca lewej dłoni znów słabo zamrowił.
Filippon zacisnął pazury. Widać było, że żadne fluidy mu niestraszne.
Hellaris dał chyba znak swoim technikom, bo nagle wszystkie maszyny zaczęły brzęczeć. Wei-wan skrzywił się z niesmakiem - widać naukowiec zrobił to bez uzgodnienia. Więc smoczy mag, nie zwlekając, machnął wściekle łapą i nagle magiczne kadzidełka zapłonęły, wydzielając cuchnący dym.
W kręgu otaczającym więźniów coś strzeliło jak sucha gałąź pod butem, tylko tysiąc razy głośniej. W tej samej chwili cała trójka poczuła, że ich ruchy zostały spowolnione, jakby oblano ich miodem.
Inna z maszyn Hellarisa zabrzęczała i wybuchła. Struga ognia ominęła o włos pysk Filippona, zmieniając mu jedynie kolor łusek na pomarańczowożółty, po czym rozprysła się na ścianie obok grupy magów. Kilku z nich żar natychmiast spopielił, inni zaczęli gwałtownie poklepywać się po szatach, które dymiły teraz nie gorzej od kadzideł.
Rosselin nagle zemdlał. Zobaczył ciemność, a potem już nic, chociaż obiecywano mu raj u Draceny, dziewice i - nie zapominajmy o tym - co najmniej drugą kategorię magiczną.
* * *
- Mówiłem, że na niczym się nie znają - mruknął Filippon nad uchem pogodnika.
Ten otworzył oko. Już od dobrej chwili był przytomny, ale nie widział powodu, aby przestać rozkoszować się ciszą i spokojem. Miał dosyć hałasów, eksperymentów i innych tego typu życiowych doświadczeń. Jeżeli wrócą do Fertu, zgłosi Radzie wniosek o ustanowienie nowej specjalizacji: maga pustelnika. I zostanie pierwszym z nich, otwierając gdzieś pośród cichych piasków pustyni Niub filię Akademii.
Na razie znajdowali się we własnej celi, która teraz nagle bardzo zyskała na wartości. Tu była cisza i spokój. Tylko bladość lica Annabell psuła nieco nastrój, choć dziewczyna już wiedziała, że narzeczonemu nic się nie stało. Tam, w sali eksperymentalnej, wciąż trwało ratowanie resztek wyposażenia i ocalałych z katastrofy smoków.
Niestety, dwa najważniejsze, czyli Hellaris i Wei-wan, przeżyły.
- Nie znają się - potwierdził z ponurą miną Rosselin, otwierając drugie oko. - Ale robią postępy.
Smok zasępił się nieco.
- Myślisz?
- Nie myślę. Wiem - mruknął pogodnik i wolno wstał z łóżka. - Kiedy włączyli tę swoją cudaczną aparaturę, nagle poczułem drgnięcie magii. Potem powietrze stężało jak podczas rzucania czaru ochronnego...
Z nagłym zdziwieniem spojrzał na smoka.
- A ty nic nie poczułeś?
Filippon zrobił minę w stylu: A ja w tym czasie pogryzałem sobie jabłuszka.
- Nic nie czułem. Kombinowałem tylko, któremu z magów przytentegotać, kiedy nagle ta maszyna wybuchła... - burknął.
No bo przecież nie wypadało się przyznać, że w ostatniej chwili sparaliżował go strach.
Rosselin najwyraźniej niczego nie podejrzewał, bo dalej życzliwie spoglądał na swego towarzysza.
- Będzie problem - powiedział. - Muszę się zastanowić, jak go rozwiązać, zanim nas wyślą nie wiadomo dokąd. Bo że żywych i w całości do Fertu, to wątpię.
* * *
Nie tylko więźniowie zastanawiali się nad skutkami eksperymentu. Także Hellaris. Ten był nawet na tyle bezczelny albo prostoduszny, że przyszedł o tym porozmawiać następnego dnia, a by ułatwić dyskusję, przyniósł smaczny obiad.
- O nie, nie, nie, drogi Hellarisie! - kpiąco odparł Rosselin, na wszelki wypadek szybko przysuwając sobie talerz. Sięgnął po widelec i nabił kawał kotleta. - Ja się na tych sprawach kompletnie nie znam. Nie to, co ty... - rzekł z pełnymi ustami.
Stary naukowiec zgarbił się jeszcze bardziej. Od magów nikt nie oczekiwał sukcesu, było jasne, że jeżeli cokolwiek osiągną, to przypadkiem, bo czego oczekiwać od bandy wariatów? Sam Diollip mu to dziś wyraźnie powiedział. Natomiast Hellaris reprezentował to, co smocza nauka miała najcenniejszego do pokazania - i ta porażka bardzo bolała.
- Dobrze, że chociaż więźniowie przeżyli. Będzie można powtórzyć eksperyment - dodał smoczy władca. - Ale ja nie lubię nieudanych eksperymentów.
No i w tym właśnie był problem. Wracając z audiencji, naukowiec potrafił myśleć tylko o ostatnich słowach Diollipa. Oraz o tym, że drugi eksperyment musi być udany. A w żadnym razie więźniowie nie mogą zginąć w wyniku błędów.
Tymczasem magiczne teorie Wei-wana zakładały nie przeniesienie ich na drugą stronę, tylko utworzenie z ciał więźniów magicznego smarowidła, fluidu, który niby klucz otwierał bramę do tamtego świata.
A jeśli klucz złamie się w zamku?
Choć Hellaris nikomu tego nie powiedział, był przekonany, że brama otworzyłaby się już w czasie pierwszego eksperymentu, gdyby nie zakłócający wpływ magii. Stąd postanowił raz jeszcze przesłuchać Rosselina, próbując uzyskać jakąkolwiek wskazówkę. Bo może przeoczył coś istotnego.
- No dobrze - zaczął - ale naprawdę nigdy nie słyszałeś o ugięciu czasoprzestrzeni?
Pogodnik udał, że się zastanawia, choć w rzeczywistości chciał tylko zyskać na czasie i złapać ostatni kotlet z talerza. Filippon też się do niego przymierzał, więc nie było chwili do stracenia.
- Słyszałem o ugięciu - rzekł wreszcie ostrożnie Rosselin. - Że jak biegniesz w kółko, i to coraz szybciej, to czas zaczyna się wlec. Ugina się pod twoim ciężarem, jak to mądrze napisał jakiś filozof, którego imienia nie pamiętam.
Oczywiście żadnego takiego filozofa nie było, a całą teorię Rosselin wysnuł z okruszków kotleta. Ale na Hellarisie wywarło to spore wrażenie.
- I co? - zapytał z zainteresowaniem.
- No i że jak już biegniesz tak szybko, że szybciej nie można, to czas upada z wysiłku i się zatrzymuje - ciągnął rozochocony pogodnik. - Wtedy można podejść, tupnąć nogą, o tak! - Tu śmiało machnął widelcem. - A wtedy robi się w czasie dziura i można zobaczyć piasek. Znaczy ten drugi świat.
Uczony podrapał się w skorupę.
- Muszę to przemyśleć - mruknął. - Ale chyba nie doceniłem waszej nauki albo źle mi o niej opowiadasz. Albo kłamiesz. - Podejrzliwie spojrzał na Rosselina.
Ten wzruszył ramionami.
- Po prostu nie znam się na nauce.
Kiedy Hellaris sobie poszedł, Filippon wreszcie przerwał milczenie.
- No, no, muszę przyznać, że pięknie go wkręciłeś - rzekł z uznaniem. - Jak sobie wyobrażę tego czasa, po którym biegasz, to aż mnie z zachwytu skręca...
Rosselin uśmiechnął się szeroko.
- Ciekawe, co wykombinuje nasz szalony naukowiec. Ale oby myślał jak najdłużej, bo póki trawi tę głupotę, jesteśmy bezpieczni.
* * *
Jak na prawdziwego uczonego przystało, stary jaszczur zaczął od obgryzienia pazurów. Były to co prawda pazury jego ulubionej wypreparowanej smoczej łapy, która zwykle przynosiła mu szczęście - ale chrupiąc je, Hellaris wprawiał się w odpowiedni poziom myślenia abstrakcyjnego.
Myśl o zdeptaniu czasu trafiła mu do przekonania. Walnięcie potem łapą w tkaninę czasoprzestrzeni spodobało mu się jeszcze bardziej.
Tylko jak wymacać drania?
Hellaris najpierw obejrzał swoje maszyny, a później zaczął grzebać w papierach, szukając rozpraw, w których rozważano w sposób teoretyczny lub praktyczny istotę czasu.
* * *
Wreszcie jednak sielanka ostatecznie się skończyła. W uczonym w rezultacie wzięła górę ta popędliwa strona smoczej natury. Po części zapiekliła go własna bezradność - badania czasu tylko zwiodły Hellarisa na manowce, po części coraz bardziej jadowite uwagi Wei-wana, który opanował już sytuację w swoim drzewie i był gotów do wznowienia eksperymentu.
A kiedy goniec przyniósł naukowcowi list od sekretarza Diollipa, w którym władca pytał o poczynione postępy, stary smok zrozumiał, że żarty naprawdę się skończyły i pora zmierzać do finału.
Choć głowę miał w skorupie, to jednak nosił ją na karku. I wolał, aby tak pozostało.
Nic nie mówiąc więźniom, zaczął przygotowywać własną komorę eksperymentalną. W tym celu musiał usunąć część drzew mieszkalnych, ale czego się nie robi dla dobra nauki oraz zachowania własnej pozycji, prawda?
Hellaris był jednak sprytny. Tylko dlatego wciąż utrzymywał się na swoim stanowisku pomimo trzech zmian władcy, nieustających donosów oraz całej serii porażek z rzadka tylko okraszonych triumfami. Pojął teraz, że więźniowie nie powinni widzieć kręgu aparatury, bo może ich to spłoszyć. Stąd wszystkie maszyny kazał zamontować w taki sposób, aby leżały pod podłogą, a w pewnej chwili, za naciśnięciem guzika, wystrzeliły do góry i zamknęły się nad więźniami niby klatka.
Oczywiście skomplikowało to całe przedsięwzięcie, a nawet kosztowało życie technika, któremu oderwało przednie łapy podczas próby. Wreszcie jednak wszystko było gotowe zarówno od strony teoretycznej, jak i praktycznej.
Uczony nie zapomniał nawet o Irapiu i zamontował go w podłodze. Bilans masy musiał się przecież zgadzać.
* * *
Nemestra wreszcie bardziej przytomnym wzrokiem spojrzała na swój pokój. Kręciło jej się w głowie. Ciężko być chorym smokiem. Łapy nie niosą, a umysł się mąci...
Spojrzała na kalendarz. I aż ryknęła z przerażenia.
Na święty pazur Kubichurta! Filippon! Chorowała cały tydzień!
Prędko zerwała się z łóżka, przeklinając zarazę łuskową.
W progu swojego pokoju niemal wpadła na zaniepokojonego ojca.
- I co z Filipponem? - chlipnęła. - Byłam chora i zawaliłam sprawę!
- Pracuję nad tym, córeczko - uspokoił ją Urayan Do. - List w tej sprawie czeka już w kancelarii samego cesarza. A twój, khem, przyjaciel... - to ostatnie słowo z trudem przeszło staremu smokowi przez gardziel. Choć był przyzwyczajony do wypowiadania formuł o przyjaźni, zaufaniu i takich tam sprawach, to wychodziły mu tym lepiej, im mniej było w nich prawdy. Jednak tym razem sprawa miała charakter osobisty, a to zawsze jest zabójcze dla prawdziwej dyplomacji. - Twój przyjaciel jest bezpieczny, pod opieką Hellarisa, z dala od tego szalonego maga Wei-wana.
Uspokojona Nemestra poprosiła, żeby ją obudzić wieczorem. Chciała się spotkać z Filipponem, o ile zdoła go odnaleźć.
* * *
- Hm, mam złe przeczucia - mruknął Rosselin, gdy wczesnym rankiem Hellaris zaprosił ich na oględziny nowych map Miasta.
Smoczy naukowiec długo prowadził ich korytarzami, aż wreszcie stanęli w jakimś dziwnym, wąskim tunelu.
- Tędy. - Puścił ich przodem.
Rosselinowi przemknęła podejrzliwa myśl. Ale widząc Filippona, który raźno kroczył naprzód, podążył za nim.
Nagle tunel się skończył, a oni wyszli wprost do kręgu wyglądającego jak ten w drzewie magów.
- Pułapka! - wrzasnął pogodnik. - Uciekamy!
Ale nie zdążył. Najpierw usłyszeli trzask, a w chwilę potem spod podłogi z brzękiem i szumem wystrzeliły metalowe kasety. Nim Filippon zdążył szurnąć ogonem, aparatura Hellarisa zamknęła się ponad głowami więźniów niczym klatka. Mag pojął, że nie ma na co czekać, i zaczął składać zaklęcie Ortaliego. Smok w tym czasie próbował zniknąć i rozwalić maszynerię, a Annabell krzyczała coraz głośniej.
Przestrzeń ryczała i wibrowała, wielobarwne smugi latały Rosselinowi przed oczyma.
Gdy był przy trzeciej, ostatniej sekwencji, nagle wszystko ucichło.
I wtedy, całkiem inaczej niż za pierwszym razem, nie utknął w stazie. Wręcz przeciwnie. Nagle odzyskał władzę w całym ciele.
Rozejrzał się. Annabell cała, Filippon zdrowy... Tyle że wszystkie sprzęty tego oszusta Hellarisa zniknęły. Komora była pusta, a stojący pod ścianą smoczy naukowiec ze zdumieniem patrzył w jakiś punkt za plecami pogodnika. Ten odwrócił głowę...
Pod drugą ścianą stał jakiś niezwykły człowiek, któremu Rosselin sięgał zaledwie do piersi. Miał wąską głowę i wyłupiaste oczy, które były tak ciemne, że aż czarne - jak niebo w noc pełną chmur, które pożarły gwiazdy.
Przez ciało tej dziwnej postaci przeświecały lampy ze ściany, jakby to był tylko duch albo fatamorgana.
- O kurde! - zawołał nagle smok. - O ja cię pincikolę!
Przybysz wykonał minimalny ruch palcami prawej dłoni - niezwykle wąskiej, z siedmioma palcami, dokładnie jak te na mapach Smoczego Miasta.
W jednej chwili znaleźli się w zupełnie innym miejscu. Tylko on sam, Rosselin, Annabell, smok oraz skamieniały Irapio. Hellaris pozostał w swoim laboratorium, bo gdy już ktoś ma pecha, to na całego. Smoczy naukowiec mógł tylko oglądać, jak się otwiera most Kinderbala-Hellarisa-Hiiosa-Fidaliriego - i jak później występują zjawiska, których nawet najbardziej fantazyjne teorie nie opisywały.
Tymczasem Rosselin nerwowo mrugał powiekami. Albo coś się porobiło z jego oczyma, albo przybysz dziwnie falował, podobnie jak wszyscy pozostali. Kiedy pogodnik spoglądał na swój brzuch, w jednej chwili go widział, w następnej nie, zupełnie jakby jego kiszki i cała reszta wewnętrznej aparatury oszalały i bawiły się w chowanego.
Filippon nie miał takich problemów. Smok zamierzał sprawdzić, czy dziwna wysmukła postać nie jest tylko świetlnym awatarem, jakie na Wolwinie rzucał Irapio. Niewiele myśląc - co przyszło mu całkiem łatwo, bo w głowie miał tylko rozpacz, że teraz nie są ani w Fercie, ani w Liam, tylko nie wiadomo gdzie - jaszczur skoczył na przybysza. Odbił się jednak od niego jak od twardej skały. Wstał, potrząsnął łbem i otrzepał łuski. Zaryczał wściekle i zmienił się w jedną wielką paszczę pełną stalowych zębów. Natychmiast zaczął zajadle chrupać wciąż wyglądającego jak fatamorgana przybysza.
Rosselin patrzył na to i nie wierzył własnym oczom. Postać wyglądała jak widmowy awatar i Filippon powinien przez nią przeniknąć jak przez powietrze. Tymczasem pod kłami jaszczura powietrze stwardniało niby diament. Albo i bardziej, bo Rosselin podejrzewał, że z kamieniami smok by sobie poradził.
Trwało to tylko chwilę. Zaraz potem przybysz wykonał lekki ruch palcami lewej ręki i Filippon, gniewnie rycząc, powrócił do własnej postaci, choć widać było, że wcale nie miał takiego zamiaru. Jego ciało falowało i jaszczur wyginał je, natężał się i wytężał, ale nic z tego nie wychodziło.
Wreszcie zaczął ryczeć tak, że pogodnik nieomal ogłuchł. Tak wściekłego smoka nie widział nigdy. Nagle stało się coś jeszcze bardziej niezwykłego. Przybysz znów zrobił lekki ruch palcami i jaszczur wycofał się z podkulonym ogonem jak pies, który rozumie, że zrobił coś złego.
Filippon poczuł się jak nagi. W jego głowie pojawił się obcy głos mówiący, że musi się nauczyć żyć we własnej skórze. A smok nie chciał! Tylko jedna skóra to za mało!
W dodatku teraz, usiłując się zmienić, miał tej skóry za wiele, jak nie przymierzając hrabina Gitan, która cierpiała na skórozę. Objawiało się to rosnącymi fałdami, które trzeba było usuwać. Bernard o’Cencor miał z tym wiele zachodu, ale też obicie niejednej kanapy powstało z tej właśnie, tylko udającej świńską, hrabiowskiej skóry. Sam cesarski medyk nazwał tę linię mebli gitanki.
- Skończ z tymi sztuczkami - odezwał się nagle głośno przybysz. Miał zupełnie normalny, ludzki głos. Jedyną różnicą było to, że brzmiał on, jakby ta niezwykła istota mówiła z daleka, z drugiego krańca wielkiej komnaty.
- Kim jesteś? - Rosselin spoglądał na obcego z zadumą, zadzierając nieco głowę.
- Jestem Ionh - odparł ten, nadal stojąc nieruchomo jak zagadkowy posąg. - Z Zewnętrza.
Rosselinowi nagle przypomniały się opowieści Sykandera.
- Zniszczysz Fert? - spytał zaniepokojony. Patrząc na możliwości tego człowieka, a może wcale nie człowieka, nagle przestał uważać obawy sekretarza Rady Magów za przesadzone. Po prawdzie w chwili, gdy zobaczył, co ów Ionh wyrabia ze smokiem, uznał, że Sykander albo był niepoprawnym optymistą, albo nie chciał martwić pogodnika.
- Powinienem. Popsuliście eksperyment Diahny, mojej córki. A szkoda, bo parę jej pomysłów i dowcipów było udanych i dobrze rokowało na przyszłość.
Mag nerwowo zagryzł wargę. Był uczulony na słowo eksperyment (i chyba zacznie być uczulony na słowo dowcip, jak tak dalej pójdzie). Zerknął na sparaliżowaną strachem Annabell, potem na Irapia, który trwał nieporuszenie w swoim kokonie.
Jeden smok nie stracił rezonu pomimo upokorzenia, jakie go spotkało. We własnej skórze też nie było mu wcale źle. A Ionh nie odebrał przecież jaszczurowi głosu.
- A dobrze ci tak! - wypalił. - A w ogóle co to za eksperyment, hę?
- Na nas - wyjaśnił mu Rosselin z goryczą, uprzedzając istotę z Zewnętrza (cokolwiek to miało znaczyć). - Jesteśmy królikami doświadczalnymi dla tego tutaj - wskazał głową Ionha.
- Ja nie jestem żadnym królikiem! - warknął Filippon, gniewnie wpatrując się w Ionha, który tylko się uśmiechnął z wyższością. - Ja jestem smok, zły i groźny. - Wyszczerzył kły. Ale zaraz przypomniał sobie, że Ionhowi nic nie może zrobić, i spuścił z tonu.
Najbardziej jednak oburzona była dziewczyna Rosselina. Już doszła do siebie, obrzuciła swe ciało i kreację krytycznym wzrokiem, a słuchając rozmowy mężczyzn, tylko się coraz bardziej nakręcała. Aż wreszcie wybuchnęła:
- Jak możesz?! - Jej spojrzenie miotało iskry wcale nie gorsze niż te Filipponowe.
- Mogę - spokojnie i rzeczowo odparł Ionh. Wydawał się zupełnie nie reagować na coraz silniejsze emocje porwanych ludzi i smoka. - Mogę. Co prawda moje dziecko nie powinno zostawiać w środku instrukcji obsługi, ale to was nie usprawiedliwia. Zanieczyściliście eksperyment Diahny i będzie musiała zaczynać wszystko od początku. A ona tego bardzo nie lubi.
Popatrzył na rozjuszoną Annabell i nagle wszystko wróciło do normy, przestrzeń odzyskała swoje zwykłe właściwości. Stali w zwykłej komnacie, jakich pełno w byle domu. Tyle że nigdzie nie było widać drzwi, okien ani żadnych mebli.
- Ale co będzie z nami? - zaniepokoił się Rosselin. Teraz już rozumiał, skąd te wszystkie anomalie magiczne, uderzenia o sufit, źle działające zaklęcia, smoki przechodzące do ludzkiego świata i odwrotnie.
Ionh tymczasem skubnął w zamyśleniu gładko wygolony podbródek. Siedem palców dawało mu wielkie możliwości w tej dziedzinie. Aż żal się robiło, że nie zapuścił sobie zarostu, bo mógłby trzema palcami czesać, a pozostałymi czterema splatać małe warkoczyki.
- Córka się zniechęciła, ale mnie żal tego eksperymentu - podjął w miejscu, w którym urwał poprzednio swe wyjaśnienia. - Mam jednak pewien pomysł. Trzeba tylko wcześniej wszystko doprowadzić do ładu i postawić szczelną granicę pomiędzy obszarem eksperymentu a światem kontrolnym.
- A który świat jest kontrolny? - spytał zaintrygowany Rosselin. To była całkiem nowa informacja, jeszcze bardziej intrygująca niż wieść, że poza Fertem i Liam istnieje jakiś inny świat, zwany Zewnętrzem, a zamieszkujące go istoty są tak potężne jak żaden mag smoczy czy ludzki z Fertu.
Obcy tylko się uśmiechnął. Najwyraźniej nie zamierzał odpowiedzieć na to pytanie.
- A teraz do roboty. Ludzie do ludzi, smoki do smoków, a ta skaza fabryczna do kasacji. - Spojrzał na skamieniałego Irapia.
- Zaraz! - wrzasnął Filippon. - Ja jestem z nimi!
Ionh namyślał się chwilę, po czym odparł:
- Rzeczywiście, należysz do obu światów. Zatem wybierz sobie ten, w którym chcesz mieszkać. Ale to bilet w jedną stronę, bez odwrotu, smoku. I nigdy już nie będziesz się zmieniać.
Jaszczur posmutniał. Ale zaraz na jego pysk wypłynął marzycielski wyraz.
- A mogę kogoś zabrać?
Na twarzy Rosselina pojawił się radosny uśmiech. Kochane smoczysko! Wymienił z Annabell szybkie spojrzenia.
Tymczasem Ionh skinął głową.
- Jeżeli zechce z tobą pójść... - rzekł.
Popatrzył na Irapia. To przypomniało Rosselinowi jego poprzednie słowa.
- Dlaczego uważasz, że on jest wadą fabryczną? - spytał. - To mag jak ja i wielu innych. Pełno takich przecież i w Fercie, i w Liam.
Ionh zaprzeczył ruchem głowy.
- To skaza. Poza tym odnalazł instrukcję obsługi...
Pogodnikowi piorun zrozumienia przemknął przez głowę. Instrukcja obSŁUGI. To o tym wspominał Irapio, twierdząc, że odczytał część księgi.
- Nie, nie odczytał - zaprzeczył Ionh, gdy Rosselin mu o tym powiedział. - Był lepszym magiem, niż myślał, bo z księgi niedotyczącej magii wypreparował jakieś zaklęcia, które działały. - Zaśmiał się. - Szkoda tylko, że ich źle używał.
- Może go chociaż wyciągniesz ze stazy? - spytał pogodnik. Nie żeby mu było szczególnie żal Irapia. Ale...
- Zły mag to zły mag - przeciął dyskusję Ionh. - Już go nie ma.
I rzeczywiście, skamieniały Irapio rozwiał się jak dym.
- A zresztą magii też już nie ma - ciągnął z nikłym uśmiechem obcy.
- Jak to nie ma? - równocześnie spytali Rosselin i Filippon.
Istota z Zewnętrza uśmiechnęła się lekko.
- Nie ma. Ten czynnik wprowadzał w eksperyment niepotrzebne zamieszanie, Diahna nie przemyślała założeń.
- To kim ja teraz będę? - z rozpaczą zawołał pogodnik.
W jednej chwili przez jego umysł przeleciało kilka wersji własnej przyszłości. Jedna bardziej przerażająca od drugiej. Rosselin świniopas idzie po robocie do ulubionej karczmy, ale w sakiewce pobrzękują ledwie dwa miedziaki.
- Dajcie, panie, na krechę - prosi były mag. - Sprzedam Chrumka, to spłacę. Dobry wieprzek, sielnie wypasiony...
Rosselin kuglarz próbuje zabawiać tłum na jarmarku. Wyciąga z szerokiego rękawa gołębia, a gołąb mu chlap białym plackiem - prosto w oko. Wielki śmiech gawiedzi niesie się z rynku aż pod bramy, a nasz nieszczęśnik chyłkiem, chyłkiem ku bramie umyka...
Przez chwilę biedny pogodnik oczyma duszy zobaczył się znów w pałacu cesarzowej i na chwilę odetchnął. Szedł sobie korytarzem, wesoło pogwizdując, gdy nagle otwarły się drzwi komnaty i Rosselin ujrzał czerwony ze złości pysk barona ver Didloga.
- Brunhild! - woła Rosselin.
- Ja ci dam Brunhilda, zakało, darmozjadzie! - wrzeszczy arystokrata. - Nocnik pełen, wynieść trzeba!
W swym następnym wyobrażeniu mag zobaczył samego siebie, jak otwiera ostrożnie skomplikowany zamek okutej szkatuły jakiegoś bogatego kupca. Zapadki w końcu puszczają, wieko odmyka się nawet bez hałasu, ze środka błyska złoto... Nim jednak Rosselin zdążył zatrzeć ręce, jak to złoczyńcy mają w zwyczaju, zewsząd pada w jego stronę światło wielu latarni, a kilkunastu strażników celuje do niego z kuszy.
- Stój! - wołają. - Jesteś otoczony!
Na koniec pogodnik siedzi w ciemnym lochu wśród innych nieszczęśników, którzy miesiącami nie widzą słońca. Nasz bohater stoi na jakiejś rozpadającej się beczce i opowiada:
- Pogoda w Fercie będzie dziś zmienna z możliwymi przejaśnieniami. Ranek chłodny, mgły i zamglenia, ale bez opadów. W południe zachmurzenie średnie...
Nie, to było już nie tylko straszne, ale i głupie!
- No kim ja teraz będę?! - krzyknął Rosselin, wracając do rzeczywistości.
- Kimś nowym - odparł Ionh, niewzruszenie patrząc na maga. Oznajmiwszy swą decyzję, istota z Zewnętrza nie zamierzała wdawać się w dyskusje.
Za to Filippon cierpiał i dał temu upust.
- Pasterzem kalekich smoków - burknął.
- Moim mężem - poprawiła smoka Annabell, biorąc Rosselina pod ramię. - Ojcem małych Rosseliniątek.
Tymczasem Ionh poruszył ustami. I znów znaleźli się w Smoczym Mieście.
- Smoku - rzekł niespodziewanie, patrząc na Filippona - ona mieszka tam. - Wskazał gałąź wyrastającą nieco krzywo z pnia pałacowego drzewa. No fakt, tu jaszczur nigdy nie szukał swojej ukochanej, nie przyszło mu to do głowy. - Idź i spytaj ją, a potem wróć. I wtedy zamkniemy ten rozdział.
Filippon na złamanie karku pognał szukać Nemestry.
Tymczasem Ionh oraz dwoje ludzi czekali. Wokół nich kręciły się smoki zajęte swoim codziennym życiem, ale przestrzeń wokół tej trójki zdawała się dla nich niewidoczna.
- Naprawdę to tylko eksperyment? - spytała wreszcie Annabell. Bo ona czuła się raczej jak w dziwnym śnie. Przecież przed poznaniem Rosselina pracowała co prawda w pałacu, ale żyła jak mnóstwo innych ludzi, nie patrząc tak wysoko i nie rozmyślając o sprawach ważniejszych niż pensja czy znalezienie męża.
- To aż eksperyment - odparł z powagą Ionh.
I nie odezwał się więcej, chociaż czekający na smoka Rosselin ze swoją dziewczyną próbowali go zagadywać.
Wreszcie pogodnik poprosił go o możliwość krótkiej rozmowy z Hellarisem. I Ionh w milczeniu spełnił jego prośbę.
* * *
Hellaris był w swoim laboratorium. Siedział załamany, drapiąc się pazurem w metalową czaszkę.
Na widok Rosselina zdębiał. Nie wiedział, czy skoczyć i go łapać, czy raczej uciekać, bo przecież dobrze pamiętał, co się działo w trakcie eksperymentu.
- Wróciłeś?
Pogodnik skinął głową.
- Chcę od ciebie jedną zabawkę, a w zamian coś ci powiem.
Podszedł i wziął z półki nieco zakurzonego mechanicznego smoka, którego uczony trzymał tam nie wiadomo po co. Wyglądało, że zupełnie nie obchodził Hellarisa. Natomiast Rosselin miał pewien pomysł...
- Nie będzie już magów ani magii, taka jest moja zapłata - ciągnął Rosselin. - Idź do Diollipa i powiedz mu, że niech nie liczy na magów, że jest skazany na ciebie, na talenty twoje i twoich pomocników.
- I myślisz, że ja mu to tak powiem jak ty mnie? - mruknął zaskoczony smok. - Toż on mnie rozpruje pazurem jeszcze w sali tronowej i pożywi się ciepłą kiszką...
Rosselin uśmiechnął się promiennie.
- To każ Wei-wanowi przeprowadzić w obecności cesarza dowolny eksperyment magiczny. Magia zniknęła. A nauka, Hellaris, to przyszłość ludzkości. Znaczy się smokości. Sprawdź to, wykorzystaj jako kartę przetargową.
Może popełniał błąd. Ale mimo wszystko ze smoczego naukowca był swój chłop. Niewiele brakowało, a na tym wygnaniu trafiliby gorzej. Jeżeli już ktoś ma rządzić jakimś światem, to z dwojga złych lepiej było postawić na uczonego niż na magicznego wariata.
- A teraz żegnaj. - Rosselin zniknął ściągnięty z powrotem przez Ionha.
* * *
Kiedy Filippon wreszcie odnalazł Nemestrę, ta długo nie chciała uwierzyć w jego słowa.
- Aha, ale jak ja musiałem się poddać tym strażnikom, to miałem ci zaufać, nie? - zawarczał wściekły smok. - Nemestra, teraz ty albo mi ufasz, albo masz mnie za wariata. Jedziesz ze mną albo zostajesz. - I Filippon, zamiótłszy ogonem podłogę, ruszył do wyjścia.
W progu jeszcze się obejrzał.
- Wiem, że boli. Ale musisz wybrać.
* * *
Nim dołączyła do nich smocza para, wszyscy byli już gotowi do porzucenia Smoczego Miasta. Wszyscy poza Filipponem.
Biedny jaszczur wciąż z trudem ogarniał to, co się wydarzyło. I jak to bywa z męską decyzją - ledwie postanowił, co robić, naszły go wątpliwości.
Przecież całymi latami żył myślą, że może kiedyś odnajdzie miejsce, skąd się wywodził. Odkąd spotkał pogodnika, to marzenie z szufladki niemożliwe przeskoczyło do schowka z napisem: Kto wie? Różnie w życiu bywa.
No a kiedy wreszcie dotarli do Smoczego Miasta i smok odnalazł krewniaków, wszystko poszło nie tak. Krewni go odrzucili, a ludzki Fert okazał się milszym miejscem do mieszkania, na dodatek pełnym soczystych robaków i bezpańskich psów. Nawet mrówki smakowały lepiej niż to, czym musiał się karmić tutaj!
Gdyby nie Nemestra, w ogóle nie znalazłby tu nic z tego, co widział w swych marzeniach.
A jednak ciężko było Filipponowi odchodzić tak szybko. Bo co, jeżeli się mylił, a po bliższym poznaniu zarówno Smocze Miasto, jak i krewniacy ujawniliby bardziej sympatyczne oblicze?
Była to jedna z niewielu sytuacji, kiedy obserwujący swego przyjaciela Rosselin mógł powiedzieć, że jaszczur nie umie podjąć decyzji. Bo zwykle nie miał z tym najmniejszych problemów, nawet jeżeli pakowało ich to w kłopoty, jak wtedy, gdy poszło o wyżeranie mrówek Altapina czy o sztuczną nogę hrabiny d’Ralex.
Stali więc pod drzewami mieszkalnymi w mglisty poranek, kiedy smokom nie chciało się jeszcze wychylić łbów ze swoich domów, i rozmyślali, co dalej. Annabell i Rosselin milczeli, nie chcąc przeszkadzać Filipponowi, a ten poświstywał przez nos, spoglądając na Nemestrę. Młoda smoczyca też rozumiała jego niepokoje i wolała się nie odzywać.
Wreszcie tę niezręczną sytuację przeciął widmowy, ledwie widoczny Ionh stojący kilka kroków od nich.
- Gotowi? - spytał. W jego głosie słychać było zarówno miękkość, jak i stanowczość.
Nikt nie potwierdził, ale i nikt nie odważył się zaprzeczyć. Nie po tym, kiedy ta istota mówiła, że mogłaby zniszczyć ich światy, a brzmiało to tak, jakby miała na myśli odkurzenie izby albo wyrzucenie śmieci.
Jak w czasie eksperymentu Irapia, stanęli w płomieniach.
W ostatniej chwili Rosselin usłyszał chlipnięcie Filippona. A potem ogarnęły go cisza i ciemność.
Koniec
Copyright © by Romuald Pawlak, lublin 2008
Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2008
Wydanie I
ISBN 978-83-60505-69-4
Redakcja serii
Eryk Górski, Robert Łakuta
Projekt okładki
Paweł Zaręba
Ilustracje oraz grafika na okładce
Andrzej Łaski
Redakcja
Marcin Wroński
Korekta
Barbara Caban, Magdalena Byrska
Skład oraz opracowanie okładki
Dariusz Nowakowski
Wydawca
Fabryka Słów sp. z o.o.
20-607 Lublin, ul. Wallenroda 4c
www.fabryka.pl
e-mail: biuro@fabryka.pl
druki oprawa OPOLgraf S.A.
www.opolgraf.com.pl