Pogodnik trzeciej kategorii Czarem i Smokiem=


Romuald Pawlak

CZAREM I SMOKIEM

Pogodnik trzeciej kategorii

Tom I

Lublin 2005


Sylwii oraz Loganowi w podzięce za to, że pomagacie mi być wolnym



Prolog


Są takie dni, kiedy mroczne wspomnienia powracają. Burzą spokój, wpychają człowieka w depresję.

Rosselin, młody mag pogodowy najniższej, trzeciej kategorii, był w takim właśnie nastroju. W jego duszy, niczym mleko zsiadające się w kadzi, gęstniał ponury smutek. Wkrótce będzie można go ciąć w kostki, pakować i sprzedawać tym wszystkim wesołkom z Fertu, którzy chcieliby zasmakować rozpaczy wymieszanej z rezygnacją. Depresji maga, którego przerosły fanaberie żywiołu. O ile odważą się poczuć, jak to jest być kiepskim magiem-pogodnikiem...

Na razie wciąż tylko snuł katastroficzne wizje, bo wcale nie był gotowy przejść do czynu. Z tarasu willi malarza Astrogoniusza obserwował miejsce, gdzie uderzyłoby jego ciało, gdyby jednak (ale tylko w przypływie nagłego szaleństwa, o które siebie nie posądzał) postanowił odebrać sobie życie.

Artysta wzniósł swoją rezydencję już poza murami stolicy, po drugiej stronie Zatoki Finnea. Wielka, wysmakowana architektonicznie budowla stanęła na stromym zboczu, które w tym miejscu urywało się niskim, niemal pionowo opadającym klifem. Z ostatniego piętra Astrogoniusz kazał budowniczym wysunąć ponad skarpę długi taras podtrzymywany przez kolumny wbite w dno zatoki.

To właśnie stojąc na jego krańcu, Rosselin snuł swoje ponure rozważania oddzielony od śmierci tylko żelazną balustradą wykutą w kształcie winnego pnącza oraz świadomością, że wciąż nie spisał testamentu.

W dole śmigały łódki o barwnych żaglach, tworząc wzór dręczący pamięć maga niczym kolce kaktusa wbijane pod paznokcie.

Tu żagiel różowy niczym majtki Zejfy dArgilach, uroczej dworki cesarzowej, obiektu miłosnych westchnień malarza... tam biały jak śnieg na szczytach pobliskiego łańcucha Alherydów... ówdzie wreszcie czarny z białą, wijącą się nieregularnie kreską oznaczającą własność członka Rady Magów. Razem tworzyły kompozycję przypominającą Rosselinowi piętrowe zaklęcia, w których każdy odrębny człon wydzielano odpowiednią barwą. Zestresowanym, a często także wymęczonym całonocnymi pijatykami uczniom Akademii Magicznej za nic te piętrusy nie chciały wchodzić do głów. Musiano je tam wbijać siłą.

Teraz tamte szkolne wspomnienia powróciły, kiedy z wysokości tarasu obserwował zatokę. Próbował nawet odwrócić głowę, ale ów widok budzący upiory przyciągał maga z jakąś perwersyjną siłą.

A może po prostu Rosselin wolał nie oglądać się za siebie?

- Chyba zbiera się na burzę. - Usłyszał głos malarza. Ten, przesłonięty wielkimi sztalugami, pozostawał niewidoczny dla maga, nawet gdy pogodnik porzucił obserwowanie żaglówek. - Postaraj się o dobrą pogodę, bo na zbity pysk wywalę i nie będzie żadnego zmiłuj...

Astrogoniusz słynął z ciętego języka i brutalnego zachowania. Obie te cechy nasilały się w czasie aktów twórczych. A teraz pracował nad obrazem zamówionym przez samą cesarzową, Joannę flmperte. W ciemno można było przyjąć, że wszelkie przeszkody doprowadzą go do złości zdolnej zagotować wodę w zatoce poniżej.

Mag obrócił posępny wzrok na niebiosa. Jego chlebodawca miał rację: jakieś paskudztwo lęgło się nad morzem, wyciągając mroczne macki w stronę lądu. Jak nic zaraz zacznie padać. Na wodach Zatoki Finnea już kładł się ciemny, groźny cień. Rosselin potrafił przewidzieć, jak się to wszystko zakończy. Miał okazję zasmakować takich perypetii w czasie nauki w murach Akademii. Najpierw wzory magiczne wymieszane w nierozpoznawalną masę i niedające się użyć, a w głowie mętlik i groch z kapustą. Później... później ciężar nauczycielskiej rózgi - nie mylić z różdżką! - na tyłku.

Na razie Astrogoniusz po kij nie sięgnął, tym bardziej że żadnego nie miał pod ręką. Ale przy jego gwałtowności nie należało tego wykluczać.

Rosselin westchnął, żałując, że zamiast do studiów nad subtelnościami pogody, bardziej przykładał się do uroków życia towarzyskiego.

- No to się porobiło... - mruknął do siebie i zaczął wypowiadać zaklęcie przeciwburzowe. Ostatnie, jakiego do tej pory nie użył. Zrobił kilka kroków w stronę malarza - może kiedy zrozpaczony mag będzie z bliska przyglądał się artyście, czar nabierze mocy urzędowej i zadziała?

Tymczasem Astrogoniusz w dzikim szale twórczym rzucał farbę na płótno. Rozpryskiwała się wokół jak krople krwi zarzynanego zwierzęcia. Ekscentryczna broda artysty, długa na łokieć, opadająca na pierś dwoma rozdzielonymi i związanymi białą tasiemką pasmami włosów, kiwała się energicznie w takt machnięć pędzlem. W miejscach, gdzie kolorowej mazi udało się zatrzymać na płótnie, dochodziło do prawdziwej bitwy. Lniana tkanina ostatkiem sił broniła się przed ciosami sobolowego włosia.

Mag sprawdził efekt czaru. Z nadzieją dostrzegł, że choć chmury nie odeszły, to i nie zgęstniały. Dobre i to - pomyślał smętnie.

Naraz artysta zaklął wściekle, z rozmachem rzucając pędzel na posadzkę.

- Poczułem kroplę deszczu! - wrzasnął. - Do jasnej cholery, przeklęty chmurołapie, miałeś mi zrobić słońce! SŁOŃCE!!!

Rosselin nerwowo przygryzł wargę. Tymczasem narzędzie pracy Astrogoniusza, tocząc się z cichym turkotem, dotarło do krawędzi tarasu i znikło. Pogodnik pomyślał z nadzieją, że może przynajmniej trafi jakiegoś maga przepływającego w dole swoją żaglówką.

Westchnął ciężko.

- Panie, to tylko farba - zaczął, nadając głosowi jak najbardziej uspokajający ton. - Malujesz tak... - poskrobał się w głowę, szukając odpowiednio barwnego określenia - ...tak intensywnie, że jej krople fruwają wokół ciebie niczym jaskółki...

- Ty mi tu nad poziomy nie wylatuj - mruknął nieco udobruchany artysta. - Farba nie kapie z nieba, kretynie. - Spojrzał w górę, przyglądając się chmurom. - Kiepsko to widzę. Marny z ciebie mag pogodowy, oj, marny... Dałem się nabrać na siłę reklamy.

Nie na siłę reklamy, tylko na siłę zaklęcia - poprawił go w myślach Rosselin.

I wtedy on również poczuł na policzku kroplę deszczu.

- O, psiakrew! - jęknął odruchowo. - By to kozia broda w supeł zawiązana...

Astrogoniusz ponuro spoglądał to na obraz, to na maga, to wodził spojrzeniem w poszukiwaniu zaginionego pędzla. Pogłaskał swoją rozdzieloną brodę.

- Bierz się za sztalugi - warknął wreszcie, sam sięgając po pozostały sprzęt.

- Pa... panie, ja w komnacie wyczaruję trochę słońca! - Rosselin struchlał z przerażenia. - Przysięgam! - dodał szeptem.

Niebo tymczasem pochmurniało coraz bardziej. Ledwie zdążyli przenieść wszystkie graty do pracowni malarza, lunął ostry deszcz, z impetem waląc w taras i szyby willi.

Artysta rozejrzał się najpierw po swej komnacie, później obrzucił maga gniewnym spojrzeniem.


- Podoba się praca u mnie? - spytał. - To proszę cię teraz o wyczarowanie dobrego światła, choćbyś miał użyć do tego psiej kupy albo włosów samej cesarzowej. A jak ci się nie uda, to przerobię na bejcę do gruntowania płócien, rozumiesz? Tymczasem na dworze wciąż padało. Padało i padało, strumienie wody waliły z nieba niby w czasie Potopu przed zstąpieniem Aarafiela. W miejscu, gdzie stały sztalugi Astrogoniusza, po tarasie rozpełzła się plama farb różnego koloru. Służba będzie miała sporo roboty - pomyślał Rosselin, nerwowo skubiąc krótką brodę. W końcu wyrwał sobie jeden włos i obejrzał go pod światło, szukając przedwczesnej siwizny. Nawet w wieku dwudziestu sześciu lat można się jej nabawić, jeżeli życie jest jednym wielkim stresem. A młodemu pogodnikowi trosk nie brakowało.

Astrogoniusż pracował, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe klątwy. Magowi z wysiłku łzy napłynęły do kącików oczu, ale powietrze w komnacie stało się świetliste. Dawało to Rosselinowi godzinę spokoju na dogłębną analizę swojego zarostu.

Nagle zrzędzenie artysty i szelest sobolowego włosia drapiącego tkaninę obrazu ustały.

- Cudna pogoda - ponuro stwierdził Astrogoniusż i niechętnie spojrzał na taras zalany deszczem. - Dokładnie taka, jaką zamawiałem...

Rosselin wypowiedział czar wzywający Pierwszego Maga, który cała Akademia nazywała nieoficjalnie ostatnim zaklęciem desperata, bowiem używało się go tylko w przypadku zagrożenia życia, nagłej impotencji albo wtedy, gdy wszystko inne zawiodło. Perspektywa śmierci z ręki malarza niewątpliwie była powodem do sięgnięcia po tę ostatnią deskę ratunku. Daj słońce na niebie - poprosił pogodnik. - A potem bierz, co chcesz. Bo on mnie zaraz wywali z roboty.

- I słońce takie cudne. - Malarz popatrzył na niebo pociemniałe od ciężkich deszczowych chmur, przez które nie przebijał się ani jeden promyczek słońca.

Z głębi jego gardła wydobyło się krótkie, urywane łkanie, choć może było to tylko dziwne chrząknięcie.

- A wiesz, co mi powiedziała Joanna? Że mój obraz ma rozświetlać mroki jednej z jej prywatnych komnat - ciągnął Astrogoniusz. W jego głosie pojawiły się naraz złowróżbne nuty.

- Patrz, panie, słońce przebija przez chmury - przerwał mu rozradowany Rosselin. Nie krył szczęścia: w końcu czar zadziałał.

Rzeczywiście, coś się zmieniło na lepsze. Jednak artysta spojrzał w niebo i bez przekonania pokręcił głową.

- Nie takie światło zamawiałem, magu. Zbyt wilgotne, rozsiane, krótko mówiąc: do dupy - mruknął z rozczarowaniem. - Ale będzie musiało wystarczyć...

Po chwili deszcz ustał i mogli z powrotem przenieść sprzęty Astrogoniusza na taras. Mag z westchnieniem ulgi pomógł ustawić sztalugi.

Dzięki ci, Mistrzu - pomyślał, wywołując w pamięci obraz starego, siwego mężczyzny o zezowatym, trochę okrutnym spojrzeniu.

Tak, czasami można liczyć na wsparcie cechu. Joanna flmperte będzie miała swój przeklęty obraz - pokłonił się w duchu swemu patronowi. - A ja dostanę swoją zapłatę.

Jakoś umknął mu fakt, że kto daje, może i odebrać...


II


Można poznać, z jakim nastawieniem idzie człowiek, którego kroki właśnie się usłyszało. Jeżeli się skrada, prawdopodobnie ma złe zamiary. Gdy podąża swobodnie i energicznie, raczej nie zwiastuje to niczego złego.

Astrogoniusz pędził korytarzem niczym człek doprawdy szalony. Jego buty łomotały po mozaikowej posadzce w sposób, który w uszach maga zabrzmiał złowieszczym werblem.

Co gorsza, malarz zmierzał prosto do komnaty Rosselina!

Mag z ciężkim westchnieniem odłożył na stół prawie już obraną ze skórki licyjską pomarańczę o smaku jabłkowym i sięgnął po leżącą przed nim księgę. Kichnął, otworzył ją na przypadkowej stronicy i zawiesił wzrok na obrazku przedstawiającym syczącego szyszkuna, jedno z najbardziej jadowitych stworzeń, jakie można było spotkać na ziemiach Imperium Faraelickiego.

Drzwi niemal wpadły do środka pchnięte ręką malarza. On sam runął za nimi sinoczerwony, zdyszany. I wściekły jak jasna cholera.

- Ty wiesz, co ona mi powiedziała?! - krzyknął, oskarżycielsko kierując palec w stronę Rosselina. Drugą ręką szarpał koszulę, jakby go kołnierz dusił. - Że jak będzie chciała ciemność, to sobie palcem w tyłku pogrzebie!!! I nawet nie mogłem jej odpyskować, bo to cesarzowa przecież, a gwardziści trzymali łapy na mieczach! Uch!!!

Ruszył na pogodnika. Ten desperackim ruchem wyciągnął przed siebie książkę, zupełnie jakby obrazek straszliwego szyszkuna był w stanie powstrzymać jego chlebodawcę.

- Ależ Astrogoniuszu - zaczął mag z rozpaczą - pogoda jest nieprzewidywalna... Zaś obraz można z pewnością poprawić...

Malarz tylko prychnął przez nos.

- Płacę ci za słońce, jak mam malować słońce, a za tęczę, jak chcę tęczę... Guzik mnie obchodzi, co wy w tej waszej cholernej Akademii robicie i jakie teorie wyznajecie. Płacę, zamawiam, dostaję, rozumiesz?!!!

Ostatnie słowa zamieniły się w dziki ryk. Astrogoniusz z gniewem pokonał linię obrony, wytrącając swej ofierze księgę, i silnymi dłońmi uchwycił go za szyję.

- To jakiś zawistnik wywołał tę burzę - jęknął Rosselin ostatkiem sił, wyrywając się nieco z chwytu, którego spodziewałby się może po zapaśniku, ale nie po artyście, swym chlebodawcy.

Ten pomimo szaleństwa usłyszał jego słowa. Nadstawił ucha, jednocześnie nieco zwalniając uścisk.

- Ktoś chce cię pogrążyć - skrzeknął mag, czepiając się wątłej nici nadziei. - Pomyśl, jak bardzo musi cię nienawidzić, skoro wydał złoto, żeby ci zepsuć pogodę! Musiał użyć pogodnika pierwszej kategorii! Albo nawet bojowego czarnucha!

Przez chwilę wydawało się, że malarz połknie to zręczne kłamstwo. Rosselin już czuł się wolny, a nawet zabrzęczały mu w kieszeni złote imperiały, jakimi Astrogoniusz płacić będzie za wyszukiwanie antyzaklęć... Opowieści o czarnych magach mógł mu wyprodukować dobrych parę setek. Mnóstwo ich krążyło po komnatach Akademii - a co jedna, to bardziej nieprawdopodobna. Wszystkie brały się stąd, że tamci uczyli się na wydziale, do którego nikt inny nie miał dostępu, później zaś krążyli po Imperium w sobie tylko wiadomych celach. Czasem, może raz na stulecie, wyruszali na zagadkowe wyprawy nazywane wojnami czarnych magów...

I nagle cały ten misterny plan oplatania chlebodawcy kłamstwem, półprawdą i szczyptą banalnych oczywistości legł w gruzach.

- Wiesz, kto to? - Astrogoniusz przeszedł do konkretów.

Pogodnik z trudem pokręcił głową, nadal trzymany jak w imadle. Artysta miał zaskakująco silne dłonie. Pewnie furia dodała mu sił.

- Nie - zachrypiał Rosselin. - Ale mogę się dowiedzieć... Są też zaklęcia kontrujące...

Malarz ze wstrętem odepchnął go od siebie.

- Znaczy, że nic nie wiesz. A jak nie wiesz, to i się nie dowiesz - podsumował sytuację. Znów zrobił dwa kroki w przód. Mag zasłonił się rękoma, krzyknął, ale Astrogoniusz tylko boleśnie wbił mu palec w pierś i rzekł:

- Nie, nie zabiję, bo po co mi awantury z twoim cechem. Ale wynocha z mojego domu i z miasta. Spróbuj pokazać się na oczy, zanim złość mi nie przejdzie, to posiekam żywcem. Albo zagruntuję tobą płótno.

- Panie, ja... - zaczął nieśmiało nieszczęsny pogodnik.

- Ty... Ty to jesteś zwolniony! - warknął artysta, wskazując mu drzwi swym długim, wyprostowanym jak strzała paluchem.



Rozdział 1


Słońce zachodziło nad rezydencją artysty, kiedy Rosselin ruszył w stronę miejskich murów, aby tam szukać szczęścia.

Wciąż był w szoku. Nikt nigdy nie zwolnił go w tak okropny sposób. Nikt nigdy nie zwolnił go w ogóle. To była przecież jego pierwsza praca...

Pomimo gróźb malarza, zamierzał szukać zajęcia tutaj, w stolicy świata. Choć urodzony na prowincji, jednak wychował się w Fercie - i nie zamierzał opuszczać miasta.

Groźby Astrogoniusza nie były dla niego straszniejsze niż widmo spędzenia reszty życia na leczeniu kurzajek babom z Dambasu, Chrypasty czy innych zapadłych dziur Imperium. Przecież nie miał pojęcia o znachorstwie... A z kolei cóż miał pogodnik do roboty na prowincji, gdzie lud zarówno deszcz jak i spiekotę przyjmował z taką samą fatalistyczną biernością?

No owszem, mógłby tam siedzieć bezczynnie i sącząc wino, doprowadzać się do stanu, w jakim znajdował się wiecznie pijany wuj Rosselina, Falistern. Ten trzeźwiał tylko po to, aby stwierdzić, ile jeszcze może w siebie wlać, zanim padnie na twarz. Kontroluję się - mawiał przy tym z dumą.


Mag miał większe ambicje. Można by powtórzyć za Sarturusem, największym filozofem w dziejach cesarstwa, że plany miał imperialne, choć umiejętności żadne. Najtańsze wino - czyli akurat takie, na jakie Rosselin mógł sobie pozwolić - można było znaleźć jedynie w dzielnicy portowej, pośród doków. By tam dotrzeć, musiał wzdłuż morskiego brzegu przebrnąć cało przez kwartały miejskiej biedoty. A jeszcze wcześniej pokonać pieszo ćwierć mili z domu Astrogoniusza do najbliższej miejskiej bramy.

Zbliżając się do niej, poprawił swój błękitny płaszcz oznaczający maga pogodowego, mocniej ujął w dłoń sakwę z kilkoma drobiazgami oraz stustronicowym notatnikiem, w którym miał prowadzić raporty dla Akademii. Cóż - pomyślał z żalem - jakoś nie udało się wzbogacić na służbie u malarza...

Strażnicy popatrzyli tylko na jego cechowy strój i przepuścili bez pobrania opłaty, odwracając wzrok na wypadek, gdyby chciał rzucić na nich urok czy jakąś inną klątwę. Nie żeby Rosselin był w takich sprawach biegły - jak się człowiek specjalizuje w pogodzie, to nie w głowie mu takie drobiazgi jak kurzajki, pryszcze albo mokry kaszel nocą. Pokiwał jednak głową w podzięce za zaoszczędzonego imperiała i przekroczył bramę wykutą w solidnym kamiennym murze sięgającym trzydziestu stóp wysokości i na dziesięć stóp grubym.

Za fortyfikacjami rozciągała się stolica świata. Astrogoniusz mógł sobie posiadać artystyczną fanaberię zamieszkiwania w podmiejskiej dziczy (uzasadniając ten kaprys, mawiał, iż mieszczuchy kradną mu zbyt wiele światła). Lecz dla każdego normalnego człowieka liczył się tylko Fert, i to wyłącznie Fert leżący wewnątrz murów. Tu znajdowały się rezydencje arystokratów, tu leżało cesarskie Wewnętrzne Miasto, dzielnice kupców, rzemieślników i port, przez który wszelkie bogactwa Imperium wpadały do Fertu jak do skarbonki. Cała reszta, dzielnice pospólstwa i biedoty wylały się po drugiej, wschodniej stronie murów, gdzie ląd łagodnie opadał w stronę Zatoki Finnea.

Rosselin postanowił najpierw się napić, później zaś pośród przybyszów poszukać kogoś, kto potrzebowałby maga i przewodnika po mieście w jednej osobie. Jeżeli to się nie uda, przyjdzie mu podkulić ogon i udać się po prośbie do aptekarza Farfinkelszta, u którego najmował się czasem jako goniec, kiedy nie miał już pieniędzy nawet na chleb, a nie był jeszcze tak zdesperowany, żeby kraść. Ale to ostateczność - stary pigularz z pewnością zapyta, gdzie jego pięć złotych imperiałów.

Kiedy wkroczył w okolice nabrzeży, doszedł go charakterystyczny smród słonej wody z gnijącymi wodorostami. Westchnął. Nienawidził tej woni.

Ech, praca - pomyślał. - Praca czyni sytym, ale czasem nos trzeba zatkać, a rozum wyłączyć...

Rozejrzał się po bulwarze, którym wędrował. Można tu było spotkać cały przekrój społeczny Imperium: uczciwych kupców, żołnierzy i zwykłych obywateli, duchownych od Aarafiela w ich pomarańczowych szatach, kapłanów Draceny w białych, a wreszcie złodziei, prostytutki i oszustów.

Nikt z nich nie odważył się zaczepić maga. Udawali, że nie istnieje, odwracając spojrzenia w bok. W pamięci mieli świeży jeszcze skandal sprzed miesiąca.

Z pozoru sprawa była banalna: jakiś rzezimieszek ukradł sakiewkę magowi ziemnemu drugiej kategorii, Spauerowi. Ten zorientował się w porę... i zamiast rzucić się w mało skuteczny pościg, pchnął za przestępcą szybką klątwę wiążącą.

Złodziej na oczach tłumu pośrodku ulicy zaczął zamieniać się w porcelanowy posąg. Zdążył wywrzeszczeć parę kłamstw na temat swojej niewinności, wreszcie po czubek głowy stał się powiększoną wersją jednego z tych bibelotów, którymi żony bogatych kupców zastawiały całe kredensy.

Zadowolony Spauer pewnie odzyskałby swoją własność, po czym uwolnił zbója, uznając skamienienie za właściwą lekcję wychowawczą. Naturę miał bowiem łagodną jak większość magów zajmujących się wybrykami gór, rzek, jezior i wulkanów. Nie zdążył jednak podejść i zdjąć czaru. Z bocznej uliczki wypadła karoca z jakimś spieszącym gdzieś arystokratą i... rozbiła rzezimieszka. Fatalna sprawa: roztrzaskał się na tak drobne kawałki, że nawet Pierwszy Mag nie zdołałby go posklejać.

Wędrował więc Rosselin niczym nie niepokojony, szukając odpowiedniej knajpy. I wreszcie taką znalazł. Na szyldzie wymalowana była morska mewa, a powyżej, dla tej niewielkiej części marynarzy, która posiadła (całkowicie zbędną) umiejętność czytania, widniał napis: „Pod Czterema Mewami”.

Jednak najbardziej do wybrania tego lokalu przekonała Rosselina młoda i całkiem ładna dziewka. Akurat kiedy z zainteresowaniem oglądał szyld, drzwi wejściowe otworzyły się z łomotem, a dziewczyna wykopała jakiegoś pijusa na bruk.


Kolano, które wyjrzało spod spódnicy, miało naprawdę miły dla oka kształt. Można siedzieć w knajpie samemu - i magom taki los jest dobrze znany. Mało kto ma odwagę się przysiąść, chyba że inny czarodziej. Rosselinowi samotność wcale nie przeszkadzała. Przynajmniej zamiast gnieść się z tymi moczymordami przy innych stołach, miał cały blat dla siebie.

Niedbale rzucił płaszcz i sakwę na drugi stołek, wyjął ze środka notatnik, szczelnie zakorkowany kałamarz i zaostrzone pióro.

Jakoś wcześniej nie znalazł w sobie dosyć siły i motywacji, aby zrelacjonować magiczne aspekty pracy u Astrogoniusza. Co roku musiał jednak przedstawić raport akademikom, jeżeli chciał zachować licencję. Można to było uważać za niesprawiedliwy przymus, nawet szykanę, ale w tej sprawie Rada Magów miała pogląd niezmienny od wieków - czarodziej pozbawiony kontroli staje się niebezpieczny.

Zamówił miarkę cienkusza i zaczął już gryźć w namyśle pióro, gdy naraz usłyszał nad sobą szorstki głos:

- Można? - Po czym, nie czekając na pozwolenie, do ławy przysunął swój stołek szpakowaty, niski, dosyć tęgi mężczyzna w marynarskich ciuchach i śmiesznym kapeluszu przypominającym pieróg. - Tortinatus - przedstawił się. - Szyper na „Aqurze”.

Nim minęła godzina, byli już w najlepszej komitywie. Rosselin sam, z własnej i nieprzymuszonej woli opowiedział nowemu przyjacielowi, jakim to bydlęciem jest Astrogoniusz. Jak nie docenił jego skromnych - tu zebrało się magowi na czknięcie - umiejętności pogodowych. Skromnych, ale bez przesady - poprawił się zaraz. W końcu dostał dyplom ukończenia Akademii Magicznej, a to jest jednak osiągnięcie, prawda?

Tortinatus kiwał głową. Wyjaśnił, że właśnie powrócił z rejsu do Garandyny. Było to dosyć bogate miasto poszukiwaczy pereł.

- A nie przywiozłeś jakiegoś frajera, który by potrzebował maga, żeby nie zginąć w stolicy? - Rosselin spojrzał na niego z nadzieją. - Szukam zajęcia. Trzeba by na chleb jakoś zarobić...

Szyper pokręcił głową. I zamiast wina zamówił znacznie mocniejszą palonkę.

Po kolejnej godzinie magiczne moce trzeźwości zaczęły opuszczać Rosselina. Minęła następna i zwierzył się kapitanowi, że jego największym marzeniem jest ugotować Astrogoniusza we wrzącym oleju, posypując wonnym tymiankiem. Jeszcze trochę, a wyznałby, co jest prawdziwą przyczyną owej nienawiści, na szczęście (lub, kto wie, może właśnie na nieszczęście) język całkiem odmówił mu posłuszeństwa.

Wtedy Tortinatus wyciągnął z zanadrza jakiś wyszmacony papier.

- A nie zerknąłbyś tu, magu? Słabo czytam, a to pismo trudne... - poprosił.


Rosselin życzliwie spojrzał na podetknięty dokument. Jednak litery zaczęły mu tańczyć przed oczyma... I co robiło pióro w jego dłoni, która nagle stała się drewniana i kanciasta? Kołysało. Kołysało i falowało, a nawet miotało. Odczuwał to całym ciałem.

Trzeba przyhamować z tym piciem! - postanowił Rosselin, mętną myślą powracając do świata żywych i skacowanych. Ostatnim, co zapamiętał, był toast wzniesiony przez Tortinatusa na pohybel pacykarzowi Astrogoniuszowi oraz jego przeklętym obrazom. I własna gorliwość w wypiciu toastu co do kropelki.

Znów wszystko wokół Rosselina niebezpiecznie zakołysało. Oczy wciąż miał zamknięte. Obawiał się, że jak rozewrze powieki, gałki oczne wypadną i zamieni się w ślepca. A ślepy mag pogodowy... cóż, musiałby szybko wyhodować sobie lepszy węch. Jakoś jednak Rosselin nie miał przekonania do tak radykalnej zmiany. Wolał pozostać przy dotychczasowym stanie posiadania zmysłów.

Leżał na brzuchu z dłońmi wciśniętymi w krocze. Gdy to sobie uświadomił, ze wstydem odsunął ręce. Wtedy prawy łokieć trafił w ścianę. Mag jęknął z bólu, otworzył oczy... i krzyknął z przerażenia!

To nie jego przepalone wnętrzności falowały w brzuchu ani fałdy mózgu usiłowały się wyprostować jak na porządną tkaninę przystało. Nie, to cały świat wokół maga kołysał się miarowo, jednostajnie, niezmiennie...

Łóżko nie było wcale solidnym meblem w izbie zajazdu, tylko wąską koją w okrętowej kajucie. Zmęczony wzrok maga trafił prosto w bulaj, za którym kołysały się chmury.

Płynęli! Psiakrew, znajdowali się na wodzie!

- Na kości Starucha, co ja tu robię?! - jęknął głośno. - Od kiedy to oberże pływają?!

Chciał wstać, zanim żołądek wyrwie się na wolność i mag zapaskudzi sobie łóżko. Spadł z koi, ale szybko poderwał się na równe nogi, rozpaczliwie pragnąc jak najszybciej odetchnąć świeżym powietrzem. Błędnym spojrzeniem odnalazł drzwi i skierował nogi w ich stronę. Zatkał usta i co sił pobiegł wąskim korytarzem w stronę światła.

Był biały dzień, sądząc po słońcu wysoko stojącym na niebie, wręcz południe. A wokół rozpościerał się rozfalowany, ciemnobłękitny ocean. Statek płynął po otwartych wodach!

- A, witamy pana maga, witamy - powiedział przyjaźnie Tortinatus, robiąc krok w jego stronę. - Witamy na pokładzie i w pracy! - Poklepał nieprzytomnego pogodnika po ramieniu.

Rosselin dzikim spojrzeniem potoczył po pokładzie. Łajba rzeczywiście była sporych rozmiarów. Gdzieś we łbie tliło mu się, co przy winie opowiadał szyper: trzy maszty, płócien setka, statek szybki jak wściekły Krakern. No i Tortinatus wiele nie przesadził: kadłub miał z pięćdziesiąt kroków długości i śmiało pruł fale.

Ale dlaczego kapitan teraz mówił o pracy?

- Czemu ja jestem tu, a nie na... - Pogodnik powiódł spojrzeniem po widnokręgu, znów nie odnalazł brzegu, zrobił się zielony na twarzy i dokończył szeptem: - ...na lądzie?

Tortinatus podszedł do niego.

- Co, nie pamiętasz, że się wczoraj na statek zaciągnąłeś? No, widać nie nawykłeś do picia, brachu! - Z rozmachem klepnął maga w ramię. - Ale bez obaw, zdążysz wytrzeźwieć. Na razie nie masz nic do roboty. Dopiero jak wiatr przyjdzie łapać, żebyśmy do przodu płynęli zamiast do tyłu...


Rosselin jeszcze bardziej zzieleniał na twarzy i chyłkiem pomknął w stronę burty, żeby nakarmić ryby. Potem już spokojniejszym, a może tylko bardziej zrezygnowanym krokiem ruszył do swojej kajuty. Była tylko jedna rzecz, której Rosselin szyprowi nie powiedział, nawet po pijanemu.

Tajemnica, którą magowie musieli skrzętnie ukrywać.

Sekret tak straszny, że poznawszy go, niejeden czarodziej oszalał albo stracił powołanie. Akademia pełna była takich nieszczęśników uwięzionych w salach szpitalnych albo pozbawionych życia i zakopanych w piwnicach. Cech umiał dbać o swoje tajemnice.

Było to coś, nad czym najtężsi magowie Akademii, profesorowie piastujący swe stanowiska od dziesięcioleci, łamali sobie głowę - jak dotąd bez skutku.

Otóż magia nie lubiła morza i na nim działała słabo albo i wcale. Mag wystawiony na działanie słonej wody nie tylko właściwie przestawał być magiem, ale zamieniał się w rzygającą, załzawioną, pogrążoną w depresji kulkę nieszczęścia. Jak obecnie Rosselin.

Oczywiście zdarzali się mutanci. Tak jak jeden na dwanaście tysięcy trzystu mieszkańców Imperium miał każde oko innego koloru, co skrzętnie obliczyli cesarscy urzędnicy, tak też raz na siedemset siedemdziesiąt siedem powołań, i tylko w przypadku pierworodnego syna drugiej córki trzeciego brata, rodził się tak zwany morski mag. Na lądzie jego moc, jeżeli zdołał ją z siebie wykrzesać, była śmieszna i nic niewarta. Ale pośród oceanu czy w rejsach dookoła brzegów kontynentu... o, taki czarodziej mógł zrobić wszystko.

Rosselin jednak był zwykłym, prostym lądowym szczurem. Nigdy nie sprawdził, jak jego magia niesie się po falach. Po co? Wystarczyło mu, że nawet na lądzie jest kiepski.

A teraz, o ile dobrze zrozumiał Tortinatusa, po pijanemu zaciągnął się na statek w roli morskiego maga zdolnego wywołać wiatr o określonym kierunku...

Ukrył twarz w dłoniach. Zaraz jednak musiał oderwać ręce, bo jego umęczony żołądek zdecydował, że nadeszła pora karmienia ryb.


II


Tortinatus wydawał się wielce zadowolony z pozyskania maga. Nie przeszkadzało mu, że Rosselin cały dzień karmi ryby coraz bledszym wspomnieniem po ostatnich posiłkach. W pewnej chwili nawet zaproponował mu, aby coś zjadł w jego kabinie, zanim znów opróżni żołądek, bo inaczej ryby będą pływać głodne. Z dumą przedstawił też pogodnika swoim dwóm pomocnikom, Naftilusowi oraz Farclayowi.

Załoga jednak wcale nie okazywała swej radości, nawet jeżeli morski mag, za jakiego uważali Rosselina, wydawał się cennym nabytkiem. Owszem, szyper i obaj oficerowie mogli się cieszyć, to ich sprawa. Lecz pośród prostego marynarstwa obowiązywał pogląd, iż mag na pokładzie to coś trzy razy bardziej niebezpiecznego niż baba na łajbie. I w dodatku gorszego, bo skoro to chłop, kobiecymi wdziękami nacieszyć się nie można. A nawet męskimi, bo choćby ktoś takie wolał, schadzki z czarownikiem nie zaryzykuje - to pewne jak Krakern w głębinach.

Nic więc dziwnego, że kiedy Rosselin, po raz kolejny tego pierwszego dnia w nowej pracy, oparty o burtę oddawał się swemu ulubionemu zajęciu, pochwycił strzęp rozmowy między Naftilusem a jednym z majtków.

- Nigdym nie mieli maga na pokładzie i dobrze było - burczał ten ostatni.

- A teraz mamy i zobaczysz, będzie jeszcze lepiej - osadził go w miejscu Naftilus. - Zresztą, ty mi tu, Wywrych, nie pyskuj, tylko bierz się do naprawiania żagli. Myszy już dziury porobiły, szlag by je na węgiel usmażył!

Pogodnik cicho i boleśnie zajęczał z rozpaczy. Nie dość, że był chory, to jeszcze musiał znosić takie upokorzenia!


Wieczorem jakoś doszedł do siebie. Po raz ostatni otarł usta chustką, po czym ruszył na poszukiwanie kapitana tej przeklętej łajby.

Tortinatus naradzał się z młodym oficerem, urzędując na mostku obok sternika, który z niezmąconym spokojem poruszał kołem, pilnując właściwego kierunku. Szyper uśmiechnął się, widząc maga niepewnie poruszającego się pośród lin, beczek i łopoczących nad głową żagli.

- Właśnie ustalamy z Naftilusem kurs na noc - wyjaśnił, gdy mag wspiął się do nich po kilku stopniach. - A potem urządzamy małą popijawę z okazji szczęśliwego wyjścia z portu. Czuj się zaproszony, Rosselinie. Dobre jedzenie też się znajdzie - na jego oblicze wypłynął lekko drwiący grymas. Naftilus odwrócił głowę, ale pogodnik zdążył dostrzec ironiczne skrzywienie ust.

- O tym chciałem najpierw pogadać - z wysiłkiem rzekł Rosselin. Słowa z trudem przechodziły mu przez gardło, przełyk palił jak po wlaniu płynnego ołowiu przez mistrza tortur. - Znaczy o wyjściu z portu...

Szyper spojrzał na niego ze zdziwieniem.

- Ale teraz? Już? Zaraz? - zdumiał się szczerze.

Mag skinął głową. Już, teraz, natychmiast - a najlepiej przedwczoraj. Miał nadzieję, że nie odpłynęli zbyt daleko od Fertu. Przybiją do brzegu, wysadzą go... Szybko wróci do miasta...

Tortinatus wzruszył ramionami, rzucił Naftilusowi kilka zdań (z których pogodnik nie zrozumiał żadnego, bo naszpikowane były określeniami typu ostry bajdewind czy prawy hals lewym figofago}, po czym powiódł maga do swojej kajuty.

Zapadła ciemność, więc szyper najpierw zapalił trzy świece w lichtarzu, później wskazał Rosselinowi miejsce przy stole i skromny zydelek. Sam zasiadł obok rozłożonych rulonów map morskich i wielkiego, oprawnego w skórę foliału, z którego wystawało pełniące rolę zakładki pióro harpii górskiej.

- No to w czym mamy problem? - spytał wreszcie.

Pogodnik westchnął.

- Nie pamiętam, żebym się mustrował na pokład tego statku...

- „Aqury”, magu, „Aqury” - poprawił go łagodnie szyper. - I nie mów o niej ten statek, błagam. Teraz to także i twoja dziewczyna... - rzekł z jakąś dziwną nostalgią w głosie, po czym roześmiał się ochryple, pewnie by nie wyjść na sentymentalnego.

- A co do kontraktu, to proszę bardzo - zaczął, sięgając pod rulon map. Chwilę szperał tam, przekładając jakieś papiery. Wyciągnął pojedynczą pergaminową kartę i z bezpiecznej odległości pokazał ją pogodnikowi. - Podpisany, to i obowiązuje. - Skrobnął paznokciem w miejscu, gdzie widniał wielki, zakończony potrójnym zawijasem podpis Rosselina.

Ten, wzdychając w zadumie, oglądał kontrakt jak weksel na milion imperiałów, który własnoręcznie podżyrował po pijanemu. Wszystko się zgadzało: data była wczorajsza, podpis jego, obok stosowny gryzmoł Tortinatusa wbiegający na plamę wina, jakie pewnie wtedy obaj popijali...

Nic, tylko skakać do oceanu. Jedynym pocieszeniem było to, iż najął się wyłącznie na kurs do Garandyny i z powrotem. Czterysta mil w jedną stronę - da się przeżyć, o ile nie zajdą jakieś paskudne okoliczności.

Szyper z ukosa przyglądał się, jak mag studiuje umowę. Wreszcie ostentacyjnie chrząknął. A gdy Rosselin podniósł głowę, Tortinatus westchnął i zaczął z krzywym uśmiechem:

- No, powiem ci, bo i tak pewnie byś to swoją magią wywęszył. Rozumiesz, towary w ładowniach są, a jakże - roześmiał się szorstko, wodząc twardym spojrzeniem po swojej kajucie. Dosyć była zagracona, prawdę mówiąc. Rulony map sąsiadowały z zasuszoną głową małpy i wiszącymi na haczykach ubraniami. - Ale przecież wiesz, że Garandyna słynie z połowów pereł... - Bystro spojrzał na pogodnika. - Legalne towary legalnymi towarami, a przemyt swoją drogą. Kupi się parę perełek, zamocuje za burtą i tak przemyci do naszej stolicy świata, znaczy Fertu, i sprzeda z zyskiem co najmniej dziesięciokrotnym.

Rosselin zrobił się biały na twarzy. Nie dość, że pomyłkowo został obsadzony w roli maga morskiego, to jeszcze znajdował się na statku przemytniczym! Jak cesarscy celnicy znajdą kontrabandę, to całej załodze wyrwą wszystko, co się tylko da, poczynając od oczu i języka, a skończywszy na... Tu zbladł jeszcze bardziej, bo odkrył, że na innych organach zależy mu bardziej nawet niż na języku.

- Ale dlaczego chcesz wystawić perły za burtę? - spróbował skupić uwagę szypra na czymś innym niż własny strach. - Przecież to bez sensu...

Tortinatus westchnął ciężko.

- Może i bez sensu, może i ryzykowne, ale cesarscy mają specjalnie tresowane psy, na pokładzie trudno coś przeszmuglować. Takie bydlę każdą perełkę wywęszy, nawet w pełnej zęzie - poskarżył się.

Poprawił swój dziwny kapelusz na stole, tak żeby celował ostrym końcem w stronę Rosselina.

- Będzie tego czytania - zabrał kontrakt i przygniótł go grubym dziennikiem pokładowym. - Suszy mnie, pora na przyjemności.


Najpierw tylko pili, i tylko we czterech: szyper, mag i obaj oficerowie, choć Naftilus powinien nadzorować wachtę. Pili, jedli, rozmawiali. Wreszcie Farclay, drugi oficer, wyciągnął z kieszeni coś, czego Rosselin nigdy wcześniej nie widział: długie, brązowe skręty w szczelnym metalowym pudełku. Wtedy całą mesę wypełnił zapach, który magowi przypominał mieszankę „Zioła uniwersalne” z apteki Farfinkelszta.

- Turkeńskie cygara. Nowinka z południa - rzekł z dumą oficer. - Trujące, ale za to jakie przyjemne!

Odpalił od świecy pierwsze cygaro, zaciągnął się z rozkoszą, po czym puścił turkeńczyka w obieg.

Z początku Rosselin starał się palić, ale nie zaciągać. W pamięci miał, że to przecież trucizna. Szybko jednak stwierdził, że kolory w kabinie nabrały intensywności, wokół zrobiło się miło i tak jakoś bezpiecznie...

Drugie cygaro wyzwoliło go z wszelkich obaw. Z rozkoszą wciągał dym w płuca. Raz się żyje. A czego człowiek nie doświadczy, tego nie zrozumie. Skoro prędzej czy później coś i tak musi go zabić, niech to będzie przyjemny nałóg, nie zaś paskudna, pospolita grypa.

Wreszcie poczuli się dostatecznie rozluźnieni, aby przenieść zabawę na rozchybotany pokład „Aqury”. Tortinatus nasadził na głowę swój kapitański kapelusz w kształcie pieroga i ruszyli zażyć świeżego powietrza.

Pierwsza nocna wachta ze spokojem obserwowała, jak wszyscy czterej wytaczają się na pokład, zaś mający pilnować kursu Naftilus potyka się i omal nie wypada za burtę. Ale nie, jeszcze nie tym razem! W ostatniej chwili przytrzymał go jakiś zadzior na burcie.

Noc była spokojna, Kaczy Dziób wskazujący północ świecił nie przesłaniany chmurami, lekki wiatr pchał statek we właściwą stronę...

- Pochodnie! - ryknął Tortinatus. - Dawać mi tu więcej światła!

Żądanie szypra zostało spełnione w mgnieniu oka. Wkrótce przedni pokład stanął w ogniu, na szczęście bezpiecznie trzymanym przez czterech majtków. Pochodnie przypominały Rosselinowi wizytę w świątyni Draceny dawno temu. Tam wykuło się jego powołanie.

- Świnia! - ryknął szyper.

Pogodnik niepewnie rozejrzał się dookoła. Nie, to chyba nie było do niego... Tymczasem obaj oficerowie spokojnie czekali na bieg wydarzeń. Farclay nawet uśmiechnął się porozumiewawczo do maga.

Kolejny majtek, sapiąc z wysiłku, wtaszczył na pokład wielką czarną świnię w klatce, żywy zapas mięsa na czas podróży. Nie pytając nikogo, wyciągnął zwierzę i przywiązał do masztu. Świnia chrząknęła nerwowo, próbowała wyrwać nogę z pętli, raz kwiknęła gniewnie, wreszcie zrezygnowana wybrała sobie jakąś leżącą pozycję, w której sznur jej nie przeszkadzał.

Tortinatus chwilę sycił się tym widokiem, później dobył zza pasa sporych rozmiarów nóż.

- Masz prawo pierwszego rzutu. - Wyciągnął go zapraszająco w stronę maga. - Tylko bez tych waszych sztuczek, to nie uchodzi - zaznaczył i czknął.

Rosselin popatrzył na świnię. W jej oczach widać było rezygnację. Tak, ocean wymaga cierpień i wielu wyrzeczeń - pomyślał. Odsunął od siebie ostrze, mówiąc:

- Jakoś nie jestem w nastroju. - Była to prawda, bo dobre samopoczucie gdzieś odpłynęło, jego miejsce zajęły smutek i poczucie pustki.

Szyper prychnął pogardliwie.

- Bój się, czarny łbie - mruknął. Trzymając nóż w ręku, powiódł przekrwionym spojrzeniem po majtkach. - I niech mi no który nie pracuje jak należy w czasie rejsu, tak samo potraktuję! - Bez ostrzeżenia z rozmachem rzucił ostrzem.

Rozległ się kwik, na co majtkowie krzyknęli triumfalnie, a Rosselin w chybotliwym świetle pochodni ujrzał, jak ze świńskiej szyi tryska niemal czarna krew.

Tortinatus podszedł na chwiejnych nogach, wyciągnął nóż z rany i nadstawił kapelusz. Upił łyk posoki wciąż tryskającej z tętnicy. Rzucił ostrze Farclayowi, otrząsnął kapelusz i nasadził go sobie na głowę.

- Tak na marginesie, przyjaciele nazywają mnie Czarnym Szyprem - wychrypiał w stronę maga. Zrobił jeszcze dwa kroki i runął na pokład, już w locie wydając pierwsze chrapnięcie.

Wino i cygara natychmiast wywietrzały przerażonemu Rosselinowi z głowy. Świnia wylądowała za burtą, a mag pojął, że na tym pokładzie bardziej niż w Aarafiela czy Dracenę i jej siostry wierzy się w mrocznego boga morskich przestworzy, krwiożerczego Krakerna.

Tej nocy długo patrzył w ścianę swojej kajuty, łkając ze strachu i grozy. Oraz obiecując w myślach Astrogoniuszowi, że kiedy wróci na ląd, postara się, aby malarz mógł zaznać tych samych uczuć.


Po kilku dniach rejsu Rosselin uznał jednak, że nie jest źle i niepotrzebnie panikował. Choroba morska minęła, wiatry pchały „Aqurę” we właściwym kierunku, więc mag powoli zaczął dostrzegać szansę wykaraskania się z tej opresji bez szwanku. Tym bardziej że szaleństwo w oczach Tortinatusa zgasło. Szyper zamienił się w troskliwego, dbającego o statek i ludzi dowódcę.

Co więcej, z upływem czasu Rosselin nabierał przekonania, że może jednak nie jest takim ciamajdą, jak mu się pierwotnie wydawało. Może rulon ukończenia Akademii Magicznej jednak jest coś wart?

Pojął także, iż tym rejsem płaci cenę za przywołanie Pierwszego Maga podczas pracy u malarza Astrogoniusza, oby zaraza go oślepiła i przywiodła do impotencji. Coś jednak musiało być w Rosselinie cennego, jakieś niezwykłe umiejętności, skoro Starzec ukarał go tylko wysłaniem na przestwór oceanu, podczas kiedy innym potrafił odebrać rozum albo zamienić w pół kozła, pół krzesło.

I kiedy mag rozmyślał o różnych nieważnych sprawach, powoli zabierając się do śniadania, naraz ktoś zapukał do drzwi, burząc jego optymistyczną aurę. Po czym zburzył ją jeszcze bardziej.

- Jest mały problem, magu - powiedział Tortinatus, bez pozwolenia wsadzając głowę do kajuty. Na jego twarzy malował się lekki niepokój. - Nie zechciałbyś pomóc?

Strach przeorał oblicze Rosselina.

- A... - jęknął - o co chodzi?

Szyper wszedł do środka i starannie zamknął za sobą drzwi, jakby się bał, że ktoś może podsłuchiwać.

- Jedna z naszych świń zachorowała i nie wiem, czy bydlę wyrzucić, leczyć czy zjeść. - Odchrząknął niepewnie. - Wiem, żeś pogodnik, nie mag od zwierząt. Ale może obejrzałbyś zwierzaka? We własnym interesie. - Tortinatus roześmiał się zgrzytliwie. - Bo jak zjemy, to będzie za późno, sam rozumiesz... Z kolei szkoda mięsa, jakby było dobre. Krakern już dostał, co jego...

Rosselin bardzo się starał, żeby na jego twarzy nie pojawił się wyraz wielkiej ulgi, co mogłoby wzbudzić podejrzenia szypra.

- No cóż - westchnął teatralnie. - Pójdę. Wszelkie zapasy jedzenia trzymane były pod pokładem. Z bekami solonego mięsa, worami sucharów i owoców nie było problemu, nawet jak się trochę nadpsuły czy zarobaczyły. Odzysk był tylko kwestią fantazji kucharza. Ale że ta nie wznosiła się na wyżyny finezji, wszyscy żeglarze jedli omlety robione z sucharów przemielonych razem z robakami oraz nadgniłymi owocami. Załoga za jednym zamachem dostawała i witaminy chroniące ją przed szkorbutem, i pożywne białko.

Część białka przewożono jednak w postaci żywej, a nawet skrzeczącej, gdakającej czy kwiczącej. Zwykle były to drób i świnie, takie jak ta zamordowana owej strasznej pierwszej nocy przez pijanego kapitana.

Teraz jednak Tortinatus w niczym nie przypominał Czarnego Szypra. Wręcz przeciwnie: choć Rosselinowi wskazał ręką właściwe wejście pod pokład, sam nie zdradzał chęci podążenia jego śladem.

- Schodkami, a potem na węch i słuch - doradził. - Jest tam Nemmo, majtek, co to się opiekuje naszym żarciem. On ci wyjaśni, o które zwierzę chodzi.

Rosselin bez trudu pojął, że Tortinatus boi się złapać zarazę. Nawet to rozumiał. Jakby to wyglądało, gdyby dumny Czarny Szyper zaraził się jakimś paskudztwem od świni? - pomyślał ironicznie.

Sam jednak nie miał żadnego wyboru. Zaraza może nie była lepsza od kompromitacji, ale od wyrzucenia za burtę na pewno tak. Potem by się mówiło, że to wielka fala zabrała nieszczęsnego maga... A Krakern zapewne ucieszyłby się odmianą w postaci młodej ludziny.

Z niechęcią wstąpił pod pokład. Rzeczywiście, w tej kwestii kapitan się nie pomylił - Rosselin nie miał żadnego problemu z odnalezieniem spiżarni. Wystarczyło posiadać średnio rozwinięty węch.

W pewnej chwili z głębi korytarza wyjrzało wielkie chłopisko. Widząc maga, Nemmo skrzywił się z niechęcią.

- Tortinatus mnie przysłał, żebym obejrzał chorą świnię - wyjaśnił pogodnik.

Majtek w milczeniu poprowadził Rosselina do wielkiego pomieszczenia, gdzie w kojcach spoczywał cały żywy inwentarz. Wskazał mu jedną z czarnych świń. Osowiałe zwierzę podniosło na nich błędne spojrzenie, kiedy podeszli.

- Gorączkę ma - mruknął Nemmo. - Zdechnie jak nic...

Rosselin podszedł do kojca, wsunął rękę i przeciągnął po szorstkiej sierści zwierzęcia.

- Głupia świnia - usłyszał mruczenie za plecami. - Myśli, że sobie pieska znalazła...

Mag odwrócił się powoli i spojrzał chłopakowi prosto w oczy.

Nemmo w odpowiedzi wyprostował się na całą swoją sześciostopową wysokość. Skrzyżował ręce na piersiach i hardo patrzył na pogodnika. Nie wydawał się przestraszony jego poirytowanym wzrokiem. Na twarz Rosselina wypłynął rumieniec gniewu, przed oczyma ze zdenerwowania zaczęły mu latać ciemne plamy. Nie pozwoli, żeby ubliżał mu zwykły majtek!

Szarpnął poły płaszcza, mamrocząc:

- Niech no ja tylko znajdę różdżkę... Gdzie jesteś, moja słodka...

Oczywiście nie miał jej przy sobie. Została w sakwie, gdzie leżała sobie od roku nigdy nieużywana. Magowie jej nie potrzebują, zaklęcia mogą rzucać, jak im wygodnie, nawet głosem wewnętrznym. Różdżki używają tylko dla fasonu, dając pospólstwu sygnał: Uwaga, teraz będę czarować! Gdyby więc chciał i mógł, już w tej chwili Nemmo zamieniłby się w świnię, palmę nadbrzeżną albo zbrylone ptasie odchody, grzecznie zwane guanem.

Ale majtek o tym nie wiedział, podobnie jak o tym, że słone wody pozbawiły Rosselina całej jego magii. Hardość i odwaga gdzieś wyparowały, bo nagle dotarło do niego, że przeholował. Chłopak kwiknął więc przeraźliwie, łomotnął w drzwi prowadzące na korytarz i zniknął.

Pogodnik w zadumie popatrzył na wilgotny ślad ciągnący się wzdłuż korytarza.

- Wiesz co? - zwrócił się do czarnej świni, która nadal przyglądała się całej sytuacji mętnymi od gorączki oczyma. - Będzie z niego dobry marynarz. Łatwo oddaje wodę...

Świnia chrząknęła cicho. Mag popatrzył na nią, wzruszył ramionami. Nic tu nie mógł poradzić, przecież nie znał się na zwierzętach. Ruszył z powrotem na pokład.

Na górze zaczepił go wyraźnie zaniepokojony szyper, którego ucieczka majtka wprawiła w pewną nerwowość.

- No i co? - chrypnął. - Poradziłeś coś? Nie grozi nam zaraza?

Rosselin popatrzył na niego, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

- Czy świni pomogłem, to nie wiem - wyznał szczerze. - Ale twemu marynarzowi to na pewno. Bardzo się chłopak ożywił, nie sądzisz?

I zadowolony ruszył do swojej kajuty.


III


Cisza nadeszła nieoczekiwanie następnego dnia rankiem. Według twierdzeń Farclaya, który zajmował się nawigacją, statek znajdował się jakieś sto pięćdziesiąt mil od Garandyny, do której płynęli. Wiatr ucichł, żagle sflaczały i pomarszczyły się niczym wysuszony rybi pęcherz. Po bezkresnym oceanie niosły się falki nie większe od małych, srebrzystych ryb zwanych wśród pospólstwa zakąskami.

- No, sam widzisz - rzekł Tortinatus, drapiąc się w ucho. Z nadzieją popatrzył na maga spoglądającego z wysokości mostka na martwy żywioł, który za nic nie chciał współpracować z „Aqurą”. Nie pomogły na przemian miotane przez szypra klątwy i błagania. - Przecież nie prosiłbym o pomoc, gdyby to była jakaś bzdura.

- Psiakrew! - jęknął Rosselin. Po raz kolejny przeklął fakt, iż Farclay wybrał żeglugę z dala od brzegu, na czystych, głębokich wodach - wolnych tak samo od punktów orientacyjnych, psujących równą linię horyzontu, jak i oczywiście od wieśniaków dorabiających łupieniem bezbronnych statków. Ale przez to mag nie mógł nawet wyskoczyć i próbować dopłynąć do brzegu. A czuł przez skórę, że powinien, musi to zrobić...

Szyper popatrzył na niego z niepokojem.

- Co, nie dasz rady? Ejże, pogodniku, nie bądź taki skromny - próbował mu dodać otuchy.

Rosselin nie odpowiedział. Ponurym spojrzeniem wodził po pokładzie. Dla prawdziwego morskiego maga wywołać wiatr o określonej sile i kierunku to pestka. Ale on mógł jedynie w duchu prosić Pierwszego...

Naraz oblicze maga rozjaśniło się lekko.

- Północny wiatr, jakieś sześć stopni w skali, co? - spytał Tortinatusa.

Ten skinął głową.

- Sześć wystarczy, ale mamy lekkie opóźnienie, siódemka byłaby lepsza. Aby tylko równo szła - dodał. - To co, mają chłopcy dołożyć płócien na rejach?

I wtedy Rosselinowi przypomniała się uszczypliwa uwaga, którą niedawno wygłosił o nim jeden z majtków - że nigdy żaden mag morski nie stąpał po pokładzie „Aqury” i było dobrze. To dawało magowi spore szanse na wybrnięcie z kłopotu. Więc i teraz będzie dobrze - pomyślał. - Tak dobrze, że nikt nie zauważy różnicy.

- Nie tak zaraz wista wio i już - stwierdził ostro. - Jednym pstryknięciem palca, kapitanie, trudno wywołać porządne wietrzysko. - Gra była ryzykowna, ale i tak nie miał nic do stracenia.

Tortinatus skrzywił się, ale zmilczał cierpką uwagę. Rosselin dobrze trafił: szyper nie miał żadnego doświadczenia w tych sprawach. Swoją drogą, cóż za pech - pomyślał mag z goryczą - że akurat nasze drogi musiały się skrzyżować w tamtej knajpie. Tak to jest, jak się człowiek zapatrzy na kształtne kolanko...

- Potrzebuję świecy - zażądał.

Gdy ją dostał, z wielką pompą nakapał wosku na koło sterowe, niemal parząc marynarza, który wciąż stał na mostku całkowicie w tej chwili nieprzydatny. I mocno wystraszony, że on najbardziej ucierpi na poczynaniach maga.

Później Rosselin wymamrotał kilka zdań w queszu. Tego języka szyper na pewno nie znał. Była to bowiem sekretna mowa cechu magów pozwalająca im na bezpieczną rozmowę nawet w obecności wrogów. Tortinatus kiwał więc mądrze głową, uświęcając swym kapitańskim autorytetem tajemny obrzęd, podczas którego pogodnik obiecywał, że za porwanie i wywiezienie z Fertu, a zwłaszcza rzucenie w bezmiar oceanu, wkrótce udusi szypra z grzybami, po czym nakarmi tym frykasem jego załogę. Albo świnie w spiżarni. Albo Krakerna, oby nigdy nie wylazł z największych głębin.

Potem, wciąż mając za plecami kapitana, Rosselin podążył do swojej kajuty. Postawił na stole świecę, w queszu obiecując, że wytopi całe sadło z tej grubej świni, która zagląda do jego kabiny, bojąc się przekroczyć próg.

Wreszcie zamknął Tortinatusowi drzwi przed nosem, tłumacząc sucho:

- Reszta obrzędów jest tajna.

Faktycznie, musiała taka pozostać, ponieważ ledwo zamknął drzwi na zasuwkę, zgasił też cuchnący, kopcący artefakt i wyciągnął się wygodnie na koi. Poczekamy na wiatr - pomyślał z uśmiechem. - W końcu musi nadejść.

Nie chcąc marnować czasu, na wszelki wypadek próbował sobie przypomnieć jakieś stosowne do okoliczności zaklęcia. Starał się tak intensywnie, że... zasnął.


Zbudziło go łomotanie do drzwi. Poderwał się z koi lekko nieprzytomny.

- Nadal cicho - dobiegł zza drzwi zrozpaczony głos Tortinatusa. - Nie możesz czarować szybciej?

Rosselin stłumił chichot. Wyjrzał przez bulaj. Kapitan nie kłamał - cisza nie odeszła, statek nadal martwo tkwił w miejscu.

- A chcesz mnie zastąpić? - burknął.

Kroki odchodzącego szypra brzmiały niczym niechętne stąpanie skazańca zmierzającego w stronę katowskiego pniaka.

Z nudów Rosselin wyjął notatnik i przekartkował śnieżnobiałe stronice. Ktoś mógłby pomyśleć, że przegląda zapiski sporządzone niewidzialnym atramentem, jednak prawda była taka, że mag nawet nie zaczął raportu na temat pracy u Astrogoniusza. Ciszę na morzu uznał za stosowny moment, aby to nadrobić.

Spojrzał na kałamarz i wetknięte weń zaostrzone pióro. Wyjął je, otrząsnął ze zbędnego atramentu i... gryząc wargę w grymasie skupienia, zaczął pisać coś innego, niż planował. A mianowicie:

Jak można się nazwać Czarnym Szyprem?! - z impetem szurał piórem po papierze. - Tortinatus powinien raczej nosić tytuł Świńskiego Łba! Albo porywacza... Swoją drogą trzeba wybadać, jakim sposobem przetransportował mnie na statek i czy tylko spił, czy też dodatkowo otruł. Przyda się, gdy będę składać skargę w żeglarskim cechu...

Ostatnie słowa podkreślił wężykiem. Zeznanie dla Akademii to jedno, ale złożyć donos na Tortinatusa też nie zaszkodzi.

Naraz poczuł drgnięcie.

Nie, to nie ja - pomyślał ze zdziwieniem, wyrwany z układania w myślach denuncjacji na kapitana. - Przecież nic nie piłem!

Wtedy usłyszał lekki łopot żagli. A zaraz potem krzyki radosnych marynarzy.

Całkiem nieźle mi idzie - z zadowoleniem pomyślał Rosselin. - Chyba zmienię specjalizację.


Wieczorem, gdy statek śmiało pruł fale, Tortinatus przy kolacji długo przyglądał się magowi. I wreszcie gdzieś tak pomiędzy potrawką z królika a musem owocowym, specjalnie dla mesy kapitańskiej bez robaków, rzekł:

- Zacny chłop z ciebie. Pić pijesz jak należy, wiatry się ciebie słuchają... Wiesz co? Może się zgodzimy na roczny kontrakt?

Widocznie wcześniej tego dnia szyper nie łapał tych samych co Rosselin kosych spojrzeń załogi ani nie dotarły do niego komentarze w rodzaju Też mi sztuka, naprawdę!

Mag zastanawiał się, jak zręcznie odmówić. W końcu uznał, że najlepiej sprawę odwlec. Może sama umrze śmiercią naturalną?

- To szczodra i zaskakująca propozycja - powiedział, starając się, aby jego głos brzmiał szczerze. - Muszę ją przemyśleć.

Kapitan wydawał się rozczarowany, ale pokiwał głową ze zrozumieniem i odparł:

- Nie ma sprawy, myśl. Jakby co, wciąż tu jestem...


Życie samo rozwiązało problem Rosselina. Następnego dnia po południu barometr zaczął spadać, a załoga - denerwować się nie na żarty.

- Idzie burza - mruknął Tortinatus, gdy wraz z magiem obserwował zachód słońca. Niebo było jakby rozmyte, odległe. - Będziesz miał rankiem robotę.

Pogodnik milczał. Szyper też już się nie odzywał, tylko stał ciężko wsparty o burtę i widać było, że jest naprawdę zmartwiony.

Pół nocy pogodnik spędził na rozmyślaniach. Ale nie znalazł dobrego zaklęcia. Do głowy przychodziły mu tylko kiepskie, te same, które nawet na lądzie nie zawsze chciały działać.

Zapowiedziany przez kapitana ranek nadszedł bladym świtem. Tortinatus wyciągnął Rosselina z pościeli, mówiąc, że nie ma na co czekać. Mag, wzdychając ciężko, wyszedł z nim na mostek.

- Cyklon. - Szyper wskazał ręką ciemną plamkę na horyzoncie, właściwie to pionową kreskę. Wyglądała jak pojedynczy filar łączący niebo z oceanem, bardzo estetyczny, niby pończocha Draceny. Ten drań Astrogoniusz zaraz rzuciłby się do sztalug, żeby go namalować.

- Wali prosto na nas, i to szybciej, niż się spodziewałem. Weź go zepchnij na bok albo rozbij, jak to tam robicie - rozkazał kapitan.

Rosselin nerwowo oblizał wargi.

- Kiedy... - zaczerpnął tchu. - Hmmm... kiedy ja nie bardzo mogę...

Tortinatusowi, który i tak już był blady i zmęczony, jakby nie spał pół nocy, mina wyraźnie zrzedła.

- Magu! - podniósł głos. - Idzie burza, kurewska burza. Zaleje nas i pójdziemy na dno jak nic. Szlus i zostanie po nas tylko wspomnienie. A ty mi mówisz, że nie jesteś w nastroju. Do roboty albo zaraz wylecisz za burtę!

Rosselin już, już chciał mu wyznać, że nie jest żadnym morskim magiem i jeżeli cyklon nie potknie się na jakiejś fali, uderzy w nich z całą siłą. Jednak mając do wyboru: umrzeć trochę wcześniej lub ciut później, zdecydował się na to drugie.

- Pójdę do siebie, spróbuję coś zdziałać. - I odprowadzony gniewnym spojrzeniem Tortinatusa uciekł do kajuty.

Patrząc w bulaj, klął z ponurą rozpaczą. Gdyby w tej chwili mógł przywołać Pierwszego Maga... Zmarnował jednak tę możliwość niczym ostatni dureń! Prosił o blade słońce dla jakiegoś malarza, który niech będzie przeklęty na wieki! A przecież mistrz Purgion wbijał w głowy szkolarzy, że Starca można przyzywać w odstępie nie mniejszym niż osiemset dwanaście dni!

Siedział więc i przeklinał własną głupotę, aż usłyszał kroki, a potem wściekły łomot pięści w drewno.

- Wyłaź albo wyłamię drzwi! - zawołał gniewnie Tortinatus. - Psiakrew, cyklon się zbliża, nie ma na co dłużej czekać!

Oto nadciąga chwila śmierci - pomyślał z posępną rezygnacją Rosselin. - I nie wiadomo, co zabije mnie najpierw: burza czy też Czarny Szyper.

Otworzył i z niechęcią wyszedł na zewnątrz. Kapitan złapał go pod ramię i wywlókł na pokład.

- Coś słaby jestem - stękał po drodze pogodnik. - A może poradzimy sobie bez czarowania?

- Nie użyjesz magii? - spytał wyraźnie wstrząśnięty szyper. - Nawet po to, żeby ocalić nam życie?!

Rosselin zaprzeczył słabym ruchem głowy. Spróbowałby może wytłumaczyć, że na lądzie jest świetny, ale woda to naprawdę nie jego żywioł. I może nawet takie kłamstwo przeszłoby mu przez gardło bez mrugnięcia okiem, jednak krtań miał tak zaciśniętą i suchą, że nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa.

- Chcesz mi powiedzieć, że chociaż podpisałeś papier i mam ci zapłacić żywą gotówką, nadajesz się tylko do wybierania wody?! - wrzasnął kapitan równocześnie wściekły i przerażony.

Mag spuścił głowę. Przysłuchująca się tej rozmowie załoga zaszemrała głośno i nerwowo.

- No to pod pokład! - warknął Tortinatus niemal kredowobiały na twarzy. - Wodę wybierać! Później się policzymy, kurwi synu! O ile przeżyjemy, psia twoja mać!

A było co wybierać. Cyklon zbliżał się z niewiarygodną prędkością i wkrótce wpadli w jego łapy. „Aqurę” zaczęły zalewać potoki wody. Na górze Tortinatus kierował częścią załogi, która pilnowała, żeby jakaś fala nie położyła statku. Na dole... cóż, pod pokładem większość ludzi wybierała wodę. Ta jednak uparcie wlewała się lukami, puściło też kilka uszczelnień...

Statek miotany dzikimi podrygami żywiołu rozpaczliwie walczył o utrzymanie się na powierzchni. Ludzie walczyli o życie. Rosselin walczył dodatkowo z wymiotami, bo powróciła morska choroba. Nie zapominał jednak o przeklinaniu Astrogoniusza oraz Czarnego Szypra, życząc im śmierci w mękach trwających wiele dni bez przerwy.

Trwało to wieczność. Albo pół godziny - zależy, jak liczyć. W końcu cyklon odszedł, a statek, choć lekko uszkodzony, wciąż utrzymywał się na wodzie. Z wyjątkiem dwóch marynarzy, którzy wypadli za burtę, oraz jednego, który utopił się w ładowni, gdy wielka fala zalała łajbę, nie zanotowano strat. Krakern obszedł się z „Aqurą” dosyć łaskawie.

Rosselin powlókł się do swojej kabiny, padł tam na koję i natychmiast zasnął.


IV


Nie musiał bawić się w jasnowidza, żeby domyślić się dalszego biegu wypadków. Nie zdziwiło więc Rosselina, że w kilka godzin po odejściu burzy Tortinatus przez jednego z majtków wezwał go do siebie.

- Mam tylko jedno pytanie - zaczął. - Dręczy mnie ciekawość, rozumiesz...

Mag stał przed nim wdzięczny, że stół w kapitańskiej kajucie jest wystarczająco szeroki, aby szyper nie dosięgnął jego gardła. Ten jednak siedział wrośnięty w swoje mapy, szafki z księgami oraz instrumentami nawigacyjnymi, życzliwie się uśmiechając. Tylko te jego oczy... bardzo zimno spoglądały na Rosselina, przecząc wyrazowi reszty twarzy.

- Dlaczego nie zechciałeś użyć magii? - wycedził wreszcie.

- Nie jestem morskim magiem, tylko lądowym pogodnikiem - mruknął ten w odpowiedzi. - Jak większość z nas. Nienawidzę słonej wody!

Tortinatus z frasunkiem skubnął brodę.

- Ciężko nająć maga na statek, jasne... Ale po co się, psia twoja krew, chwaliłeś, że morskie wiatry też cię słuchają?

- Jakbyś nie wiedział, że po pijanemu to się gada bzdury - westchnął Rosselin.

Ale było to wierutne kłamstwo. Domyślił się już, jak było naprawdę - że zalany w trupa użył ślepego oczka.

Za pomocą tego nietrudnego i bardzo praktycznego zaklęcia większość magów potrafiła dowolnej osobie wcisnąć każdą brednię. Niestety, mogła to zrobić jeden jedyny raz, bo potem ów człowiek nabierał odporności. Jeżeli chciało się kłamać nadal, trzeba było to robić bez korzystania z mocy magicznych.

Rosselin po pijanemu, chcąc wydać się ważniejszym, wmówił zapewne Tortinatusowi, że jest utalentowanym morskim magiem. Dla kogoś z zewnątrz, laika pozbawionego mocy, różnica między magiem lądowym a morskim sprowadzała się jedynie do tego, czy czarodziej wolał ryby, czy też baraninę. Magowie nie chwalili się pospólstwu, a nawet cesarzowej, że kiedy oderwą stopę od twardej ziemi, większość z nich jest mniej warta niż byle łazęga na dziurawej krypie. Szyper uśmiechnął się sarkastycznie.

- No to jak po pijanemu się plecie brednie, to na trzeźwo się cierpi. Ciesz się, że rybom nie wyrzuciłem na pożarcie. A tak na marginesie...

Tu sięgnął na półkę za plecami i wyjął jakąś księgę. Rosselin z przerażeniem rozpoznał swój dziennik. Jakim cudem trafiło to w jego łapy? - pomyślał z przerażeniem. Czyżby Tortinatus przeszukał jego kabinę, kiedy pogodnik razem z innymi wybierał wodę spod pokładu?

Kapitan „Aqury” pogładził okładkę notatnika.

- Nie wiedziałem, że prowadzisz pamiętnik...

- Ja... - Rosselinowi naraz zabrakło tchu w piersi. Przypomniał sobie dokładnie treść jedynego wpisu. - Ja...

Oczy Tortinatusa rozbłysły krwawym gniewem.

- Ja... ja... Nie musisz tyle razy powtarzać. I tak wiem, że ty to nabazgrałeś - warknął. - Ale dziękuję, że potwierdziłeś to bez stosowania tortur.


Rosselin odkrył, że nic tak nie zbliża ludzi do zwierząt jak wspólne mieszkanie.

Oczywiście Tortinatus wyrzucił maga z jego kabiny. Zesłał go pod pokład - i to nawet nie do pomieszczeń załogi, która teraz dawała upust całej nagromadzonej złości, wykorzystując każdą okazję, żeby mu dokuczyć.

Rosselin wylądował znacznie gorzej: w jednym z pomieszczeń, gdzie przechowywany był żywy inwentarz. Tam sypiał i spędzał tę resztkę czasu, jaka pozostawała mu po szorowaniu pokładu czy cerowaniu żagli.

Rządził tu niepodzielnie i boleśnie Nemmo, z którym mag zadarł na początku rejsu. Dwa razy większy od pogodnika uwielbiał przed snem trochę się z nim poboksować, potrenować lewy prosty często wzmocniony hakiem podbródkowym.

Rosselin marzył o zemście. Miał już na swej liście trzy osoby: Astrogoniusza, za sprawą którego popadł w kłopoty, Tortinatusa, który go porwał, a teraz dopisał do niej majtka.

Wyobrażanie ich sobie w mękach, plujących krwią i ryczących z bólu tak straszliwego, że podnosił włosy na głowie, było dla niego nie lada pocieszeniem.


Rankiem któregoś z tych strasznych dni Nemmo obudził Rosselina, podsuwając mu miskę. Leżały w niej ugotowane dzioby i kurze pazury - resztki towarzyszy niedoli, w dodatku tak mizerne, że w Fercie wzgardziłby nimi nawet bezdomny kundel.

- Śniadanie. Jedz - powiedział majtek, uśmiechając się złośliwie.

Byli sami. A Nemmo był silniejszy...

- Jedz - powtórzył, stojąc nad magiem niby okrutna bestia. - Bo jak nie zjesz dobrowolnie, to ci je wsadzę do tyłka.

Pogodnik wziął z miski kurzą łapę i zaczął ją ssać. W dotyku była ostra, a w smaku... lepiej nie mówić.


Szczyt upokorzenia nastąpił, gdy dopłynęli do portu przeznaczenia, perłonośnych łowisk Garandyny.

Rosselin pracował akurat pod pokładem, przebierając zgniłe ziemniaki, kiedy odnaleźli go Tortinatus z Nemmem.

- Chodź ze mną - zarządził szyper.

Wydawało się magowi, że prowadzą go do miejsca, gdzie sypiał. Jednak okazało się, że „Aqura” kryje przed nim jeszcze wiele niespodzianek, na przykład niewielkie pomieszczenie w pobliżu ładowni, którego dotąd nawet nie zauważył. Jego wnętrze niemal w całości wypełniała ciasna klatka o gęsto ustawionych żelaznych prętach. W różnych miejscach uwiązane były do nich solidne łańcuchy.

Tortinatus kluczem otworzył małe drzwiczki w przedniej części tego więzienia.

- Właź - nakazał.

- Ale dlaczego? - Rosselin z całej siły zapierał się nogami.

- Bo jeszcze byś mi uciekł w porcie - syknął szyper. - A papier podpisany na cały rejs. Z Fertu wziąłem, w Fercie na brzeg wyrzucę!

Pogodnik tylko chlipał z rozpaczy, kiedy Nemmo wiązał go łańcuchami i zatykał usta brudną szmatą.

Teraz mag przestał już wierzyć, że kiedykolwiek cały i żywy opuści pokład „Aqury”. Chyba że po desce wysuniętej z burty statku - prosto w fale oceanu.


V


Wypuścili go z klatki dopiero drugiego dnia po wypłynięciu z portu, kiedy Garandyna została daleko za prawą burtą. No i z miejsca posłali do roboty.

Szorował akurat mostek. Wyposażony jedynie w cegłę i wiadro wody, na klęczkach bezskutecznie próbował zetrzeć brud głęboko wżarty w drewno.

Naraz rozległy się krzyki. Ktoś wskazał ręką horyzont. Wytężywszy wzrok, można było dostrzec maleńki żagiel, który wyraźnie zmierzał w ich stronę.

Farclay strzyknął śliną wprost na rękę maga.

- Wołać szypra!

Tortinatus zjawił się niemal natychmiast. Choć pierogowaty kapelusz miał nasadzony jak trzeba, koszulę w pośpiechu założył na lewą stronę. Przyłożył dłoń do czoła i obserwował szybko zbliżający się statek.

- Nie mają flagi! - krzyknął po jakimś czasie chłopak z bocianiego gniazda. - Żadnych znaków miejskich czy imperialnych...

- Piraci, psiakrew - orzekł szyper. - Niech mnie gonka dopadnie... Chcą nam zabrać nasze perły! Do żagli!

Aqura” usiłowała zejść morskim rozbójnikom z kursu, jednak tamtym sprzyjał wiatr. Płynęli szybko, przygotowując się do abordażu. Na ich okręcie widać już było ludzi trzymających bosaki, liny zakończone hakami albo deski gotowe do przerzucenia na pokład. Strzały z małego działka sygnałowego nie wyrządziły napastnikom żadnych szkód.

- Kto żyw, do broni! - wrzasnął kapitan.

Wtedy jego wściekłe spojrzenie natknęło się na Rosselina.

- A ty gdzie?! - warknął, widząc, że mag też zamierza walczyć. - Dosyć już mam z tobą kłopotów! Łeb pod pokład, bo mieczem utnę!

Wreszcie oba statki zderzyły się z trzaskiem, sczepiły i zaczęła się bitwa, w której załoga Tortinatusa nie zamierzała tanio oddać skóry. Poza tym należało spróbować szczęścia, bo uczciwi marynarze też chętnie łupili piratów, gdy nadarzała się okazja. Napastników było jednak więcej i mieli lepsze uzbrojenie. Wkrótce opanowali część pokładu, spychając marynarzy z „Aqury” w stronę dziobu. Ci bronili się zajadle, miecz zgrzytał o miecz, jednak nawet taki dureń jak Nemmo nie mógłby nie zauważyć, że przegrywają walkę.

Oba statki kołysały się na fali sczepione burtami. Rosselin ze swojego stanowiska roboczego na mostku z rosnącym strachem obserwował krwawe zmagania toczące się na dole.

I naraz niemal na głowę zeskoczył magowi jeden z piratów, który wspiął się po rei swego statku. Zamierzał zdobyć mostek i uderzyć na broniących się marynarzy od tyłu. Wyprostowany, śmiertelnie przerażony Rosselin z cegłą w ręku wyglądał jednak tak idiotycznie, że napastnik roześmiał się, godząc w niego sztychem swego miecza.

I wtedy coś w magu zaskomliło.

Rozległo się ogłuszające Puffl - a to, co zostało z pirata, nagle przestało się śmiać. Spadło po schodkach na pokład, dymiąc i śmierdząc słodkawo, jak przystało na spalone ludzkie mięso. Załoga „Aqury” krzyknęła gromko, triumfalnie, rozbójnicy zaś oniemieli.

W nagłej ciszy Rosselin zszedł po stopniach - jeden, dwa, trzy - na poziom pokładu. Nad jego głową uformowała się kolejna kula ognia...

- Cofnąć się! - wrzasnął jednooki herszt piratów. - Mają maga! Na statek! Wracamy!

Jego kompani posłuchali rozkazu, zaczęli po trapach uciekać z powrotem, zrywać haki i odcinać liny. Ale on, cóż...

Kolejna kula ognia ugotowała go na miękko. Zaczął się rozpadać na kawałki, jeszcze stojąc.

Atak piratów został odparty.


- A więc kłamałeś, kłamiąc, że nie jesteś magiem - mruknął zdumiony Tortinatus, gdy wszystkie trupy zostały już wyrzucone za burtę, a załoga wzięła się do porządków. Zaprosił maga do swojej kajuty na miarkę wina. - Nic już z tego nie rozumiem.

Rosselin wyszczerzył zęby w uśmiechu i opróżnił kubek. Po czym odwrócił go dnem do góry.

- Nie mówiłem, że nie jestem magiem - poprawił szypra. - Tylko że nienawidzę słonej wody.

Kapitan wzruszył ramionami i zrezygnował z dalszych pytań. Zresztą, gdyby pogodnik nawet chciał, i tak nie potrafiłby wytłumaczyć mu całej prawdy. Bo nikt nie potrafił. To coś po prostu było i już, tkwiło w Rosselinie od zawsze - ta jedna jedyna magiczna rzecz, której nigdy nie musiał się uczyć. Stała się zresztą powodem, dla którego rodzice oddali go do Akademii Magicznej, zapowiadając, żeby omijał ich wioskę, bo będą musieli go zabić. No ale co mogli zrobić, skoro w czasie uroczystości poświęcenia go Dracenie spalił wioskową świątynię razem z kapłanem, a wszystkie wierzchowce trzymane dla bogini oraz jej sióstr uciekły w panice?

W chwilach najwyższego niebezpieczeństwa Rosselin przestawał panować nad zwieraczami magii. Bronił się niczym zwierzę, miotając wokół piorunami kulistymi. Jak się okazało, śmiertelny strach przełamał nawet barierę słonej wody.

Pogodnik zastanawiał się nawet, czy nie spróbować wyjaśnić tego jakoś Tortinatusowi, gdy naraz ktoś zapukał do drzwi kapitańskiej kajuty.

- Wlazł! - mruknął szyper.

Do środka zajrzał drugi oficer rozradowany od ucha do ucha.

- W jednej z ładowni znaleźliśmy pirata. Chował się między belami sukna - zaraportował, intensywnie coś żując. - Co z nim zrobić?

Tortinatus gwizdnął przeciągle.

- A to się bestia uchowała... Świnie nim skarmić. - Popatrzył na Rosselina i roześmiał się. - Nie, żartuję przecież. Niech nim nabiją działo sygnałowe. Tylko dobrze celujcie, żeby nam żagli nie pobrudził!

- Aha, załoga postanowiła zrzucić się na dziewkę w porcie dla ciebie. - Farclay mrugnął do Rosselina. - Daliby ci nawet dziewicę, tylko żadnej w burdelu nie uświadczysz... - zaśmiał się gromko, zabębnił palcami we framugę i ruszył przekazać marynarzom rozkaz Czarnego Szypra.

- No, o dziewicę trudno będzie... - mruknął Tortinatus.

Rosselin spojrzał na niego. Potem jeszcze raz. Nim wypowiedział swoją myśl, dla pewności zerknął na szypra po raz trzeci.

- Na razie może być coś innego - stwierdził wreszcie.

Kapitan uśmiechnął się szeroko z życzliwym zainteresowaniem.

- Dla ciebie wszystko. Bohaterom się nie odmawia.

Twarz maga rozjaśnił grymas okrutnej radości.

- Znajdź pretekst, aby przeciągnąć Nemma pod kilem. Uznaj to za moją słabość... ale chcę zobaczyć, jak cierpi.

- A co, zalazł ci za skórę? - mruknął wyrozumiale kapitan. - No, czemu nie, da się zrobić...


Szyper postanowił sprawę załatwić od ręki, za świeżej pamięci.

Nigdy nie słynął z finezji działań, a przynajmniej Rosselin nie zdołał takiej zaobserwować. Tortinatus dokonał więc obchodu, w trakcie którego kilka razy krzyżowały się drogi jego i nieszczęsnego Nemma. Aż wreszcie rozległ się ryk kapitana:

- Co mi tu, kurna, zaglądasz! Nie twoja sprawa, po co w nosie dłubię! Brać go!

Zszokowany marynarz nie stawiał oporu. Związany linami, które przy obu burtach ciągnęli ludzie pod wodzą samego szypra, wkrótce zniknął pod wodą. Cała wolna od pilnych zajęć załoga rzuciła się do poręczy wypatrywać chłopaka. Rosselin także nie odmówił sobie tej przyjemności. Dzioby i pazury - pomyślał mściwie, wspominając potrawę, jaką nakarmił go Nemmo. - I ostry kil, kwiatuszku.

Naraz, gdy wszyscy spoglądali na nieszczęśnika, Rosselin przypadkiem zerknął nieco w tył. I zobaczył bury worek, który wypłynął na powierzchnię, widać wypchnięty liną, po czym znów zniknął w toni. Mag uśmiechnął się lekko i wrócił do obserwowania pechowego majtka.

W końcu, gdy przerażony, drżący Nemmo stał, ociekając wodą, Rosselin podszedł do niego, jednocześnie gestem nakazując wszystkim innym oddalenie się.

Majtek był tak wstrząśnięty faktem, iż wciąż jeszcze pozostaje pośród żywych, że nie zauważył zbliżającego się maga.

Dopiero gdy ten położył mu dłoń na ramieniu, chłopak zwrócił na niego mętne nadal spojrzenie.

Pogodnik przybrał najbardziej słodki wyraz twarzy, na jaki było go stać, i spytał cicho, głosem jedwabistym jak masło podawane cesarzowej na śniadanie:

- To co, tępimy pazurki dalej, czy już wystarczy?


VI


Do końca rejsu Rosselin zażywał sławy należnej pogromcy piratów. Marynarze patrzyli na niego z podziwem, zabobonnie dotykali błękitnego płaszcza, w którym mag z dumą paradował. Nie tłumaczył im historii z piorunami kulistymi. Niech myślą, co chcą. Ważne, żeby szanowali.

Tortinatus natomiast gryzł wargę, widać było, że coś go męczy. Mag domyślał się, o co chodzi. Cierpliwie jednak czekał, aż Czarny Szyper przełamie się w sobie. Czas grał na korzyść Rosselina.

Wreszcie ostatniego dnia rejsu kapitan pękł. Niemal siłą zaciągnął pogodnika do swojej kajuty, przekręcił klucz w zamku, po czym rzekł, z trudem dobierając słowa:

- Chyba się nie gniewasz, że wtedy... i nie doniesiesz cechowi, co? - Patrzył szeroko otwartymi oczyma, w których odbijał się strach. Magowie nie słynęli z łagodności. Można było ich nie lubić, bać się ich, ale zadrzeć z jakimś, i to niepoślednim... istna katastrofa. - Złamałbyś mi karierę, rozumiesz?

- Nic nie powiem - ze słodkim uśmiechem obiecał Rosselin. - Niech będzie moja krzywda. Ale ty też milcz, a załogę uprzedź, że jak któryś coś wygada, nie skończy jak Nemmo, a raczej jak ten pirat, którego spaliłem. I pamiętaj, że jesteś moim dłużnikiem. Kiedyś może z tego skorzystam.

Szyper gorliwie kiwał głową. Zaraz też znalazł się dzban z winem. I towarzystwo Farclaya oraz Naftilusa. A także rewelacyjne, trujące turkeńskie cygara.

Głęboko w nocy, lekkim zakosem wychodząc z kabiny kapitańskiej, Rosselin popatrzył w gwiazdy. Odetchnął głęboko, całą piersią. Czuć było Fert, chociaż jeszcze go nie dostrzegał na horyzoncie.

Uśmiechnął się. Gdzieś w kajucie Tortinatus krzyczał z radości.

A krzycz sobie, krzycz, robaczku - pomyślał Rosselin. - Bo rzeczywiście porwaniem nie będę się chwalił. Aż taki głupi nie jestem.

Roześmiał się cicho.

I o tym, że worek z perłami zerwał się akurat wtedy, kiedy ciągnęliście Nemma pod kilem, też nikomu gadać nie zamierzam.

Uśmiechnął się. Jest jednak jakaś sprawiedliwość na świecie, a Pierwszy Mag czuwał, aby nawet tak nędznemu pogodnikowi trzeciej kategorii jak Rosselin nie stała się krzywda.



Rozdział 2


Mijał trzeci dzień od powrotu do stolicy, a Rosselin wciąż nie potrafił odpędzić od siebie wrażenia, że śni. Oraz przykrego poczucia, że ten słodki sen musi wkrótce zostać brutalnie przerwany - rózgą, torturami albo innym gwałtem na jego osobie. Było po prostu zbyt dobrze, aby los nie wyrównał tego jakimś złem. Życie nauczyło maga, że im teraz jest lepiej, tym później musi być gorzej. Filozofowie nazywali to pesymizmem i w większości gromili ten pogląd, bo zamiast mnożyć - izmy i dostarczać materiału na nowe księgi, ucinał kwestię prostą konkluzją, że byt oznacza smutek. Rosselin wiedział jednak swoje: że choć w filozofii to może i bzdura, ale w życiu fakt dowiedziony. Sarturus też tak zresztą twierdził.

Chociaż szyper minę miał mocno niewesołą po odkryciu, że perły zeżarł jakiś rekin, to dotrzymał słowa i razem z załogą zrzucił się na dziewicę dla maga. Dziewka była nieco już sfatygowana, starała się jednak ambitnie. Rosselin przejrzał jej oszustwo dopiero rankiem, po słodko spędzonej nocy. A dokładniej w czasie pożegnania, gdy rozczarowana brakiem napiwku oznajmiła pogodnikowi, że inni klienci lepiej potrafią docenić jej umiejętności.

Później w gwarnej wspólnej sali oberży mag zajął się leczeniem przykrych wspomnień z czasów rejsu. W głębi duszy był dumny z niektórych swych poczynań - zwłaszcza z odkrycia, że nawet na środku morza jest zdolny wyczarować piorun kulisty. Jednak pamięć o najgorszych chwilach wśród pełnych soli wód tkwiła w nim jak zadra. I chwilami wyzwalała bestię, o czym przekonał się pijak, który niechcący potrącił zamyślonego Rosselina. Obdarzony został takim spojrzeniem, że wytrzeźwiał natychmiast i złożył ślubowanie nie tylko wierności swej żonie i odstawienia wina, ale też wzięcia się wreszcie do uczciwej roboty.

Nikt się więc do niego już nie zbliżał i Rosselin miał dużo czasu na rozmyślania, czy Astrogoniusz zdążył zapomnieć o swym kiepskim pracowniku i porzucić myśl o zemście. No i jeśli tak, to czy nadeszła ta wspaniała chwila, aby wziąć odwet na malarzu...

Najlepszym lekarstwem na stres jest kufel piwa zakąszony dobrym towarzystwem drugiego. Mag od razu zaordynował sobie potrójną dawkę tego leku.

Mniej więcej w okolicach piątego kufla zaczęło mu się przejaśniać. Będzie, co będzie. Nic gorszego od słonych fal i piratów nie może go spotkać. Na lądzie czuł się jednak znacznie pewniej.

Nagle do sali wkroczył niski, tęgi, skromnie przyodziany mężczyzna o twarzy jowialnej, lecz oczach bystro świdrujących wnętrze. Rozpoznał maga i kładąc dłoń na rękojeści miecza wiszącego u boku, ruszył ku Rosselinowi.

Ten struchlał. Wyobraźnia natychmiast podsunęła mu straszliwe podejrzenie: Psiakrew! Astrogoniusz jednak będzie się mścić! Delikatnie przesunął się po ławie w stronę okna. Kto wie, może szybki skok szczupakiem zdoła go wyrwać z opresji?

Nic z tego nie wyszło.

- Rosselin, pogodnik trzeciej kategorii? - spytał chłodno przybyły tonem raczej nie oczekującym potwierdzenia. - Zejfa d’Argilach, czwarta dama dworu, chce się z tobą pilnie widzieć.

Mag tylko westchnął. A jednak intuicja go nie zawiodła - przybycie gońca wiązało się z osobą Astrogoniusza.

Zejfa była przecież obiektem cichych i głośnych westchnień malarza. Miał na jej punkcie prawdziwą obsesję. Któregoś dnia udało mu się nawet ukraść z pałacu bieliznę ukochanej! Później zaś w tajemnicy (ale nie przed Rosselinem, który pracę u Astrogoniusza rozpoczął od dyskretnej rewizji oraz lustracji) zaczął malować obraz, na którym Zejfa rozdziewa się z owych różowych gatek, podczas kiedy reszta ubrania leży już na łące rozrzucona w artystycznym nieładzie.

Czego dama dworu mogła chcieć od marnego chałturnika magii pogodowej?

Niby szykując się do wyjścia, Rosselin powoli dopijał ostatni kufel piwa. Zbieranie płaszcza i reszty dobytku w jeden węzełek zajmowało go znacznie mniej.

Tymczasem goniec niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.

- Mam cię doprowadzić żywego i całego - rzekł w końcu groźnie, widząc, że magowi niespieszno do powstania z ławy. - Albo uszkodzonego, o ile nie zechcesz pójść dobrowolnie.

Mag pokręcił głową.

- Zechcę - odparł, sięgając po płaszcz. - Przyzwyczaiłem się do swego ciała i nie chciałbym nic w nim zmieniać. Ma dosyć dziurek jak na mój staroświecki gust...


Fert był wielką, stutysięczną metropolią rozciągającą się na parę mil w każdą stronę wokół Zatoki Finnea. Stolica tętniła życiem zarówno w dzielnicach biedoty, jak i w kwartałach kupców czy arystokratów.

Lecz prawdziwe życie skupiało się w Wewnętrznym Mieście.

Nie leżało ono w samym środku Fertu. Przeciwnie, zajmowało obszar na południowym skraju miasta, wysoko ponad zatoką. Wewnętrznym nazywano je zaś dlatego, że pałac cesarski oraz przylegające do niego budynki były oddzielone od pozostałej części miasta wysokim murem. Do środka wiodły jedynie cztery podziemne tunele. Taką przebudowę zarządził cesarz Geozjusz V wkrótce po tym, jak gwardia cesarska musiała krwawo stłumić bunt mieszkańców Fertu, którzy wdarli się do środka w proteście przeciw podniesieniu imperialnej akcyzy na piwo. Aby ich przyszłym naśladowcom nie poszło równie łatwo, władca kazał zamurować wszystkie bramy, a tunele zaprojektować tak, żeby można je było zalać wodą z jezior znajdujących się powyżej każdej drogi wiodącej do Wewnętrznego Miasta. Obojętne, czy Ferteńczycy cierpieli na kaca, boleści jelitowe czy skrofuły duszy - serce Imperium musiało pozostać bezpieczne. A akcyzę i tak podniósł. Taka przebudowa musiała przecież sporo kosztować...

Każdy z tuneli miał swoją nazwę. Goniec początkowo prowadził Rosselina w stronę Cesarskiego. Biegła do niego szybka, prosta droga od portu, przecinająca Fert w poprzek niczym szpada wrażona w trzewia tego z dyskutantów, który w pojedynku użył słabszych, mniej finezyjnych argumentów.

Później, gdy w dali można już było dojrzeć wieże strażnicze na murach Wewnętrznego Miasta, goniec odbił w prawo, w stronę Placu Licyjskiego, wielkiego targowiska niemal w całości zajętego przez handlarzy owocami i warzywami z tej prowincji.

Dotarli wreszcie do ostatniego szeregu kamienic przed murem. Tu rozpościerał się szeroki na pięćdziesiąt kroków pas starannie wypielonej, jałowej ziemi.

- Ejże! Ja nie umiem fruwać! - mruknął zdziwiony Rosselin.

Goniec spojrzał na niego, i po raz pierwszy na jego twarzy odmalował się uśmiech.

- Ja też nie - stwierdził. - Ale Tunelem Cesarskim to by za długo trwało, a panience d’Argilach bardzo się spieszy. - Puścił oko do pogodnika.

Poprowadził maga do jednej z kamienic, która przez złośliwość budowniczych musiała całe życie spoglądać swymi oknami na nudny pas ziemi i równie interesujący mur, po którym nieustannie krążyli gwardziści. Pewnie dlatego zapuściła się jak czeladnik wygnany od majstra. Z zewnątrz była odrapana, okna i drzwi miała zamknięte na głucho. Goniec podszedł do wejścia i załomotał. Wprawne, szkolone ucho Rosselina wychwyciło wyraźny rytm jeden-cztery-jeden-pięć.

Drzwi otwarły się ze skrzypieniem. Za nimi stał gwardzista z bronią w ręku. W głębi widać było kilku innych. Goniec postąpił ku nim i szepnął parę słów. Później z zanadrza wyjął jakiś papier.

I tak Rosselin odkrył, że nie tylko w pijackich opowieściach można wejść do nieznanego sobie domu i w jego piwnicy odkryć drogę prowadzącą do innego świata. No, może nie zaraz drogę, raczej niewygodny korytarzyk. Długi, ciasny i wilgotny, oświetlany jedynie świecą, którą wręczył im żołnierz strzegący tajemnego przejścia.

Rosselin liczył kroki. Narachował ich siedemset dwanaście, nim goniec oświetlił drzwi po drugiej stronie sekretnego tunelu.

Była tam niemal identyczna piwnica. Zabawne, zupełnie jak w lustrze - pomyślał mag. Za piwnicą takie same schody, potem drzwi wyjściowe - i wreszcie znaleźli się na ulicy. Jednak dom, przed którym stanęli, wydawał się bardziej zadowolony ze swojego losu niż jego bliźniak po drugiej stronie muru. Cóż, widać kamienice też bywają snobami...

Wewnętrzne Miasto było obiektem westchnień milionów obywateli Cesarstwa, nie wyłączając Rosselina, ale trafić tu mogli tylko nieliczni. Przynajmniej z własnej nieprzymuszonej woli oraz w jednym kawałku. Mag co prawda miał jeszcze wszystkie członki, ale nie wiedział, co czeka go na końcu tej drogi, więc nie odczuwał szczególnej radości.

Goniec kaszlnął i spojrzał na pogodnika.

- Jakby co, nie znasz tego przejścia, rozumiesz? - mruknął. I nie czekając na potwierdzenie, ruszył dalej. To trochę uspokoiło Rosselina.

Wbrew jego oczekiwaniom Wewnętrzne Miasto wyglądało podobnie jak bogatsze dzielnice Fertu. Jedyną zauważalną różnicą był brak żebraków na ulicach, czystość oraz obecność gwardii cesarskiej pilnującej porządku.

No i mnóstwo biało odzianych mnichów ze świątyń Draceny.

Na ulicach Fertu wciąż dominowali kapłani Aarafiela w swych pomarańczowych szatach. Lecz Imperium od ponad dwudziestu lat, od czasów rządów Mamondryka II, coraz wyżej stawiało kult Draceny, boskiej małżonki Aarafiela, oraz jej czterech sióstr, które przybędą do Faraelu, kiedy Imperium znajdzie się w naglącej potrzebie. Aż wreszcie Joanna flmperte po dojściu do władzy uczyniła to wyznanie oficjalną religią swych ziem. Czyli całego świata.

Szybko jednak rozmyślania o skomplikowanych sprawach wiary odeszły na bok, a to za sprawą widoku, jaki roztoczył się przed Rosselinem, kiedy dotarli do celu.

Dotąd myślał o pałacu jako o jednej, wielkiej budowli sięgającej niebios, bo tyle można było zobaczyć spoza murów. Tymczasem to, co brał dotąd za cały pałac, stanowiło jedynie jego centralną część - podniebną wieżę okoloną szerokim kręgiem mniejszych. Pomiędzy nimi dostrzegł sieć zabudowanych korytarzy i odkrytych galerii. Teraz pojął, czemu starsi magowie, którym dane było obejrzeć to cudo, nazywali pałacowy kompleks Ptasim Miastem.

- Gotów? - Goniec obrzucił Rosselina surowym spojrzeniem. - I przypominam, że w pałacu bez zgody cesarzowej Joanny nie wolno używać czarów pod groźbą wyrwania języka i rozwłóczenia członków!

- Wyrwania i rozwłóczenia, tak, tak... - Pogodnik kiwnął kilka razy głową. Chciał zobaczyć z bliska wszystkie cuda, o których tyle słyszał.

Wkroczyli w labirynt pałacowych korytarzy.


II


Zejfa d’Argilach, czwarta dama dworu cesarzowej Joanny f’Imperte, pomimo swych zaledwie osiemnastu lat potrafiła zakasować niejednego pałacowego wygę starszego od niej dwa albo i trzy razy.

Używała do tego celu wszelkiej dostępnej kobiecie broni: od niezwykłej urody, która właśnie rozkwitła, przez biegłość w konwenansach i dworskich intrygach, aż po starannie ukrywaną, błyskotliwą inteligencję wspartą cynizmem godnym najbardziej znienawidzonego filozofa wszech czasów, Sarturusa.

I teraz właśnie wykazała się tą ostatnią cechą.

- Nie chrzań, magu - prychnęła, z ukosa spoglądając na Rosselina. Odrzuciła do tyłu długie, czarne włosy ruchem, który przyprawił maga o niespokojny dreszcz zachwytu. - Pytałam, żeby sprawdzić, co powiesz. Nie dam się nabrać na twoje kłamstwa.

Pogodnik chciał poczuć się obrażony, ale poza nią nie miał publiczności do podziwiania świętego oburzenia. A Zejfa widziała pewnie wiele lepszych przedstawień i nie dałaby się nabrać. Ledwie zostali sami, od razu przystąpiła do dzieła. To znaczy do wprawiania Rosselina w zakłopotanie.

- Przecież wiem, że Astrogoniusz z twoich pogodowych umiejętności był bardzo niezadowolony. - Zachichotała, odsłaniając drobne, białe zęby. Pogłaskała Tinkusa, małego białego pudla ogrzewającego jej podołek. Zerknęła na maga, który zajmował krzesło obok wielkiej szafy z ubraniami. - Skarżył się na to w sposób niegodny mężczyzny, kiedy oddawał ukończony obraz cesarzowej...

Trzeba będzie jednak omijać malarza - zakarbował sobie w pamięci Rosselin.

- A w opowieści prostych marynarzy nie uwierzę - zakończyła Zejfa, burząc wiarę maga, „że jakikolwiek szczegół z jego życia jest nadal choćby malutką tajemnicą.

Zapadła cisza. Nie mając nic mądrego do powiedzenia, Rosselin mógł tylko patrzeć, jak szeleszcząc delikatną, srebrzystą suknią, dworka głaszcze psa z taką gracją, że pogodnik chętnie by się z nim zamienił. Byle nie musiał żreć kości. Jednak po chwili zrezygnował z pokusy tej magicznej przemiany, i to nie dlatego, że nie potrafił jej dokonać ani że w pałacu czary były zabronione. Po prostu te szczupłe, delikatne paluszki wcale nie były takie słabe, na jakie wyglądały, jeżeli ich zręczność dorównywała biegłości języka.

Nie wiedząc, co ma powiedzieć, rozglądał się po komnacie.

Był to niewielki pokój, raczej przedsionek do apartamentów Zejfy. Stół, kilka krzeseł, przy ścianach szafy z ubraniami oraz różnymi sprzętami. Biegło z niego pięcioro drzwi do innych komnat. Dworka nie wydawała się jednak skłonna do podejmowania tam maga.

- To właściwie po co mnie wezwałaś, pani? - spytał wreszcie. - Bo chyba nie po to, aby drwić z prostego pogodnika?

Dama d’Argilach popatrzyła na niego w milczeniu. Wzięła do ręki jabłko z koszyka na stole, później palcem drugiej dłoni powiodła po skórce owocu. Naciskała coraz mocniej, aż wreszcie pojawiła się kropla soku. Gdy spadła psu na nos, ten zaskomlał i odruchowo oblizał się różowym językiem. Jednak zaraz prychnął i otrząsnął się gniewnie - widać, nie przepadał za sokiem jabłkowym.

- Część dworu razem z cesarzową wyjeżdża wkrótce w Alherydy na krótki wypoczynek. Ja też się tam wybieram... - zaczęła Zejfa.

Naraz oczy jej zabłysły.

- Będzie tam też Wiklaf pur Nonpartit, łowczy barona Acapella - wyznała, wzdychając. - Zależy mi na nim... to znaczy na tym, aby żaden śnieg, deszcz czy wichura nie zburzyły mojej fryzury, a policzki wypięknione lekkim mrozem nie doznały odmrożeń. Jesteś w stanie to zapewnić?

Mogę to udaremnić! - już chciał zakrzyknąć Rosselin niby aktor w kiepskiej sztuce, ale zawahał się. Kiedy próbował użyć tego typu zaklęć na kocie pewnej karczmarki, chcąc futrzakowi zrobić marzec w maju, to mu w końcu podpalił sierść. A gdy trenował ochronną bańkę na Firencjuszu z Dachany, współlokatorze w internacie Akademii, chłopak niemal się udusił, zanim skrzyknięte do pomocy całe piętro szkolarzy zdołało rozbić błonę pęcherza magicznego...

- Nie jestem pewien - mruknął bez przekonania - ale pewnie tak...

Zejfie opadły ręce.

- To czego cię nauczyli w tej Akademii? - jęknęła. - Poza bezpośredniością graniczącą z impertynencją?

No właśnie, czego? - pomyślał Rosselin. Gry w rupikolo, to na pewno. Karcianej szulerki z odrobiną magii - stąd wiedział, że nie zginie z głodu, co najwyżej ktoś mu wsadzi nóż pod żebro. Szacunku do starszych, ale tylko wtedy, gdy znają lepsze czary. I wreszcie kilku zaklęć, które wciąż mu się mieszały.

Aha, i rzeczy najważniejszej: właściwej postawy wobec pozbawionego magii pospólstwa, nawet jeżeli nosiło dworskie szaty. Rosselin nadął się i rzekł:

- Jak ci się nie podoba, możesz nająć kogoś innego.

- Pewnie bym najęła! - warknęła Zejfa, czerwieniejąc. W srebrzystej sukni, zaróżowiona od gniewu wyglądała wprost zniewalająco. - Tylko że wolnych pogodników nie ma! A na wykupienie kontraktu kogoś lepszego mnie nie stać! - syknęła wściekle i drobną piąstką uderzyła w stół.

Rosselin uśmiechnął się zwycięsko. Dworka jednak nie była jeszcze tak zepsuta, aby nie odsłaniać żadnych słabych punktów. Miał ją w szachu.

- Więc jednak musisz mnie nająć... - zaczął. Krzesło zatrzeszczało, gdy poprawił się na nim i rozsiadł triumfalnie.

Przerwało im ciche pukanie do drzwi. Zejfa już miała otworzyć, jednak niecierpliwy gość uczynił to sam. Do środka dyskretnie wślizgnął się jakiś starszy, wyfircykowany mężczyzna z dużą ilością białego pudru na twarzy. Modny, jasnozielony kaftan opinał brzuch wielki niby spory antałek wina. Niemile świdrujące spojrzenie przyszpiliło maga do krzesła.

Arystokrata, psia jego mać - z niechęcią pomyślał Rosselin.

Na widok Zejfy w towarzystwie nieznanego mu, młodszego o parę dekad mężczyzny intruz nadął się jeszcze bardziej. Spojrzał pytająco na pogodnika, potem na dworkę.

Jej jednak cała sytuacja wydawała się zabawna, zwłaszcza niepewna mina arystokraty. Milczała więc, podczas kiedy oni patrzyli na siebie jak dwa koguty.

W końcu świeżo przybyły postanowił przerwać tę niezręczną sytuację.

- Brunhild ver Didlog, pan na włościach Hizgranu - skłonił się lekko, rozsypując wokół puder.

- Rosselin, mag pogodowy trzeciej kategorii, rocznik 415, uczeń Wircella Białouchego - w podobnym tonie odpowiedział mu mag. Przemknęła mu przy tym zabawna myśl, że tak jak on nie wie nic o Hizgranie, tak arystokrata pewnie nigdy w życiu nie dowie się, iż przydomek Wircella pochodził od czapy z króliczych uszu. Mistrz Rosselina był bowiem stary i wiecznie narzekał na przeciągi w korytarzach Akademii.

Zejfa przygryzła wargę w zamyśleniu. Wstała, oddała pudla w ręce maga.

- Czekaj tu! - rozkazała zarazem psu i pogodnikowi, po czym pociągnęła gościa do jednej z komnat po prawej stronie przedpokoju. Gdy otwarła drzwi, mag ujrzał szerokie łoże z baldachimem.

Nim Zejfa z arystokratą znów się pojawili, Rosselin miał czas przepowiedzieć sobie wszystkie zaklęcia i inne czary niezbędne w nowej robocie. Głaszcząc Tinkusa, który ułożył mu się na kolanach, zastanawiał się, czy nie wypróbować ich na pudlu. Ten jednak z dużym zaufaniem spoglądał na maga. Być może równie cynicznie co jego pani chciał wzbudzić w nim litość. Dobrze na tym wyszedł - Rosselin nic mu nie zrobił.

Brunhild statecznie skinął głową magowi na pożegnanie i wyszedł.

- Na czym to przerwaliśmy? - Zejfa poprawiła przed lustrem włosy. - Aha, Wiklaf! Mam w jego obecności wyglądać tak, żeby umierał z pożądania, rozumiesz?

- A co z Bru... Brunhildem? - niepewnie spytał mag. Widmo kłopotów znów stanęło mu przed oczyma. Trafić z oceanu pod rynnę - to mu nie pasowało.

- Brunhild to już tylko historia... - westchnęła ciężko Zejfa. - Właśnie po to jesteś mi potrzebny. Didlog może sobie straszyć, gdzie chce, ja i tak za niego nie wyjdę. Hizgran to dziura, a stary dziadyga nie potrafi nawet wydębić krzesła w Radzie Baronów...

Rosselin uniósł brew zaskoczony, że Zejfa tak prosto i szczerze wyjaśnia mu swoje plany matrymonialne. Zaraz jednak dziwna i niepokojąca prawdomówność dziewczyny znalazła swoje wyjaśnienie, bowiem dworka z błyskiem w oku dodała:

- I po to muszę być piękna, żeby wziąć lepszą partię niż Didlog. Jak komuś coś powiesz... Mag, nie mag, znajdę sposób, żeby żywcem oskórować, a język stolcową kiszką wyciągnąć. Jasne?

Mag przełknął ślinę i z trudem rzekł:

- Aż za bardzo. Tak jasne, że aż boli.

- No - powiedziała z zadowoleniem Zejfa. - A tak między nami, dlaczego wziąłeś pracę u Astrogoniusza? Nie wiedziałeś, że pchasz się w kłopoty? Przecież to największy choleryk w Cesarstwie!

Rosselin westchnął. Postawił na ziemi psa, a ten od razu pobiegł do swej pani.

- Mam słabość do sztuki... Do sztuki mięsa na obiad. A on to zapewniał każdego dnia. - Tu mag oblizał się mimo woli. - I to wołowinkę czy dziczyznę pierwszej świeżości, z należytą ilością przypraw... Ech...

Dworka życzliwie poklepała go po ramieniu.

- Służ mi wiernie, a przekonasz się, że w dziedzinie kulinariów Astrogoniusz to prostak.

I czyż ktoś taki jak nędzny pogodnik trzeciej kategorii potrafiłby odmówić Zejfie urody, cynizmu oraz umiejętności pozyskiwania pracowników?


III


Zejfa najpierw wyjaśniła mu, że może się do niej zwracać normalnie, bo przy trzecim pochlebstwie na temat własnej - oczywistej przecież! - urody przysypia albo traci wątek. A rozliczać Rosselina i tak będzie z umiejętności, nie zaś z pustych komplementów.

Później przystąpili do spraw tak przyziemnych jak kąt do spania. Dworka miała do swej dyspozycji trzy komnaty: sypialną oraz dwie pełniące rolę salonów, mniejszego i większego. Lenka, jej osobista służąca, sypiała w czwartej izbie, w której znajdowała się znaczna część ubrań Zejfy oraz niezbędnych klamotów.

Rosselin dostał wybór: zamieszkać w jednej ze wspólnych komnat pałacowych razem z kilkoma innymi mężczyznami, wynająć sobie mieszkanie gdzieś blisko pałacu, w Wewnętrznym Mieście, albo doprowadzić do ładu jedyną nieużywaną, zagraconą, najmniejszą izbę.

Dwór to dwór, a mieszkanie u boku Zejfy wydało się skromnemu magowi lepszym pomysłem niż dzielenie jednej komnaty z kilkoma osobnikami niewiadomego pokroju.

- Aha, będziesz mieszkać z Tinkusem - zakomunikowała mu nowa chlebodawczyni. - On musi poczuć rękę mężczyzny, Lenka jest dla niego zbyt łagodna.

Rosselin spojrzał na pudla. Ten właśnie usiłował ściągnąć ze stołu kawałek kandyzowanej pomarańczy.

- A poza tym biedaczek bardzo potrzebuje ruchu - dodała Zejfa, uśmiechając się słodko.

Nie wyjaśniła, że oznacza to ściganie małego białego demona po korytarzach, łapanie go w cudzych izbach i dostawanie w twarz od dam, unikanie ciosów szpady od arystokratów oraz wieczne kłótnie ze służbą pałacową. O tym Rosselin musiał przekonać się sam.


Cały następny tydzień rozeznawał się w terenie, czyli subtelnościach pałacowego życia.

Prosty był z niego mag, co tu dużo gadać. Chociaż mógł sobie do życiorysu wpisać nawet podróż do Garandyny, fakty były takie, że wiele lat siedział w Akademii, rzadko wychylając nos poza jej mury. Od roku tułał się po mieście, szukając zarobku, a kiedy znalazł pierwszą prawdziwą robotę, u Astrogoniusza właśnie, skończyło się to fatalnie. Zaraz potem popadł w jeszcze większe kłopoty, kosztując słonych wód oceanu. Na razie więc zbierał życiowe doświadczenia w postaci kopniaków. Cóż, ponoć zaczynają od tego nawet najlepsi, a najbardziej pechowi na tym także kończą.

Chwilę zabrało mu zorientowanie się w plątaninie wież oraz ich korytarzy, a także zawiłościach stosunków pomiędzy ludźmi - o ile, rzecz jasna, pałacowa służba, ci wszyscy arystokraci oraz cała reszta menażerii miała z gatunkiem ludzkim cokolwiek wspólnego.

Rosselin powziął w tym względzie pewne podejrzenia. Weźmy taką Rory o’Fiduarrę, drugą damę dworu cesarzowej. Była to starsza kobieta o ego wybujałym, urodzie przekwitłej, a chuci nieśmiertelnej. Stanowiła zagrożenie dla wszystkich mężczyzn. Mag na własne oczy widział, jak w zakamarkach ciemnych korytarzy napastowała małoletnich paziów, którzy rumienili się później jak dobrze podlana sosem i upieczona kaczka.

Albo taki Garzful. Piastował stanowisko osobistego karła cesarzowej - zapewne tylko dlatego, że nikt inny nie chciał go objąć. Wzrostu ośmioletniego dziecka, nieproporcjonalnie zbudowany, ze szczękami wysuniętymi do przodu, jakby miał wilczą paszczę. Wyglądał niczym bestia, okrutna i żądna krwi - i taki też był. Potrafił dźgnąć znienacka swoją dostosowaną do karlego wzrostu szpadą albo ośmieszyć ciętym językiem. Nawet cesarzowej mówił takie rzeczy, za które ktoś inny zawisłby na szubienicy. Na szczęście ani o’Fiduarry, ani Garzfula mag nie spotykał zbyt często. Zresztą, zanim zdążył się komuś narazić, zaczęto przygotowania do corocznego wyjazdu dworu na tak zwany wypoczynek.

I tak oto na początku pierwszego tygodnia lata Rosselin przystanął zdyszany, stawiając obok karocy Zejfy ostatni kufer z ubraniami. Cały podwórzec wielki jak trzy sale audiencyjne zapchany był pojazdami: karocami, powozami, a nawet dwiema salonkami konnymi przeznaczonymi dla kwiatu cesarskiego dworu, czyli najlepszych gości Joanny f’Imperte.

Razem było to pewnie ze czterysta osób, jak oszacował Rosselin, plus oddział osobistej ochrony cesarzowej. Istna konno-powozowo-ludzka makabra, bowiem całe to bractwo przeszkadzało sobie wzajemnie, tak jakby nie można było wyznaczyć różnych godzin odjazdu. Obowiązywała jednak zasada kto pierwszy, ten lepszy. Jedynie służba do obsługi artystokratów miała wyruszyć później, bo ludzie w liberiach i tak nie liczyli się w pałacowych intrygach. Zdaniem maga, powinni jechać przodem i przygotować wszystko, ale... tydzień na dworze wystarczył Rosselinowi do zrozumienia, że nic tu nie przebiega w sposób normalny i przewidywalny. I najlepiej się przyzwyczaić.

Pogłaskał Tinkusa uwięzionego przy karocy i zaczął go odwiązywać, mamrocząc klątwy pod adresem jego pani, że gdzieś sobie polazła, zostawiając inne stworzenia na łaskę losu.

Nagle ktoś głośno zaklął, a pudel szczeknął krótko ze strachu. Rosselin obejrzał się i zobaczył sławnego malarza Astrogoniusza, którego dotąd szczęśliwie unikał w pałacowych korytarzach.

Artysta zdecydowanym krokiem zmierzał w stronę pogodnika. W jego oczach płonął ogień gniewu. Prawą rękę trzymał na rękojeści szpady, szarpiąc się z opornym żelastwem, niechcącym za nic wyleźć z pochwy.

- Nędzniku! - warknął, kierując się wprost na niego. - Przecież wygnałem cię z miasta!

Rosselin rozejrzał się wokół. Smycz z Tinkusem na końcu zadrżała w jego nagle spotniałej dłoni. Zastanawiał się, czy nie porzucić pudla, jego pani i całego dworu na rzecz spokojnego wypoczynku w jakiejś portowej knajpie. Ale czy w takim tłoku zdołałby umknąć przed szaleńcem?

Nagle pomiędzy nich wkroczyła Zejfa. Uśmiechając się olśniewająco do malarza, stwierdziła słodko:

- Ale wrócił, mój miły Astrogoniuszu. I teraz to jest mój nędznik. Nieprawdaż? - Pociągnęła Rosselina za ucho.

W obecnej sytuacji mag dałby sobie oberwać oboje uszu, a nawet jedną rękę, bo lepsze to, niż poczuć ostrze szpady w trzewiach. Zejfa jednak chciała tylko pokazać, kto tu jest panią sytuacji. Zaraz potem straciła zainteresowanie obydwoma mężczyznami. Wśród dworek wybuchła dyskusja, jaki kolor sukni lepiej podkreśla niezbędną bladość lica - i Zejfa nie mogła opuścić konferencji na tak ważny temat.

Astrogoniusz odetchnął głęboko i boleśnie. Ponuro spoglądał na swego dawnego pracownika.

- Ma charakter, co? - mruknął wreszcie. Pokręcił głową w sobie tylko znanym wyrazie i ruszył dalej.


O samej podróży Rosselin pragnął jak najszybciej zapomnieć. Był to istny koszmar, który rozpoczął się w chwili, gdy do karocy wraz z Zejfą i magiem załadował się Brunhild ver Didlog we własnej zajmującej dwa miejsca osobie.

Dramat nasilił się, gdy wyjechali z podwórca, kierując się w stronę Tunelu Herteńskiego, który wybiegał poza miasto na południe, prosto na tę wielką równinę, gdzie droga rozdzielała się na trakt wiodący do Hertu oraz drugi - ku wewnętrznym dolinom Alherydów.

Mag pojął, dlaczego wszyscy tak rozpaczliwie starali się wyjechać pierwsi. Gdy kilkadziesiąt powozów stłoczyło się w tunelu, powstał straszliwy korek. Jego rozplątywanie trwało dwie godziny, a pewien kamerdyner musiał przez to powrócić do pałacu, bo z jego karocy niewiele zostało. Potem popełnił samobójstwo, o czym Rosselin miał się dowiedzieć po powrocie. Obecność służby była bowiem obowiązkowa, a Joanna flmperte nie przyjmowała żadnych usprawiedliwień.

Jakoś jednak wyplątali się z tunelu i wyjechali poza miasto. Na horyzoncie zamajaczyły Alherydy. Tam też nigdy nie był. A teraz, ku swemu zdumieniu, podążał ku nim razem z całym dworem. Nie mylił się Sarturus, pisząc do swego dawnego mistrza wygnanego na skraj Cesarstwa: Jak się mieszka w Fercie, to jakby się mieszkało w całym Imperium. A jak się stąd wyjeżdża, to Fert jedzie wraz z tobą. Dodał potem jeszcze: Więc porzuć tęsknotę i przywołaj pamięć. Ale to już inna historia...

Naraz ktoś mocno trącił pogodnika w ramię. Oczywiście Brunhild Paskudny, jak go nazwał w myślach Rosselin.

- Magu, a umiałbyś zrobić ciemność? - spytał Didlog, znacząco kładąc palce na grubej sakiewce, która, nie wiedzieć czemu, nagle znalazła się na jego wielkim brzuchu. - Taką, żebyśmy tylko my z Zejfą się widzieli, a ty nas nie?

Pogodnik popatrzył na niego i odparł wyniośle:

- Prościej będzie, jak zaraz wysiądę i pobiegnę sobie obok karocy, panie.

Po takiej uprzejmej wymianie zdań atmosfera w powozie nieco się zwarzyła. Mag mógł więc spokojnie i z dużym zainteresowaniem oglądać pejzaże.

I wtedy w duszy Tinkusa nastąpił jakiś przełom, być może spowodowany pamięcią, z kim teraz dzieli łoże w pałacu. Dotąd drzemał spokojnie na kolanach Zejfy. Naraz przesunął się na nogę Didloga, po czym skoczył na drugą stronę karocy, prosto w objęcia zaskoczonego Rosselina.

W tej samej chwili rozległ się pełen oburzenia protest Brunhilda:

- On się moczy, psiakrew!

Mag ujął głowę pudla, popatrzył mu w oczy tchnące szczerym cynizmem, po czym poczochrał delikatnie puch na czubku psiej głowy.

Czuj się przyjęty do rodziny - pomyślał.



Rozdział 3


Fert leżał na nadmorskiej wyżynie kilkadziesiąt mil dalej zamkniętej łukiem niskich, starych gór zwanych Alherydami.

W jednej z kotlin u ich podnóża znajdował się Trój, obóz myśliwski, w którym cesarzowa wraz ze swą świtą spędzała parę tygodni letniego wypoczynku.

Specjalnie na tę okoliczność wzniesiono szereg wystawnych domów, aby arystokracja nie musiała deptać sobie po piętach. Tworzyły one małe miasteczko wokół niewielkiego pałacu, gdzie kwaterowała władczyni oraz skupiało się życie towarzyskie.

Zmianie klimatu towarzyszyły pewne ruchy tektoniczne, natury jednak nie górotwórczej, jakby można podejrzewać, lecz pałacowej. Kto chciałby poznać, który szczyt zaczął stawać się niziną, a która nizina wierzchołkiem, powinien zacząć swe badania od wzięcia w rękę dwu list: osób zaproszonych i niezaproszonych. Na przykład jeszcze kilka dni przed wyjazdem jednym z gorących tematów na dworze był spór między ochmistrzem l’Eskalturem a marszałkiem dworu Urgajem de Fonfarą o jakieś im tylko znane drobiazgi kompetencyjne. Choć reszta nie miała pojęcia, o co właściwie chodzi, z miejsca zaczęła kibicować to jednemu, to drugiemu, co było nawet lepsze od wyścigów konnych, bo te trwają chwilę, a podobne kłótnie można podziwiać znacznie dłużej. Aż wreszcie w Trój nastąpił koniec gonitwy - ochmistrz został pominięty, a marszałek wkrótce miał dotelepać się na miejsce, o ile karoca nie rozpadnie się po drodze, dźwigając trzystufuntowe cielsko de Fonfary.

Powóz, którym podróżowali Zejfa, ver Didlog, Rosselin oraz Tinkus Moczybrunhildus, nie był tak obciążony, zatem posuwał się znacznie szybciej. Jako jeden z pierwszych przejechał główną ulicą letniego cesarskiego miasteczka i wylądował niedaleko pałacu przed domostwem, które w zamyśle miało symbolizować spartańskie warunki wiejskiego wypoczynku. Mag jednak miał całkiem niezłe pojęcie, jak wygląda wieś, dlatego bardziej jednak przypominało mu ono jedną z wież kompleksu pałacowego w Fercie. Było wielkie i przepyszne niczym małe zamczysko.

Z ulgą wyskoczył z karocy i rozprostował nogi. Za nim wysunął się Didlog, próbując pomóc dworce przy wysiadaniu. Omal jej nie przewrócił, ale kurtuazji stało się zadość.

Mag potoczył wokół ciekawym spojrzeniem. Górskie szczyty ze wszystkich stron skrzyły się i błyszczały w słońcu. Powietrze było rześkie, pogoda w Trój równa i przyjemna. A najbardziej podobało się Rosselinowi to, iż od słonej, paskudnej wody dzieliło go dobrych kilkadziesiąt mil. Czuł, że nie czeka go tu praca ponad siły.

Na razie trzeba było jakoś zainstalować się w tej chałupie, przy której stanęli. Tinkus znów został skazany na przywiązanie do pojazdu, a mag razem z woźnicą zaczęli odsznurowywać kufry.

Tymczasem Zejfa razem ze swoim podstarzałym adoratorem zniknęli we wnętrzu. Najwyraźniej pan na włościach Hizgranu będzie mieszkać razem z nimi. Mag westchnął. Cóż, jak są przyjemności, muszą być i przykrości - powiadała jego babcia, jedyna mądra kobieta w ich wsi. To właśnie ona radziła, żeby Rosselina sprzedać handlarzowi końmi, zamiast posyłać do świątyni Draceny. I na co wyszło? Gdyby rodzice przyszłego pogodnika posłuchali mądrości staruszki, mieliby podwójny zarobek: parę imperiałów na rękę oraz jedną gębę mniej do wyżywienia. A tak chłopca musieli za darmo oddać do Akademii Magicznej, zaś odbudowa spalonej przez niego świątyni dokumentnie ich zrujnowała.

Zamyślony mag w pierwszej chwili nie spostrzegł wysokiego mężczyzny w średnim wieku, który podszedł do karocy. Ubrany był w zielony myśliwski strój bez ozdób. Z głębin wspomnień wytrącił Rosselina dopiero straszny łomot, który okazał się zbiegającą po schodach Zejfą dArgilach we własnej burzliwie pędzącej osobie. Za nią podążał hrabia Paskudny, czyli Brunhild ver Didlog, w nieco rozchełstanym ubraniu, ze śladami różowego pudru swej oficjalnej narzeczonej na policzkach. Wyglądał jak błazen albo jakiś dworski zboczeniec.

Dworka pisnęła i rzuciła się przybyszowi w ramiona.

- Wiklaf! - krzyknęła z nieukrywaną radością. - Jak to dobrze znów cię widzieć!

I wtedy mag wreszcie pojął, kto ich odwiedził. Był to Wiklaf pur Nonpartit, łowczy barona Acapella. Ten sam, którego Zejfa d’Argilach w czasie rozmowy kwalifikacyjnej z magiem wymieniła jako potencjalnego kandydata na męża.

A tuż obok stał jej dotychczasowy adorator, purpurowiejąc na twarzy. Wydawało się, że zaraz dopadnie tych dwoje. Po czym pur Nonpartita zagryzie na śmierć, a Zejfę zmusi do zjedzenia na surowo serca łowczego.

Całe szczęście - pomyślał rozbawiony Rosselin - że rozbierając się, zostawił gdzieś szpadę. Inaczej, kto wie, do czego by doszło?

No ale mag wynajęty został przez dworkę w określonym celu. Ba, nawet jakby nie został, to Rosselin z czystej uprzejmości zrobiłby temu bydlakowi, czyli Brunhildowi Zazdrosnemu, na złość.

Zamknął oczy i wymówił zaklęcie na świetlistą przejrzystość powietrza. W takich warunkach obaj konkurenci do ręki Zejfy ujrzą ją niby opromienioną zjawę, piękną jak sama Dracena. Mówiąc po ludzku, powinni dostać kolki na jej punkcie, hysia, fiksum-dyrdum, amoku, szaleńczego ataku pożąda...

Rozległ się straszny huk. Przerażony Rosselin otworzył oczy...

Aura wokół Zejfy była tak słaba, że ledwie widoczna. Za to z jednego z pobliskich szczytów właśnie schodziła lawina, potężna, choć niegroźna dla miasteczka. Sunęła niby głodna zjawa, jej szpony zagarniały coraz większą połać góry...

Wiklaf z westchnieniem żalu odsunął od siebie dworkę.

- Jakieś to lato nietypowe - mruknął, spoglądając na lawinę, która dobiegła do podstawy szczytu i tam zaległa w postaci szarej piany. - Ciągle jakieś anomalie. No ale przyszedłem powitać was w imieniu cesarzowej i swoim. Zapraszam na wieczorną ucztę. Miejsce to samo co zawsze, gdy tylko zmierzch zapadnie.

I poszedł witać pozostałych gości.

Tymczasem kufry nadal stały na ziemi, bo milczący woźnica ani myślał sam taszczyć je do środka rezydencji.

- Chodź, moja droga, musimy dokończyć rozmowę tak brutalnie przerwaną przez pana myśliwego - chrypnął ponuro Brunhild ver Didlog, długim nienawistnym spojrzeniem odprowadzając Wiklafa. Gdyby mógł, zapewne spuściłby mu na głowę nie tylko lawinę, ale wręcz cały łańcuch górski. I jeszcze ze trzy stada harpii górskich, dla pewności. A potem nasłał poborcę podatkowego, żeby łowczy nawet po śmierci nie zaznał spokoju.

Zejfa, starając się nie okazywać niechęci, podążyła za nim.

Mag tymczasem wtaszczył kufry do środka i ruszył na strych. Taką bowiem zawarł z Zejfą umowę, wiedząc, że będą mieli do dyspozycji sporą rezydencję. Dół dla dworki, jej amanta, Lenki oraz służby pałacowej, która miała dotrzeć jeszcze tego samego dnia. Strych w całości dla maga.

Nie żeby Rosselin potrzebował dla siebie tyle miejsca, skądże znowu. Po prostu pragnął mieć spokój. No i gdyby jakaś młoda niewiasta miała ochotę obejrzeć jego kolekcję blizn oraz ran odniesionych w strasznej morskiej bitwie z piratami, lepiej, żeby Brunhild im nie przeszkadzał.

Wybrał sobie właśnie słoneczną izbę z widokiem na ów szczyt, który powitał ich lawiną, zdążył sprawdzić, czy materac łoża jest odpowiednio wypchany pierzem, gdy naraz na dole rozległy się trzaski, łomoty, podniesione głosy, a potem straszliwy, przerażający, podnoszący włosy na głowie, ochrypły z bólu głos jelenia ranionego w samo jądro bolesności.

Biedny Brunhild - pomyślał Rosselin. Mógł gardzić arystokratą, ale w tej ciężkiej chwili solidaryzował się z nim jak samiec z samcem.

Cóż, miłość wymaga wyrzeczeń, a Zejfa d’Argilach właśnie o nie poprosiła. I to, jak było słychać, bardzo gwałtownie.


II


Uczta odbywała się na polu, niedaleko miasteczka. Obowiązywały stroje myśliwskie, nieoficjalne. Był to wieczorek zapoznawczy dla tych wszystkich, którzy znali się świetnie, ale dopiero tutaj, wyzwoleni z koronek, krynolin, gorsetów, śnieżnobiałych koszul oraz pachnideł, mogli pokazać swą prawdziwą postać. Należało się spodziewać odsłoniętych piersi, męskiego futra niedwuznacznie wyglądającego z efekciarsko rozpiętych koszul i kaftanów (chociaż było lato, jednak wnętrze kotliny górskiej tchnęło zimnem, a nocą pewnie przyjdzie przenikliwy mróz). I wreszcie kilku skandali obyczajowych, o których dwór będzie mógł plotkować co najmniej do jesieni. Rosselin był pewien, że jeżeli żadna afera nie zechce zaistnieć spontanicznie, to jakaś zostanie dobrze wymyślona i precyzyjnie zrealizowana.

Dworka przeklinała okrutnie, bo jej powóz podskakiwał spóźniony na nierównej drodze. Na miejscu już być może towarzystwo siało jakąś intrygę, a Zejfie nie będzie dane jej podlewać... Lecz po miłosnych ekscesach Didlog wymagał najpierw reanimacji, a potem załatania przynajmniej najważniejszych ran - zadanych kolejno krzesłem, ciężkim lichtarzem, a wreszcie długą szpilką z cedrowego drewna, którą dworka spinała swój skromny kok.

Gdy więc wreszcie wszyscy dotarli na miejsce, ogień zdarzeń już płonął żywo. Dwór poznawał się w nowym świetle, krążąc wokół stołów rozstawionych w potężny, ćwierćmilowy kwadrat. W narożnikach znajdowały się sławojki. Wzdłuż boków tego prowizorycznego obozu ustawiono namioty. Tam dworzanie mogli pogłębiać znajomości - rzecz jasna, nie z własnymi żonami czy mężami, bo od tego mieli codzienne życie w Fercie. Szukali nowości i zarażali tym pragnieniem jedni drugich. Dlatego już tej pierwszej nocy trudno było o wolny namiot.

Nadworny lekarz cesarzowej, Bernard o’Cencor, razem z kilkoma medykami czuwał, aby nikomu nic się nie stało. A gdyby już - na przykład jakiś kochanek nieszczęśliwie potknął się i pechowo nadział na szpadę małżonka, któremu przyprawiał rogi - to lekarz gotów był udzielić pomocy: zaszyć, uciąć, związać albo wypuścić, w zależności od potrzeb. Jednak dworzanie powszechnie go unikali, ukrywając mniej dolegliwe kontuzje. Za medykiem krok w krok szła bowiem zła sława eksperymentatora. A nikomu nie paliło się do śmierci w imię powiększenia dorobku medycyny stosowanej.

Zejfa natychmiast gdzieś zniknęła, zaś Brunhild, z miną ponurą jak smoła wydobywana z piasków Brandyzjum, oraz Rosselin zasiedli w miejscu wskazanym przez służbę, niedaleko cesarzowej, przy jednym z centralnych stołów.

Posilając się, mag miał rzadką okazję zobaczyć Joannę f‘Imperte w innej sytuacji niż dotąd.

W czasie audiencji, w przepysznej sukni, w koronie na jasnych, krótko obciętych włosach, w otoczeniu dziesiątek doradców, magów, duchownych obojga wyznań, inżynierów i arystokratów, przypominała raczej wycięty kawałek obrazu Astrogoniusza, oby mu pędzel wyłysiał, a nie istotę ludzką. Taką ją widział już na dworze - wydawała się twarda, zdecydowana, trzymająca los Imperium w swoich rękach. I tak zapewne było, skoro rządziła już ósmy rok. Ale nic to nie mówiło o niej jako o osobie, wiele za to o majestacie władzy.

Tutaj, posilając się zimnym mięsem w milczącym towarzystwie Brunhilda, mógł spokojnie, z odległości dziesięciu kroków przyglądać się tej kobiecie w średnim wieku, o spojrzeniu zdecydowanym, lecz jakby miękkim, rysach łagodnych - choć może zmiękczał je tylko blask ogniska płonącego pośrodku kwadratu wyznaczanego przez centralne stoły. Pijąc wino, rozmawiała z Elurią g’Och, żoną admirała dowodzącego imperialną flotą wojenną. Jego pozycja była nieproporcjonalnie wysoka w stosunku do liczby okrętów patrolujących przybrzeżne wody. Zapewne dzięki przyjaźni Elurii z cesarzową każda szalupa g’Ocha liczyła się jak duży żaglowiec, a dwadzieścia masztów wystarczało za całą armadę.

W pewnej chwili Joanna zerknęła gdzieś w bok, skrzywiła usta w ironicznym grymasie i pochyliwszy się, szepnęła swej towarzyszce coś do ucha. Ocenia jakiegoś kandydata na kochanka - pomyślał zaskoczony Rosselin. Eluria ze śmiechem coś jej odpowiedziała, pokręciła przecząco głową i plasnęła ręką w stół, jakby chciała zabić irytującą muchę.

Nagle usłyszeli silne klaśnięcie w dłonie, po czym w krąg stołów wstąpił znany już Rosselinowi Wiklaf pur Nonpartit.

- A teraz kolejna atrakcja - zapowiedział łowczy z uśmiechem poszerzonym przez sporą ilość wina. - Robin Wziurg, pieśniarz.

Rozległy się życzliwe oklaski i do Wiklafa dołączył niski, proporcjonalnie zbudowany młodzieniec o wąskiej, jakby natchnionej twarzy i długich czarnych włosach splecionych w gruby warkocz opadający na plecy. W rękach trzymał pięciostrunową tapikę, której śpiewacy używali do akompaniamentu, a już zwłaszcza wtedy, gdy sama ich pieśń ze wszystkich sił próbowała zgubić rytm albo ze zgrzytem przemienić się w całkiem inną melodię.

Po pierwszej zwrotce Rosselin odkrył, że chyba jednak jest uczulony na dźwięk tapiki w rękach dworskich pieśniarzy. Albo też nie jest to wcale tapika, choć na nią właśnie wyglądała. Bo czyż z tego instrumentu, tak popularnego w winiarniach Fertu, można wydobyć muzykę równie sugestywnie naśladującą boleśnie zdychającego kota? Albo jęki kastrowanego osła?

Wstał, porywając ze stołu kromkę świeżego chleba, i chyłkiem wymknął się z tłumu dostojnych gapiów, podczas kiedy Robin dalej łkał im o biednej Inifriel porwanej przez piratów. Mag uznał, że nie musi tego słuchać, tym bardziej że morskich bandytów znał już osobiście, a nie widywał ich jedynie na obrazkach jak tamten uduchowiony śpiewak.

Rosselin ruszył na poszukiwanie jakichś znajomych gąb. Jeszcze tylko zabrał rysie futro, które jeden z rozochoconych dworzan porzucił na stole. Tam było ciepło i gwarno, ale już przy namiotach doskwierał chłód. Tymczasem rysie futro rozgrzewało lepiej niż wódka bez zakąski, a że pachniało piżmem - pogodnik czuł się w nim również bardziej męsko.

Zamienił parę uprzejmych słów z nadwornym koniuszym, wypił wino z dowódcą pałacowych gwardzistów, który mimochodem zapytał go, czy na służbie u Zejfy planuje pozostać dłużej, wreszcie Rosselin postanowił odetchnąć od zgiełku.

Nic z tego nie wyszło. Był już niedaleko ostatnich namiotów, kiedy za jego plecami rozległ się cichy głos:

- No, jak tam?

Odwrócił się błyskawicznie i...

Pogodnik nie był jednak takim bohaterem, za jakiego siebie uważał. Na widok Stawirlena, jednego z młodszych magów doradzających cesarzowej, kolana niemal ugięły się pod nim. Mógł tylko niemo kiwnąć głową. Cała swada i bezczelność, niewyparzona gęba - nagle gdzieś uleciały.

Stawirlen był magiem niezwykle rzadkiej specjalności: prawdziwkiem. Spoglądając na świat i ludzi swymi niebieskimi oczyma, widział, kto kłamie, kto mówi prawdę - kto całą, a kto coś ukrywa, choć też nie łga w prostacki sposób. Teraz jego uważny wzrok przenikał na wskroś stojącego przed nim Rosselina.

- Nie mieliśmy sposobności porozmawiać na dworze - zaczął Stawirlen.

Byli w jednym wieku, ale dzieliła ich przepaść stanowisk. Pogodnik nie odważył się dotąd na rozmowę z żadnym z dworskich czarodziejów. Oni też na razie ledwie go zauważali.

- Tu pewnie też nie będzie zbyt wielu okazji. - Stawirlen przeszedł na mowę magów, quesz. - Posłuchaj mojej dobrej rady i nie daj się wciągnąć w ich rozgrywki. A po powrocie do Fertu koniecznie odwiedź mistrza Sykandera. Będzie cię oczekiwał. - Doradca cesarzowej uprzejmie ukłonił się Rosselinowi, po czym niespiesznie zniknął w jednym z namiotów.

Oszołomiony pogodnik nie wiedział, co ze sobą począć. Porwany przez Czarnego Szypra... wynajęty przez Zejfę... znienawidzony przez Brunhilda... ostrzegany przez Stawirlena... Wszystko to działo się za szybko. Nic z tego nie rozumiał. Ech, tak to jest, jak człowiek wejdzie w sam środek świata... - zadumał się mądrze a niekonkretnie niczym filozof.

W końcu wrócił do stołu. Robin szczęśliwie gdzieś zniknął, prawdopodobnie porwany przez którąś z wielbicielek. Jedzenie także zniknęło, ale służba doniosła nowe - z waz parowała smakowita zupa, dymiło też pieczyste wyłożone na srebrne tace.

Brunhild spoczywał w tej samej pozycji, w jakiej Rosselin go zostawił. Smętnie podparty nad pustym talerzem błądził po dworskim rykowisku spojrzeniem przegranego jelenia.

Mag skinął mu na powitanie głową, nałożył sobie potężne skrzydło pterodontyla i zaczął je operować. Nóż i widelec błyskały w jego rękach szybciej niż skalpel w rękach niejednego doświadczonego chirurga. Nic dziwnego, medyk może być słabo zmotywowany na przykład kiepską płacą - a spróbuj oszukać swój żołądek, to ci odpowie kwasem, wzdęciem, złośliwym burczeniem w chwilach namiętności albo przekaże sprawę do rozpatrzenia niżej, kiszce stolcowej, żeby tam zaległo zatwardzenie. Lekarzowi można więc nie zapłacić - przecież nie zamorduje pacjenta, skoro już go wyleczył, chyba że jak Bernard miałby ochotę na mały eksperyment. Ale żołądek należy karmić regularnie, obficie i smacznie, bo inaczej może się srodze zemścić. A choćbyś go przeklął w rozpaczy, to dalej musisz z nim dzielić nieszczęsny swój los.

Rosselin pożywiał się więc dobrze upieczonym ptaszyskiem, kiedy Brunhild naraz głośno wciągnął powietrze i wstał z trudem, omal się nie przewracając. Mag pomyślał, że starca wreszcie raziła błogosławiona apopleksja, podniósł na niego spojrzenie... i zobaczył Joannę f’Imperte, władczynię Imperium Faraelickiego, nadchodzącą w towarzystwie czterech dam dworu niby czterech sióstr Draceny. Szybko oderwał tyłek od stołka, prężąc się jak struna, na której zagrano wysoki ton.

- A więc to ty jesteś tym nieszczęśnikiem, na którego Astrogoniusz zrzucił swój brak talentu... - powiedziała żartobliwie Joanna.

Jej dobroci obawiano się w pałacu najbardziej. Była pierwszą osobą na faraelickim tronie od ponad stu lat, która nie zabiła poprzednika. Fakt, iż był to jej mąż, chyba nie ma tu większego znaczenia. Zamiast go usunąć ostatecznie, Joanna flmperte wysłała Laviera na drugi kraniec kontynentu, gdzie pośród Gór Osterwaldzkich mógł na wygnaniu robić to, co zawsze lubił najbardziej: pisać poezje i podglądać w naturze dzikie zwierzęta. Po czym znów poświęcać im wierszyk, fraszkę albo co najmniej dwa przecinki. Zapowiedziała mu jedynie, że jeżeli pojawi się w okolicach Fertu, jego mężowskie jelita żywcem potnie na cienkie pasemka, a następnie wyłoży nimi drogę aż do Osterwaldu, po czym wzdłuż nich puści jazdę konną.

Blady Rosselin zastanawiał się, czy teraz cesarzowa każe mu samego siebie rozetrzeć na proch, czy raczej wyśle, żeby nakarmił swym ciałem jakąś harpię górską.

Joanna odwróciła się tymczasem do dworek i patrząc prosto na o’Fiduarrę, rzekła:

- Astrogoniusz się nie zna, skrzywdził naszego maga. Wcale nie jest paskudny. Prawda, moja droga Rory?

Jej druga dama dworu lubieżnie oblizała wargi i przytaknęła. Rosselin zaś pomyślał, że jednak woli harpię. Bo to przynajmniej szast-prast i po krzyku. A jak długo będzie go męczył taki podstarzały babiszon?

- Służ swojej pani, magu - powiedziała tymczasem cesarzowa. - Malarzem to już ja sama się zajmę. I błagam, bez skandali.

Zejfa usiadła pomiędzy pogodnikiem a Brunhildem, podczas kiedy Joanna razem z pozostałymi dworkami, w tym tęsknie oglądającą się o’Fiduarrą, podążyła zamienić słowo z innymi gośćmi.

Po tym wszystkim Rosselin poczuł się słaby. Nie nawykł do takich przeżyć.

- Na dziś mam dosyć świętowania. Mogę iść spać? - spytał Zejfę. - Wrócę do domu sam, na piechotę.

Do miasteczka były ze dwie mile, w sam raz na szybki spacer. Nie musiał nawet fatygować czekającego woźnicy. Dworka popatrzyła na niego ze współczuciem, nie bardzo rozumiejąc, w czym problem, ale skinęła przyzwalająco głową.

Didlog wydawał się za to zachwycony faktem, iż Rosselin ich porzuca. Brunhild gładził dłoń swojej oficjalnej narzeczonej w taki sposób, jakby chciał z niej zedrzeć skórę i wyssać do ostatniej kropli krwi. Świadkowie nie byli potrzebni.


Droga biegła koło postoju dla pojazdów, którymi tu wszyscy przybyli. Wokół kręciło się trochę służby, paru woźniców. Rosselin mijał ich obojętnie, nie zwrócił nawet uwagi na żywiołową kłótnię, którą usłyszał przechodząc. Miał gdzieś cudze problemy, szybko więc skręcił w bok. Tym bardziej że zaczął sypać śnieg. Jego płatki osiadały na czole i włosach maga. Zrobiło się naprawdę zimno. W końcu była już głęboka noc.

Me ominie maga, co mu pisane - głosi stare powiedzenie i Rosselin tego właśnie doświadczył. Podniesione głosy dogoniły go, a zaraz potem jakieś szlochające stworzenie wpadło prosto na niego. Gonił je ubrany w czarną liberię, postawny mężczyzna, rzucając najgorszymi przekleństwami.

Dziewczyna - gdyż była to młoda osóbka, chyba jeszcze młodsza od Zejfy, bo nawet w płaczu jej twarz pozostała świeża - rozpaczliwym gestem wtuliła się w zdobyczne rysie futro pogodnika.

Coś w duszy Rosselina wezbrało. Pomyślał, że to nie w porządku. Tam się bawią, nawet on dostąpił łaski osobistej rozmowy z cesarzową, a tu byle sługa goni takie ładne stworzenie. Tak podniecająco płaczące mu w pierś przesłoniętą futrem... I w dodatku ten prostak burzy spokój maga. To znaczy, konkretnie jego spokój.

- Co jest? - mruknął z irytacją, odruchowo obejmując dziewczynę ramionami. Spojrzał gniewnie na ścigającego ją mężczyznę, który teraz przystanął dwa kroki przed nimi. - Jakaś awantura?

Pogodnik nie miał swojego płaszcza. Zapewne dlatego służący nie rozpoznał w nim maga.

- Precz, nachlana świnio! - wrzasnął awanturnik i szarpnął dziewczynę za rękę. - Stłukła mi wazę, to jej chcę kości porachować!

Rosselin świsnął przez zęby i wycedził zimno:

- A może by tak trochę bardziej uprzejmie, co?

Jednym gniewnym impulsem zamroził służącego. Prosty czar, który musiał opanować każdy mag, nim opuścił mury Akademii. Nie mógł go zastosować na pokładzie „Aqury”, gdyż tam niwelowały go słone wody oceanu. Tutaj użył go z całą siłą. A nawet z przyjemnością.

Łobuz wyglądał teraz jak jedna z figur wodzów stojących na placu pałacowym przed Wieżą Wojenną. Tylko że tam czczono bohaterskich generałów. Nikt nie odważyłby się wybijać zębów takiemu Paprytonowi de Ohai czy Wiliklasowi m’Ba, wsławionemu zwycięstwem w Wojnie Trzech Wielorybów, cokolwiek to miało oznaczać. A Rosselin z trudem stłumił chęć trzaśnięcia tego zlodowaciałego bydlaka w kruchą szczękę i połamania mu żeber na dodatek.

- Możesz spokojnie odejść. - Pogładził dziewczynę po kasztanowych włosach. Teraz dopiero dostrzegł, że nosiła strój służącej. Przy jej ciele roztajał mróz panujący w duszy Rosselina po rozmowie z cesarzową. - On nic ci nie zrobi. Przez godzinę będzie niegroźny.

- Ale jak odejdę, to co? - chlipnęła dziewczyna, nadal oplatając maga rękoma. - Rano mnie zabije!

Twarz pogodnika rozjaśnił okrutny uśmiech. Delikatnie wyswobodził się z objęć dziewczyny, podszedł do jej gnębiciela i położył mu dłoń na czole. Gdy ją po chwili odjął, było to jedyne miejsce nie zaprószone coraz silniej padającym śniegiem. Ale i tak było białe, bo Rosselin oderwał dłoń z kawałkiem skóry i włosów, odsłaniając kość czaszki.

- Nic nie będzie pamiętał - stwierdził, z obrzydzeniem strząsając z dłoni skalp awanturnika. - Pozbawiłem go właśnie pamięci. I włosów...

Popatrzył na to drżące, rudowłose nieszczęście i dokończył:

- Albo możesz pójść ze mną. Jeśli chcesz...

A kiedy tylko westchnęła cicho, okrył dziewczynę połą swojego futra i razem ruszyli w stronę miasteczka.


III


- Ależ z ciebie niedźwiedź - mruknęła sennie Annabell, przeczesując rzadkie włosy na piersi Rosselina. Westchnęła z rezygnacją, wstała i błyskając gołymi, kształtnymi pośladkami, zaczęła zbierać ubranie. - Muszę iść, czekają na mnie. - Zawahała się. - A jesteś pewien, że on nie będzie niczego pamiętał?

Także w świetle poranka Annabell była piękna, szczególnie kiedy pierwsze promienie słońca zagrały na jej kasztanowych, teraz rozpuszczonych włosach. No, może nie była najładniejsza na świecie, ale za to naturalna, swobodna i bardzo kobieca. Niezmanierowana świadomością, że stanowi choćby mniej ważną, ale jednak część dworu cesarzowej. Była bardzo zmysłowa. A w jej szarych oczach błyskały figlarne iskierki, gdy się uśmiechała.

I nie robiła problemu, że jak idzie do łóżka z magiem, to ma być nieziemsko, magicznie... i dalej w tym tandetnym poetyckim stylu. Oboje postarali się, żeby było fajnie. I było. Pieszcząc jej niezbyt duże, ale zgrabne piersi, miał wrażenie, że bardzo pasują do jego dłoni. Czuł, że właśnie znalazł coś, czego nie chciałby stracić. Nie minie maga, co mu pisane. Miło, że los napisał dla niego wreszcie jakieś przyjemne przeznaczenie.

- Myślisz o tym buraku? - roześmiał się i też wstał. Podszedł do okna, rzucił okiem na zewnątrz. - Nie, na pewno wszystko zapomniał. Wykasowałem mu cały wczorajszy dzień.

Nie była to cała prawda. Rosselin zastosował jedno z zaklęć, które działały tym silniej, im mocniej opierała się ofiara. A chociaż pogodnik nie miał wprawy w rzucaniu tego czaru, to jednak czuł, że umysł awanturnika zapiera się ze wszystkich sił. Niewykluczone, że ten prostak zapomniał, kim jest cesarzowa - uśmiechnął się do siebie.

Annabell w pośpiechu zakrywała swoje ciało kolejnymi szatami, a Rosselin przyglądał się temu z upodobaniem. Oczywiście wolałby popatrzeć, jak się rozbiera, ale i tak nic nie straciła na urodzie. Teraz spowiła ją aura interesującej tajemniczości.

Później po cichutku zszedł po schodach na parter, sprawdzając, czy teren jest czysty. Pogłaskał Tinkusa, który pisnął z radością, zamknął pudla w jednym z wolnych pokoi na dole, dopiero potem przeprowadził dziewczynę do drzwi. W progu szepnął, że wieczorem ją odnajdzie, pocałował i pozwolił odejść.

Służba urzędowała już w kuchni, więc Rosselin postanowił coś zjeść. Dobrał się właśnie do drobiowych kiełbasek z ostrym sosem chrzanowym, kiedy w progu stanęła Zejfa, ziewając. Leniwym ruchem ręki przywołała do siebie maga.

- Jak ona ma na imię? - spytała bezceremonialnie.

Rosselin westchnął i przewrócił oczyma. Całe szczęście, nie miał niczego w ustach, bo pewnie zakrztusiłby się z wrażenia.

- Annabell - odparł, udając, że bardzo go interesuje kawałek chleba trzymany w palcach. - Że też nic tu nie może się ukryć...

- Cóż, pałacowa szkoła przeżycia - roześmiała się Zejfa. - A z tym Wiklafem, nie myśl sobie, że to było niekontrolowane. Trzeba umieć podbijać stawkę... - W jej spojrzeniu pojawił się okrutny błysk. - Ucz się, mój drogi, bo pewnie już ktoś dołki pod tobą kopie, nawet jeżeli o tym nie wiesz...

Rosselinowi natychmiast przypomniała się rada udzielona przez Stawirlena.


Burza, jaka rozpętała się po południu, była zaskoczeniem dla wszystkich. Klasyczna zimowa śnieżyca w dwa kwadranse nasypała śniegu po kolana, po czym odeszła, pozostawiając świat jak przeczyszczony gąbką. Słońce świeciło, powietrze znów było rześkie - i tylko trudności w chodzeniu po śnieżnym bagnie sprawiały, że coś się nie zgadzało.

Zejfa obnosiła po domu zmartwioną minę, pokrzykując na Lenkę, która noc spędziła poza domem. Ale kiedy służąca na ucho wyszeptała jej wyjaśnienie, z dworki wyjrzało dobre serce. Zaśmiała się i dała swoją zgodę, choć Rosselin nie dosłyszał, na co konkretnie.

Pogoda jednak wyraźnie martwiła damę d’Argilach.

- Nie myślisz, że warto coś zrobić? - spytała Rosselina przy obiedzie. - Jakąś małą sztuczkę, co?

Mag przełknął kawałek mięsa.

- Przecież nie jestem tu jedynym magiem... A nawet, jak wiesz, bo sama mi to powiedziałaś, jestem kiepskim magiem... takim w sam raz do wyprowadzania psa.

Zejfa westchnęła.

- Och, daj spokój z tymi złośliwościami... Wolałabym, żeby dobra pogoda utrzymała się jak najdłużej. Cesarzowa może odwołać wypoczynek w Trój albo przenieść się gdzie indziej...

Ze względu na hałaśliwie pożywiającego się przy tym samym stole Brunhilda nie dopowiedziała swej myśli. Rosselin pochwycił ją mimo to. Zła pogoda mogła przekreślić plany dworki związane z Wiklafem.

- Przejdę się z Tinkusem na spacer - zaproponował. - Zobaczę, co da się zrobić.

Musiał to być zabawny widok: mag przyodziany w swój płaszcz w barwach cechu i ciągnący smycz, a na smyczy... nic. Ale wbrew temu, co mógłby pomyśleć nieuważny obserwator, tym niczym nie był zaczarowany, niewidzialny pies, tylko biały pudel odróżniający się od śniegu tylko wtedy, gdy przystawał na chwilę i sikał na żółto.

Rosselin wcale się jednak nie przejmował, że ktoś weźmie go za wariata otumanionego dodatkowo wczorajszym pijaństwem. Co więcej, zabawiał Tinkusa opowieściami o Annabell, w większości zresztą zmyślonymi.

Pudel był tylko przykrywką, pretekstem. Rosselin postanowił przezornie odczekać i nie robić nic. Lawina lawiną, zadymka śnieżna swoją drogą, anomalie - jak najbardziej, ale być może limit szaleństw pogody już się wyczerpał? W Akademii Magicznej mistrzowie trudnej sztuki pogodowej uczyli adeptów dwóch rzeczy: zaklęć różnego typu, ale obok tego także cierpliwości. Pokazywali na wykresach, że jak zeszła jedna lawina, druga w tym samym miejscu prędko nie ruszy. A jak zeszły dwie lawiny... albo dwa razy padał deszcz na pustyni, to trzeci raz nie ma to prawa szybko nastąpić. Rzecz cała w tym, żeby nie wpadać w panikę. Jeżeli sprawa dzieje się naturalnie, bez ingerencji jakiegoś innego maga, pogoda prędzej czy później musi wrócić do normy. A jeżeli dzieje się z jego ingerencją, to też, tylko później. Najlepiej więc obserwować i cierpliwie czekać.

Kiedy wrócił do rezydencji, już w progu Zejfa oplotła go swym badawczym spojrzeniem. Westchnął więc, przybrał najbardziej wiarygodny wyraz twarzy, na jaki było go stać i rzekł:

- Zrobiłem tyle, ile było w mojej mocy.

Czyli nic. Ale dworka wydawała się zadowolona i dała Rosselinowi spokój. Wykorzystał to na zdrowy poobiedni sen.


Wieczorem, zamiast na kolejną imprezę, tym razem pod dachem tymczasowego pałacu cesarzowej, mag wymknął się po Annabell.

W drodze do izby na pięterku opowiedziała mu, co stało się z jej prześladowcą. Nie tylko zapomniał o kłótni. Twierdził wręcz, że skalp zerwał mu ryś wielki jak dwie krowy, ogłuszający wściekłym sykiem. Opowiadając to pogodnikowi, dziewczyna zaśmiewała się do łez.

- Ależ jestem niemądra - stwierdziła wreszcie, łapiąc oddech. - Ty wcale nie jesteś niedźwiedziem. Gdzie masz pędzelki, mój rysiu? - Dmuchnęła w Rosselinowe ucho. Pocałowała je, lekko ugryzła, po czym wsadziła tam język.


Obudził pogodnika straszliwy łomot. Annabell spała w jego łóżku, poświstując cicho przez nos.

Łomot powtórzył się - i tym razem mag pojął, że dobiega spod drzwi rezydencji. Narzucił szatę i ruszył na dół, mając zamiar włamywacza (czy kto tam zakłóca jego zdrowy sen) potraktować lodowymi igłami.

Gdy zszedł na parter, przystanął zaskoczony tym, co zobaczył.

Roześmiana, zaróżowiona, w stanie miłego rauszu Zejfa chichotała jak szalona, podczas kiedy służba wnosiła przez drzwi dokumentnie spitego, sztywnego Brunhilda ver Didloga we własnej uchlanej jak świnia osobie.

Zejfa dostrzegła Rosselina stojącego na schodach i przyjaźnie pomachała mu ręką. Zataczając się, podeszła do poręczy. Tinkus, który z radosnym szczekaniem wybiegł jej na powitanie, cofnął się, powarkując wściekle. Wyjątkowo źle znosił pijaków.

- Ależ się schlał - mruknął mag zaskoczony stanem arystokraty. - Nie on jeden, jak widzę...

Zejfa zachichotała.

- To jeszcze nic... Robin Wziurg zamarzł i zamienił się w Człowieka z Lodu... - Tu próbowała coś pokazać ręką, ale wpadła na poręcz.

Na szczęście służba czuwała. Odniosła swoją panią do łóżka i złożyła obok nieprzytomnego Brunhilda.

Mag tymczasem wrócił do pokoju. Annabell spała nadal, odrzuciwszy pościel. Popatrzył na nią, uśmiechnął się czule, przesunął dłonią po krzywiźnie jej pleców, po czym podszedł do okna.

Być może starzy mistrzowie z Akademii nie mieli jednak racji, sporządzając swoje statystyki. Kurzyło straszliwie.


Rankiem Zejfa postanowiła odpuścić sobie śniadanie, Lenka jak zwykle nie wróciła jeszcze z nocnej schadzki, Rosselin miał więc okazję do pogawędki z Didlogiem.

- Grała... - ze stęknięciem wyjaśnił Brunhild, podtrzymując na czole zimny kompres.

Mag podniósł na niego pytające spojrzenie.

- Na tapice?

Skacowany arystokrata prychnął boleśnie i machnął ręką, strasząc Tinkusa, który próbował podebrać mu z talerza kawałek mięsa.

- Na nerwach grała! - zajęczał. - Na nerwach, psiakrew... z tym przeklętym łowczym! - Zaklął, rzucił kompresem w pudla i z pasją wbił widelec w śmiertelne szczątki jakiejś kozy. - Dlatego się uchlałem!


IV


Podobno każda strzelba raz w roku musi wystrzelić. Jest to święta prawda i aż dziw bierze, że mądrość ludowa ukuła ją, choć nie zetknęła się nigdy z anomaliami pogodowymi w Trój, karłem cesarzowej, Garzfulem, oraz jego nieszczęsnym prześladowcą, hrabią Krassem fHarą.

Ten ostatni należał do świeckiego zakonu pacyfalistów. Protestowali oni przeciwko zabijaniu - aczkolwiek tylko własnymi rękoma. Nie mieli nic przeciwko jedzeniu mięsa czy noszeniu skórzanych kurtek z rzadkiego rysia. Po prostu, jeżeli jakieś zło ma się dokonać, to proszę bardzo, ale bez ich udziału. Zakon był tolerowany, bo na cesarskim dworze taki pogląd równoważył stanowisko militarystów żądających używania siły w każdym przypadku, nawet gdyby chodziło o pomylony adres na przepustce lub nieodpowiednio niski ukłon.

O ile przynależność do pacyfalistów była dobrowolna, o tyle na letni wypoczynek t’Hara musiał się udać razem z całym dworem, bowiem tego żądała władczyni, a ponadto związany był uczuciowo z trzecią damą dworu, Pimpą si Traumengold.

Wszyscy arystokraci chodzili po obozie ze strzelbami na ramieniu, choć dla wielu polowanie było pracą ponad siły. Ale cóż, skoro sama cesarzowa lubiła czasem coś sobie ustrzelić...

Krass t’Hara paradował więc wszędzie ze starannie wyczyszczonym narzędziem mordu, choć oczywiste było, że nigdy go nie użyje. Za to kiedy uczestniczył w polowaniu na harpie górskie, które rozpoczęło się czwartego dnia wypoczynku w Trój, on jeden zebrał siedemnaście cennych piór, podczas kiedy pozostałych dwustu mężczyzn musiało się podzielić trzema szponami i jednym dziobem, czyli tym, co pozostało po wielokrotnym trafieniu głupiego ptaszyska.

Tak więc t’Hara wcale nie należał do dworskich fajtłap. Nie, on po prostu wyznawał trochę inną filozofię życiową. W swoim zakonie doszedł do wysokich rang, zdarzało mu się negocjować z militarystami zawarcie rozejmu, gdy nabrzmiały jakieś konflikty grożące wypędzeniem z dworu obu organizacji. Powiadano, że jego największym sukcesem było zażegnanie awantury, jaka wiosną wybuchła pomiędzy dwiema kancelariami na dworze. Świecka zarzuciła rywalizującej z nią kancelarii magicznej, że ta ukrywa i fałszuje dokumentację. Pod wodzą swych szefów pisarze, pod - i nadsekretarze już, już szykowali się do bitwy na pióra i kałamarze - jak to ujmował pewien wierszyk w męskiej toalecie. I wtedy do akcji wkroczył Krass t’Hara, doprowadzając wkrótce sobie tylko znanym sposobem do podpisania traktatu o nieagresji.

Tego poranka jego filozofia pojednania ze wszystkim, co żyje, wzięła w łeb. Dokładnie zaś w karlą głowę. O ile to, co wystawało z szyi Garzfula, można tak określić.

Hrabia jak zwykle rankiem wyszedł na spacer. Po wieczornej popijawie i tańcach, które przeciągnęły się do świtu, obóz jeszcze spał, wokół kręcili się tylko słudzy, a w dali widać było patrole gwardzistów strzegących bezpieczeństwa tych dworzan, którzy nocowali w namiotach. Krass t’Hara zarzucił strzelbę na ramię i dziarsko ruszył zrobić kilka tysięcy kroków dla zdrowia.

W połowie spaceru nieoczekiwanie rozpętała się kolejna burza śnieżna. Hrabia zaklął głośno, bo w zadymce trudno było znaleźć drogę powrotną do obozu, a o zdrowiu w ogóle nie warto nawet wspominać.

Naraz tuż obok rozległ się nieartykułowany ryk.

I wtedy... Wtedy okazało się, że t’Hara jednak nie jest pacyfalistą. Cokolwiek warczało na niego w tej zadymce - niedźwiedź, pantera, harpia górska czy zajadły szyszkun syczący - stało się jego wrogiem na śmierć i życie. Śmiertelnie wystraszony hrabia zerwał strzelbę z ramienia i nie celując, oddał strzał. Po czym rzucił się do ucieczki.

Ryk spotworniał. Gdy arystokrata wybiegł z zadymki, okazało się, że ucieka także Garzful. Karzeł krwawił z ucha trafionego kulą. Ledwie zobaczył t’Harę z fuzją w ręku, natychmiast domyślił się, co zaszło - i wpadł we wściekłość.

Oczywiście hrabia próbował przeprosić monstrum. Ale czy można ubłagać bestię w ludzkiej skórze? Nie można. Karzeł doniósł cesarzowej o całym zdarzeniu. Po południu w miasteczku, na placu przed swoim pałacem, zwołała sąd nad biednym strzelcem.

- Rozszarpane ucho mojego karła to szkoda na mojej własności - zaczęła rozbawiona Joanna, rozglądając się po obecnych, wodząc spojrzeniem po draceńczykach, arystokratach, inżynierach i całej reszcie swojego dworu. - Nie, żebym nie rozumiała okoliczności łagodzących, hrabio. - Uciszyła gestem ręki protestującego t’Harę. - Ale przyznasz, że gdyby każdy, kradnąc czy niszcząc moją własność, tłumaczył, że akurat miał chwilę słabości, to szybko na dworze pozostałyby puste ściany, w spiżarniach i magazynach hulałby wiatr, zaś pusta kiesa wołałaby o wrzucenie choć grosika, prawda?

Krass t’Hara spuścił głowę. Zgromadzeni dworzanie milczeli. Rosselin współczuł hrabiemu, znając już podły charakter karła. W spojrzeniu Zejfy dominowała refleksja, czy majątek i uroda nieszczęśnika są warte dostatecznie wiele, aby rzucić się cesarzowej do nóg z prośbą o łaskę. Stojący niedaleko tych dwojga Astrogoniusz gryzmolił coś na papierze zamaszystymi ruchami.

- No cóż - ciągnęła Joanna. - Uwzględniwszy wszystkie okoliczności, postanowiłam wymierzyć ci łagodną karę.

W oczach t’Hary błysnęła nadzieja.

- Skazuję cię na wyrąbanie przerębla.

Hrabia, jednocześnie zdumiony i przerażony, nie stracił jednak refleksu. Wyjąkał:

- Ależ cesarzowo, rzeka jest dziesięć mil stąd!

Joanna uśmiechnęła się słodko.

- Właśnie, panie t’Hara. Pójdzie pan pieszo, wystuka siekierką przerębel jak należy, taki dwa na dwa łokcie, wskoczy grzecznie, pochlapie się chwilkę, wyskoczy i wróci do nas... - Popatrzyła na skazańca. - Mam posłać strażnika, żeby wskazał miejsce i pomógł wejść do przerębla, czy wierzyć na słowo, że niczego pan nie pominie?

Nieszczęsny myśliwy ponuro skinął głową.

- I jeszcze jedno - dodała słodko Joanna. - Dobrze by było, gdyby w tym przeręblu złapał pan dla mnie jakąś rybkę...

Z oczu hrabiego pociekły łzy. Stanął przed wyborem: dochować wierności swojemu zakonowi czy pozycji na dworze.

Cóż... tego dnia świat ostatecznie stracił jeszcze jednego pacyfalistę.

Zyskał zaś piękny szkic węglem zwany „Wściekłość karła”. Bowiem, jak się okazało, Astrogoniusz szkicował przede wszystkim Garzfula. I trzeba przyznać, że świetnie uchwycił moment, gdy rozczarowany niesatysfakcjonującym go wyrokiem karzeł tak gniewnie zgrzytnął zębami, że złamał sobie prawy kieł.


V


Kilka dni później los wreszcie się ulitował, odsuwając na bok blade opowieści o zamarznięciu Wziurga czy ranionym karle. Nawet o krótkiej wymianie argumentów siłowych pomiędzy inżynierami a jednym z magów, który niby to niechcący zdeptał wzniesioną z lodowych brył imitację tunelu bitego we wschodnich Alherydach, nad którym debatowali budowniczowie.

Śnieżną panterę wypatrzył przez swoją lornetę baron Emol f’Didur, chyba najbardziej zapalony myśliwy pośród całego obozu.

Los dzikiego kota pozostawał nieznany, odkąd wyszedł myśliwemu z zasięgu szkieł. Za to życie barona fDidura biegło korytem ustalonym przez pomyłkę, językowy lapsus, jaki popełnił cztery lata temu w obecności całego dworu, a także stu biednych dzieci, które z okazji Święta Czerwonego Kwiatu dostąpiły zaszczytu odebrania prezentów z rąk samej cesarzowej.

Każdego roku była to doskonała okazja, aby także arystokracja wykazała się szlachetnym porywem serc. Najpierw więc cesarzowa głaskała dzieci i wręczała im prezenty, a później na ręce Joanny arystokraci wręczali cenne kosztowności czy sakiewki z pieniędzmi, okraszając je płomiennymi przemówieniami. Cermonia była pompatyczna, ale robiła wrażenie. Nikt nie mógł pomyśleć, że Imperium źle traktuje swych poddanych.

Baron f’Didur, który był jednym z ostatnich w szeregu ofiarodawców, postanowił zabłysnąć szlachetną lapidarnością. Gdy więc przyklęknął przed królową, wręczył tłustą sakiewkę i rzekł głośno: Daję pieniądze na dzieci.

A właściwie... to właśnie chciał powiedzieć. Bo w istocie ze zdenerwowania przejęzyczył się i stwierdził: Doję pieniądze z dzieci.

Zapadła konsternacja, którą przerwała dopiero Joanna. Tłumiąc straszliwy chichot, odparła krótko: Przyjmuję twój niezwykły dur, baranie, i kiwnęła na następnego darczyńcę.

Odtąd fDidura za plecami nazywano wyłącznie Dojnikiem. I nikt nie traktował go serio.

Z jednym wszakże wyjątkiem: kiedy baron zajmował stanowisko w kwestiach myśliwskich. Tu niezaprzeczalnie był autorytetem, niemal równym Wiklafowi. Podczas kiedy inni łowili na dworze stanowiska i zaszczyty, okazje do zarobku, polowali na dziewicze wianki albo kolekcjonowali trudno dostępne szczyty ledwie uszczkniętej cnoty, on poświęcił się mordowaniu panter śnieżnych, harpii górskich czy szyszkunów syczących.

Kiedy więc podczas kolacji oznajmił, że na grani pobliskiego szczytu zwanego Wichrołem wypatrzył to piękne, ale szalenie niebezpieczne zwierzę, nikt nie miał wątpliwości, że tak jest naprawdę. Natychmiast wokół Dojnika skupiła się grupa pod silnym wezwaniem ciekawości. Byli tam także Rosselin i Zejfa, a nawet sama cesarzowa.

- Muszę ją namalować! - oznajmił Astrogoniusz, który ciężko pracował w Trój nad własną popularnością oraz zamówieniami. - Doj... baronie fDidur, nie zechciałbyś wytropić jej dla mnie?

Baron popatrzył na malarza spojrzeniem równie chłodnym jak szkła jego lornety.

- Obawiam się, panie malarzu - odparł, starając się zachować powagę - że ta śnieżna pantera nie zechce pozować.

Rozległy się chichoty. Astrogoniusz pokraśniał.

- Baronie fDidur, mam pomysł, aby namalować cesarzową głaskającą śnieżną panterę - warknął. - Może się więc postarasz? Chociaż trochę, troszeczkę?

Zrobiło się cicho. Dojnik przygryzł wargę, nie wiedząc, jak zareagować na rzucone wyzwanie.

I wtedy, ku uldze wszystkich, rozległ się dźwięczny śmiech cesarzowej. Joanna parsknęła śmiechem, poklepała uspokajająco Astrogoniusza po ramieniu i rzekła:

- Nie, malarzu, ja już nie chcę żadnych portretów ze zwierzętami. - Powiodła figlarnym spojrzeniem po swoim dworze. - Mam dosyć potworów. A gdzież się podział mój zraniony Garzfulek - dorzuciła, nie kryjąc rozbawienia - mój ukochany karzełek?


Rankiem Zejfa była zupełnie nie w sosie. Mag - śpiący z ręką przełożoną przez nagie i odsłonięte plecy Annabell - zyskał okazję przekonać się o tym, kiedy dworka z łomotem otworzyła drzwi jego izby.

Można by więc powiedzieć, że dama d’Argilach naruszyła mir ogniska domowego. Rzecz w tym, że zrobiła to celowo i miała do tego prawo.

- Wstawać, łobuzy! - wrzasnęła.

Mag sennie podniósł powiekę. Annabell pisnęła cichutko i zniknęła pod pościelą, tworząc pierzynową jaskinię. Po sekundzie dobiegł stamtąd cichy szloch.

- Rany, Zejfa, daj żyć... - Rosselin odchrząknął, bo coś uwierało go w gardle. - Tak straszyć ludzi z samego rana...

Dworka patrzyła na niego ze złością.

- Za pięć minut chcę cię widzieć na dole. - Trzasnęła drzwiami, a po chwili rozległ się stukot na schodach.

Trudno było uspokoić roztrzęsioną Annabell w trzy minuty, ale mag bardzo się starał. Przez pozostałe półtorej, kiedy wdziewał ubranie, zastanawiał się, czy służka zaraz po jego wyjściu nie ucieknie na dobre. Szlag! A tak się dobrze zapowiadało...

Po pięciu minutach odszukał Zejfę siedzącą w głównej izbie. Minę miała jeszcze bardziej chmurną.

- Co to jest? - spytała, wyciągając w jego stronę prawą dłoń.

- Śliczna dłoń pięknej dziewczyny - odparł lekko skonsternowany mag, próbując humorem spacyfikować Zejfę. - A o co chodzi?

Dworka wskazała mu paznokciem drugiej dłoni białą plamkę na serdecznym palcu.

- A to jest odmrożenie! I ja się ciebie pytam, przeklęty nieudaczniku, skąd się ono wzięło! - Teraz już krzyczała na cały dom: - Zwalniam cię! Wynocha do Fertu! Natychmiast!

Rosselin rozpaczliwie starał się powiedzieć coś z sensem. Do Fertu było kilkadziesiąt mil. A skąd się wzięło odmrożenie, tylko jedna Dracena mogła wiedzieć!

- Jak mam wrócić? - wybąkał wreszcie.

- Pieszo! - warknęła Zejfa. - Albo sobie odleć! Co mnie to w końcu obchodzi!?

Podniesiony głos dworki wywabił z sypialni Brunhilda. Wszedł jeszcze zaspany, w kraciastej koszuli nocnej, na którą narzucił szlafrok w miłym dla oka łososiowym kolorze.

- Jak zwykle jesteś piękna w złości, Zejfo - oświadczył. - Nie chciałabyś zostać schrupana przeze mnie jeszcze przed śniadaniem?

- Pieszo i na czworakach - dodała wściekła dArgilach, spoglądając na Rosselina.

Mag wzruszył ramionami, po czym zrobił pierwszy krok w stronę swojej izby.

I wtedy na schodach rezydencji załomotały szybkie kroki Wiklafa.

- Jak zwykle piękna, pani. Klimat w Trój służy ci niespotykanie - rzekł ceremonialnie jeszcze w drzwiach. Potem długich kilka sekund całował dłoń dworki.

- No, wreszcie jesteś, Wiklaf! Całą noc cię szukałam! Musimy omówić szczegóły polowania! - rzekła z pretensją Zejfa odmieniona w jednej chwili. - Czuj się uratowany - rzuciła przez ramię magowi, który zdążył już umknąć na schody. Ale zaraz dodała dla jasności: - Do następnego razu.

Starła płatek zaschniętego kremu z palca i nie bacząc na oniemiałego Brunhilda ver Didloga, wprowadziła Wiklafa do sypialni.


Tak więc wywalenie z roboty szczęśliwie ominęło Rosselina. Nadal miał jednak na głowie problem uspokojenia Annabell.

A tymczasem pantera wypatrzona przez f’Didura zeszła z gór! Zwierzę porwało jednego dworaka, drugiego zaś co prawda zostawiło, ale w połowie zeżartego. Magowie próbowali coś z tym zrobić. Wiklaf pur Nonpartit założył nawet zasadzkę, ale niewiele to dało - bestia pozostała na wolności. Wreszcie zasadził się na nią sam Dojnik.

To jednak, co podniecało myśliwych, innych czyniło białymi ze strachu.

- Pani, a może by wrócić wcześniej? - spytał wreszcie Hiro Tonga, jeden z kilku inżynierów, którzy znaleźli się w Trój. - Dwóch ludzi bestia już zjadła, nie wiadomo, kto następny...

- E, dworzan nam nie brakuje - prychnęła Joanna, lekceważąco machając dłonią. - Najwyżej ogłosi się nowy nabór.


VI


Astrogoniusz chodził po obozie wściekły. Ze szkicownikiem pod pachą krążył niby samiec pantery szukający partnerki. Chciał wypatrzyć bestię, bo przecież nie da się jej namalować, kiedy widziało się tylko płaską, wyprawioną skórę na ścianie pałacowej komnaty. A malarz już pojął, że drapieżnik-ludojad będzie największą atrakcją wypoczynku w Trój. Miał jednak pecha, albo też zbyt rozpaczliwie szukał, tymczasem dzikie koty same wyznaczają warunki, na jakich ich ścieżki krzyżują się z ludzkimi losami.

Zwierzę wkroczyło za to w i tak pełne nieszczęść życie Rosselina, chociaż nie stało się to ani tego, ani następnego wieczora. Ba, to w ogóle nie nastąpiło wieczorem! Jeżeli ktoś będzie wam uparcie wmawiał, że śnieżna pantera jest stworzeniem nocnym, niechętnie polującym w dzień, od razu łapcie za miecz albo rózgę! I walić po kłamliwym pysku, ile wlezie!

Wątpliwy zaszczyt poznania drapieżnika spotkał maga na dwa dni przed opuszczeniem Trój przez cesarzową i jej dwór. Aby wykorzystać resztkę czasu, obóz za miasteczkiem stał się areną imprezy trwającej niemal bez przerwy. Arystokraci nie musieli wracać do swych domów, bo rozbito nawet dodatkowe namioty, a ilość wygodnie poumieszczanych sławojek potrojono.

Zejfa ciężko pracowała nad Wiklafem, Brunhild nad swoją abstynencką naturą, Lenka znikała na całe dnie i noce, mógł więc Rosselin robić, co mu się żywnie podobało. Annabell, choć ubłagana, miała jednak swoje obowiązki - w dzień nie mógł zawracać jej głowy.

Krążył więc po arenie dziejów, poznając ludzi. Po pijanemu zbratał się nawet z równie pijanym Garzfulem. Ku przerażeniu zebranych nieoczekiwanie ogłosili sojusz mający za zadanie likwidować wszystkich o wzroście wyższym niż... Tu akurat nie mogli dojść do zgody, bo Rosselin chciał kasować sześciostopowców (co było rozsądnym kompromisem, bo sam liczył sobie pięć stóp i dziesięć cali), podczas kiedy karzeł cesarzowej upierał się przy zaledwie trzech stopach, co wydawało się magowi grubą przesadą.

Za nic nie mogli dojść do porozumienia i już mieli spisywać protokół rozbieżności na twardo udeptanym śniegu, kiedy nagle Rosselin ruszył biegiem do najbliższej sławojki. Ale ta była zajęta. Dobiegał stamtąd boleściwy jęk prawie tam samo straszny, jak rzężenie zdychającego osła albo Brunhilda ranionego lichtarzem.

Kolejna także była zajęta... i jeszcze kolejna... i nawet damska, do której z rozpaczy próbował dostać się Rosselin... Zupełnie jakby wszystkich naraz wezwała wola Draceny albo poziom rzek gwałtownie wymagał podwyższenia. Gdy wreszcie dotarł do drzwi niezamkniętych na haczyk, niespodziewanie jakaś nieznana dama rozdarła się z oburzenia przyłapana z uniesioną suknią. Co nie przeszkodziło jej palnąć maga torebką tak celnie w ciemię, że cały gwiazdozbiór Źrebięcia zaświecił mu pod czaszką.

Drugi rząd sławojek był po przeciwnej stronie obozu, a tymczasem napięcie rosło, boleśnie cisnąc jego pęcherz.

Pogalopował więc w stronę odległych o sto kroków śnieżnych zasp, gdzie służba odgarnęła śnieg. Tworzyły tam rząd niskich pagórków. Schowany pomiędzy nimi będzie mógł spełnić największe marzenie swego życia, jak przynajmniej myślał o nim w tamtej chwili.

W ostateczności wytyczę ślad pozostałym nieszczęśnikom - pomyślał z czarnym humorem. Przypomniał mu się biedny Nemmo...

Uff, cóż za ulga. Kto tego nie doświadczył, nie zrozumie, co stracił. Poprawiając szatę, Rosselin czuł się prawie niczym Aarafiel u boku Draceny.

I chyba właśnie wtedy złośliwy los postanowił ukarać jego pychę. Wokół rozpętała się nagle straszliwa zamieć.

Gdyby zdarzenie to nastąpiło chwilę wcześniej, Rosselin mógłby sobie odmrozić niektóre ważne części ciała. Teraz narażony był jedynie na utratę uszu i palców. To i tak za wiele, zaczął więc konstruować zaklęcie antyśnieżne.

Bez skutku. Nic dziwnego, przecież był kiepskim magiem pogodowym. Zaklął i począł iść w stronę, gdzie - jak mu się wydawało - leżał obóz i w najlepsze trwała impreza. Wyraźnie słyszał dobiegające stamtąd ostre krzyki.

Nagle zadymka rozwiała się równie szybko, jak powstała. I oczom Rosselina ukazał się niezapomniany obraz: wielka bestia o srebrzyście białej sierści mocno nakrapianej brązowymi, niemal wpadającymi w czerń cętkami, spoglądała na niego ciężkim wzrokiem, stojąc nad zwłokami jakiegoś mężczyzny w uniformie cesarskiego gwardzisty.

- Dobry kotek, dobry - szepnął uspokajająco pogodnik. - Co, nie smakuje?

Pantera prychnęła, w głębi jej gardła wezbrał jakiś niechętny warkot. Drapnęła prawą przednią łapą śnieg, odsłaniając długie, ostre pazury. Ogon miarowo kiwał się na boki.

- No, mnie by też nie smakowało - ostrożnie przyznał Rosselin. - Ubranie grube i niestrawne, a te perfumy... okropne, cóż za podły gust!... żadnego szacunku dla munduru, prawda?

Zrobił dwa kroki wstecz, cały czas unikając niebieskookiego spojrzenia zwierzęcia. Miał jednak wrażenie, że wzrok pantery-ludojada przewierca mu mózg i wychodzi drugą stroną.

- To idę - szepnął.

Kot warknął.

- A nawet biegnę - jęknął przerażony Rosselin. Ale trudno biec tyłem, więc tylko przyspieszył kroku.

Drapieżnik odprowadził go powłóczystym spojrzeniem. Po chwili spokojnie wrócił do wyjadania ofierze serca.


- Ażeby cię Tinkus zeżarł! - zaklął Rosselin, gdy już było po wszystkim. Na trzęsących się nogach dotarł do obozu.

Przy jednym ze skrajnych stołów siedział baron Essenbuch, właściciel wielkiej floty łodzi rybackich, i spokojnie posilał się pieczystym. Ale ledwie zobaczył pogodnika, odsunął od siebie talerz i wstał.

- Coś źle wyglądasz, magu - mruknął. - Cóż, pora wracać do Fertu, bo wszyscy skończymy w dole z wapnem...

Rosselin chrypnął. Potem drugi raz i trzeci. I choć każde kolejne chrypnięcie było coraz bardziej podobne do ludzkiej mowy, baron długo nie mógł go zrozumieć.

Chciał zaprotestować, ale gardło wciąż odmawiało mu posłuszeństwa pod wrażeniem pantery.

- Nie to - wydusił z siebie wreszcie. - Ludojada spotkałem!

- A kogo konkretnie? - roześmiał się ironicznie Essenbuch. - Bo tu, w tym obozie co drugi taki...

Rosselin żachnął się, machnął ręką.

- Panterę spotkałem, panie!

Rybny magnat wzruszył ramionami.

- E tam, od razu panterę... Za dużo wódki zmieszanej z winem... Jakbyś spotkał, to przecież byśmy nie rozmawiali. - Próbował wykazać się logicznym podejściem do zagadnienia.

Pogodnik zagotował się ze złości, ale wtem zza jego pleców odezwał się Dojnik:

- Mówi prawdę. Z kwadrans temu widziałem panterę na własne oczy niedaleko obozu.

- Jak już, to nie na własne oczy, tylko przez lornetkę - cierpko poprawił go Esssenbuch. - Nie zarzucam temu tu magowi kłamstwa. Tylko się dziwię, czemu bestia go nie pożarła jak innych dworaków.

- Może nie lubi magów? - podsunął f’Didur.

Rosselin westchnął.

- Przerwałem jej obiad. Znów jakiś nieszczęśnik stracił życie.

Ruszył wziąć sobie coś do picia. Znieczulenia pożądał tak gwałtownie, jak kaktus na pustyni deszczu po dziesięcioletniej suszy, a marynarz dziewki po półrocznym rejsie.

Wkrótce poczuł szarpnięcie za ramię. Zobaczył przed sobą gniewne oblicze Astrogoniusza. Malarz był niemal siny ze złości, a dodatkowo zalany w pestkę.

- Ciągle wchodzisz mi w paradę! - warknął. - Dlaczego wybrała durnego maga, nie mnie?!

- Bo koty znają się na ludziach - odparł Rosselin. - Nie są tak głupie jak malarze.

Z obrzydzeniem odsunął rękę Astrogoniusza i powędrował napić się czegoś, co przyniesie ukojenie.

Sącząc wino, snuł w wyobraźni wizję - oto jego znienawidzony artysta siedzi zamknięty w jednym igloo z bestią. Ciekawe, w jaki wzór ułożyłyby się krople krwi? - rozmyślał leniwie. - Ślad byłby regularny czy raczej przypadkowy?


Jeszcze tego samego dnia historia maga, który spotkał panterę i przeżył, stała się tematem rozmów. Rosselin najchętniej by o niej zapomniał, ale Dojnik wyczuł okazję, żeby choć przez chwilę pobyć kimś ważnym - przecież on też widział drapieżnika - i ciągle podsycał tę opowieść.

Trwała już ciemna noc i Rosselin zbierał się do odnalezienia Annabell, kiedy posłaniec kazał mu iść za sobą do Zejfy.

Gdy dotarł na miejsce, do jednego z niewielkich namiotów na skraju obozu, dama dworu niecierpliwie wierciła się na stołku, splatając i rozplatając palce nerwowym gestem.

Nim mag zdążył ją zapytać, czym ma jej służyć, do środka zajrzał Astrogoniusz.

- No, jesteś - rzekła niecierpliwie Zejfa. - Malarzu, mam zamówienie. Namalujesz mnie i panterę. Według jego opisu. - Spojrzeniem wskazała Rosselina.

Pacykarz kaszlnął.

- A cesarzowa? - spytał cicho. - Czy ona nie zechce jednak...?

W oczach dworki zalśniły ognie triumfu.

- Nie zechce - zapewniła. - Sprawdziłam.

- W takim razie jestem oczywiście do twoich usług, pani - skłonił się Astrogoniusz. - A masz jakieś wyobrażenie?

Zejfa skinęła głową.

- Mam - przyznała. - Ja na pierwszym planie, obok ten mag opowiadający, jak spotkał panterę, zaś samo zwierzę jako jego wizja gdzieś pomiędzy mną a nim.

Malarz zmarszczył brwi, a jego czoło przecięła pionowa kreska. Sama myśl, że ma namalować znienawidzonego pogodnika, wydała mu się straszna. Ale nie śmiał odmówić istocie równie pięknej i strasznej, co sama śnieżna pantera.

- I chyba nazwiemy ten obraz „Zejfa d’Argilach i bestie” - powiedziała Zejfa z namysłem.

Rosselin milczał, choć miał ochotę inaczej nazwać przyszłe dzieło. Na przykład „Bestie odpoczywające w Trój”.

Ale za to mógłby zostać powieszony. A przyzwyczaił się do życia.



Rozdział 4


Zejfa skubnęła gładki podbródek, sprawdzając w lustrze, czy jej uroda jest dostatecznie olśniewająca. Wychwyciła aprobujące spojrzenie Lenki, uśmiechnęła się z zadowoleniem, uszczypnęła w policzki, żeby wywołać rumieńce, i odwróciła w stronę Rosselina, który ze znudzeniem obserwował te przygotowania.

- Skoro masz dla mnie pracować w pałacu, to musisz mieć prawo używania zaklęć - rzekła. - Uzgodniłam z mistrzem kancelarii magicznej, że pójdziesz i ostatecznie dogadasz sprawę. Dobrze zrobiłam? - Niewinnie popatrzyła na pogodnika.

Ten uśmiechnął się z nieukrywanym zadowoleniem.

- Cudnie, moja pani - odparł. Bez magii czuł się jak bez ręki, nawet jeżeli był kiepski w te klocki. - Tylko nie wiem, gdzie to jest.

Zejfa roześmiała się srebrzyście. Odkaszlnęła, znów się zaśmiała głosem miękkim i złocistym, o ile taki w ogóle jest możliwy do osiągnięcia przez kogoś, kto duszę ma przepełnioną nieprawdopodobnym wprost cynizmem. Sarturus głosił, że kobietom należy zakazać pobierania nauk - zmieniłby jednak zdanie, gdyby miał okazję poznać Zejfę d’Argilach. A być może zmieniłby nie tylko zdanie, ale również profesję. Kto wie, może gdyby Zejfa uznała, że jest dla nich dwojga za ciasno, zmieniłby nawet kontynent? Choć z tym mógłby być pewien problem, skoro Farael składał się z jednego wielkiego lądu...

Dworka z ukosa, drwiąco spojrzała na Rosselina.

- Ja też pojęcia nie mam. Ale pytaj gwardzistów, aż cię zaprowadzą. Bo, jak podejrzewam, z pomocy magów nie zechcesz skorzystać?

Pogodnik przytaknął.

Pomóc by pomogli. Ale przecież nie chciał uchodzić za ciamajdę.


Cesarzowa rządziła co prawda samodzielnie, ale za pomocą urzędników. Ci dzielili się na dwie nierówne liczebnie kategorie. Większość stanowili normalni sekretarze i kanceliści, jednak równolegle pracowała kancelaria magiczna, do której zwykły człowiek nie miał wstępu.

Używanie czarów w pałacu w zasadzie było całkowicie zakazane. Ale ci magowie, którzy albo służyli jako doradcy cesarzowej, albo pracowali w kancelarii, albo też pomagali arystokratom, posiadali zezwolenie na stosowanie zaklęć w ograniczonym zakresie.

Rosselin z niepokojem patrzył teraz na najważniejszego spośród sekretarzy, niejakiego Penfulusa, który miał zadecydować o jego losie.

Kancelista nonszalanckim ruchem podsunął mu papier z jakimś wykazem.

- Podpisz - mruknął, wskazując odpowiednie rubryki.

Rosselin z ciekawością zerknął na urzędową wyliczankę: Wszelkie czary pogodowe, takie jak: piękny zapach powietrza po letniej burzy, świetlistość powietrza, dogodna dla cery temperatura...

Standard. Nic wielkiego. Ale zawsze to coś.

- Wciągamy cię do rejestru i będziemy kontrolować - dodał Penfulus. - Nawet nie próbuj pomyśleć, że jak użyjesz nielegalnego zaklęcia, to my się o tym nie dowiemy.

- Dzięki - rzekł Rosselin, wstając.

Zaraz za drzwiami otoczył przechodzącą akurat łaziebną pięknym zapachem. Zaskoczona uśmiechnęła się do niego ciepło.

Jak to miło poczuć magię w koniuszkach palców - pomyślał. - Moje magiczne pazury...


II


Rosselin z odrazą oglądał obraz dopiero co przyniesiony przez ludzi Astrogoniusza. Płótno sztywne i ciężkie od zaschniętych, wielobarwnych plam teraz sterczało oparte o komodę w przedpokoju apartamentu Zejfy, a mag dość nieoczekiwanie stał się pierwszą osobą mogącą je podziwiać. Dworka była zajęta, a Lenka poszła odwiedzić chorą matkę mieszkającą poza murami Wewnętrznego Miasta. Tak więc pogodnik miał czas na przeżywanie swojego dramatu.

Dzieło, po długich dyskusjach zatytułowane „Pani d’Argilach w górach”, zgodnie z zamówieniem Zejfy przedstawiało ją w otoczeniu ośnieżonych szczytów, dzikiej pantery oraz maga opowiadającego o spotkaniu z górską bestią.

Choć Rosselin pragnął sławy nie mniej niż inni, w dodatku po raz pierwszy stał się postacią wyobrażoną przez prawdziwe dzieło sztuki, zamiast sławić twórcę, wzdychał i krzywił się z niesmakiem. W miarę jak rósł jego gniew, pogodnik coraz wyraźniej dostrzegał, że jedynie Zejfę cholerny pacykarz wyszlachetnił. Młodzieńczej twarzy dworki nadał jakąś wewnętrzną głębię, dzięki czemu wyglądała na osobę mądrą, a zarazem na pogromczynię charakterów ludzkich i zwierzęcych.

Gór Astrogoniusz też nie zdołał zepsuć, bo aż tak kiepskim malarzem nie był. Gdzie się jednak podziały tysiące odcieni śniegu, lodu i skał?

Wściekłość maga budził on sam spoglądający z obrazu. Ukazany został z oburzającym brakiem szacunku! Była to jakaś złośliwa karykatura, rodzaj zemsty - a przecież to nie ta artystyczna miernota spotkała bestię i dzielnie stawiła jej czoła, tylko on, Rosselin, skromny pogromca potworów!

Obraz przedstawiał jakiegoś pokurcza tkniętego trądem czy innym paraliżem. Oblicze miał nieprzyjemne, z oczu wyzierał lekki zez. A te plamy wątrobowe to co, przepraszam? - myślał rozjuszony pogodnik. - Co one tu robią, do diaska? Farba uciekła Astrogoniuszowi z pędzla czy jak?

Ucierpiał zresztą nie tylko wizerunek maga. Ogon pantery wyglądał jak złamany w czterech miejscach! A czemu jak czemu, ale temu ogonowi drgającemu miarowo, Rosselin przyjrzał się bardzo dobrze. Jakby... jakby - nazwijmy to - bestia nie uciekła tak szybko, to pewnie mógłby nawet podać ilość włosów, jakie na nim rosły.

Gradobicie przeklętemu pacykarzowi na łeb zrzucę - postanowił w myślach, wracając do swych obowiązków. - Wiatrem wygwiżdżę, gradem wielkości kurzych jaj złośliwość ze łba wygonię... niech no go tylko spotkam poza pałacem...

Mógłby długo rzucać groźby karalne, ale naraz dobiegł go jakiś niepokojący odgłos, coś jakby chrobotanie myszy. To do komnaty bezprawnie i niespodziewanie wkradł się Garzful. Jak zwykle karzeł cesarzowej poruszał się niemal bezszelestnie. Mag podejrzewał, że gdy ten pokurcz wykonuje misję specjalną, potrafi się zamienić nawet w nietoperza.

Tym razem Jego Trzystopowa Mość rozglądał się po komnacie.

- Zejfa gdzie? - mruknął tym swoim zgrzytliwym głosem. - Moja pani chce się z nią spotkać przed audiencją.

Pogodnik wzruszył ramionami. Nadal czesał Tinkusa. To znaczy wyrywał mu wszystkie te włosy, które nie chciały przejść przez zęby grzebienia. Pies skomlił, szarpał się, a na widok karła zjeżył sierść i szczeknął gniewnie.

- Przebiera się - wyjaśnił Rosselin.

Była to prawda, aczkolwiek nie cała. W odpowiedzi maga było jej tyle, ile trawy w dobrze wysuszonej słomie z łąki. Niby pochodzenie to samo, ale różnicę pomiędzy soczystym źdźbłem a chrzęszczącym w ustach świństwem bez problemów zauważy nawet osioł.

Rankiem, kiedy mag jeszcze spał, Zejfa wymknęła się na jakieś sekretne spotkanie. Wróciła rozpłomieniona. Zobowiązawszy Rosselina słowem honoru, przyznała, że odwiedziła delegację Tartilończyków, którzy przybyli na dwór w jakiejś pilnej sprawie. A zaraz potem dodała z niewinną miną, że idzie się przebrać. A jak kapitan de Loofka zajrzy, to mag ma go wpuścić, bo - tu puściła oko do pogodnika - ów Tartilończyk koniecznie musi jej pomóc w przebieraniu.

Tak oto Wiklaf pur Nonpartit, łowczy barona Acapella, razem z tygodniami wypoczynku w Trój przeszedł do niepisanej historii romansów Zejfy. Zaś mag pogodowy trzeciej kategorii awansował do roli pierwszej kategorii stróża jej reputacji.

No i teraz właśnie dworka się przebierała, a kapitan de Loofka, wcisnąwszy Rosselinowi srebrnego imperiała na powitanie, bardzo intensywnie jej w tym pomagał.

Tymczasem karzeł wodził po izbie podejrzliwym spojrzeniem. Pociągnął nosem, węsząc. Mag niemal mógł sobie wyobrazić, jak w głowie Garzfula zapachy układają się w trop prowadzący prosto do ofiary. Trop i trup. - Uśmiechnął się do siebie ubawiony skojarzeniem.

Nagle w komnacie, gdzie Zejfa i de Loofka dobierali najlepsze ubrania na audiencję, rozległ się śmiech. Męski śmiech, dodajmy. Był to głęboki, dźwięczny, soczysty odgłos zadowolenia, a może nawet lekkiego triumfu. Garzful oniemiał. Na jego twarz wypłynął grymas tak podły, że wystraszyłby nim nawet stado wygłodniałych wilków.

- A tam kto jest? - spytał szorstko i ruszył w stronę drzwi, za którymi Tartilończyk służył pomocą Zejfie d’Argilach. - I dlaczego śmieje się jak mężczyzna?

Mag zastąpił drogę karłowi. Pierś miał wątłą, był jednak gotów dać się pokąsać w obronie czci swojej chlebodawczyni. Bo dworka dotrzymała słowa - życie w pałacu smakowało bażantami w truflach, a nawet nieoberżniętymi złotymi imperiałami. Warto było bronić tej posady.

- Co to, już nie ma prawa się śmiać? - rzekł szyderczo. - We własnej komnacie każdy sobie błaznem, żeglarzem, okrętem. Może sobie gardło płucze i naśladuje przyszłego męża? Poszedł won! Jak Zejfa wyjdzie, przekażę jej prośbę cesarzowej.

Z gardła Garzfula wydobył się warkot, który mógłby przypominać ryk pantery, gdyby tylko karzeł miał cętki.

- To nie prośba, to rozkaz!

Rosselin wzruszył ramionami. Czułości mieli już za sobą, gdy się spili w Trój, po czym ustalali deklarację ścięcia głów. Miesiąc miodowy jednak dawno minął.

- Won, powiedziałem - powtórzył z naciskiem. - Przekażę Zejfie rozkaz cesarzowej. A teraz precz!


III


Nadmiar lukru i celebry towarzyszący audiencjom udzielanym przez cesarzową był smutnym kosztem posady u Zejfy. Niewygodne ubrania, perfumy, skomplikowana dworska etykieta - wszystkie te koszmary należało cierpliwie znosić, aby móc dobrze jadać i lekko pracować. Mag wolał dbać o urodę dworki będącej kwiatem wciąż tak świeżym, że niewymagającym wielkiej pracy, albo czynić posługę ochroniarza, niż gdzieś na mrozie albo w pustynnej spiekocie borykać się z żywiołem, który i tak go nie słuchał.

Rosselin odkrył w sobie naturę dworskiego dandysa, zaś magiczne umiejętności pogodnika trzeciej kategorii, cóż... Może gdzieś by się komuś przydały, jednak chleb u boku damy d’Argilach był łatwiejszy i miał bardziej wykwintny smak.

Problem w tym, że choć codzienne życie dworu niosło sporo drobnych przyjemności, to jednak takie ceremonie jak ta dzisiejsza audiencja ziały potworną wprost nudą. A Zejfa kategorycznie oznajmiła magowi, że skoro ona musi na nich bywać, to on też powinien. Chyba że woli wracać do portowego rynsztoku czy gdzie tam sobie chce.

Tak więc teraz owa słodka, niewinna istota o języku ostrym jak szabla najlepszego pułkowego rębajły siedziała obok cesarzowej, wspierając świetność tronu swą urodą, zaś Rosselin ziewał dyskretnie w dłoń, stojąc w ostatnim szeregu dworaków zgromadzonych w wielkiej sali audiencyjnej zajmującej cały parter centralnej wieży.

Szczęśliwie mag miał przed sobą kilka szeregów cesarskich urzędników oraz arystokratów, mógł więc nudzić się bez konsekwencji. Następnym razem przyniosę sobie coś do czytania - postanowił.

Delegacje przepływały jedna za drugą w pulsującym rytmie otwieranych i zamykanych wielkich drzwi oraz znużenia cesarzowej. Patrząc na władczynię, Rosselin z najwyższym trudem odnajdywał w niej tę kobietę, która odpoczywała w Trój, bawiąc się, pijąc, rozmawiając, flirtując. Znów była Joanną flmperte otoczoną grupą swoich dam, mnichów, doradców, rozstrzygającą najważniejsze sprawy Imperium.

Naraz herold zapowiedział delegację z prowincji Tartilon z baronem Cyfronem ser Wienerbaumem na czele. Wyrwany z zamyślenia Rosselin szybko zerknął na wchodzących do sali ośmiu ludzi.

Przeczucie go nie omyliło: u boku barona sztywno kroczył poznany wcześniej w komnatach Zejfy kapitan de Loofka.

Gdy podeszli na dziesięć kroków do tronu i Cyfron ser Wienerbaum zaczął składać cesarzowej należne jej hołdy, Joanna uniosła dłoń i przerwała mu, przechodząc od razu do sedna sprawy:

- Baronie ser Wienerbaum, doszły nas słuchy o buntach w twej prowincji - oznajmiła swym chłodnym, wyważonym tonem. - Mniemamy, że podjąłeś stosowne kroki?

Arystokrata westchnął ciężko, z zakłopotaniem strzepując niewidoczny pyłek z kaftana.

- Wojsko jest gotowe stłumić je w każdej chwili, cesarzowo. Na razie jednak czekamy. Doradcy pewnie ci donieśli, że Tartilończycy się burzą, bo w naszej prowincji zapanował głód. Ryby odeszły z łowisk, a ludzie boją się wypływać daleko w ocean...

Rosselinem, który miał niejakie doświadczenie w oceanicznej żegludze, wstrząsnął nagły dreszcz obrzydzenia.

- Czekamy, bo może ryby powrócą na łowiska - ciągnął ponuro Wienerbaum. - A jak wojsko zacznie tłumić zamieszki, to już nie da się tego odwrócić. Nienawiść tłumu obróci się przeciw nam... i przeciw tobie, pani. Dlatego przybyłem prosić o wsparcie nas zbożem z cesarskich magazynów, o ile to moż...

Mówiłby dalej, ale cesarzowa odwróciła wzrok w stronę jednego z magów. Ten zdecydowanie starał się dojść do głosu - rękoma, spojrzeniem, cichym szuraniem nogami, a nawet energicznym kiwaniem długiej brody dając do zrozumienia, że on musi, że już nie wytrzymuje, że zaraz pęknie, jeżeli Joanna f’Imperte nadal będzie go tak boleśnie ignorowała, rozmawiając z tym prostakiem z odległej prowincji.

Cesarzowa westchnęła. Wienerbaum milczał, pojmując delikatność sytuacji, dworzanie również, tak więc ciężkie westchnienie Joanny zabrzmiało niczym pomruk oceanu, który musi dźwigać na sobie niewiarygodny ciężar. Przebrzmiało po sali, rozbijając się o wysokie dwuskrzydłowe drzwi ozdobione portretami władców Imperium. Każdy mógł usłyszeć, jak trudne jest rządzenie całym światem.

Joanna spojrzała na delegację Tartilończyków, później na swego doradcę.

- Czyżbyś miał dla nas jakąś radę, Wybrecjuszu?

Wtedy Rosselin pojął, dlaczego ów czarodziej ośmiela się tak skandalicznie zachowywać. Był doradcą cesarskiej rodziny od czterystu lat, jednym z założycieli Akademii, a także jednym z dwóch magów, którzy pomogli Geozjuszowi V stłumić bunt mieszczan. I jedynym, który za sprawą swej mocy zdołał osiągnąć długowieczność.

- Można zaradzić kłopotowi, nie opróżniając magazynów, cesarzowo - rzekł Wybrecjusz, z namaszczeniem głaszcząc brodę. - Co byłoby ze znaczną korzyścią dla skarbca, śmiem zauważyć.

Cyfron ser Wienerbaum uniósł na niego spojrzenie pełne nadziei.

- Da się stworzyć iluzję ryb - wyjaśnił zadowolony z siebie mag.

Przez twarz Tartilończyka przebiegł nagły grymas zaskoczenia i niechęci. Spojrzał z rezygnacją na cesarzową. Jeden z ludzi w jego świcie bezgłośnie zaklął.

- Iluzją ludzie się nie najedzą - wycedził ochryple baron.

Nim władczyni zdążyła coś powiedzieć, Wybrecjusz pokręcił głową i odparł ze zniecierpliwieniem:

- Nie rozumiesz, panie. Ryb w sieciach znajdzie się dużo. Na targowych stołach i w miskach będą pachnieć i smakować jak prawdziwe. Tylko wartości odżywczej mieć nie będą.

- To jaki z nich pożytek? - burknął zniechęcony Wienerbaum. - Ludzie równie dobrze mogliby jeść ziemię. Nie trzeba mi takich czarów.

Stary mag spojrzał na milczącą Joannę flmperte i pokręcił głową.

- Panie - rzekł z dezaprobatą. Zabrzmiało to, jak Głupcze, myśl! - Gdy będą jedli te ryby, poczują sytość i miły ciężar w brzuchu. Taka już natura człowieka: jak widzi, że je coś smacznego, to CZUJE, że to dobre. Inaczej wszyscy moglibyśmy jeść trawę... - Tu uśmiechnął się drwiąco. - Więc przez jakiś czas będą syci. Ty równocześnie rozpoczniesz chytrą kampanię mówiącą, że warto się odchudzać, bo to zdrowe. Wprzęgniesz w to paru artystów, jakichś swoich ludzi, my ci dorzucimy ze dwóch magów społecznych... Zamiast buntu będziesz miał wkrótce społeczność chudszą, ale zadowoloną. Wojska nie użyjesz, a ryby pewnie wkrótce powrócą. Coś je musiało wystraszyć i tyle. - Spojrzał na Wienerbauma. - Zboża nie użyjesz, buntom zaradzisz. Czysta oszczędność... Czyż nie?

Tartilończyk milczał, wciąż nieprzekonany.

Naraz rozległ się śmiech cesarzowej.

- Nie, nie, baronie, dostaniesz zboże - stwierdziła. - Mój doradca chciałby po prostu wzbogacić ocean iluzjami... co jest kuszącą perspektywą, zwłaszcza z punktu widzenia prawdziwych drapieżników oceanicznych. Tak, Wybrecjuszu, rozumiem... - Znów się roześmiała. - Ale najpierw zrób eksperyment w jakiejś małej sadzawce... - Zabrzmiało to jak łagodne napomnienie, aby czcigodny mag nabrał większego kontaktu z rzeczywistością.

I audiencja potoczyła się dalej.

A Rosselin przypomniał sobie dzieje Geozjusza, który pozostał na tronie nie dlatego, że gwardia wyrżnęła wszystkich mieszczan wdzierających się do Wewnętrznego Miasta, tylko dlatego, że ci wystraszyli się potworów. Jak mówią księgi - przybyły znikąd i nagle opadły ich ze wszystkich stron.

Słuchając Wybrecjusza, pojął, skąd się wzięły: z głowy maga.


Wieczorem cesarzowa wydała uroczyste przyjęcie na cześć Cyfrona ser Wienerbauma. Rosselin chciał się wykpić i pójść na schadzkę z Annabell. Ta, o dziwo, także nadal chciała się z nim spotykać. Pogodnik miał więc głowę zaprzątniętą wymyślaniem różnych sposobów miłego spędzenia czasu z dziewczyną.

Tymczasem Zejfa kategorycznie powiedziała: nie. Ma jej towarzyszyć na przyjęciu.

- Będzie tam Chilo - oznajmiła, budząc niejasne podejrzenia maga, że chodzi o de Loofkę - będę ja, musisz być i ty, na wypadek gdyby Brunhild zaczął coś podejrzewać.

No tak, wszędzie ten przeklęty Didlog w całej swojej podejrzliwości... - westchnął w duchu Rosselin. Kto wie, czy przebrzydły karzeł czegoś mu nie szepnął, bowiem zaraz po audiencji arystokrata spoglądał na swoją oficjalną narzeczoną wzrokiem tyleż pożądliwym, co zaniepokojonym.

No i cóż miał zrobić Rosselin? W pałacowej fryzjerni doprowadził do ładu włosy, przycinając je na krótko, brodę ufarbował na czarno, wdział najpierw niewygodną koszulę z koronkowymi, bufiastymi mankietami, na to błękitny kaftan, wreszcie powlókł się z Zejfą na jedno z górnych pięter centralnej wieży.

Przyjęcie miało się odbyć w komnacie Świetlistej - zwanej tak od wtopionych w szyby maleńkich, niewidocznych gołym okiem nitek złota, które nadawały słonecznemu światłu miękki, ciepły blask. Był to piękny, niezapomniany widok i Rosselin szczerze zazdrościł twórcy tego dzieła. Nawet najpiękniejsze chmury wyrzeźbione przez najlepszych magów pogodowych szybko się rozwiewały. A ten rzemieślnik stworzył coś, co przetrwa nie tylko jego, ale może dzieci jego dzieci.

Jednak tego dnia słońce było najwyraźniej niezadowolone, że ziemska władczyni śmie je poprawiać. Najpierw ze złości zaszło za chmurę, ale wtedy złote nitki wyłapały jego najdrobniejsze promienie i zalały komnatę nie światłem nawet, ale ciepłą, żółtą mgłą. Słońce najwyraźniej zauważyło, że fortel z chmurą jest na nic, ale nie dało za wygraną - ponieważ zbliżał się wieczór, wzięło i zaszło. Gdyby jednak widziało, co było potem, chyba osiwiałoby z wściekłości i już zawsze świeciło tylko na biało. Otóż ledwo zapadła noc, służący zapalili świece i mag miał wrażenie, jakby do środka zaglądał miliard gwiazd.

Wszyscy bardzo starali się tchnąć trochę ducha w to oficjalne przyjęcie, lecz jego początek okazał się tragicznie nudny. Świeża pamięć zabaw w Trój, gdzie zamarzł Robin Wziurg, Krass t’Hara zabił swoją pierwszą rybę, a śnieżna pantera ukatrupiła i zeżarła kilku dworaków, po czym spotkała maga i nie wiedzieć czemu, oszczędziła go, wciąż górowała nad atrakcjami w rodzaju dobrego wina, smacznego jedzenia czy żonglerów jeżami. Nie wspominając o jakichś tam prowincjonalnych Tartilończykach.

Nawet krótka bijatyka przy jednym z bocznych stołów pomiędzy pewnym inżynierem a mniej pewnym siebie magiem nie wprowadziła wielkiego ożywienia. Trwała po prostu zbyt krótko. Inżynier, rosły chłopak o bystrym spojrzeniu i mięśniach wyłażących spod przyciasnego ubrania, zadał cios, nim jego przeciwnik, kruche chłopię w szatach maga-historyka, zdążył z namysłem sformułować zaklęcie. Fiknął, nakrył się nogami i zległ nieprzytomny. Tak brutalna siła wzięła górę nad refleksją i wiedzą, a praktyka nad teorią.

A jednak miało to być przyjęcie bardziej brzemienne w skutki niż wakacje w Trój. Albowiem ci pogardzani Tartilończycy przygotowali niespodziankę tak niezwykłą, że wielu osobom dech zaparło. Zaś Sudem di Fortenhorn, mający kłopoty z sercem, zakosztował wzruszenia tak wielkiego, że go nie przeżył. Spadł pod stół i tam już pozostał, sztywniejąc do świtu - kiedy to służba wreszcie pojęła, że Fortenhorn zasnął, owszem i jak najbardziej, tyle że snem wieczystym.

Biesiadowano jak zawsze przy stole ustawionym w kształt długiej, wyciągniętej podkowy. Na szczycie łuku znajdowały się miejsca dla cesarzowej, jej karła, kilku najważniejszych doradców, dam dworu, na brzegach dla takich beznadziejnych gości jak wspomniana gromada żonglerów jeżami. Pod ścianami ustawiono parę małych stolików skrzętnie omijanych przez służbę. Rosselinowi przypomniały się lata spędzone w Akademii, gdzie nieraz pobierał nauki z oślej ławki, przez uczniów sztuki magicznej zwanej jeszcze dosadniej szafotem. Różnica była tylko taka, że gdy jako młody adept doznał despektu usadzenia na szafocie, był przynajmniej w centrum uwagi nauczyciela i kolegów. Teraz wszyscy udawali, że go nie ma. Gdyby nie groźby rzucane przez pogodnika zamiast czarów, siedziałby głodny i o suchym pysku.

Najmłodszy spośród żonglerów, który również nie zmieścił się nawet na końcu podkowy, był mu za to bardzo wdzięczny. Szybko zaczęli więc rozmowę dotyczącą kwestii, jak radzić sobie z jeżami, które słynęły z zabójczego jadu na końcach igieł, gdy naraz Cyfron ser Wienerbaum nachylił się ku cesarzowej i scenicznym szeptem zapytał, czy może zabrać głos.

Joanna zapewne pomyślała, że Tartilończyk chce wznieść kolejny toast.

- Mów, baronie. Aby krótko i treściwie - zachęciła.

Na to Cyfron wstał, skupiając na sobie spojrzenia obecnych, odczekał chwilę, po czym rzekł głośno:

- Dla upamiętnienia tego szczególnego dnia chciałbym ci, cesarzowo, coś podarować. Coś, co wyrosło w naszej skromnej prowincji.

Klasnął w dłonie i dwaj ludzie z jego świty wprowadzili jakąś niewielką postać okrytą wełnianym workiem.

Będzie kolejna małpa na dworze - pomyślał zgryźliwie Rosselin.

- Oto Xan - rzekł Cyfron. Uśmiechnął się szeroko i dodał: - Do parki. Niech zawsze przypomina ci naszą wdzięczność.

Worek spadł na podłogę. Oczom zgromadzonych ukazał się prezent Tartilończyków w całej zapierającej dech okazałości.

Była to... karlica, ale w przeciwieństwie do Garzfula zbudowana całkiem harmonijnie. Choć wzrostu dziesięcioletniego dziecka, figurę miała w pełni kobiecą, a rysy miłe dla oka.

Westchnienia, jakie się rozległy, wywołane zostały nie tylko tym, że Xan była kobietą. U obu rąk i bosych stóp miała po sześć palców! A jakby tego nie było dość naturze produkującej jedyny w swoim rodzaju egzemplarz, nagie ciało karlicy miało łaty. Wyglądało niczym wielka mozaika: tu plama czerni, tam brąz, ówdzie czerwień krwi przeświecająca przez przejrzystą skórę... Gdy Xan się poruszyła, wzór natychmiast ożył, jakby jego części postanowiły przesunąć się na lepsze miejsce.

Dwór, przyzwyczajony do karła o prezencji pterodontyla, teraz oniemiał ze zdumienia. W dodatku łaciata istota miała przyjemną twarz o regularnych rysach i bystrym spojrzeniu.

- Umie mówić? - zainteresowała się Joanna, z podziwem spoglądając to na Tartilończyka, który popisał się niecodziennym prezentem, to na ów niezwykły dar.

- Umiem, pani - cicho odparła Xan. - Choć rzadko kto chce mnie słuchać.

Także głos karlica miała interesujący: głęboki, z lekką nutą zamyślenia. Rosselin pomyślał, że niejeden z dworaków dla tej powierzchowności oraz głosu wkrótce straci rozum. A może i życie...

- Będziesz miał towarzystwo - powiedziała cesarzowa z zachwytem, spoglądając na Garzfula. Podrapała go pod brodą. - Już nie będziesz sam.

Ale jego mina mówiła co innego: czuł się zdradzony. Zgwałcony. Zbrukany. Żywcem zamordowany.

Na Dracenę i jej siostry, to się będzie działo! - pomyślał Rosselin. - Dwa potwory w jednym pałacu!



Rozdział 5


Nawet Rosselin nie przeczuwał, że zło zacznie grasować po pałacowych korytarzach jeszcze tej nocy.

Pewnie zamierzało dopaść Xan, ów niezwykły prezent barona Cyfrona ser Wienerbauma. Karlica spędziła jednak noc w prywatnych, niedostępnych komnatach cesarzowej. Tak więc licho z konieczności skupiło się na innych osobach. Szczególnie dotkliwie potraktowało Rory o’Fiduarrę. Zwykle to ona molestowała mężczyzn - ze szczególnym upodobaniem młodych i nieśmiałych paziów, którzy czując na sobie rękę tak znamienitej osobistości, drugiej damy dworu, bali się zaprotestować i ją odtrącić.

Tym razem o’Fiduarra stała się ofiarą własnej chuci. Jak zwykle nocną porą wyruszyła na łowy, lecz zamiast dopaść kolejną ofiarę, doznała silnego rozstroju nerwowego.

Demon, którego spotkała w pałacowych labiryntach, doprowadził tę starszą, doświadczoną, zaprawioną w bojach kobietę do płaczu, szoku, a na koniec do panicznej ucieczki korytarzami. Rory, biegnąc na oślep, nie zauważyła zakrętu. Wpadła prosto w wielką taflę okna i runęła w dół razem z kawałkami szkła. To był ten jeden jedyny raz w długiej i bogatej historii Imperium, gdy moda na suto ozdobione falbanami suknie ocaliła komuś życie. Kawałek bogato marszczonej koronki zaczepił bowiem o występ muru i o’Fiduarra zawisła w powietrzu niby przejrzały owoc namiętności oraz strachu.

Jej wrzask poniósł się hen, wysoko nad Fertem, podczas gdy demon, sapiąc głośno, przyglądał się jej z korytarza powyżej. Usłyszano ją chwilę później, bowiem głos druga dama dworu miała donośny, a panika spotęgowała jego właściwości: stał się przenikliwy i ostry jak diament, powodując pęknięcie szyb dookoła miejsca katastrofy.

Służba jednak dopiero rankiem uwierzyła, że nie jest to nowy sposób damy dworu na zwabienie ofiary, i pomogła wydostać się jej z opresji.

Opowiadając o tym przy śniadaniu, Zejfa zaśmiewała się do łez. Choć nie było żadnych dowodów, wszyscy i tak domyślali się udziału cesarskiego karła Garzfula w tej historii.

- Podobno Rory doznała takiego wstrząsu, że teraz na samą myśl o mężczyznach dostaje drgawek... - dokończyła opowieść dworka. - A siedmiu najmłodszych paziów złożyło w najbliższej świątyni Draceny sowitą ofiarę, żeby uraz pozostał o’Fiduarze na zawsze...

Po silniejszym zakotwiczeniu się na stanowisku osobistego maga Zejfy Rosselin w końcu poprosił swoją chlebodawczynię o wyrobienie Annabell przepustki pozwalającej na poruszanie się w centralnej części kompleksu pałacowego.

Dworka zgodziła się, choć z niechęcią. Jednak dając magowi papier z pieczęcią, ostrzegła go, aby nie posunął się za daleko i nie pomylił służącej z kuchni z damą dworu.

- Pani, tobie służę, i to chyba dobrze - odparł na to Rosselin z pochmurną twarzą, odchodząc w stronę okna wybiegającego w stronę Fertu. - A ją kocham. Odróżniam was obie...

Dworka d’Argilach zaszeleściła sukniami, podchodząc do pogodnika.

- Wybacz, nie chciałam cię urazić. Miałam ciężki dzień.

Rosselin popatrzył wtedy w jej zielone oczy i pomyślał, że bardzo by mu się przydał teraz Stawirlen. Dałby trzy imperiały, by wiedzieć, czy Zejfa mówi w tej chwili prawdę... I czy nie zechce zaszkodzić Annabell, gdy już dzięki przepustce będzie mogła spędzać noce w komnacie maga zamiast w sypialni wspólnej dla kilku dziewcząt. Choć gdy po raz pierwszy przenocowała u Rosselina, nie stało się nic złego. Rankiem Lenka obrugała go niby to żartem i tyle.

Tego dnia, a właściwie następnego wieczoru po uczcie wydanej na cześć Tartilończyków, Rosselin akurat leżał, drapiąc za uszami Tinkusa, gdy nagle rozległo się pukanie. Pukało i pukało - tym natarczywiej, im dłużej nikt nie podchodził do drzwi.

Mag był objedzony frykasami, których Zejfa mu nie żałowała (tym bardziej że pochodziły z cesarskiej kuchni i nie musiała za nie płacić), wybaczył więc dworce nawet to, że zostawiła go na pastwę pudla, który gwałtownie domagał się zabawy. Ale choć Rosselin miał tego wieczoru wyjątkowo jak na siebie życzliwe nastawienie do świata, nie chciał popaść w przesadę. Gdy więc rozległo się pukanie, wcale nie zamierzał zrywać się z łóżka i przerywać miłego procesu trawienia.

- Lenka! - krzyknął.

Pukanie rozległo się ponownie. I jeszcze raz.

Rosselin westchnął. Znów gdzieś polazła, zaraza - pomyślał, wstając niechętnie. Lenka nie należała do pracusiów. Gdy tylko Zejfa znikała z horyzontu zdarzeń, dziewczyna robiła to samo.

Za drzwiami czekała zalana łzami Annabell, trwożliwie rozglądając się po korytarzu. Pogodnik szybko powiódł ją do swojej izby.

- No już dobrze... - Pogłaskał ją delikatnie po włosach i przytulił. - Co się stało?

- Szłam do ciebie - zaczęła wyjaśniać dziewczyna, szlochając - kiedy napadł mnie ten przeklęty karzeł Garzful... On chyba wie, że ja się go boję. Kazał sobie pokazać przepustkę, a potem stwierdził, że niepotrzebnie marnuję czas, bo zachorowałeś, nos ci odpadł, a teraz medyk cesarzowej robi sekcję...

- Uwierzyłaś? - z rezygnacją westchnął mag. Wystawił pudla za drzwi. - Kotku, kto wierzy Garzfulowi...

Annabell spojrzała na niego swymi niespokojnymi szarymi oczyma. Widok łez sprawił, że mag niczego nie pragnął w tej chwili bardziej niż te łzy scałować...

- Nie uwierzyłam... ale i tak trochę się obawiałam... - niepewnie wyznała dziewczyna.

Rosselin rozpuścił jej długie do ramion kasztanowe włosy.

- Zamorduję Lenkę, a potem Garzfula - westchnął. - Ale na razie chodź tu do mnie... - Pociągnął ją na łoże.

Zazdrosny Tinkus, wystawiony za drzwi, zaczął się wgryzać w solidne dębowe drewno.


Bladym świtaniem Rosselin odprowadził Anabell do wieży, gdzie pracowała. Gdyby w tej chwili spotkał Garzfula, karzeł natychmiast dostałby, na co zasłużył. Ale korytarze o tak wczesnej porze były puste. Zmęczona nocnym balowaniem arystokracja przed południem raczej nie zwlecze się z łóżek. A cesarski knypek robił wszystko, żeby od tej klasy próżniaczej niczym się nie odróżniać.

Wracając, pogodnik spotkał za to Stawirlena. Ten minął go z uprzejmym skinieniem głową, ale zaraz potem zatrzymał się, zmarszczył czoło...

- A właśnie, miałem zapytać! - przypomniało mu się. - Byłeś już w Akademii?

- Nie, jakoś się nie złożyło - wykrętnie odparł Rosselin.

Stawirlen zmarszczył brwi. Zapewne poznał, że pogodnik nie mówi całej prawdy i że wcale nie spieszyło mu się do powrotu w mury Akademii.

- Za długo z tym zwlekasz - stwierdził wreszcie. - Poszukaj Sykandera, on ci powie, co i jak. - I nie czekając na odpowiedź Rosselina, Stawirlen ruszył swoją drogą.

Pogodnikowi odechciało się szukać karła. Wrócił po cichu do swej izby i zapadł w drzemkę.


Obudził go Tinkus rozpaczliwie domagający się wyprowadzenia. Pudel był dobrze wychowany, prawdziwie dworski w swej elegancji. Oznaczało to, że nigdy by nie zmoczył podłogi ani krzesła w apartamentach swojej pani. Porzucał dobre maniery tylko wobec osób, których wyraźnie nie cierpiał, jak Brunhilda.

Teraz usiadł na twarzy maga i bardzo wyraźnie dał mu do zrozumienia, że on już naprawdę MUSI udać się do psiarni.

Rosselin tylko westchnął. Wypluł z ust trochę sierści, po czym przestawił nerwowo wiercącego się Tinkusa na skraj łóżka i sięgnął po szatę.

Wbrew oczywistym skojarzeniom w dworskiej mowie psiarnia wcale nie oznaczała pomieszczenia dla myśliwskich psów. Była to obszerna komnata, w której psy oraz inne stworzenia arystokratów zamieszkujących centralną wieżę mogły nie tylko załatwić swe potrzeby, ale też pobawić się z innymi. Na podłodze codziennie zmieniano piasek, a szereg przeszkód i kryjówek pozwalał stworzeniom na różne zabawy.

Psy chętnie uprawiały zwłaszcza grę w ugryźmy tego pana, więc Rosselin, nim pchnął drzwi komnaty, wyjął z kieszeni niemy gwizdek. To cudeńko wydawało odgłos niesłyszalny dla człowieka, ale dla psa tak boleśny, że warczący buldog w jednej chwili zmieniał się w skamlącego ratlerka.

Były to jednak mądre bydlęta. Szybko nauczyły się, że kiedy mag wchodzi do środka z Tinkusem na smyczy i wyraźnie widocznym gwizdkiem w drugiej ręce, należy go omijać szerokim łukiem, choćby się bardzo chciało gryźć i kąsać.

Teraz było tu niemal pusto. W psiarni krążył tylko majestatycznie wielki owczarek Roda vi Ostreicha, jednego z najważniejszych inżynierów na dworze cesarzowej, tego samego, który był w zespole koordynującym prace nad tunelem bitym w Alherydach.

- No, jak tam? - przyjaźnie zagadnął maga inżynier. - Nie sprawia kłopotów?

Ostreich szybko dostrzegł niechęć maga do dworskich intryg, za to ukrywaną, lecz szczerą sympatię dla pudla Zejfy. Oba psy także się polubiły, co dawało czasem komiczny widok, gdy niewielki Tinkus niby kometa krążył wokół nóg trzy razy wyższego Vamberga.

- W porównaniu z dworzanami - uśmiechnął się Rosselin - jest łagodny jak baranek.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale drzwi do psiarni otworzyły się i do środka zajrzała głowa jednego ze służących.

- No, tu jesteś, panie! Zejfa d’Argilach cię szuka...

Rosselin uprzejmie skinął Ostreichowi na pożegnanie i przerywając Tinkusowi miłą konwersację, oderwał go od Vamberga. Ignorując wściekłe warczenie, wziął wyrywającego się psa na ręce i podążył za sługą.

Umyślny prowadził go na górne piętra wieży, gdzie znajdowały się prywatne komnaty cesarzowej oraz kilku jej najbardziej zaufanych osób.

Dla maga wszystko tu było wciąż nowe, świeże, atrakcyjne, podszyte dreszczykiem emocji. Spędził tydzień na dworze, mijając się z cesarzową i jej najwyższymi urzędnikami, nim razem z Zejfą podążyli do Trój. Tam sama władczyni zapragnęła rozmowy z Rosselinem.

Wprawdzie po powrocie z wypoczynku dworka zaczęła zabierać maga ze sobą nie tylko na oficjalne uroczystości, lecz także na śniadania, podwieczorki czy kolacje wydawane przez cesarzową dla najbliższego otoczenia, ale częściej w zastępstwie Joanny pojawiał się na nich któryś z doradców albo szambelan. Wciąż jednak dla prostego chłopaka z prowincji, pogodnika najniższej kategorii zaledwie od kilku tygodni żyjącego na dworze, każde takie zdarzenie było czymś niezwykłym.

Teraz po przekroczeniu progu komnaty znalazł się w gronie najwyżej stu osób, którym imperatorowa postanowiła wreszcie zaprezentować Xan. Było to tym bardziej niezwykłe, że zazwyczaj w dzień cesarzowa ciężko pracowała, dyktując pisma, przyjmując oficjeli lub prowadząc narady ze swymi inżynierami, duchownymi czy magami różnych specjalności.

Karlica siedząca skromnie obok niej, przyodziana w piękne szaty wyglądała niemal jak dziesięcioletnia córka Joanny flmperte. Widać było, że prezent trafił do serca monarchini.

Xan opowiadała o swoim życiu w Tartilonie. Gdy Rosselin podszedł, tłumaczyła właśnie, skąd ma plamy na ciele.

Widząc Rosselina, Zejfa wstała, uśmiechnęła się przepraszająco do cesarzowej i szybko odciągnęła maga w bok sali. Wzięła od niego Tinkusa, który jednak wyrwał się jej natychmiast i pobiegł zawrzeć przyjaźń z tą nową, pokrytą dziwnymi plamami panią.

- Musisz wieczorem, w porze zmierzchu wywabić Didloga z wieży - nakazała dworka. - Ma zniknąć z pałacu.

Rosselin zrobił wielkie oczy.

Miłosne przygody Zejfy nawet go bawiły. Misje specjalne, cóż... także, o ile nie niosły zbędnego ryzyka. Ale ta z całą pewnością oznaczała podjęcie gry w oszukiwane rupikolo. Mógł się zarazić od Brunhilda idiotyzmem, nadwagą albo sama Dracena wie, czym jeszcze. Rozwścieczony arystokrata, gdyby się zorientował w podstępie, mógłby go zadźgać szpadą. Albo kazać włóczyć za swoją karocą.

- Ale dlaczego? - jęknął bezradnie.

- Gdybym ci powiedziała, nie uwierzyłbyś - ciężko westchnęła dworka, ukradkiem sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje ich rozmowy. Nadal jednak wszyscy zajęci byli adorowaniem karlicy. - Ja sama zresztą nie wierzę. Po prostu to zrób. Albo będę musiała znaleźć kogoś innego, a ciebie zwolnię.

Wracając do swej komnaty, Rosselin klął jak szewc. Jak powiadał Sarturus, największy filozof Imperium, skoro marzą ci się trufle, bądź gotów jeść wcześniej kozie bobki. Wtedy, nawet jak podadzą ci zwykłe grzyby, uznasz je za rarytas.

W tej chwili mag powinien był czuć się dumny, że Zejfa powierzyła mu misję specjalną. A on tymczasem miotał przekleństwa, nie zwracając uwagi na mijanych służących i arystokratów. Nie miał pojęcia, jak można wywabić Brunhilda ver Didloga z wieży, skoro ten, mimo przyrodzonej durnoty, wiedział nadto dobrze, że poza pałacem to już całkiem nic nie znaczy. Mało razy dworka nabijała się, że swoje włości w Hizgranie to widział tylko raz - kiedy mu namalowali mapę? Którą zresztą odłożył po chwili, bo mu się znudziła. A teraz mag miał ot, tak sobie, wyciągnąć go z wieży.

Wrrrrrrrrrrr...!


Brunhild jak to Brunhild - wyglądał okropnie. Czymś się strasznie przejmował. Wory pod oczyma, twarz skwaszona, włos zmierzwiony... ba, Rosselin miał wrażenie, że stary dziadyga schudł, co na dworskiej diecie wydawało się wprost niemożliwe. Mag musiał użyć całego swego autorytetu, a kiedy ten okazał się kiepskim argumentem, trzeba było posunąć się wręcz do oszustwa, aby wyciągnąć Didloga z cesarskiej wieży i skłonić go do spaceru. Zaciągnął arystokratę do jednej z poznanych niedawno winiarni niedaleko wieży Annabell, gdzie czasem oczekiwał, aż dziewczyna skończy pracę. Teraz, popijając trinkulańskie wytrawne, Brunhild miał nadzieję wydobyć od Rosselina sekrety dotyczące Zejfy, co ten niedwuznacznie mu zasugerował.

- No? - ponaglił. - To o czym chciałeś porozmawiać?

Mag rozejrzał się po winiarni.

- Chciałem się poradzić. Czy twoim zdaniem mag może zostać arystokratą?

Rzecz jasna, Rosselin ani myślał wstępować do zepsutego szeregu dworskich błaznów, dla niepoznaki przypudrowanych, przyodzianych w kaftany i przemawiających mową zwykle bogatą w ozdobniki, zaś pustą w treści. Ale coś musiał wymyślić. A na czym jak na czym, ale na arystokracji Didlog się znał. W końcu sam był znamienitym przedstawicielem tej klasy próżniaczej.

Teraz zaprezentował rzadkie w jego wykonaniu połączenie zdziwienia oraz rozczarowania. Spojrzał na maga i uniósł brew. Z pewnością nie był to temat, dla którego zgodził się przejść spory kawał drogi i wylądować w podłej spelunie.

- To już nie wystarcza ci bycie pogodnikiem? - mruknął.

Rosselin westchnął ciężko, przeklinając w duchu Zejfę i życząc jej połamania paznokci, pryszczy na czubku nosa, a pypcia na końcu języka. I jeszcze kaprawego spojrzenia co najmniej przez godzinę.

- Magia to sprawa ulotna - wyznał fałszywie. - Dziś jest, jutro jej nie ma. A tytuł... jakaś ziemia... to zostaje w rodzinie...

Brunhild wydawał się coraz bardziej zdziwiony.

- Nie, tak się nie da... bo gdzie tradycja, drzewo genealogiczne, spróchniałe kości przodków w rozwalonych grobowcach rodzinnych? A ziemię kto ci odstąpi? Masz kogoś umówionego? - spytał, spoglądając na Rosselina z nagłym zaciekawieniem. Pogodnik udał, że się zastanawia.

- Nie, nie mam - wyznał. - To co powinienem zrobić?

- Waleczne czyny - orzekł treściwie Brunhild, pocierając brodę. - Tylko to cię ratuje. Albo... - Oderwał wzrok od cycatej dziewczyny roznoszącej dzbany z winem i znów popatrzył na maga - ...wejście w sojusz z kimś potężnym, godnym, ustosunkowanym...

Rosselin skinął głową.

- Dobrze wiedzieć. Wezmę to pod uwagę, drogi Brunhildzie. A jakie czyny?

Didlog wygodniej ułożył swój spasiony brzuch na blacie stołu, po czym jął roztaczać przed magiem wizje potyczek, bitew czy siedem kolejnych, coraz bardziej dramatycznych scen ocalenia cesarzowej. W ostatniej Joannę flmperte porywało stado jadowitych szyszkunów syczących, by tą drogą wkraść się na tron. Ale bohaterski Brunhild ver Did...

- No to dziękuję za rady. Czas wracać do obowiązków - przerwał mu Rosselin. Była już noc, a Zejfa nie mogła wymagać, że mag będzie się poświęcać w nieskończoność. Nawet jadowity szyszkun zna swoje granice i wyżej niż na posadę kamerdynera nie będzie próbował się wspiąć.

Dosyć tej farsy - pomyślał i dopił wino. - Żegnajcie ropuchy, witajcie słodkie żabki.

Musiał się poratować choćby tylko widokiem Annabell.

Ale na jednym widoku nie skończył...


II


Cesarzowa posiadała niezaprzeczalne poczucie humoru, jednak chyba nikt nie spodziewał się jego emanacji po nocy spędzonej na modłach z kapłanami Draceny. Przypadało bowiem akurat święto wyrżnięcia się pierwszego ząbka Virceny, najmłodszej z sióstr bogini. Obowiązujące tego dnia religijne praktyki były równie bolesne, jak tamto wydarzenie z boskiego niemowlęctwa.

Być może więc o inspirację należało posądzać raczej o’Fiduarrę. Ta, choć wciąż niedomagała i nie pokazywała się publicznie, miała powody, aby rękoma cesarzowej upokorzyć swego prześladowcę.

Tego dnia Joanna spędzała poranek na konsultacjach z cechem inżynierów, bowiem tunel bity w Alherydach sprawiał jakieś problemy, tak przynajmniej twierdziła stugębna plotka, w pałacowych realiach ważniejsza od prawdy. Śmietanka towarzyska zebrała się w jednej z sal i rozmawiając, pijąc rozwodnione wino, a najbardziej błahe pogłoski wynosząc do rozmiarów prawd objawionych, oczekiwała nadejścia cesarzowej.

Rosselin nudził się w kącie, ogrywając ponurego Garzfula w rupikolo. Karty szurały, mag z przyjemnością dawał karłowi lekcję poglądową praktycznej szulerki, podczas kiedy reszta towarzystwa przy stole zajmowała się zmiękczaniem, obróbką plastyczną i formowaniem na potrzeby dworu drugiego karła, czyli Xan. Ta starała się zachować spokój, odpowiadała na najdziwniejsze pytania w rodzaju zadanego przez Fimpę di Belladonnę: Czy w Tartilonie karmili cię mięsem?, jednak obserwujący karlicę spod oka mag widział rosnące zniecierpliwienie.

Garzful mamrotał pod nosem, ale do towarzystwa zachwycającego się Xan nie zamierzał dołączyć. Tylko duma nie pozwalała mu odejść. Wtedy w wielkiej sali zostałaby jedynie karlica - tymczasem on swą obecnością zamierzał dowieść, że był tu wcześniej, zatem jest ważniejszy. Zapewne pamiętał myśl Sarturusa, iż nowe przemija szybciej niż stare i rzadko staje się tym starym, które pamiętamy - znacznie częściej przemija bez śladu. Chytry karzeł liczył na to, iż zauroczenie osobą Xan wygaśnie równie szybko jak inne dworskie nowinki.

Być może kalkulacje Garzfula były trafne. Nie uwzględniły jednak osoby, która miała w ręku silne karty, a grała nie w rupikolo czy stare-nowe, tylko we władam Imperium. Oto do sali nieoczekiwanie wkroczyła Joanna w asyście naczelnego inżyniera, Ortisa, oraz maga-ekonoma, Wencla. Rozejrzała się po sali, odebrała należne pozdrowienia, po czym wzrokiem wyszukała swą przyjaciółkę Elurię g’Och i skinęła na nią. We czworo omówili jakąś sprawę, podczas kiedy reszta towarzystwa udawała, że zajęta jest równie interesującą konwersacją, choć oczywiście bezczelnie, z trudem nadając temu jakieś pozory, próbowała podsłuchiwać.

Cesarzowa przyniosła nowinę: wybuchł jeden z błotnych wulkanów na południowym krańcu kontynentu, w Górach Sarkara. I dzikie plemiona ruszyły w panice na równiny. Uznały, że za wybuch odpowiadają duchowni próbujący nawrócić ich na nową wiarę, a pakt z Imperium przestał obowiązywać.

Ogólnie więc wydawało się, że Joanna flmperte nosi tego dnia twarz zatroskanej władczyni. I kiedy już wszyscy spodziewali się, że zarządzi obiad, nagle skinęła na oba karły. Gdy Xan i Garzful stanęli przed nią, obdarzyła je łaskawym uśmiechem. W jej ręku pojawiły się dwie sztuki różowej materii, które podniosła wysoko, aby wszyscy widzieli.

- Xan, Garzfulku, chciałabym, żebyście je założyli. Będziecie moimi dziećmi - zaśmiała się.

- Ale dlaczego różowe, pani?! - jęknął Garzful. - Xan to jeszcze wypada, ale mnie...

Joanna zmarszczyła się gniewnie. Schowała opaski.

- No to jeszcze się zastanowię. Może metalowe będą dobre? Takie z kolcami - stwierdziła zimno.

Karlica, która do tej pory stała spokojnie, teraz zaprotestowała słabo:

- Pani, ja się przecież zgadzam...

Cesarzowa wzruszyła ramionami.

- Później. - Skinęła na doradców, z którymi tu przyszła, i razem opuścili salę. Całe towarzystwo żegnało ją zdumione, a oba karły popatrzyły na siebie morderczym wzrokiem - Garzful na Xan za to, że gdyby nie ona, nie wyniknąłby problem różowych opasek, a Xan na Garzfula za to, że gdyby nie on, nie byłoby mowy o opaskach z kolcami.


Jeszcze tego samego dnia Rosselin postanowił jednak odwiedzić Akademię. Wcale nie uważał tego za niezbędne, wbrew słowom Stawirlena.

Miał jednak sprawę do załatwienia, choć nie z Sykanderem, potężnym sekretarzem Rady Magów, tylko z Wergiem, mistrzem bibliotekarzem. Pójdzie do niego i spyta, czy nie należy mu się pełen dostęp do zbioru ksiąg, skoro pracuje dla damy dworu. Wcześniej jako uczeń podlegał bardzo ostrej cenzurze. Poznał niewiele dzieł innych niż traktujące o rodzajach mgieł czy intensywności deszczu. Właściwie poza lekturą najważniejszego dzieła Sarturusa, wetkniętego w okładki księgi o mżawkach i zadymkach śnieżnych, nie przeczytał prawie nic. No, może jeszcze tylko dwa równie sprytnie ukryte pornograficzne romanse. A potem musiał opuścić Akademię, bo nie okazał się na tyle dobry, aby prowadzić pracę naukową czy dydaktyczną. Teraz jednak sytuacja uległa zmianie, prawda? - powie Wergowi.

Tygodnie spędzone na dworze uświadomiły mu dobitnie, że umiejętność zbierania porannej rosy czy wywoływanie gradobicia niewiele są tam warte, za to niewidzialność czy nagła dematerializacja z przemieszczeniem mogą ocalić życie.


Za sprawą prastarej tradycji skromny budynek Akademii znajdował się wciąż w Farache, kupieckiej dzielnicy Fertu. Był to starannie kultywowany anachronizm: choć strategia nakazywała przenieść szkołę do Wewnętrznego Miasta, bliżej pałacu, to jednak pozostawienie jej poza murami podkreślało niezależność magicznego cechu. Niezależność pozorną, skoro wielu magów różnych specjalności doradzało zawsze cesarzowi lub cesarzowej, lecz dobrze wyglądającą dla pospólstwa, a nawet arystokracji spoza Fertu.

Rosselin nie skorzystał z przysługującej mu karocy pałacowej. Nie spieszył się specjalnie. Zapowiedział Zejfie, że tego popołudnia bierze wolne. Przez ostatnie tygodnie w ogóle nie opuszczał Wewnętrznego Miasta, teraz postanowił to nadrobić.

Jedynym ustępstwem, na jakie sobie pozwolił, było przekroczenie granicy murów Tunelem Cesarskim. Na widok przepustki gwardziści wyprężyli się, tak więc ominął kolejki interesantów różnej maści.

Wreszcie dotarł do Akademii - skromnego dwupiętrowego budynku, właściwie willi otoczonej wysokim na człowieka żywopłotem. Choćby miała nawet wypisane na ścianie: Akademia Magiczna jestem, i tak mało kto byłby skłonny uwierzyć. Poza przesiadującymi tu jak zwykle żebrakami.

Gdy pogodnik dochodził już na miejsce, nagle, nie wiadomo dlaczego, na bruk wypadło kilka złotych monet, które z brzękiem potoczyły się w różne strony. Ale żaden żebrak nie ruszył nawet palcem, żeby je zebrać. Nauczeni doświadczeniem i znając psotną naturę uczniów sztuki czarodziejskiej, byli pewni, że to tylko iluzja.

Ulicą przejeżdżała jednak karoca z jakimś arystokratą. Zatrzymała się, a woźnica - który chyba nie miał takich uprzedzeń - w pośpiechu zeskoczył z kozła. Zebrał monety, ugryzł jedną i rzekł głośno:

- Złoto, panie! Prawdziwe złoto!

Wtedy nędzarze gwałtownie zerwali się z miejsca, hurmem biegnąc w stronę karocy. Woźnica zdołał jednak wskoczyć na kozioł i zaciąć konie batem, podczas kiedy arystokrata miotał się we wnętrzu, przez wąskie okienko usiłując swoją szpadą trafić któregoś z napastników. Powóz ruszył gwałtownie, a żebracy pobiegli za nim, na przemian wrzeszcząc prośby o jałmużnę i przeklinając.

Ubawiony tym Rosselin podszedł do bramy. Wystarczyło uchylić jedno ze skrzydeł, aby znaleźć się w ogrodzie, a po marmurowych schodach wstąpić do wnętrza.

Mag nie skorzystał z tej drogi przeznaczonej dla zwykłych ludzi. Rozejrzał się, po czym podszedł i przyłożył dłoń do głowy konia wyrzeźbionej w słupku. Była ciepła, a chrapy wierzchowca natychmiast przylgnęły do skóry.

Wypowiedział w myśli inwokację otwierającą i przeniósł się na wewnętrzne patio.

Stał w tym samym miejscu, lecz przesuniętym w czasie - już wcale nie była to maleńka willa w Farache, i w ogóle nie willa, tylko wielki pałac wybudowany w kształcie czworoboku, z wewnętrznym ogrodem. Rosselin znalazł się w jego centralnym punkcie, obok wielkiej rzeźby pędzącego konia. Rozbiegały się stąd cztery aleje wiodące pośród klombów w kierunku czterech wejść: na uczelnię, teren akademika, do biblioteki oraz tej części pałacu, gdzie mieściły się prywatne rezydencje magów.

Było to bardzo dziwne miejsce. Pierwszy Mag nadał mu takie właściwości, że zwykłym adeptom nawet nie próbowano tłumaczyć, jak to wszystko jest możliwe. Na wiarę musieli przyjąć, że kiedy otwierają zewnętrzne drzwi pałacu i wychodzą na pustą Zatokę Finnea, to znajdują się w tym samym miejscu, tyle że w odległej przeszłości.

Rosselin najpierw podążył do biblioteki, mijając uczniów - niektórych rozpoznawał, więc witał się z nimi ciepło - oraz kilku nauczycieli, którym oddawał należny szacunek.

Na jego widok Werg, siwy jak gołąbek bibliotekarz, zapałał niezwykłym uśmiechem.

- No proszę, oczy moje nie wierzą swemu szczęściu! - zawołał, jak zwykle mową kwiecistą, z której słynął. - Przyszedłeś wreszcie oddać księgę, o której zapomniałeś, opuszczając Akademię?!

Rosselin zbladł. Ależ paskudnie się wkopał... Księgi rzeczywiście nie oddał, bo ją sprzedał, żeby mieć za co przeżyć pierwsze dni za murami. A potem sprawę wyparł z pamięci, bo życie potoczyło się rynsztokiem, sypianiem po parkach...

- Wybacz, mistrzu - rzekł z westchnieniem - ale nie. Mogę za nią tylko zapłacić, zwrócić nie zdołam, bo mi ją ukradli...

Werg roześmiał się znów i rzekł:

- Księga już do mnie wróciła. W końcu mamy swoje tajemne zaklęcia biblioteczne. - I nie zważając na osłupiałego ze zdumienia Rosselina, ciągnął: - Ale na twoim miejscu uważałbym. Jak cię rozpozna ten, komu księgę sprzedałeś, bez awantury się nie obędzie.

Mag nie miał odwagi zapytać, skąd mistrz bibliotekarz wie o sprzedaniu tej książki. Zamiast tego wyjaśnił, po co tu przyszedł. A potem poprosił o stosowne dzieło.

- A po co ci księga o technikach malarskich? - Teraz z kolei zdumiał się Werg. - Czyżbyś zamierzał zmienić kwalifikacje?

Ciekawe, że stary mistrz posądził go prawie o to samo, co wcześniej Brunhild.

- Nie, ale dama dworu, której służę, przyjaźni się z malarzem - wyjaśnił pogodnik. - I poczułem się w obowiązku liznąć trochę stosownej wiedzy...

Bibliotekarz skinął głową i poczłapał w stronę katalogu, mrucząc do siebie niezrozumiale. Pogrzebał w fiszkach, potem ruszył w stronę pomieszczenia pełnego ksiąg leżących na regałach wysokich po sufit wielkiej sali.

- No to liż sobie do woli. - Kiedy wrócił, podał Rosselinowi grube dzieło zakurzone od leżenia. - I tak nikogo tu nie obchodzi malarstwo. Schodzi na psy ta nasza Akademia. Za moich czasów... - Zamyślił się. - Za moich czasów... - powtórzył.

Rosselin cicho zamknął drzwi, nie przeszkadzając starcowi błądzić pośród przyjemnych wspomnień niby między regałami pełnymi najciekawszych książek. Zwłaszcza że cudze czasy niespecjalnie go interesowały. Miał swoje własne i to było dla niego aż nadto.


Ściskając księgę, Rosselin udał się do administracyjnej części Akademii, do gabinetu Sykandera.

Obawiał się tej rozmowy. Nawet nie o to szło, że nakłaniał go do niej Stawirlen, który musiał wiedzieć niejedno o niepięknej przeszłości maga, zwłaszcza że Astrogoniusz na pewno wystawił mu wobec całego dworu odpowiednie referencje. Problem tkwił w tym, że to właśnie sekretarz Rady Magów, ku zdumieniu Rosselina, zakazał mu dalszej nauki w murach Akademii. Następnego dnia po zdobyciu dyplomu wypchnął go w szeroki świat, nie dając żadnej szansy na zrobienie specjalizacji drugiego stopnia.

Teraz mag miał stanąć z nim twarzą w twarz. I nie wiedział, czego się spodziewać.

W sekretariacie swój dyżur odbębniał wysoki chudzielec chorobliwie blady od studiowania po nocach papierów albo empirycznego sprawdzania wyższości dwóch dzbanów wina nad jednym.

Pierwszoroczniak z naszywką wydziału historycznego.

Zapewne była to dla niego zsyłka, kara za jakieś przewinienie - albo też mistrz Viratus uznał, że adept musi poznać nie tylko metody odzyskiwania pism stoczonych przez robaki, ale też proces powstawania tych niezwykle nudnych, chociaż ważnych papierów.

- Odpoczywa - rzekł z niechęcią, gdy Rosselin wyjaśnił mu, kto go tu przysłał. - Nie byłeś umówiony, więc musisz poczekać.

Mag przygryzł wargę. Powiadał Sarturus: Aby nauczyć się cierpliwości wobec ludzi, należy ją ćwiczyć na martwych przedmiotach. Ale w pobliżu nie było zbyt wielu odpowiednich rekwizytów, za to chłopak znajdował się w zasięgu pięści.

- Na Magiczny Pierwiastek, przecież właśnie tłumaczę ci, że byłem umówiony. Przez doradcę cesarzowej, durniu! - warknął pogodnik.

Chłopak nieco się spłoszył. Splótł palce nerwowym ruchem, z trzaskiem wyłamując je ze stawów.

- Aha, jeżeli tak...

Nagle obok Rosselina pojawiły się drzwi. Proste, nieco obłażące z białej farby, stojące pośrodku komnaty niby muzealny eksponat.

- Idź. On czeka na ciebie - rzekł zaskoczony takim obrotem sprawy chudzielec. - Chyba rzeczywiście byłeś umówiony, choć niczego takiego sobie nie przypominam - dodał z westchnieniem i zafrasowany potarł policzek.


Sykander zażywał ruchu, boso spacerując po plaży. Piasek chrzęścił lekko pod jego stopami, kiedy kroczył w stronę Rosselina stojącego obok drzwi, w zdumieniu przyglądającego się odmienionej Zatoce Finnea oraz butom maga porzuconym dwa kroki od framugi.

Znajdowali się w czasie, w którym już albo jeszcze nie istniał Fert ani, tym bardziej, budynek Akademii Magicznej. Drzwi stały na piaszczystej plaży na środku wielkiego łuku zatoki, w miejscu gdzie pogodnik zwykle widywał port handlowy. W dali, po lewej była skarpa, na której powinien tkwić dom Astrogoniusza. Teraz krążyło tam tylko wielkie stado ptactwa, zapewne nad zwłokami jakiegoś stworzenia.

Sekretarz Rady Magów podszedł do Rosselina i wyciągnął dłoń na powitanie.

- Długo kazałeś na siebie czekać... - rzekł z wyrzutem. - No dobrze, szkoda czasu - kontynuował, nie dając pogodnikowi dojść do słowa. - Wiesz, dlaczego nazywamy cesarski pałac Ptasim Miastem?

Rosselin starał się nie utonąć w grząskich piaskach, po jakich prowadził go Sykander. Zmierzali w stronę wody.

- Ze względu na jego wysokość i te korytarze łączące poszczególne wieże - odparł dumny z własnej domyślności.

Stary mag przecząco pokręcił głową.

- To wersja rozpuszczona dla niepoznaki - uśmiechnął się lekko. Dotarli do miejsca oblizywanego przez łapczywe fale i teraz podążali wzdłuż brzegu. - W rzeczywistości nazwa pochodzi od ptasiego trylu, jaki wydają dworzanie, arystokraci, a nawet... nawet światłe nam panujący. Oni śpiewają o władzy i zdobyczach, pogodniku...

Sykander przystanął, pozwolił fali omyć swe stopy, strząsnął kawałek wodorostu, jaki ze sobą przyniosła.

- My słuchamy innych pieśni, Rosselinie. Na przykład o wojnie, która zniszczy Fert.

- Wojnie? - niepewnie powtórzył młody mag.

Była to ostatnia rzecz, jakiej mógł się spodziewać.

Imperium Faraelickie obejmowało niemal cały kontynent, wyłączywszy niewielkie enklawy w trudno dostępnych miejscach. A mówiąc szczerzej i dosadniej - te ostatnie dzikie zadupia, których nie opłacało się podbijać nawet dla zasady. Dlatego państwo cesarzowej, podzielone na prowincje, cieszyło się względnym spokojem. Jakiś niezadowolony baron, jacyś piraci, jakieś tajemnicze sprawy czarnych magów... Gdyby armia nie wyglądała tak ładnie w czasie defilad, wręcz najrozsądniej byłoby ją rozwiązać. Wojna nie mieściła się Rosselinowi w głowie.

No, chyba żeby ruszyły dzikie plemiona, jak te z Gór Sarkara. Ale one były słabe, odizolowane, niegroźne. A pierwotni czciciele Draceny na pewno nie opuszczą swych bagien Wigram, skąd przybył ten kult.

Sykander nie wydawał się zaskoczony reakcją dawnego ucznia.

- Kilku naszych jasnowidzów przepowiada wojnę. Jeden z magów w sojuszu z kimś z dworu zniszczy ten świat. Nie sposób określić szczegółów, wizje prekognicyjne są niejasne, jednak... nakazuje to niezwykłą ostrożność. To właśnie miał na myśli Stawirlen, pogodniku, że możesz być tym pechowcem, jeśli wplączesz się w jakąś aferę. Chcemy tego uniknąć, ostrzegamy wszystkich magów, którzy taką wiedzę powinni posiąść.

Rosselin wzruszył ramionami. W butach miał pełno piasku, a w jego duszy stary czarodziej zasiał niepokój.

- Jestem nic nieznaczącym trybikiem. Ja tylko sprzątam u Zejfy...

Sekretarz Rady popatrzył na niego z rozwagą.

- Nigdy nic nie wiadomo... - mruknął. - Ćwierci srebrnego imperiała bym kiedyś nie dał, że przeżyjesz w Fercie, a proszę, rok wystarczył, żebyś zaczepił się na dworze, i to bez niczyjej pomocy...

Dumny z tych słów Rosselin na sam koniec odwiedził swego mistrza, Wircella. Staruszek z trudem go rozpoznał, bo królicze uszy czapki zasłaniały mu widok, ale szczerze ucieszył się, słysząc, że jego uczeń wylądował na dworze.

- A pogodę jaką tam mają? - spytał życzliwie. - Radzisz sobie jakoś?

Mag zaśmiał się i odparł:

- Pogoda zła, mistrzu, same burze i napory, jak to w pałacu. Ale jakoś trzeba sobie dawać radę... choć tobie by się tam nie podobało... za dużo przeciągów.


Wracał zamyślony. W normalnej sytuacji uznałby, że ktoś sobie robi z niego żarty. Ale czy mógł tak żartować sekretarz Rady Magów, jeden z ważniejszych ludzi w Akademii? Człowiek, który odmówił przyjęcia posady doradcy na dworze?

Nagle głośne śpiewy wytrąciły go z rozmyślań. Podniósł wzrok i zobaczył podążającą prosto w jego stronę grupkę mnichów od Draceny. Za ich śpiewem stało dużo, dużo wina. I podobnie jak ścieżki wyroków bogini, również droga tych jej sług nie była prosta, raczej zygzakowata. Falowali od jednej strony chodnika do drugiej, ale solidarnie powstrzymywali się przed upadkiem, zajmując całą szerokość trotuaru.

Gdy byli już parę kroków od Rosselina, na kołnierzach ich szat dostrzegł wyraźną pojedynczą kreskę. To oznaczało, że są wyznawcami najmłodszej boskiej siostry, Virceny, podobnie jak cesarzowa. I może dlatego czuli się tak pewnie.

- Ty chyba czcisz Aarafiela - rzekł największy spośród nich, zagradzając drogę pogodnikowi. W jego ręku pojawiła się nie wiadomo skąd wyciągnięta pałka na końcu obciągnięta skórą.

Być może byli tak pijani, że nie zauważyli, z kim mają do czynienia, albo też chęć krzewienia prawomyślnego kultu wzięła górę nad rozsądkiem. Mag poprawił swój płaszcz, chrząknął i powiódł po nich twardym spojrzeniem.

- A chcesz posmakować błyskawicy z jasnego nieba? - spytał uprzejmym tonem. - Jedno zaklęcie i zapłoniesz jak pochodnia.

Mnich otworzył usta, mętnym spojrzeniem wodząc po swych towarzyszach. Ci chyba byli mniej pijani, bo odeszli na bok, pociągając za sobą największego zawadiakę.

Rosselin wyminął ich, udając, że wcale się nie boi.

Znów zaczęli śpiewać, gdy już byli daleko. Spojrzał za nimi i uśmiechnął się do swych myśli.

Być może cesarzowa miała rację, przeciwstawiając obojętnemu, znudzonemu i znużonemu stworzeniem świata Aarahelowi młodą, aktywną, biorącą sprawy w swoje ręce Dracenę. Ale jej wyznawcy powinni trochę złagodnieć. Inaczej wkrótce nie będzie miał kto być zwykłym, spokojnym wiernym...


Do apartamentu Zejfy wrócił akurat w chwili, kiedy Lenka robiła codzienne generalne porządki, czyli odkurzała te miejsca, które było widać. Ze szmatką w ręku chodziła po przedpokoju, ścierając jakieś pyłki, zbierając sierść Tinkusa. Pudel krążył pomiędzy jej nogami, starając się pozostawić nowe ślady. Potencjalny intruz musiał wiedzieć, czyje to mieszkanie.

Robienie tych porządków było więc zajęciem tyleż beznadziejnym, co uzasadniającym istnienie Lenki. A gdy żartobliwie zamachnęła się szmatą na wchodzącego maga, postronnemu obserwatorowi mogło się nawet wydawać, że to właśnie służąca jest najważniejszą osobą w tych komnatach.

- No! - mruknął, nadając swojemu głosowi groźny ton, któremu jednak przeczył szeroki uśmiech na twarzy. - Bo w kaczkę zamienię... i do komnat szpitalnych odeślę!

Lenka pociągnęła nosem.

- Fuuu, ale śmierdzi! - jęknęła. - Co ty tu przyniosłeś, zgniłe jajo pterodontyla?

Mag zaśmiał się, położył torbę na stole. Wyjął stamtąd zdobyczną księgę. Fakt, nie pachniała najlepiej. Ale czyż biblioteczna woń dzieła od dziesięcioleci spoczywającego na półce nie ma swoistego uroku?

- Na Dracenę! - zawołała z rozpaczą Lenka. - Zakurzysz wszystkie izby! Uciekaj do siebie, precz!

Rosselin roześmiał się, pokręcił głową. Zaniósł księgę do swojej izby, po czym poszedł do dziennej komnaty. Tam długo spoglądał na obraz zajmujący honorowe miejsce.

- Ja ci jeszcze pokażę! - mruknął w końcu, mierząc wrogim spojrzeniem podpis w prawym dolnym rogu, obok ogona śnieżnej pantery.

Kiedy tak spoglądał na dzieło Astrogoniusza, zakiełkowała w nim pewna myśl. A zaraz potem rozmnożyła się cudownym sposobem, bo nic tak nie napędza inwencji, jak chęć zemsty. A ta bywa wszechogarniająca. Przyszedł bowiem magowi do głowy pomysł dotyczący nie szanownego pacykarza - tu stanowisko miał ugruntowane i pozostało tylko wcielić je w czyn śmiały - lecz cesarskiego karła.

Cierpliwie poczekał na Zejfę, bawiąc się z Tinkusem i pomagając mu uzupełnić zapasy sierści w miejscach wysprzątanych przez Lenkę. A także studiując przyniesione dzieło. Szybko, z rozczarowaniem uznał, że jest w nim za dużo teorii, za mało praktyki. Cóż, od czegoś trzeba zacząć - rozmyślał, drapiąc Tinkusa pod małą, zawadiacką bródką. - Obłaskawienie Werga też się przyda na przyszłość...

Dworka wróciła w dobrym nastroju.

- Wiesz co? - zaczął ostrożnie Rosselin. - Mam pewien pomysł... - i wyjaśnił, co przyszło mu do głowy, kiedy podziwiał obraz Astrogoniusza, oby reumatyzm pokręcił mu łapy.

- Ależ to paskudny kolor! - prychnęła Zejfa. - No, róż do twarzy, owszem, ale wstążka... - Bystro popatrzyła na maga. - O co ci naprawdę chodzi?

Pogodnik westchnął.

- Ty rozgrywasz swoje gry, a ja swoje... - wyznał. - Garzful mi dopiekł, to chcę mu dokuczyć.

Dama d’Argilach przeczesała włosy przed lustrem.

- No jak? - Krytycznym okiem spojrzała na swe odbicie, potem jej wzrok spoczął na Rosselinie. - Umawiamy się tak: chcesz, chodź z nim, możesz Tinkusowi nie tylko różową obróżkę, ale nawet zbroję założyć, jak znajdziesz w odpowiednim rozmiarze. Ja mu tego nie zrobię.

Popatrzyła na maga.

- I za skutki też nie odpowiadam, jasne?

Prowokacja udała się nadzwyczajnie. Wieczorem Rosselin podążył za Zejfą, niosąc pudla dworki.

Gdy weszli do komnaty, była tam już cała reszta towarzystwa. A także cesarzowa ze swoimi karłami.

Rosselin wypuścił pudla, który natychmiast w podskokach pobiegł przywitać się ze wszystkimi. Tinkus posiadał typową dworską słabość: lubił być w centrum uwagi. Pieszczony i głaskany stawał się we własnym mniemaniu przynajmniej dwa razy większy.

- O, nawet pudel Zejfy założył obróżkę... - roześmiała się cesarzowa. - Tinkus, jakiś ty teraz ładny. - Pogłaskała psa.

Rosselin kątem oka spojrzał na Garzfula. Ten zacisnął zęby. Zacisnął dłonie. Pewnie zacisnął także szpony na stopach. Niestety, na pięciopalczastych stopach... Potem karzeł popatrzył na Xan. Na jej szyi widniał pasek różowej materii.

- Założę tę obrożę, moja pani - rzekł niespodziewanie dla wszystkich poza pogodnikiem, który na taki obrót zdarzeń właśnie liczył. - Dla ciebie wszystko.


III


A jednak widok obmierzłego wroga z różową obróżką na szyi nie zadowolił Rosselina. Pomysł z Tinkusem-prowokatorem był dobry, ale... Garzful szybko wpadł na sposób, jak nie manifestować swego niewolniczego piętna. Znalazł krawca, który przerobił jego koszule i kaftany tak, że modne kołnierze sterczały wysoko, osłaniając szyję, a tym samym - ową różową oznakę poddaństwa.

Ale mag nie zamierzał się poddać. Jak nie masz bata, uderzaj z byka - powiada ludowe powiedzenie z okolic Klewikordu. No i Rosselin uderzył, by zemścić się za straszenie Annabell.

A było to tak: Astrogoniusz szukał kolejnej ofiary, którą mógłby oskubać z pieniędzy. Wędrował po komnatach, uczestniczył w balach... Drogi karła i maga zeszły się akurat wtedy, gdy trochę dalej malarz proponował cesarzowej, że uwieczni ją z Xan wiernie trzymającą się boku władczyni.

- Miał namalować mój portret - ponuro mruknął karzeł. - A teraz jest tym równie zainteresowany jak ja jedzeniem kozich bobków...

Rosselin roześmiał się, a nawet poklepał pocieszająco Garzfula po ramieniu. I wtedy właśnie wpadł na ten szatański pomysł. A nawet od razu na dwa, bo co sobie żałować, prawda?

- Nie dziw się, Xan wygląda jak jej córka... - zaczął.

Resztę myśli maga karzeł bezbłędnie wydedukował sam.

- Oszalała na jej punkcie, psiakrew! - warknął. - Zaraz ją adoptuje i uczyni następczynią!

Mag skinął głową, rozejrzawszy się, czy nikt nie podsłuchuje.

- Może i nie - szepnął. - To nie przystoi. Ale coś wypadłeś z łask, Garzful, wypadłeś, wszyscy to mówią...

Odchodząc, mógł mieć pewność, że zafundował karłowi niespokojną noc.

A w końcu o to chodziło.

Bo on sam nockę zapewnił sobie znojną i bezsenną, ale całkiem miłą.


Późnym rankiem, kiedy po śniadaniu Rosselin odzyskał siły, Lenka wygoniła go na spacer z Tinkusem.

- Ty się ciesz, że w nocy nie przyszłam was uciszyć - zdecydowanie ucięła protesty maga. - Hałasowaliście, jakby batalion gwardzistów dopadł w lesie samotną dziewicę.

I uśmiechając się szelmowsko, włożyła milczącemu pogodnikowi pudla w ręce.

- No to żegnam szanownego pana - dodała, zamykając za nimi drzwi.

Rosselin westchnął.

- Widzisz, Tinek, z babami to tak właśnie jest - mruknął, biorąc kurs na psiarnię. - Przyjść nie przyszła, a teraz się wyżywa.

Swoją drogą - pomyślał - ciekawe, co też by Annabellpowiedziała na drugą dziewczynę w łóżku...

I uśmiechając się głupio, zaczął schodzić po schodach.

Pomiędzy trzecim a drugim piętrem dogonił go spocony, zadyszany Brunhild. Zaciągnął maga do okna, gdzie było trochę miejsca.

- Mam sprawę - zaczął. - Ja pomagałem tobie, teraz ty pomóż mnie. - Sięgnął do kieszeni i wyjął mieszek z monetami.

Pogodnik usiadł na parapecie, wziął pudla na kolana i z wysokości spojrzał na arystokratę.

- O co chodzi?

Didlog zaczął sapać, jakby teraz dopiero pokonywał wysokie schody. Zbierał się w sobie, aż Rosselin miał ochotę go pogonić. I pewnie by to uczynił, gdyby nie miło pobrzękujące imperiały.

- Czy nie uważasz - zaczął wreszcie Brunhild - że Zejfa ma jakiegoś kochanka? To znaczy poza mną - dodał zaraz wyjaśniająco i nie wiedzieć czemu, pogładził się po okrągłym brzuchu.

Mag już obawiał się, że będzie musiał udawać zaskoczonego, co nawet najlepszemu może czasem nie wyjść. Jednak pytanie było tak prostoduszne i zwyczajnie głupie, że jego twarz samoistnie przybrała stosowną minę pt. „Rosselin dziwi się światu”.

- Nic mi o tym nie wiadomo - odparł po chwili.

- I jesteś tego pewien? - spytał z nadzieją Didlog, opierając się o ścianę. - Uff, bo ja już wpadam w obłęd, wszędzie dostrzegam jej kochanków... No, toś mnie uspokoił...

Rzucił mieszek w stronę Rosselina.

No, Zejfa, ja ci wystawię rachunek - pomyślał mag, kiedy grubas wreszcie sobie poszedł.

Podrapał pudla po łebku, przewrócił na grzbiet i zaczął się z nim mocować.

- Widzisz, Tinkus, opłaca się być bydlakiem - rzekł wreszcie z uśmiechem, pozwalając mu stanąć na nogi.

Myśl, że w pytaniu Didloga może się kryć coś, o czym on sam nie wie, dopadła Rosselina tego samego dnia późnym popołudniem. Zejfa znów zostawiła go, dając wolną rękę. Mag nie pytał, gdzie idzie. Póki płaciła, utrzymywała i nie robiła przeszkód w spotykaniu się z Annabell, dotąd było mu obojętne, kto jest akurat oficjalnym narzeczonym, a kto prawdziwym kochankiem. Ale teraz chciał wiedzieć dla zaspokojenia ciekawości. Lenka skierowała jednak jego myśli w inną stronę.

- Cesarzowa się martwi - powiedziała. - Xan chora. Mówią, że woda tu inna niż w Tartilonie...

Pogodnik przygryzł wargę. Rzeczywiście, przez ostatnie dwa dni nie widział Xan.

Rozmowę przerwało im stukanie do drzwi. Dziewczyna poszła otworzyć.

W progu stał goniec.

- Mistrz Wetlin prosi, żebyś go odwiedził w jego pracowni - rzekł.

- A któż to taki, na Dracenę? - głośno zdumiał się Rosselin.

Sługa wydawał się oburzony jego ignorancją. Jak można nie znać mistrza kopisty?!

Trudno mu było wytłumaczyć, że nawet mag może nie znać wszystkich swoich kolegów po fachu. Zwłaszcza tak odległych od siebie specjalizacji jak tworzenie ksiąg i utrzymywanie właściwej pogody. To trochę jak z upartymi pijakami w zajazdach na prowincji, którzy czepiają się ciebie jak rzepy i zarzucają pytaniami: Aaa, mieszkasz w Fercie! Virgona z Mortu znasz? A tę blondynę, jak jej tam, Rozynkę, co to przesiaduje pod „Złotym Kogutem”?

- Teraz? - spytał z niechęcią. - Jakaś pilna sprawa?

Goniec wzruszył ramionami. Nerwowo spoglądał to na maga, to na korytarz.

- Wedle woli, panie. Przekazałem prośbę, tyle mojej pracy - pożegnał się oschle i odszedł.

Rosselin spojrzał na Lenkę.

- Najlepiej mieć to od razu za sobą...

Wziął swój płaszcz pogodnika, narzucił na koszulę i udał się na trzecie piętro, gdzie mieściły się warsztaty. Znalazł pracownię kopistów i pchnąwszy drzwi, wszedł do środka.

W jasno oświetlonej izbie siedziało przy swoich pulpitach podzielonych na dwie części kilku iluminatorów oraz czarnobialistów.

Były to jedne z najmniej cenionych odmian magii. Jako że wymagały żmudnej, śmiertelnie nudnej pracy nad własną pamięcią, pasowały do szczególarzy bez polotu, a w dodatku abstynentów. Spoglądając na oryginał, mag-kopista zapamiętywał jego wygląd w najdrobniejszym detalu, po czym przenosił spojrzenie i ów wzór na stronę czystego papieru. W zależności, czy umiał to robić wyłącznie z obrazem czarno-białym, czy też z kolorowymi rysunkami, zwano go czarnobialistą albo iluminatorem. Niektórzy byli tak utalentowani, że mogli nawet kopiować obrazy z płócien na papier. Jednego zapowiadającego się szczególnie dobrze pogodnik poznał jeszcze w Akademii i nawet ułożył sobie plan zarobkowania przez resztę życia, w którym tamtemu przeznaczył odgrywać kluczową rolę. Miał po prostu podglądać w łaźni kąpiące się dziewczyny, a co tylko dostrzeże, zaraz kopiować. Rosselin zaś planował wziąć na siebie organizacyjno-handlową część przedsięwzięcia. I pewnie byłby teraz bogaty, gdyby nie fakt, że ów dureń - którego imię szkoda tu nawet wspominać - uznał to za niegodne zajęcie i doniósł nauczycielom.

Cesarzowa co prawda nie utrzymywała pracowni w celach merkantylnych, jednak też wcale nie dla książek. Po prostu powielenie dokumentu tradycyjnym sposobem, przez kopistę piszącego ręcznie, trwało wieki, a w przypadku dłuższego tekstu zrobienie stu egzemplarzy było prawie niemożliwe. Tymczasem czterech czarnobialistów pracujących w systemie dwuzmianowym zapewniało odpowiedni obieg dokumentów.

Książki były tylko uboczną działalnością, dzięki której kopiarnia zarabiała na siebie. Tak, rozrzutność była tylko jednym, w dodatku fałszywym, obliczem dworu. Drugim było bezwzględne obdzieranie poddanych z nadmiaru imperiałów. Powszechnie wiadomo - obywatele Imperium są jak dzieci i gdy dać im za dużo, zaraz to przepiją. Roztropniej więc przeznaczyć te pieniądze na rzeczy wagi państwowej, jak tunel bity w Alherydach czy ładniejsze halabardy dla gwardzistów.

Jednak w pałacowej hierarchii Wetlin był nikim, znaczył niewiele, mniej niż Rosselin, bo dwór nie czytał książek.

Na widok spodziewanego gościa jego twarz rozjaśniła życzliwość.

- Chciałem się poradzić - zaczął niezręcznie, od razu przechodząc do sedna. - Znasz Astrogoniusza, a zamówił u nas pewne dzieło, w kolorze... niezwykle skomplikowane, bo na jego pismo trzeba narzucić ilustracje z innych dzieł, żeby wzbogacić księgę.

Podszedł i pokazał odręczne projekty wykonane przez malarza.

- No i nie wiem, na ile go skubnąć - przyznał wreszcie z zażenowaniem kopista. - Za mało, obedrze mnie cesarzowa. Za dużo, Astrogoniusz książki nie odbierze, a zaliczka ledwie wystarczy na pokrycie materiałów.

- Ale wszystko, co powiem, zostanie pomiędzy nami? - upewnił się Rosselin. Rysowała się przed nim perspektywa zemsty może niezbyt finezyjnej, za to realnej. Biorąc pod uwagę, że z malarza był straszny liczykrupa, znaczny upust gotówki z pewnością przyprawi go o długotrwałą niemoc twórczą.

Mistrz kolorysta przytaknął.

- Na wszystkie barwy światła, nikomu nie powiem. To fachowa rozmowa między nami, w ramach cechu.

Mag zaczerpnął tchu:

- Zażądaj jak najwięcej, drogi Wetlinie. Będzie się opierać, krzyczeć, sięgać po szpadę, ale ja go znam, w końcu ulegnie, bo tak naprawdę to on uwielbia drogie, kolorowe zabawki.

Była to szczera prawda. Astrogoniusz miał słabość do kosztownych rzeczy, chociaż wolał je dostawać w prezencie, niż płacić z własnej kieszeni. Gdy jednak nie miał innego wyjścia, płakał i płacił.

- Aha, znasz kogoś, kto ma dzieło Sarturusa? - spytał na zakończenie mag. - Chciałbym je skopiować.

Stary Wetlin tylko się uśmiechnął pod nosem i zaprzeczył ruchem głowy.

- Kto by w pałacu czytał takiego starego i niemodnego filozofa, panie? - rzucił z rezygnacją. - Tu się przecież większość podpisać nie umie...

Wracając korytarzami, Rosselin cały czas przeglądał jeszcze w myśli projekty kart księgi, a jego radość nie miała granic. Oto odkrył kolejny sekret malarza! Któż mógł się spodziewać, że Astrogoniusz pisuje erotyczne poezje i w dodatku chce je zebrać w księdze?

Mag czuł przez skórę, że dzieło zostanie komuś podarowane. Bo półki malarza, o czym Rosselin miał okazję przekonać się naocznie, świeciły pustkami. Leżały tam tylko dwie księgi o roślinach i zwierzętach Imperium.

Problem w tym, że Zejfa też niechętnie cokolwiek czytała.


IV


Garzful nawinął się magowi w samą porę. Było południe następnego dnia, a Rosselin uznał, że dosyć sączenia jadu, pora uderzyć niczym szyszkun syczący, szybko i skutecznie.

Karzeł miał jednak swoje sposoby pojawiania się i znikania. Tym razem zapowiedział go straszliwy ryk dochodzący z jednej z komnat. Zaintrygowany Rosselin zajrzał tam, żeby zobaczyć, co się dzieje, bo odgłosy przypominały fonfariusza (tyle że ten morski zwierz nie zmieściłby się w normalnej komnacie) - i zobaczył siedzącego na krześle Garzfula.

- Na Aarafiela, co tak ryczysz jak fonfariusz? - spytał zaintrygowany pogodnik. Wszedł do komnaty i starannie zamknął za sobą drzwi. Poza nimi dwoma nie było tu nikogo.

Przez twarz karła przemknął zły uśmiech.

- Jak tak nosowo poryczę przez uszy, to mi lepiej - mruknął. - I jak tu siedzę, to mogę to cholerstwo trzymać w kieszeni. - Wyjął różową opaskę i machnął nią ze złością. - Cesarzowa zakazała mi właśnie nosić wysokie kołnierze. - Wściekle błysnął zębami.

Mag uśmiechnął się lekko. Lekko, ale okrutnie.

Bardzo okrutnie.

Bardzo.

Me będziesz więcej straszył mi Annabell, bydlaku - pomyślał. Czujnie zerknął ku drzwiom, podszedł do kotar przy oknie i niby to przypadkiem sprawdził, czy nikt się za nimi nie ukrywa.

- Ja właśnie w tej sprawie - zaczął.

Wilcza twarz Garzfula wyciągnęła się w wyrazie zdumienia. Przypominał teraz polną myszkę, nawet oczy błysnęły mu jak temu zwierzątku na widok kupki ziaren ulubionego zboża.

- Ktoś chce cię zabić - szepnął Rosselin. - I ja wiem, kto...

Opowiedział mu, jak doszedł do wniosku, że za pomysłem noszenia przez oba karły różowych obróżek stoi... Astrogoniusz. Tak, tak, co prawda zrezygnował z malowania portretu Garzfula, ale tylko po to, aby uśpić czujność karła. Wkrótce znów zacznie malować jego portret, a potem, niby to przypadkiem, najpierw ubrudzi jego obróżkę farbą... a wreszcie trucizną...


Teraz należało popracować nad Astrogoniuszem.

- Chcę, żebyś coś dla mnie zrobił - rzekł Rosselin. - Oczywiście coś za coś... - Uśmiechnął się przyjaźnie.

Malarz podniósł na niego wzrok. Dawna złość trochę mu przeszła. Nadal jednak nie ufał pogodnikowi, chociaż oczywiście nie mógł wiedzieć o jego rozmowie z Wetlinem.

- Chcę, żebyś wrócił do pomysłu namalowania karła - wyjaśnił Rosselin. - Może nawet ci zapłacę, ale to ma być poufne, nikt się nie może dowiedzieć.

Astrogoniusz nigdy nie wyglądał na mędrca, jednak teraz jego mina zrobiła się zwyczajnie głupia. Malarz po prostu nie wiedział, co rzec.

- Po co ci portret karła? - zapytał w końcu.

Mag uśmiechnął się słodko.

- Nieważne. Powiedzmy, że lubię sztukę nowoczesną. Portret karła, ja płacę. Jeden warunek: masz go namówić, żeby pozował w różowej obroży. Jasne? A w zamian... - tu pogodnik zawiesił głos.

- Co w zamian? - chrypnął zdumiony Astrogoniusz. - Pieniądze z góry, ale i tak coś w zamian?

Rosselin pochylił się do jego ucha i rzekł:

- Sekretny dostęp do komnaty Zejfy. Lenka ci go nie dała, ale ja... w zamian za przysługę, kto wie...? - znacząco zawiesił głos.

Malarzem zatrzęsło niczym wierzchołkami Alherydów pod wpływem silnych podziemnych wstrząsów. Na jego twarz wystąpiły czerwone plamy pożądania. Zaczął ciężko dyszeć. Pogodnik pomyślał, że pacykarz pewnie zaraz zacznie się ślinić. Ale jednak nie.

- Ale... ja wchodzę, ty wychodzisz... - powiedział Astrogoniusz prawie opanowanym głosem.

Rosselin leniwie skinął głową.

- Tak będzie. Ale wcześniej ja zamawiam, ty malujesz.

Me majak uwiarygodnić historię - mruczał do siebie zadowolony mag, podążając korytarzami w poszukiwaniu Zejfy. - Jak w dobrej kryminalnej opowieści z nizin Fertu, musisz trochę popchnąć człowieka, zanim zrozumie, co ma robić. A potem to już samo pójdzie.


I poszło. A nawet pogoniło.

Był to nadzwyczaj upalny dzień, w komnatach panowała nieprzyjemna duchota, a jakby tego mało, w centralnej wieży puściła magiczna zasłona przeciw owadom i te hurmem zaczęły się wdzierać do komnat, zdobywając piętro po piętrze, okno po oknie.

Był to więc czas ukąszeń, zarówno metafizycznych, jak i całkiem dosłownych. Jednych dopadała gorączka miłości, innych komary.

Zrezygnowany Rosselin chłodził się jedną ręką, drugą zabijając potwory przełażące przez szpary w oknie. Marzył o użyciu magii. Mógłby oblodzić ich skrzydełka albo wyssać powietrze z komnaty, pozostawiając tylko małe bańki wokół własnej głowy i pyska ziejącego obok Tinkusa... No, mógłby przynajmniej spróbować, bo efekt był nieprzewidywalny... ale wykaz czarów, jakich wolno mu było w wieży aktualnie używać, nie obejmował uśmiercania uciążliwych owadów. Jak widać, życie jest jednak bardziej fantazyjne niż protokolanci kancelarii.

Później upał zmógł pogodnika do tego stopnia, że przysnął.

Obudziło go potrząsanie. Niechętnie otworzył oko... i zobaczył wyraźnie zaniepokojoną Lenkę.

- Wstawaj - powiedziała cicho służąca. - Gwardziści po ciebie przyszli.

Jeszcze senny nałożył szatę. W przedpokoju czekali na niego dwaj zbrojni.

- Mag Rosselin? - rzekł jeden z nich. - Pójdziesz z nami. Cesarzowa chce cię widzieć.

Nigdy dotąd nie widział straży pałacowej w akcji. To znaczy, oczywiście, widywał ich przechadzających się czujnie korytarzami, strzegących bram. Jednak to stanowczo nie było to samo, co dwaj tacy drągale żądający pójścia z nimi. Mierzyli co najmniej siedem stóp, więc gdyby Garzful nie został jego wrogiem i wprowadziliby swój pijacki plan w życie, tych należałoby skrócić nie tylko o głowę, ale nawet o pół tułowia.

- O co chodzi? - spytał pogodnik zmartwiałymi ustami.

- Ażebym to ja wiedział... - odrzekł gwardzista obojętnie. - Mamy obowiązek doprowadzenia, to doprowadzamy.


Komnata była prawie pusta. Obok Joanny siedziała jej przyjaciółka, Eluria g’Och, Stawirlen, a także kilku doradców.

Przy osobnym stole Garzful i Astrogoniusz spoglądali na siebie z nienawiścią. Rozdzielał ich gwardzista o minie zarazem groźnej i obojętnej, co - jak mag zdążył się zorientować - było mile widziane w całym ich fachu.

Czwarte krzesło czekało na Rosselina. Cesarzowa wskazała je pogodnikowi, a kiedy usiadł, zaczęła:

- Astrogoniuszu, opowiedz jeszcze raz, co ci się przydarzyło.

Malarz, wciąż blady z przejęcia, zaczął mówić:

- Poprosiłem Garzfula, żeby mi pozował w jednej z komnat. Chciałem go sportretować. Miałem już przygotowane płótno, żeby praca nie nastręczała problemów...

Tu westchnął ciężko, przygryzł wargę.

- Karzeł się zgodził, choć od początku patrzył podejrzliwie - kontynuował po chwili. - Wyjąłem bryłkę węgla i zacząłem go rysować, robiąc pierwszy, wstępny szkic. I wszystko było dobrze, dopóki nie poprosiłem, żeby założył tę różową wstążkę od ciebie, pani, bo chciałem poszukać odpowiedniego ułożenia materiału na szyi...

Astrogoniusz westchnął.

- Bo on, cesarzowo, miał tę różową obróżkę schowaną w kieszeni kaftana. I nagle Garzful, zamiast spełnić moją prośbę, rzucił się do ściany, na której wisiała kolekcja broni, zerwał jeden z toporów i zaczął mnie gonić!

Chciał mówić dalej, ale wtedy cesarzowa przerwała mu uniesieniem ręki. Spojrzała na Rosselina.

- Masz coś do powiedzenia w tej sprawie?

Mag westchnął.

I przyznał się do okrutnego żartu.

- Pani, chyba nie posądzasz ani mnie, ani obecnego tu malarza o próbę otrucia twojego karła? - zakończył błagalnie.

Na twarzy Joanny malowała się z trudem powstrzymywana wściekłość.

- Idź do swojej komnaty i czekaj tam na wyrok - oznajmiła przez zaciśnięte zęby. - Bardzo mnie rozczarowałeś, Rosselinie - dodała, kiedy był już w drzwiach.


Na korytarzu dogonił go Garzful. Szczerzył zęby z taką radością, że w jego gębie zmieściłyby się pewnie wszystkie muchy z pałacu.

- Wiesz, dlaczego cesarzowa jest w tak podłym nastroju?

I wyjaśnił, nie czekając na przyzwolenie. Xan wyraźnie szkodziło dworskie życie, jej czarne plamy zaczęły odpadać ze skóry, niby łuski ścieliły się po korytarzu. Nie kryjąc obrzydzenia, cesarzowa odsunęła w końcu sześciopalczatkę do zakazanych komnat w więziennej wieży.

- I jeszcze powiem ci coś - zakończył z miłą miną karzeł. - Miałeś rację, ta cholerna różowa obróżka była zatruta.

Zgnębiony Rosselin podniósł na niego zdziwione spojrzenie.

- Ale przecież ja żartowałem! Chciałem się na tobie zemścić, boś mi straszył Annabell.

Garzful z satysfakcją pokręcił głową.

- Nie, magu, nie moja. To obróżka Xan... - roześmiał się mściwie. - I jeszcze jedno! Chociaż nie zabiłem Astrogoniusza, to jednak nie wykpi się od zemsty. Tylko jeszcze nie obmyśliłem, jakiej.

Jego rechot rozbrzmiewał w głowie Rosselina jeszcze długo po tym, jak sam karzeł zniknął w swoich komnatach, aby tam upajać się podwójnym zwycięstwem.

Zaś Rosselin zaczął nosowo ryczeć przez uszy.

Później miał się dowiedzieć, że był to odgłos tak przerażający, że bardzo pomógł magom próbującym opanować inwazję owadów. Te masowo padały trupem, kiedy docierał do nich głos zrozpaczonego pogodnika.



Rozdział 6


Wyjeżdżając z Fertu, Rosselin szlochał ze złości, rozpaczy oraz upokorzenia. Mógłby co prawda przeklinać własną głupotę, ale byłaby to postawa niegodna mężczyzny i maga. Lepiej zwalić wszystko na przeklętego Garzfula, oby go Dracena stratowała!

Wyrok cesarzowej, niewątpliwie inspirowany przez karła, pozbawił maga wszystkiego, co posiadał: lekkiej pracy u Zejfy, korzyści z przebywania na dworze, a wreszcie, co szczególnie zabolało pogodnika, bliskości namiętnego demona, jaki mieszkał w kruchym, dziewczęcym ciele Annabell.

Dostąpił zaszczytu wygnania, choć oficjalnie nazywało się to misją specjalne dla dobra Cesarstwa. Dostał przyzwoitego wierzchowca, łagodną siwą klacz imieniem Strzałka, zapas jedzenia, sto srebrnych imperiałów oraz mapę. Co prawda musiał ją sporządzać pijany kartograf, bo niemal w ogóle nie pasowała do rzeczywistej rzeźby terenu, ale za to była bardzo ładna i kolorowa. Jeziora miały kształty zwierząt, zakola rzek układały się w litery alfabetu, a razem z konturami lasów tworzyły biegnący z zachodu na wschód, lekko tylko koślawy napis: Niech żyje Joanna.

Z pomocą tej mapy mag miał dotrzeć do stadniny niejakiego barona du Mingarda leżącej jakieś sto mil na północ od Fertu, na Wielkiej Równinie Herteńskiej, która rozpościerała się za północnym pasmem Alherydów. I tam czekać, aż cesarzowa wezwie go z powrotem.

Kiedy Rosselin usłyszał ten wyrok, pobladł straszliwie, a jego plecy oblał pot zimny jak rossa linda, ziele porastające cmentarze Fertu. Dworskie opowieści pełne były takich nieszczęśników raz na zawsze oddalonych albo zaginionych w tajemniczych okolicznościach! Całkiem niedawno pałacowe korytarze obiegła nowina o niejakim da Bingu, cesarskim urzędniku pracującym w departamencie kwatermistrzowskim. Cesarzowa uznała, że dywany sprowadzone z Ariety były kiepskiej jakości, i nakazała mu pojechać tam, zrobić awanturę i przywieźć nowe, lepsze. Ruszył więc konwój. A w połowie drogi podczas jednego z postojów da Bing oddalił się na przysłowiową sikundkę i... zaginął bez wieści.

Na szczęście Rosselin mógł liczyć na pomoc Zejfy dArgilach.

- Zejfo - rzekł, nerwowo krążąc po jej komnacie, gdy już poznał wyrok - kłamałem Brunhildowi na temat twoich kochanków. Łgałem jak pies, nie obrażając tych zacnych stworzeń. - Z melancholią podrapał Tinkusa w czubek głowy. - Wyprowadziłem twego oficjalnego narzeczonego z pałacu, kiedy tego potrzebowałaś, nakarmiłem go straszliwymi bredniami, w zamian dostając jeszcze większe bzdury... Musisz mi teraz pomóc!

- Ale co ja mogę poradzić na to, że oszalałeś? - Bezradnie rozłożyła ręce dworka. - Zadzierać z karłem... Na Dracenę, przecież sam sobie pętlę założyłeś, nie rozumiesz? Mówiłam, że prowokowanie go źle się skończy... Garzful, to nawet jak na pałacowe, realia mściwa bestia.

Doprowadzony do ostateczności mag zaklął.

- Cóż, nie ma tajemnic, których nie można ujawnić... - mruknął. - A Didlog uwielbia smaczne opowieści przy dobrym winie...

Wtedy z kolei pobladła Zejfa. Wiedziona nagłym przypływem współczucia dla biednego pogodnika, szybko pobiegła prosić cesarzową o zmianę wyroku na łagodniejszy.

- Nie będzie to długie wygnanie - podobno stwierdziła władczyni. - Jednak karę musi ponieść.

- A w ogóle ja na twoim miejscu bym się jej nie pokazywała - dodała od siebie dworka, kiedy już zrelacjonowała magowi rozmowę z Joanną. - Xan choruje coraz bardziej, a cesarzowa źle to znosi. Najlepiej usuń się jej z oczu. Jedź i czekaj.

Tak więc podążał w stronę posiadłości Mingarda, powtarzając pod nosem wszystkie znane sobie przekleństwa. Przełęcze Alherydów pokonał bez problemów - letnią porą nie stawiały przeszkód sprawnemu wędrowcowi. Teraz przed nim po horyzont rozpościerała się wielka trawiasta równina, gdzieniegdzie wzburzona pasmami mieszanego lasu. Nic, tylko wędrować. Nawet niekoniecznie do stadniny barona. Równie dobrze mógł wybrać wolność banity. Dziesiątki miast większych i mniejszych czekały na to, aby je odwiedził. Mag pogodowy zawsze znajdzie coś do roboty. A on pomimo młodego wieku otarł się o dwór, mógł bez zmrużenia oka łgać albo opowiadać prawdziwe historie warte więcej niż jego marne magiczne talenty, zatem posiadał wszelkie kwalifikacje niezbędne w awanturniczym fachu. Gdyby tylko zechciał...

Może by i zechciał, gdyby nie Annabell i smak dworskiego jadła.

Nastrój miał więc posępny, dopóki nie naszła go refleksja, że i tak wykręcił się sianem. No bo co zafundował Garzful Astrogoniuszowi, także zamieszanemu w aferę obróżkowq - jak całą sprawę określił rozplotkowany dwór? Artysta został odesłany do malowania statków! To pasjonujące zajęcie miał wykonywać przez cały miesiąc od świtu do zmierzchu. A kiedy zaczął głośno protestować (gdy dotarło do niego, że idzie o pokrywanie burt równą warstwą żywicy oraz ochronnej minii, nie zaś ozdabianie ich morskimi fantazjami), karzeł roześmiał mu się prosto w nos.

- Wolisz obcięcie prawej ręki? - spytał podobno, ucinając wszelką dyskusję.

Być może więc wygnanie wcale nie jest takie złe - rozmyślał Rosselin, dopasowując się do powolnego kroku Strzałki. Nie poganiał jej, bo i po co? Nigdzie mu się nie spieszyło. - Trochę sobie odpocznę, pomyślę...

Rozejrzał się po trakcie. Był mocno zaniedbany, niemal pusty, może nawet trochę niebezpieczny. Miał jednak tę zaletę, że nie ciągnęły nim tłumy ludzi oraz niekończące się karawany wozów zmierzające w stronę stolicy. Ta żarłocznie połykała wszystko, co wyprodukowano w Imperium Faraelickim: zboże, owoce, trunki, tkaniny oraz tysiące innych towarów, które w takiej Quence uznano by za niebywały luksus, a w Fercie musiał je mieć w swoim domu byle średniak. Nie darmo po stołecznych winiarniach krążyło powiedzenie, że tutejszy żebrak wzgardzi tym, co podniesie bogacz z prowincji.

Oderwał wzrok od łanów traw rozczesywanych wiatrem i spojrzał w niebo. Nadal było czyste, ale na horyzoncie już lekko ciemniało. Będzie deszcz - pomyślał z westchnieniem. - Trzeba znaleźć miejsce na obozowisko. Nie było to odkrycie godne maga pogodowego, ale przynajmniej praktyczne.

W sakwie przewieszonej przez szeroki grzbiet Strzałki miał nie tylko zapasy i trochę ubrań. Tym zamoknięcie nawet dobrze by zrobiło - zaoszczędziłby na praniu w jeziorze albo strumieniu. Ale wiózł też list polecający do barona wystawiony przez cesarską kancelarię, pisma od pałacowego koniuszego oraz osobisty list Joanny do Mingarda. A te należało chronić przed wodą. Rosselin wolał dotrzeć do kępy drzew widocznej jakieś trzy mile dalej i schronić się pod płachtą przeciwdeszczową, niż zawierzyć swoim magicznym talentom.

Nagle zatrzymał się gwałtownie, klnąc na czym świat stoi. Listy!

Oblał go zimny pot. A jeżeli w piśmie cesarzowej znajduje się wyrok śmierci? Dajmy na to, Mingard rozłamie pieczęć i przeczyta rozkaz zgładzenia maga. Po cichu, dyskretnie, bez świadków. Tak, żeby nawet jego kości nigdy się nie odnalazły.

Powiódł dokoła niespokojnym spojrzeniem. Jak sprawdzić, co jest w liście, bez łamania pieczęci? - rozmyślał w panice.

I nagle spłynęło na niego olśnienie zesłane chyba przez samą Dracenę, bo obojętny Aarafiel nigdy by się nie wtrącił w ludzkie sprawy. Przecież może zostać napadnięty! A zbójów powinna zainteresować cesarska korespondencja. Byliby głupcami, gdyby się nie zapoznali z jej treścią!!!

Już sięgał do sakwy, kiedy zaraz za kępą drzew, gdzie droga zakręcała w prawo, pojawił się duży wóz drabiniasty obleczony białym płótnem. Zmierzał w przeciwnym kierunku niż Rosselin, czyli w stronę Fertu. Pogodnik westchnął. Będzie musiał zaczekać!

Lejce dwukonnego wozu trzymał ponury mężczyzna w brązowym kaftanie. Obok niego na koźle siedziała młoda dziewczyna w niebieskiej sukni, córka albo świeżo poślubiona żona.

I kiedy Rosselin przejeżdżał obok nich, zwolniwszy nieco, właśnie ona zagadnęła go niespodziewanie:

- Nie zamówiłbyś dla nas dobrej pogody, magu? - poprosiła, uśmiechając się ciepło. - Zapłacimy... Przed nami przełęcze, a towar wieziemy delikatny...

Już zamierzał odmówić, ale wtedy jej mąż czy ojciec wstrzymał konie. Sięgnął za siebie i wyjął stamtąd pękatą flaszkę oplecioną winoroślą.

- Pieniędzy pewno masz dosyć. Ale prawdziwy krad ciężko spotkać na tej drodze - rzekł.

Rosselin przyjrzał mu się z namysłem. Twarz mężczyzny przecinała ukośna blizna biegnąca od lewego skrzydełka nosa, przez powiekę, niknąca w gęstych brwiach. Nadawało to jego spojrzeniu ciężki, nieprzyjemny wyraz.

Flaszka wyglądała na prawdziwą. Krad był specyficznym trunkiem, o niewielkiej mocy, ale za to wspaniałym, mocno korzennym aromacie. Często pijano go na dworze. Zejfa miała niewielki zapasik, z którego pozwalał sobie korzystać... Nawet Lenka i Tinkus dostawali po kropli... Ech, dwór - westchnął.

Jednak to nie krad przekonał Rosselina. Nie trzeba było być pogodnikiem, aby pojąć, że bez magicznej interwencji będą tu zaraz mieli solidną ulewę. W słodkie nuty łanów równinnej trawy i letniego kwiecia wmieszał się charakterystyczny zapach powietrza tuż przed burzą. A w spojrzeniu dziewczyny kryła się ta sama miękkość, jaką widywał u Annabell, kiedy patrzyła na niego, myśląc, że on tego nie widzi.

Skoncentrował się i wypowiedział czar rozpraszający chmury. Później z własnej inicjatywy dołożył zaklęcie, aby wóz otaczała zawsze dobra pogoda.

- No, tyle - oznajmił, obdarzając dziewczynę szerokim uśmiechem. Wziął krad, zapakował go do sakwy, poklepał Strzałkę po boku i ruszył w swoją stronę.

Spotkanie tych dwojga uświadomiło magowi, że lepiej będzie obejrzeć listy później, kiedy zjedzie na boczną drogę, już niedaleko posiadłości Mingarda.


Zdążył go zjeść niepokój dręczący niby małż świdrak okrętowe burty, nim znalazł dobre miejsce na lekturę tajnej korespondencji. Wjechał właśnie w boczną drogę prowadzącą do posiadłości barona Mingarda i zatrzymał konia obok trzech wielkich na człowieka, stojących poziomo kamieni. Wyglądały jak świadkowie różnych tutejszych historii, które opowiadał im wiatr.

Rosselin chwilę nasłuchiwał, choć raczej nie owych epickich opowieści. Starał się wychwycić prozaiczny i niebezpieczny odgłos końskich kopyt.

Nie, nikt się nie zbliżał. Wiatr dalej plótł o tym i owym, ale nie mówił ani słowa, że nieładnie czytać cudze listy. Mag rozłamał więc pieczęcie. Na pierwszy ogień poszło pismo z kancelarii - nieciekawe, będące jakimś rozliczeniem finansowym, dla maga całkiem niezrozumiałym. Podobnie mało zachęcająco wyglądał list od koniuszego.

Co innego ten od Joanny. Krótki, ale treściwy:

Baronie, życzeniem naszym jest, abyś przysłanemu ci magowi nie uczynił najmniejszej krzywdy. Ponieważ jednak nieco nas zirytował, nie zaszkodzi, jeżeli trochę go zmiękczysz swoimi sposobami, jak to robiłeś z wcześniej przysłanymi ci ludźmi. Niech nabierze trochę pokory.

No pięknie! Rosselin zaklął. Cesarzowa namawiała Mingarda, żeby dał magowi popalić! Jakby wyganie nie było dostateczną krzywdą!

Z wściekłością zerwał garść źdźbeł. A wszystko przez przeklętego Astrogoniusza, oby jego jelita były wleczone wzdłuż brzegów kontynentu! Niech go trąd porazi, a farba wyżre mózg! Niechaj kaci tną jego obrazy na wąskie pasemka, zaś lud depcze je brudnymi nogami na oczach malarza!

Wina Astrogoniusza i Garzfula - poprawił się zaraz. - Karzeł też wsadza paluchy w nie swoje sprawy! Już mu jakąś paradną zemstę wyszykuję - zarzekał się w myśli - niech tylko wrócę na dwór!

Najpierw chciał się pisma całkiem pozbyć, podrzeć na strzępy i zakopać. Ale nim popełnił ten nieodwracalny błąd, przyszedł mu do głowy lepszy pomysł. Sięgnął do listu, obejrzał go uważnie. Bardzo, bardzo uważnie. Pomyłka mogła go drogo kosztować.

Później zaczął drzeć papier, po kawałeczku, bardzo ostrożnie.

Wreszcie przyjrzał mu się po raz ostatni. Teraz treść listu wyglądała tak:

Baronie, życzeniem naszym jest, abyś przysłanemu ci magowi nie uczynił najmniejszej krzywdy. Ponieważ...

Ostatni wyraz celowo pozostawił na swoim miejscu. Wygodne słowo, można je interpretować do woli, wzdłuż i w poprzek, jak komu pasuje... a za nim tylko fantazyjne rozdarcie.

Rosselin uśmiechnął się złośliwie. No, teraz ma mocne karty w ręku!

Dla uczczenia swej fantazji odkorkował butelkę kradu. Wierzchowcowi też dał, w końcu bydlę dzielnie go niosło na swym grzbiecie.


Krytycznym okiem przyjrzał się swemu odbiciu w tafli wody małego jeziorka. Tak, teraz już w niczym nie przypominał spokojnego podróżnika.

- No i co powiesz, mała? - spytał Strzałkę.

Klacz nadal spokojnie piła. Wreszcie uniosła głowę i prychnęła, strząsając na maga deszcz kropli.

- Myślisz, że nam się uda? - mruknął Rosselin. - No, ja też mam taką nadzieję. Ale dzięki za wsparcie. - Pociągnął ręką po końskiej grzywie.

Nie spodziewał się spotkać u Mingarda jakiegoś maga podobnego do Stawirlena. Będzie więc mógł spokojnie uchodzić za napadniętego, ograbionego i co tam jeszcze należy wpisać do litanii żalów.

Później krążył trochę już w granicach ziem barona, szukając jego ludzi. Wreszcie, gdy wypatrzył grupkę zbrojnych na koniach, pogalopował ku nim, niby uciekając przed straszliwym demonem.


II


Jak srebrny imperiał rzucony w zieloną soczystą trawę - to właśnie pomyślał na widok rezydencji Mingarda. Niska ledwie na dwa piętra, owalna i pomalowana na biało, wydała się szokująco nędzna magowi wciąż mającemu przed oczyma wieże i wnętrza pałacowych komnat. - Oto, Rosselinie, jak nisko upadłeś. Nie dość, że cesarzowa pisze okrutny list, jeszcze każą ci zamieszkać w norze! Dwa piętra! Na Dracenę, co to są dwie marne kondygnacje wobec Ptasiego Miasta?!

Niewiele brakło, by łzy żalu i goryczy pociekły mu do oczu, nim jednak poetyckie uniesienie weszło w tę fazę, ludzie barona powiedli Rosselina do swego pana.

Ten spacerował po swoim gabinecie wsparty o laskę. Nim usiadł za biurkiem, skrywając kalectwo, zaskoczony mag spostrzegł, że Mingard ma lewą stopę podwiniętą, a nie płaską jak u normalnego człowieka. W rodzinnej wiosce pogodnika zwano takie coś po prostu końskim kopytem.

Ale w porównaniu z Garzfulem i tak wypadasz niby piękność o poranku - pomyślał. Jednak ułomność przełożyła się również na przykry charakter barona.

- Zbóje? Tutaj? Napadli? - prychnął zgrzytliwym śmiechem, z ironią rozglądając się po swoim dosyć ascetycznie urządzonym gabinecie, jakby chciał rzec: Co tu można ukraść? - Przecież dokoła tylko trawa, dobra dla moich koni. Każdy bandyta z głodu zdechnie!

Krytycznie przyjrzał się zniszczonym listom leżącym przed nim na biurku obok przyborów do pisania i kawałka dziwnej, zielonej skały. Potem przeniósł wzrok na maga.

- Cóż, wola cesarzowej jest dla mnie wiążąca - rzekł. - A za zbójami wyślę patrole. To gdzieżeś ich spotkał?

Rosselin opisał miejsce, w którym poprawił korespondencję z dworu. Miał nadzieję, że ślady, jakie pozostawił, wystarczą. Mingard posępniał z minuty na minutę. Sięgnął po srebrny dzwonek i zadzwonił nim trzy razy. Gdy pojawił się służący, rzekł:

- Jarco wskaże ci izbę gościnną, tam się odświeżysz przed wieczerzą. A ja sobie poczytam listy.

Wychodząc z izby, Rosselin czuł na sobie niespokojny wzrok kulawego barona.


Ascetycznie urządzony gabinet Mingarda okazał się wyjątkowym miejscem w jego rezydencji. Jarco zaprowadził bowiem maga do apartamentu niemal dorównującego przepychem mieszkaniu Zejfy. Była tu nawet łazienka z wielką, wpuszczoną w podłogę wanną. Nie zdążył się jeszcze dobrze rozpakować w izbie sypialnej, kiedy służący zaczęli nosić wiadra wrzątku. Nad wszystkim czuwała młoda łaziebna. Kiedy woda, piana i ziołowe zapachy wypełniły izbę, pomogła magowi zdjąć ubranie, a później zaczęła myć plecy. Z trudem się opanował, spoglądając na cienką bluzkę przyklejoną do jej kształtnych piersi. W dodatku niedwuznacznie dawała mu do zrozumienia, że na jedno skinienie gotowa jest zdjąć ubranie i wskoczyć do wanny.

Annabell by mi nie wybaczyła - westchnął z żalem, a na jego twarz wypłynął lekki uśmiech. Podejrzewał, że w tych sprawach badawcze spojrzenie szarych oczu jego dziewczyny mogło śmiało konkurować z umiejętnościami Stawirlena.

Później zdrzemnął się trochę. Obudziło go dopiero stukanie do drzwi.

- Wieczerza, panie - rzekł Jarco.


Baron już na niego czekał, nerwowo bębniąc palcami po krawędzi stołu. Gdy Rosselin prowadzony przez milczącego ponuro Jarca wszedł do sali, Mingard podniósł na niego ciężkie spojrzenie. Uprzejmym gestem wskazał miejsce obok siebie, ale nie trzeba było być magiem, aby wyczuć bijące od kulawca napięcie oraz niechęć.

Pogodnik z trudem powstrzymał się od ucieczki. Zajął wskazane krzesło. Służący, jakby tylko na to czekali, zaczęli wnosić i stawiać na stole półmiski z różnymi rodzajami mięsiwa, tłustymi zupami, owocowymi i warzywnymi sałatkami oraz kilka karafek z winem różnych gatunków.

Mingard nie zwracał na to uwagi, nie dostrzegł też wilczego apetytu w oczach Rosselina. W zamyśleniu skubał zębami dolną wargę.

- Moi ludzie nie słyszeli o żadnych bandach - oznajmił wreszcie sucho. - A w miejscu, które wskazałeś, nie widać żadnych śladów walki. Czegoś nie rozumiem... - w głosie Mingarda pojawił się nieprzyjemny ton. - Nigdy nie przysyłano mi z dworu gości, bo niby w jakim celu? A teraz zjawia się mag, i to pogodowy, podczas kiedy takiego weterymaga dla swoich koni to się doprosić nie mogę, psiakrew! List od cesarzowej też niczego mi nie wyjaśnił...

- Przecież listy zniszczyli zbóje, sam widziałeś - przerwał baronowi Rosselin, smętnie patrząc na półmiski. Zapach pieczeni kręcił w nosie, a żołądek popiskiwał jak głodny Tinkus. - Może tam coś było? A że jestem twym gościem, sprawa prosta. Już ci wyjaśniałem, że po ciężkich przeżyciach, kiedy omal nie zjadła mnie pantera, potrzebuję ciszy, spokoju i odpoczynku z dala od stresów...

Mingard wzruszył ramionami. Wziął do ręki widelec, na co soki żołądkowe maga zareagowały żywym entuzjazmem. Baron jednak tylko zaczął go obracać w skupieniu.

- Spokoju tu tyle, że aż nudno - mruknął. - Ale żebym cokolwiek z tej historii rozumiał, to nie mogę powiedzieć.

Wydawał się wciąż nieprzekonany. Tymczasem jedzenie stygło, a magowi kiszki wygrywały pogrzebowe melodie. Prawie widział już siebie w grobie, pod pomnikiem, na którym kamieniarz wykuł napis: Nie było mu dane spożyć ostatniej wieczerzy.

- Przyjdzie pchnąć gońca na dwór... - rozmyślał głośno Mingard. - Bo ja bardzo, ale to przeraźliwie bardzo nie lubię nie rozumieć...

Pogodnik zacisnął zęby. Kulawiec marudził, a tymczasem jedzenie stygło.

Westchnął. Cóż, pozostało tylko jedno wyjście...

Dyskretnie rozejrzał się, czy nikt im nie przeszkadza. Na szczęście służba zniknęła, byli sami.

Ile razy Rosselin użył tego zaklęcia, zawsze wpadał w kłopoty, jak choćby wtedy, gdy po pijanemu sam się podłożył Czarnemu Szyprowi i wylądował na pokładzie „Aqury”. Nie miał jednak wielkiego wyboru. Skoro Mingard nie uwierzył w kłamstwo sam z siebie, należało mu w tym pomóc. Jeżeli Kulawiec, jak go w myślach nazwał Rosselin, pchnie gońca do cesarzowej z wieścią, że sekretna poczta została skalana bandyckim spojrzeniem, Joanna od razu zgadnie, cóż to za rozbójnik się do niej dobrał. Dla niej sprawa będzie jasna - i bez wahania zamieni krótkie wygnanie na stracenie. Najlepiej przez rozwłóczenie końmi, przecież baron prowadził stadninę, nie trzeba by wysyłać kata.

Mag westchnął i skoncentrowawszy się, wypowiedział w duchu zaklęcie ślepego oczka.

- Sam widzisz, ile mnie nieszczęść spotkało... - rzekł, sondując spojrzeniem Kulawca. - Bestia, a teraz ci bandyci...

Mingard wydawał się lekko oszołomiony. Marszczył czoło, jakby nie bardzo pojmując, co się dzieje, kto i co do niego mówi.

- Aha, napaść... no tak... - stęknął. - Rozumiem...

Widać jednak było, że ni w ząb nie rozumie, choć przez jego czoło przebiegał sztorm daremnej próby ogarnięcia sytuacji. Rosselin zaklął w duchu. Czyżby rzucił zbyt mocne zaklęcie? Nie miał wprawy - w końcu, na Dracenę, był tylko pogodnikiem!

- Jedzmy - zachęcił - syty żołądek sprawi, że lepiej będzie ci się myśleć, baronie.

Mingard odruchowo skinął głową, wciąż półprzytomnym spojrzeniem wodząc po pustej komnacie. Mag nie czekał ani chwili dłużej. Z tłumionym okrzykiem entuzjazmu wbił zęby w soczyste mięso...



Rankiem następnego dnia Mingard wydawał się całkiem odmieniony. Być może sprawiła to obecność służącej, energicznej kobiety w średnim wieku, zwanej przez barona Eufemią. Roztaczała wokół siebie aurę uśmiechu i przychylności. Z gracją usługiwała podczas śniadania, które wbrew oczekiwaniom maga było bardziej obfite od wczorajszej wieczerzy - zupełnie jakby Kulawiec teraz dopiero, upewniwszy się co do dostojności gościa, otworzył swe serce oraz spiżarnię. A przede wszystkim piwniczkę z winem oraz innymi alkoholami.

Rosselin z przyjemnością zażył odrobinę arachinówki. Była to ostra wódka pędzona z jęczmienia wzbogaconego wkładką z białych pająków zamieszkujących dębowe lasy Trytanii. Cholerstwo paliło jak wszystkie cztery siostry Draceny wzięte do łóżka naraz, ale rozjaśniało umysł lepiej niż cygara Farclaya czy magiczne zaklęcia.

- A tak sobie pomyślałem - zaczął naraz Mingard - że jakby cesarzowa twoimi rękoma i oczyma chciała zajrzeć w moje papiery, to chętnie przyniosę, wytłumaczę pewne, hmmm, niejasności...

Mag podniósł na niego bystry wzrok.

- To może zaczekać - oznajmił łaskawie. - Chociaż przyznaję, po powrocie na dwór chętnie podzielę się wrażeniami z Jej Wysokością...

- No, ja też mam się czym dzielić - hałaśliwie oznajmił baron, choć jego wzrok wyraźnie chciał dodać: tylko jakoś nie lubię. - Pieniędzy mi nie brakuje, magu. A i ładnych kobiet... - tu Mingard łypnął okiem w stronę Eufemii, która zaróżowiła się lekko - także w moich skromnych progach znajdzie się kilka...

Rosselin w skupieniu kroił omlet z dodatkiem grzybów.

- Gość rzecz święta - ciągnął niezrażony baron. - Powiedz tylko słowo, a, na zblazowanego Aarafiela i kulawą Dracenę, spełnię każde twe życzenie!

Rosselin ignorował te podchody ze stoickim spokojem. Nie zamierzał wyprowadzać durnia z błędu. A właściwie z dwóch: Mingard nie tylko wziął go za szpiega cesarzowej, ale i jego wyobrażenie Draceny zalatywało herezją. Bogini może była dziwaczna i miewała swoje humory, jednak nogi miała jak się patrzy.

Mag wziął do ręki przybornik z przyprawami.

- Tak - rzekł, spoglądając na gospodarza - jest jedna rzecz, którą możesz dla mnie zrobić...

Kulawiec czujnie zastrzygł uszami.

- Więcej soli ziołowej - poprosił pogodnik, starając się, żeby na jego twarz nie wypłynął szyderczy uśmiech. - Właśnie się skończyła.

Baron plasnął dłonią i wybuchnął śmiechem, jakby z ulgą, że mag nie zażądał jakiejś wysokiej łapówki.

- No, soli także mi nie brakuje - rzekł, gdy przestał się śmiać. - Tego to ja mam aż za dużo...


A jednak osobiste związki barona z Draceną wcale nie ograniczały się do soczystych przekleństw.

- Zabieram cię na przejażdżkę - oznajmił Mingard następnego dnia, po obiedzie, kiedy ociężały mag zamierzał udać się na krótką drzemkę do swojej komnaty. - I nawet sobie nie myśl, że możesz odmówić.

Za flaszkę arachinówki każdego dnia Rosselin gotów byłby włożyć sobie lewą rękę do prawego ucha i wyciągnąć ją ustami. Wygnanie podobało mu się coraz bardziej. Stłumił więc ziewnięcie i skinął głową.

- Tylko się przebiorę - odparł.

Wkrótce czterech zbrojnych przywiodło przed wejście rezydencji Strzałkę maga oraz gniadosza, którego dosiadł baron. Ruszyli na północ, w głąb jego włości.

Zrazu Rosselin starał się rozkoszować widokami, ale jego tyłek nadal był obolały po podróży z Fertu, a arachinówka zdążyła wywietrzeć z głowy. Zaczął więc mruczeć pod nosem - na szczęście wtedy monotonna jazda dobiegła końca. Pogodnik ujrzał wysokie ogrodzenie z bramą strzeżoną przez uzbrojonych ludzi.

- Oto i sekret mojego bogactwa - oznajmił z dumą Mingard.

Jak się okazało, baron hodował nie tylko zwykłe konie, których w całym imperium używało się do transportu czy jazdy. Niewielką część stadniny stanowiły - ku najwyższemu zdumieniu maga - słynne i rzadkie wierzchowce Draceny przeznaczone jedynie na potrzeby świątyń. Były to rosłe, silne bydlęta o połowę większe od normalnych koni.

- Ale one podobno nie chcą się rozmnażać w niewoli - rzekł z podziwem Rosselin. - Tak słyszałem.

Nie dodał, że ze świątynią Draceny miał własne doświadczenia. Konie co prawda nie brały w tym bezpośredniego udziału, bowiem chłopiec po prostu nie dał się ofiarować, powodując pożar świątyni. Jednak gdyby nie tamto zdarzenie, zostałby jednym z malców doglądających wierzchowców, na wypadek gdyby pięć sióstr zstąpiło z nieba, aby bronić ukochanego Faraelu.

Mingard roześmiał się głośno, z nieukrywaną satysfakcją.

- Ano, parzą się niechętnie. Ale mam swoje metody...

Popatrzył na maga i ruszył stępa, tak żeby oddalić się od ludzi.

- Nie masz ochoty przejechać się na takim koniku?

Rosselin popatrzył na niego zaskoczony. Przecież nikt nie miał prawa dosiadać świętych wierzchowców Draceny, nawet opiekujący się nimi chłopcy.

- Śmiało - zachęcił Kulawiec. - Tu sami swoi, wszyscy czasem na nich jeździmy. - Roześmiał się chrapliwie. - I zapewniam cię, że w świątyniach także idą pod siodło. Przecież muszą poznać smak jeźdźca, żeby bogini nie miała kłopotów, nie?

To przekonało maga. A może po prostu odkrył w sobie duszę ryzykanta i bezbożną chęć wyrównania osobistych rachunków z Draceną?

- Chyba mnie nie ugryziesz, co? - mruknął mag, klepiąc bok wierzchowca zwanego Farletem, którego mu wkrótce przyprowadzili. - Nie jestem co prawda Draceną, ale krzywdy też ci przecież nie zrobię...

Brązowe oczy ciepło spoglądały na człowieka.

- No to wsiadam - oznajmił pogodnik. I włożył nogę w strzemię.

Farlet dał się prowadzić łagodnie. Rosselin zrobił kilka kółek, wreszcie postanowił rozpędzić konia do galopu i pognać do odległej o pół mili kępy niewysokich drzew.

Była to pyszna jazda, jakiej nigdy wcześniej nie zaznał. Skończyła się jednak fatalnie.

Na dziesięć kroków przed pierwszymi drzewami Farlet wierzgnął. Bryknął. Szarpnął. Stęknął, zarżał i... zrzucił jeźdźca ze swego grzbietu. Mag zyskał niespodziewaną okazję do refleksji, że statek podskakujący na słonych falach to wcale nie jest najgorsza rzecz, jaka może spotkać człowieka. Bo kiedy wokół szumią fale traw, a ty siedzisz na wierzgającym końskim grzbiecie, okazuje się naraz, że pokład okrętu jest przynajmniej dosyć szeroki oraz płaski, by dać oparcie dla nóg.

W dodatku Farlet wykazał się poczuciem humoru. Tak wycelował, aby zrzucony Rosselin trafił w drzewo.

- Na Dra... - zaczął pogodnik. I stracił przytomność.


- No, dobrze, żeście się, panie, wreszcie ocknęli - rzekła z radością Eufemia. - Bo Mingard już chciał się wieszać ze strachu, że zabił wysłannika z dworu.

- Prawie zabił - wychrypiał z trudem Rosselin. - Drań...

Eufemia zbladła. Odłożyła miękką szmatkę, którą obmywała nagiego maga.

- Ale miał dobre chęci...

- Koń, nie człowiek - wychrypiał pogodnik.

Eufemia tylko westchnęła ze współczuciem.

- Taka byłaby szkoda...

Jej twarz nieoczekiwanie spadła na usta Rosselina. Loki, brwi, kształtny nos, wargi... gorące i jędrne wargi spadały szczególnie długo, podczas kiedy dwie pary dłoni mocno szukały oparcia...

Annabell mnie zabije - pomyślał z przerażeniem.

Jednak Eufemia była tu i teraz, niby giętki łan trawy kołysząc biodrami ponad pogodnikiem. A kiedy się przekręciła, plecami opierając o łoże, inag jakoś tak sam z siebie postanowił trochę powędrować po wzgórzach jej Alherydów, poszukać tam pejzaży, widoków, interesujących woni... a potem sięgnąć przełęczy... poszukać jaskiń...

Które rozkosznie szeptały i pojękiwały.


III


Jak to w swoim kanonicznym (głównie dlatego, że jedynym zachowanym w całości) dziele „O rozkoszy bycia obywatelem Imperium” ujął filozof Sarturus, Skoro jest dobrze, to później musi być źle. A jak jest wspaniale, to będą wieszać.

No i Rosselina prawie powiesili, zaś szefem oprawców został - cóż za zdziwienie, prawda? - baron Mingard we własnej osobie. Mag najpierw został zelżony we własnym łóżku, a potem brutalnie z niego wykopany!

Załamanie przyszło nagle i niespodziewanie. Jeszcze przed chwilą Rosselin rozkoszował się śniadaniem podanym do łóżka przez Eufemię, cierpliwie tłumacząc, że kontuzja nadal doskwiera, i zbierając pocałunki w miejsca szczególnie bolesne - dziwnym trafem biegnące od łydki aż do wewnętrznej strony uda.

I kiedy Eufemia dotarła do miejsca najbardziej spragnionego lekarstwa jej wilgotnych warg, drzwi otwarły się ze strasznym łomotem i do komnaty wtargnął rozwścieczony baron Mingard, powłócząc nogą i wściekle wymachując laską.

Twarz miał siną ze złości, usta wykrzywione w nienawistnym grymasie. Popłynął z nich potok tak strasznych obelg, że Eufemia wybiegła z płaczem.

- Ty beznadziejny sukinkocie! - wrzasnął ponownie Kulawiec, wymachując laską. - Ty pomiocie pijanego Aarafiela i portowej dziwki!

W drugiej ręce trzymał rozpieczętowany list. Rosselinowi przemknęła przez głowę szalona, paraliżująca myśl, że pismo Joanny flmperte powróciło do dawnej postaci, odsłaniając prawdziwe zamiary cesarzowej względem maga.

- Mój szpieg twierdzi, że wygnano cię z dworu jak psa! - warknął Mingard. - A ja podejmowałem jak gościa, psiakrew!

Pogodnik sięgnął po szatę leżącą obok łóżka, na krześle. Narzucił ją na siebie jednym ruchem, spiął skórzanym pasem. Od razu poczuł się pewniej.

- Szpieg? - odparł szorstko, choć w głębi duszy rósł strach, zaś spojrzenie samo pobiegło w stronę okna. Już wcześniej sprawdził, że rośnie pod nim klomb kolczastych wycierpków. - Nie wierzysz pismom cesarzowej, tylko jakiemuś tam agentowi? - Wyciągnął rękę w stronę listu. - Pokaż, co napi...

Mingard zamachnął się laską. Drewniany koniec ze świstem przeciął powietrze o szerokość dłoni od czubka nosa Rosselina.

- Tylko spróbuj użyć czarów! - histerycznie kwiknął baron. - Tylko spróbuj, a popamiętasz! - Nerwowym ruchem sięgnął do szyi, wyszarpnął spod koszuli jakiś metalowy przedmiot. - Wziąłem amulet, skurkowańcu!

Rosselin bezradnie opuścił rękę. Wcale nie poraziła go magiczna róża o rozdwojonych kolcach. Amulet wart był tyle, co robaki w klombie wycierpków pod oknem. A może i mniej, bo na dobrego robaka można złowić smaczną rybę. Ale pogodnik uświadomił sobie, że jeżeli teraz zacznie wojować z baronem, któryś z nich skończy sześć stóp pod ziemią. W dodatku życzeniem Joanny było wygnać maga właśnie w to miejsce. Musiał więc tu pozostać... jeżeli chciał kiedyś wrócić na dwór.

- Nie jakiemuś szpiegowi - syknął triumfalnie Kulawiec, biorąc rezygnację Rosselina za objaw słabości - tylko samemu karłowi cesarzowej, szubrawcze! Wyjaśnił mi, coś ty za jeden! I szczęście całe, że napisał, bobym pod własnym dachem karmił i poił bydlaka...

Mag westchnął. Chcesz kłopotów, zawołaj Garzfula. A jak nie chcesz problemów, to on ci je zapewni gratis...

- Mingard, przecież nie ma większego intryganta niż Garzful... - zaczął, próbując zaapelować do rozumu barona.

Ten tylko wzruszył ramionami.

- Ale to mój intrygant - uciął. - Pakuj się, mam dla ciebie inną izbę.

Pogodnik spojrzał w okno, potem zatrzymał wzrok na Kulawcu.

- A jeżeli nie? To co?

Baron wsparł się na lasce, obrzucając maga ponurym spojrzeniem.

- Jeżeli nie, to odeślę cię cesarzowej razem z listami, które mi pokazałeś. Wolę tego nie robić, bo mnie oszukałeś i nie chcę, żeby to wyszło na jaw. Ale jeśli będę musiał...

Rosselin zacisnął zęby, z trudem powstrzymując się od wbicia w Mingarda swoich magicznych pazurów zamrażającej staży albo jakiegoś innego czaru. Nie miał jednak wprawy - mógł zabić barona, a wtedy żegnaj dworze, słodka Annabell i cała reszto wygód oraz luksusów życia w Fercie.

No i jeszcze jedno: zapewne jakieś zagadkowe związki łączyły Mingarda z cesarzową, skoro napisała taki list. Pogodnik musiał się powstrzymać od radykalnych rozwiązań, nie wiedząc, o co chodzi. Kiepskie lekarstwo mogło bardziej zaszkodzić niż sama choroba.

- Ja jeszcze wrócę na dwór - wycedził. - Mingard, lepiej nigdy o tym nie zapomnij...

Odpowiedziało mu tylko trzaśniecie drzwi. Wkrótce dobiegło zza nich wściekłe stukanie laski, a po chwili bolesny krzyk jakiegoś sługi, który wszedł z nią w bliski kontakt.


Widział już tę grupę budynków gospodarczych odległych o jakieś cztery mile od rezydencji barona, kiedy ten pokazywał mu hodowlę wierzchowców Draceny. Teraz Rosselin w towarzystwie Mingarda oraz dwóch jego ludzi zyskał sposobność bliższego zapoznania się z tym miejscem.

Większość zabudowań wyglądała na stajnie, teraz puste. Kręciło się tu zaledwie kilku ludzi, co zresztą nie było niczym nowym: już wcześniej mag zauważył, że jak na sporą hodowlę koni oraz bogatą posiadłość, baron trzyma zadziwiająco niewiele służby. Powodem zapewne było jego kalectwo i niechęć do kontaktów z ludźmi.

Mingard wyłowił spojrzeniem jednego ze stajennych i skinął na niego. Ten posłusznie ruszył w ich stronę.

- No jak tam, Froit, z bestiami wszystko w porządku? - spytał Kulawiec.

Mężczyzna przytaknął ruchem głowy.

- Jak zawsze, panie - odparł. Głos miał chropawy ze zdenerwowania.

Przysłuchujący się rozmowie Rosselin nagle poczuł się nieswojo. Raczej trudno zachować spokój, kiedy mowa o bestiach, prawda? Nawet nieuk wie, że są duże i silne, a choć żywią się na ogół nieszczęsnymi dziewicami, to nędznym pogodnikiem też nie pogardzą.

- Otworzysz nam - nakazał baron. - Mamy nowego mieszkańca.

Froit spod oka przyjrzał się magowi. Na pewno wiedział o jego przybyciu. Czy zastanawiał się teraz nad jego nagłym upadkiem z pozycji honorowego gościa do obecnego stanu? Nic jednak nie rzekł. Podczas kiedy baron z Rosselinem czekali na koniach, poszedł po klucze, a kiedy wrócił, razem podążyli w stronę najbardziej zniszczonego budynku położonego na skraju zabudowań. Przez deski przeświecały szpary wielkości dłoni.

Zsiedli z koni. Froit otworzył wielką kłódkę, po czym pchnął wrota, a Mingard wytwornym gestem zaprosił pogodnika do środka.

W środku panował półmrok. Pachniało końmi oraz czymś nieuchwytnym, dziwnym. Rosselin kichnął.

Po obu stronach zobaczył szereg boksów. Większość była pusta, ale w niektórych stały jakieś dziwne zwierzęta. Jedne przywiązane łańcuchami, inne nie.

- Miało być zoo - chrypnął Mingard. - Ale nie wyszło.

Nagle z cienia wylazł jakiś niezwykły stwór. Było to bydlę wielkości człowieka podążające na czworakach, intensywnie zielone, skrzydlate. Jego skórę, sprawiającą wrażenie oślizgłej i nieprzyjemnej w dotyku, pokrywały purchawki, z których cienkimi smugami ściekała jakaś wydzielina. Na widok ludzi stwór skrzeknął ochryple. Rosselin cofnął się ze wstrętem.

- Smok - wyjaśnił z obrzydzeniem Kulawiec. - Prawdopodobnie ostatni... Głupie bydlę, nawet nie lata... Chciałem go podarować cesarzowej, ale tylko by jej dywany brudził, a mnie wstyd przynosił... Sio! - krzyknął na stwora, a ten z jękiem cofnął się i zniknął w głębi pomieszczenia.

- No dobra, dosyć tych dyskusji - zakończył baron. - Właź do środka.

- Ja mam tu mieszkać? - zajęczał pogodnik.

Na twarz Mingarda wypłynął wyraz mściwej satysfakcji.

- Możesz sobie wybrać dowolną izbę - rzekł szyderczo. - Karmę przynoszą o świcie, w południe godzinny spacer poza barakiem. A jeśli przyjdzie ci ochota uciec, to Garzful obiecał załatwić u cesarzowej list gończy ważny w całym Imperium. I dodatkowo wykluczenie z cechu magów.

Coś w duszy Rosselina załkało. Postanowił, że jeżeli tylko zdoła wrócić cało na dwór i odzyskać swoją reputację, poda Tinkusowi uszy karła w sosie truflowym na obiad. A później zabierze się za Astrogoniusza, praprzyczyny jego nieszczęść.


Skrzyp drzwi i zgrzyt klucza zabrzmiały Rosselinowi jak potwierdzenie wyroku śmierci odwleczonego jedynie w czasie.

Wkrótce jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku rozświetlanego tylko przez umieszczone wysoko okna oraz szpary i dziury w ścianach.

Mag nerwowo zaczął chodzić po stajni. I tak poznał kilka egzemplarzy zwierząt w czymś, co Mingard określił mianem zoo. Był tu pięcionogi koń, dziwny ptak bez dzioba, który na widok Rosselina wciągnął powietrze z głośnym huuu, a także coś, co na tabliczce przy boksie napisane miało wielbłąd bezgarbny, choć w niczym, nawet z pyska, nie przypominało tego pustynnego zwierzęcia. Najbardziej kojarzyło się Rosselinowi z Garzfulem w chwili, gdy jego gębę wydłużyła wściekłość na widok różowej obróżki.

Wreszcie wybrał sobie jeden z boksów przy ścianie, możliwie najbardziej oddalony od tych wszystkich nieszczęsnych stworzeń. Było tam trochę suchej słomy, a woń zwierząt nie tak silna. Usiadł w kucki i zaczął się zastanawiać nad swoim podłym losem.

Nagle usłyszał szuranie. Podniósł głowę i... zobaczył jaszczura, który spoglądał na niego pytająco. W półmroku żółte oczy zwierzęcia świeciły niepokojącym blaskiem.

- A ty czego? - mruknął mag. Nigdy nie słyszał o istnieniu smoków. No tak, ostatni egzemplarz... i wyglądał jak chora, przerośnięta jaszczurka. - Jestem żylasty i niestrawny. Tylko by ci się kiepską magią przez tydzień odbijało.

Bydlę świdrowało go spojrzeniem. Potem po jego pysku ściekła nitka śliny i jaszczur z jękiem poczłapał na swoje legowisko.

Kiedy w południe ludzie Mingarda wyprowadzili wszystkie stworzenia na spacer, okaz nazywany pogodnikiem trzeciej kategorii był jedynym mieszkańcem zoo, który nie został uwiązany linką, a tylko czujnym spojrzeniem Froita, awansowanego chyba na stanowisko lokalnego szpiega.

Bydlęta radziły sobie różnie. Część protestowała, część wydawała się być zadowolona ze spaceru, nawet na smyczy.

Smok z godnością dreptał wokół pnia, do którego przywiązali go ludzie. A kiedy mu się to znudziło, wlazł na gałąź i tak przesiedział resztę czasu. Potem czterech stajennych musiało ciągnąć linę, żeby go zmusić do zejścia.

Jeden z nich wziął kij, zamierzył się na jaszczura. Ale ten zaczął ociekać paskudnie cuchnącym jadem, więc wszyscy odskoczyli z obrzydzeniem.

W stajni stwór długo patrzył na pogodnika. Wreszcie z jego paszczy wydobył się dźwięk przypominający skargę.

- Ciężko - zgodził się Rosselin. - Ale może Mingarda w końcu szlag trafi.

Przekręcił się do ściany i zaczął w myślach liczyć pieprzyki na ciele Annabell.


Sarturus radził, aby do zemsty podchodzić chłodno i z rozwagą. Jednak kiedy podejmie się już działania, należy być okrutnym do bólu, oczywiście do bólu osoby będącej obiektem zemsty.

W tej sprawie stary pryk bliższy był Dracenie, choć za jego czasów kult ten ledwie utrzymywał się na bagnach Wigram, zaś w reszcie Imperium duszami wyznawców niepodzielnie rządził Aarafiel. Impulsywna boska małżonka i jej kłótliwe siostry były wtedy tylko dodatkiem do Stworzyciela Świata.

Zapewne więc Sarturus pochwaliłby rozmyślania Rosselina, w których pogodnik ćwiartował, włóczył, palił i wyrywał, a wszystko to po stosownym namyśle.

Filozof popełnił nawet dzieło „O rodzajach zemsty”. Niestety, nie zachowało się w całości, pozostały z niego jedynie cytaty umieszczone w księgach pomniejszych myślicieli, takie jak: Jeśli gniew jest bezsilny, tym bardziej naraża się na lekceważenie i nie umknie szyderstwu. Cóż bowiem żałośniejszego od wściekłości, która szaleje daremnie?

Rosselin spędzał więc czas na rozważaniach, jak mądrze się mścić. Mądrze i skutecznie.


Dwa dni później, kiedy po spacerze mag znów popadł w otępienie, nagle w szczelinie drzwi rozległo się ciche:

- Pssst! Rosselin, jesteś tam?

Mag zerwał się szybko na równe nogi. Poczuł zawroty głowy, ale mimo to trzema skokami dopadł drzwi.

- Eufemia!

Służąca przecisnęła przez szparę szeroką na dwie dłonie jakieś zawiniątko.

- Jedzenie ci przyniosłam - szepnęła. - Tylko dobrze schowaj!

Wzruszony Rosselin nie wiedział, co powiedzieć. Gładził dłoń Eufemii i zbierało mu się na płacz.

- Ech, biedaku... - szepnęła kobieta. - Ale sam jesteś sobie winien, nie trzeba było okłamywać barona... No, idę, za jakiś czas znów ci coś podrzucę...

Mag powędrował do swego kąta. Oparł się o ścianę, na której widniał już mały rządek kresek oznaczających dni spędzone w niewoli, westchnął i odwinął płócienną serwetę z jedzeniem.

Za dobre serce należało Eufemię ozłocić albo awansować. Były tu i grube plastry soczystej szynki, i upieczone skrzydło pterodontyla, i sporo innego mięsa, a w glinianym garnuszku nawet sos grzybowy! I pół świeżo upieczonego chleba! Po przeszło tygodniowej diecie złożonej z odpadków i resztek z Mingardowego stołu mag poczuł, jakby dostąpił zaszczytów cesarskiego dworu.

Nagle coś przesłoniło światło nad jego głową. Zaskoczony Rosselin podniósł wzrok...

Smok przysunął się bliżej. Teraz od pogodnika dzieliły go zaledwie dwa kroki.

Dotąd jakoś udawało im się żyć w jednej stajni bez konfliktów. Stwór łaził po swoich ścieżkach, mag po swoich. Nie wchodzili sobie w paradę. Widać zapach jedzenia zburzył tę kruchą równowagę.

- Zgłupiało bydlę, czy co? - Odsunął zawiniątko na bok i groźnie spojrzał na smoka.

- Za bydlę to w dziób dostaniesz! - odezwał się nieoczekiwanie jaszczur chrypliwym, głębokim głosem. - Lepiej gryzą byś dał, bo tak pachnie, że wytrzymać nie mogę...

Zdumiony Rosselin poderwał się na równe nogi.

- Przecież Mingard mówił...

Smok wyglądał jakoś inaczej. Skórę miał suchą, gładką, zielonobrązową. Wyglądał... jak smok. To znaczy, jak powinien wyglądać taki stwór, gdyby żył naprawdę.

- Jasne. Mówił, że nie mówię. A ja ci mówię, że mówię, tylko się nie chwalę. Niespieszno mi na dwór w roli prezentu od tego wariata. Chcę mieć święty spokój... Tak w ogóle Filippon jestem...

- Rosselin z Fertu - z dumą przedstawił się mag, na chwilę zapominając, gdzie i w jakiej roli się znajduje. - Pogodnik trzeciej kategorii.

Smok zmieniał się i zmieniał. Coraz mniej przypominał przerośniętą jaszczurkę. Wyglądał coraz bardziej inteligentnie.

- Ty się umiesz zmieniać... - z niezwykłym wprost refleksem zauważył Rosselin. - A jak Mingard ma przyjść, to na złość robisz się taki paskudny?

- Aha - odmruknął stwór. Jego żółtozielone oczy spoczęły na człowieku. - Jakbym mógł, tobym mu powiedział, że na trąd jestem chory, wtedy wcale by tu nie przychodził... Specjalnie dla niego odstawiam ten cyrk z gruczołami jadowymi... To co, podzielisz się?

Pogodnik wziął zawiniątko i położył pomiędzy sobą a smokiem. Czuł przy tym, jak jego serce rozdziera się na dwie krwawiące połówki.

- Mój ulubiony pterodontyl - westchnął Filippon, wciągając głośno powietrze. - I to już obrany z piór...


- Sięgnął po skrzydło ptaka i nie zważając na rozpaczliwie przyglądającego się maga, połknął je w całości. - Już cię lubię - wyznał, nie wiadomo, czy Rosselinowi, czy pterodontylowi w swoim żołądku. Kiedy Filippon przysiadał na tylnych nogach, podpierając się ogonem, bardziej wyglądał na człowieka niż taki, dajmy na to, Garzful. W każdym razie mag bez trudu przywykł do rozmów ze smokiem i nie traktował go jak bestię czy jakiegoś dziwoląga.

- Ale w człowieka to pewnie byś się nie umiał zamienić - z ciekawości podpuszczał go Rosselin.

- Khem... - chrypnął smok. - W człowieka też, tylko chęci nie mam. Jak raz to zrobiłem, to mi się włosy tak zaplątały, że nie mogłem wrócić potem do własnej skóry...

Mag podniósł na niego zaskoczone spojrzenie.

- No co, w barona się zamieniłem, bo akurat chciałem zażyć świeżego powietrza - wyjaśnił. - I tylko kłopoty z tego wyniknęły... - Zachichotał na wspomnienie tamtej historii. - Cóż, Mingard przybył nieoczekiwanie i zrobiło się nas dwóch w jednym miejscu...

Rosselin mógł to sobie wyobrazić. Na przykład Froita, którego smok w skórze Kulawca kazał oćwiczyć, a kiedy się przyglądał pokazowi posłuszeństwa, naraz nadjechał właściwy baron...

- A umiesz zionąć ogniem? - dopytywał dalej.

Smok popatrzył na niego z niesmakiem.

- Cóż, jak mi się źle odbije... to i owszem. Ale tak normalnie to nie.

- A latać umiesz?

- A ty? - warknął smok, wybijając ogonem świeżą dziurę w ścianie stajni.

Rosselin uznał, że lista pytań uległa wyczerpaniu.


Dosyć szybko obgadali Mingarda i jego służbę, z wyjątkiem szlachetnej Eufemii.

Później zaczęli sobie opowiadać o swoim życiu. Filippon wyjaśnił, jak to się stało, że został pochwycony.

- Cóż, łakomstwo - stwierdził. - Żyło się chudo, ale bezpiecznie, póki na te moje osterwaldzkie skały nie zawitał jakiś arystokrata.

- A to ci przypadek! - zaśmiał się Rosselin. - Kto wie, może dokarmiał cię sam małżonek cesarzowej wysłany na wygnanie. I to on cię złapał?

Filippon przecząco pokręcił swoją wielką głową.

- Nie. Ale wkrótce zjawili się tropiciele Mingarda, o czym dowiedziałem się po fakcie. Któregoś dnia pod mięsem ustawili pułapkę, zapadnię. No i wpadłem... tutaj - zakończył smętnie.

Rosselin pokiwał głową wygodnie oparty o ścianę.

- Ale dlaczego nie uciekłeś, skoro możesz się zmieniać? - spytał wreszcie. - Mogłeś zamienić się w jakiegoś robala albo inne zwierzę, nie?

Smok westchnął ciężko. Machnął ogonem, wbijając jakąś muchę w deskę ściany.

- Nie mogłem - wyznał ze smutkiem. - Nie zawsze mogę się zmieniać, a wtedy akurat nie mogłem. Choć nie sądzę, żeby Mingard o tym wiedział, bo i skąd?

- Ale teraz już możesz - ciągnął Rosselin. - Sam widziałem. Więc jak to jest?

- A tak, że mogę - warknął Filippon. - W łeb dostaniesz, co to, przesłuchanie? Czasem mogę, czasem nie. - Spojrzał na pogodnika z pogardą. - Takie to dziwne? A czy ty zawsze możesz? - Zarechotał bardzo z siebie zadowolony i wrócił na legowisko.

Po dłuższej chwili dobiegło stamtąd:

- Przyzwyczaiłem się. Ja się szybko przyzwyczajam, a tu żreć dają, święty spokój, ciekawe znajomości... i uciec w razie czego zawsze można. Tylko dokąd, skoro innych smoków i tak nigdzie nie ma?


W więzieniu najważniejsza rzecz to znaleźć sobie coś do roboty. Jedni wymyślają romanse, inni ozdabiają ciała czymś, co wydaje się im przepysznym tatuażem, a jest tylko szeregiem blizn na skórze i mało czytelnym rysunkiem. Mag z nudów zaczął podciągać Filippona z historii sztuki, opowiadając mu o obrazie Astrogoniusza przedstawiającym Zejfę, panterę, a także nieszczęsnego pogodnika. No i o intrydze, za jaką w związku z nim się zabrał.

- A po co ci była ta księga z biblioteki? - dociekał smok, przerywając co chwila.

Mag zamyślił się.

- Planowałem poprawić obraz. Poprawić własną facjatę, krótko mówiąc. Najpierw teoria, potem trochę treningu... Miałem nawet w planach poprawienie paru innych obrazów Astrogoniusza wiszących w pałacu. Ale nie zdążyłem...

Tu Rosselin znów utonął we wspomnieniach. Ech, dwór... Annabell...

Nagle z góry usłyszeli głośne miauknięcie.

- Kryć się! - ostro szepnął Filippon. Jednocześnie zaczął się zmieniać w owego paskudnego jaszczura, jakim poznał go mag. - Ludzie Mingarda idą.

Po chwili zgrzyt klucza potwierdził słowa smoka. Do środka zajrzał Froit.

- Żyjesz? - spytał.

Rosselin wyszedł z cienia.

- A żyję. Czego chcesz?

Stajenny wzruszył ramionami.

- Tak mnie fantazja wzięła sprawdzić.

Kiedy odszedł, coś zachrobotało i nagle na podłogę spadł jakiś zwierzak.

- A to jest Latarnia - przedstawił go smok.

Kotka wskoczyła mu na grzbiet i wygięła się wdzięcznie. Jej oczy... nie, oko spoglądało z rozbawieniem na pogodnika. Gdy próbował ją pogłaskać, uchyliła się lekko i palce maga ledwie musnęły czarną sierść gdzieniegdzie tylko naznaczoną białymi plamkami. Już wcześniej widział jakiegoś kota przy smoku, ale nigdy z bliska. Dopiero teraz mógł zobaczyć go w całej okazałości. Nawet zdumiewającej okazałości, bo Latarnia, choć jednooka, nie była okaleczona. Jej jedyne oko znajdowało się pośrodku czaszki, spoglądając na świat niby jakiś ciekawski z okna w grubym murze.

- Nie lubi obcych - wyjaśnił Filippon. - Moja mała strażniczka - dodał z nieoczekiwaną czułością.


- Ja to chyba jestem zbyt prosty, żeby pojąć te twoje gry - rzekł któregoś dnia Rosselin. - Taki cwany smok z ciebie, mógłbyś ich wszystkich owinąć dookoła palca albo uciec, a dajesz się prowadzać na smyczy...

Filippon tylko prychnął.

- A jesteś pewien, że to oni mnie prowadzają? - odparł z ironią. - Lina ma dwa końce, magu. Już próbowałem ci to wyjaśnić, ale widzę, że tylko zmarnowałem słowa...

Sapnął.

- Ja to nawet okpiłem już jednego maga - rzekł, budząc żywe zainteresowanie Rosselina. - Przybył taki, nazywał się Effendus, Erypates, Eurypides czy jakoś tak. Mingard wezwał go ukradkiem, żeby sprawdził, kto ja jestem. No i pan fachowiec sprawdził... - zaśmiał się smok. - Wyszło, że mówić nie umiem, latać nie umiem, właściwie nic nie umiem, tylko żreć i ślady po sobie zostawiać... Tak zepsułem Mingardowi piękną koncepcję podarowania mnie cesarzowej w roli niezwykłego prezentu.

- I kto tu jest głupi? - dodał z chichotem po dłuższej chwili.

Innego dnia Rosselin rzucił od niechcenia:

- Myślę, że dałbym jednak radę zapewnić ci bezpieczeństwo. Sykander, rektor naszej Akademii Magicznej, to swój chłop, krzywdy by ci nie dał zrobić. A na dworze na pewno byłoby nam lepiej.

Świetlane wizje roztaczane przez pogodnika nie robiły na smoku najmniejszego wrażenia.

- Na dwór? - prychał. - Czyś ty oszalał? W gruncie rzeczy Mingard jest niegroźny... A czy ja wiem, co się stanie w tym twoim Fercie? Zabiją, wypchają albo nie zabiją, tylko w łańcuchy wezmą... Cesarzowa ma dziwne upodobania - kręcił głową. - A jak Joanna postanowi posmakować pieczeni ze smoka, to co będzie? Myślisz, że ja nie słyszę, co gadają stajenni?

Większość dyskusji o ucieczce tak właśnie wyglądała.

Mag przekonywał, że Filippon na dworze zyska uznanie, będzie bezpieczny, a jego towarzysz odpowiadał, że woli święty spokój pod tym dziurawym dachem. Ot, międzygatunkowa bariera porozumienia.

Aż w końcu pogodnik posunął się do działania, z którego filozof Sarturus pewnie byłby dumny, ale za które smok mógłby ukręcić mu głowę. To znaczy Rosselinowi, nie Sarturusowi, bo ten od dawna nie żył.

Wiele razy mag przybliżał Filipponowi zalety rudowłosej Annabell. Rosły one w miarę upływu czasu, krystalizowały się w ideał piękna. Pogodnik wzdychał. A smok... smutniał. No bo naprawdę trudno być ostatnim smokiem.

I na lep tego właśnie przygnębienia Rosselin postanowił złapać swego współwięźnia. Skoro nie zadziałało ślepe oczko (rzecz jasna, wypróbował ten sposób, ale widać czar działał wyłącznie na ludzi, bo Filippon tylko się otrząsnął ze wstrętem), może co innego skusi smoka. Była to myśl desperacka, ale pogodnik musiał się chwytać wszystkiego. Czuł, że należy dotrzeć na dwór, dać znać Akademii, tam szukać pomocy.

- A gdybym ci powiedział, że jeden z magów wie, gdzie są smoczyce? - zaczął chytrze któregoś dnia.

Stwór obrócił na niego zdziwione spojrzenie.

- Wcześniej nie wspominałeś - rzekł. Z jego gardła wydobył się jakiś dziwny jęk.

Dobra nasza - pomyślał Rosselin. - Szorujmy tę szorstką skórę, aż wszystkie łuski opadną.

- No bo pewności nie mam - przyznał zręcznie. - Ale Werg wspominał, że w księgach różne rzeczy są napisane. Nawet takie, o których nikt już nie pamięta. To jak z tobą. Smoków ma nie być, a proszę - tu pogodnik dźgnął go paluchem w pierś - jesteś. Namacalny i paskudny - zaśmiał się.

- Smoczyce, powiadasz... - westchnął jaszczur. - Muszę to przemyśleć.

Tej nocy sobie tylko znanym sposobem Filippon wymknął się na zewnątrz. Siedział tam, przyglądał się księżycowi, a jego wzdychanie przeszkadzało Rosselinowi spać. Słychać je było przez całą noc.

- Psiakrew, ty nie wzdychaj, tylko się wreszcie zdecyduj - mruknął głośno mag, kiedy odgłosy smoczych rozterek obudziły go po raz kolejny.

Przyszła mu do głowy jeszcze jedna myśl, ale postanowił nie dzielić się nią z Filipponem.

Jeżeli nawet smoczyc nie ma w tym czasie, to zawsze można ich poszukać w innym. Może Sykander coś wykombinuje?


Teraz czekali już tylko, aż Eufemia przyniesie magowi jego sakwę wykradzioną Kulawcowi.

- Ale ja jestem wredny - zaznaczył smok. - Jak coś pójdzie nie tak, to cię pociągnę za sobą na dno.

Rosselin tylko wzruszył ramionami.

- Akurat się boję... Ja mam strasznego pecha, więc ty musisz być szczęśliwym smokiem, żeby się przepływy sił w naturze wyrównały.


IV


Rankiem któregoś z następnych dni Froit nakazał Rosselinowi doprowadzić się do porządku, po czym pieszo - zapewne po to, aby z ubrania maga zdążył wywietrzeć zapach stajni - poprowadził go w stronę rezydencji.

W sercu maga zadrgała nikła nitka nadziei.

Może Zejfie udało się ubłagać cesarzowa? - rozmyślał. - Może potrzebuje kogoś do swoich misji specjalnych? Albo Didlog doprowadził jq do białej gorączki?

Próbował wypytać Froita, ale ten tylko z uśmiechem odpowiedział, że on jest od koni, na ludziach się nie zna. Mag podejrzewał, że na koniach jego przewodnik też zna się kiepsko, ale tę myśl zachował dla siebie.

Mingard chodził nerwowo po dużej komnacie z kominkiem i grzebał w palenisku. Mag cierpliwie czekał pełen nadziei, że baron wreszcie oddzieli mak od popiołu i powie, o co chodzi.

- Okłamywać?! - wybuchnął nagle Kulawiec, ruszając w stronę Rosselina. - Mnie? Bohatera? - warczał wściekle, koślawym krokiem goniąc cofającego się pogodnika. Ten nie chciał bowiem żadnej awantury. Zwłaszcza że baron miał w ręku pogrzebacz, a Rosselin nie. Byłaby to więc raczej jednostronna wymiana argumentów.

Naraz poczuł za plecami ścianę.

- Ze smokiem się dogadało, żeby mi zrobić na złość? - syczał Mingard, unosząc w górę osmolone żelastwo. - Z bydlęciem przeciwko człowiekowi?

Wymacywanie rękoma jakiejś klamki, drzwi albo sekretnego przejścia nic nie dało. Ściana była ścianą i niczym więcej. Pogodnik znalazł się w ślepym zaułku.

Pogrzebacz wściekłego barona drgał niby kobra gotowa do zadania ciosu.

I wtedy na maga spłynął nagły spokój słodki jak pół szklanki cukru w wodzie. Puściły magiczne zwieracze jak podczas ofiarowania go Dracenie albo pirackiego ataku na „Aqurę”.

Krótko mówiąc, z Rosselina wyszedł piorun kulisty. Ale jaki! Wielki niczym dynia, gorący i jasny jak słońce, a przy tym błyskający nerwowo niczym bestia szykująca się do ataku.

- Ogniem? - kwiknął Mingard, odskakując na bok. Potknął się i upadł, żelastwo wypadło mu z ręki. Poczołgał się do tyłu, jęcząc z przerażenia.

Pogodnik odetchnął głęboko. Piorun zasyczał i zniknął w ścianie, wypalając dziurę.

- A pogrzebaczem? - cicho spytał Rosselin, nachylając się nad baronem. - A pogrzebaczem to wypada? - powtórzył. - Maga?



Długo trwało, nim Mingard doszedł do siebie. Może zresztą wcale nie doszedł? W każdym razie wstał i na uginających się nogach, blady niby śnieg, poczłapał w stronę najbliższego krzesła. Tam opadł. Przez chwilę słychać było tylko astmatyczny świst wydobywający się z jego ust. Oczy świdrowały maga w wyrazie nienawiści pomieszanej ze strachem, co dawało wrażenie rozbieżnego zeza.

- No to teraz porozmawiajmy - zaczął Rosselin. - Wracam do swojej wygodnej izby. A smok razem ze mną.

Mingard zaprotestował słabym głosem.

- Cesarzowa pragnie, żebym miał cię na oku. Ale nie chcę, żebyś dalej u mnie mieszkał - jęknął. - Mowy nie ma, nie oszalałem, to już wolę w liście wszystko opisać, do wszystkiego się przyznać.

- Tylko spróbuj - powtórzył groźnie mag.

Baron westchnął.

- Sto mil stąd, w Efron, mam swój interes. Możecie tam sobie siedzieć, ty i ten przeklęty smok, póki cesarzowa się o ciebie nie upomni. Ale jeżeli coś zrobisz nie tak albo uciekniesz, pamiętaj, będę musiał powiadomić Jej Wysokość.

Rosselin zastanawiał się przez chwilę. Wiedział, że nie wygra z Kulawcem, w każdym razie nie tu - w jego posiadłości. A skoro baron poznał sekret smoka, stał się tym bardziej niebezpieczny. Z drugiej strony, nie myślał tak szybko ani aż tak wrednie jak Garzful, więc może należy skorzystać z okazji, a resztą martwić się później...

- Idę pogadać ze smokiem - rzekł mag. - Siedź, czekaj i ani się waż coś kombinować za moimi plecami, bo ci sam Aarafiel nie pomoże ani Dracena tym bardziej. Smok cię okulawi, a ja wypalę pięć dziur z przodu i jedną z tyłu, rozumiesz?


Filippon od razu pojął, że sprawy przybrały dziwny obrót.

- Na Aarafiela! - jęknął, kiedy Rosselin opisał mu przebieg zdarzeń. - Słyszałem o tej kopalni! I ty się zgodziłeś!? Chyba słońce zbyt mocno świeci w tej stajni!

Mag popatrzył na niego chłodno.

- A wolisz ciągle być pod jego nosem? Czekać, czy w nocy nie zechce nas skrytobójczo zamordować?

Smok przymknął swoje ciężkie powieki, chwilę rozmyślał.

- Jak uważasz - rzekł wreszcie. - Ale to zamiast przybliżać, raczej nas oddala od dworu, nie sądzisz?



Rozdział 7


Najbardziej nietrafiona inwestycja w dziejach Imperium - tak Mingard nazwał, odprawiając Rosselina, swą kopalnię soli. Mag i smok szybko mieli przekonać się, że to prawda.

Cenny minerał zwykle wydobywano z żup solnych. Jednak wykucie szybów oraz poziomych tuneli, skonstruowanie przez inżynierów wyciągarek... wszystko to rodziło spore koszty. Taka sól, chociaż ceniona za jakość, była jednak dosyć droga. Przy dobrym kontrakcie oraz odrobinie szczęścia potrzebnej do ominięcia piratów oraz ostrych skał, taniej wychodziła sól z Ispan odparowywana w specjalnych lagunach daleko na południowym wybrzeżu kontynentu, a potem przewożona wielkimi statkami.

Podążając wskazanym przez barona szlakiem, Rosselin i Filippon przemierzali coraz bardziej suche i jałowe wzgórza. Mag jechał na swojej Strzałce, a smok pod postacią białego wilczura biegł swobodnie obok. Aż wreszcie, gdy pokonali kolejną przełęcz, ich oczom ukazało się zadziwiające miejsce, z którego sól była taka droga, chociaż już odparowana!

Mingardowa inwestycja, zwana kopalnią Efron, okazała się wyschniętym słonym jeziorem. Było długie na jakieś dziesięć mil, szerokie na dwie, może trzy mile, otoczone ze wszystkich stron ponurymi, kamienistymi wzgórzami. Stoków opadających ku białej tafli nie plamiła ani jedna kępka zieleni. Zrobiło się też cieplej niż dotąd, nagrzane upałem powietrze zaczęło miarowo drgać. Rosselin nigdy czegoś takiego nie widział. Ani o tym nie słyszał, choć był magiem pogodowym... co prawda tylko trzeciej kategorii, i do tego dosyć kiepskim.

Droga wiodła ku brzegowi, na którym została szeroko rozrzucona grupa szarych, długich budynków bardzo przypominających magowi więzienie w Fercie (miał okazję zwiedzić je tego dnia, kiedy nieoczekiwanie dla miejskiego podziemia burmistrz stolicy postanowił zrobić porządek z włóczęgami, złodziejami oraz prostytutkami). Dalej, na dawnym dnie jeziora stały wozy, na które robotnicy ładowali bloki soli. Inni wyrywali łomami nowe bryły urobku.

- Cudne miejsce na wypoczynek - westchnął z rezygnacją Rosselin. - Zawsze o takim marzyłem.

- Nie narzekaj - powiedział smok. - Podobno to dobre na płuca, tak twierdzili stajenni barona.

Ruszyli w dół, kierując się w stronę największego budynku.

I wtedy znienacka znad jeziora podniósł się wiatr, gęstniejąca biała, słona kurzawa. W jednej chwili ogarnęła zabudowania, ludzi, dotarła do maga i Filippona. Rzuciła w nich drobinkami soli, odebrała dech, przetoczyła się dalej za wzgórze i... zniknęła.

- Ja cię pincikolę - jęknął smok, plując z obrzydzeniem, parskając i mamrocząc w swoim języku przypominającym zgrzytanie piły o twardą skałę. - Na prostą żmiję zygzakowatą, toż to jest jakaś straszna, zakazana dziura! Katorga!

Podłamany Rosselin w milczeniu spoglądał przed siebie. Ciche zoo barona Mingarda, paczki żywnościowe od Eufemii oraz święty spokój zamienili na słone jezioro i absolutny brak perspektyw. Poczucie klęski uderzyło w maga niczym kowalski młot.

- Mamy wybór - rzekł wreszcie, z trudem wydobywając słowa ze ściśniętego gardła. - Możemy zawrócić, pojechać udusić Kulawca... albo roztopić się w bezkresach Imperium...

Filippon kaszlnął i odparł:

- Niestety, już nas zauważyli.

Miał rację. Z największego budynku wyszedł jakiś człowiek z lornetką i przyłożywszy ją do oczu, patrzył na przybyszy. Czyli na nich.

- No i po wyborze! - Rosselin ściągnął wodze Strzałki, uspokajającym gestem poklepał ją po szyi, bo zwierzę wciąż drobiło w miejscu zdenerwowane słonym wiatrem. - A mogło być tak pięknie... Ech, te stracone złudzenia...

Blejd, zarządca kopalni soli, nie wydawał się specjalnie poruszony wiadomością, że przysyła ich sam Mingard. Potarł dłonią ogorzałą skórę policzka, znużonym spojrzeniem zmierzył Rosselina i rzekł:

- Ano, skoro nasz pan i władca tego sobie życzy... Z mieszkaniem problemu nie będzie, chat mamy dosyć. A dlaczego sobie życzy, nie mnie dociekać... Choć rozumiem, że nie przysłał cię w zastępstwie tych, co to uciekają każdego dnia?

Mag roześmiał się na myśl, że miałby kopać sól.

- Nie, raczej nie - prychnął i przytrzymał Strzałkę, która próbowała skubnąć koszulę zarządcy. - Już prędzej, żeby was zdyscyplinować.

Blejd flegmatycznie wzruszył ramionami.

- Raczej trudno będzie. A twój pies to, mam nadzieję, tresowany? - Z obawą spojrzał na białego wilczura. - Wolałbym, żeby mi ludzi nie pokiereszował, rozumiesz... O nowych trudno...

Filippon wywiesił różowy język, odsłaniając przy okazji wspaniały komplet ostrych niby szable zębów.

- Grzeczna bestia. - Rosselin poczochrał zwierzę po grzbiecie. - Tresowana. Bez obaw, Blejd, mój towarzysz nikomu krzywdy bez mojego pozwolenia nie uczyni. To który domek będzie nasz?


Dostali kwaterę położoną jak najdalej od mieszkań wszystkich robotników oraz samego Blejda. Wyjątkowo im to pasowało. Nikt nie odważy się zakłócać spokoju magowi strzeżonemu na dodatek przez wielkiego psa. Choć w domu smok, mimo protestów Rosselina, wracał do swojej zwykłej postaci.

Nie był to luksusowy pałac, ale dwie połączone izby mimo wszystko wyglądały lepiej niż zapuszczona stajnia Mingarda. I tylko wiatr co jakiś czas tłukący w ściany grudkami soli przypominał, gdzie się znaleźli.

Jeszcze tego samego dnia Rosselin pojął, że potężnym problemem, z jakim przyjdzie im zmierzyć się w Efron, jest woda. A dokładniej - jej brak. Wtedy dopiero skojarzył, że gdy tu wędrowali, już na dziesięć mil od słonego jeziora zniknęły wszystkie strumienie czy nawet kałuże. Dlatego cała kopalnia zaopatrywała się w wodę ze studni. O ile ciecz wyciąganą z ocembrowanej dziury można było nazwać wodą.

Na szczęście w największym budynku, którego połowę zajmowała kancelaria i mieszkanie Blejda, ulokowano też knajpę, gdzie mogli uzupełnić braki płynów w organizmie.

Choć lepiej było ją nazwać speluną, bo ostro się tu piło, a jeszcze ostrzej biło. Kiedy Rosselin ze smokiem u swego boku podeszli, aby zlustrować to miejsce i zaczerpnąć świeżej wody, czyli przepłukać usta gorzałką, czyli... - i tu wyczerpują się wszystkie czyli, bo oknem wystrzelił jakiś mikrus, lądując Filipponowi na ogonie, i żarty natychmiast się skończyły. Wściekły smok ryknął, odsłaniając swoją uzbrojoną w sztylety paszczę. W jednym ułamku sekundy ukazała się jego prawdziwa natura.

- Cisza! - syknął mag.

Nim zdążył mrugnąć, znów stał przy nim gniewnie warczący biały wilczur. Tymczasem drzwiami wypadło kilku ludzi, zapewne usiłujących złapać to, co właśnie zgubili. Na widok pogodnika i jego towarzysza zatrzymali się gwałtownie. Herszt tej bandy, jasnowłosy olbrzym o twarzy zaczerwienionej i obrzmiałej, obrzucił Rosselina ponurym spojrzeniem.

- Dziwnie szczeka twój pies - mruknął. Kopnął wyrzuconego mikrusa, który skulił się z jękiem, nie próbując nawet wstać.

Mag zmierzył olbrzyma bardzo nieuprzejmym spojrzeniem.

- Jak głodny, to szczeka. Ma prawo. I gryźć też umie. - Delikatnie odsłonił zęby Filippona, demonstrując rozmówcy przenośny zestaw narzędzi operacyjnych smoka, które przewyższały niejeden finezyjny lancet medyka cesarzowej. - Nie mieszamy się w wasze spory, chcemy się tylko napić.

Jasnowłosy wybuchnął głośnym, ale życzliwym śmiechem. Napięcie opadło.

- Ty to jesteś ten nowy, co? - zapytał. - Dobra, ja stawiam pierwszą kolejkę...

Pogodnik w podzięce skinął głową.

- Ale mój towarzysz też pije... - uprzedził.

Całe dosyć już zalane bractwo roześmiało się, biorąc to za dobry dowcip. Ruszyli do środka.

Jeżeli widzieliście kiedyś przydrożną karczmę, w której za ćwierć srebrnego imperiała można przenocować, zjeść i napić się, a jeszcze przy dobrym gadanym wynegocjować z właścicielem dziewkę do łoża, to bez trudu wyobrazicie sobie to miejsce, bo niczym się nie różniło. Takie same odrapane ściany w głównej izbie, stoły lepkie od brudu, a obok karczmarza miecz leżący na wierzchu, żeby sam jego widok nie pozwalał żadnej awanturze osiągnąć temperatury wrzenia.

Tylko imperiałów nie było. Wszyscy pili na krechę. No i żadnej kobiety wokół, co Rosselin spostrzegł przede wszystkim.

Jasnowłosy, który kazał na siebie mówić Darhun, przywołał barmana i zamówił wszystkim wino.

- I dla psa też - dodał ze śmiechem, plaskając dłońmi o stół. - Najlepiej w misce.

Pogodnik zerknął na Filippona. Dostrzegł błysk rozbawienia w smoczym oku, więc rzucił od niechcenia:

- Eee, może być w kubku. To sprytna bestia, pije po naszemu.

Kiedy karczmarz przyniósł naczynia, wszyscy patrzyli, jak wilczur poradzi sobie z problemem. Ten spokojnie oparł łapy o krawędź stołu i wsadził koniec pyska do kubka. Kiedy po chwili z westchnieniem odstąpił, wino było wyssane do ostatniej kropelki.

- No, kurczę, czegoś takiego jeszcze nie widziałem - mruknął Darhun, obracając kubek w ręku.

Nikt poza uśmiechniętym magiem nie domyślił się, co zaszło. Zapewne Filippon zrobił ze swego języka rurkę - prosta, wygodna sprawa, może się im przydać, kiedy dotrą na dwór. Mało to beczek wina czeka na osuszenie?

Odmierzając historię kolejnymi porcjami wina, pogodnik musiał opowiedzieć, jak trafił w to miejsce przeklęte przez samego Aarafiela. Trochę pokłamał, trochę podkoloryzował, w każdym razie wyszło tak, że pod koniec wieczoru każdy patrzył na niego z dużym szacunkiem, a o to przecież chodziło.

Wracali do domu zakosami, w świetle gwiazd sterując na swoją kwaterę. Nie obyło się przy tym bez kłopotów, bo wzajemne podtrzymywanie często skutkowało wzajemnym przewracaniem. W dodatku Filippon, podśpiewując coś w swoim smoczym języku, zaczął naraz zmieniać się w różne dziwne zwierzęta i przedmioty.

- Zbierz się do kupy - jęknął Rosselin. Resztka trzeźwej świadomości podpowiadała mu, że chociaż noc jest głęboka i wszyscy powinni spać, to jednak może się trafić ktoś cierpiący na bezsenność. Zauważy przemiany i będą mieli kłopoty...

- Do kupy? Klient nasz pan - odparł smok. Czknął, zachwiał się... I zrobił to, czego sobie życzył Rosselin. Choć mag, zatykając nos, nie był całkiem pewien, czy naprawdę o to mu chodziło.


Następnego dnia mag pojął, na jak strasznym wygnaniu się znaleźli.

Pogodnik czy nie, zaklęcie antykacowe musiał znać każdy adept Akademii Magicznej. Oficjalnie oczywiście nie istniało. Nieoficjalnie... stosowało się je, żeby po nocnych uciechach móc w ogóle wstać i ruszyć swego trupka do sali wykładowej. Szczególnie mistrz od burz, Wetrucjan, siwowłosy i przestrzegający trzeźwości z powodu chorej wątroby, miał zwyczaj wybierać na swe ofiary osobników wyglądających na najbardziej zmęczonych i wzywać ich na przesłuchanie przy tablicy. Była to swoista selekcja naturalna. A ponieważ Rosselin nie chciał zostać gatunkiem wymarłym, wyrzuconym ze szkoły i zapomnianym raz na zawsze, włożył wiele czasu i energii, aby opanować w należytym stopniu owo zaklęcie od bólu głowy. Doszedł do takiej wprawy, że wyglądał jak niemowlę po szesnastu godzinach nieprzerwanego snu. Ba, nawet powieki potrafił trzymać otwarte, mimo że drzemał ubezpieczany przez jakiegoś towarzysza niedoli.

Teraz ocknął się co prawda w swoim łożu, ale nawet określenie trupek nie oddawało stanu, w jakim się znajdował. Szum w głowie przy byle poruszeniu, w ustach najstraszliwsza pustynia kontynentu, oczy przesłonięte mgłą, w uszach jakieś straszliwe dźwięki...

Pochodzenie tych ostatnich wyjaśniło się, kiedy otworzył oczy. Choć smok miał swoje własne wyrko, z jakiegoś tajemniczego powodu przeniósł się na podłogę. I teraz chrapał Rosselinowi prawie do ucha.

Mag postarał się wygodnie ułożyć w łóżku, na wznak, po czym z trudem zwilżył usta i zaczął wypowiadać zaklęcie antykacowe.

I nagle zrozumiał, dlaczego Mingard tak przeklinał swoją inwestycję. To jasne: jeżeli nawet zawitał tu jakiś mag, to zaraz ze wstrętem podwijał ogon i zwiewał z powrotem tam, skąd przybył. Magia nie działała w takim skupisku soli! Wielka koncentracja minerału gasiła efekty poczynań Rosselina równie skutecznie, jak słona woda w oceanie.

Nawet zwykli ludzie nie wytrzymywali tych warunków i uciekali. Jak twierdził Blejd, trzeba było wciąż uzupełniać załogę kopalni. A cóż dopiero powiedzieć o magach?! Dłuższy pobyt tutaj musiał każdego czarodzieja doprowadzić do depresji. Tylko morski mógłby sobie poradzić... Ale cóż by tu taki robił, na Pierwiastek Magiczny?

Rzucając wokół plugawe słowa, pogodnik usiadł na łóżku.

Nagle Filippon otworzył oczy.

- Czemu tak klniesz, człowieku?

Niemal z płaczem Rosselin wyjaśnił mu, że tutaj jako mag nadaje się tylko do łopaty. A może nawet i to nie, bo z natury był przecież słabowity.

- To jesteśmy ugotowani - zakończył depresyjnie.

Smok prychnął lekceważąco.

- Za dużo soli szkodzi nawet jajeczkom... Ale jednego nie rozumiem. - Spojrzał na zasępionego pogodnika. - Jak skończyłeś tę swoją szkołę dla czarodziejów, skoro nic nie umiesz?

Rosselin uśmiechnął się do własnych wspomnień. Taaak... w paru dziedzinach osiągnął wyżyny geniuszu. Zdobył nie tylko mistrzostwo drugiego piętra akademika w oszukiwanym rupikolo.

- E, bez przesady - mruknął z nieukrywaną dumą. - Coś tam z materiału opanowałem. A w Akademii liczyły się też inne umiejętności.

I wyjaśnił Filipponowi jedną z tajemnic szkoły. Każdy mag wyczuje użycie magii. Ale i bez posiłkowania się nią można wysłać nocą do kuchni jakiegoś chudego ucznia, żeby wykradł zapasy... albo po wino...

- No i ja byłem w tym dobry, zwłaszcza w dobieraniu się do piwniczki z winem tak, żeby nie pozostawić śladów - zakończył z uśmiechem pogodnik. - Ech, popróbowało się różności...

W zadumie popatrzył na smoka. Ten wyglądał kwitnąco, jakby całe życie nie pił nic oprócz źródlanej wody.

- Jak ty to robisz, że głowa cię nie boli? - jęknął z zazdrością.

Filippon wygodniej wyciągnął się na swoim krześle.

- To proste, tylko trzeba umieć - odparł z szerokim uśmiechem. - Wystarczy sobie dodać wątrobę, dwie nereczki i rankiem budzisz się jak świeżo wyjęty z jaja.

Rosselin zaklął i chwiejnym krokiem poszedł zrobić sobie kompres na głowę.


Kac przechodził magowi bardzo powoli, aż w końcu pogodnik uznał, że prędzej się go pozbędzie na świeżym powietrzu. Smok też miał ochotę na krótką przebieżkę. Poszli więc po Strzałkę.

Klacz z wyrzutem spoglądała na Rosselina. W jej łagodnych brązowych oczach malował się protest, że tak długo kazał na siebie czekać.

Gdy wskoczył na siodło, zwierzę ożywiło się natychmiast. Ściągnął wodze, ale i tak dreptało niecierpliwie w miejscu, czując już wiatr rozwiewający grzywę, słodki radosny galop... i szansę na stratowanie smoka, jeżeli ten podejdzie bliżej. Bowiem Strzałka i Filippon rozwijali swoją znajomość przez niezbyt wyrafinowane dowcipy. A to smok capnął końską pęcinę, a to klacz niby to przypadkiem zdeptała mu ogon... nigdy jednak nie w taki sposób, aby uczynić prawdziwą krzywdę. Choć nie tak inteligentna jak ów zmieniający ciało stwór, poczucie humoru miała podobne.

Objechali okoliczne stoki w zasadzie wyłącznie po to, aby móc powiedzieć, że zwiedzili wszystkie tutejsze atrakcje. Obejrzeli ziemie zasypane okruchami soli, jałowe jak po zarazie, kamienie podziurawione wiatrem znad jeziora, przełęcze, na których gwizdał słony wiatr, ta przeklęta strirla, jak go zwali robotnicy...

- Koszmar - ocenił Filippon.

Zawrócili w stronę jeziora. Było to ostatnie miejsce, którego nie odwiedzili - sama kopalnia.

Pracowało w niej z sześćdziesięciu ludzi podzielonych na dwie brygady. Ta, której przewodził Darhun, wycinała z solnej tafli kwadraty szerokie na dwie stopy, grube na dłoń. Druga, pod wodzą samego Blejda, ładowała je na wozy.

Nim do nich dotarli, zauważyli człowieka, który nie należał ani do jednej, ani do drugiej grupy. Klęczał jakieś pięćdziesiąt kroków od granicy wyrobiska z głową nisko zwieszoną ku słonej powierzchni i... lizał ją zawzięcie.

- No, wreszcie wstaliście, panie - rzekł wesoło zarządca, kiedy Rosselin podjechał do niego i zeskoczył z konia. - A tu robota wre...

Pogodnik wskazał na osobnika, który najwyraźniej postanowił, że po trochu zje całą kopalnię, by w ten sposób wyzwolić swych towarzyszy od ciężkiej roboty. A może pozbawić ich miejsca pracy?

- Co on robi?

Blejd westchnął ciężko i machnął ręką zrezygnowany.


- To Janso, nasz tutejszy głupek. Miał biedak pecha... Jeden z brygady zamiast w bryłę soli trafił w jego głowę. - Zarządca pokazał to dramatycznym gestem. - Ku zdumieniu wszystkich, Janso nie tylko przeżył, ale nawet w zasadzie jest normalny. Poza tym jednym drobiazgiem, że kiedy my wycinamy, on liże. I nie da mu się tego wyperswadować czy zmienić. A jak go spętaliśmy, żeby nie lizał, to konie w stajni - trzy budynki dalej, wyobrażasz to sobie?! - zerwały pęta i uciekły, tak przeraźliwie wył z rozpaczy. No więc my pracujemy, a on nam pomaga... - Blejd uśmiechnął się smutno. - Przecież nie opuścimy chłopa w potrzebie, nie? Aha, jak już jesteśmy przy lokalnych atrakcjach... - Zawiesił głos, bystro spoglądając na Rosselina. - Sprawa jest taka w sam raz dla maga. Tylko pytanie, czy umiesz dochować tajemnicy?

Pogodnik spojrzał na niego pytająco.

- Powiedzmy... A co konkretnie masz na myśli? Zarządca nakazał komuś innemu przejąć rządy nad kompanią załadowczą, a sam zaprowadził maga i jego smo... to znaczy psa, trochę w bok od budynków osady. W lewo ponad nimi zbocze było potrzaskane, pełne ostrych skał i załomów. Wcześniej Rosselin i Filippon ominęli je szerokim łukiem.

Pomiędzy kilkoma skałami, osłonięte od strony jeziora, leżało niewielkie poletko, na którym rosło kilkadziesiąt marnych krzaków. Rośliny miały charakterystyczne, pięciopalczaste liście o jasnozielonym kolorze. Były dokładnie takie, jak te na obrazku pokazanym Rosselinowi przez Farclaya, tylko znacznie mniejsze, jakby karłowate.

- Usychają - ze smutkiem wyznał Blejd.

Mag w zadumie popatrzył na roślinki. Turkeńska nikorośla...

- To widzę, że sobie tu popalacie... - Ze zdziwieniem pokręcił głową. - Kto by się spodziewał, w takim zakazanym miejscu...

Zarządca wzruszył ramionami.

- Właśnie w tym rzecz, że nie bardzo mamy co palić, magu. Sprowadziliśmy nasiona, podlewamy, wodę od ust sobie odejmując, psiakrew, bo chociaż jakiś jeden przyjemny nałóg by się posiadało... Ale one nie chcą rosnąć.

Rosselin wpadł w zadumę. Przypomniały mu się cygara i szczególne okoliczności, w jakich je palił...

- Pomyślę, co z tym można zrobić - mruknął. - Ale połowa ziela dla mnie.

Zarządca pokręcił głową.

- Ćwierć, panie. Muszę czymś ludzi napędzić, bo przyjdzie mi samemu sól wyłamywać z jeziora. A stary zapas już dawno się skończył... - dodał z żalem.

Kiedy wracali do swego domku, przypomniało się Rosselinowi powiedzenie z rodzinnych stron: Gdy się komu kosić nie chce, to i bat go ledwie łechce. Ale pokaż imperiała i skoszona łąka cała.


II


Ratowanie turkeńskiego ziela szło dosyć opornie. Zapewne przyczyną była kiepska woda, a skoro tak, to Rosselin jako potomek chłopów wiedział nadto dobrze, że nic się nie da zrobić. Wolał jednak tę wiedzę zostawić dla siebie. Mag bez magii jest jak nożownik bez sztyletu - musi stale trzymać rękę za pazuchą, aby wszyscy myśleli, że tam chowa swe ostrze. Dlatego na początek ładnie wypielili poletko z chwastów. To znaczy pogodnik pielił. Smok znalazł sobie ciekawsze zajęcie: wrócił do prawdziwej skóry i pożerał wszystkie dżdżownice, jakie przez pomyłkę wylazły na ziemię, łapał chrząszcze i inne żyjątka, które postanowiły popełnić samobójstwo.

- Nie rozumiem Kulawca - rzekł w pewnej chwili Rosselin, ostrożnie wyrywając źdźbło trawy. - Ma wielką stadninę, hodowlę wierzchowców Draceny, a zajmuje się taką duperelą, jak ta kopalnia soli...

W dali niósł się turkot i skrzyp karawany wozów, która wyruszała z tygodniowym urobkiem.

- Ma rację - nieoczekiwanie i niewyraźnie stwierdził Filippon. Z jego pyska wystawał kawałek jakiegoś brązowego motyla. Zaplątał się chyba przez pomyłkę, bo jak okiem sięgnąć, nie rosły tu żadne kwiaty, a nikorośla też jeszcze nie kwitła. Smok kłapnął paszczą i owad zniknął w jego gardzieli. - Bo to wiadomo, czy koniunktura na Dracenę się kiedyś nie skończy? A soli potrzebują prawowierni, wierzący inaczej, niewierzący w ogóle, a nawet takie religijnie obojętne bydlęta jak konie, nic nie ujmując Strzałce.

Mag roześmiał się głośno rozbawiony teorią smoka.

- Za Joanny to Dracena będzie szła w górę.

Filippon pokiwał głową.

- No zgoda, przesadziłem. Ale metody Mingarda, jakich używa do rozmnażania tych wierzchowców, mogą zostać zakazane... a wtedy ostro dostanie po kieszeni. Jak się zastanowić, to wcale nie jest taki pewny interes, przynajmniej w jego wykonaniu.

Rosselin popatrzył pytająco na smoka. Ten przeciągnął się leniwie w słońcu i usiadł na jednej ze skał.

- On stosuje zbyt okrutne metody, jak chcesz znać moje zdanie. Ładuje dwa konie, samca i samicę, do jednego boksu, po czym pozwala je poić, ale nie daje karmy. A to są wrażliwe bydlęta... Zaczynają się pocieszać - zaśmiał się Filippon - a po pewnym czasie u większości par pojawiają się źrebięta... Oczywiście Mingard nie doprowadza zwierząt do ostateczności, aż taki głupi nie jest...

- A to drań! - mruknął pogodnik.

Smok prychnął znacząco.

- Za to bardziej skuteczny od tych, którzy hodują wierzchowce na pastwiskach. Ale jak któryś z duchownych wpadnie na pomysł, że nie godzi się tak ich traktować, skoro mają służyć bogini...

- Myślisz? - rzekł Rosselin.

Filippon prychnął i zaczął zajadle grzebać w ziemi, jakby krył się tam jakiś nadzwyczajnie smaczny robal.

- E, no co ty? Ja programowo nie myślę. Przecież głupie ze mnie bydlę, nie? - I ostentacyjnie przewrócił się o własny ogon.


Rozmowa na temat hodowli wierzchowców Draceny tylko wzmocniła tęsknotę maga. Kiedy wrócili do pokoju, zapadł w ponure milczenie z rzadka przerywane westchnieniami.

- Usycham, i to na słono - jęknął wreszcie. - Och, moja Annabell...

Smok spojrzał na niego spod oka.

- Jak chcesz, to ci ją zastąpię - zaproponował z szerokim uśmiechem.

I nagle zaczął się zmieniać. Ale nigdy przecież nie widział dziewczyny pogodnika, skoncentrował się więc na piersiach... dużych, słodkich, ale całkiem nie takich. Bardziej przypominały Eufeminowe krągłości.

Ponury mag mocno trzasnął go pod żebro.

- No co, na żartach się nie znasz!? - jęknął stwór zbolałym głosem. - To sobie wysychaj, zarazo...

Zapadło długie, ciężkie milczenie. Przerwał je dopiero Rosselin.

- To co ty jeszcze potrafisz? Zmieniać się w jakim zakresie? W człowieka, to już wiem. W kozie bobki, widziałem. A w przedmioty? Możesz się zamienić na przykład... w lornetkę?

- We wszystko, co dusza zapragnie - przyznał smok. - Ryzykownie założywszy, że takie głupie bydlę jak ja posiada duszę... Chociaż teraz to pójdę we własnej postaci, przyniosę jakąś butelkę na przeprosiny, co?

Mag wstał. Złość minęła mu równie nagle, jak przyszła. W końcu Filippon nie zamierzał dokuczyć pogodnikowi. A za brak poczucia humoru, jak twierdził Sarturus, należy wyrywać język.

- Ciebie nie wpuszczą. Trzeba być pełnoletnim... nie takim nieopierzonym pięćdziesięciolatkiem jak ty...

Smok spojrzał na niego swoim złym okiem. Umiarkowanie złym, bo Rosselin przeżył, tylko poczuł mrowienie na karku.

- Siedź - powiedział z naciskiem Filippon. - Ja pójdę.

I poszedł. Ze wszystkimi tego skutkami.


Wrócił po dłuższej chwili, w łapie trzymając butelkę. Kiedy zamykał za sobą drzwi, z zewnątrz dobiegły jakieś okrzyki.

- Narozrabiałeś? - stwierdził Rosselin.

Smok wywiesił język.

- A czy to moja wina, że tacy strachliwi? Jak tam wpadłem, no fakt, że ze sporym hałasem, to zaczęli uciekać, nawet nie sprawdziwszy, co ich goni... - Zaśmiał się głośno. - A najszybciej to wiał karczmarz. Wziąłem ze stołu tylko jedną butelczynę, jego miecz zostawiłem w spokoju... Ale bez obaw, nie przypominałem samego siebie...

Rosselin powąchał otwartą butelkę. Była to soteja, drogie, bardzo słodkie wino z prowincji Tandirah. Widać któryś z robotników świętował urodziny albo podobną uroczystość i zaciągnął od razu potrójną krechę.

- Ty nie wąchaj, tylko rozlej - poradził Filippon.

Zdążyli wypić połowę, delektując się wspaniałym trunkiem, kiedy naraz ktoś zapukał do drzwi domku. Smok natychmiast zlikwidował butelkę będącą dowodem przestępstwa, zaś pogodnik poszedł otworzyć.

W progu stał mocno zaniepokojony Blejd.

- Napaść mieliśmy - zaczął bez wstępów. - Przyszedłem ostrzec.

Mag zrobił najbardziej zdziwioną minę, na jaką było go stać. W głębi pokoju słychać było, jak Filippon zamieniony w krzesło dusi śmiech.

- Napaść? - rzucił Rosselin. - Kto by chciał napadać na taką osadę?

Blejd, wciąż stojąc na progu, czujnie rozglądał się dookoła.

- No właśnie nie wiadomo. Ktoś napadł na knajpę, ale kto? Jedni twierdzą, że dwunoga ośmiornica... Inni widzieli trzech mężczyzn w strojach cesarskich gwardzistów...

Mag ze współczuciem pokiwał głową. Smok udusił się i ucichł.

- Będę ostrożny. A gdyby co, dam znać.

Na twarzy zarządcy pojawiła się ulga.

- O nic więcej nie proszę.

- I sam widzisz - zaczął Filippon, kiedy kroki Blejda ucichły, podobnie jak hałasy za oknem. - Prosty smok może was wystrychnąć na dudka. Łatwowierność posunięta tak daleko, że aż niebezpieczna. Wszystko można wam wmówić, jak nie Aarafiela, to Dracenę i jej panienki. A jakby dzieweczki się nie podobały, to zawsze zostaje tajemny kult tego tam... Karalucha...

W jego oczach błyskały figlarne iskry, kiedy spoglądał na Rosselina.

- A ty co, w nic nie wierzysz? - warknął wściekle pogodnik, nie mogąc już słuchać drwin Filippona. - Czego nie zobaczę i nie dotknę, tego nie ma? Nie widziałeś Fertu, znaczy: nie istnieje, chcesz powiedzieć?

Smok nic nie odrzekł. Widać było, że obraca w głowie jakąś myśl.

- Ja to wierzę, że się nawet w twój głos wewnętrzny umiem zamienić... - mruknął wreszcie, z ukosa spoglądając na maga.

- Za ciężki jesteś... masz jakieś trzysta funtów nadwagi, lekko licząc... - odciął się Rosselin. Z żalem powąchał pustą butelkę. Korzystając z wcześniejszego zamieszania, smok opróżnił ją do dna.

Filippon prychnął.

- Tak myślisz? To się sam przekonasz... Chociaż... mam lepszy pomysł. Zamienię się nie w twój głos wewnętrzny, tylko czyjś inny. Zobaczysz, jak to działa. - Smok uśmiechnął się krzywo. - Ale to jutro, bo teraz to nam procenty wywietrzeją... - I nie wiadomo skąd wyciągnął drugą butelkę, tym razem parteńskiego.

Rosselin wzruszył ramionami.

- No dobra, załóżmy, że się zamienisz w czyjś głos wewnętrzny. Ale jak chcesz dowieść, że naprawdę nim byłeś?

Smok w namyśle zrobił kółko po pokoju.

- Ludzie Blejda zaczną szukać złota - zaproponował wreszcie. - Pod jeziorem. Pasuje ci?


Robotnicy, jak sama nazwa wskazuje, służą do robienia, nie do myślenia. Jednak Rosselin zdążył się już przekonać, że tutejszym z trudem przychodziło i jedno, i drugie. Tym większe było jego zdziwienie, kiedy wyszedłszy przed dom, dostrzegł wśród kopaczy dziwną nerwowość. Pod tym słodkim eufemizmem kryło się fasowanie rydli oraz całej reszty złomu potrzebnego do robienia dziur przez taką liczbę ludzi, jakiej pogodnik nigdy dotąd w Efron nie widział. Wydawało się, że do robotników dołączyli wszyscy chorzy z izby szpitalnej, a także kilku martwiaków z cmentarza na jednym ze stoków.

Smok w psiej postaci siedział na progu domostwa i ze spokojem przyglądał się całej tej hałastrze.

- Coś ty im zrobił? - z zaciekawieniem spytał Rosselin. - Chyba że wczorajsza historia...

Filippon zaprzeczył ruchem głowy.

- Dzisiejsza - odparł stanowczo. - Blejd i Darhun doznali nagłego oświecenia. Mogą się nawracać tysiące, to czemu nie ci dwaj, powiedz! Posłuchali głosu wewnętrznego... - Zaśmiał się ironicznie.

- Usłyszeli go równocześnie? - zdumiał się mag.

Śmiech smoka zabrzmiał cokolwiek okrutnie.

- Nawrócenie na złotą wiarę było łatwe, wierz mi na słowo. Teraz będą szukać kruszcu pod dnem jeziora. Co prawda - dodał przepraszająco - pozwoliłem sobie użyć twojej osoby.

Przez twarz Rosselina przebiegł grymas niepokoju. Nawet zdaniem pogodnika smok miał nieco wariackie poczucie humoru. Bo to wiadomo, co wymyślił?

- No tak - wyznał Filippon. - Oni teraz uważają, że tak naprawdę to ty przybyłeś, aby sprawdzić, czy złoto wciąż jest na swoim miejscu. A Mingard wkrótce przyśle kompanię górniczą. - Widząc minę maga, dodał szybko: - No przecież musiałem ich jakoś zmotywować, nie?


Tego miesiąca kopalnia soli barona Mingarda zwiększyła wydobycie w sposób dotąd niespotykany. Nie tylko osiągnęła zysk. Wyniósł on tyle, że żaden transport z Ispan czy drążenie solnej żupy nie mogły się z nim równać. Było to zjawisko równie niespodziewane, jak wcześniejszy deficyt.

Podobno baron chodził po swoim gabinecie, stukał laską i wzdychał, nie pojmując, co się dzieje.

Zapewne gdyby wiedział, na jaki to pomysł wpadł Filippon, wzdychałby jeszcze bardziej. Ale żaden z pracowitych robotników, ani też majster, któremu po odkryciu złota miała przypaść największa działka, nie zamierzał ujawniać tej tajemnicy w obawie, że Mingard położy łapę na całym znalezionym kruszcu.

No i jeszcze jedno: poza ptakami nikt w Imperium nie latał po niebie. Ale gdyby jakiś wariat wzniósł się na odpowiednią wysokość nad dnem solnego jeziora, w korytarzach, które kazali wykuwać kopaczom Blejd z Darhunem, ów podniebny obserwator dostrzegłby zarysy liter.

A gdyby umiał czytać i miał wyobraźnię, aby ujrzeć je takimi, jakimi będą za parę tygodni, to by z nich złożył napis o następującej treści:

Mingard jest gupi!



Rozdział 8


Sielanka skończyła się trzydziestego dnia po przybyciu do Efron.

Był to dzień słony od nadmiaru soli, parny od nadmiaru słońca i nudny od wszechogarniającej nudy. Okropny poranek, po którym miała się rozpocząć jeszcze bardziej koszmarna reszta dnia.

Filippon jak zwykle dyskretnie i niewidzialnie nadzorował wycinanie napisu. Coś podpowiadało Rosselinowi, że smok zamierza ujawnić ten pyszny żart, kiedy tylko robotnicy dokończą dzieła. Celowy błąd, odsuwający podejrzenia od wygnańców, temu zapewne służył, choć Filippon stanowczo zaprzeczał, z humorem dowodząc, że on też ma prawo do ortów i innych błędów, takich jak niemoralne prowadzenie się czy kradzieże.

Mag siedział w pokoju, sprawdzając siłę zaklęć. Z nudów zdążył sobie przypomnieć wiele czarów, zdawałoby się, z dawna zapomnianych, nieprzydatnych, a nawet niebezpiecznych. Najpierw wypróbowywał je natychmiast po przypomnieniu, ale potem doszedł do wniosku, że lepiej je spisywać, kategoryzować i dopiero wtedy wypróbowywać. I tak żadne nie działało...

Rosselin uznał jednak, że chociaż jest kiepskim pogodnikiem, może zasłynąć w murach i lochach Akademii Magicznej jako autor krótkiej, ale doskonałej pracy naukowej. Miał już nawet tytuł: O solnym pierwiastku zabijającym magię pogodowe. Z przypisami, aneksem oraz dywagacjami Rosselina z Fertu.

Poziom jego przenikliwości wzrastał szczególnie w chwilach, kiedy siedząc nad krzakami turkeńskiej nikorośli, miotał klątwy, zaklęcia, prośby o deszcz albo ożywczy wiatr, a ziele jak usychało wcześniej, tak usychało nadal. Na liściach pojawiły się jakieś żółte plamy, które Rosselin tłumaczył nadmiarem słońca, zaś Filippon z obrzydzeniem utrzymywał, że łażą po nich jakieś małe robaki wyglądające na bardzo niesmaczne.

A tymczasem mina Blejda mówiła, że bez dodatkowego napędu to ekipa górnicza długo nie pociągnie...

Skrzypiał więc pogodnik piórem po papierze, przeklinając marną jakość atramentu, do którego także dostały się ziarenka soli. Klął, gdy trafiał na słowną rafę albo dziurę w słowniku, brak odpowiedniego wyrazu czy określenia.

Nagle na stół zasłany papierami z cichym miauknięciem wskoczyła... Latarnia! Otarła się o dłoń Rosselina, rozdziawiła różowy pyszczek i znów miauknęła, tym razem - wydało się magowi - gniewnie.

- Na zasoloną Dracenę! - zdumiał się, spoglądając w jedyne oko kotki. - Co ty tu robisz? Stęskniłaś się za nami? - Pogłaskał jej futerko.

Rozejrzała się po pomieszczeniu, po czym zeskoczyła ze stołu i zniknęła.

Mag z westchnieniem odsunął papiery i wyszedł przed dom. Niby wszystko było jak dawniej, ale coś mu podpowiadało, że nic już nie będzie od tej chwili takie samo. Nie był więc wcale zdziwiony, kiedy po dwóch kwadransach pojawił się przed nim Filippon z Latarnią siedzącą mu na grzbiecie.

- Mamy poważny problem - zaczął smok. - A może bardziej poważny niż poważny. Śmiertelny... Wejdźmy do środka.

- Chcesz kogoś zabić? - zażartował Rosselin, kiedy zamknął za sobą drzwi.

Filippon zamknął i otworzył pysk. Widać było, że wcale mu nie do śmiechu.

- Ja nie - odparł wreszcie. - Ale Garzful tak.

Teraz dla odmiany mag otworzył szeroko usta.

- Latarnia twierdzi, że podsłuchała rozmowę barona z jakimś człowiekiem przysłanym przez cesarskiego karła - ciągnął chmurnie smok. - Jak widać, Mingard nie dotrzymał słowa, wysłał listy na dwór, chyba też do tego maga, który twierdził, że smoki nie mówią... - Tu Filippon chrypnął wściekle. - Tak przynajmniej wynika z tej rozmowy. No i to nie koniec, bo jest list, w którym Garzful pisze, żeby baron posłał po nas, a po drodze wynajęci skrytobójcy mają nas zlikwidować.

Pogodnik gwizdnął cicho.

- I nasza Latarnia to wszystko ci opowiedziała? - zdziwił się.

- Kwestionujesz? - spytał sucho Filippon. - Czy tak tylko sobie marudzisz?

Mag popatrzył najpierw na smoka, później na spokojnie siedzącą obok i myjącą się kotkę.

- Nie wiedziałem, że ona umie mówić - mruknął.

- Nie w taki sposób jak ty czy ja. - Filippon prychnął. - Ale umie. To nie wszystko. Ona wykradła ten list Garzfula. Mądrze zostawiła go w skrytce na wzgórzu, bo nie była pewna, co tu zastanie. To znaczy kogo.

Rosselin w zasadzie nie był już zdziwiony. Zresztą... takie zachowanie pasowało do pierwszego intryganta dworu. Unieszkodliwił Xan, a teraz mógł się obawiać, że kiedy cesarzowa usłyszy o rozumnym smoku, jego karlęca mość pójdzie w odstawkę, a może nawet odesłany zostanie do Laviera, cesarza-męża, daleko w góry.

- To co robimy? - spytał wreszcie z rezygnacją.

Filippon rozwalił się w fotelu.

- To właśnie jest pytanie.


Zaczęli od listu. Smok poszedł po niego z Latarnią i wrócił w chmurnym nastroju. A właściwie gradowym.

- Masz! - Rzucił magowi pismo.

Ten rozwinął je i chwilę czytał w milczeniu.

Słowa kotki potwierdziły się w całości. Karzeł zamierzał zlikwidować Rosselina. Ale nie można mu zarzucić niesprawiedliwości - smoka również chciał się pozbyć.

- No to jest tylko jedno wyjście: trzeba uciekać - stwierdził mag. Potarł krótki zarost na brodzie i dodał: - Jak najszybciej.

Latarnia, jak to Latarnia, milczała. Jej jedyne oko wpatrzone było zresztą nie w mówiącego pogodnika, tylko w cały czas milczącego smoka. Ten chodził wzdłuż ścian, w nadzwyczaj denerwujący sposób wlokąc za sobą ogon. Maga doprowadzało to do prawdziwego szału, bowiem trudno, aby trzysta funtów żywej wagi poruszało się z gracją motyla. Słychać więc było chrobot pazurów po podłodze i szelest, gdy skrzydła albo ogon zahaczały o sprzęty. Rosselin starał się jednak powściągnąć złość.

- Uciekać, to prawda. Najlepiej jak najdalej od Fertu i całej tej zarazy, w głąb kontynentu - podsumował wreszcie swe rozważania Filippon. - Poza włościami barona będziemy bezpieczni. Ręka Mingarda nie sięga aż tak daleko.

Pogodnik westchnął.

- Mamy dowody zdrady karła, jak twierdzisz. Jeżeli dotrzemy na dwór i pokażemy je cesarzowej, to jego stracą, a my będziemy bezpieczni.

Spod ściany dobiegło gniewne prychnięcie. W oczach jaszczura zapalił się żółty ogień gniewu, a pysk skrzywił się mocno.

- Poprawka: to ty będziesz bezpieczny. Na mnie dybie nie tylko Garzful. Jakoś bez trudu wyobrażam sobie tego przeklętego maga, jak mu tam, Erdalisa, tak?, który nocami owija się w koc z miękko wyprawionej smoczej skóry. To znaczy mojej. I zasypiając, mruczy sam do siebie: A jednak nie mówi. Teraz już na pewno nie mówi.

Filippon jeszcze nigdy nie wykrzesał z siebie tyle sarkazmu. Lecz cóż, jego obawy miały uzasadnienie. Trudno jest być ostatnim smokiem. W dodatku rozumnym i gadatliwym.

- Przecież możesz się zmienić - zaproponował Rosselin. - Jak już dotrzemy na dwór, przez chwilę będziesz udawać jaszczura, którego przywiozłem z dalekiej podróży, albo ozdobny kamień, albo... ja wiem co? Cokolwiek...

- Nie wiem, jak wygląda cokolwiek - zadrwił Filippon.

- Jak się sam nie wkopiesz, prowadząc z kimś uczone dyskusje, to wszystko się uda - ciągnął niezrażony pogodnik. - Dotrzemy na dwór, pokażę cesarzowej te listy, karzeł zostanie zgładzony, a Erdalisem zajmę się sam. Pójdę do naszego rektora i załatwię ci glejt nietykalności.

Smok westchnął.

- A jeżeli on też nie zna smaku smoczego mięsa?

Mag poklepał go po głowie.

- Prędzej języka. Zamknij się, nie mamy wyjścia.


Podjęcie decyzji o ucieczce przyszło znacznie łatwiej niż znalezienie mądrego i szybkiego sposobu dotarcia na dwór.

Wyschnięte słone jezioro mogli opuścić bez problemu - zajęci poszukiwaniem złota robotnicy pewnie nawet przez parę dni nie zauważą ich zniknięcia. Jednak prosta droga do Fertu najpewniej zaprowadziłaby ich prosto na cmentarz. Bez wątpienia nią właśnie podążali skrytobójcy karła. A ludzie Mingarda wkrótce dotrą do kopalni Efron... i kiedy przekonają się, że Rosselin i smok dali dyla, na trakty wiodące do stolicy ruszą także strażnicy barona, który chętnie zabije uciekinierów nawet bez niczyjej zachęty...

- Ech, gdybyś mógł rozwinąć te skrzydła i polecieć... - westchnął mag, spoglądając na smoka.

Ten warknął, odsłaniając kły.

- Sam sobie rozwijaj. Najlepiej siłę spokoju. Raz zaliczyłem glebę i dziękuję, to mi wystarczy.

Rosselin zrobił wielkie oczy.

- Zaraz - wycedził. - Jedno małe zaraz, ty przeklęty oszuście! Przecież mówiłeś, że wcale nie latasz?!

- Bo nie latam - twardo odparł Filippon. - Nie latam i już.

Mag patrzył na smoka z namysłem. Bał się zapytać, dlaczego jego towarzysz z taką niechęcią ucina temat. A przecież, widząc jego nieźle rozwinięte smocze skrzydła, Rosselin nie potrafił opędzić się od myśli, że kto ma skrzydła, z definicji musi fruwać. Przecież nawet kura nieraz próbuje!

Filippon najwyraźniej wyczuł, co kiełkuje w głowie pogodnika. Dłuższą chwilę chrobotał pazurami po podłodze izby, jakby zamierzał wygrzebać spod niej smaczne ziarenko albo robaka. Jednak gdakać nie zamierzał. Zaklął tylko i wyjaśnił:

- Jak raz chciałem sprawdzić, czy umiem latać, to zaraz trafiłem na wielkie stado komarów, które akurat przyniósł wiatr. Myślisz sobie, że takie stado to dla smoka małe piwo. Cóż, w pojedynkę nie miałyby szans, ale one wessały się całą zgrają i piły. A jak to potem boli, swędzi... a na skrzydłach skóra szczególnie wrażliwa. Więc chciałem skrzydła schować do środka. Wiesz, w takiej żółwiej skorupie...

- Żółwiej? - Rosselinowi z wrażenia zaparło dech.

- A jakiej?! - wściekł się Filippon. - Skoro mówię żółwiej, to żółwiej, a nie ślimaczej. Więc zacząłem się zmieniać... Ale kto widział latającego żółwia? - powiedział ze smutkiem. - Więc przyglebiłem o skały tak, że cała skorupa mi popękała. Przez tydzień, już w swoim ciele, ledwie mogłem chodzić. A rany, o tu - smok machnął łapą w pobliżu głowy - zostały do dziś. Na samą myśl, że miałbym latać, odrzuca mnie na trzy kroki wstecz.

Mag usiadł na łóżku. Zamierzał jeszcze raz przeanalizować sytuację, w jakiej się znaleźli, ale ciągle próbował sobie wyobrazić Filippona w postaci żółwia. Ciekawość przyciągała najrozmaitsze domysły...

- Khem, mistrzu - wyrwało go z zamyślenia - mamy inny problem.

Pogodnik westchnął.

- Psiakość, Filippon, ja już mam dosyć problemów...

Smok jednak nie miał. Z poważną miną zaczął je mnożyć:

- Myślisz, że Mingard nie będzie szukał maga podróżującego ze smokiem? Otóż będzie i bez problemu znajdzie. Trudno o bardziej charakterystyczną parę. Jak mamy uciekać, to ty musisz zrzucić ten płaszcz maga i zamienić się w normalnego człowieka, a ja... - tu smok ciężko westchnął - ...ja nadal będę musiał udawać na przykład wilczura. Słuchaj, a może zostaniesz wędrownym grajkiem? Wtedy ja mógłbym stać się instrumentem w twoich rękach - kusił Filippon.

- Zapomnij - odparł krótko Rosselin. Po śmierci Robina Wziurga uznał, że nad marnymi grajkami wisi jakieś fatum, Dracena wie co, w każdym razie ignoranci powinni unikać brania instrumentów do ręki.

Smok podszedł do swego przyjaciela, owinął mu szyję ogonem i zacisnął go z taką czułością, że pogodnikowi oczy wylazły na wierzch. A samym koniuszkiem swego jaszczurczego ogona Filippon zaczął łaskotać Rosselina pod brodą. Usiłujący wyrwać się mag musiał przyznać, że techniki negocjacyjne jego towarzysz miał w małym pazurze.

- To może ty nauczysz się latać, co? - zaproponował uprzejmie smok, spoglądając na trzeciego uczestnika planowanej wyprawy, czyli Latarnię.

Jednooka kotka spokojnie lizała prawą łapkę. Wiedziała, że ani Rosselin, ani też Filippon do niczego jej nie przekonają. A już na pewno nie do zmiany postaci albo ukrycia się w torbie.

Już prędzej smok zacznie latać długo i wysoko, a pogodnik szczekać.


II


Czego jak czego, ale takiego braku skrupułów to nawet sam wielki filozof Sar tur us mógłby uczyć się od smoka. Filippon nie miał żadnych zahamowań, aby okraść kopalnianą kasę. Zgodnie z podejrzeniami Rosselina okazała się niemal pusta: trzy złote imperiały i siedemnaście srebrnych. Razem z dwudziestoma trzema srebrnikami maga dawały kwotę, która naprawdę nie mogła nikomu zaimponować. Być może jednak wystarczy, aby dotrzeć do Mandache, portowego miasta odległego o jakieś dwieście mil na wschód od Efron, i opłacić podróż wzdłuż wybrzeża, przez Landium i Garandynę aż do Fertu. Być może nie, ale pogodnik starał się nie dopuszczać do siebie takiej myśli. Lepiej popłynąć statkiem - Garzful nigdy nie będzie szukać maga na morzu!

Trochę gorzej poszło Filipponowi zamienianie się w psiego towarzysza Rosselina.

Nawet jak już zapowiedział, że żadnego kagańca ani smyczy nie da sobie założyć, nadal każdy zaprezentowany przez niego model zadziwiająco mało przypominał zwyczajnego owczarka czy wilczura, a okazywał się zdumiewająco podobny do smoka. W wersji „A” psisko miało nawet skrzydła! Po poprawkach zniknęły one w tułowiu, choć plamy na sierści oraz dziwne jak na wilczura wybrzuszenia rodziły podejrzenie, że zwierzę cierpi na paskudnicę albo wręcz na odpadaczkę wybuchową, które to zarazy wytrzebiły psy w całej prowincji Hereja na południowo-wschodnim krańcu Imperium.

Wreszcie pogodnik zdenerwował się nie na żarty.

- Skończ wreszcie te wygłupy! - warknął. - Zamieniaj się z powrotem w wilczura, ale już! Mam ci przypomnieć, że zaraz przybędą tu ludzie Mingarda?

Stworzenie w połowie będące smokiem, a w drugiej połowie nieco pokraczną kopią Rosselina, wydało głuche warczenie. Po chwili przed magiem stanął duży, sięgający mu do pasa biały wilczur. Taki sam, w jakiego smok przemienił się zaraz po opuszczeniu posiadłości barona.

- Tak lepiej - orzekł pogodnik. - W ostateczności możemy uchodzić za trupę wędrownych cyrkowców. To teraz siad, a ja idę po Strzałkę.


Nie ma to jak dobre towarzystwo w podróży. Wierny pies u boku, wierna kotka wczepiona pazurami w sakwę, droga prosta albo kręta, wiatr pędzący na spotkanie, deszcz znienacka moczący głowę...

Z każdą przebytą milą rosła w Rosselinie nadzieja, że dotrą do Mandache bez problemów. Niebieski płaszcz cechu spokojnie spoczywał w sakwie, a przydrożny kurz i niewygody sprawiły, że mało kto rozpoznałby w tym włóczędze maga, zwłaszcza dworskiego maga, który od świeżego powietrza dostaje migreny, a sam widok pokrzywy starcza, by zaraz dostał bąbli na całym ciele. O smoku nie warto było wspominać: zakurzony biały wilczur nie wzbudzał niczyjego zainteresowania. Raz jedyny za to on sam zainteresował się złodziejem, gdy ten na jakimś postoju próbował ich okraść. Filippon wymierzył mu zwyczajową karę odgryzienia ręki, po czym nie przejmując się obrzydzeniem maga, ze smakiem schrupał zdobycz. I pewnie pobiegłby po krzyczącą trochę dalej w lesie resztę, gdyby pogodnik go nie powstrzymał:

- Zdradzisz nas, durniu.

Ale rankiem wilczur i tak wyglądał na solidnie nażartego, więc znów ruszyli na szlak, który spokojnymi meandrami wiódł ich w stronę portu...

I dopiero w połowie drogi do Mandache nastąpiło zdarzenie, jakiego nie życzylibyście największemu wrogowi, a cóż dopiero pogodnikowi trzeciej kategorii. I wcale nie przyszło za sprawą Garzfula czy barona Mingarda, niech mu Krakern drugą nogę okulawi.

Trójka podróżnych wymijała właśnie wlokącą się w stronę miasta karawanę wozów, kiedy naraz doleciał pogodnika głośny, nasycony tanim winem okrzyk:

- Toż to mój Rosselin z Charłapek, jak pragnę skonać w trzeźwości! Chłopcze, wstrzymaj konia!

Była to straszliwa chwila, kiedy nie tylko został rozpoznany, ale też nagle parę jego kłamstw wyszło na jaw. Mag obawiał się, iż zaraz puszczą mu magiczne zwieracze.

Jednak nie puściły. Nie mógł też udawać, że nie dosłyszał wrzasków swego wuja Falisterna, więc zsiadł ze Strzałki.

Wuj machał ku niemu ze swego wozu, starając się utrzymać równowagę. Po jego czerwonej, obrzmiałej twarzy można było rozpoznać, że od kilku dni ostro popija. Mimo to wzrok miał nadal bystry.

- I musisz mi wypominać moje nędzne wiejskie pochodzenie? - syknął mag w jego stronę. - I bez tego dosyć mam wstydu.

Trudno powiedzieć, czy wszystkich stu siedemnastu mieszkańców wsi powinno być wściekłych, czy też dumnych, że w całych pięćsetletnich dziejach Imperium Faraelickiego wieś Charłapki znana jest z jednego, jedynego zdarzenia, które miało miejsce właśnie za sprawą Rosselina.

On sam miał poczucie winy, choć nigdy by się do tego nie przyznał. Dostrzegał coś tragicznego w tym, że pacholęciem będąc, łeb hydrze... to znaczy, piorunem kulistym raził Dracenę, rzecz jasna tę drewnianą, spoglądającą spod sufitu kapliczki. Wiele by dał, żeby kiedyś mówiono o nim: Ach, to ten sławny Rosselin, który... - i tu dodawano coś, co stanie się powodem do dumy i źródłem inspiracji dla jego następców.

Tymczasem kolumna wozów zatrzymała się, bo wszyscy rozumieli, że trzeba pielęgnować rodzinne więzi.

- Co porabiasz na tej drodze, chłopcze? - Falistern z trudem zbierał słowa, kiwając się nadal, jakby jego pojazd wciąż raźno zmierzał w stronę Mandache. - Nie zostałeś tym tam... magiem... co?

- Nikim nie zostałem, wuju - warknął Rosselin. - Spieszę w interesach, więc jakby co, spotkamy się w mieście. - Wskoczył na konia i nie czekając na odpowiedź, runął w przód niby wicher. Wkrótce zostali sami na drodze. Wtedy dopiero zwolnił.

- Nie wiedziałem, że z ciebie taka lokalna sława, Rosselinie z Fertu... - rzucił ironicznie Filippon. - Ten Rosselin z Wiochy to jakiś krewny? Najsławniejszy pijak w zagrodzie?

Mag zacisnął zęby.

- Jeszcze jedno zdanie i dostaniesz w nos - warknął. - Sam to niby gdzie się urodziłeś? W królewskich komnatach może?

- Ażebyś wiedział! - zaśmiał się smok i wyrwał do przodu, aż pogodnik na Strzałce ledwo mógł za nim nadążyć. Jednak po chwili Filippon zawrócił.

- No co? - prychnął, ubawiony wciąż zdumioną miną Rosselina. - Pożartować nie można?


Któregoś dnia, gdy magowi znów nie udało się zlikwidować deszczu zacinającego im prosto w twarz, smok stwierdził krótko:

- Takim pogodnikiem to i ja mogę być.

- A czy ty myślisz, że to takie proste? - zaczął. - Możesz określić predyspozycje. Ten mag do spraw ziemskich, tamten do zwierzęcych, inny do roślinnych... no i, oczywiście, do pogodowych. Ale to jest określenie przez negację, jak mawiał mój mistrz. Po pierwsze, nie szkodzić, więc pogodnik raczej nie zwali nikomu na łeb burzy z piorunami. A to już dużo. Tu Rosselin zaśmiał się na wspomnienie jednego ze swoich nauczycieli, Piklafuna. Starzec słynął z cierpkiego humoru. - Ale żeby ktoś umiał wywołać określoną pogodę... oooo, to już inna sprawa. Stąd z Akademii wychodzisz zielony, z najniższą kategorią, trzecią. A jak nabierzesz praktyki... może się okazać, że nie tylko nie szkodzisz, ale i pomóc możesz.

Smok po psiemu otrząsnął mokrą sierść.

- No to dobrze wiedzieć, że ty przynajmniej nie szkodzisz.


Wreszcie na horyzoncie pojawiły się mury Mandache. Jeszcze pół dnia drogi, i będą w miarę bezpieczni. Skoro (nie licząc pijanego Falisterna) nikt ich nie zaczepił do tej pory, szanse na skuteczną ucieczkę wzrastały z każdą chwilą.

- Ja się boję pływać - jęknął Rosselin na myśl o tym, co ich wkrótce czeka.

- A ja latać - dobiegło od strony białego wilczura swobodnie dotrzymującego kroku jeźdźcowi. - Zamknij się i cierp z godnością.


Miasto powitało ich zapachami, hałasami i całą resztą dokuczliwości, od których Rosselin zdołał już odwyknąć, a których Filippon nigdy nie zaznał i były mu w zasadzie obojętne.

Natomiast jedna rzecz nie była dla smoka obojętna, a nawet wręcz przeciwnie: postawił tę sprawę na ostrzu noża.

- Dłużej nie będę udawał psa - oznajmił, rozglądając się, czy zaułek, w którym stanęli, jest pusty. Zręcznie uskoczył przed kopniakiem Strzałki i ciągnął dalej: - Mów sobie, co chcesz, ale zanim wejdziemy na statek, wracam do własnej postaci. To chyba jasne, że na pokładzie raczej nie spotkamy żadnego z ludzi Garzfula, a mierzi mnie ta psia skóra, jak nie powiem co, bo uszy by ci z przerażenia odpadły...

- A myślisz, że znajdziemy wtedy jakąś łajbę, której kapitan zechce nas wziąć na pokład? - sceptycznie mruknął Rosselin, ale, niestety, za późno. Co prawda Latarnia była taka sama jak zawsze, jednooka, za to biały wilczur rozpływał się... stawał burozieloną breją... z której nagle powstał dobrze znany Rosselinowi, złośliwy potwór.

- To twój problem - sucho stwierdził smok, podnosząc kolejno łapy i przyglądając się swoim pazurom, jakby je widział pierwszy raz w życiu. - Ja zawsze mogę wrócić w swoje góry. Właściwie to teraz dziwię się sobie, że wcześniej tego nie zrobiłem... chyba za bardzo przywykłem do ludzkiego towarzystwa, psiakrew.

Rosselin zaśmiał się krótko.

- Przecież ty podobno nie myślisz? No dobra, moja droga menażerio, na nabrzeże, bo szkoda czasu...


Na statkach Rosselin znał się tak samo dobrze jak na hodowli czarnej rzepy, czyli wcale. To bardzo upraszczało sprawę, bo nie przebierał ze znawstwem: Me, tym nie popłyniemy, bo krzywy kilwater! Tym też nie, bo rozstępy na stępce!, tylko wybrał pierwszą krypę, która nie była za bardzo odrapana i nie odnosiło się wrażenia, że zaraz zatonie. Miała ferteńską flagę, nazywała się „Tustylla”, a jej kapitan, Luskardi, był akurat na miejscu.

Pozostawiwszy wierzchowca pod opieką smoka i Latarni, mag wspiął się na pokład. Tam szybko przekonał się, że statek jutro z rana odpływa do stolicy świata.

Namówienie Luskardiego, żeby oddał magowi ostatnią wolną kajutę dla pasażerów, zabrało pogodnikowi jedną sekundę. Nie ma to jak stary, dobry, sprawdzony czar ślepego oczka. Trudno odmówić komuś, kto w tajemnicy załatwia misję w imieniu cesarzowej.

- Mam jeszcze dwie mniejsze sprawy - rzekł z wahaniem Rosselin, gdy już załatwili sprawę zaokrętowania. Co prawda dokonał na kapitanie magicznego gwałtu, ale Luskardi i bez tego wydał mu się w miarę porządnym człowiekiem. - Muszę tu zostawić swego wierzchowca, bo go przecież na pokład nie wezmę. A nie chciałbym, żeby Strzałka trafiła w ręce kogoś, kto ją odeśle do rzeźni albo będzie bił. Znasz takiego, kto da przyzwoitą cenę i będzie klacz traktował z szacunkiem?

Po chwili namysłu kapitan skinął głową.

- Cena nie będzie wysoka, ale na tym chyba mniej ci zależy? - Pytająco zerknął na pogodnika, który przytaknął ruchem głowy. - Ten piekarz, którego mam na myśli, jest porządnym człowiekiem, zwierzęcia nie skrzywdzi. A druga sprawa?

- Stoi obok pierwszej - rzekł z uśmiechem Rosselin.

- Rozumiem, że udajesz cyrkowca? - Ze zrozumieniem uśmiechnął się Luskardi, kiedy mag pokazał mu swoje potwory.

- Prawie - zaśmiał się w odpowiedzi pogodnik. - Nie za wiele potrafią, ale sam ich wygląd wart jest ostatniego grosza. Choć lepiej mówić, że prowadzę badania nad pustynnymi jaszczurkami.

Kapitan odwrócił się plecami i pewnie dlatego nie dostrzegł miny smoka.

Mówiła: Ja ci dam pustynna jaszczurkę, bydlaku, niech no się tylko znajdziemy w kajucie.

Ku swemu zaskoczeniu, Rosselin szybko odkrył, że nie cierpi na chorobę morską. Dyskretnie sprawdził, jak tam z czarami... Cóż, niestety, nie można mieć wszystkiego.

Odkrycie, że morskie powietrze zaczęło mu służyć, szybko zanotował w brudnopisie swego dzieła O solnym pierwiastku...

Podróż upływała w nudnym rytmie kolejno mijanych portów. Luskardi chyba trochę obawiał się cesarskiego wysłannika. Tylko posiłki spożywali razem - w zgodzie, choć bez poufałości.

Rosselin miał więc czas, aby rozmyślać nad zbliżającą się chwilą zemsty. Doszedł do wniosku, że włóczenie Astrogoniusza końmi nie jest tak dobrym pomysłem, jak pierwotnie sądził. Lepiej będzie ukarać go w sposób artystyczny.

Garzfula zaś... tu nie potrafił się zdecydować, jaki rodzaj śmierci będzie najlepszy. Miał jednak nadzieję, że cesarzowej nie braknie fantazji. W ostateczności można sprawdzić, na jak długi odcinek drogi wystarczą karle jelita. I czy prawdą jest, że ten w ukryciu pożywia się niemowlętami.

Właściwie jedynym ożywczym akcentem była chwila, kiedy rozmawiali z kapitanem o jakichś błahych sprawach i nagle wbiegł pomiędzy nich Filippon zajadle ścigający szczura.

- Wybacz - uśmiechnął się przepraszająco Rosselin. - Mój jaszczur ma słabość do tych gryzoni.

Ale Luskardi był wyraźnie oczarowany możliwościami łownymi potwora.

- Jak one mi dojadły... - westchnął ciężko. - Jeżeli zechcesz, otworzę mu wszystkie ładownie.

Mag uśmiechnął się szeroko.

Nie powiedział kapitanowi, że Filippon zapewne przeprowadza deratyzację wszędzie, nie czekając na pozwolenie. Bo po co Luskardi miał się denerwować, prawda?

W końcu nawet w tajnych schowkach smok szukał tylko i wyłącznie myszy i szczurów. No i może tłustych robaków.


III


Zobaczyć Garandynę i umrzeć - powiadało się w Fercie. Umrzeć z zachwytu albo z zachłanności.

Rosselin nie miał w planach szybkiego rozstania się z życiem, chyba żeby go zdybali ludzie Mingarda albo cesarskiego karła - ale nawet wtedy broniłby się do ostatniej kropli krwi. Ich krwi, rzecz jasna.

Niemniej widok miasta wprawił go nie tyle w zachwyt, ile w głęboką zadumę. Już raz tu dotarł - i nawet nie zdołał rzucić na nie okiem. Teraz mógł do woli sycić oczy panoramą Garandyny. Jednak nie wywarła na nim większego wrażenia, być może dlatego, iż wydawało mu się, że wszyscy ludzie w porcie tylko czekają, aby go pochwycić, obwiązać jak baleron i szybką pocztą przesłać swoim mocodawcom...

Kiedy „Tustylla” dobiła do nabrzeża, mag postanowił rozprostować kości i obejrzeć miasto. Nie można dać się zwariować: nie na każdym rogu czyha karzeł albo baron-kulawiec.

Luskardi planował dwudniowy odpoczynek, zanim ruszy dalej, do Fertu. Smok bardzo się ucieszył z tej nowiny - nowa szczurza załoga będzie miała czas na zamustrowanie. Rozrywek w dalszym rejsie nie powinno zabraknąć.

- Ale na razie to ja też bym się gdzieś ruszył - westchnął. - A może nawet zawieruszył...

I tak Rosselin ze swoim wiernym towarzyszem, smokiem dla niepoznaki ukrytym znów w owczej... znaczy wilczej skórze, ruszyli obejrzeć Garandynę, a Latarnia została, aby pilnować kajuty.


Jeżeli jest prawdą, że każde miasto ma swój kolor i zapach, to ci, którzy zachwalali urodę Garandyny, nosy mieli zatkane. Bo owszem, z oddali wieże miasta wzbudzały zachwyt, a perły błyskające na straganach i noszone przez obywateli robiły wrażenie, ale wszechobecny smród rozkładających się małży zwalał z nóg.

Rosselin był więc lekko zniechęcony do perłonośnego przemysłu, jeszcze nim zstąpił na ląd. A kiedy to uczynił, spoglądając na marszczącego nos Filippona, tylko się utwierdził w swoich poglądach.

Trochę pokrążyli po nabrzeżach, wreszcie trafili na pasaż wiodący do centrum Garandyny. Tu stoiska kupców tarasowały im drogę, nie pozwalając przejść bez obejrzenia towarów wystawionych na którejś z lad.

Zanim trafił na pierwszego handlarza, Rosselin miał szczery zamiar kupić Annabell parę perełek. Kiedy oglądał mały sznurek drobnych, świetlistych kulek o mlecznej barwie, nadal wydawało mu się to dobrym pomysłem.

Ale kiedy sprzedawca, rosły chłop w żółtej, rozpiętej koszuli, spod której wyzierało futro, spostrzegł jego zainteresowanie i zapewniając, że dla Rosselina specjalnie obniża cenę, na końcu ją wymienił - mag uznał swój pomysł za fatalny. Tragiczny. Katastrofalnie głupi.

Nie miał tyle pieniędzy.

Ale miał smoka-wilczura. Ten przeszedł się pod stołem, usiadł przy nodze maga i wywiesił wielki jęzor.

- E, to tylko kość oblepiona zmielonymi skorupami - cicho wymruczał. - Za drogo.

Cicho, ale handlarz i tak usłyszał. Tyle że wziął to za uwagę Rosselina. Psy przecież nie mówią.

- Prawdziwe, na Dracenę i wszystkie jej siostry! - Walnął się w owłosioną pierś, jakby chciał wybić sobie w niej dziurę. - Przecież mam licencję! - Sięgnął pod stół i wyjął stamtąd papier. Pokazał go jednak magowi z odległości, z której może Dojnik przy pomocy lornetki byłby w stanie odcyfrować pismo, ale z pewnością nie człowiek stojący po drugiej stronie straganu.

Pogodnik i tak zresztą bardziej wierzył smokowi.

- Za drogo... Nie, dzięki...

Sprzedawca odprowadzał ich wściekłym spojrzeniem. Rosselin w milczeniu wyszedł spomiędzy straganów i zaczął rozglądać się za tawerną. Przynajmniej na kubek wina było go stać. I na grę w kości.

Oddalili się ledwie na parę kroków, gdy poczuł, jak smok wkłada mu pysk w dłoń. A potem wypluwa coś chłodnego. Coś okrągłego. I jeszcze raz. Kiedy spojrzał, zobaczył dwie małe, błyszczące perły.

- I ja nie mam serca, co? - mruknął biały wilczur. - Ja mam nawet dwa serca, łajdaku!

Nagle Rosselin zatrzymał się gwałtownie.

- Oczom własnym nie wierzę! - rzekł półgłosem.

- Ja też - sarknął cicho Filippon. - Smród, brud i ubóstwo w tej Garandynie gorsze niż w naszej kopalni. Jak to ma być rynek, to ja jestem jarańskie ziele wymiotne.

Pogodnik trącił go czubkiem buta.

- Ciii... - szepnął. - Tam idzie jeden z ludzi Czarnego Szypra.

Istotnie, to był Farclay. Zawołany zareagował prawidłowo. Najpierw sięgnął po miecz przy boku, a dopiero później wrzasnął z radości i podszedł. Uściskali się mocno.

- O, kurna... - rzekł z podziwem oficer z „Aqury”. - Dużo widziałem, ale takiego psa to nie... Jaka to rasa?

- Bojowa - odparł Rosselin ze śmiechem. - Wiesz, Farclay, nie czarem go, to pałką, znaczy zębami...

Drugi oficer wydawał się rozbawiony.

- Biedy sobie kiedyś napytasz... Chodź, zaprowadzę cię do szypra. Chętnie opróżni dzban w twoim towarzystwie.

I tak też się stało. Jeden ze stołów knajpy na rynku oblężony był przez ludzi z „Aqury”. Na widok maga z szacunkiem wstali, przywitali się, a paru chciało nawet uciekać, wciąż dobrze pamiętając historię tamtego sławetnego rejsu sprzed kilku miesięcy.

Rozmowa toczyła się niespiesznie, pogodnik powtórzył sztuczkę z piciem wina przez swego psa, wreszcie dyskusja skręciła na interesy.

- Znowu perełki? - zniżył głos Rosselin.

Szyper przecząco pokręcił głową.

- Tym razem legalnie wszystko. - Popatrzył z uśmiechem na maga i rzekł: - A po co ty masz płynąć z konkurencją, skoro ja też wracam do Fertu? Kajuta się znajdzie, a miło mi będzie oglądać twoją zakazaną gębę...

Pogodnik zawahał się. Rejs na „Tustylii” był umówiony, a słowo dane. Z drugiej strony, pod opieką Tortinatusa krzywdy nie zazna... a też szyper był bardziej pewnym sojusznikiem, gdyby przypadkiem ścigający wpadli na trop Rosselina... No i nie był tak nudny jak poczciwy Luskardi.

- Zgoda! - Mag kiwnął głową. - Rankiem przeniosę rzeczy.


Odnowiona „Aqura” wyglądała okazale niczym jeden z wojennych okrętów cesarskiej floty. Przy pozostałych krypach stojących przy nabrzeżu wyglądała jak Dracena otoczona swymi siostrami - niby boginiami, ale przecież świecącymi odbitym blaskiem tej pierwszej, najważniejszej.

- Najszybszy handlowy statek Imperium - z dumą rzekł Tortinatus, oprowadzając maga po swojej łajbie. - Nowe maszty, żagle, stępka oczyszczona z różnego tałatajstwa... No i my dwaj, he, he! Co nam kto może zrobić?!

- No to płyńmy - westchnął Rosselin. - Pora kończyć tę podróż.


Rytuał zabijania świni pogodnik przyjął ze stoickim spokojem. A nawet ze znudzeniem. Jeżeli o niego chodziło, to Tortinatus mógł sobie zrobić z tą świnią, co tylko chciał. Na przykład wsadzić na głowę zamiast tego swojego śmiesznego kapelusza w kształcie pieroga.

Jednak widok rozpaczliwie wierzgającej świni wzburzył smoka. W powietrzu unosił się zapach morderstwa, Filippon głośno wciągał powietrze, sapał.

Mag odmówił swego rzutu i Tortinatus znów wziął nóż. Był jednak zbyt pijany i trafił świnię w bok. Polała się krew, zwierzę kwiczało, szyper, klnąc, szukał swego narzędzia zbrodni...

Znudzony Farclay zrobił dwa kroki w bok.

- Zrobię mu to! - mruknął coraz bardziej wzburzony smok. Zapach krwi powodował, że porzucał skórę łagodnego baranka i odzywał się w nim zew drapieżnika. Z trudem znosił ponowne uwięzienie w skórze psa. - Naprawdę mu to zrobię! Tak marnować dobre mięso!

Rosselin szepnął, niby to głaszcząc wilczura:

- Cokolwiek chcesz zrobić, zrób to ciszej i później.

Czuł pod dłonią prężące się mięśnie bestii.

Drugi rzut Tortinatusa był jeszcze gorszy niż pierwszy. Kwiczącej i miotającej się świni nie trafił, za to przeciął do połowy sznur, którym była przywiązana do masztu. Zwierzę w panice szarpnęło się i... urwało z postronka! Skoczyło w ciemność, a po chwili rozległ się chlupot.

- Ku chwale Krakerna - mruknął jeden z majtków.

Jednak szyper wcale nie był zadowolony. Świńskie samobójstwo w ogóle się nie liczyło jako ofiara. Ale cóż, skoro nie zabrał świń rezerwowych, będzie musiało wystarczyć...


W nocy wszystkich obudził wrzask. To krzyczał Tortinatus. A właściwie ryczał.

Do kajuty wślizgnął się Filippon.

- Co ty mu zrobiłeś? - zapytał przebudzony hałasami Rosselin.

- Zamieniłem się w czarną świnię - poinformował go smok. - I powiedziałem mu, dokąd poszła moja dusza, a dokąd pójdzie jego.

Potem dodał jeszcze z westchnieniem:

- Ale nie spodziewałem się, że uciekając na oślep ze strachu, przebije głową drzwi swojej kabiny.


Przez kilka następnych dni kapitan nosił pod kapeluszem biały opatrunek. Lekcja dana mu przez smoka miała pozytywny skutek: odstawił wino. Jednak turkeńskich cygar odstawić nie zamierzał. Zaciągając się z rozkoszą, Rosselin z rozrzewnieniem wspominał tamto poletko w kopalni soli.

Obserwując wielką na dwie stopy zieloną muchę, która nie wiedzieć czemu przysiadła na stole, stwierdził, że to dziwne, iż takiego przyjemnego nałogu nie uprawia się na dworze cesarzowej.


- Ażeby ci zaraza oczy wyjadła! - warknął wściekły Rosselin, rzucając na stół karty do rupikolo. - Oszukujesz!

Filippon po drugiej stronie zaśmiał się hałaśliwie.

- Się przegrać nie umie, to się wyżywa na biednym stwo...

I wtedy nieoczekiwanie drzwi kajuty ustąpiły przed wpadającym do środka Tortinatusem.

- Rozmawiasz sam ze sobą? - spytał od drzwi. - Słyszałem głosy...

Jakim cudem smok zdołał w jedno mgnienie oka zsunąć się z krzesła, mag nie miał pojęcia. Spokojnie zgarnął ze stołu pieniądze i karty.

- Trenuję swoją menażerię - wyjaśnił, trącając pod stołem Filippona, żeby nie ważył się nawet głośniej odetchnąć. - Może dwór będzie zainteresowany?

Spojrzał na kapitana.

- A co chciałeś, że tak bez uprzedzenia?

Czarny Szyper zdjął kapelusz i podrapał się pod opatrunkiem.

- Chodź na pokład, to zobaczysz.

Gdy tam dotarli, wskazał jednego ze swoich majtków. Otaczało go kilku innych, przejętych niemal jak dzieci podczas zabawy w złoczyńcę i straż miejską. Tyle że o straży statkowej nikt dotąd nie słyszał, bo niby gdzie ma uciekać przestępca na środku bezkresnego oceanu?

- Nowy, i chyba złodziej, kurna. Chciałem od razu za burtę wyrzucić, ale pomyślałem, że wcześniej mi potwierdzisz... a może tego swojego pioruna użyjesz... Nauki załodze nigdy za mało - wyjaśnił Tortinatus.

- Jak masz na imię? - spytał Rosselin, spoglądając na chłopaka.

- Gran - uprzedził jego odpowiedź szyper.

- Gran, panie - potwierdził majtek. - Ale niczego nie ukradłem. To Fiprom, tylko kapitan mi nie wierzy, bo jego bardziej lubi.

Rosselin popatrzył na chłopaka. Jego strach nie wydawał się magowi zbyt wielki. Gran najwyraźniej należał do tych nieszczęśliwców, którzy naprawdę wierzą, że niewinny człowiek zawsze ujdzie cało. Był to ginący gatunek, więc pogodnik poczuł przypływ litości.

- Przyprowadźcie mi tego Fiproma - zażądał.

Po pokładzie poniosło się wołanie za majtkiem. A zaraz potem chlupot wody i wrzask Czarnego Szypra:

- A to swołocz nadęta! Mój kufer, psia jego mać!

Rosselin rzucił się do burty i ujrzał niecodzienny widok. Marynarz płynął na skrzyni, kierując się ku niewidocznemu brzegowi. Albo przynajmniej tak mu się wydawało, bo sądząc po szyderczej minie Farclaya, Fiprom zamierzał przy pomocy kapitańskiego kufra wyznaczyć środek oceanu.

- Utonie? - spytał mag.

Tortinatus zważył w ręku swój nóż używany do składania ofiar ze świni.

- Nie, psiakrew! - Machnął nim z rezygnacją. - Za trzeźwy jestem.

- Chociaż spróbuj - zachęcił go pogodnik, odkrywając w sobie wciąż rosnące złoże okrucieństwa. Cóż, był przecież wiernym uczniem Sarturusa...

- Na Krakerna, żeby cię dopadła moja zemsta! - wycedził przez zęby kapitan. I wyrzucił nóż wysoko w powietrze.

Ostrze zawirowało, zginęło w plamie słońca, po czym opadło. Po wodzie poniósł się okrzyk bólu, a na pokładzie rozbrzmiał ryk triumfu. Jakimś cudem szyper trafił, i to tak, że gdyby opowiedział o tym w tawernie, nikt by nie uwierzył. Nóż wszedł w prawą dłoń majtka jak w masło, a potem wbił się w drewno, przyszpilając rękę wrzeszczącego Fiproma do skradzionego kufra.

Szyper spojrzał na Rosselina i teraz dopiero udzielił mu odpowiedzi:

- Nie utonie - rzekł z satysfakcją. - Chyba że wyciągnie mój nóż z dłoni. Wtedy pójdzie na dno jak nic, bo jedną ręką sobie nie poradzi.

Zaraz jednak Tortinatusowi zrobiło się żal kufra.

Nim jednak zdążył podjąć próbę ratowania swojej własności, jakiś głodny rekin wielkości małego domu jednym kłapnięciem rozwiązał problemy Czarnego Szypra. Nieszczęsnego Fiproma połknął w całości, a kufer przecięty zębami na pół natychmiast zatonął.

- Szkoda - rzekł z westchnieniem kapitan. - No i poszła na dno rodzinna pamiątka - dodał wyjaśniająco. - Ciekawe, co na to Krakern?


Farclay jak zwykle prowadził statek z dala od brzegu, kierując się nie charakterystycznymi punktami na lądzie, tylko słońcem i gwiazdami na niebie.

Ze trzy razy widzieli na horyzoncie żagle, nigdy jednak nie dochodziło do spotkań. „Aqura” spokojnie płynęła do Fertu, część płócien była zrefowana.

Aż za czwartym razem zza widnokręgu wypłynął statek, który kierował się prosto ku nim. Tortinatus sięgnąwszy po lornetkę, swój nowy cenny nabytek (Rosselin podejrzewał, że jego zakup nie pozostawał bez związku z ich wspólnymi przeżyciami) i długo przyglądał się tamtej łajbie.

- Piraci - orzekł. - Chociaż dla niepoznaki udają pontyjczyków, zbóje. Ale to piraci jakem Czarny Szyper. Pontyjczycy inaczej budują swoje łajby. W końcu pływało się tu i tam, to coś w głowie zostało... - dodał z dumą.

- Jasny gwint! - jęknął Rosselin.

- Bez obaw! - Kapitan podrapał miejsce, z którego dopiero niedawno zniknął opatrunek, a teraz pojawiła się świeża blizna. - Poczekamy, aż przypłyną. A wtedy porazisz ich tym swoim piorunem, nie?

Pogodnik z trudem zdobył się na blady uśmiech. A jeżeli nie? - spytało coś w jego duszy. Jak podejrzewał, był to strach.

Na wszelki wypadek pobiegł po swój płaszcz maga. Wrócił, założył go demonstracyjnie i czekał.

- Schowaj - poradził Tortinatus. - Nałożysz, jak już będą blisko. Trochę drani postraszymy...

Widać było, że rana po ataku piratów w czasie tamtego fatalnego rejsu sprzed trzech miesięcy wciąż się nie zabliźniła, jest głębsza, niż to podejrzewał Rosselin. Szyper bardzo chciał się komuś zrewanżować.

Tylko dlaczego moim kosztem? - pomyślał z westchnieniem pogodnik.

Wszystko, poza jedną różnicą, odbyło się tak, jak to sobie zaplanował kapitan. Piraci, udając pontyjczyków, zbliżali się i nawoływali z daleka, że potrzebują pomocy. Tortinatus specjalnie kazał zwolnić, a na jego twarz wypłynął niedobry uśmiech. Spokojnie oczekiwali, aż tamci nadpłyną, i nie zapowiadało się, że coś ich jeszcze zdziwi.

A jednak, gdy obcy statek był niemal na wyciągnięcie trapu, zarówno Czarny Szyper jak i Rosselin poznali pośród piratów tych samych, którzy już raz na nich napadli.

Morscy zbóje też nie mieli problemów z pamięcią. Kiedy rozpoznali swe dawne, niedoszłe ofiary, które nagle zrzuciły skóry baranków przeznaczonych na rzeź i ujawniły swą wilczą naturę - rzucili się do masztów, wystawili wiosła, jednym słowem, robili wszystko, aby nie nastąpiło zetknięcie się statków. Ich okręt powoli skręcał, wystawiając się lewą burtą, wciąż odległy może o dobry rzut kamieniem.

- No, puszczaj tego pioruna! - wrzasnął Tortinatus. - W burtę wal, nisko nad wodą!

Mag spokojnie przyglądał się sytuacji.

- Mam lepszy pomysł - oznajmił naraz. - To powiadasz, Tortinatusie, że twoja łajba najszybsza w Imperium?

Szyper zaśmiał się, kątem oka śledząc oddalających się w panice piratów.

- Od tych na pewno. - Domyślił się już, że pioruna nie będzie, ale czeka ich jeszcze lepsza, bo nowa zabawa.

Rosselin w zadumie spoglądał na morze.

- No to ich trochę pogonimy. A znajdziesz na pokładzie łucznika, który wystrzeli tym tam wiadomość ode mnie?

Kapitan skinął głową.

- Jako młody chłopak trochę kłusowałem... a łuk mam w kabinie. Można wiedzieć, co chcesz im napisać?

Pogodnik uśmiechnął się szeroko. Szeroko i okrutnie.

- Na pewno ci się spodoba mój pomysł, Tortinatusie. Prześlemy im prośbę o oddanie wszystkich klejnotów i pieniędzy, jakie mają na statku. Inaczej ich zatopimy.

Szyper z aprobatą skinął głową.

- Biegnę po łuk, a ty pisz ten swój gryzmoł. Tylko czytelnie!

Sarturus powiadał, że za nieczytelny charakter pisma odpowiadają robaki w nadgarstkach. Myśl tę zanotował na skrawku papieru w sto piątej zimie życia i Rosselin podejrzewał, że było to nędzne usprawiedliwienie artretyzmu wykręcającego staremu filozofowi paluchy.

Na wszelki wypadek, żeby piraci nie mieli problemów ze zrozumieniem, pogodnik swą łaskawą prośbę skreślił drukowanymi, wręcz kaligraficznymi literami.


Czarny Szyper posługiwał się łukiem mniej więcej tak, jak Rosselin czarami. Kolejne strzały omijały pokład pirackiego statku. Mag klął, Tortinatus czerwieniał, zbóje wyli na przemian z rozpaczą i triumfem, nie wiedząc, co się kryje za tym dziwnym łuczniczym obrzędem...

- Kończ tę komedię, wstydu oszczędź! - warknął wreszcie Rosselin. - Ostatnia strzała, na list też poszła resztka inkaustu. Jak nie trafisz, żegnaj Draceno, niech odpływają w spokoju...

Groźba zrobiła na Tortinatusie właściwe wrażenie. Najpierw sklął załogę, która przyglądała się całej ceremonii zza jego pleców, potem ponuro spojrzał na maga, wreszcie skupił się, jakby od celności zależało całe jego życie.

Strzała pomknęła na spotkanie pirackiemu statkowi... wpadła w żagle przedniego masztu, zaplątała się... już, już miała wpaść do wody... ale wtedy Tortinatus zaklął tak strasznie, że chyba się przestraszyła albo ogarnął ją wstyd. I spadła na pokład.

Natychmiast dobiegł stamtąd dziki wrzask strachu. Zbóje musieli podejrzewać, że skoro na „Aqurze” jest ten sam mag, którego mieli okazję już poznać, to zaraz wszyscy ugotują się na miękko albo zaznają jakiejś innej magicznej rozkoszy w rodzaju prażenia na sucho.

- Się kłusowało - powiedział zadowolony z siebie Czarny Szyper, odkładając łuk na bok.

Chyba na drewnianym koniu - pomyślał z ironią Rosselin.

Wkrótce piraci spuścili pustą wiosłową łódź z wielkim kufrem. Ale gdy skrzynia wylądowała na pokładzie „Aqury”, Rosselin bezsilnie zaklął. W środku było ledwie kilka perłowych naszyjników, ze dwie setki złotych imperiałów, trochę drobnych klejnotów...

Po odliczeniu doli Czarnego Szypra dla maga nie zostałoby wiele złota i kosztowności. A jak już przybędą do Fertu, będzie musiał przecież jakoś dostać się na dwór, może opłacić kilka osób, dać prezenty, upominki, przekonywajki, dowody pamięci, a także... kilka ordynarnych łapówek.

- Tak łatwo im nie odpuścimy, co? - mruknął groźnie.

- No pewnie, że nie. Za nimi! - rozkazał Tortinatus.

Aqura” z szumem wiatru w żaglach ruszyła za piratami. Mag stanął na dziobie, w swoim błękitnym płaszczu wyglądając niby Aaranel w młodych latach, kiedy Stworzycielowi jeszcze na czymkolwiek zależało. No i w takim właśnie nastroju znajdował się Rosselin Piorunowładny, gotowy natężyć się, nadąć i przełamać barierę magicznych zwieraczy. Żaden pirat nie będzie sobie kpić bezkarnie z pogodnika trzeciej kategorii!!!

Gwałtowny, momentami szaleńczy ruch na pokładzie uciekającej łajby podpowiedział Rosselinowi, żeby z tym nadymaniem nie przesadzać, bo kolejna przesyłka już w drodze...

W drugiej łodzi znaleźli szkatułę niemal po brzegi wypełnioną klejnotami, pieniędzmi, wszelakim dobrem. Znalazła się tam nawet mała skrzyneczka turkeńskich cygar, co zwłaszcza Farclay powitał cichym okrzykiem radości.

- No, teraz widać, że to prawdziwi piraci - z zadowoleniem rzekł Rosselin. - Nie obijali się w czasie rejsu...

Tortinatus kaszlnął.

- A jakby tak sprawdzić, czy o czymś nie zapomnieli?

Pogodnik spojrzał na uciekającą łajbę. Gnana wszystkim, co tylko można było uznać za żagiel - choć białe koszule z trudem zasługują na to miano - znów się oddalała.

- Myślisz, że do trzech razy sztuka? - Zarechotał jak prawdziwy wilk morski. - Ano nie zaszkodzi dać im w kość, nie zaszkodzi...

Tamci zapewne nie mieli już żadnej małej łodzi na pokładzie. Ale mieli za to więcej strachu w żaglach. „Aqura” nie zdążyła się zbliżyć, a już na fale oceanu został wyrzucony wielki drewniany kufer.

W środku leżał związany człowiek w niekompletnym kapitańskim mundurze - sam herszt, co Rosselin z Tortinatusem przyjęli pomrukiem niedowierzania. Dryfował w ich stronę, kwicząc i wrzeszcząc. Cóż, jego prowizoryczna szalupa musiała mocno przeciekać...

- Nie, mięsa mamy dosyć - powiedział z rozbawieniem Rosselin, kiedy znaleźli się blisko i przekonali, że poza swoim przywódcą zbóje nie załadowali do skrzyni żadnych interesujących łupów. - Powiem ci, Tortinatusie, że piractwo schodzi na psy. Chyba go nie zabierzemy?

Wtem zaklął, czując na swojej łydce zęby białego wilczura. Ten nie ugryzł, ale ścisnął boleśnie.

Mag nie zamierzał mu ustępować. Jak się jest psem, choćby udawanym, trzeba słuchać pana!

- Niech płynie - rzekł z wysiłkiem. - Może Krakern się na niego skusi? Co prawda pirat to nie świnia, ale prawie, prawie...


Kocie poczucie humoru potrafi być jeszcze bardziej okrutne niż smocze. Przynajmniej zachowanie Latarni skłoniło Rosselina do takiej refleksji.

Zwierzak głównie spał albo bawił się z Filipponem. Ale kiedy pogodnik przytargał do kajuty należną mu część łupu, kotka wskoczyła do skrzyni prędzej, niż zdołał policzyć do trzech.

Smok nie wykazał żadnego zainteresowania klejnotami. Nadal był zresztą wściekły o świeżyznę pływającą w kufrze.

Mag wysypał swoją zdobycz na łóżko. Latarnia miauknęła i wyskoczyła spod kupy monet i precjozów, rozsypując je dookoła. Jeden ze sznurów pereł zaplątał się na jej szyi. Walczyła z nim, miotając głową na wszystkie strony.

- Widzisz? - mruknął Rosselin. - Takie świecidełka to nawet zabić mogą. - Oswobodził kotkę i odstawił na bok.

Zaczął liczyć pieniądze i klejnoty. A przynajmniej tak mu się wydawało. Bo Latarnia zawsze go poprawiała, przestawiając łapą kolejną dziesiątkę imperiałów czy pięćdziesiąt pereł na sznurku. Perfidia jedna, zawsze z tym czekała, aż się równa kupka uzbiera.

- A pudziesz! - rzekł w końcu. A kiedy nie zechciała posłuchać łagodnego słowa, przeszedł do rękoczynów. Latarnia co prawda w odwecie przystąpiła do ostrzenia pazurów na jego nadgarstkach, ale zdołał jakoś wystawić ją za drzwi.

Akurat kiedy kończył rachunki, trzymając w pamięci długi szereg liczb, coś mu wskoczyło na ramię i przez koszulę mocno wbiło pazury w skórę. Podsumowanie zniknęło prędzej niż dobra passa w uczciwym rupikolo.

To Latarnia wróciła przez otwarty bulaj, bo jak każda kobieta nie lubiła być ignorowana i lekceważona.


Prawie dopływali już do Fertu, kiedy pech znów przypomniał sobie o Rosselinie. Akurat stali ze smokiem na dziobie, wypatrując lądu, kiedy z rufy podniosły się paniczne okrzyki:

- Krakern! Krakern!

- E, ławica ryb, psiakrew! - mruknął Filippon. - Zabobony, psia ich mać! Ryby na tarło idą, a ci wydziwiają, jakby demona zobaczyli...

Zaskoczony mag szybkim krokiem podążył na tył statku, przelotnie zastanawiając się, skąd smok wie, że to ławica.

I nagle ujrzał, że woda tuż koło statku zaczęła się gotować. Nim Czarny Szyper zdążył zakląć, „Aqura” podskoczyła, jakby pod kilem znienacka urosła rafa. Najwidoczniej te wszystkie ryby, które obraziły się na tartilońskich rybaków, przypłynęły właśnie tu z zamiarem uprawiania rozboju. Zaczaiły się pewnie, zacisnęły groźnie płetwy, a gdy ich herszt zabulgotał: Hajda, śledzie! Statek jedzie!, zdradziecko wypchnęły „Aqurę” ponad wodę. A że porządna łajba nie ma płaskiego dna jak, nie przymierzając, talerz, mogła zrobić tylko jedno: przewrócić się na bok. Trzasnęły maszty, a burta walnęła o wodę, wytrząsając ludzi niczym z pudełka.

Gdyby mag miał więcej czasu na myślenie, pewnie zrozumiałby, dlaczego smok wzdraga się przed lataniem. Jednak za wcześnie plusnął w odmęty oceanu...


Rosselin z rezygnacją obserwował tonącą „Aqurę” i odpływającą w dali szalupę z kilkunastoma ludźmi. Uciekali, aby ich własny statek nie wciągnął łódki w wir, gdy konając, zanurzy się pod wodę.

Wraz z łajbą Tortinatusa szły na dno listy, jedyne dowody winy Garzfula. A także wszystkie kosztowności mające służyć dostaniu się na dwór.

W ogóle, na dno szła cała przyszłość nieszczęsnego pogodnika i gdyby mu teraz ktoś powiedział: Póki życia, poty nadziei, pewnie dostałby po kłamliwej gębie. Mag trzymał się złamanego masztu, ale zamierzał zaraz go puścić, bo po cóż żyć, kiedy wszystko przepadło.

Za to tuż obok płynął dziarsko smok, wreszcie wyzwolony z wilczej maskarady. Rosselin zazdrośnie obserwował, jak z gracją porusza się, przebierając łapami i sterując ogonem.

- Chcę ci coś wyznać przed twoją śmiercią - zaczął nagle Filippon. - To ja przywołałem te ryby. Chciałem się pożywić świeżym mięskiem... No co mnie bijesz?! - jęknął, czując pięść wściekłego maga. - Szczury się skończyły, a kapitana piratów mi odmówiłeś...

Rosselin zaryczał nosowo jak kiedyś zrozpaczony Garzful. Po wodzie poniósł się odgłos tak straszny, że nawet Krakern musiał dostać drgawek. I pewnie dlatego nie przyszedł, aby zjeść ich na śniadanie.

Za to usłyszeli go w szalupie i kiedy nad „Aqurą” zamknęły się fale oceanu, wyciągnęli rozbitków z wody (w tym jednego za sprawą cudu znów zamienionego w wilczura).

Tortinatus ze znaczną częścią swej załogi tłoczył się na tej niewielkiej łodzi, wciąż zszokowany katastrofą, o której mógł powiedzieć niemal wszystko poza jednym: że się jej spodziewał.

Nagle gdzieś spomiędzy marynarskich nóg wyszła Latarnia i miaucząc rozdzierająco, skoczyła ku Filipponowi. Potem otarła się o nogi Rosselina.

- Prawdziwa bestia - rzekł z uznaniem Tortinatus, spoglądając na przemoczonego pogodnika. - Okazało się, że pływa lepiej niż część moich marynarzy - westchnął. - Okazało się, że część w ogóle nie umie pływać - dodał po dłuższej chwili. - To dziwne, nie?


Farclayowi nie można było odmówić umiejętności nawigowania nawet mocno przeciążoną łódką. Wkrótce więc zobaczyli brzeg, a popołudniem dno ich skorupy zaszurało o piasek.

- To co, nadal tak spieszy ci się do Fertu, że nie zaczekasz na nas? - spytał Czarny Szyper, spoglądając na Rosselina i jego menażerię.

Mag niedbale skinął głową. Próbował ukryć zdenerwowanie, choć w środku aż bulgotał. Nie przyznał się Tortinatusowi, że głównym powodem rozstania jest fakt, że tak duża grupa opowiadająca o katastrofie przyciągnie zbyt wielkie zainteresowanie. A on chciał podróżować bez zwracania na siebie uwagi.

- Bywaj, Tortinatusie! - Wyciągnął rękę. - Jakby co, szukaj mnie na dworze. Pytaj o Zejfę d’Argilach. Najwyżej pokaże ci dół, do jakiego wrzucili moje kości. - Zaśmiał się na pożegnanie i ruszył szukać traktu wiodącego do stolicy. Miał poczucie, że za daleko zabrnął, aby teraz się wycofać.

Czyżby to była nadzieja?

Sarturus powiadał, że jest ona szczodrą patronką kłamców, oszustów i krętaczy żerujących na ludzkiej naiwności. Radził wykreślić ją ze słownika, uznać za największą katastrofę w dziejach i solidnie przekląć przed użyciem. Sto sześć lat przeżyłem, odmawiając nadziei sobie i innym - powiadał z dumą w przededniu śmierci. - A gdybym nie był taki, już by mnie dawno jakiś drań oszukał na śmierć albo bękarty wydziedziczyły. Taaak... Rosselin nie miał nadziei. Zanim umrze, postanowił zemścić się na kilku osobach. Długo, namiętnie i z przyjemnością.



Rozdział 9


Wędrując nadbrzeżnym szlakiem w stronę Fertu, mag szybko usłyszał najbardziej zaskakującą, absolutnie niezrozumiałą nowinę. A jeszcze wcześniej zauważył, że coś jest nie tak. Bo podczas kiedy on za wszelką cenę starał się jak najprędzej dostać do stolicy, wielu właśnie w pośpiechu ją opuszczało. Tarasowali drogi, a przede wszystkim podbijali ceny w okolicznych zajazdach, na czym cierpiał mieszek maga. Pozostało w nim już tylko parę srebrnych i dwa złote imperiały przeznaczone na czarną godzinę.

A wszystko to za sprawą oficjalnego edyktu cesarzowej. Aarafiel zwany Obojętnym właśnie przestał być obojętnym, stał się bogiem niewłaściwym, zakazanym. W górę poszły notowania Draceny oraz jej sióstr.

Jak klnąc na czym świat stoi, wyjaśnił Rosselinowi pewien szewc razem z całą rodziną uciekający do Garandyny i dalej, teraz nawet za jędrne przeklinanie w imieniu Aarafiela cesarscy gwardziści w Fercie mogli wymierzyć cios pałką albo wsadzić do więzienia na parę dni.

- No, chyba jej rozum odjęło - mag poskarżył się szeptem smokowi.

Nie żeby zamiana jednego boga na drugiego poruszyła go wewnętrznie, nawet jeżeli ten drugi był całkiem urodziwą boginią i miał równie niebrzydkie siostry. Bardziej niż w Aarafiela czy Dracenę wierzył w pozbawiony ludzkich kształtów i motywacji, za to przenikający cały świat Pierwiastek Magiczny. Jednak dziwne zachowanie Joanny martwiło go z innego powodu. Jeżeli cesarzową ogarnęło szaleństwo, może być trudno jej wytłumaczyć, że Rosselin jest niewinny i że to Garzful dybie na jego nędzne życie.

Tymczasem zbliżali się do Wertigany, małego miasteczka odległego o pół dnia drogi od stolicy. Nadciągał zmierzch i należało poszukać noclegu.

Rosselin westchnął ciężko, sięgnął do mieszka i wyjął jedną z monet. Obrócił ją w palcach. Złoty portret cesarzowej Joanny flmperte na awersie uśmiechnął się do niego życzliwie. Z drugiej strony, po przekręceniu, widniał kontur Imperium. Niektórym niepokojąco przypominał wyrwany ząb trzonowy.

- E, szkoda, srebrny wystarczy w zupełności - mruknął smok. - Weźmiemy wspólną izbę, a potem się ją opróżni. Chociaż jedną noc chcę przespać wygodnie.

I tak też zrobili. Właściciel zajazdu zgodził się, aby mag ze swoim psem i kotem zajęli ostatnie wolne łóżko w jednej z izb na piętrze, pod warunkiem, że zwierzęta nie będą przeszkadzać współlokatorom.

Gdy tam dotarli, powitały ich kosę spojrzenia trzech mężczyzn wyglądających na kupców. Być może planowali czwarte łóżko przeznaczyć dla wspólnie kupionej dziewki, jak to się czasem zdarzało (prawdziwi ludzie interesu niczego nie lubią bardziej niż obniżenia kosztów i podzielenia ryzyka). Z niechęcią odpowiedzieli magowi na jego uprzejme Dobry wieczór, po czym, zniżając głos, dalej rozmawiali o swoich sprawach.

Wzruszył ramionami - skoro tacy grubiańscy, tym mniej będzie mu ich żal. Ostentacyjnie przywiązał swojego wilczura do krzesła przy łóżku, kotkę posadził na rzuconym płaszczu i, jak było ustalone, ruszył na dół, aby zadbać o posiłek.

Kiedy wracał z bochenkiem chleba pod pachą i miską pełną gotowanego mięsa, usłyszał nagle jakieś krzyki, rumor, po nim znów krzyki. Niespiesznie pokonał ostatnie schody i pchnął drzwi do izby.

- O, jak dobrze - mruczał Filippon, wracając do swojej postaci. Znów miał długi ogon! Skrzydła! Zębistą paszczę! Kłapnął od niechcenia, budząc ciarki na plecach wchodzącego maga. Cóż, mądrze powiadał Sarturus, że lepiej z silnym zyskać, niż ze słabym stracić. - Dobrze, że jutro docieramy do Fertu. Mam już dosyć udawania jakiegoś psa.

Rosselin ekwilibrystycznie zamknął drzwi łokciem, bo ręce miał przecież zajęte. Zgarnął ze stołu puste butelki, postawił na nim miskę i położył chleb. Zamknął okno, przez które wyskoczyli kupcy. W dali właśnie cichły odgłosy ich panicznej ucieczki.

- Co ty im zrobiłeś? - Pogodnik z zainteresowaniem spojrzał na smoka.

Ten tylko lekceważąco machnął łapą.

- Nic wielkiego... Po prostu zostali obdarzeni łaską i zstąpił do nich Aarafiel. No wiesz, powiedziane jest, że jak ludzie nie zajmą się sami własnymi sprawami i nadal będą go denerwować, to wróci do Faraelu, żeby ogłosić nowy początek, tylko że już bez ludzi... No to przyszedł, akurat do tych trzech - zaśmiał się łobuzersko Filippon.

- A nie ściągną nam na głowę cesarskich? - zapytał niespokojnie Rosselin.

Smok tylko prychnąl, niezgrabnie włażąc na krzesło. Wyciągnął pysk i powąchał parę znad miski.

- E, wybacz, ale coś słabo się znasz na ludziach. Psychologii to cię w tej Akademii chyba nie uczyli, co? Spójrz na te wszystkie flaszki - zdrowo popijali, zanim tu przyszliśmy. Pewnie jutro uznają, że nieco przeholowali... A przecież Obojętny właśnie wyszedł z mody, prawda? To co, myślisz, sami podłożą głowę pod topór, opowiadając, że go widzieli?


Byli jakieś pięć mil od miejskich murów Fertu, kiedy z naprzeciwka nadeszło nieszczęście.

- Na Dracenę! - krzyknął jakiś mężczyzna, wyskakując w stronę Rosselina z pieszej kolumny podążającej w stronę Wertigany. - Ty przeklęty oszuście!

Zaskoczony mag przyjrzał mu się uważnie. Twarz napastnika przecinała ukośna blizna biegnąca od lewego skrzydełka nosa, przez powiekę, niknąca w gęstych brwiach.

- Czy my się znamy? - spytał niepewnie.

Mężczyzna stanął o krok od Rosselina, gniewnie wygrażając mu pięścią.

- Cholerny pogodniku, miałeś nam zapewnić słońce, a pioruny całą drogę waliły obok wozu, burza szła za burzą! - wrzeszczał. - Płótna nam zamokły i zgniły, kupę grosza straciliśmy!

Rosselin naraz przypomniał sobie owo spotkanie na trakcie, kiedy podążał do posiadłości barona Mingarda. No tak, nadal był kiepskim magiem pogodowym trzeciej kategorii... ze wszystkimi tego skutkami.

- Skąd ja ci tu, psiakrew, wezmę krad? - mruknął z irytacją. - Chcesz pieniędzy? Dam złotego imperiała, tylko się uspokój. - Powiódł nerwowym spojrzeniem dookoła. Obok nich już tworzył się zator. Lada chwila ktoś zacznie wołać straże. A fakt, że został rozpoznany jako mag, zaniepokoił Rosselina szczególnie mocno. Ludzie już mu się przyglądali - jedni z niechęcią, inni z ciekawością. Zawsze to jakaś atrakcja na drodze.

- Oszust! - warknął mężczyzna, nie dając za wygraną.

Pogodnik zacisnął zęby. Złapał napastnika za ramię i mocnym szarpnięciem przyciągnął do siebie.

- Cicho! - syknął. - Bo na kiełbasę przerobię!

Kątem oka zauważył, że obok niego stoi już nie biały wilczur, tylko zielony, straszliwy jaszczur szczerzący przeraźliwie ostre kły. Filippon dobrze odnalazł się w sytuacji. Cóż, w końcu był mądrym smokiem.

- Widzisz moje zwierzę? - spytał cichym, zimnym głosem Rosselin. - Jak nie zamilkniesz, ono się bardzo zdenerwuje - ciągnął złowróżbnym tonem. - A ostatnio go nie karmiłem, więc jest głodne... i nawet Dracena ci nie pomoże, durniu!

Mężczyzna zbladł tak straszliwie, że tłum za jego plecami zdawał się przeświecać przez skórę.

- Wybacz, panie... - Niedawnemu awanturnikowi słowa ledwo przechodziły przez gardło. Już nie krzyczał, tylko cicho szeptał: - Kradu nie mam, ale oddam pieniądze. - Szarpnął ubranie, wyłuskując sakiewkę. Drżącą ręką wysunął ją w stronę Rosselina.

Mag odtrącił jego dłoń.

- Idź swoją drogą, człowieku. I niech Aarafiel czy Dracena obdarzą cię lepszym rozumem.

Tymczasem wokół nich zrobiło się luźniej. A nawet zadziwiająco pusto. Mag przyspieszył kroku, żeby jak najszybciej odejść z miejsca, gdzie został rozpoznany.

Nagle coś go niezbyt mocno ugryzło w łydkę. Zaklął i spojrzał w dół.

Filippon nadal wędrował wiernie u nogi. Latarnia, wczepiona w jego grzbiet pazurami, kołysała się leniwie na boki niby jeździec na wielbłądzie.

- No co, przecież jestem groźnym jaszczurem - mruknął cicho smok. - Ćwiczę rolę...

Ale zaraz posłusznie zamienił się w wilczura. Tylko jego smocze zęby wciąż błyskały w okrutnym uśmiechu.


Tym razem Rosselin nie mógł skorzystać ze swego magicznego płaszcza, musiał więc zapłacić za wejście do miasta.

Zwyczajowa stawka wynosiła jednego srebrnego imperiała za głowę. Mag posłusznie odczekał swoje w kolejce. Wreszcie razem ze swymi towarzyszami stanęli naprzeciwko dwóch znużonych upałem strażników. Jeden z nich spojrzał na białego wilczura i rzekł:

- Człowiek, pies i kot. Razem to będą trzy imperiały.

Rosselin już chciał zapytać: A jak schowam kota do torby, to da radę, żeby dwa?, ale zacisnął zęby. Za wszelką cenę chciał uniknąć dyskusji, awantur, wszystkiego, co mogło zwrócić na niego uwagę. Zresztą Latarnia mogła mieć swoje zdanie w sprawie, kogo należy zapakować do torby, i co wtedy? Podał pieniądze strażnikowi.

Dwie dodatkowe monety ukradkiem powędrowały do kieszeni stróża porządku. Potem gwardzista pogłaskał białego wilczura. Ten w odpowiedzi polizał go w rękę szorstkim językiem.

Jeszcze dziesięć kroków i byli już w centrum świata. Szybko wyplątali się z tłumu przy bramie i ruszyli w stronę dzielnicy portowej.

- Nie spodziewałem się po tobie takiej grzeczności - mruknął ironicznie Rosselin w stronę Filippona, kiedy weszli w pustą, ciasną uliczkę.

Wilczur parsknął głośno.

- Myślisz o tym strażniku? Oj, chyba nie bardzo... Podejrzewam, że on nigdy nie słyszał o warakunach. Po co brał nasze pieniądze? Jutro dłoń mu spuchnie, a pojutrze to może nawet mu ją odejmą...

Filippon niewinnie spoglądał na maga. Tylko w jego psich oczach błysnęło smocze okrucieństwo.

- Co, nie słyszałeś nigdy o podwójnym języku? - spytał. - No to poczekaj, pokażę ci. - I wywalił oba jęzory na wierzch.

Na tym drugim drgało, ociekając żółtozielonym jadem, żądło, jakiego nie powstydziłby się nawet dwustopowy skorpion z okolic Ledery.

Cóż - pomyślał filozoficznie Rosselin - wszystko ma swoją cenę. Zachłanność także.


II


Tę część planu Rosselin miał obmyśloną od dawna. Mieszkał w Fercie człowiek, do którego mógł zwrócić się o pomoc. Na tyle zaufany, że nie pobiegnie do pałacu odszukać Garzfula i wydać mu maga.

- Gdzie moje dziesięć imperiałów? - skrzywił się na jego widok stary pigularz. - I co to za menażeria pcha mi się przez próg? - Krytycznym spojrzeniem obrzucił białego wilka oraz jednooką kotkę.

Pogodnik wydął usta w wyrazie udawanej irytacji.

- Źle pamiętasz, Farfinkelszcie. Pięć imperiałów. Ale i tak miło cię widzieć.

- A ciebie nie - zaśmiał się starzec, szerzej otwierając drzwi. - No, wchodź do środka, bo wiatr zawiewa...

Najpierw ich nakarmił, potem przesłuchał. Rosselin opowiedział mu tyle, ile mógł. W jego historii znalazło się więc sporo prawdy, trochę niedopowiedzeń oraz jedno poważne kłamstwo. W opowieści maga Filippon wychodził bowiem na groźnego, ale pozbawionego rozumu towarzysza, ot, wiernego psa. Takiego, co kij przyniesie, jak trzeba - ugryzie, ale żeby gadać... co to, to nie!

Czy stary Farfinkelszt w te historie uwierzył, inna sprawa. Przyglądał się smokowi z zastanowieniem, mruczał coś pod nosem, niby to kiwał głową, ale nie wydawał się być tak do końca przekonany, że pogodnik nie wciska mu jakiegoś kłamstwa. Znał go od chłopca, w pewnym sensie zastępował Rosselinowi ojca, więc nic dziwnego, że nieobce mu były meandry jego podłej i kłamliwej duszy.

Wreszcie mag skończył streszczać dzieje swej wędrówki tam i z powrotem, westchnął i zakończył:

- No i teraz muszę jakoś zawiadomić Zejfę, że jestem w Fercie. Dostać się na dwór, do cesarzowej... A później, bagatela, przekonać ją, że chociaż listy utonęły, to istniały naprawdę, zaś Garzful chciał mnie zlikwidować...

Aptekarz w głębokim namyśle kręcił młynka palcami. Wreszcie podrapał Filippona za psimi uszami i powiedział:

- No, dziś to już nic nie zdziałamy. Jutro z rana poślę gońca, który ma przepustkę do Wewnętrznego Miasta. Tylko błagam, tak napisz tę swoją prośbę, żeby zamiast twojej pani nie przybył w odwiedziny oddział gwardii cesarskiej.


Ranek dłużył się Rosselinowi straszliwie. Pigularz zajął się swoją pracą, Filippon razem z Latarnią kręcili się po domu Farhnkelszta, zaś mag z trudem znajdował sobie coś do roboty. Najchętniej wyszedłby w miasto, ale to było zbyt wielkie ryzyko. Siedział więc nad swoją pracą naukową, robiąc przypisy... choć tak naprawdę czujnie nasłuchiwał, czy do drzwi nie zapuka Zejfa.

Nagle z dołu, z piwnicy, gdzie stary aptekarz przygotowywał lekarstwa, pogodnik usłyszał jakieś hałasy, rumor i okrzyki.

Po chwili do pokoju wsunął się Filippon w swojej prawdziwej postaci. Minę miał mocno skruszoną.

- Co jest? - Mag przyszpilił go badawczym spojrzeniem. - Coś przewróciłeś? I zmień się w psa, bo jak nas Farfinkelszt nakryje...

Smok przysiadł niedaleko krzesła.

- Nie ma po co. On już wie - wyznał. - Chciałem zobaczyć, jakie leki robi w swojej aptece, i kiedy wyszedł do innej izby, wkradłem się cichuteńko... No ale on mnie przydybał, bo zaraz wrócił! Ja się nastroszyłem, nadąłem, uskrzydliłem, wyzębiłem... Nawet przeklinałem gorzej od ciebie, a on nieporuszony stał w progu. I co, tym byle czym chcesz mi zaimponować? - powiedział wreszcie. – Nie takie potwory leczyłem i doprowadzałem do porządku... No i tyle, tajemnica przepadła, wybacz... - zaśmiał się Filippon.

Rosselin zaklął. Spojrzał z wściekłością na smoka, odsunął krzesło i zszedł na dół pogadać z aptekarzem.

Ten z powrotem ustawiał na półkach naczynia i różne sprzęty, które strącił jaszczur.

- Nie bój się, nie zdradzę twojej tajemnicy - mruknął, nim pogodnik zdążył o cokolwiek poprosić. - Stary jestem, swoje sekrety zabiorę do grobu. A on mi od początku nie wyglądał na zwykłego kundla.

Mag odetchnął z ulgą.

- Jestem twoim dłużnikiem, Farfinkelszcie.

Aptekarz spojrzał na Rosselina i jego pomarszczona twarz rozjaśniła się w uśmiechu.

- Ano jesteś. Dziesięć imperiałów, pomoc w porządkach oraz prawdziwą opowieść o twoich przygodach, jak tu skończymy.


Jeżeli nawet Zejfa dArgilach nie wierzyła w to, co jej napisał w liście Rosselin, zaraz po przybyciu do domu Farfinkelszta porzuciła wszelkie wątpliwości.

- O, ja cię pierdzielę! - westchnęła całkiem nie po dworsku. - Takiego bydlaka jeszcze nie widziałam...

- I raczej nie zobaczysz - stwierdził uradowany jej przybyciem Rosselin. - To jedyny smok na świecie.

Nie dodał, że chwilę wcześniej podły charakter stworzenia wyszedł na jaw, gdy Filippon oznajmił, że owszem, będzie udawał przez jakiś czas psa, ale przecież nie przed osobą, od której zależy los ich obu.

Dworka przybyła o zmierzchu razem z tajemniczym, zakapturzonym towarzyszem, sądząc po wzroście - zaufanym gwardzistą. Teraz on czekał na dole zabawiany rozmową przez starego aptekarza, podczas kiedy na pięterku doszło do spotkania na szczycie.

- Według cesarzowej nadal jesteś na wygnaniu, w stadninie Mingarda - rzekła Zejfa, w zadumie gryząc kosmyk włosów. - Co ma do tego Garzful?

- A to, że kulawce i kurduple zwykle trzymają się razem... - zaczął mag. W miarę opowieści dworka przybierała coraz bardziej posępną minę.

- No tak, rozumiem, że szukasz sprawiedliwości - skwitowała, gdy skończył i umilkł. - Rosselin, mogę cię przemycić do swoich komnat. Mogę spróbować porozmawiać z cesarzową, ale... Co zrobisz, jeśli twój plan się nie powiedzie? Może lepiej opuścić Fert, szukać spokojnego życia na południu, z dala od dworu, karła i Joanny?

Pogodnik zapatrzył się w okno.

- I z dala od Annabell - stwierdził sucho. - Z dala od Akademii, stolicy, pałacu... Nie, jednak zaryzykuję, chociaż dzięki za troskę.

Zejfa wstała, poprawiła suknię.

- No to nie ma na co czekać, idziemy. Jak rozumiem, te stworzenia chcesz zabrać ze sobą?

Mag potwierdził.

- Bez obaw, są dobrze wychowane - rzekł. - I będą spały w mojej komnacie.

Pani d’Argilach, czwarta dama dworu, odwróciła się i spojrzawszy Rosselinowi w oczy, ze słodkim uśmiechem spytała:

- A skąd pewność, drogi magu, że twoja izba już dawno nie została zajęta przez kogoś innego?

Tak, to z pewnością była ta sama Zejfa o ostrym języku, dla której niegdyś pracował.


Do Wewnętrznego Miasta dostali się przez mur - i to całkiem dosłownie. Prowadził zakapturzony towarzysz dworki, który w ciemnościach radził sobie równie dobrze, jak za dnia. Kiedy dotarli do pasa wypielonej ziemi odgradzającej zwykłe dzielnice od cesarskiej części Fertu, mężczyzna coś krzyknął do strażników, a po chwili w murze otworzył się ciasny, szeroki na dwie stopy tunel. Spiskowcy przeszli nim na drugą stronę. Tam Zejfa odeszła na bok, ciepło pożegnała przewodnika, po czym pod osłoną ciemności, unikając głównych dróg, ruszyli dalej w stronę pałacu.

- A teraz drugi etap - mruknęła dworka, kiedy stanęli w cieniu wież. - Spodziewałam się tylko ciebie - dodała.

Wkrótce było już jasne, co miała na myśli. Poprowadziła maga i jego menażerię na zaplecze pralni. Czekało tam dwóch osiłków z dużym koszem na bieliznę.

- I co, ja mam wejść do tego czegoś? - westchnął Rosselin. - Innego sposobu nie było?

Zejfa wzruszyła ramionami.

- Zamiast narzekać, ty się lepiej ciesz, że w ogóle jakiś sposób znalazłam. Właźcie wszyscy do środka.

Przyjemność podróżowania w jednym koszu ze smokiem, mimo że chwilowo zamienionym w psa, oraz jednooką kotką malała z każdą chwilą. Ubywało jej tęż za sprawą rosnącego strachu, że będzie w pobliżu przechodził jakiś przytomny gwardzista i wykryje kontrabandę. Wreszcie jednak - po podróży, która według jego poczucia trwała ze trzy lata - Rosselin stwierdził, że tragarze wspinają się schodami, a potem - że przystają. Kosz został postawiony na ziemi, a po chwili jakaś łaskawa dłoń zdjęła pokrywę.

Na widok apartamentu Zejfy, starego dobrego przedpokoju, w którym przeżył tyle miłych chwil, pogodnikowi ze wzruszenia łzy napłynęły do oczu.

I wtedy ze swojej komnaty wyszła Lenka. Za nią wybiegł, głośno szczekając, Tinkus.

- No tak, znowu będą kłopoty - powiedziała służąca. Jednak wyraz jej twarzy mówił co innego. Wyściskali się serdecznie. Rosselin pogłaskał pudla, wytarmosił za uszy.

Tymczasem z kosza wypełzli zmiętoszeni dwaj pozostali pasażerowie. Tinkus cofnął się o krok i zaczął głucho warczeć, spoglądając na smoka. Po drodze musiała bowiem dokonać się jakaś zamiana - i choć do kosza wskoczył biały wilczur, to w pałacowym apartamencie wylazł z niego wielki, zielonobrązowy jaszczur ze stulonymi przy bokach skrzydłami. Zejfa nie wydawała się zaskoczona. Mag jednak miał ochotę rozedrzeć smoka na ćwierci. Dobrze wiedział, o co chodzi Filipponowi. Ten wolał wolność ciała i więzienie w apartamencie Zejfy, niż udawanie psa, żeby mógł się poruszać po pałacu. Tym bardziej że i tak w razie potrzeby mógł wyjść cichaczem jako, dajmy na to, mrówka.

- Będziesz je musiał zamykać w swojej izbie - stwierdziła z naciskiem dama dworu. - Przynajmniej póki sytuacja nie wyjaśni się w dobrą stronę, a zwierzęta nie przywykną do siebie.

Wtedy, pewnie w ramach przyzwyczajania się do siebie, smok zaczął syczeć, kotka prychać, a Tinkus warczeć. Choć to ostatnie brzmiało raczej jak bulgotanie.


Rankiem następnego dnia Zejfa rozpoczęła zabiegi o to, by Rosselin mógł bezpieczne dotrzeć do cesarzowej.

Tymczasem sam mag rozpoczął molestowanie Lenki, żeby sprowadziła jego dziewczynę. Przypominało to pojękiwania ranionego jelenia, który przed śmiercią chce sobie chociaż popatrzeć na ukochaną łanię.

- A jak kłopotów sobie napytam? - sceptycznie mruczała służąca. - Bo tobie to chyba żadne kłopoty niestraszne, skoro wróciłeś...

W końcu jednak poszła po Annabell, podczas kiedy mag niecierpliwie krążył po przedpokoju. W trakcie tego obchodu zauważył dziwną księgę głęboko wciśniętą pomiędzy dwie szafy. Przypomniał sobie rozmowę z mistrzem Wetlinem... Uśmiechnął się na samą myśl, że w spokojniejszej chwili będzie mógł przestudiować ten płód grafomanii Astrogoniusza.

Wreszcie drzwi zgrzytnęły i do środka wsunęła się drobna, rudowłosa bestia, odsłaniając zęby w dzikim uśmiechu.

- Drań! Usychałam tu przez ciebie! - krzyknęła, rzucając się Rosselinowi w ramiona. Zatańczyła z nim szalony powietrzny piruet, podczas którego omal nie rozbili szafy z futrami, odebrała mu dech długim pocałunkiem i... odepchnęła od siebie.

- Zdradzałeś! - I nim zdążył zaprotestować, wymierzyła pogodnikowi siarczysty policzek. Bo przecież wystarczyło tylko na niego popatrzeć. Nawet nie musiała wołać Stawirlena na pomoc.

A zaraz potem dokonała poprawki po drugiej stronie twarzy.

Stał z bezradnie opuszczonymi rękoma, bojąc się cokolwiek powiedzieć. A co do przyznania, że zgrzeszył z Eufemią... nie, aż taki głupi nie był!

Dziewczyna była jednak jeszcze mądrzejsza.

- Nawet nie zaprzeczasz, draniu jeden! - wrzasnęła tak, że Lenka trzymająca wartę na korytarzu z groźną miną zaczęła ich uciszać. - To znaczy, że dobrze mi się wydaje - chlipnęła Annabell.

Rosselin znów wziął ją w ramiona i nie przerywając pocałunku i trzymania w objęciach, prowadził dziewczynę w stronę swojej izby. Czuł się już oczyszczony z win, nie miał też trzeciego policzka, w który mógłby jeszcze dostać. Kopnięciem otworzył drzwi, obtarł skórę nadgarstka na framudze, ale wreszcie znaleźli się sami w jednej izbie. Delikatnie pchnął Annabell na łoże, gestem pokazał smokowi drzwi, sam zdjął Latarnię z krzesła i wygonił do przedpokoju.

- Myślałem, że nigdy cię nie zobaczę - rzekł z udawanym wyrzutem, ściągając buty. - A ty chciałaś mnie zabić? I to przed wykorzystaniem?

Potem, kiedy już ją raz przeprosił, wyznała mu do ucha:

- Twoje szczęście, że ja też popełniałam małe grzeszki...

Rosselin gwałtownie wysunął się z jej objęć.

- Jak mogłaś - powiedział z wyrzutem, przebierając rude loki dziewczyny. - I jeszcze mnie po policzkach biłaś. Ja też mam to zrobić? - rzucił. Żartem, bo w gruncie rzeczy nawet mu ulżyło.

- Lepiej po pupie - powiedziała z uśmiechem, przekręcając się na brzuch. - Tylko delikatnie, bo jeszcze się nam przyda.

Zejfie nie udało się nic zdziałać.

- Joanna zajęta - stwierdziła krótko. - Wybuchła jakaś afera w mennicy państwowej. Ktoś ukradł złoto i teraz trwa poszukiwanie sprawcy. A ja jestem umówiona na wieczór z Vernonem hu Magdepurkiem. Rada Baronów dopiero za tydzień z okładem, a on już przybył. Ciekawe, nie?

I poszła się przebrać.

Mag, rozluźniony po wizycie Annabell, dzielnie zniósł tę zwłokę.

- Aha! - Głowa Zejfy wyjrzała po chwili z komnaty, gdzie Lenka pomagała jej ściągnąć suknię. - Garzful chyba o niczym nie wie. Spotkałam go, wydawał się tak samo zadowolony jak przedtem.

Kiedy poszła na spotkanie z baronem, namiestnikiem zarządzającym jedną z siedemnastu prowincji Imperium, Rosselin wypytał Lenkę o wszystkie nowości. Dowiedział się, że za wyniesienie Draceny i przeklęcie Aarafiela odpowiada coś tak prozaicznego jak sen. Vircena, Marlena, Daria i Tulinda, czyli cztery siostry Draceny, w tym koszmarze uratowały Joannę przed zamachem na jej życie.

- Podobno we śnie pałacowa wieża płonęła jak sucha gałąź - powiedziała z westchnieniem Lenka. - Dodaj dwa do dwóch, a zamachowcami okażą się wyznawcy Aarafiela. Zwłaszcza kiedy interpretatorem sennych majaków będzie draceński mnich...

Pośród innych nowin było parę zaskakujących, jak wyjazd Krassa t’Hary na krawędź Wewnętrznej Pustyni, gdzie wespół z Wiklafem pur Nonpartitem zamierzał zorganizować zimowy wypoczynek połączony z tropieniem pająków słonecznych.

Dziewczyna pewnie dalej opowiadałaby nowiny pogodnikowi, ale Tinkus poczuł nagłą potrzebę udania się do psiarni. Zostali więc we trójkę: przysypiająca Latarnia, znudzony smok i lekko zniecierpliwiony oczekiwaniem mag.

Nagle drzwi do apartamentu Zejfy otworzyły się ze zgrzytem. Rosselin skoczył, żeby zniknąć w kącie, ale nie zdążył. W uchylone drzwi jego pokoju zajrzała głowa przybysza. Był to Brunhild ver Didlog we własnej, coraz bardziej opasłej osobie.

Na widok Rosselina arystokrata oniemiał. Wyciągnął usta w rybi pyszczek, głośno zaczerpnął tchu, wsysając go do środka niby jedno ze stworzeń Mingardowego zoo... Wydawało się, że zaraz wypuści serię banieczek powietrza.

- Mnie tu nie ma - powiedział szybko mag. - Cokolwiek widzisz, Brunhildzie, to nie jestem ja.

Przez twarz Didloga, pana na włościach Hizgranu, przemknął grymas wielkiego wysiłku myślowego. Wzburzył sztormowe fale na jego bladym czole, sięgnął łysiny na czubku głowy i opadł z tyłu, pośród krótko przyciętych włosów.

- Aha - mruknął baron, dając ostateczny dowód, że procesy myślowe to rzecz ciężka i często bezowocna. - To ja sobie lepiej pójdę...

Starannie zamykając za nim drzwi, Rosselin uznał, że Sarturus miał rację: jedyną kompletną rzeczą na świecie jest kompletny idiota.


III


Późnym wieczorem Zejfa wróciła z miną nie wróżącą niczego dobrego.

- Ona się zorientowała, kiedy wypowiedziałam pierwsze słowo - rzekła. - Albo skądś wiedziała. W każdym razie natychmiast chce cię widzieć.

Mag tylko westchnął. Przynajmniej miał czas przypomnieć sobie, kim dla niego jest Annabell.

Z drugiej strony, nie będzie się długo męczył, chyba że Joanna zechce włóczyć jego jelita na drodze pomiędzy Fertem a Górami Osterwaldzkimi po drugiej stronie kontynentu.

- No to idźmy - westchnął. - Lenka, jakby co, zadbaj o moje zwierzaki, dobrze?

I poszli. Prosto do prywatnych komnat cesarzowej.


- ...i zatonęły, co będzie mógł potwierdzić szyper Tortinatus, jak wreszcie dotrze do Fertu - zakończył swą opowieść Rosselin. Rozejrzał się po świadkach przesłuchania: samej cesarzowej, towarzyszącym jej Stawirlenie, przyjaciółce Joanny - Elurii g’Och, Zejfie... no i karle.

Tak zwaną twarz Garzfula opromienił radosny grymas. Magowi przyszła do głowy straszna myśl: może zrobił błąd, wymieniając imię Czarnego Szypra? Różne rzeczy mogą się zdarzyć człowiekowi po drodze... Można się potknąć na śmierć, poderżnąć sobie gardło w trakcie obierania jabłka albo nawet utonąć na pustyni...

- Ja, moja pani? - jęknął teatralnie mały potwór. - Czy ja byłbym do tego zdolny?

Na zmęczoną twarz cesarzowej wypłynął blady uśmiech. Wzięła ze stolika puchar z rżniętymi w szkle wiosennymi kwiatami, upiła łyk wina.

- Byłbyś.

Spojrzała na swego magicznego doradcę.

- A ty co powiesz?

Stawirlen bezradnie rozłożył ręce.

- Pani, powinnaś zrezygnować z moich usług - rzekł z pokorą. - Mag nie kłamie, choć czuję, że nie mówi całej prawdy. Twój karzeł... - zawahał się.

- Mów!

Stawirlen przetarł czoło.

- Nie wiem, czy kłamie, czy mówi prawdę, bo przede wszystkim nie słyszę w nim głosu człowieka...

Joanna bystro spojrzała na Garzfula.

- Czyli nie wiesz... Cóż, zawsze uważałam, że on jest jedyny i niepowtarzalny.

Wiadomo, przecież to potwór - pomyślał pogodnik.

- Czyli tak pięknie mi doradziłeś, że decyzję muszę sama podjąć... - westchnęła cesarzowa. - Rosselinie, możesz znów służyć swojej pani. Ale jeżeli nabiorę choć cienia podejrzeń, że kłamałeś, zostaniesz stracony.

Zejfa dygnęła z szerokim uśmiechem. Zawsze to miło odzyskać swoją własność. Chociaż mag dostrzegł dziwny błysk w oku dworki. Pewnie znów szykowała dla niego jakąś paskudną misję specjalną...

- Garzfulu, jeżeli jeszcze raz usłyszę, że snujesz jakieś intrygi, każę cię przerobić na normalnego człowieka - ciągnęła Joanna.

Karzeł spojrzał na nią bystro.

- A w jaki sposób, moja ukochana pani?

W oczach Joanny pojawił się niedobry błysk.

- Bolesny - stwierdziła treściwie. - Bernard od dawna ma ochotę pokroić cię na plasterki. A teraz wszyscy precz! Stawirlenie, zawołaj, proszę, naczelnego inżyniera i któregoś z moich czarodziejów. Aha, i weź strzelbę. Bo jak oni znów się pokłócą i zapowiedzą, że nie skończą tunelu w terminie, to będziesz ich musiał w moim imieniu zastrzelić.



Rozdział 10


Pierwszą rzeczą, jaką Rosselin zrobił po ułaskawieniu przez cesarzową, było straszliwe, szczere i totalne wycałowanie Zejfy, kiedy tylko zostali sami w korytarzu. A niechby nawet nadszedł w tej chwili Brunhild albo inny kochanek - nie zamierzał się tym wcale przejmować.

Dworka była tak zaskoczona, że nie stawiła żadnego oporu, a jej ciało wyraziło nawet delikatną zachętę do dalszych podziękowań.

Później poszedł świętować radosną nowinę z Annabell. Kosztowało go to obietnicę trzech złotych imperiałów dla współlokatorek dziewczyny (jakoś musieli się ich pozbyć z izby). Ich radość trwała całą noc, a i tak, kiedy o świcie mały rudzielec zbierał się do pracy, to pożegnał maga słowami:

- A te zaległe noce to trzeba będzie odpracować... Nie miał nic przeciwko ciężkiej nocnej harówce, postanowił jednak zadbać o lepsze warunki pracy. Znajdzie taniego złotnika i każe mu zrobić ładne, delikatne kolczyki z perłami. Powinny nieco udobruchać osobistą zmorę Rosselina...

Pogwizdując, wracał do głównej wieży. Arystokracja i wysocy urzędnicy jeszcze spali, ale pogodnik był w tak dobrym nastroju, że uśmiechał się nawet do służby, mrówczą pracą rozpędzającej dworską maszynerię do normalnych dziennych obrotów.

Własnym kluczem otworzył drzwi apartamentu Zejfy, cicho wślizgnął się do swojej izby, żeby złapać choć dwie godzinki snu...

- A o nas to się już zapomniało - mruknął smok, podnosząc swoją jaszczurcza głowę i ciężkim spojrzeniem witając skradającego się maga. - Gratuluję, słyszałem, jak Zejfa relacjonowała Lence decyzję cesarzowej...

Rosselinowi zrobiło się głupio. Dobrze wiedział, o co chodzi smokowi. Pogodnik mógł się od tej chwili swobodnie poruszać po pałacu. Ale jeżeli chciał gdzieś pójść z Filipponem czy Latarnią, wcześniej musiał na to uzyskać zgodę w kancelarii. Na razie tych dwoje wciąż było przyniesionymi w koszu, ukrywającymi się przed światem zbiegami.

- Zaraz idę was zarejestrować - rzekł ze skruchą.

Smok westchnął.

- Trudno tak ciągle siedzieć w tej komnacie, Rosselinie. Chciałoby się pokazać światu we własnej postaci...

Spoglądając na tego zielonobrązowego potwora, mag pomyślał, że naprawdę trudno jest być ostatnim smokiem.

W kancelarii patrzyli na niego jak na wariata, kiedy opowiadał, że chce zarejestrować jako swoją własność dwa zwierzęta: jednooką kotkę zwaną Latarnią oraz jaszczurkę z Gór Osterwaldzkich, popularnie zwaną smokiem, która wabi się Filippon.

- Proszę przyprowadzić - zażądał sekretarz, chyba młodszy od Rosselina, a na pewno bardziej zarozumiały. Skubał pióro z wielkim namaszczeniem, nie zwracając uwagi na dwóch pozostałych urzędników, którzy spod oka przyglądali się przeczołgiwaniu petenta pod biurkiem. - Okazać, oddać do kwarantanny. W ciągu trzech dni damy odpowiedź.

Nie ma to jak biurokracja o poranku tak wczesnym, że jeszcze mętnym od niewyspania.

Pogodnik policzył do dziesięciu. Podobno pomaga.

Ale jemu jednak nie pomogło. Westchnął i poprosił w duchu Aarafiela o cierpliwość, a Pierwszego Maga o piorun prosto w łeb tego cholernego kancelisty, który poczuł się co najmniej pierwszym sędzią w jednym z trzech ferteńskich sądów publicznych.

Uczynił też w myślach zobowiązanie, że poćwiczy cierpliwość na martwych przedmiotach, jak doradzał Sarturus. Ale dopiero jak załatwi Filipponowi rejestrację.

- Przyprowadzić? - powtórzył. - I jesteś tego pewien, sekretarzu? Nawet mając przed sobą maga pracującego dla damy dworu, wyrażasz takie oczekiwanie?

Urzędnik uniósł na niego triumfujące spojrzenie.

- Tym bardziej, panie, tym bardziej... Przepisy nie powinny być łamane zwłaszcza przez ludzi wysoko postawionych...

Uśmiechając się okrutnie pod nosem, Rosselin powędrował do swojej izby. Tam o wszystkim opowiedział smokowi.

- Ale mogę gryźć? - upewnił się szeptem Filippon, zanim znaleźli się przed kancelarią. - Nie na żarty, tylko tak naprawdę, żeby poczuć krew?

Kiedy po kwadransie z okładem wychodzili z zezwoleniami (w tym jednym pustym, które Filippon skradł, korzystając z zamieszania), młody sekretarz przetrawiał właśnie kolejne, dosyć bolesne doświadczenie w swym krótkim zawodowym życiu - że z magami nie należy zadzierać.

A już ze smokami, to w ogóle. Chyba że się chce mieć nogi pogryzione do krwi, buty zeżarte, a w spodniach... w spodniach dowody braku własnej odwagi.


II


Cesarzowa mogła wybaczyć Rosselinowi, bo prawem władcy jest odpuszczać winy swoim poddanym. Lecz mag okrutnemu karłowi nie wybaczył wcale. I nie zamierzał poprzestać na biernym oczekiwaniu, aż Garzful, którego uczucia zapewne biegły podobnym torem, pierwszy przystąpi do akcji.

Miał w głowie pewien plan. A nawet kilka. Ten najważniejszy opierał się na współpracy z pewnym miłym, grzecznym, ugodowym smokiem, który akurat z wyrazem obrzydzenia oglądał tabliczkę ze swoim kaligraficznie wypisanym imieniem, jakby chciał powiedzieć: I ja mam to nosić?

- Czyja koń jestem, żeby chomąto wkładać? - warknął pod nosem. - Filippon, własność maga Rosselina. Bez przesady! Moi przodkowie władali tą ziemią, kiedy wy jeszcze byliście rybami dwudysznymi, psiakrew!!!

Rosselin chrząknął znacząco. Wyciągnął się na wznak na swoim łóżku i uznał, że pora przerwać smokowi narzekania. Czas na Garzfula!

- Pomożesz mi zemścić się na karle? - zaczął szeptem. Zejfa i Lenka w swoich izbach jeszcze spały.

W smoczym oku błysnęło zainteresowanie, jak zawsze wtedy, kiedy padały słowa zemsta, ugryź, zabij albo robaki do zjedzenia.

- Zamienisz się w niego? - dokończył mag. - Chodzi o to, żeby wywołać jakiś skandal, za który bez wątpienia on będzie odpowiedzialny.

- Dużo ode mnie wymagasz, człowieku... ale zgoda. Pomyślimy. - Filippon zaśmiał się cicho, by nagle dziwnie spoważnieć. - Tylko najpierw załatwię inną sprawę, też z niziołkiem. Pamiętasz, jak mi opowiadałeś o tej sześciopalczastej, chorej karlicy?

Rosselin skinął głową. Biedna dziewczyna. Całkiem o niej zapomniał w tym natłoku zdarzeń. Nikt też o niej nie wspominał... Nadal była chora? A może już umarła?

- Chcę ją odwiedzić - stwierdził zdecydowanie.

- A po co? - zdumiał się Rosselin, nie pojmując, w jakim celu Filippon miałby to robić.

O ile pysk smoka może mieć jakiś wyraz, to w tej chwili stwór był usposobiony wyraźnie melancholijnie.

- Bo ona jest takim samym odmieńcem jak ja - wyznał wreszcie.

Mag ze zrozumieniem pokiwał głową. Ach, te jedyne egzemplarze na świecie - przemknęło mu przez myśl.

- Jak tylko dziewczyny wstaną, zaraz dowiem się, co z Xan. Zgoda?

Nie czekali długo. Już wkrótce zaspana Lenka wyszła ze swojej komnaty.

- Xan? Jaka Xan? - zapytała, ziewając. - Aaa, karlica! Choruje, jak chorowała. Nic nie poradził Bernard ani magowie. A czemu pytasz?


Mag chciał się zobaczyć z Sykanderem, żeby jak najszybciej załatwić sprawę smoka. Okazało się jednak, że sekretarz Rady Magów wyjechał w jakiejś tajemniczej misji na dwa tygodnie. A nikomu innemu Rosselin nie powierzyłby tajemnic Filippona.

Korzystając z wolnego czasu, odwiedził Farfinkelszta. Uspokoił starca, że wszystko w porządku, nadal jest pośród żywych, a nawet przywróconych do łask.

Później znalazł złotnika i omówił z nim sprawę kolczyków dla Annabell.

Następnie... cóż, uległ pewnemu nałogowi i kupił od przemytników w porcie paczuszkę rzadkiego, wciąż mało popularnego rarytasu.

Wreszcie, tak na wszelki wypadek, złożył ofiary w obu świątyniach. Aarafielowi po kryjomu, niedaleko Farache - w pobliżu Akademii Magicznej świątynie starego piernika wciąż się utrzymały. Dracenie oddał co jej jak najbliżej pałacu, a jeszcze zagadnął tam jakiegoś mnicha i tak poprowadził rozmowę, żeby ten nie miał szans go zapomnieć. Skoro notowania bogini sięgnęły niebios, należało zadbać o sprawy tak doczesne, jak głowa na karku.

Kiedy wrócił do apartamentu Zejfy, smok już tam na niego czekał. Wydawał się zadowolony. Natomiast Lenka z Zejfą gdzieś zniknęły, co zresztą maga wcale nie zmartwiło, biorąc pod uwagę, jakie miał plany na to popołudnie.

- I jak było? Żyje? Chciała z tobą rozmawiać? - uprzejmie zagadnął smoka.

Filippon w szerokim uśmiechu wywalił jęzor na wierzch.

- No, pogadaliśmy sobie jak odmieniec z odmieńcem. A teraz to mógłbyś Tinkusa zabrać na siku, bo biedny już się prawie w lejek zamienił.

- Tinkus, Filippon, do nogi! - zawołał mag ze złośliwym uśmiechem.

Smok odwzajemnił się ugryzieniem w łydkę, a potem już w zgodzie poszli razem do psiarni. Rosselin był przekonany, że wystarczy kilka wizyt, aby ta zmieniła nazwę na smoczarnia, a zabawy typu ugryź pana maga skończyły się raz na zawsze.

Kiedy weszli do komnaty, nastąpiło krótkie zamieszanie. Jednak zabijający się w panice właściciele i psy, uciekający zarówno drzwiami, jak i oknami, utwierdzili pogodnika w przekonaniu, że przecenił trudności: już pierwsza wizyta ustaliła nowy porządek rzeczy.

Później Filippon, poprawiwszy dyndającą na szyi tabliczkę, zaczął zwiedzać pałac. Rosselin trochę się tego obawiał, ale, z drugiej strony, budowla przetrwała nie takie fanaberie i nie takich wariatów. Podobno sto siedemnaście lat temu jeden z baronów urządził w swojej komnacie akwarium z żywym rekinem. A kiedy - jak opowiadano - ówczesny cesarz odebrał mu wszystkie przywileje, nieszczęśnik wskoczył do wody, żeby ochłodzić rozpaloną od gorączki głowę, i w taki sposób popełnił samobójstwo. Rekin przez szybę okazywał wielką przyjaźń, ale z bliska okazał się... rekinem.

To co może zaszkodzić jeden mały smok? - myślał mag, patrząc na biegnącego truchtem jaszczura.

I wierzcie lub nie, ale jeszcze przed południem Filippon miał na koncie trzy galopujące rozwolnienia, słusznie zwane biegunkami, dwie apopleksjis, cztery złamania kończyn oraz jeden nagły rozwód z powodu niedobrania charakterów.

Tymczasem pogodnik wrócił do apartamentu Zejfy. Korzystając z nieobecności wszystkich poza Latarnią, najpierw uraczył się kolejnym kiepskim erotykiem Astrogoniusza. Czytając o malarskim pędzlu niby myszka biegającym po ciele ukochanej czy namiętności wielkiej niczym pałacowe wieże, uznał, że dworka słusznie rzuciła księgę między szafy.

Wreszcie rozwalony na swoim łóżku sięgnął po ów rarytas zdobyty w zaułkach dzielnicy portowej - i zaczął się nim napawać.


Pukanie do drzwi nieco go zirytowało.

- Poszedł - warknął. Ani mu w głowie było wstawać z łóżka tylko po to, aby komuś otwierać.

Oczywiście intruz sam sobie otworzył drzwi i cicho wślizgnął się do środka.

Zapewne Brunhild pamiętał ten dzień, kiedy spotkał w komnacie swojej oficjalnej narzeczonej maga, a ten wyjaśnił, że wcale go tam nie ma. Ale jeśli nawet pamiętał, to teraz nie dał tego po sobie poznać. Jego pokryte grubą warstwą pudru czoło było gładkie, bez śladu aktywności umysłowej.

Tylko jego oczy w zdumieniu przyglądały się Rosselinowi, którego otaczała chmura wonnego dymu.

Ten z wysiłkiem skupił spojrzenie na arystokracie. Aż naraz przyszła mu do głowy pewna szalona myśl...

- Wiesz, Brunhildzie, pomyślałem sobie... - zaczął. - Naprawdę cię lubię, i tak sobie kombinuję, że jak chcesz zaimponować Zejfie, a nawet marszałkowi dworu, to jest coś takiego...

I pokazał Didlogowi, jak palić turkeńskie cygara tak, aby się mocno zaciągać.

Pierwsze nie wywarło na grubasie większego wrażenia. Kaszlał i parskał z niesmakiem, tylko marnując dym.

Po drugim zaczął mówić do rzeczy. Choć głównie gadał sam do siebie, szlochając przy tym, jakim to złym zarządcą jest nieznany pogodnikowi Hoen z wyspy Wolwin.

Później zaczął śpiewać i tańczyć, chociaż wydawało się, że taka tłusta świnia nie jest do tego zdolna. Wystarczyło go trochę podpuścić i wyszło na jaw, że Brunhild potrafi nawet latać, choć tylko w jednym kierunku - ze stołu na podłogę.

Mocno już zakręcony Rosselin uznał, że jeśli zaraz nie przestaną, to biedny arystokrata wypadnie oknem. Wcisnął mu więc w kieszeń parę cygar i wypchnął go na korytarz.

Kiedy tak patrzył na oddalającego się solidnymi zakosami, ścierającego kurze ze ścian Didloga, przyszła mu do głowy myśl, że zaraził grubasa nałogiem co prawda kosztownym, ale za to jakże przyjemnym.

No i przecież nie uczynił tego bezinteresownie. Liczył na to, że wśród mężczyzn na dworze zapanuje moda na palenie turkeńskich cygar. A nic bardziej nie ucieszyłoby Rosselina, jak spory zapas ziela w prywatnych komnatach arystokratów.

W końcu był mistrzem we wkradaniu się do kuchni oraz innych schowków, prawda?


Nie tylko dla maga i jego smoka nastały dobre dni. Joanna również wyglądała na bardziej odprężoną, a co za tym idzie, polepszyły się nastroje na dworze. Konflikt pomiędzy ekipą inżynierów a magami został znów zażegnany, a budowa tunelu w Alherydach, pozwalającego zwiększyć przepływ towarów z leżącymi na wschodzie miastami Imperium, zbliżała się do szczęśliwego finału.

Ponadto mówiło się, że karlica cesarzowej zdrowieje i wróciła do prywatnych komnat władczyni. Jeden Garzful chodził z pochmurną miną, wcale nie kryjąc swego niezadowolenia.

Rosselin przeżył mały szok, kiedy Farfinkelszt - którego odwiedził przy okazji załatwiania nowego zapasu cygar, bo przecież zarażenie nowym nałogiem Brunhilda wyczerpało większość poprzedniej porcji - dał mu małą paczuszkę dla smoka ze słowami:

- Powiedz mu, żeby dawkował ostrożnie.

Pogodnik zrobił wielkie oczy, ale stary aptekarz milczał tajemniczo. Mag wrócił więc do pałacu, gdzie wyczekał, aż zostaną sami w apartamencie Zejfy, po czym zaczął dociskać Filippona.

- No, jak się dostałem do twego pigularza, to akurat banalnie prosta sprawa - mruknął smok. - Się ma te zdolności. A po co mi te paskudztwa? - Potrząsnął paczuszką. - Powiedzmy, że to lek na całe zło. Odczep się, bo i tak nic więcej nie powiem.

I nie powiedział.


Tymczasem Joanna f’Imperte była tak zadowolona z obrotu spraw, że na niedzielę zarządziła wielką ucztę.

- Teraz albo nigdy - powiedział Rosselin, kiedy usłyszał o przyjęciu. - Mamy kilka dni, aby opracować plan.

- Niczego nie trzeba obmyślać, wszystko już jest tutaj, o - zaśmiał się Filippon, skrobiąc pazurem we własną głowę. - Wymyśliłem coś takiego, że Garzful będzie miał prawdziwe szczęście, jeżeli cesarzowa nie wygna go ze dworu. A teraz opracuj plan zdobycia jakiegoś wina, bo mnie suszy.


III


Była to wielka uczta połączona z balem albo też bal połączony z ucztą. Jedzono, tańczono, pito i - ukradkiem - palono. Bowiem, jak zaobserwował Rosselin, przyjemne nałogi mają tendencję do szybkiego opanowywania świata, zaś ludzie bogaci przenoszą takie plagi i zarazy najszybciej.

Cesarzowa była w świetnym humorze, zaś towarzysząca władczyni karlica, ubrana w białą, jedwabną suknię podkreślającą walory jej drobnej figury, stała się najbardziej rozchwytywaną atrakcją wieczoru.

Jeden Garzful obnosił urażoną minę. To nie na jego cześć wznoszono toasty, to nie jego karnecik zapełnił się znamienitymi nazwiskami.

Xan jednak znosiła te aplauzy z coraz większym znużeniem. Była zażenowana wspinającymi się w opary absurdu komplementami, chociaż dzielnie trwała u boku cesarzowej.

Nagle, kiedy fontanną napuszonych komplementów trysnął Feerion, mikry mężczyzna o sępiej twarzy przewodzący cywilnej kancelarii, karzeł ostentacyjnie wstał i wyszedł z sali biesiadnej. Nie dlatego, że miał coś przeciw Feerionowi - widywano te dwie pokraki razem, łączyła ich wrodzona podłość charakterów. Co prawda tamten ogniskował swoją złość tylko na konkurencie z kancelarii magicznej, Garanfildzie, ale i tak dobrali się jak w korcu maku. Dlatego zdrada kanclerza ostatecznie wyprowadziła Garzfula z równowagi.

Rosselin uśmiechnął się leciutko... On jeden wiedział, że zaraz coś się wydarzy, choć nie miał pojęcia co, gdyż smok, jak każdy artysta, nie chciał zdradzać sceny finałowej.

- I na gardło obecnego tu Garanfilda klnę się, że piękniejszej osoby nie widziałem - mówił Feerion. - Oczywiście poza tobą, pani. - Tu skłonił się cesarzowej. Po czym znów spojrzał na karlicę. - Twoja uroda jest równie wielka, pani, jak szpetota obecnego tu kanclerza Garanfilda...

Cała sala zaśmiała się, mag-kanclerz pokraśniał, otworzył usta, żeby wydobyć z siebie ciętą ripostę... i wtedy z trzaskiem i łomotem do sali wkroczył Garzful. Podbiegł do stołu, gdzie siedziała cesarzowa i położył swoje dłonie na obrusie.

Sześciopalczaste dłonie.

- Garzful! - krzyknęła wstrząśnięta Joanna. - Co ty ze sobą zrobiłeś?!

Karzeł sięgnął po nóż leżący przed władczynią. I nim ktokolwiek zdążył zareagować, z trzaskiem i chrobotem obciął sobie dodatkowy palec lewej ręki, plamiąc krwią nieskalanie dotąd biały obrus.

A zaraz potem, rycząc z bólu jak bawół piaskowy, to samo zrobił z dodatkowym palcem drugiej dłoni.

- Dla ciebie wszystko, moja pani! - szepnął ochryple, rzucając na talerz niemal omdlałej ze zgrozy Joanny krwawiące szczątki. Czerwień dobrze skomponowała się z sałatką owocową, jednak cesarzowa odsunęła ją ze wstrętem.

Tymczasem karzeł wybiegł z sali, zręcznie omijając służbę i wszystkich tych, którzy chcieli go złapać. Fakt, nie było ich wielu, bo większość mężczyzn miała maślane spojrzenia i miękkie nogi...

- Trzymać go! - słabym głosem zawołała władczyni. - Wody! - dodała, słysząc jęk swojej karlicy.

Dłuższą chwilę trwało, nim gwardziści przyprowadzili Garzfula z powrotem do sali. Co dziwne, nie opierał się specjalnie. Zdawał się nie rozumieć wrogich szeptów i pomruków zgromadzonych.

- Pani moja - jęknął zdumiony, gdy zostało mu wyjaśnione, jakiego bezmiaru przestępstw dopuścił się przed majestatem cesarzowej. - To nie ja! Przecież ja jestem normalnym karłem, niby skąd u mnie sześć palców?! - Pokazał swoje dłonie.

Rzeczywiście, miał ich pięć jak zwykle, a przy tym żadnych ran, nawet zadrapania.

Joanna wzruszyła ramionami i spojrzała na Stawirlena. Ten przecząco pokręcił głową - przecież już wcześniej orzekł, że nic mądrego nie da się powiedzieć o prawdomówności Garzfula.

- A ty, Wybrecjuszu, co sądzisz? - spytała Joanna, potrząsając talerzem z palcami wciąż leżącymi w sałatce owocowej. - Iluzja czy nie?

Stareńki mag po wypiciu sporej ilości wina trząsł się jeszcze bardziej niż zwykle, jego mowa była już nie tylko chwiejna, ale mocno bełkotliwa.

Mimo to nie miał wątpliwości. Odważył się też na to, co do tej pory nikomu nie przyszło do głowy - pomacał nieszczęsne dowody winy. Nie były żadną iluzją.

I choć karzeł wciąż protestował, dramatycznym gestem unosząc pięciopalczaste dłonie ku niebiosom, aby sama Dracena mogła dostrzec świadectwo danej tu prawdy, to jednak bogini milczała, najwidoczniej również nie lubiła Garzfula. A cesarzowa i dworzanie nie mieli żadnych wątpliwości - był winien. Podwójnie winien obrazy majestatu, po razie za każdy palec.

- Nie ma innych karłów na dworze - westchnęła wreszcie władczyni, bębniąc z irytacją palcami po krawędzi stołu. Nie spodziewała się przecież, że jej ulubiony błazen może popsuć ucztę. - Xan siedziała przy mnie, więc byłeś to ty, chociaż nie wiem, jak ci się to udało. Najchętniej bym cię wkroiła do tej sałatki, Garzfulu... - Widząc jego przerażoną minę, dodała: - Nie zrobię tego. Ale miesiąc więziennej wieży tylko o chlebie i wodzie powinien cię nauczyć trochę rozumu. Odprowadzić!

Teraz dopiero karzeł naprawdę zaczął się wyrywać gwardzistom i mocno protestować.


W pół godziny później spiskowcy spotkali się w izbie Rosselina. Zejfa nadal tańczyła na balu, szukając najlepszego kandydata na męża. O aferze z karłem na razie zapomniano, bo kto by sobie zawracał głowę jakimś niegroźnym potworem... Lenka też gdzieś się zapodziała, nikt im więc nie przeszkadzał.

- Jak to zrobiłeś? - Rosselin spytał smoka z podziwem. - Że też cię żaden mag nie wyczuł! To niewiarygodne!

Filippon uśmiechnął się szeroko i wyjaśnił:

- Bo to wcale nie była smocza magia. Wszyscy widzieli prawdę. Bolało jak jasna cholera. Doceń poświęcenie, przyjacielu. - Potarł swędzące łapy. - Całe dwie łuski straciłem, o, zobacz!

Wkrótce dołączyła do nich karlica.

- Bardzo ładnie zemdlałaś - z uznaniem powiedział Rosselin, wskazując jej honorowe krzesło, to znaczy jedyne w jego izbie.

Xan odpowiedziała mu promiennym uśmiechem. Pogłaskała Latarnię, która obwąchała ją z bezpiecznej odległości i natychmiast obdarzyła zaufaniem, lokując się na podołku dziewczyny.

- Odebrałam dobre wykształcenie. Nawet kółko teatralne zaliczyłam... całe - rzekła karlica, okrywając się lekkim rumieńcem. - Ja też mam swoje porachunki z Garzfulem. Twoje lekarstwo pomogło, smoku, ale... ja mu tak łatwo nie podaruję. Jeszcze nie wymyśliłam, co zrobię. Ale pomożecie mi w razie czego?

Obie głowy, smocza i ludzka, skinęły jednocześnie:

- Jasne. Z przyjemnością! Utniemy mu nogę?


IV


Mając załatwioną sprawę zemsty niekoniecznie najważniejszej, za to obdarzonej największym ryzykiem, pogodnik zaczął snuć rozważania, jak ponieść kaganek satysfakcjonującego okrucieństwa innym osobom umieszczonym na jego liście.

Najpierw wysłał ten płomień sprawiedliwości Mingardowi. W tym celu udał się do kancelarii magicznej i poprosił o spotkanie z Eladinem, który zarządzał pocztą.

Musiał poczekać, nim grubas znalazł dla niego trochę czasu. Jednak w tym wypadku Rosselinowi wcale się nie spieszyło. Nauczył się cierpliwego oczekiwania. Siedział więc spokojnie na krześle i odliczał chwile, które dzieliły go od słodkiego spełnienia.

Wreszcie Eladin wyszedł ze swojej komnaty. Spojrzał na pakiet, który wręczył mu pogodnik i jęknął:

- Ale czemu ten list musi iść naszą pocztą? Na Magiczny Pierwiastek, nie wystarczy zwykłą? Daj im coś do roboty, proszę...

Rosselin popatrzył na swego rozmówcę z wahaniem. A później postanowił zagrać w otwarte karty.

- Co więcej, Eladinie, w środku nie ma nadawcy. - Zrobił zaciętą minę. - Miałeś kiedyś wroga, na którym bardzo chciałeś się zemścić? W absolutnie słusznej sprawie?

- A, jeśli tak się sprawy mają, to będziesz musiał mi o wszystkim opowiedzieć - z namysłem odpowiedział pocztowiec. - Bo wychodzące pisma są rejestrowane... zazwyczaj... - mruknął pod nosem, zapraszając maga do siebie.

Gdy po półgodzinie Eladin chował pismo do szuflady swojego biurka, stwierdził krótko:

- Nie, raczej nie razi go apopleksja... Prędzej gdzie kark złamie, pędząc na oślep...

Wracając korytarzem, Rosselin wyobrażał sobie, jak Mingard otwiera pismo od tajemniczego przyjaciela i czyta, że ścieżki wycięte w kopalni soli układają się w napis: Niech Dracena przeklnie cesarzową, o czym plotkuje już cały dwór. Zaś Joanna przygotowuje właśnie ekspedycję, aby to sprawdzić. Chichocząc, snuł wizje, jak wspaniale będzie się denerwował Mingard, sprawdzając wyrżnięte w soli litery.

A drugi liścik wyślemy mu za miesiąc - pomyślał. - Tylko jeszcze muszę obmyślić, co mu tam napisać. Albo poproszę smoka, niech coś skreśli od siebie.


Tymczasem Xan wpadła na pomysł, jak załatwić swoje porachunki z Garzfulem. Uzgodnionym miejscem spiskowców stała się smoczarnia. Tam odnalazła ich rankiem i przedstawiła swój plan.

- Muszę go tylko odwiedzić w wieży - powiedziała. - Dostać się do izby. Pomożesz mi, Filipponie?

- Mogę tam nawet pójść zamiast ciebie, robaczku - zaoferował się smok. - I skuć mu ten tego, znaczy, poprawić wygląd ścian...

Xan poklepała go po chropowatej skórze.

- Nie trzeba, sama to załatwię. Ty tylko bądź moim kluczem, smoku, otwórz mi drzwi. Reszta... - Karlica nabrała tchu. - Reszta to już moje własne porachunki. Ale jeszcze nie dziś. Muszę się przygotować.


Rosselin uważnie studiował obraz, który wciąż wisiał w jednej z komnat Zejfy. Lenka pracowicie go odkurzała, a mag krzywił się z coraz większym niesmakiem.

Me ma na co dłużej czekać - pomyślał. - Trzeba go wreszcie przemalować. Gdzieś w izbie powinna być jeszcze ta książka o sztuce malarskiej.

Usłyszał chrobot. To jaszczur podszedł do niego. Lenka westchnęła.

- Ależ sobie znalazłeś maskotkę.

Gdybyś wiedziała jaką - zaśmiał się w duchu. Choć jaszczur mieszkał tu już ze dwa tygodnie, ani Zejfa, ani Lenka, a tym bardziej nikt na dworze (poza Xan, rzecz jasna) nie podejrzewał, jaka jest prawdziwa natura tej bestii.

Tymczasem smok kontemplował dzieło, świszcząc przez nozdrza. Nie wyglądał jednak na krytyka sztuki. Wyglądał wyłącznie na durną jaszczurkę.

- Co, też ci się nie podoba? - mruknął do niego Rosselin.

Jedno delikatne trącenie nosem w łydkę. Tak.

- Ech, trzeba by Astrogoniusza w łeb zdzielić czymś twardym i kazać poprawić... - westchnął ciężko.

Dwa mocne ugryzienia w łydkę. Me.

- Hmm... - mruknął niby to zamyślony. I ruszył do swojej izby.


Następny ranek stał się dla Brunhilda koszmarem. Kiedy opuścił sypialnię swej oficjalnej narzeczonej, gdzie spędził noc, jakaś siła pchnęła go do komnaty gościnnej. Może był to jakiś demon, może niechęć do szybkiego pożegnania się ze swoją ulubioną dworką - dosyć, że arystokrata usiadł przy stole naprzeciw świetnego dzieła pod tytułem „Pani dArgilach w górach”, przyglądając mu się leniwie.

I kiedy tak siedział, czekając, aż Zejfa dzięki pomocy Lenki zacznie wyglądać jak dama dworu, nie zaś nocny duch poraniony światłem poranka, naraz wydało mu się, że postacie na obrazie ożyły.

- Za dużo cygar - mruknął pod nosem.

Wyraźnie jedna z postaci przyciągnęła jego wzrok. Nie było to takie dziwne, bo i w życiu przyciągała Brunhilda ver Didloga w sposób nieopisanie silny.

- Patrz, odklejasz się od obrazu! - rzekł głośno.

Zejfa wyszła ze swej komnaty w rozwianym szlafroku. Spojrzała na starego grubasa, potem na obraz. Ten wydał się jej całkiem normalny, taki sam jak zawsze.

- Do Bernarda idź, kochany - poradziła. - Coś ci krew uderza do głowy, a to niedobrze.

Ale kiedy go pożegnała, wróciła, aby w spokoju przyjrzeć się płótnu. Rzeczywiście, jej postać zdawała się odklejać od podłoża! Wyglądało na to, że farba w tym miejscu zaczyna odchodzić płatami, tworząc brzydkie pęcherze. Kiedy zaintrygowana Zejfa dotknęła obrazu palcem, coś strzeliło i to, co dotąd udawało jej nos, osypało się na złoconą ramę.

- Na Dracenę! - warknęła. - Rosselin!

Mag pojawił się niemal natychmiast z pytającą miną. Dworka, nie kryjąc złości, wskazała mu obraz wiszący na ścianie.

- Wynieś do magazynu to dzieło, niech tam się kurzy zamiast brudzić dywan.

Zaklęła.

- A pomyśleć, że miałam Astrogoniusza za całkiem dobrego malarza... - Pokręciła głową.

Misja bojowa Xan przypadła na ostatni dzień września. Wieczorem zniknęła razem z Filipponem. A rankiem opowiedziała w smoczarni, co działo się dalej.

Spędziła z Garzfulem noc pod czujną opieką jaszczura. Ten niczym wytrawny stręczyciel dbał ze wszystkich sił, żeby nie nakrył ich żaden gwardzista.

- Nie była to miłosna schadzka, o, nie - rzekła, rumieniąc się mocno. - Ale za to moja zemsta będzie słodka. Bo na zakończenie, kiedy już byłam w drzwiach, powiedziałam Garzfulowi, że nie, żadna tam jego dominacja, przeciwnie: mój odwet - powiedziała Xan. Na jej drobnej, dziewczęcej twarzy zagościł bardzo okrutny uśmiech. - Że po tej nocy wkrótce na jego ciele wystąpią plamy, takie same jak moje. Potrwa to tydzień, miesiąc albo rok, ale wystąpią na pewno. A potem... - Jej uśmiech przypominał teraz paszczę rekina próbującego złapać wielką fokę. - Potem zaczną odpadać. I umrze, bo skoro nie jest Tartilończykiem, to oznacza, że na tę zarazę nie jest, niestety, uodporniony...

Podrapała pieszczotliwie Filippona po głowie.

- I wtedy zaczął ryczeć. Znacznie gorzej niż ty.


V


Należało się spodziewać, że puszczenie smoka samopas pałacowymi korytarzami skończy się jakimś grubszym nieszczęściem.

Tego dnia Rosselin jakoś nie miał ochoty na spacer, jego myśli krążyły wokół ostatniej osoby, której miała dotyczyć jego zemsta. No i układał w głowie plan, kiedy naraz usłyszał delikatne, jakby zakłopotane kaszlnięcie. Smocze kaszlnięcie. Ludzie nie wydają tak przeraźliwych odgłosów nawet wzięci na straszliwe tortury.

- Spotkałem Erdalisa - zaczął Filippon.

Erdalis był tym magiem, który niegdyś orzekł, iż smok jest głupim bydlęciem i w dodatku niemotą. Pogodnik jęknął.

- Mam nadzieję, że z nim nie rozmawiałeś?

Filippon roześmiał się beztrosko.

- A wyobraź sobie, że tak. To znaczy... nie...

Mag podniósł na niego pytające spojrzenie.

Smok westchnął przeciągle, po czym bezceremonialnie wpakował się na łoże i wyciągnął jak długi. Jego ogon sięgał do drzwi komnaty, wisząc w powietrzu. Ale Filipponowi to najwyraźniej nie przeszkadzało.

- Pamiętasz, jak pytałeś mnie, czy zionę ogniem?

Rosselin skinął głową.

- A pamiętasz, co ci odpowiedziałem? - kontynuował smok. - Widzę, że pamiętasz. No to przyjmij poprawkę - stwierdził jaszczur, uśmiechając się szeroko. - Okazało się, że jak bardzo, ale to bardzo, ale to tak naprawdę bardzo, bardzo zdenerwuję się i przestraszę, to jednak zionę.

Tego skandalu mag wolał nawet sobie nie wyobrażać. Zwęglone szczątki Erdalisa, śledztwo... wygnanie albo stracenie...

- I co mu zrobiłeś? - spytał szeptem. Niezwykle cichym, przestraszonym szeptem.

Filippon wzruszył ramionami.

- Właściwie nic. Jak mnie zaskoczył na korytarzu... właściwie to wpadliśmy na siebie... to zionąłem... ale jak go odruchowo zacząłem przepraszać, to jakiś taki strasznie mało rozmowny się zrobił, tylko kiwał głową... A jak przypomniałem, że mamy wspólnych znajomych, a najbardziej to barona Mingarda... - W oku smoka błysnęła okrutna drwina. - Niespodziewanie zaczął uciekać. Ale nie goniłem go - dodał szybko Filippon. - Na tę ścianę to, wiesz, on wpadł sam... Tak sam z siebie...

Rosselin nie zapytał, o jaką ścianę chodzi. Nie zapytał nawet, czy Erdalis przeżył.

Nie zapytał o nic.

Bał się zapytać smoka o cokolwiek, nawet o to, jaka jest pogoda.

Chociaż... to akurat wiedział. Była fatalna.

Była to bardzo zła pogoda. Przynajmniej dla niektórych.


Następnego dnia rankiem Rosselin niemal pobiegł do Akademii, modląc się do Pierwszego Maga i przyzywając Magiczny Pierwiastek, żeby Sykander wrócił ze swej wyprawy.

Sekretarz rezydował w biurze, a misja musiała się powieść, bo był w wyjątkowo dobrym nastroju. Przeniósł ich obu do swojej prywatnej rezydencji, gdzie sięgnął do kredensu i nalał do pucharków trunku, którego Rosselin nigdy wcześniej nie kosztował. A później w skupieniu wysłuchał opowieści pogodnika.

- No i tak - zakończył całą opowieść młody mag. - To jest zupełnie nieprawdopodobna historia, chociaż w stu procentach prawdziwa. A smokowi obiecałem, że dasz mu poparcie naszego cechu. Glejt, żeby mógł być traktowany jak człowiek. - Tu Rosselin uśmiechnął się na myśl, że być może Filippon uznałby takie porównanie za obraźliwe. - Jak go poznasz, sam przyznasz, że to inteligentna bestia...

Sykander roześmiał się lekko.

- O Erdalisie możesz zapomnieć. Teraz wreszcie rozumiem, dlaczego pojechał uczyć magii dzikich z Gór Sarkara. Sam za nim nie przepadam - westchnął. - Nie da się lubić. Może oni też tak uznają i żywcem obedrą go ze skóry?

Popatrzył na Rosselina.

- A co do cesarzowej, zrobimy tak: glejt masz od dziś, to znaczy, możesz się powoływać. Ale jak tylko magowie z Rady wrócą ze swoich wypraw, czyli gdzieś tak za dwa tygodnie, twój Filippon będzie musiał przyjść na przesłuchanie i odpowiedzieć na parę pytań. Odpowiada ci takie wyjście?

Pogodnik przytaknął z zadowoleniem.

- Jak go znam, to i on chętnie was sobie obejrzy - podsumował.


Później udał się do złotnika. Ten sprawił się całkiem nieźle. Perły oplótł subtelną siatką ze złota, a same łańcuszki były cienkie i dyskretne - w sam raz dla Annabell. Nikt nie powie, że służąca stara się klejnotami przyćmić żonę jakiegoś wielmoży, jednak kolczyki naprawdę były miłe dla oka.

Co nie przeszkodziło Rosselinowi pomyśleć o próbie oszukania starego złotnika. Tylko próbie - cofnął się, kiedy pomyślał, że Annabell jednak zasługuje na uczciwie opłacony klejnot. A Farfinkelszt, który wskazał rzemieślnika zaufanego i taniego (choć rezydującego w zaułku podłym i niezbyt bezpiecznym), mógłby mieć pretensje i obić go swoją laską.

Sięgnął więc do sakiewki i skrupulatnie odliczył imperiały.

Wędrując w stronę Wewnętrznego Miasta, pogodnik zastanawiał się, co też może przynieść zamknięcie w jednym pomieszczeniu członków potężnej Rady Magów oraz jego cichej, skromnej, choć odrobinę przerośniętej jaszczurki z Gór Osterwaldzkich...

Zagłębiony w myślach pozwolił swym nogom na pewną autonomię. Naraz jednak rytm kroków uległ zwichrowaniu, a Rosselin, mimowolnie błądzący spojrzeniem po murach i fasadach mijanych domów, zatrzymał się gwałtownie.

Świątynia Ekonomiczna

Zdumiony przeczytał jeszcze raz... i wtedy zobaczył, że w rzeczywistości obok strzałki wymalowany jest napis Świątynia ekumeniczna. Cóż, tak to jest, jak się stale myśli o zemście i pieniądzach... Nie darmo mawiał Sarturus: Myślisz o słodkich migdałach, wcisną ci kwaśne buraki.

Wbrew napisowi budynek w głębi ulicy w niczym nie przypominał świątyni. Te poświęcone Aarafielowi czy też Dracenie wznoszono na planie kwadratu i pokrywano okrągłymi kopułami. Zwykle stały one w ogrodach mających przypominać wyznawcy, że to właśnie w sadzie owocowym, pośród pszczół i motyli, Stworzyciel i Jego boska małżonka ciężko pracowali nad powołaniem świata do istnienia.

Była to brzydka, szara, prostokątna kamienica. Być może błąd w odczytaniu nazwy wcale nie był więc przeoczeniem Rosselina? Przerobić na świątynię zwykłą ruderę z pewnością było taniej. Choć to dziwne - pomyślał zaintrygowany pogodnik. - A nawet lekko podejrzane.

Nie zdążył zbliżyć się do budynku na dziesięć kroków, kiedy na spotkanie wyszedł mu mnich w białej szacie. Draceńczyk. Bystre oko maga dostrzegło jednak, że ten nie miał na kołnierzu żadnej kreski mówiącej, której siostrze Draceny złożył śluby. To jeszcze bardziej zastanowiło maga.

Zmierzyli się twardymi spojrzeniami.

- Nieczynne - chrypnął duchowny.

Być może był dobrym odźwiernym, ale z rolą psychologa sobie nie poradził. Rosselin w tej właśnie chwili poczuł, że musi wejść do środka, bo inaczej zadręczy go ciekawość.

- Wracam ze spotkania z Radą Magów - zaczął niedbałym tonem, jakby z Sykanderem i resztą spotykał się każdego dnia na obiedzie, po czym zostawał na wieczorną pijatykę. - Chciałem rzucić okiem, pomodlić się chwilkę. Ale jak nie, to nie, przyjdę, kiedy będzie otwarte. - Z udawaną ostentacją odwrócił się i zrobił pierwszy krok w stronę ulicy.

- Zaraz! - usłyszał za sobą. - Dla pana maga wszystko da się zrobić... żeby tylko kłopotów nie było...

- Żadnych - zapewnił Rosselin, odwracając się w stronę mnicha. - Nie w świętym miejscu - dodał z pobożną miną.

Razem weszli do środka.

Od wewnątrz wszystko wyglądało normalnie. Pośrodku głównej sali stał ołtarz, a na nim płonące świece i rzeźby boskich małżonków. Nad ich głowami wznosiła się niewielka kopuła, gdzie w sześciu scenach namalowano stworzenie świata.

Artysta oddał wszystko, jak należy. W pierwszej części Aarafiel stał naprzeciw swej młodej żony z wyciągniętą ku niej ręką. Zapewne przed chwilą odbyła się ta brzemienna w skutki dyskusja pomiędzy nimi. Ty grasz z Walarkunem w karty, a ja się nudzę! - zarzuciła Dracena swemu mężowi. - Mógłbyś mi stworzyć jakiś świat.

E, on nie potrafi, tylko gadanie mu dobrze wychodzi - odezwała się ze swego miejsca przy wiśni Tulinda, najstarsza siostra, na sklepieniu wymalowana całkiem jak żywa. Jej złośliwość artysta oddał w drugiej scenie z należytym pietyzmem. Bo przecież niektórzy spośród teologów dowodzili, że to właśnie jej sarkazm sprawił, iż Aarafiel w tej jednej chwili zamienił się z Obojętnego w Stwórcę. Sarturus, choć przecież żaden był z niego teolog, posuwał się jeszcze dalej, twierdząc, że to właśnie ta paskudna przywara Tulindy stworzyła świat i dlatego jad własnej duszy należy pielęgnować jak coś najpiękniejszego i najdroższego.

Chciałaś, to masz - mówił na kolejnym fresku Aarafiel, machając ręką.

I w czwartej scenie stworzył Farael wyłaniający się z wód, ogarnięty Potopem. Po czym w następnym fresku zstąpił, by stworzyć na ziemi ludzi - a wszystko w jednym mgnieniu oka...

I daj mi święty spokój - dodał na koniec, w ostatniej scenie przedstawiającej go w stanie znużenia, z włosem lekko zmierzwionym, oczyma mętnymi, a miną lekko pogardliwą. - Idę do Walarkuna na partyjkę rupikolo.

Tak kręcąc głową, aby objąć cały szereg scen, z wolna Rosselin przypominał sobie wszystko, całą opowieść.

Ale prawdziwy, ukryty sens nazwy świątyni dotarł do niego w chwilę później. Miejsce pod stopami obojga boskich małżonków na głównym fresku - na który wchodzący musiał spojrzeć - było puste. Kwiaty oraz inne elementy malowidła wytyczały kontur czegoś, co nie zostało namalowane, ale o czym wiadomo było, że istnieje. Co? Rzecz jasna Krakern, zwierzę w zagrodzie Aarafiela i Draceny. To samo, które wykorzystało kłótnię boskich małżonków, smyrgnęło między nogami swego pana i gdy on po odejściu Potopu stwarzał gatunki zwierząt i ludzi, ukryło się w oceanie.

Mnich tymczasem podał Rosselinowi świecę, wyrywając go z zamyślenia.

I tak pogodnik złożył ekumeniczną ofiarę Aarafielowi, Dracenie, morskiemu potworowi, który o mało go nie pożarł, a także Magicznemu Pierwiastkowi, bo uznał, że skoro świątynia jest tak bardzo ekumeniczna, to wszystko wytrzyma.

Na koniec dorzucił skromną prośbę do tych wszystkich boskości o awansowanie go na pogodnika drugiej kategorii. Uznał, że chociaż szanse małe, spróbować nie zaszkodzi.


Kiedy w godzinę później stanął przed wieżami pałacu, przyszło mu do głowy dziwne skojarzenie: sięgające nieba kolumny przypominały mu teraz Krakerna siedzącego na jakimś swoim łupie, oplatającego go mackami.

Śmiał się z tej wizji, wędrując korytarzami w stronę apartamentu Zejfy. Uśmiechu starczyło mu jednak tylko do drzwi.

Kiedy je otworzył, zobaczył siedzące przy jednym stole Zejfę, Lenkę oraz... Annabell. Popijając wino, dziewczyny głośno rozmawiały. Wejście maga wcale im w tym nie przeszkodziło. Nawet rudowłosa bestia Rosselina nie wydawała się zainteresowana jego osobą.

Sięgnął do kieszeni i wyjął kolczyki. Trzymając je w dłoni, podszedł do Annabell. Pokazał je dziewczynie w taki sposób, aby Zejfa i Lenka nie mogły zobaczyć, co trzyma w ręku.

Jednak Annabell miała swoje zdanie na temat tajemnic. Wyjęła klejnoty z dłoni maga i przyglądała się im w skupieniu.

- Chcesz mnie oznakować? - zapytała wreszcie ze śmiechem.

Rosselin popatrzył na Zejfę i Lenkę. Z zaciekawieniem czekały na odpowiedź pogodnika.

- Jeśli się dasz... - wymruczał.


Annabell wstała, poklepała go po policzku i pociągnęła maga w stronę jego izby.

- Musimy to uzgodnić, mój drogi. Nie licz na szybką decyzję.

- Aha, Bernard chciałby cię widzieć - mruknęła dworka od stołu.

- Mnie? Dlaczego? - przestraszył się pogodnik. - Jestem przecież zdrowy!

- Spodobały mu się twoje zwierzęta - usłyszał w odpowiedzi.

- Będę pamiętał. Jak się rozmnożą, dostanie parkę.

Zejfa i Lenka nagrodziły go śmiechem, który brzmiał jeszcze długo, nawet gdy za magiem i Annabell zamknęły się już drzwi.


Po aferze z Erdalisem, zapewnieniach Sykandera, a także ujawnionej ostatnio niezdrowej fascynacji Bernarda, mag nie widział dłużej potrzeby ani też możliwości ukrywania, że smok mówi. Chociaż dobrze by było zataić to przed światem jeszcze przez parę dni, a najlepiej ze dwa tygodnie.

Tymczasem okazało się, że co jest możliwe do ukrycia przed dworskimi pterodontylami, nie ujdzie oku i uchu drobnej, rudowłosej zarazy, która rościła sobie prawa do okiełznania i prowadzania na smyczy swojego osobistego maga.

Co więcej, Rosselinowi te cugle smakowały rozkoszą, więc wcale nie oponował.

Filippon nadal sypiał w komnacie pogodnika, nawet kiedy ten spędzał noce z Annabell. Był dobrze wychowany, wracał więc do izby, kiedy już spali. Nie przeszkadzały mu w tym nawet zamknięte na klucz drzwi. A rozmowy wychowawcze nie odnosiły skutku - po prostu smok czuł się przy Rosselinie bezpieczniej niż gdzie indziej i trudno było z tym dyskutować.

Tak więc to Annabell pierwsza odkryła, że smok mówi, bo obudziła się, gdy zwierzę zaczęło gadać przez sen w swoim języku. Później opowiadała, że na widok łap drgających nerwowo we śnie wstała, żeby pogłaskać biednego jaszczura, a wtedy Filippon stęknął półsennym głosem: Ależ miałem koszmar... Mingard mnie przerabiał na wierzchowca...

Rankiem Annabell zarządziła krótką dyskusję o wyższości prawdy nad kłamstwem, podczas której to ona mówiła, a smok i człowiek grzecznie słuchali. Potem wstała, odciągnęła Filippona w kąt i zaczęła coś szeptać, oplótłszy jego głowę rękoma. Patrząc na jej pierś wychylającą się z ubrania i smoka łypiącego na nią z nieukrywanym zainteresowaniem, Rosselin poczuł... no wiadomo - poczuł irytację.

- Tak jest - tymczasem nieoczekiwanie przytaknął smok. - Służę, pani.

Annabell uśmiechnęła się z zadowoleniem i sięgnęła po szatę, podczas kiedy mag patrzył na tę scenkę z rosnącym zdumieniem.

Wytrzymał do chwili, kiedy za jego dziewczyną zamknęły się drzwi.

- Co ona ci powiedziała? Już mi tu zeznawaj! - zażądał.

- A, takie tam - próbował zbagatelizować sprawę smok. Ale widząc groźne spojrzenie maga, przyznał:

- Złożyła mi propozycję nie do odrzucenia. Jak z nią będę współpracował, to pogada z kucharzem... A jak nie będę, to też pogada. Tylko że o pieczystym z mojego ogona.

- I ty, Filipponie, przeciwko mnie? - z rozpaczą jęknął pogodnik.

Smok popatrzył na niego ironicznie.

- Ogon ma się tylko jeden, mój drogi. I nawet smokom nie odrasta...

Rosselin westchnął z goryczą i pokiwał głową. Smoki i ludzie mogą trzymać razem. Ale ostatnie słowo i tak zawsze należy do kobiety.



Epilog


Są takie dni, kiedy mroczne wspomnienia powracają. Burzą spokój, wpychają człowieka w depresję.

Ale są też dni, kiedy taki nieszczęśnik odbija się od dna. Depresja przemija, zaś jej miejsce zajmuje chęć zemsty. A jeśli szczęście dopisze, można wreszcie swoim wrogom wystawić rachunek krzywd.

Rosselin, młody mag pogodowy trzeciej kategorii, wymierzenie sprawiedliwości odwlekał tak długo, jak tylko się dało. Zemsta podana na zimno ponoć smakuje najlepiej. Ale po wielu doświadczeniach życiowych, jakie zebrał w ostatnim czasie, uważał, że z tą jedną mądrością Sarturusa zgodzić się nie sposób. Najlepiej smakuje zemsta podana na płótnie. Albo przynajmniej w obecności płótna.

I to zamierzał Astrogoniuszowi zrobić. Malarz był ostatnią osobą na jego liście. Najważniejszą. Gdyby nie wygnał maga, ten nie doznałby wielu nieszczęść, przykrości, upokorzeń...

No, może pogodnik nie zyskałby wtedy przyjaźni niezwykłego smoka ani nie poznał Annabell, ale w chwili zemsty nie liczyło się to wcale.

Pomysł upokorzenia malarza przyszedł Rosselinowi do głowy, kiedy przypadkiem podsłuchał rozmowę Astrogoniusza z klientem, zastępcą marszałka dworu. Ten, odmawiając propozycji wykonania portretu, stwierdził krótko:

- Wybacz, twoje obrazy stały się zbyt krwawe.

Przeprowadzone przez Rosselina śledztwo ujawniło powiązania pomiędzy pokrywaniem burt minią a nagłym upodobaniem artysty do soczystej czerwieni tam, gdzie lepiej było położyć żółć albo błękit. Stało się to nawet przyczyną skandalu, o którym dwór plotkował całe trzy dni. Podobno pozująca w białej sukni Gloria Plempe, żona jednego z sekretarzy dworskich, z trudem zaakceptowała fakt, iż na płótnie spływała czerwienią niby ofiara mordu. Mąż mnie traktuje dobrze - miała stwierdzić z odrazą, rzucając malarzowi mieszek z pieniędzmi i odmawiając wzięcia obrazu.

Krótko mówiąc, notowania Astrogoniusza dramatycznie poleciały w dół.

- Tak, mój drogi, potrzebujesz nowych inspiracji - zaczął swą przemowę Rosselin, niespodziewanie odwiedziwszy malarza w jego rezydencji. - Ot, zobacz, co się dzieje! Nawet Zejfa kazała oddać do magazynu twój obraz wiszący w jej komnatach...

Zdruzgotany artysta milczał. Nie był ślepy, dostrzegał więc, że Rosselin wrócił do łask, a nawet wspiął się dosyć wysoko. Teraz należało się liczyć z jego słowem, nawet jeżeli w głębi duszy malarz nadal uważał go za nędznika, krętacza, oszusta i na dodatek roznosiciela wszelakiej zarazy.

- Nowe tematy, Astrogoniuszu - nonszalancko ciągnął mag, spoglądając na jesienne wody Zatoki Finnea. Siedzieli bowiem na tarasie, popijając wino. - Nowe tematy i nowe wyzwania - powtórzył, żeby ta myśl została już w głowie malarza niby powleczona werniksem.

Wziął z patery gruszkę i zaczął się nią bawić, usiłując postawić owoc na ogonku.

- Na przykład słyszałem takie powiedzenie, że jesteśmy karłami na ramionach olbrzymów - podsunął.

Artysta wzruszył ramionami.

- Głupie - mruknął. - Karły to mamy nawet dwa, ale gdzie znaleźć olbrzyma? A ja maluję wyłącznie z natury...

- No i właśnie - z satysfakcją rzekł Rosselin. Wstał i podszedł do balustrady. W dole roziskrzony ocean prezentował swe najpiękniejsze, jesienne kolory, soczyste od światła i wody pełnej życia.

- No i właśnie - powtórzył pogodnik. - Olbrzyma nie posiadamy, to i karłów nie warto malować. Ale ja mam smoka.

- Wiem - odparł malarz z miną: A ja mam szpadę i ci ją wsadzę. - No i co z tego miałoby wynikać?

Rosselin odwrócił ku niemu łagodną, natchnioną twarz miłośnika sztuki.

- Ano to, drogi Astrogoniuszu, że jeszcze nikt nie namalował takiego bydlęcia, byłbyś pierwszy. A już cesarzowej ze smokiem, to na pewno.

Artysta chwilę rozważał tę myśl, wreszcie z aprobatą skinął głową.

- Wiesz, to jest nawet dobry sposób - przyznał. - Dawaj tego smoka.

- Nie tak zaraz - pokręcił głową mag. - To mądra bestia, muszę go przekonać. A ty... Wystarczy, że namówisz cesarzową, co przy twojej kiepskiej renomie wcale nie będzie takie łatwe...

Na twarz Astrogoniusza wypłynął gniewny rumieniec.

- Znam się na swoim fachu!

- Ta... - mruknął Rosselin. - Jak ja na pogodzie! - Wybuchnął śmiechem. - Jeżeli namalujesz mojego smoka jak Zejfie panterę śnieżną, to ja dziękuję. A cesarzowa też obsypie cię złotem... a może nawet złotymi łańcuchami - dodał złośliwie.

Malarz podniósł na maga zdziwiony wzrok.

- Zejfa nic mi nie mówiła, że jej się nie podoba.

Co miała mówić, skoro jq namalowałeś dobrze - pomyślał Rosselin i ostentacyjnie wzruszył ramionami.

- Cesarzowa nie była zachwycona, oglądając obraz - skłamał bez zmrużenia oka. - Zastanów się, Astrogoniuszu. Jeżeli nie rozpozna smoka na płótnie albo, nie daj Draceno, samej siebie, kto wie, czy lochów nie zwiedzisz...

Przez twarz artysty przemknął cień.

- A co to, myślisz, że ich nie oglądałem? - prychnął. - Co prawda jako gość... No dobra, przekonałeś mnie. Dawaj tego smoka! O cesarzową to jestem spokojny.

- Zgoda - rzekł mag. - Namówię go, żeby pozował. Ale jeżeli zacznie zionąć ogniem i miotać klątwy, sam sobie będziesz winny, Astrogoniuszu.

- Nie zacznie - rzekł ten z przekonaniem. - Przecież to tylko duża jaszczurka, nie? Tak przynajmniej twierdzi Zejfa, a ja jej wierzę.

Na tę właśnie słodką chwilę czekał pogodnik trzeciej kategorii.

- A co, jeżeli jednak zacznie? Na przykład, kiedy nie rozpozna siebie na płótnie? Uprzedzam, to niezwykła bestia...

- Prędzej zjem własny kapelusz, niż jakaś bestia powie, że kiepski ze mnie malarz - mruknął z irytacją Astrogoniusz.

- Przyjmuję zakład - ze spokojem odparł pogodnik. - Sto złotych imperiałów, jeżeli wytrwa bez protestów.


II


Pozostało uprzedzić Astrogoniusza w dotarciu do cesarzowej. Było to trudne, ale Rosselin zdołał zabrać kilka minut Joannie w przerwie pomiędzy naradami władczyni z kolejnymi grupami doradców i sekretarzy. Za pretekst posłużyła mu rozmowa z Sykanderem oraz troska o Garzfula. Od karła zresztą zaczął, pytając, czy cesarzowa nie mogłaby go ułaskawić.

Joanna westchnęła, słysząc te słowa. Zamyślonym spojrzeniem powiodła po pustej komnacie, w której jedynie dwaj milczący gwardziści pełnili straż.

- Czasem chodzę tam pod wieżę - wyznała - i słyszę, jak ryczy. Żal mi Garzfula, ale może ta kara nauczy go moresu... Tylko z tym przyszedłeś?

- Czy rozmawiał z tobą sekretarz Rady Magów, moja pani? - zapytał Rosselin.

Cesarzowa skinęła głową.

- Wiem o twoim smoku. Bez obaw. Będzie bezpieczny.

- Wspaniale! - ucieszył się pogodnik. - Ale mam też drugą sprawę. Chciałbym cię namówić na obraz, pani.

Władczyni spojrzała na niego zaskoczona.

- Namalowany przez Astrogoniusza. Ze smokiem - wyjaśnił Rosselin. - Sama pomyśl, pani. Uroczyste odsłonięcie obrazu, na którym trzymasz dłoń na jego głowie. I w rzeczywistości też trzymasz... Wszyscy zgromadzeni myślą sobie: to tylko jeszcze jeden potwór. A wtedy... wtedy smok składa ci przysięgę na wierność, pani. Takiego żołnierza nikt mieć nie będzie...

Joanna patrzyła z niedowierzaniem na rozwijającego swą myśl maga. Wreszcie roześmiała się głośno.

- Zgoda, zgoda... choć podejrzewam, że masz w tym ukryty cel, prawda, mój początkujący doradco?

Rosselin, skromny mag pogodowy trzeciej kategorii, poczuł się naraz jeszcze bardziej skromny. A także przejrzany na wskroś.

- Mam, moja pani.

- Tak podejrzewałam - mruknęła cesarzowa. - Ale ma się obyć bez rozlewu krwi, jasne?

Teraz roześmiał się rozluźniony Rosselin. Bo przecież wcale mu nie odmówiła!

- Krew na pewno nie będzie się lała, obiecuję, a nawet przysięgam, imperatorowo - rzekł z powagą, wstając i odchodząc w najniższych ukłonach, jakie tylko potrafił wymyślić. - Co najwyżej farba.


III


Malowanie szło dobrze, dopóki Astrogoniusz z pamięci nanosił na płótno pierwszy zarys postaci cesarzowej. Ta łaskawie zgodziła się na pomysł malarza, nawet określiła, jak dzieło ma wyglądać, ale pozowania odmówiła.

- Widziałeś mnie tyle razy, że poradzisz sobie bez mojego udziału - rzekła.

Kiedy jednak Rosselin przyprowadził smoka, szybko okazało się, że ten nie chce usiedzieć w miejscu. Mag musiał go przytrzymywać, a i tak ogon zwierzęcia miotał się po całym tarasie. Astrogoniusz przeklinał, ale teraz, kiedy Joanna f’Imperte wyraziła swe zainteresowanie, nie miał już odwrotu.

Wreszcie doszło do najgorszego. Smok wyrwał się pogodnikowi, trzema susami niemal wskoczył artyście na kolana, łypnął na płótno i nagle powiedział:

- Panie malarz, pan sobie kpiny urządzasz! Ten na obrazie to ma pięć łap i pół ogona!

Była to prawda, bo szkicując, Astrogoniusz szukał najlepszej pozycji, chcąc uchwycić stwora w dynamicznej pozie.

Zapadła głucha cisza, którą przerwał po chwili szept artysty:

- Jasny gwint! On naprawdę mówi!

Rosselin podszedł do tobołka, na którym jak zwykle leżał stary słomkowy kapelusz malarza. Po latach twórczych zmagań Astrogoniusza cały był nasycony olejem i mineralnymi barwnikami. I choć stanowił użyteczny pomnik artystycznej biografii, wyglądał i cuchnął jak rynsztok w dzielnicy garbarzy.

Mag podał go właścicielowi i rzekł:

- Czyli jednak przegrałeś zakład. Smacznego.

Malarz z nieukrywaną złością wytrącił mu kapelusz z ręki.

- Durnia ze mnie robisz?! Magiczne sztuczki moim kosztem sobie urządzasz?

Prowadziliby tę uprzejmą wymianę komplementów dalej, gdyby nie wtrącił się do niej smok. Warcząc głucho i nastroszywszy łuski, skrzydła, a przede wszystkim otworzywszy paszczę, ruszył groźnie na Astrogoniusza.

Ten w popłochu zaczął się cofać. Pogodnik nie reagował, więc malarz mógł tylko cofać się i cofać, aż stanął na krańcu tarasu oparty o niską balustradę wykutą w kształcie winnego pnącza.

Warcząc gniewnie, jaszczur zrobił jeszcze krok ku niemu. Astrogoniusz mocniej oparł się o poręcz... i nagle zniknął z przeraźliwym okrzykiem.

A smok natychmiast skoczył za nim.

Zabiją się! - pomyślał przestraszony Rosselin, trzema susami dopadając balustrady.

Spojrzawszy w dół, ujrzał najniezwyklejszy widok w swoim życiu.

Po zatoce jak zwykle pływało kilka żaglówek, wykorzystując piękną słoneczną pogodę. Jedna z łódek zdawała się unosić na falach niemal pod samym tarasem. Cała, z żaglem włącznie, była zielonobrązowa, w naturalnym smoczym kolorze. Na jej pokładzie bezwładnie leżał nieprzytomny Astrogoniusz.

- Filippon! - wrzasnął pogodnik, budząc echo. - Zabiłeś go, ty głupia bestio!

- No co? - powiedziała żaglówka, unosząc ku górze dziób dziwnie przypominający jaszczurzą głowę. - Sam wyskoczył, nie?

Nagle Astrogoniusz otworzył oczy. Być może chciał coś powiedzieć, sprostować albo choćby podyktować ostatnią wolę...

Właśnie wtedy z tarasu Rosselin dostrzegł cień wielkiej ryby, a żaglówka natychmiast straciła kształt i zanurkowała za smacznym kąskiem. Malarz nie zdążył nawet krzyknąć, gdy znów znalazł się w wodzie.

Jeżeli się nie utopi, to przeżyje - z rezygnacją pomyślał Rosselin, wierny uczeń Sarturusa, godząc się na to, co przyniesie los. - Ale czy po tym wszystkim namaluje jeszcze jakiś obraz, to wątpliwe. A jak cesarzowa mnie nie oćwiczy, to zacznę składać hołdy samemu Krakernowi.

Po chwili smok znów wypłynął z głębin, tym razem we własnej postaci, trzymając w pysku tuńczyka. Na grzbiecie Filippona kołysało się bezwładne ciało malarza.

Jaszczur mlasnął i ryba zniknęła w jego gardzieli. Potem odwrócił głowę w stronę nieruchomego Astrogoniusza.

- Khem... - kaszlnął i spojrzał do góry, skąd obserwował go pobladły mag. - Czy jak go teraz zjem, zanim się całkiem utopi, to bardzo się będziesz na mnie gniewał?


Koniec


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pawlak Romuald Pogodnik trzeciej kategorii 01 Czarem i Smokiem
Pogodnik trzeciej kategorii Wojna?lonowa=
Pogodnik trzeciej kategorii Smocze gniazdo=
Pawlak Romuald Pogodnik trzeciej kategorii 02 Wojna Balonowa
Rolnik to nie obywatel trzeciej kategorii Nasz Dziennik,paczka z dn 2011 03 21
Czarem i smokiem
3 Kategorie Wyd i Podatkowe
Erhard trzecia droga
kategorie syntaktyczne
Pedagogika opiekuńcza wykład (kategorie opieki)
1 Profilaktyka spoleczna pojecie, poziomy, kategorie, strategieid 9645 ppt
kategorie malych firm
wZ 1 2009 2Procesy kategoryzacji w spostrzeganiu społecznym
Wymogi kategoryzacyjne dla hoteli 4 gwiazdkowych
Z tajnych archiwów - Trzecia bomba atomowa, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
komentarze do testów z przedsiębiorczości, podręczniki szkoła średnia liceum technikum klasa 3 trzec
Między Czerwonym Smokiem a Czarną Panterą-Ukraina, Ideologie totalitarne
Religia i ateizm w kategoriach etycznych, Etyka i filozofia