Józef Ignacy Kraszewski
Opowiadania
Nie wiem, gdzie i kiedy był sobie dawniej kogutek i kurka, oboje młodzi i piękni oboje. Nie dziw też, że się serdecznie kochali. A choć kogut tyle miał żon, ile widział kur przed sobą, jednak na jakiś czas przywiązał się do tej tylko srokatej kurki. Piękna była kurka, ale jak niejedna z kobiet pokrywała ślicznymi połyskującymi piórkami brzydkie wewnątrz serce i duszę. Była ona tak żywa i płocha, jakby dzisiejsza mieszczka, popędliwa jak wiele żon, głupia i szczebiotliwa jak wiele dziewczyn, które kwoczkami nazywamy, a co najwięcej: żarłoczna i łakoma.
Kogut starając się, aby go polubiła, nie odstępował jej na krok i cały dzień musiał znosić dla niej, co tylko mógł do jedzenia znaleźć gdzie i porwać smacznego. Głodniał i sechł biedny kogut z miłości i trudu, a kura tłuściała coraz okrągłej, szczebiotała coraz głośniej. Jednego pięknego ranka, kiedy słońce świeciło, a niebo było czyste, poprosiła kurka koguta, aby jej towarzyszył do lasku na orzechy.
Jak przyszli do lasu, kogut wlazł na leszczynę, zaczął trząść drzewem i wiele natrząsł pięknych i dojrzałych orzechów.
Głodny był i sam chciał się także pożywić przy tym zdarzeniu, ale jejmość pani kurka, co tylko upadło, chwytała prędko i łykała, łykała łakoma, żeby się kogutowi nic nie zostało. A kogut trząsł ciągle, sądząc, że jak się naje, zostawi przecie na ziemi i dla niego kilka orzechów. Na próżno się nieborak mordował i potniał. Kura jadła i nic nie zostawiała.
Wtem orzech jeden większy, gdy łykała, uwiązł jej w gardle wąziuchnym, zakrztusiła się, udławiła i padła, o ziemię trzepiocząc skrzydełkami. Kogut piorunem zleciał z drzewa i przypadł do niej. Leżała bez ducha, wyciągnięte miała śliczne żółte nóżki i zdychać się zdawała. Żal chwycił koguta za serce, chciał ratować ją - nie można było inaczej jak wodą. Wody nie było w lasku ani kropli, trzeba iść było do morza. Poczciwy kogut pobiegł do morza, biegł, biegł i przybył.
- Morze, morze! - zawołał żałośliwym głosem, przyszedłszy. - Daj wody!
- Komu wody? - odezwało się morze zielone ogromnym głosem.
- Mojej kurce wody, kurka leży wedle drogi, ledwie tchnie.
- A w cóż dam ci wody?
- W co wody? - odezwał się zafrasowany kogut. - Dalipan, anim o tym pomyślał biegnąc.
- Tak to wy zawsze, młokosy, robicie - odezwało się morze. - Sami nie wiedząc, czego wam potrzeba. Idź, poproś wieprza, niech ci kła pożyczy, nabierzesz w kieł wody i zaniesiesz.
Kogut pobiegł znowu prędko. Przychodzi do wieprza. Wieprz wylęgał się na barłogu do góry brzuchem, bo słońce świeciło mu i grzało. Kogutek, przybiegłszy, ukłonił mu się po francusku i odezwał:
- Bądź, waszmość, łaskaw pożyczyć mi kła na parę minut.
- Ja, kła? - odezwał się wieprz, ponuro mrucząc. -Ja, kła? Ja, kła? Cóż to znowu? Za co, na co, po co ja mam waszmości kła pożyczać? Oto także!
- Ach, zmiłuj się! - przerwał kogutek kłaniając się jeszcze niżej. -Tylko sobie w nim wody przyniosę.
- Komu wody? - odezwał się wieprz.
- Kurce wody - rzekł z westchnieniem przychodzień. - Kura, żona moja najukochańsza, leży udławiona orzechem, ledwie tchnie.
- A na cóż się było dławić? - odezwał się wieprz. - Idź no wprzódy do dębu i przynieś mi żołędzi, bo ja darmo kła nie pożyczę.
- Ach, zmiłuj się!
- Nic darmo - odezwał się wieprz. - Nogi za pas, jeżeli chcesz mieć kieł, idź do dębu po żołędzie.
Kogut pobiegł prędko, prędko - przybiegł do dębu. Dąb szumiał sobie, stojąc wśród lasu, i nie widział nawet, patrząc się dumnie w niebo jak wojewoda, że jakieś małe stworzenie zbliżało się ku niemu.
Kogutek, wskoczywszy na najbliższą gałąź, zaczął go prosić o żołędzie.
- Na co ci żołędzie? - rzekł dąb.
- Oj, to bardzo długo gadać o tym! - rzekł kogut. - Ale proszę o niewiele, czy mi pożałujesz?
- Muszę naprzód wiedzieć, na co ci ich potrzeba.
- Mnie śpieszno! - zawołał kogut. - Żona moja zdycha. Wieprz nie chce dać kła, póki mu żołędzi nie przyniosę, a kieł potrzebny mi na wodę, którą chcę ją ocucić.
- Dam ci kilka żołędzi - odezwał się dąb - ale nic darmo. Pójdź stąd niedaleko do lipy i przynieś mi od niej łyk.
- A na co waszmości łyka?
- A tobie co do tego, drobne stworzenie? - ofuknął się dąb. - Tak chcę i koniec!
Kogutek reszty nie słyszał, bo już był w drodze i zbliżał się do lipy. Skoczył na gałąź i pokornie o łyka prosił.
Lipa była w złym humorze, wiatr jej w nocy ze złości gałęzie połamał, skrzywiwszy się więc odpowiedziała:
- Na co ci łyka?
- Zmiłuj się, nie pytaj o to! - rzekł kogut. - Strasznie bym wiele rzeczy musiał ci tłumaczyć, a mnie tak pilno.
- Musisz wprzódy opowiedzieć - odpowiedziała lipa i kogut znowu zaczął swoją opowieść.
- Kiedy tak - odezwała się lipa - uważam, że nikt ci darmo nic nie daje. Idźże, waszeć, do krowy po mleko dla mnie, jeżeli chcesz łyk dostać.
- Na cóż jejmości mleko?
- A dąb na co łyk potrzebuje? - zawołała lipa. - Nic darmo, nic darmo!
Znowu leciał kogutek prędko, prędko przez łąkę, przez płot, aż do obory, w której stała krowa depcząc pod nogami słomę. Kogut siadł na żłobie i zaczął się kłaniać nisko.
- Prosiłbym o odrobinę mleka - rzekł cicho.
- Na co tobie mleka, wszak ty go nie pijesz? - zapytała krowa. Kogut rad nierad musiał znowu opowiadać z końca w koniec całą swoją historię drżąc, aby się z pomocą kurze nie spóźnił.
- Nic darmo! - zawołała krowa, - Przynieś mi wprzódy siana od kosiarzy.
- Ach, na co ci to siano? - zawołał kogutek. - Na co ci to siano? Zaraz ci go pastuch przyniesie.
- Nic darmo - powtórzyła krowa. - Miałaćbym być głupszą od innych i nie korzystać z tego zdarzenia? Przynieś siana.
"Skąd jej wziąć tego siana?" - pomyślał kogut i pobiegł zmordowany na łąkę. Na łące stali kosiarze i kosili siano; kogut zbliżył się do pierwszego prosząc o odrobinę siana.
- Na co ci siana? - odezwał się kosiarz stary.
Kogutek trzepiocząc skrzydłami wymawiał się bardzo usilnie od opowiadania historii, bo wiedział, że coraz później się robi, że słońce połowę już drogi swojej ubiegło - ale nie było ratunku. Człowiek od innych stworzeń okrutniejszym był jeszcze i ze śmiechem szyderskim słuchał opowiadania koguta, a nareszcie się odezwał.
- Nic darmo, mój mały, idź do panny Małgorzaty, niech nam da sera, a my za to damy ci trochę siana.
Kogutek zaczął się kłaniać i prosić, żeby go już dalej nie posyłano, kosiarze śmiać się zaczęli, kogutek pobiegł do panny. Panna szyła w krosnach, gdy przybiegł, a koło niej siedział jakiś wysoki drab, który się jej uśmiechał. Przyszedłszy ukłonił się i zaczął prosić o kawałek sera. Panna spojrzała na niego z politowaniem i uważając, że był na pozór dość tłusty, prosiła go, czy nie może pozwolić się zarżnąć. On w płacz.
Tymczasem panna zapatrzywszy się na chłopca upuściła igiełkę, którą szyła, na ziemię.
Chłopiec schylił się szukać, ale nie mógł znaleźć długo, bo schyliwszy się nie patrzał na igłę, ale na pannę Małgorzatę.
- Jeśli mi znajdziesz igiełkę - rzekła panna do koguta - dam ci sera, ale na co ci ser?
Kogutek nie śmiał się nawet wymawiać i znowu zaczął płaczliwie całą powieść opowiadać, a panna z chłopcem słuchając śmieli się do rozpuku z jego miłości ku żonie i z jego frasunku.
Po długiej męce znalazł nareszcie kogut igłę i uradował się, jak gdyby go z rożna zdjęto. Panna dała kawałeczek sera, zaniósł ser kosiarzom, dali mu siana. Siano zaniósł krowie, dała mu mleka. Mleko zaniósł lipie, lipa dała łyka. Łyko złożył u dębu, dąb strząsnął kilka żołędzi. Z żołędziami poszedł do wieprza po kieł. Leciał jak mógł nóżkami i skrzydłami, lecz już słońce zniżało się ku zachodowi. Wieprz kła pożyczył, przyszedł do morza, morze dało wody i kogut, trzepiocząc się i podskakując z niespokojności, pobiegł do leszczyny.
Przyszedł z wodą - ale kurka już nie żyła.
W chwilach większych wstrząśnień i zmian społecznych, które nowy charakter nadają ludziom pod ich wpływem wyrosłym, może najciekawszym widokiem są owe resztki społeczeństwa umarłego, dożywające smutnie dni swoich ostatka na świecie obcym dla siebie.
Wloką się ci biedni po ziemi zastygłej, wśród ludzi, których nie rozumieją, zesmutnieni, zamknięci w sobie, nie mając przemówić do kogo, oczekując, rychłoli odezwie się im uwolnieniem dzwon ich pogrzebowy. Przykro jest spojrzeć na nich, tak ciężar życia gniecie im barki bezsilne, tak nieubłagany los odebrał im wszystko a wszystko.
Rodzina, najbliżsi, ci, których krew, los, przyjaźń i nawyknienie związały z nimi, nie rozumiejąc ich, dziwią się im, ledwie nie tłumacza potrzebują, by mowę pojąć z innego odzywającą się świata. Szczęśliwi jeszcze, jeśli oczyma i usty nie szyderstwo, ale litość okazują.
Mnie zawsze ściska się serce na widok tych resztek epoki zamkniętej, tych obłąkanych żołnierzy, wojska, co już przeszło do wieczności. Coraz ich, prawda, mniej jakoś się między nami spostrzega, ale za to typy ostatnie wyrazistsze są wśród otaczającego świata i na tle jego potężnie się rysują.
Zdarzyło mi się nieraz, bywając w bliskim miasteczku przed kilku laty, widzieć z rana około godziny dziewiątej przesuwającą się ku kościołowi postać, która mnie wielce uderzyła.
Był to starzec wysokiego wzrostu, ale zgarbiony, z siwiuteńkim włosem, który już z białego koloru na jakiś żółtopłowy przechodził, w odzieniu dawnego kroju, tak zszarzanym, znoszonym i spłowiałym, że zdawało się ostateczną zwiastować nędzę, opierający się na wysokiej trzcinie, ze srebrną skuwką, na której do pół prawie starty był lakier i wyślizgane użyciem bielały włókna. Szedł zwykle prawie nóg nie podnosząc, posuwając tylko nimi, z głową spuszczoną, powoli, ani się nawet oglądając na mijających go i ocierających o niego.
Powoli mijał okno moje, wsuwał się w uliczkę wiodącą do kościoła i niknął mi z oczu jak widmo wywołane z drugiego świata. Wszystko w nim taką we mnie wzbudzało litość, tak mnie żywo zajmowała ta starość jego posępna, żem za pierwszą razą, ujrzawszy go, zapytał kogoś o imię tego człowieka.
– To stary adwokat, Paliszewski – odpowiedziano mi ruszając ramionami.
– Ależ to biedny jakiś człowiek?
– Biedny? Nie wiem, to pewna, że nie tak ubogi, jak się wydaje.
– Dlaczegóż tak nędznie chodzi, sam jeden, pieszo, w tym wieku?
– Alboż wiem! – ruszając ramionami, po wtóre rzekł spytany. – Mało go znam, mówiono mi tylko, że skąpy bardzo.
Na tym w początku poprzestać musiałem, ale za drugą razą spytałem o pana Paliszewskiego Żyda. Nikt takiej nie ma wprawy w poznaniu ludzi jak Żydzi; może dlatego, że zależą od wszystkich, że wszystkim się kłaniać muszą, może nareszcie wrodzonym jakimś instynktem nikt tak trafnie nie zna i nie opisze ci każdego, jak Izraelita.
– Pan Paliszewski, pan mecenas! – ze śmiechem politowania rzekł mi Żyd – pan nie wie, co on za jeden? Mecenas! Ot i po wszystkim.
– Biedny widać jakiś człowiek?
– Żebym ja miał te pieniądze, co on ma i co stracił, czego bym chciał!
Właśnie przechodził stary adwokat, a jego szaraczkowa kapota, kontusz pod nią jedwabny wytarty jakiegoś niepewnego koloru, proste buty kozłowe i czapka niegdyś biała, dziś brudna jak kasztanek, co ją otaczał, tak mi się dziwnie wydały sprzeczne z wykrzyknikiem pytanego Izraelity, żem się go dopytywać począł o całe curriculum vitae [1] pana Paliszewskiego i z łatwością następnych dowiedział szczegółów.
O pochodzeniu jego początkowym dokładnie nikt nie wiedział, domyślano się tylko, że musiał być szlachcic, bo w palestrze sama tylko szlachta się mieściła, a na palcu nosił sygnet z krwawnikiem i jakimś herbem, którym się pieczętował. Z maluczkiego aplikanta w owych czasach, gdy procesy rosły jak grzyby, wyskrobał się na adwokata i zaraz prawie znaczące w palestrze [2] zajął miejsce. Dała mu je pracowitość niesłychana, namiętna, łatwość niezmierna pisania i mówienia, w ostatku przy pozorach uczciwości takie wyrabianie się z sumieniem, że jak mu kazał, tak śpiewało.
Życie jego poczęte z małego bardzo gryzipiórka, co za mecenasem papiery naszał i w kancelariach stawał u progu, a w domu nieraz i krzesełka podawał litygantom [3] , gdy na radę przyszli, małym się też zawsze obchodziło. Nie piął się ani do spraw znacznych, ani do klienteli możnej, ani w swych głosach starał się o zrobienie wielkiej sławy; a żył gdzieś daleko na przedmieściu, w ciasnej izdebce, nie wiedzieć jak i czym. Kto tam się do niego po błocie dostał, nie zobaczył w domu nic prócz papierów, tapczana, na którym sypiał, i pary butów zapaśnych. Sam sobie sługa, sam pan, co jadł i jak życie pędził, nikt nie wiedział. Z rana tylko widziano go zawsze naprzód regularnie na mszy świętej, potem z papierami pod pachą – w sądzie. Tu miejsce miał w kątku, na ustroniu, i nigdy się z niego nie wymknął. Mówił mało, zawsze tylko to, o co go zapytano, a nigdy nawet całkowicie na pytanie nie odpowiedział, zjadając, ile mógł, w sobie. Skąpy nadzwyczajnie, obcy wszelkiej przyjaźni, nie dowierzający, nigdy się w pole wyprowadzić nie dał, ale też i nikt na niego poskarżyć się nie mógł. W konieczności nawet, gdy przeciwnika szarpał, czynił to tak grzecznie, tak pilnując tytułów i szafując nimi, tak zasypując formułami uszanowania, że choć się ten wściekał, przyczepić się do niego nie mógł.
Trudno mi było z teraźniejszych rysów pana Paliszewskiego wyczytać, czym był dawniej, gdyż zgrzybiała twarz trupią, chłodną, nieporuszoną przedstawiała maskę; ale mi mówiono, że wyjąwszy trochę zmarszczek zapracowanych latami, takim był zawsze. Wystawcie sobie długawą fizjonomią cery żółtobladej, z brodą spiczastą i wydatną, z czołem naciskającym głęboko wciągnione oczy, nos prosty, suchy i kościsty, usta schowane pod wąsem, a to wszystko razem tak nieruchome, tak kamienne, że trupem pachniało za życia. Oczy nigdy nie patrzyły wprost, ale i nie bujały po bokach, zdawały się wlepiać zawsze w coś niewidzialnego na prost siebie i niecierpliwiły tą obojętnością swoją. Paliszewski przecie, szczególną jakąś zapewne organizacją obdarzony, widział wszystko, choć na nic nie patrzył.
Tak nie włażąc nikomu w drogę, powoli na chleb pracując, a małymi bardzo jedząc go kawałkami, sławniejszym mecenasom kłaniając się nisko, wyrobił sobie stanowisko odrębne.
Wszystkie naprzód drobniejsze a zawiłe sprawy szły do niego, klientom swoim nie obiecywał wiele, wymagał od nich dosyć, ale nie było praktyki, żeby kogo zawiódł. U towarzyszów tym sobie zjednał, jeśli nie przyjaźń, to życzliwość, że im nigdy niczego sprzed nosa nie chwycił, owszem, najchętniej ustępował z drogi i tak szedł cichuteńko dalej a dalej. Były to czasy, w których palestra grała u nas niemal rolę, jaką dziś grają artyści. Wielcy panowie nawet ubiegali się o przyjaźń mecenasów, przyjmowali ich, poili, karmili, pochlebiali, a że to był chleb z głowy czerpany, kto należał do palestry, liczył się za literata, za uczonego, za człeka pióra i konceptu.
Z tych powodów był szacunek, były oklaski i honory, a że u nas to troje objawiało się najczęściej ucztowaniem i pucharami, pojono palestrę, aż ją rozpojono do ostatniego. Przy każdym trybunale musiały być piwnice, sprowadzano na kadencje węgrzyna. Tak samo było i w naszym miasteczku, gdzie żadna ważniejsza sprawa nie obeszła się bez narady przy kielichach, gdzie kielichy poprzedzały sesje i zakańczały je, gdzie dekreta całymi oblewano beczkami. Pan Paliszewski, zaproszony, wciągnięty, dawał się poić, ale pił jak piasek, nie dając poznać po sobie, żeby to bynajmniej go ożywiało, upajało i na humor jego wpływało. Nie rozgadał się po biesiadzie więcej, nie zarumienił, nie pożartował i jakim przyszedł, takim odchodził.
Dziwili się temu wszyscy, wyśmiewali się niektórzy, ale w końcu już to nie zwracało nawet uwagi.
Położenie jednak Paliszewskiego nieznacznie zmianie ulegało. Zwróciła uwagę jego niesłychana pracowitość, wytrwałość i łatwość pracy, niechybne zwycięstwa, zręczne przedstawienie sprawy i argumentowanie, którym umiał związać sędziów, że mu się ani próbowali sprzeciwiać. Poczęto go naprzód wzywać na konferencje, na których choć się mało udzielał, często tak widoczną miał wyższość zdania, że mu najsławniejsi prawnicy ustępować musieli.
Nikt też nie zrównał mu w pamięci faktów, dat i najdrobniejszych szczegółów nie tylko pod okiem jego rozwiązanych, ale o jakich tylko kiedy w życiu zasłyszał. Cytował w dziesięć lat dokumenta każdego procesu, oblaty [4] ich, wyrażenia nawet dosłownie, a prawo i praeiudicata [5] umiał na palcach, tak że czy do konstytucji, czy do statutu, czy do korektury pruskiej udać się przyszło, do niego jak w dym, zaraz paragraf zacytował.
Nic nie hardziejąc i nie podnosząc głowy, trzymając się swej ciupki na przedmieściu, chodząc w makowej kapocie i pasie lada jakim, którego strzępki starannie zawijał, Paliszewski doszedł do tego, że się żadna już sprawa bez niego nie obeszła i – co najważniejsze – najzawikłańsze jemu były powierzane.
Milczkiem się gotował, z klientem nie mówił wiele, przed przywoływaniem sprawy nikt o niej słowa od niego nie posłyszał, ale gdy się odezwał, było czego posłuchać. Bo czy z papieru mówił, czy z pamięci, tak ułożył, co tylko było na poparcie swego, tak wyłuszczył się jasno, tak przycisnął swą logiką sędziów, że dekret opisać musieli, prawie jak im podyktował.
A gdy mu winszowano potem, odpowiadał kłaniając się nisko: – To nie ja, mości dobrodzieju, to sprawa wygrała!
Szalonym, co się do niego czepiali, że przeciw nim stając wygrał, odpowiadał po cichutku, bez wzruszenia, zawsze jednym przysłowiem; – Si te iudex bene iudicabit, cede iustitiae; si male, cede fortunae! [6] W domowym życiu nie było człowieka, co by mniej potrzebował; mieszkał zawsze w izdebce niezmiernie oddalonego dworku na drugim końcu miasta, chodził pieszo, ubierał się ubogo, a grosza tak pilnował, że się nikt pochlubić nie mógł, by mu go kiedykolwiek wyciągnął. Człowiek to był bez namiętności, młodość przeżył nie spojrzawszy na kobietę, nie rozumiejąc, co to sobie w czymkolwiek dogodzić, skąpił tylko nadzwyczajnie i, jak mówiono, taką miał żyłkę do prawa i ochotę do procesów, że gdyby mu sprawy zabrakło, gotów by sam siebie pozwać, byle mieć co robić. Ale sprawy w owe czasy dla palestry szczęśliwie nie brakowało nigdy, a były niektóre tak pomyślne, że się po lat dwadzieścia ciągnęły.
Z powodu skąpstwa miano Paliszewskiego za bogacza, bo wiedział niejeden, co gdzie wziął od kogo, a grosz – raz u niego w worku – już więcej świata nie ujrzał.
Zbierał tak, zbierał, a fama rosła tak, że dwa razy złodzieje nią zwabieni napadli na dom szukając tych skarbów, ale się oszukali, bo grosza nie znaleźli. Co miał, wszystko składał w niewiadomym jakimś, dobrze obranym schronieniu.
Trwało to życie bez najmniejszej zmiany lat przeszło dwadzieści a, a że starsi mecenasi pomarli, drudzy się zbogaciwszy na wieś powynosili, skończyło się na tym, że Paliszewski stanął na czele palestry, w chwili gdy jej ostatnia wybiła godzina.
Zaprowadzone zmiany, którym do końca wiary nie dawał, uderzyły go jak piorunem – zbyt stary, by się mógł uczyć, zbyt nałogowy, by inny tryb życia obrał, poszedł ostatniego dnia do sądów, posiedział milczący i choć rażony w serce, nie dawszy tego poznać po sobie, ale chwiejąc się na nogach, do domu powrócił.
Stara gospodyni jego dworku powiadała, że przez parę tygodni po całych dniach słyszała go chodzącego szybko w izdebce ciasnej i niezrozumiałymi wykrzyknikami mówiącego do siebie. Jak drzewo wzruszone burzą, chwiał się czas jakiś niepewnie, co pocznie, potem powoli nowy tryb życia sobie wyrobił. Z rana o godzinie ósmej, latem i zimą, słotą czy pogodą, wychodził regularnie na mszę, po której albo do jakiego księdza na chwilę wstąpił posiedzieć, lub ku dawnym sądom podszedł, pochodził w dziedzińcu i z wolna kierował się do domu.
Tu brał się do pracy, jak gdyby najpilniejsza do niej wołała go potrzeba, układał w fascykuły [7] i spisywał papiery, które mu z dawnych spraw pozostały, robił sumariusze [8] , niekiedy biegł aż do starych akt dla zweryfikowania czego, rozpoczynał kwerendy [9] , drabował [10] akta, a to w rzeczach, które nikogo nie obchodziły prócz niego. Śmiano się z niego jak z wariata, on się z szydzących nawzajem uśmiechał. Ale tą pracą do tego doszedł, że się stał żywym regestrem wszystkich ksiąg aktowych i żadna kwestia obejść się bez niego nie mogła. On jeden wskazać mógł rok, księgę i możność wyszukania dokumentu, którego by kto inny, dwa lata próżno grzebiąc się, nie znalazł. Uczuwszy się potrzebnym, brał od każdego aktu, w ten sposób wskazanego, mało-wiele, jak mógł, ale darmo nic nie zrobił. I tak dalej, acz pomaleńku, zarabiał. Zjadłszy, co mu gospodyni dworku uwarzyła, przedrzemawszy się kwadrans, siadał do roboty, aż go dzwon na nieszpory budził. Szedł na nieszpór, czasem znów zajrzał ku sądom, westchnął i już na noc kroczył do domu. Tu znowu rozpatrywał się w papierach, grzebał, konfrontował, pisał i pracował czasem do północka. Największą mu łaskę zrobił, kto jaką starą od lat stu osądzoną a zawiłą napomknął sprawę. Naówczas siwe jego oczy żywiej nieco wlepiały się w jakiś punkt nieschwycony, wąs zadrgał, a nazajutrz już Paliszewski uczył się tego procesu i osądził go de noviter repertis [11] po swojemu.
Gdzie chował pieniądze, nikt nie doszedł, ale wiedzieli wszyscy, że je mieć musiał, zaczęto mu o nie dokuczać. Od dawna widać pod sekretem na zastawy pożyczał, ale gdy się zajęcia zmniejszyło, lichwiarz powoli wyrósł z mecenasa. Zadziwiającą jednak było rzeczą, że człowiek tak przebiegły, tak zręczny, tak znający ludzi tu dawał się oszukiwać najhaniebniej. Sprzedawał, jak to pospolicie mówią, talar po trzy grosze i puścił ich dosyć tym sposobem, biorąc niewartujące nic zastawy. Opamiętał się poniewczasi e, stał się ostrożniejszym, ale zawsze jeszcze zręczniejsi to pozorem bogactwa, to uczciwością chwytali go kiedy niekiedy. Oszukany, starał się nowymi oszczędnościami nagrodzić sobie poniesione straty i podwajał skąpstwa.
Chodził też, jakeśmy go widzieli, w makowej wytartej kapocie, w kontuszu nie mającym już żadnego koloru, tak że na ulicy wziąć go było można za żebraka. Postarzał się znacznie, a mimo pobożności nigdy mu jakoś na myśl nie przyszło, że umrzeć może, że to tak ułożone zegarkowo życie przerwać się kiedyś musi. Wprawdzie troszczyć się nie miał o kogo, bo familii, przynajmniej w tych stronach, nie widać było, a nikt nie mógł go się dopytać, skąd pochodził.
Od wielkiej owej zmiany, która zaszła w życiu jego, gdy zmiany w sądownictwie usunęły go od zwykłych zatrudnień, czas swój spędzał, jakeśmy powiedzieli, nie szukając ani towarzystwa, ani ludzkiej pomocy.
Ta zimna jakaś mizantropia, ten pozór zagadkowy, postać tajemnicza i oryginalna zaciekawiły mnie do tyła, żem usilnie starał się go poznać i zbliżyć do niego.
Nie będę opisywał, ile mnie to dni straconych i wysiłków kosztowało – użyłem pozoru jakiejś sprawy spadkowej, która dawnymi prawami rozstrzygać się miała, prosząc go o poradę.
Zastałem Paliszewskiego w jego izdebce na przedmieściu, która z drugim maluczkim przedpokoikiem, tarcicami tylko od niej oddzielonym, całe jego składała mieszkanie. Izdebki były nagie, smutne, wilgotne i silnie przejęte stęchlizną. W pierwszej jakieś sprzęty liche ledwie dojrzeć dawał zmrok, który tu panował; w drugiej trochę było jaśniej, ale równie ubogo. Jedno okienko oświecało izdebkę, stolik przysunięty do ściany, zarzucony papierami i pokryty resztką wyszarzanego zielonego sukna, łóżeczko wyleżane, jak tapczan zakonnika, wąskie i twarde, i kilka kufrów wpół-otwartych, z których pliki jakieś widać było.
Paliszewski siedział na starym, trochę obłamanym krzesełku, w białym kitlu, który od częstego prania pościągał się i ledwie się dając spiąć, rękawy miał tylko po łokcie. Na nosie miał okulary starodawne, bez podtrzymujących ramion, mocno na nos wciśnięte, a sznurkiem obejmujące głowę; zamiast butów jakieś chodaki wydeptane. Nic go wszakże przybycie obcego nie zmieszało; popatrzył, spytał, poprosił siedzieć i wziął się do papierów. Zdziwiłem się nadzwyczajnej wprawie, z jaką – zaledwie rzuciwszy okiem na papier – intuicyjnie zgadywał, co zawierał, i wybornemu sądowi, który wydał o rzeczy. A że nie o to mi szło, ale o poznanie człowieka, począłem go wprowadzać w rozmowę. To mi się raz pierwszy całkiem nie udało; zamilkł, nałożył okulary, słuchał bardzo obojętnie, ale dawał mi uczuć, że powinienem bym poradziwszy się pójść sobie i czasu mu nie zabierać.
Dopiero spoufaliwszy się z nim, poznałem go bliżej, lepiej i mogłem czasem wyprowadzić na pogawędkę. Ale i w tym zawsze był oszczędny, a ująć go nie miałem czym, bo prócz skąpstwa i jurysterii żadnej słabości nie miał.
Użyłem fortelu niewinnego na przyciągnięcie go ku sobie. Miałem pliki ogromne jakiegoś procesu odsądzonego przed stu laty, bardzo porządnie przez starego kawalera stryjaszka ułożone chronologicznie. Dałem mu jeden fascykuł na złakomienie i wziąłem jak na wędkę.
Witał mnie potem przyjeżdżającego, chciwie patrząc na ręce, czy mu dalszego ciągu tego ciekawego dzieła nie przynoszę. Tak w nim grała namiętność i pobudzona ciekawość, że, by wytargować resztę sprawy, stał się nawet grzecznym, miłym i pochlebcą. Kiedym go tak już ujął, spytałem raz nagle: – Panie Paliszewski, na Boga, cóż cię tam obchodzić może, jak jakiś proces przed stu laty osądzono?
Paliszewski się skrzywił, nie bardzo chcąc odpowiadać, poprawił okulary.
– E! Mój jegomościuniu – rzekł – co to gadać? Państwo macie teatr, książki i ludzi, a ja co? Ot, te jedne zbutwiałe papiery, w których sobie życia szukam. I panu to dziw!
– Ależ i pan znalazłbyś także ludzi, zajęcie, towarzystwo i inny cel w życiu!
– Za późno, jegomościuniu! Za późno! Obejrzał się Holofernes, a hołowy nema! [12] Już mnie to nie obchodzi! Odpowiem panu, że jak dobrze poprowadzoną sprawę czytam, to jakbym tam sam był, aż ręce świerzbią poklasnąć! Albo to mało się poznaje ludzi! Oj! Oj! Jegomościuniu, ani lekarz, ani kapłan nie zajrzeli tak nigdy do serca ludzkiego, jak my. Wieleż to uczciwych ludzi sumienia inaczej się nam po sekretnej konferencji wydawać musiały. Albo i sędziowie! Oj! Oj! Napatrzyło się różnych; bywało, idziemy do izby sądowej uprzedzeni, że ichmościów strona skaptowała, a myślisz jegomość, żeśmy się tego lękali? Weszli arbitrowie [13] poczęły się głosy, czasem człek i przekonał, a częściej wstydu napędził i sprawę wygrał! Ba! Tak wygrał, że ten, co ją przegrywał wobec opinii publicznej, która go potępiała, cichaczem poszedł jak zmyty. No i jak ja nie mam sobie przypominać tych czasów, w których zrosłem i do których przyrosłem!
Tu stary zamilkł, choć go słuchałem z taką uwagą i w takim milczeniu, że mógł był mówić do jutra. Opamiętał się, że za wiele powiedział, zasępił się i ramionami ruszył. Po chwili przecie znowum go potrafił z tej żółwiej skorupy jego obojętności wyprowadzić.
– Ot, tak – rzekł – dziwujecie się, a ja do śmierci prawnikiem zostanę, jakem był. To darmo! Czym się skorupa za młodu napije, i na starość trąci. Nosiłem papiery chłopięciem, nauczyłem się wprzódy formularza niż katechizmu, teraz, kiedy nie ma co pisać, to się w starym grzebię!
Całe też życie starca było w tych kilku słowach i niewielem ich więcej mógł na nim wymóc, milczeniem mnie zbywał, nieraz widocznie niecierpliwiąc się, żem mu do pracy przeszkadzał.
Jeszcze tak czas jakiś o swojej godzinie, coraz wolniej suwając nogami, chodził na ranną mszę i pod gmach sądowy, powracał do papierów, pracował do nieszpornego dzwonu i szedł spać późno w noc przy łojówce decyfrując [14] akta, do których, ledwie się przespawszy, powracał. Jedyną dystrakcję stanowiły targi z wykupującymi zastawy, pożyczanie i odbieranie zastawów.
Wiedząc o jego groszu, a coraz posuwającego się ku grobowi go postrzegając, poczęli znajomi chodzić koło niego, żeby sobie spadek po nim zapewnić. Księża przypominali mu kościół i duszę jego, inni ujmowali go sobie małymi przysłużkami; przyjmował to obojętnie, ale gdy go naglono, odpowiadał zawsze: – Ho! Ho! Będzie na to czasu!
I życie szło jak dawniej bez zmiany żadnej. Wzrok mu się osłabiony pracą psuł, a siły tak opuszczały, że kwadransem wprzódy na mszę wychodzić musiał, nareszcie nogi puchnąć zaczęły.
Nie zmieniło to jednak trybu jego życia i tak raz z głową na stolik spuszczoną znaleziono go z rana umarłym.
Nie wiadomo, co się stało z majątkiem pozostałym, który znikł, jakby go nie było. Pochowano go skromnie, fascykułami papierów gospodyni poczęła okna zaklejać na zimę, makowa kapota przeszła na jakiegoś szewca pijaka, trzcinę wziął jakiś krewny gospodyni, rzeźnik podobno, a szkatułki – Bóg jeden wie kto; a gdy jednego poranku stojący przed kramami Żydzi nie zobaczyli go ciągnącego o zwykłej godzinie ku kościołowi, pokiwali tylko głowami, domyśliwszy się, że już żyć nie musiał.
Ruszyli ramionami i to był jedyny po Paliszewskim nekrolog.
1877
(Karta z życia artysty)
Nazywał się Dowmund, imię było piękne, ale on tak biedaczysko wyglądał, że nie przystawało do niego.
Niewielkiego wzrostu, niezręcznej postaci, długiej, bladej twarzy, z oczyma dużymi, niebieskimi, małomówny, bojaźliwy, niezgrabny, jąkał się, gdy mówił, wchodząc nie wiedział, na którą nogę miał stąpnąć, słowem, obudzał zarazem litość i współczucie.
Strój jego w najwyższym stopniu zaniedbany, nieoczyszczony, pomięty, ręce podrapane i zbrukane, włosy w nieładzie, obuwie zabłocone – na pierwszy rzut oka czyniły go podobnym do kogoś przychodzącego za jałmużną.
Pomimo to, wpatrzywszy się w jego czoło, chwytając czasem spojrzenia, można było odgadnąć coś pod tą skorupą ukrytego: ducha i myśl cielesnym przywalone brzemieniem.
Jak się dostał do Drezna – było tajemnicą z której się nie spowiadał. Zapytany, plątał się bełkotał, ręką machał, zagadywał i tłumaczyć się nie chciał. Okrucieństwem badać go było.
Drezno niegdyś słynęło ze swej Akademii Sztuk Pięknych, ale się od dawna przeżyło; Monachium, Düsseldorf, Berlin o wiele je prześcignęły. Dziś już tu nad Elbą ani takich profesorów, jak Schnorr, ani wzorów (modeli), ani pracowni, ani na ostatek tego natłoku cudzoziemców, których sztuki pociągają, nie znaleźć. Akademia istnieje resztką życia, zapożyczoną z przeszłości. Szczególną uwagę zwracają w niej na dzieci kraju, obcym się trudno do czegoś docisnąć, a jako współzawodnicy wcale nie są pożądani.
Z wielkimi nadziejami przybywszy, Dowmund znalazł się wkrótce bez grosza, bez znajomych, stosunków, bez sposobu utrzymania i dalszego kształcenia.
Było nas wówczas więcej niż dziś Polaków w Dreźnie, ale o Dowmundzie nikt nie wiedział.
Jakimś dziwnym wypadkiem poznał się z nim mój przyjaciel X naówczas już, kiedy Dowmund, w lichej izdebce nędznej gospody na przedmieściu, zadłużony, marł niemal z głodu.
Faktem było, że nie jadł nic nad chleb suchy, a resztę zastępowała, niestety, wódka... Gdy był głodny, przekąsiwszy chlebem biedak upijał się, kładł na łóżko i zasypiał gorączkowo.
We dnie miał jeszcze siłę malować. W izdebce na strychu, w której światła było mało, i to niegodziwego, stały na sztaludze i po kątach pozaczynane obrazki...
Kilka kopij z galerii, do których zrobienia trudno mu się było docisnąć, wykonane dla chleba, sprzedane za bezcen, nie dawały mu umrzeć.
Gdyśmy się o nim dowiedzieli i starali przyjść w pomoc, Dowmund był już na zdrowiu, na umyśle, na energii wyczerpanym i złamanym.
Trochę nadziei wstąpiło w niego, lecz nie sztuka, którą kochał i dla której poświęcił siebie, zajmowała go, ale potrzeba utrzymania bytu... Gotów był malować co bądź, aby żyć, a potem? Życie znów oddać dla sztuki Mówić o niej, jak o innych przedmiotach, nie umiał wcale Gdy w galerii obraz go jaki uderzył, zajął, stawał przed nim, stał godzinami, patrzał, potniał, ręce załamywał, ale zapytany nie potrafił zdać sprawy z wrażenia.
Powtarzał z cicha: – Panie, tego! Cudowny! Panie! Klękać!
Nie pochodziło to z umysłowego ubóstwa, ale nie był człowiekiem słowa... Bóg go stworzył do pędzla, to jest do czynu, który mu był wyznaczony.
Za to, gdy mówiono przy nim o sztuce, słuchał z uwagą niezmierną, z natężeniem, z głęboką wiarą, że mówiąc o sztuce, nikt, jak o świętości, bez przekonania i namaszczenia mówić nie mógł.
Z pierwszych jego szkiców i obrazków nie można go było sądzić, widocznym tylko z nich było, i że ten człowiek, który nawet techniki dzisiejszej uczyć się nie miał gdzie, wiele odgadł i stworzył; dla siebie. Myśl jego własna krążyła dotąd w ciasnym kółku kilku motywów wyniesionych z Litwy... Ubogie dzieci wiejskie, lasy stare, krajobrazy zadumane i smętne i jakieś istoty bajeczne, legendowe powtarzały się na płótnach poczętych.
Gdy miał malować, brał go niepokój o wzór... bo nic bez natury robić nie chciał, nie pojmował nawet, jak się bez niej obejść było można w najmniejszych akcesoriach. Wyśniwszy jakąś ondynę, rusałkę, świteziankę szukał jej potem na ulicy, a gdy nie znalazł, brał odartego wyrostka i malował żebraczkę...
Wprawy miał już wiele i pewną własną fakturę, z której mogła się doskonała, oryginalna wyrobić technika. Z podziwieniem widzieliśmy, że rysunek był poprawny, staranny, a nie tak niewolniczy, aby ze wzoru nie stworzył coś własnego. Wzór był dla niego tylko podporą, na której opierając się, własnego ducha tchnąwszy w niego, dawał niby tylko to, co widział, ale przecudownie wyidealizowane w tym kierunku, jaki natura wskazywała. Idealizowanie to nie nadwerężało prototypu, podnosiło go do najwyższej potęgi...
Dowmund, który ani się zastanawiał, jak to czynił, ani umiał wytłumaczyć, talentem od natury mu danym, instynktem dochodził do tego, co jest zadaniem sztuki: w śmiertelnym i znikomym dojrzeć i wydobyć z niego nieśmiertelne i wiecznie prawdziwe...
Nic bez wzoru malować nie mogąc, a zapłacić za model nie mając czym, biedny człek dzielił się ostatnimi fenigami z najuboższą dziatwą uliczną i musiał się ograniczać jej malowaniem...
Obdartusy te powtarzały się na jego obrazkach. Gdy mu lasu było potrzeba, szedł do Szwajcarii Saskiej, ale tutejszy las po litewskim wydawał mu się ironią.
Z saskich jodeł i sosen tworzył litewskie, których widma przyniósł z sobą w pamięci.
Gdyśmy się o nim dowiedzieli i nim mu można było przyjść w pomoc kupnem paru robót jego, Dowmund był już tak przybity nędzą, tak złamany walką, że choć podźwignąć się zapragnął, było za późno.
W dzień milczący, nieśmiały, osłupiały, zapracowawszy się, aby ze światła korzystać, wieczorem nie umiał sobie radzić inaczej: albo szedł gdzieś do szynku, tam, gdzie się nie obawiał, aby go znaleziono, lub kupował flaszkę wódki i postawiwszy ją pod łóżkiem, poty pił, aż upojony nie zasnął snem gorączkowym.
Wstawał potem osłabiony, drżący, bezsilny i zjadłszy chleba wracał do pracy, która go tak samo upajała jak wódka. Olbrzymie siły nie mogły podołać takiemu życiu wyczerpującemu, niszczącemu, zabójczemu. Dowmund też wyglądał straszliwie i patrzeć nań było bolesnym.
Starano się go oderwać od tego trybu życia, zapraszać, aby karmić, zatrzymywać, aby zmusić do zmiany nałogu i nawyknień. Niekiedy się to udawało chwilowo, lecz zostawiony sam sobie, powracał do wódki i do marzeń... Nie żył prawie z nikim. Na próżno starano się go ugłaskać, przyswoić, spoufalić; dziki był, a długa samotność uczyniła to zdziczenie naturą.
W czasie, gdy prawie trzeźwy pracował z rana, bo nie zwykł był pić, gdy zmrok go oderwał od sztalugi, Dowmund nie mając świadków, oprócz swych wzorów w łachmanach wziętych z ulicy, wpadał w jakieś marzenie i zapał, który go zmieniał.
X podpatrzył go z pędzlem malującego rusałkę w lesie i zdumiał się ogromną metamorfozą. Oczy mu ciemniały i nabierały ognia, twarz – wyrazu energicznego, prostował się i rosnął, potężniał i malując mruczał coś sam do siebie... Śmiał się do obrazu, odchodził, przybliżał, rozgorączkowywał.
Pochwycony na uczynku, jak ślimak, który chowa rogi, natychmiast kurczył się, malał, milkł i ostygał...
Malować przy nikim nie mógł. Proces ten dla niego był aktem tajemniczym, którego oko ludzi profanować nie powinno było.
Przez dosyć długi czas połączone starania tych, co się nim zajmowali, niewiele skutkowały, lepszy byt lepszą tylko wódkę ciągnął za sobą, stopniami jednak Dowmund począł się wstydzić, zapragnął przezwyciężyć.
Jak się później okazało, nie starania życzliwych, ale inna okoliczność podziałała na zmianę usposobień Dowmunda.
Stancyjka w hoteliku, nędzna, była stosunkowo drogą, a w najwyższym stopniu niewygodną. Zaczęto go namawiać, że mógł i powinien był nająć parę umeblowanych pokoików skromnych, w odleglejszej części miasta, gdzie było taniej, i tam przenieść penaty [15] .
Opierał się w początku, leniwy był i do zmian nieskory; w tym kwartale, w którym zasiedział się, znały go dzieci i łatwo się do stania, jako modele, ściągać dawały. Któż wie? Miał może kredyt w jakim szynku, bo i to być mogło...
Lecz na ostatek, gdy zamówiony obraz większych rozmiarów malować na poddaszu było niepodobna, Dowmund dał się skłonić do tego, aby szukać nowego mieszkania.
Niewybredny wcale, zdawało się, że z pierwszym lepszym się pogodzi, ale stawało to na przeszkodzie, że wszystkie niemal mieszkania, które się stręczyły, miały wnijście wspólne z gospodarzami. Tej niewoli Dowmund się poddać nie chciał, upierał się przy wynalezieniu izdebek, do których by miał wnijście osobne i gdzie by go nikt nie kontrolował... Bóg wie!
Powracał, czasem mocno napiły i wstydził się tego...
X, który go raz w tym stanie złapał na ulicy, z trudnością poznał w nim nieśmiałego, milczącego Dowmunda.
Napój zupełną w nim dokonał metamorfozę. Stawał się zuchwałym, szyderskim, wielomównym, a nawet, w co było najtrudniej uwierzyć; zarozumiałym.
Gdy X nam o tym rozpowiadał, sądziliśmy, że obgaduje nieszczęśliwego, lecz mieliśmy sposobność przekonać się, że tak było w istocie.
Dowmund zwykle unikał tego, aby z nami i przy nas sobie podchmielić! Wódki, nawet przed obiadem odmawiał, siedział u stołu milczący, i kwaśny.
W tym roku właśnie, gdy się liczba ziomków w Dreźnie zmniejszyła, a domy, w których zwykle obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy, znikły przenosząc się gdzie indziej, pozostała garstka nasza postanowiła na Wigilię Bożego Narodzenia zebrać się gdzieś, bodaj w niemieckiej restauracji, byle być razem.
Niestety! Wigilii polskiej wedle starego obyczaju żadna siła ludzka tu na obczyźnie stworzyć nie mogła.
Niemcy za pieniądze gotowi są wszystko w świecie wykonać podług obstalunku, nie zbywało im na dobrych chęciach, ale żeby ta wieczerza uczyniła wrażenie, którego wspomnienia pozostały z lat dziecinnych, brakło... wszystkiego! ... począwszy od powietrza, aż do snopka naszego zboża w kąciku.
Nasze odwieczne potrawy tu w parodiach jakichś występowały, siano na stole nie było naszym sianem, opłatki wyglądały inaczej, ryby niepodobne były do naszych, a kutia i makowe przysmaki nie dały się nawet strawestować [16] na żarty.
Cóż było robić przy takiej chybionej wieczerzy, której jedyną przyprawą była myśl, iż w tej samej godzinie gdzieś daleko szczątki rodzin naszych łamią opłatki i może... o nas pomyślą!
Kropiono ducha butelkami wina, do którego wreszcie i Dowmund się dał namówić, ale pił je jak wodę i nie widać było, żeby go ono rozweselało nawet. Smutniejszym stawał się coraz.
Dopiero gdy przy kawie przyniesiono koniak i likwory, a X począł do dużego kieliszka nalewać ich Dowmundowi i parę gwałtem zmusił wypić, zobaczyliśmy zupełną malarza metamorfozę.
Otworzyły mu się usta, podniósł głowę, uśmiech twarz rozjaśnił – i począł mieszać się do rozmowy.
Nastrój ogólny był ożywiony i wesoły. Dowmund, nie umiejąc się zastosować do niego, wpadł w zapał jakiś dziwny...
On, który nigdy słów kilkunastu związać nią umiał w rozmowie, stał się prawie wymownym.
X dolewający mu koniaku obrachował, że całą butelkę wyszafował na to obudzenie ducha...
Rozmowa, nie wiem jak, zwróciła się do sztuki.
– Co to mówić o sztuce? – zawołał przysłuchawszy się temu, co X zagaił ze mną – w tym przedmiocie nikt nie wie tajemnicy życia i nikt nie odgadnie tajemnicy sztuki... Prawidła! Tu nie ma żadnych prawideł! Nauka! Sztuki się nauczyć nie można. Przynosi ją z sobą człowiek w tym węzełku, którym go wyposażono z tamtego świata, albo nigdy mieć nie będzie... Ja, gdym się do życia obudził, wiedziałem, że malarzem być muszę... Nędza połamała skrzydła!
Nie udało się. Nie wszystkie ziarna schodzą...
Ktoś począł o Dreźnie i akademii. Dowmund się śmiał.
– Jaka to akademia? – rzekł – jedyna prawdziwa to galeria... a wszystko to, co o niej z katedr bredzą, funta kłaków niewarte... Najwięksi malarze pewnie się u nikogo malować nie uczyli, tylko u samych siebie.
– Ależ technika! – przerwał mu X.
– Każdy mieć musi swoję – odparł Dowmund – a kto jej stworzyć nie umie, nie jest artystą. Pożyczaną techniką nie zajedzie daleko.
Machnął ręką, aż kieliszek próżny wywrócił, ale i to go nawet nie zmieszało, tak był rozgorączkowany.
– Cała sztuka w duszy – zawołał. – Obraz trzeba mieć wprzódy w sobie, nim się go na świat wyda, a kto go szuka na płótnie, znajdzie tylko plagiat... Gdy mi się obraz śni, ja go węglem, palcem, nogą, błotem i gliną namaluję!
Słuchaliśmy zdziwieni mocno. Dowmund, odrodzony, dumnie i z góry na słuchaczów spoglądał. Wkrótce jednak jakiś dysonans w rozmowie, jakieś niedostrzeżone słowo, które go otrzeźwiło, zamknęło mu usta.
Wieczór ten dla nas był rewelacją człowieka, jakiegośmy w nim ani znali, ani się domyślali; na nieszczęście potrzeba było tego sztucznego środka, tego stanu nienaturalnego, aby się Dowmund objawił nam, jakim był wewnątrz.
Skorzystałem z tego rozwiązania ust, aby mu dodać odwagi i niepowodzenia pierwiastkowe, męczarnie, na jakie tu był wystawiony, wytłumaczyć wyborem tego nieszczęsnego Drezna, które wcale inaczej się przedstawia z daleka, niżeli jest w istocie.
Słuchając milczał.
– Pan nie jesteś fatalista? – zapytał po przestanku.
Nie odpowiedziałem na to pytanie, a Dowmund pochwycił zaraz: – Ja wierzę w przeznaczenie, nikt losu swojego uniknąć nie może. Mój był taki, że musiałem wędrować tu i tu się zadławić nędzą, ale czy to koniec? Ja nie wiem. Nędza, widzi pan; to jak komu: jednych zabija, drugich odżywia... Kto wie, co czeka dalej?
Do późna w nocy trwały rozmowy i po zanuceniu „W żłobie leży... ” rozeszliśmy się wszyscy rozmarzeni, smutni, a pocieszeni tym, że się w nas wspomnienia rozkoł ysał y.
Gdym nierychło potem spotkał się z Dowmundem znowu i spodziewał się znaleźć go rozmowniejszym, ze zdumieniem postrzeglem, iż powrócił do swego normalnego milczenia, bojaźliwości, osłupienia. Słowa się od niego dopytać nie było podobna.
Na wiosnę, zmuszony do dłuższej podróży, opuściłem Drezno na kilka miesięcy. Powróciwszy, wielu z ziomków nie zastałem, a Dowmund mi całkiem wypadł z pamięci.
Ponieważ co roku sławna galeria drezdeńska powiększa się nowymi nabyciami, a nie wszystkie z nich do nowszych szkół należą, ciekaw byłem, czy w czasie niebytności mojej coś nie przybyło do dawnych malarstwa zabytków.
Jednego dnia więc poszedłem znowu do galerii, poczynając mój obchód od Rafaelowskiej „Madonny ”. Nie było nowego tak jak nic, oprócz dwu. krajobrazów Salvatora Rosy, w tym rodzaju jego, który tak naśladowano zręcznie później, że niekoniecznie wszystkie Salvatory za autentyczne uchodzić mogą.
Przy tej sposobności zwróciłem się naturalnie do Ruysdaela, aby podumać przy jego „Cmentarzu ”i nacieszyć się małymi obrazkami... Szedłem do „Cmentarza ”, gdy z dala już poznałem stojącego przed nim Dowmunda, zapatrzonego, pogrążonego w tej kontemplacji, obcego całemu światu... z rękoma jak do modlitwy złożonymi.
Usiadłem z boku, nie chcąc mu być natrętnym, i więcej jemu niż Ruysdaelowi się przypatrując.
Tak, był to on, Dowmund, ale zaszła w jego powierzchowności zmiana wielka, dająca do myślenia.
Twarz miał innego wyrazu, ubiór staranniejszy, jakieś uspokojenie i pogodzenie się z życiem zwiastowało wejrzenie jaśniejsze, oblicze nie tak jak dawniej zamknięte.
Ale zarazem krótki ten przebieg czasu okrutnie go zestarzał; wychudł, oczy mu się powiększyły, pierś zdawała wpadła. Ręce, które trzymał przed sobą, uderzały tym, że się składały z kości i skóry tylko...
Nagle zakaszlał się mocno, przytknął chustkę do ust i ustąpił na bok, aby napad silny uśmierzyć... Potrzebował na to dosyć czasu, nim zmęczony, krokiem chwiejnym zdołał się przywlec do kanapki i nie poznając mnie siadł tu spocząć.
Podałem mu rękę. Przestraszył się i drgnął cały... nie poznał mnie od razu, musiałem się przypominać.
– Jesteś pan cięgle w Dreźnie? – zapytałem go. – Słyszałem, żeś miał myśl udać się do Krakowa.
– A! Tak, do Krakowa – rzekł roztargniony – tak, lecz nie myślę teraz się stąd wynosić. Do Drezna, jakie ono jest, można się przyzwyczaić i przyrosnąć.
– Jakże mu się powodzi? – zapytałem.
Rozśmiał się smutnie.
– Stosunkowo nawet nieźle – odparł.
Z podziwieniem przekonywałem się, że był rozmowniejszy daleko, nie unikał rozmowy, śmielej się odzywał i słowa mu płynęły łatwiej, ochotniej.
– Malujesz pan co?
– A! Ja? Ja zawsze! Zawsze! – odparł. – Mam teraz wielki obraz w myśli... wielki, cudowny, ale mi się jeszcze tak przedstawia mglisto, że malowania począć niepodobna. Dobywam go dopiero z tych mroków...
Po chwili spytałem, czy mi się pozwoli odwiedzić. Zmieszał się jakoś.
– Ale bo – rzekł – widzi pan, ja tak mieszkam i daleko, i biednie, a u mnie tak mało do widzenia...
Zakaszlał się znowu i nie dawszy mi swego adresu, chustką zatuliwszy usta, zniknął uchodząc jakby przed natręctwem moim.
Kaszel jego nie podobał mi się, a zresztą zmiana, jaką dostrzegłem w nim, nie zdawała się na gorsze... Wolałem go teraz takim, jakim widziałem...
Nierychło potem będąc u X zagaiłem o Dowmunda.
– Co się z nim dzieje?
– A! – odparł mój przyjaciel – nie wiem, jak określić, co z nim. Lepiej, gorzej? – trudno powiedzieć... Byleby tylko suchot nie dostał.
Jakiś czas potem znowu nie widziałem artysty. Mówiono mi, że malował i udało mu się zbyć kilka swoich kompozycyj i kopij, co wszędzie, a szczególnie w Dreźnie, jest niepospolicie trudnym.
Kopie z galerii kupują, tylko więksi właściciele magazynów artystycznych, a że i zarobić lubią, i często nieprędko sprzedać im się uda, płacą więc artystom niewiele więcej nad to, co płótno i farby warte. Własne utwory malarzy, jeżeli nie są bardzo udatnymi krajobrazami z natury, mogą się przydać chyba , kochanym ziomkom ”, a ci kupują z łaski...
Słowem, artysta, który jeszcze nie zdobył sobie imienia, ciężką walkę z losem staczać musi o suchy chleba kawałek...
Parę razy spostrzegłem z daleka na ulicy Dowmunda i widok jego mnie pocieszył. Ubrany był prawie elegancko, a przynajmniej z pewnym staraniem, aby po ludzku wyglądać, włosy były przyczesane, buty całe, surdut nie tak zszarzany. Wszystko to mogło zwiastować pewne przejednanie się z rzeczywistością, nabranie ochoty do życia.
Upłynęło parę miesięcy znowu. X przyszedł do mnie z życzeniem, abym obrazek Dowmunda, wymalowany dla pani Z. na jej żądanie, zobaczył, osądził i gdyby potrzeba, uczynił jakąś uwagę... Sam Dowmund miał tego życzyć sobie, odmówić było i niegrzecznie, i niesumiennie. Szło o przyszłość artysty.
Umówiliśmy się o dzień i o godzinę. Dowmund mieszkał w jednej z uliczek naówczas jeszcze istniejących, na stary sposób pobudowanych, tak zwanego Pirnajskiego Przedmieścia, dziś od dawna do miasta wcielonego.
Uliczka, której imienia nie przypominam sobie, miała jeszcze ogródki zielone, a domki jej jednopiętrowe przypominały budowy XVIII wieku. Tu można się jeszcze było sądzić przeniesionym do małego prowincjonalnego miasteczka.
Życie w tych uliczkach było też inne niż w mieście, rzadko się tu zjawiały powozy, a dzieci w koszulinkach zabawiały się swobodnie piaskiem na chodnikach. Akacje wychylały się z ogródków gałęźmi w ulicę, bielizna schła na drewnianych płotach. Ale w oknach skromnych mieszkań widać było doniczki z kwiatami i życie nimi przeglądało to stare, spokojne, poczciwe, nie dobijające się blasku, którego dziś trudno gdzieś znaleźć.
Kamieniczka, do której weszliśmy, niewielka, miała nad pierwszym piętrem w dachu parę pokojów, a te Dowmund zajmował. Schody były stare, ale czyste, budowa także nie zdawała się dzisiejszą ani rozmiarami, ni stylem. Jedną ścianę od dziedzińca okrywała stara winna latorośl, okryta bujnymi liśćmi, w ogródku pełno było róż i kwiatów.
Gdyśmy wchodząc pomijali parter, otworzyły się drzwi z boku nagle i w nich ukazało się dziewczę, które zarumienione, zobaczywszy obcych, natychmiast drzwi zatrzasnęło i znikło, aleśmy mieli dosyć czasu, aby to piękne zjawisko widzieć w całym blasku.
W bardzo skromnej perkalikowej sukience, która na niej leżała jak ulana, panienka z chusteczką białą na szyi, z główką odkrytą, otoczoną warkoczami bujnych złocistych włosów, miała twarzyczkę idealnej piękności, a tak poetycznego wyrazu, iż oba stanęliśmy zdumieni i zachwyt się musiał na nas malować, bo dziewczę zmieszane odwróciło się szybko i pierzchnęło.
Spojrzeliśmy na siebie z X, który uśmiechając się zrobił uwagę, że dla malarza mieć na parterze taki cudny wzór i spotykać go co dzień może było osobliwym szczęściem, bo cudniejszego wzoru trudno było znaleźć.
– Niepodobna, ażeby go nie natchnęła! – . zawołał X.
U góry czekał już na nas Dowmund we drzwiach otwartych, aby do pracowni wprowadzić.
Nie była ona tak zaniedbaną i brudną jak pierwsza, ale ubóstwo i tu patrzyło z każdego kątka. W pośrodku pokoju, w niezłym świetle, na sztalugach wystawiony był obrazek tak jak ukończony.
Dowmund milczący wprowadził nas wprost przed płótno.
Wystawiało ono jakąś rusałkę czy świteziankę, istotę idealną, legendową, zaledwie dotykającą stopą ziemię, płynącą ponad nią. Skronie jej były uwieńczone kwiatami wodnymi.
Na pierwsze spojrzenie poznałem w rusałce wzór, który tylko co się oczom naszym przedstawił; niepodobna się było omylić, że to było studium z natury. Malarz tylko z ziemi zupełnie tę istotę przeniósł w krainy nadpowietrzne i uczynił ją niemal bezcielesną.
Była prześliczna, a cały obrazek miał doskonale pochwycony charakter poetyczny, legendowy, jakiegoś podania ludu. Wyglądało to jak strofa z jakiejś pieśni.
Szczególniej pięknie był pojęty krajobraz i tło w mrokach, mgłach i światłach jakichś czarodziejskich tajemniczo go przerzynających.
Staliśmy długo, nic nie mówiąc, i zdaje się, że to milczenie niepokoiło Dowmunda, bo się oglądał ciągle na mnie i na X, jakby wyzywał, abyśmy coś powiedzieli o obrazie.
Czerwieniał i bladł. Widząc go tak poruszonym, począłem pochwałą kompozycji, na którą ona ze wszech miar zasługiwała.
X jeszcze się więcej unosił nad nią. Uścisnęliśmy rękę artysty, a ja obróciwszy się do niego wpatrywałem się teraz w twarz uważniej.
Uderzyła mnie wychudzeniem i jakby chorobliwym wyrazem, który dziwnie się na niej zlewał i łączył z jakimś wewnętrznym uspokojeniem i daleko większą pewnością siebie, niż dawniej Dowmund okazywał. Zmężniał i dojrzał, widocznie był panem swego talentu.
Na pochwały jednak odpowiedział bardzo skromnie, iż spodziewał się coś więcej i lepszego stworzyć w przyszłości, że mu po głowie chodziły cudne pomysły, których wykonanie w warunkach, w jakich się znajdował, niestety, było niemożliwe.
W istocie, ta tak zwana pracownia była izdebką ciasną, niską, a i okno tym tylko się odznaczało, że refleksów od ścian i murów nie przynosiło, bo umieszczone było dosyć wysoko.
Cokolwiek większych rozmiarów obraz niepodobieństwem było malować.
Oprócz rusałki już dokończonej, do ścian poodwracane stały umyślnie płótna, których artysta nie chciał nam pokazywać, ale X, lepiej z nim spoufalony, nie zważając na opór i wy mówki, kilka z nich wyciągnął. Niemal na każdym z tych poczętych płócien była główka niewieścia zawsze taż sama, zawsze ta z dołu dzieweczka, ale w rozmaitych postaciach.
Artysta musiał czuć, że się tym zdradzał, bo czerwieniał mocno, jąkał się, odbierał panu X szkice... i w końcu odwrócił jego uwagę, wyciągnąwszy zupełnie innego rodzaju scenę nocną, w której oprócz dość szczęśliwego studium świateł nie było nic nadzwyczajnego.
X, chociaż był z Dowmundem bardzo poufale, wstrzymywał się od wszelkich uwag nad tą powtarzającą się twarzyczką, aby nieśmiałego człowieka nie wprawiać w kłopot.
Zabawiliśmy chwilę, przysiadłszy naprzeciw obrazu. Dowmund, czy ze wzruszenia, czy od dymu cygar, parę razy się mocno zakaszlał. Kaszel ten, który mnie uderzył już w galerii, miał charakter niedobry, poradziłem mu coś, podziękował, ale dodał, że to po prostu katar zastarzały.
Zabawiwszy jakiś czas, wyszliśmy przeprowadzeni przez niego, a w ulicy X odezwał się do mnie, iż bardzo się cieszy, że wedle najpewniejszych wiadomości, jakie zasięgnął o Dowmundzie, artysta miał zupełnie wziąć rozbrat z tą nieszczęsną wódką, którą się w początkach zalewał tak okrutnie.
– Ale teraz – dodał X – lękam się, aby Dowmundowi nowe nie groziło niebezpieczeństwo.
Niepodobieństwem jest, aby się nie zakochał w tym swoim cudnym modelu, któryśmy widzieli żywym i malowanym! To może być niemal straszniejszym od wódki, bo jedno z dwojga: albo go poprowadzi do rozpaczy, lub do ożenienia. A taka Niemeczka śliczna – mówił dalej X. – ma tylko jedną w życiu godzinę, w której jest ideałem. Wkrótce potem przeradza się ona w bardzo pospolitą, prozaiczną istotę, która całym brzemieniem zaciąży na biednym artyście. Wątpię bardzo, aby zamożną była, a w takim razie nie wydadzą jej za takiego biednego przybłędę i w dodatku Polaka; jeżeli jest ubogą, on dla niej zabić się będzie musiał i talent poświęci dla chleba... tak jak krew by swą wytoczył dla ukochanej.
– Zdaje mi się – odparłem, gdyśmy wyszli na ulicę – że obawy są przedwczesne. Nie sądzę, aby Dowmund skłonnym był do zakochania się.
X, który był ciekawy i żywo go los biednego artysty obchodził, wkrótce potem doniósł mi śmiejąc się, że nie mógł wytrzymać, aby nie zasięgnąć wiadomości o mieszkańcach domu, w którym stał Dowmund.
Dół zajmowała właścicielka kamieniczki odłużonej, obarczona liczną rodziną. Była to wdowa po kamermuzyku [17] Szmicie. Najstarsza jej córka, ta piękność, którą widzieliśmy, kształciła się w konserwatorium na śpiewaczkę, imię jej było Gretchen.
Miała, jak się zdawało, przyszłość przed sobą i nie mogła bałamucić biedaka, który też nie miał nic w sobie, co by dziewczynę pociągnąć mogło. Ani powierzchowność, ani wymowa nie czyniła go ponętnym.
X słyszał, że zaledwie parę razy Gretchen się uprosić dała, aby ją Dowmund malował.
Obawy o zakochanie były, jak się okazało, płonne.
Przeszło znowu kilka miesięcy, straciliśmy go z oczów.
Piękny istotnie obrazek naszego artysty, który pani... zamówiła przez litość, chociaż miał zalety niepospolite, ale imienia sławnego nie przynosił z sobą, został gdzieś do ciemnej izdebki wygnany. Nikt go już nie widział potem.
Parę razy spotkałem na Tarasie Dowmunda, lecz ani się od niego nic dowiedzieć, ani po nim domyślić nie umiałem. Raz zdawał mi się weselszy, to znów jakiś zrozpaczony.
Spytałem go, czy miał robotę, zapewnił, że na jakiś czas dosyć był zajęty. Nie skarżył się.
Wkrótce jednak potem doniesiono mi, że należało poszukać mu jakiegoś zamówienia. Znalazłem parę portretów do przekopiowania, a oszczędzając jego miłość własną sam poszedłem z tym do niego... i nie znalazłem w domu. Przypadkiem pannę Gretchen spotkałem znowu na korytarzu, która mało co się rumieniąc oznajmiła, że Herr von Dowmund [18] wyszedł.
Mówiąc z nią miałem czas lepiej się jej przypatrzyć. Była w istocie piękną, ale widziana bliżej robiła wrażenie szczególne. Rysy były cudownie czyste, regularne, klasyczne, ogół i wyraz trywialny i ogołocony z poezji wszelkiej.
Tłumaczyłem to sobie tym, że życie pracy i ubóstwa wyidealizować nie mogło. Śliczna ta istota nigdy by skrzydłami myśli nie mogła się podnieść nad poziom, chodziła po ziemi... uczucie nie mogło jej dźwignąć, martwy chłód był wybitnym charakterem.
W tydzień potem na Tarasie w czasie koncertu spotykam mojego X.
Zaczęliśmy od muzyki, przeszliśmy od niej do Makarta, którego właśnie Siedem grzechów (Mór we Florencji)wystawione były. X wspomniał nawiasem, że Dowmund był zachwycony tą kompozycją.
– Ale, a propos Dowmunda – dodał wesoło. – Zaszła podobno wielka zmiana w jego losie.
– Na złe czy na dobre? – spytałem.
– Na dobre – odparł X. – Stryjaszek jakiś bezdzietny zmarł mu na Żmudzi czy na Litwie... i Dowmund spadek po nim bierze.
X śmiał się.
– Bardzo to niewielka rzecz, bo nie wiem, czy piętnaście tysięcy rubli wyniesie, ale dla kogoś, co nigdy nie miał nic, jest to bardzo wiele. Lękam się, aby upojony tą fortuną nie puścił sobie cugli i żeby piękna panna Szmitówna i jej matka, sądząc go majętnym, nie pochwyciły w swe sieci.
Ledwie tych słów domawiał, gdy mijający nas pokazał się Dowmund, ale trudno mi go było poznać. Miał na szyi krawat niebieski, surducik aksamitny, kapelusz z ogromnymi skrzydłami, jak z igły, i piękną laskę w ręku. Z tym wszystkim było mu najśmieszniej nie do twarzy.
Szedł widocznie upojony szczęściem swoim, nie sam. Obok niego, sucha, wyprostowana, z twarzą pomarszczoną, ubogo, ale starannie ubrana, kroczyła mama Szmitowa, a za nią śliczna Gretchen, na którą ze wszystkich stron padały wejrzenia, tak w istocie cudnie była piękną maseczką.
Zobaczywszy nas Dowmund zmieszał się, bo nierad był, żeśmy go w tym towarzystwie widzieli. Poszli razem ku kawiarni.
Pomimo rozpromienienia na twarzy artysty uderzał wyraz straszny wyniszczenia, wyżycia, trwającej gorączki. Nim znikł nam z oczu, dwa czy trzy razy usłyszałem kaszel jego suchy, straszny, który on usiłował śmiechem stłumić.
– Uważałeś – rzekłem do X – jak on wymizerowany. Spadek przyszedł może w samą porę, aby mu na cmentarzu grób było za co kupić.
– A! Tak źle nie jest – odparł X. – Siły młodości wielkie, a potęga szczęścia także ogromna. Szczęście leczy. Dostać sukcesję i kochać się w takiej uroczej Gretchen! ...
Dziś, gdy to piszę, w opustoszałym, choć coraz piękniejszym Dreźnie nawet Taras nie jest już tym, czym był. Te tłumy cudzoziemców, które miasto całe zalegały, wieczorami przepełniały sale. Szło się nie tyle dla muzyki, jak dla tysiąca twarz y, które tam spotkać było można.
Nie było też prawie wieczora, ażeby się nie przeszło po Tarasie.
Wprędce potem znalazłem się znowu w sali obok Dowmunda, który pił grog i siedział tym razem sam jeden, ale z tak tryumfatorskim twarzy wyrazem, że miło by było na niego spojrzeć, gdyby nie wychudzone policzki i nie ciągły kaszel, który go dusił.
Przysiadłem się do niego, chcąc mu powinszować i przekonać się, jakie wrażenie uczyniła na nim zmiana losu.
– Cóż pan robisz teraz? – zapytałem.
Zwrócił się ku mnie.
– Pan wiesz? – odparł drugim pytaniem.
– Wiem i winszuję.
– A! – zawołał cały ożywiony, ale razem w tej chwili zduszony kaszlem, który nierychło mu pozwolił mówić dalej. – A! Cały jestem teraz w marzeniach. Cudowne obrazy chodzą mi po głowie, śnię o nich po nocach. Pani Szmit, u której mieszkam, kazała mi szopkę w dziedzińcu przerobić na pracownię. Kończą ją. Będzie niewspaniałą, ale doskonałą. Płótna mam zamówione, nie potrzebuję się ograniczać rozmiarami małymi. Figury wielkości naturalnej.
Potarł ręką po czole.
– Trudność będzie z modelami – odezwałem się – iż mnóstwem akcesoriów, o które w takich miastach, jak Rzym, Paryż, Monachium, bardzo łatwo, a w Dreźnie ich prawie nie ma.
Dowmund pomyślał.
– Ale Drezno z innych względów dla artysty ma nieoszacowane korzyści. Galerię najprzód, potem spokój i ciszę, odosobnienie.
Zaczepiłem go o treść przyszłych kompozycyj.
– Mam ich dziesiątkami do wyboru! – zawołał. – Najprzód taniec rusałek po księżycu w lesie, nad jeziorem... potem kilka ilustracyj do poezyj Krasińskiego i Słowackiego.
Oczy mu się paliły.
– Wybór był trudny. Sam nie wiem, od czego pocznę, a chciałbym stworzyć od razu arcydzieło.
Widać, że w głowie natłok myśli nie był jeszcze uporządkowany, bo chcąc mi z nich zdać sprawę przechodził z jednej do drugiej, plątał się, mieszał, zamyślał nagle, przerywał sobie.
Oczy jego widziały już te kreacje przyszłe, ale usta opowiedzieć ich nie umiały.
Potrzebował czasu, aby wszystko to w nim osiadło, ułożyło się i przybrało formy więcej oznaczone, ale umysł był ogromnie zajęty.
Przyznał mi się, że po całych nocach śnił o tych przyszłych obrazach swoich, że je czasem w marzeniach widział już wykończonymi, a przebudziwszy się nie mógł sobie jasno i wyraziście przypomnieć.
Po pierwszej szklance grogu nastąpiła druga, kaszlał coraz mocniej i w końcu z sali ustąpić musiał. Ciekawy nowej pracowni i biednego Dowmunda, którego stan zdrowia mnie niepokoił, poszedłem w kilka dni na małą uliczkę zastukać do tego domu, w którym się mieścił.
Służąca wskazała w dziedzińcu świeżo, naprędce skleconą pracownię.
Była to wielka izba naga, z oknem olbrzymim ku północy – w istocie doskonała dla malarza, ale czuć w niej było jeszcze mocno wilgoć, wapno, farbę, pokost i powietrze było nieznośne.
Dowmund się właśnie przenosił z malarskimi przyrządami, gdyż mieszkanie zatrzymywał na górze. Dwa ogromne płótna od Gellera stały już na nowiuteńkich sztalugach, ale dotąd nie dotknięte węglem. Na stoliczku przygotowane były farby i pędzle pokupowane. Dowmund krzątał się, ustawiał i w chwili, gdym wszedł, próbował giętkości manekina, który był kupił, i niezmiernie się nim cieszył.
Przywitał się ze mną wesoło, lecz spostrzegłem, jak wprzódy, że żywsze poruszenie, ożywiona rozmowa natychmiast kaszel obudzały.
– Czemu się pan nie radzisz na ten kaszel? – zapytałem.
– A! To samo przejdzie – rzekł – nawet się już zmniejszył. Cudowne światło! Moje dwa ogromne płótna stoją tak wygodnie, tak przestronne, że to rozkosz prawdziwa.
– No, ale cóż malujesz?
– Właśnie się z tym biję! – zawołał. – Sam nie wiem, od czego począć. Zdaje się, że ulegnę pokusie i będę rusałki malował.
Uśmiechnął się zagadkowo.
– Bądź co bądź – dodał – charakter w obrazie wiele znaczy, ale główne zadanie sztuki – odtworzyć piękność, wydzielić ją z tych ułomności, jakie wszelki objaw cielesny piętnują, uczynić nieśmiertelną... Stworzę cały wieniec rusałek tak piękn ych... tak pięknych...
Mówił jeszcze, gdy – zapewne o gościu nie wiedząc – w progu stanęła, jak ilustracja do jego słów – Gretchen. Była tego dnia cudowniej piękna niż kiedy, bo coś w niej rozbudziło ducha... i zdawała się nie tym, czym była w istocie, ale stokroć nad siebie same piękniejszą.
Dowmund zobaczywszy ją oniemiał. Dziewczę, gdy mnie spostrzegło, chciało się cofnąć, ale nie zmieszało się do zbytku. Uśmieszek przebiegł jej przez usteczka, zaszwargotała coś prędko, główką potrząsnęła i znikła.
Dowmund stał wpatrzony we drzwi.
– A cóż, panie! Czy nie ideał? – zawołał. – Królowa rusałek... ale ja, ja z niej jednej dobędę kilkanaście coraz odmiennych.
Szybkim krokiem zbliżył się do mnie.
– Alem nie powiedział panu: to moja narzeczona, córka pani Szmit. Jestem szczęśliwy!
Nad wyraz wszelki szczęśliwy! Nie wiem, czym Opatrzności za to szczęście wywdzięczę, jak mam Bogu za nie dziękować. Wszystko, com przecierpiał, zapomniane. To anioł, panie! A przede mną pole do tworzenia... olbrzymie. Czuję w sobie siłę ogromną.
Kaszel mówić mu nie dał.
W chwilę potem tłumaczył mi, że to było czysto nerwowe krztuszenie się, nic więcej.
Upojonego szczęściem tym pożegnałem wkrótce i wyszedłem z sercem ściśniętym. Stan jego zdrowia nawet dla profana był tak dobitnie, wyraziście niebezpiecznym, że widzieć go uśmiechniętym na brzegu przepaści sprawiało boleść niewysłowioną.
Wszystkie znamiona suchot, w tym wieku zabójczych, objawiały się tak stanowczo, iż wątpić nie było można, że dni jego są policzone.
Ale Gretchen mu się uśmiechała – i płótna czekały, aby myśl się na ich białych przestworzach wcieliła barwna i żywa.
Ten niegdyś tak milczący i bojaźliwy Dowmund, cały zamknięty w sobie, pod wpływem choroby może, stanu ducha, nadziei szczęścia i ziszczenia swych artystycznych marzeń był nowym, odrodzonym człowiekiem, a w piersi jego śmierć już zaczajona siedziała, czyhając na swą ofiarę.
Nie można się było powściągnąć od uczucia politowania, od najżywszego zajęcia jego stanem. Namówiłem doktora W. , ażeby ze mną pod pozorem zamiłowania w sztuce i jako amator poszedł do Dowmunda, starając się zbadać stan jego, czy była jeszcze jaka ocalenia nadzieja.
W kilka dni potem, spóźniwszy się trochę, ku wieczorowi, znaleźliśmy się z nim razem w pracowni malarza. Czując zapewne osłabienie kazał tu sobie urządzić rodzaj sofki do spoczynku, na której by się mógł położyć i odpocząć.
Zastaliśmy go naprzeciw białego jeszcze płótna, Wyciągniętego na tym łóżku zaimprowizowanym, z twarzą dziwnie ogorzałą, z rumieńcami wypalonymi.
Przypisywałem to rozbudzonej wyobraźni i chorobliwemu stanowi artysty. Wstał pośpiesznie na przyjęcie nasze, poruszony bardzo i zmieszany razem, witając mnie i doktora z pewnym zafrasowaniem i oglądając się dokoła niespokojnie.
Naówczas, śledząc jego wejrzenia, spostrzegłem nad sofką na półce butelkę, w której łatwo było poznać wódkę, zwaną „nordhäuser ”. Wśród rozmowy z nami Dowmund nieznacznie chustkę rzucił na półkę, widocznie, aby zasłonić tę oskarżającą butelkę.
Był tak nienaturalnie podbudzony, ożywiony, iż nie mogłem wątpić, że osłabiony wrócił do dawnego nałogu, szukając w nim sił, których czuł, że mu brakło. Doktor nie spostrzegał może tego, ale się przysiadł do niego, począł żywą rozmowę o sztuce i pilno mu się przyglądał, przysłuchiwał, w oddechu, w barwie twarzy, w wyrazie oczu szukając symptomów do diagnozy.
– Nic więc jeszcze zaczętego nie ma? – zapytałem Dowmunda.
– Dotąd, niestety, nie! – odparł żywo. – Biję się z myślami, tłoczą mi się jedne od drugich świetniejsze, nie wiem, od czego mam poczynać! Rzuciłem już kilka rysów na płótno, bo kartonów robić nie lubię, cały zapał i natchnienie od razu rzucając na obraz. Z kartonu robiąc, zawsze się już artysta staje kopistą i stygnie. To ostygnięcie może być czasem dla niego ko rzystne, ale zawsze osłabia, odejmuje ogień, którego nadto mieć nie można. Myślałem już o czymś podobnym do „Bitwy Hunów ”Kaulbacha – dodał – bo mój obraz musi coś przedstawiać nadziemskiego w obłokach, ale bitwa, pochód apokaliptyczny śmierci, wojny i moru nie odpowiadają mojemu usposobieniu, wolę rusałki!
Mówił potem długo o tych niewieścich, idealnych, w mgły rozpływających się postaciach, o ich oświetleniu, o liniach kompozycji – rozmarzony, zadyszany, zakaszlał się i padł na sofkę, nie mogąc wybuchu tego uśmierzyć.
Spoglądaliśmy na siebie z doktorem, który, sam zakatarzony, podał mu parę pastylków doktora Waltera. Dowmund przyjął je i na chwilę kaszel ustał. Zabawiliśmy jeszcze do zmierzchu i wyszli, przeprowadzeni przez niego aż do bramy. Silił się na wesołość i dobry humor.
Gdyśmy się oddalili nieco, pośpieszyłem spytać mojego towarzysza, co sądził o stanie chorego.
– Daj Boże, abym się mylił – rzekł – ale znajduję go bardzo źle... Głos dowodzi i oddech, że płuca są mocno zaatakowane... ma gorączkę.
O butelce z wódką nie śmiałem wspomnieć, ale przenikliwe oko doktora, nie widząc jej – domyśliło się czegoś. Zapytał mnie, czy nie wiedziałem co o dawnym trybie życia Dowmunda – powiedziałem prawdę.
– Nie ma wątpliwości – przerwał doktor – że mógł powrócić do nałogu czując się osłabionym. Chwilowo nawet może doznać łudzącej ulgi, a że wątpię bardzo, aby mu życie uratować można... nie ma nawet co tu robić, trzeba zostawić go losowi... Przynajmniej nie czuje się ani zagrożonym, ani nieszczęśliwym, i cały żyje nadziejami. To mu koniec osłodzi.
Starałem się pomimo smutnego tego wyroku nakłonić doktora, ażeby odwiedził artystę, lepiej się mu przypatrzył i jeśliby czym mógł ulżyć w cierpieniu lub być pomocnym, nie usuwał się od tego.
– Tu nic już do zrobienia nie ma – rzekł wzdychając mój towarzysz – ale będę zaglądał.
Smętne to a ciekawe razem widowisko.
Ponieważ Dowmund miał wprędce rozpocząć swoje rusałki i spodziewał się w chwili natchnienia rzucić główny zarys kompozycji na płótno, a życzył sobie, aby widziano jego po mysł i krytykowano go, po niejakim czasie znalazłem się znowu w pracowni. Zastałem go, jak niedawno, wyciągniętego na sofce, znużonego, naprzeciw płótna, na którym nie było nic oprócz kilku liniami oznaczonego lasu i tła, na którym postacie rusałek malować się miały.
Żadna z nich nie była nawet naszkicowaną.
Zarumienił się widząc, żem z ciekawością wpatrywał się w płótno, na którym trudno coś było rozeznać.
– Leniwym i niedołęgą mnie pan możesz nazwać – począł prędko – ale doprawdy natłok myśli jest takim nieszczęściem, jak brak ich zupełny. Nie mogę się zdecydować. W głowie mam obraz czasem cały, ale w chwilę potem zmienia mi się i wpadam w stan niepewności, co lepiej... A potem? Potem godzinami marzę, patrzę, męczę się i nużę.
– Mnie się zdaje – odparłem nieśmiało – że w takim razie szkic, próba... mogłaby najlepiej rozstrzygnąć.
– A! Nie – zawołał – nie, na te próby i szkice artysta się zużywa, zniechęca, osłabia. W pełni sił chcę przystąpić do dzieła.
Tym razem nie mogłem rozpoznać, czy biedny Dowmund miał gorączki trochę, czy ona była sztucznie wywołaną napojem. Poskarżył mi się na osłabienie, które przypisywał katarowi, radziłem się położyć, spocząć i z naciskiem dodałem radę, aby chłodzącego coś użył, a strzegł się wszelkich napojów rozgrzewających.
Posłyszawszy to, zmieszany mocno, począł bardzo żywo tłumaczyć się, że zachowywał jak najściślejszą dietę.
Nie pozwalając mu się odprowadzić wyszedłem smutny i miałem już pominąć dom, gdy stara pani Szmitowa, która mnie tu widywała, zatrzymała ukłonem w progu.
– A! – odezwała się po cichu i nieśmiało. – Gdybyś pan był łaskaw na chwileczkę wstąpić do mnie.
To mówiąc wprowadziła mnie do gute Stube [19] z małomieszczańską, ubogą elegancją urządzonej. Brak smaku i ubóstwo, które wielka czystość znośnym czyniła, charakteryzowały salonik.
Nie brakło w nim ani na komódce saskiej porcelany i podarków z dawnych lat, ani lichtarzy ze świecami w koronkowych z papieru kołnierzykach, ani haftowanych a okrytych kapkami stołeczków, ani familijnych fotografij i portrecików na ścianach.
Zaledwieśmy próg przeszli, obróciła się ku mnie z twarzą stroskaną, ręce składając obie jak do modlitwy.
– Mój dobry panie... Jesteś ziomkiem pana von Dowmund... Zmiłuj się, widujesz go dosyć często... powiedz, jestem przestraszona... Zdaje mi się – chory i coraz gorzej, więcej osłabiony... Oświadczył się o moją Gretchen... mówiono, że wziął spadek znaczny, że mógł być bogatym. Myśmy biedni, ja i Gretchen zgodziłyśmy się na zaręczyny. Co teraz począć! Doktor F. , nasz przyjaciel, który go widział, mówił mi poufale, iż życiu jego zagraża niebezpieczeństwo. Biedna Gretchen!
I ocierając łzy szepnęła cicho pani Szmitowa: – Żebyś pan przynajmniej mu przypomniał obowiązki, powinien narzeczonej zapisać, co ma... Ta biedna Gretchen... Ona takie około niego ma staranie... Sześć koszul uszyła na maszynie... i wszystkę bieliznę dla niego prasuje...
Nie wiedziałem w istocie, co odpowiedzieć, lecz zdało mi się, że obawy dodawać nie powinienem... i starałem się uspokoić staruszkę.
– My bo, proszę pana – odparła po chwili – do niczego szczęścia nie mamy. Ot i z tym Polakiem. Gdyby żył, Gretchen byłaby może szczęśliwą, ja spokojną. Tak się stało ze mną, nieboszczyk nie dosłużył emerytury całej, a niewiele mu do niej brakło.
Nie śmiałem ostrzec wdowy, aby Dowmundowi nic pić nie pozwalała... bałem się wspomnieć o „nordhäuserce ”... napomknąłem tylko, że ścisła dieta w jedzeniu i napojach była konieczną.
– A! Już co do tego pan może być spokojnym – odparła. – I ja, i Gretchen gotujemy mu same. Ma co dzień Fleisch mit Gemüse [20] , a piwo leciuchne, nic więcej. Sałaty ze śledziem i kartoflami, którą lubi, nie pozwalamy mu.
W progu jeszcze, podając mi rękę, pani Szmitowa powtórzyła, iż jeśliby narzeczonemu się pogorszyło, rachuje na mnie, abym mu obowiązek względem Gretchen przypomniał.
Ta mieszanina najsmutniejszej w świecie tragedii z najtrywialniejszą rzeczywistością tak mnie dotknęła nieprzyjemnie, żem długo potem unikał nawet dowiadywania się o Dowmunda...
Pomocą mu być stawało się niepodobieństwem, a patrzeć na ten zgon artysty, na którym można było wielkie pokładać nadzieje, boleśnie ściskało serce.
Późną jesienią wszedł do mnie X z twarzą posępną.
– Dowmund mnie po kilkakroć pytał o was – rzekł – Dlaczegóż byście go nie odwiedzili?
Jeżeli kiedy, to dziś jest to obowiązkiem.
– Dlaczego dziś? – zapytałem.
– Bo wedle wszelkiego prawdopodobieństwa jutro będzie za późno – rzekł X lakonicznie.
– Jak to?
– Dowmund niewątpliwie dogorywa – odparł mój przyjaciel. – Boleśnie jest patrzeć na niego, ale okrucieństwem byłoby go opuścić.
Oświadczyłem się natychmiast z gotowością towarzyszenia X, któr y miał po południu odwiedzić artystę. Nie chciał mi nic więcej powiedzieć o stanie j ego, oprócz że zdawał się zrozpaczony.
Przed zmierzchem znaleźliśmy się znowu w pracowni, bo Dowmund, doznając trudności wchodzenia na schodki do dawnego mieszkania, przeniósł się tu już całkiem. Gdyśmy wchodzili, usiłował się dźwignąć z sofki, ale natychmiast opadł na nią... Był straszliwie wychudzony, oddech miał krótki, ale twarz mu się śmiała i oczy błyskały jasno.
– Chwilowe osłabienie – odezwał się do mnie – wkrótce to przejdzie. Czuję się zupełnie dobrze.
Tuż przy sofce siedziała, gdyśmy weszli, Gretchen z małą siostrzyczką; miała jakąś robótkę w ręku. Piękna, spokojna, zimna, zrezygnowana, starała się uśmiechać.
– Pan widzi – odezwał się Dowmund do mnie, chwytając rączkę narzeczonej i okrywając ją namiętnymi pocałunkami – jakiego mam anioła stróża przy sobie. A! Jestem też prawdziwie szczęśliwy... Teraz już nic nie staje na przeszkodzie, abym wielki mój obraz rozpoczął...
Siły powrócą wprędce, natchnienie czuję potężne. Spójrz pan tam – wskazał na płótno. – Królowa rusałek już się unosi w powietrzu, ale to tylko cień zaledwie tego, czym ona będzie!
W istocie, na płótnie, blado pomalowana, sama jedna, jak widmo, zawieszona w powietrzu leciała Gretchen wyidealizowana, podobna do niej, ale nie taka, jaką była żywa, stokroć piękniejsza nad nią, a wzór siedzący obok wydawał się dziwnie zimnym i zastygłym obok tej postaci, która z niego stworzoną została.
Z wielkim zapałem Dowmund począł mówić razem o obrazie i o przyszłym swym małżeństwie, o szczęściu, które go czekało. Mówiąc zwracał się do ładnej Niemeczki, chwytał ją za ręce, które ona mu posłusznie dawała, zapalał się, szalał, śmiał się...
Kaszel przerywał mu to uniesienie, przykładał chustkę do ust. Gretchen podawała pastylki, a Dowmund znowu wracał do gorączkowego marzenia.
X i ja staraliśmy się przerywać mu, nie dając mówić nadto. Gretchen szeptała, że doktor nakazał nie męczyć się, ale to nic nie pomagało: Dowmund potrzebował dzielić się z nami szczęściem swoim.
Widok był przejmujący.
Dziewczę, które się obyło z tym lub może nie widziało niebezpieczeństwa, siedziało wyprostowane zimne, obojętne i czasem tylko półuśmiechem odpowiadało na zaczepki artysty.
Ten chłód nie raził Dowmunda, miał w sobie namiętności za dwoje, a ostygłość Gretchen przypisywał zapewne jej skromności przy obcych.
– Do wesela wszystko już jest przygotowane – rzekł zwracając się ku mnie. – Potrzebuję tylko dni parę, aby osłabienie przeszło. Dziś już ono znacznie się zmniejszyło, jestem dużo lepiej. Kaszel tylko trochę uparty pozostał. Nie proszę nikogo na skromne moje wesele – dodał – chcę, aby było ciche i nie męczyło mnie zbytnio, bo jeszcze jestem konwalescentem [21] .
Natychmiast potem wezmę się do płótna i czuję, że praca pójdzie mi teraz łatwo. A! Jak jestem szczęśliwy!
Zaczęło się zmierzchać, Gretchen wstała, aby lampkę zapalić. Zł ożyła bardzo systematycznie swą robótkę, zdjęła mitenki i z wielką ostrożnością dopełniła swojego obowiązku, po czym dygnąwszy nam, razem z siostrzyczką, poszła do matki.
Zaledwie się drzwi za nią zamknęły, gdy Dowmund podniósł się na sofce, składając wychudzone ręce.
– Trzeba mojego szczęścia – zawołał – aby natrafić na taką perłę! Piękna jest, to najmniejsza... ale jej złote serce, ale jej rozum, jej talent! Nie słyszeliście, jak śpiewa... a przy tym – anioł miłosierdzia! Wprawdzie nie byłem ja tak mocno chory, jak się troskliwej matce i córce, i doktorom zdawało... lecz jak chodziły koło mnie! Co to za istoty łagodne, dobre, ciche! ...
Raz rozpocząwszy pochwały swej Gretchen, Dowmund nie mógł już mówić o niczym więcej. Chcieliśmy go namówić do spoczynku i odejść, nie puścił nas... Potrzebował obszernie wyłożyć plan, teraz już stale obmyślony, obrazu.
– Nie chcę się naprzód wychwalać – dokończył kaszląc – ale czuję, że stworzę coś natchnionego. Mogą być błędy... lecz będzie życie i poezja...
Postrzegliśmy oba, gdy kończył, że się rozmową znużył i wyczerpał zupełnie. X zamknął mu usta, zmusił położyć się i zamilknąć.
Był posłusznym. Leżącemu już na sofie i okrytemu pledem podaliśmy ręce, życząc mu dobrej nocy...
I była to noc dobra, ostatnia.
Rozmarzony usnął z obrazem ideału w oczach, aby się nie zbudzić więcej... We dwa dni potem szliśmy za jego pogrzebem, a za trumną postępowały w żałobie narzeczona i jej matka... Nie wiem już, czy co więcej wzięły po nim w spadku nad płótno, na którym blada... smutna unosiła się Gretchen, jakby goniła w obłokach ducha, który uleciał przed nią...
1883
Któż nie zna jednego rodzaju ludzi, przez któren najbliżej pokrewni jesteśmy z małpami? To stworzenie ma twarz podobną ludzkiej, głos człowieka, nos zadarty, czoło płaskie, usta szerokie, uśmiech głupi w ustach, i kawał gąbki na miejscu mózgu; ma wszystko człowiecze prócz woli; - wola jego jest wolą naśladowania. Stąd można podobnych ludzi nazwać człowieko-małpą i zastosować do nich nazwisko, które niegdyś zbyt szczodrobliwy Linneusz nieostrożnie oddał małpom, zowiąc je homo troglodytes . Ta rasa nie jest wyłącznie właściwą ani klimatowi jednemu, ani żadnej części ziemi, wszędzie jej pełno, wyradza się nawet z pospolitych ludzi. Cechą, po której się poznaje, jest ciągłe naśladowanie drugich; nic oni nie czynią sami przez się, mózg ich gąbczasty nie trawi i nie wydaje chylu myśli, pije myśl swoich czynności, jak pijawki krew, z drugich i gotową już żyje. Tacy ludzie po miastach są pierwszymi prozelitami mody; żaden węzeł chustki z francuskiego żurnalu żadna barwa, którą się podobało pomazać rysunek paryskiemu iluminatorowi, nie przewinie się darmo przed ich oczyma; muszą się ustroić, jak moda każe; prędzej daliby się powiesić, niżby zezwolili na złamanie w czymkolwiek prawodawstwa tej królowej. Elegant taki tym się różni od innych elegantów, że nigdy mody nie daje, ale tylko ją bierze.
Na wsi homo troglodytes starannie wywiaduje się o odmianach, jakie zachodzą u sąsiadów, aby je przejąć najniezgrabniej. Uważaj tylko. Sąsiad kopie rowy, bo ma błoto do osuszenia; on zabiera się i pędzi rów po suchej łące, bo powiada, nic lepszego nad rowy! rzecz zbawienna! I kopie rów, który zostaje suchy i trawą zarasta, dziwi się potem, że się na nic nie zdało, łaje sąsiada - a któż mu winien? Sąsiad sieje wcześnie i on sieje wcześnie, sąsiad zbiera, on traci, odtąd nigdy już wcześnie nie sieje i narzeka na sąsiada i na wczesną siejbę. Sąsiad stawi wiatrak - tamten na górze, ten, że nie ma góry, w dole między lasami; stąd naturalnie wiatrak jego stoi, tamten się obraca, a wiatraki na wieki łaskę straciły itp.
Inny biega i szuka myśli, słów, wyrażeń, żeby je przedać za swoje, ukradłszy wprzódy komu. Słyszy kogo ganiącego teatr i jego sztuki, nazajutrz zaraz idzie na wieczór, wprowadza rozmowę o teatrze, aby się popisał wczoraj ukradzionym zdaniem i nie umiejąc go poprzeć, dziwi się bardzo, że nikogo nie przekonał. Cóż to się dopiero z nim dzieje, jeśli ukradzionemu, przygotowanemu zdaniu przeciwne usłyszy. Okropna walka i niepewność - oba zdania równie mu się zdają dobre do wzięcia, choć są sobie przeciwne, kręci się, myśli, otrząsa i idzie dalej. - On chwyta całe myśli, co do słowa i pakuje w swoją rozmowę, zbiera swój zapas umysłowy jak ubogi gałgany na śmieciskach. I jego też głowa podobna jest do sukni nędzarza, zszytej z kawałków, które się raz pierwszy tak blisko spotkały.
Tacy to ludzie namiętnie lubią przysłowia, które gotowymi będąc do użycia, dając się stokroć nakręcić, bardzo im posługują. Gdzie nie ma myśli, tam może być przysłowie - jest to bardzo wygodnie i dlatego zapewne przysłowia zowią mądrością narodów, chociaż one wcale co inszego dowodzą.
Znałem osobliwszą małpę, która usłyszawszy zdanie jakie, myśl, sposób mówienia, nie dalej jak w kwadrans powtarzała je przy tych samych osobach, które tylko co toż samo z innych ust słyszały.
Z tej rasy ludzi trafiają się indywidua, postrzyżone na literatów - jest takich bardzo wielu, kompilatorowie i erudyci prawie wszyscy, prawie wszyscy tłumacze i wielu nawet oryginalnych pisarzy, którzy wąchają tylko, skąd ich zaleci nowa jaka forma stylu, nowy jaki talentu charakter - jak tylko Mojżesz drugi różdżką jeniuszu ze skały wyprowadzi źródło, oho! już oni wszyscy są około tej wody! piją, piją, bełcą, rozlewają; stawiają na strumyku mosty, tartaki, folusze, zapuszczają sieci, kąpią się, noszą wodę wiadrami, bieg jej zwracają i kręcą na swoje pola - słowem używają tego daru; ale zapytaj ich o źródło, jak go dobyć i skąd? tego się od nich nie dowiesz! Biedny Mojżesz, sam się tej wody nie napije, sam jej nie użyje, pasożyci mu ją wydrą!
Prawie zawsze na czele szkoły stoi jeniusz lub talent wielki, jego naśladowcy są to małpy, przywłaszczają sobie formy, manierę, zdanie, sposób widzenia i piszą. Czasem nawet bardzo znośnie dobierają kawałki, z których, szyją; ale zawsze poznać można łataninę od tego, co jest z jednej sztuki jednym ciągiem uszyte.
Mieliśmy tego świeży i uderzający przykład z Sir Walter Scottem. Jeszcze się ten pisarz wahał w nadaniu stałej formy swoim pismom, jak się to z jego pierwszych pokazuje romansów, już ci, co tylko czatowali na wzór do naśladowania, zoczyli wyłączny charakter pism jego i wzięli się do roboty. Zdaje się, że ci naśladowcy, a raczej prześladowcy Walter Scotta (traduttore traditore ), dali mu poznać sami jego sposób pisania z naśladowań niezgrabnych i ustalili go w raz przyjętej formie:
Gdyby nie było takich małp literackich, nie byłoby nigdy tego, co nazywamy szkołą: każdy by pisał i myślał tak, jak go natura usposobiła, właściwie sobie, lecz z ich pomocą formuje się zawsze przy każdej jenialnej głowie wielkie stado mniejszych główek skierowanych w tę stronę, w którą głowa typu się obraca. Są jednak tak szczęśliwi, zupełnie ekscentryczni pisarze, którzy nie dają się naśladować. Taki jest Rychter u Niemców, może jeden tylko; nie wiem, czy o naśladowaniu go pomyślał kto nawet. Hoffmann, dziwaczny jak Rychter, nie był tak szczęśliwy, bo prościejszy. W literaturze dzieła małp dają się poznać po tym, że nie mają żadnej cechy właściwej, każdy tom jest odbiciem jakiegoś innego, wybranego stosownie do czasu, w którym piszą - i książki, jaką świeżo czytali. Mimo tego jest między dziełami ich jakieś familijne podobieństwo.
Do tejże klasy dadzą się policzyć ludzie, którzy we wszystkim drobne zwyczaje i błędy, a nawet śmieszności wielkich ludzi naśladują. Ci noszą tabakę w kieszeni jak Fryderyk, król pruski i obcierają krzesła jak Napoleon i jedzą obiad, chodzą jak on, jak on noszą szarą kapotę, zakładają ręce, nigdy na ból głowy się me skarżą itp., co jawnie pokazuje, że niebo do ziemi podobniejsze, niż oni do niego.
Raczcie uważać, że skutkiem roztargnienia zwykłego ludziom uczonym i poetom, którzy w innym świecie żyją - wszyscy mający pretensje do literatury chwalą się lub narzekają, że są roztargnieni i nieprzytomni.
O, cielęta!
1839
Był sobie dziad i baba; stary się zwał Taradaj, a żonę jego nazywano Taradajką. Nie mieli na całym świecie bożym ani piędzi ziemi, ani złamanego szeląga, ani żadnej rzeczy, która jego jest.
We wsi Czubatej Woli od niepamiętnych czasów najmowali sobie pustą chatę, w której niegdyś kowal mieszkał. Dziura to w ziemi była, nie chata, ale się w niej żyło, i Taradaj z Taradajką przebyli w niej około pięćdziesięciu lat biedując, harując z dnia na dzień, jak Bóg dał. Bywało gorąco, bywało zimno, czasem głodno, niekiedy wesoło jak zwyczajnie na świecie. Taradaj chodził z siekierą, z kosą, z sierpem, Taradajka też z rękami gołymi do pielenia, z sierpem, z grabiami, jak tam przypadło. Zarabiali tyle, że głodu nie było.
Oszczędził się czasem grosz jaki, to trzeba było bieliznę sprawić, kożuchy odnowić, buty kupić, sukmanę, a czasem też i przepić, żeby o ciężkiej biedzie zapomnieć.
Baba w węzełku u spódnicy nosiła groszaki, dziad zawiązywał je w koszulę, a rzadko ich tam się uzbierało.
Najgorsza bywała zima, zwłaszcza gdy postarzeli, a Taradaj z siekierą już ledwie mógł chodzić i mniej zarabiał. Dziecka im Pan Bóg nie dał, cudze też nie miały ochoty do tej biedy przystać i siadywali tak sami, bo w chacie okrom kota i starej kury chudej nie było nikogo.
Jednego wieczora baba w piecu ogień rozpaliwszy przygrzewała ranne kluski na wieczerzę, na dworze wiatr dął okrutny, dziad na ławie leżał i stękał.
- Oj, doloż ty nasza! - mówił Taradaj. - Drugiemu się wszystko wiedzie jak po maśle, a to człek calusieńkie życie męczył się, biedował, pocił, stękał i na starość nawet nic nie uciułał. Żeby choć przehulał, zostałaby pamięć, żeby zgrzeszył, pokutować by nie żal było, ano życie się przewlokło jak wóz po błocie i nie ma z niego nic. Teraz po kościach świdruje, dalej siły nie stanie, choć z głodu mrzeć. Taradajka stojąc koło ognia, podparłszy głowę na ręku, dodała:
- Oj, co prawda, to prawda! Jak się nie wiedzie, to się nic nie powiedzie. Inni, nie pracując, z niczego szczęściem się podorabiali, my nic...
- Człek by już i diabłu duszę dał, żeby mu trochę lepiej było na świecie - rzekł Taradaj.
Baba się przeżegnała.
- Ano byś nie plótł pod złą godzinę, tfu! - krzyknęła. Dziad się śmiał.
- Doskwierczyła bo bieda!
- To pewna, że grosz by się zapaśny bardzo zdał! - westchnęła Taradajka. - Żeby choć po żebrach nie chodzić.
Wtem drzwi od sieni skrzypnęły. Dziad i baba ulękli się mocno i Taradaj z ławy się porwał.
- Kto tam?
Aż i od izby uchyliły się drzwi.
- Podróżny, zbłąkany - odparł jakiś głos niemiły, który Taradajkę od ognia aż odpędził. Zamilkli oboje.
Wszedł do izby jegomość, licho wie do czego podobny, w kusym płaszczyku, w kapelusiku na głowie jak grzybek przydeptany, w pluderkach ciasnych, z kijkiem w ręku, bo trochę na jedną nogę nakuliwał.
- A wy skąd? Co za jeden? - zapytał Taradaj.
Mężczyzna się obejrzał dokoła, kot zlazł zza pieca, podszedł do niego i o nogę mu się otarł.
-Jechałem do Czarnego Stawu - rzekł - konisko mi w drodze padło. Nie macie konia?
- Ani konia, ani kobyły, ani kozy nawet - rzekł Taradaj. Gość, zmęczony, przysiadł tymczasem na ławie.
- Daleko do Czarnego Stawu? - spytał.
- Ani znam, ani wiem - szepnął dziad, rad się pozbyć przybyłego, bo mu już kluski pachniały, a był głodny. - Idźcie do gospody, tam się lepiej dowiecie.
- Niech no spocznę, noga mnie boli - mruknął gość i dodał: - Coś tu około was ubożuchno.
- Jak widzicie - odezwał się Taradaj. - My zarobnicy jesteśmy, a nie szczęściło się nam.
- Cóż to? Dlaczego? - mówił podróżny.
- Albo ja wiem? - odparł, ramionami ruszając, Taradaj.
Baba ośmieliwszy się wylazła z kąta. Twarz gościa się jej nie podobała, uśmiech miał na ustach paskudny, ale do serca im zagadał.
- E, już to, co prawda - odezwała się - my to właśnie o tym gadali... dola! dola!... Ono to dola, a bywało, stary taki w gospodzie przepił i przehulał!
-Jak by ty była lepsza! - ofuknął dziad, rozgniewany. Baba zamilkła.
-Jaki ty był, taka i ja być musiała. Hulało się, to się hulało, to i przehulało ... Gość się śmiał.
- A na starość - rzekł - nie zostało nic, ani na owinienie palca! Zamilkli starzy oboje.
- Hę? - odezwał się podróżny. - Gdyby tak parę tysiączków złotych wam... co byście z nimi zrobili? Obojgu się im oczy zaśmiały, popatrzeli na się.
- Co tam i gadać! - rzekł dziad. Mężczyzna z ławy wstał nagle.
- Bardzo mi pilno do Czarnego Stawu - rzekł. - Spieszno. Gdybyście mnie na drogę tylko wyprowadzili, która mimo Wężowe Oko idzie do Hydkiego, tam bym już ja sobie poradził. A wiecie, litość mam nad wami, dam wam parę tysięcy czystym złotem, czerwońcami...
Starzy się czegoś ulękli.
- Et, żarty... - rzekł dziad.
- Nie żarty, kładę je na stole! - zawołał gość. Baba się do dziada zbliżyła i szepnęła:
- Uchowaj, Boże! W drodze ci głowę ukręci. Gość dosłyszał i rozśmiał się.
- Nie ukręcę - rzekł. - On sam ją sobie skręci i beze mnie, jak rozumu mieć nie będzie.
Taradajowi na myśl przyszło, że o diable gadał pod wieczór, i rzekł spluwając: -Ja duszy swej nie sprzedam!
- A po jakiego kata mi dusza twoja, głupi człowiecze! - zaczął się śmiać podróży. - Ta to smród i paskudztwo... ja jej nie potrzebuję. Mam litość nad wami! Na, oto dwa tysiące, obrączkowymi. Prowadź mnie na drogę do Hydkiego!
I na stole począł kłaść dukat obok dukata, a złoto się tak świeciło, aż za oczy chwytało.
Strach był wielki, a pokusa większa jeszcze. Wyraźnie przecie powiedział, że duszy nie chce...
- No, dziejże się wola boża! - zawołał dziad zgarniając dukaty i pośpiesznie wiążąc je w chustę, którą baba podała, a potem prędzej jeszcze niosąc do komory.
Natychmiast czapkę i kij pochwycił i stał gotów.
- Dziej się wola boża, poprowadzę was na drogę do Hydkiego!... Podróżny jeszcze babie rzucił dukata, obwinął się płaszczykiem i już
wyszedł, dziad tylko żonie głową kiwnął i wysunął się za nim.
Taradajka, zostawszy sama, stała długo jak osłupiała, przypatrywała się dukatowi to z jednej, to z drugiej strony. Zdało się jej, że to wszystko snem było.
- Sen mara, Pan Bóg wiara! - poczęła powtarzać, ale dukat trzymała w ręku; wzięła go w zęby... ani ugryźć.
Niepokój ją opanował, gdzie tę garść dukatów Taradaj schował. Chciała je zobaczyć, czy wszystkie były do tego podobne. Poleciała w skok do komory, macnęła po dzieży, po kieszeni opończy wiszącej na kołku, do skrzynki - nigdzie dukatów.
Zapaliła łuczywo i poszła z nim szukać; opatrzyła wszystkie kąty - nigdzie nic.
Dziwnie się jej zrobiło.
- To bestia dziadzisko przemierzłe, starzyna ta, gnój ten! Cóż to, bał się, żebym nie ukradła? Gdzie on to włożył?... Ano mu głowę zmyję, gdy powróci, popamięta!
Siadła Taradajka na ławie i poczęła myśleć.
,,Co my z tymi pieniędzmi będziemy robili? Stary to zaraz do gospody pociągnie i pić będzie. Niedoczekanie! Toć nie jego pieniądze, ale nasze, już choćby połowę musi mi dać. To sprawiedliwość! Choćby na skargę przyszło iść!"
Wbiegła jeszcze raz do komory szukać i nie znalazła, a zła się zrobiła bardzo. Ogień przygasł, dorzuciła łuczywa.
- Co mamy sobie żałować! - rzekła.
Już kury piały, a Taradaj nie wracał. Baba zasnąć ani myślała: przyglądała się swojemu dukatowi, ciągle układała, co zrobić z pieniędzmi, i pilno jej było dziada doczekać a złajać go, jak zasłużył.
Drugie kury piały, gdy w sieniach drzwi skrzypnęły i dziad wszedł milczący, zmęczony, zmokły, a ławy dopadłszy, zawołał:
- Babo, jeść!
Kluski się pono aż popaliły, boje dopiero teraz sobie przypomniała. Pilniejsze od klusek było łajanie starego.
- A gdzieżeś to pieniądze wetknął?! - zawołała. - Coś to wiary we mnie nie miał, czy co? Zamiast je żonie oddać, toś licho wie gdzie wściubił. Ejże!
Pokazała mu pięść, a dziad ani nawet się zżymnął.
- Kluski! - zawołał. - To twoja rzecz, a pieniądze... moja!
- A zjadłbyś kaduka! - zakrzyczała baba biorąc się w boki. - Albo to pieniądze twoje! Toć nasze, nie twoje! Nasze! Rozumiesz!
- Nieprawda! Moje! -rzekł dziad. - Tobie jednego czerwonego dał, to go sobie trzymaj, a co moje, to moje, tego i nie powąchasz.
Baba krzyknęła na całe gardło: -Tak to już?!
- Ano tak! A jakże miało być - począł dziad. - Albom to ja darmo tego czarnego biesa na rozstaje wodził po błocie i słocie, nogi zrywał i strachu się najadł?
Z wielkiego gniewu baba płakać poczęła, weszła do komory, zatrzasnęła drzwi za sobą i wołała przez nie:
- Schowałeś je tu, w komorze, nie chcesz się podzielić, podpalę chatę, niech pieniądze i ją, i ciebie licho bierze!
Dziad się śmiał.
- Jaka bo ty głupia! - poczęł. -Jam ich w komorze nie chował, trzymam je za pazuchą. Do komorym poszedł tylko, aby się podróżnemu zdało, żem je położył tu, bom się bał, aby mi ich po drodze nie odebrał. Pal chatę, spal się sama! A mnie co? Ja teraz o to nie dbam!
Usłyszawszy to wyszła Taradajka, spłakana. Poczęła już inaczej mówić przypominając, jak to oni z sobą tyle lat przeżyli, tyle chleba i soli zjedli, jak on był niewdzięczny za to, że go tyle razy pielęgnowała w chorobie i gdy mu głowę w karczmie rozbito, itd.
Dziad trochę zmiękł.
- Daj no kluski! - rzekł. - Pogodzimy się. Juści ja pieniędzy nie połknę.
Podała baba kluski, ale sama ich nie tknęła. Gadali i gadali, resztę nocy nie kładąc się spać, a w końcu zaklęli się oboje, ażeby - uchowaj, Boże! - nikomu w świecie nie mówić o tych pieniądzach. Baba przyrzekła, a Taradaj też powtarzał:
- Albo ja głupi?
Z rana się jakoś wypogodziło, poszedł Taradaj do gospody na piwo. Miał tam starego jednego dobrego druha, Pasimuchę, poczciwe bardzo człowieczysko. Kazał mu dwa piwa postawić.
- Wiesz, stary - szepnął mu w ucho po drugiej półgarncówce -jak by ty się zaklął, że nikomu ani piśniesz, ja bym ci co zwierzył.
Zaklął się strasznie Pasimucha, bodaj sczezł, bodaj świata nie oglądał, bodaj roku nie dożył itd.
Naówczas Taradaj mu po cichu, ręką się zasłaniając, od A od Z opowiedział wszyściutko i na dowód pokazał dukata.
Pasimucha oczom nie wierzył, dukata w zęby wziął, próbował kąsać, głową kiwał i wyszli z gospody na gawędę za płoty.
Taradajka też, wyszedłszy z chaty, wprost pobiegła do kumy swej, do Opójduchowej, której dziecko było słabe. Poczęstowali ją krupnikiem, napiła się raz, słodki był, popiła drugi.
- A moja ty Opójduchowa serdeczna i stateczna, moja ty jedyna! Jak byś ty mi się zaklęła na duszę, na zbawienie, że nikomu nie powiecie, to ja by wam coś osobliwego zwierzyła.
Opójduchowa uderzyła się w piersi kułakiem.
- Czy ty mnie nie znasz? Czy ty nie wiesz, że ja umiemjęzyk trzymać za zębami? A jużci się klnę na wszystko najświętsze!
Taradajka nachyliła się do jej ucha i wyspowiadała. Poczęły w ręce plaskać, a psy wieszać na dziadzie, że sobie skarb chciał przywłaszczyć.
Trzeciego czy czwartego dnia po wsi pletli różne rzeczy: że Taradaj ćwierci pożyczał w karczmie, na której smoły trochę było u dna, a gdy ćwiartkę odniósł, dukat znaleźli do niej przylgnięty. Inni mówili, że diabłu duszę sprzedał, inni, że stara kura niosła jaja, dukatów pełne, a nareszcie, iż barana miał w komorze, który jak się strząsł, sypały się z niego czerwońce.
Przed Taradajem siaki taki czapkę zdejmował, czego nigdy dawniej nie bywało.
Staremu to pochlebiało i mówił sobie: "Nic nie wiedzą, ano takie nosy mają. Ho, ho!"
Chodził teraz z rękami w kieszeniach, czapka na bakier.
Najgorsza była rzecz, że wieczorami z babą dzień w dzień się kłócili, co z pieniędzmi robić.
Ona co innego chciała, on co innego. Krowy jej było trzeba koniecznie, jemu - konia i wozu. Dalej grunt by byli kupili. Dziad, rozumniejszy, głową trząsł.
- Jak ludzie zobaczą, że grosz mamy, pokoju nie będzie, trzeba tak żyć, jakbyśmy go nie mieli.
- A na cóż on nam się zdał? - mówiła baba.
- Na czarną godzinę.
- Toć już czarniejsza być nie może jak dziś.
- E, co ty, głupia babo, wiesz! - kończył Taradaj. - Hm ... jeszcze bym sobie młodą żonkę wziął i gospodarstwo prowadził...
- Żeby nie ten stary dziad, co mi życie zawiązał - szeptała Taradajka - żebym takie pieniądze miała! A toć ja od niego o lat piętnaście młodsza jestem, jeszcze bym za parobka wyszła za mąż, jak należy, i trochę świata skosztowała...
Oboje starzy, co z sobą żyli mało nie pół wieku, dla tych pieniędzy znienawidzili się i jak tylko spotkali, ząb za ząb gryźli.
- A bodaj bym była...
- A bodajbym był... kiedym się z tobą żenił.
Pewnego dnia do tego przyszło, że dziad babę z chaty wygonił.
Poszła płacząc; został sam.
Pod wieczór jakoś mu było nieraźno. Otworzył drzwi, popatrzył, czy jej nie ma, parę razy kaszlnął głośno - ani słychu.
Czekał do późnej nocy - nie wróciła. Wstał, zły i na siebie, i na nią. Do Opójduchowej poszedł szukać, tam jej nie było, w gospodzie też, na wsi nie widział nikt.
Dziadowi zrobiło się na sercu bardzo smutno.
"Uchowaj, Boże, stanie się co, na sumieniu będę miał!" - rzekł do siebie.
Baba tymczasem, pożegnawszy przyjaciółkę, po żebraninie się powlokła. Wprawdzie Pasimucha przesiadywał u Taradaja po całych dniach, ale to nie pomagało. Przyszły i inne kłopoty, ludzie o pieniądzach się dowiedzieli, ten i ów zaglądał, posądzono dziada o kradzież, o rabunek, nareszcie zamknięto do kłody. Szczęściem pieniądze wprzódy w ziemi zakopał.
Dostawszy się do ciupy Taradaj już był tak nieszczęśliwy, że włosy sobie darł z głowy.
- A niechajby te przeklęte pieniądze licho brało! - wołał. Przeszedł miesiąc czy więcej, dziada nie wypuszczono. Opójduchowa poszła na odpust, patrzy, siedzi z garnuszkiem Taradajka, rękę wyciągnęła i żebrze:
- Za duszyczki znikąd ratunku nie mające!
- Miły Boże, a toć ona! - zawołała. - A wiecie, co się z waszym stało? Toć siedzi zamknięty już czy nie osiem niedziel...
Taradajka rozpłakała się, wzięła kij i poszła wprost z odpustu pod ciupę. Musiała dać kilka szelągów, aby ją wpuścili do męża. Gdy spojrzeli na siebie, popłakali się oboje.
- A bodaj my ich byli nie widzieli! - począł dziad. - Bodajby ja ich nie oglądał na oczy moje! Diabelski to dar i nieszczęście przyniósł z sobą. Byle mnie puścili, rzucę na dno do studni!
Poszła Taradajka za mężem prosić i jakoś go uwolnili. W dobrej zgodzie powlekli się do domu.
- Co wy macie rzucać tyle złota do studni? - odezwała się baba. - Toć szkoda. Kupujmy, jedzmy i pijmy, co wlezie, to się ich pozbędziemy rychło i tyle.
- Niech i tak będzie - odparł dziad.
Wprost tedy na ogród szli za chatę, gdzie pieniądze były zakopane.
Dziad kroki wymierzył. Miejsce znalazłszy patrzy, dołek wykopany, a w dołku coś wcale do pieniędzy niepodobnego...
W ręce plasnęli oboje - pieniędzy nie było.
Wieczorem siedzieli oboje pochmurni, nazajutrz mówią, że Taradaj się obwiesił na gruszy, a żona znikła ze wsi bez wieści.
Pasimucha tylko opowiadał w gospodzie, na jakie to sztuki się diabeł bierze, gdy się na kogo zasadzi.
- Żeby był nie powiedział głupiego słowa w złą godzinę - mówił wzdychając - po dziś dzień byliby żyli i biedę klepali.
- Mój Pasimucho - odpowiadał na to zwykle Żubr, sąsiad jego - żeby głupiego człeka zgubić, na to diabła nie trzeba, dosyć trochę pieniędzy.
O tym głupim Maćku, o którym wam już nieraz może niańki i służące różne dziwne historyjki opowiadały, powiem i ja wam jedną, której może nie słyszeliście.
Był sobie raz możny wieśniak, który miał trzech synów: dwóch rozumnych, a trzeciego wszyscy za głuptaska mieli. Ojciec wzdychał, matka płakała patrząc nań, bracia się śmieli, ludzie ramionami ruszali i mówili: ,, Co z tego biedaka będzie?"
Maciek miał dobre serce, powolny był, posłuszny, pracowity, ale wygadać się jak drudzy nie umiał i co mu kto powiedział, wszystkiemu wierzył. Poszedł w pole do roboty, a miał z sobą w kobiałce albo w dwojaczkach jedzenie, spotkał ubogiego albo nawet głodne psisko, zaraz częstował, dzielił się, czasem wszystko oddał, a sam powracał na czczo. Ale śmiał się z tego i wesół był. A drudzy też wyśmiewali się z niego. Nigdy się nawet za to nie pogniewał i powiadał im: "Na zdrowie!".
Litowano się nad nim powszechnie, bo stary ojciec przewidywał, że gdy mu umrzeć przyjdzie, a Maciek zostanie sam na kawałku gruntu, z gospodarstwem nie da sobie rady i zejdzie wprędce na dziady. Na opiekę starszych braci niewiele można było rachować, bo ci go lekceważyli a o sobie tylko myśleli. Matka też popłakiwała nad przyszłym losem jego, frasując się, co z niego będzie.
Rodzice już nie byli młodzi, więc naprzód staruszce się zmarło, a ojciec, zatęskniwszy za nią, wkrótce też obiegł i na śmierć się dysponował. Nim zaś nadeszła ostatnia godzina, zwołał jeszcze synów wszystkich do siebie, starszym zalecając, aby nad Maćkiem opiekę mieli, nie opuszczali go, pamiętając, że on im jest rodzonym bratem.
Po śmierci ojca, pogrzebie i stypie przyszło tedy braciom dzielić się ojcowizną. Maciek tam oczywiście żadnego głosu nie miał, siadł pod piecem i mówił: "Co mi dacie, to wezmę."
Bracia, niedobrzy chłopcy, myśleli tylko, jak by się Maćka zbyli. Gruntu mu dawać nie chcieli, pieniędzy się nie znalazło w skrzyni, a gdyby i były jakie, pewnie by ich Maćkowi nie wydzielili... Z bydełka, roboczych wołów i koni co było, tego potrzebowali do gospodarstwa, które między sobą na połowę rozdzielili. Maćka chcieli wykwitować lada czym i starszy mu rzekł:
- Co ty tu będziesz robił? Głupi jesteś, poszedłbyś w świat po rozum, może byś go na drodze napytał. My cię za parobka wziąć nie możemy, boby ludzie na to sarkali... Ruszaj sobie gdzie na służbę za oczy!
- Jużci, na drogę coś ci się da - rzekł młodszy - abyś nie biedował, póki służbę znajdziesz. Dostaniesz kożuszynę przenoszoną, a bodaj i starą siermięgę po ojcu, a czapka też nieboszczyka niezła, no i kij jego w dodatku, abyś się miał czym psom opędzać.
Nie bardzo się Maćkowi z tej chaty iść chciało, do której był nawykł, prosił się więc, aby go choć za parobka lub pastucha u siebie zostawili, ale bracia się na to w żaden sposób zgodzić nie chcieli.
- Z ciebie dla naszego całego rodu tylko pośmiewisko, żaden z nas żony nie dostanie, póki ty tu w chacie będziesz. Ruszaj, gdzie cię oczy poniosą!
Naglili tak i nastawali, że w końcu zgodził się Maciek iść precz, byleby mu dali się czym okryć i jaki grosz na drogę.
Gdy Maćka już w podróż trzeba było wyprawiać, bracia poszli do komory i wybierali odzienie co najstarsze i najgorsze, śmiejąc się a opowiadając, że to jeszcze dla niego aż nadto dobre było. Maciek się ani spierał, ani napierał, brał, co mu dawali. Dostał więc, jak postanowili, starą kożuszynę wynoszoną, po ojcu, starą jego siermięgę, czapkę baranią i kij, buty jedne podarte i parę łapci na zapas.
Nie straciwszy mimo to serca do braci pięknie się z nimi pożegnał, starszego w rękę pocałował, młodszego uściskał, nawet z psem Burkiem, który go za wrota przeprowadził, przystojnie się rozgadał, no i poszedł w świat.
Na drogę dali mu bracia dziesięć trzygroszniaków.
Szedł tedy głupi Maciuś polem, borem, gdzie go oczy niosły, ale naprzód zawrócił pode wsią na cmentarz, aby się na grobie ojca i matuli pomodlić. A był dzień wiosenny piękny i na tej bożej roli tak kwiatki bujały i rosły, jak na najweselszej łące, i pachniało dokoła, i ptaszęta śpiewały.
Znalazł Maciek w rogu cmentarza mogiłę, na niej krzyż, który on sam z drzewa wyciosał, przykląkł tedy, zmówił Anioł Pański, a potem siadł odpoczywać i dumać. Kiedy tak sobie myśli o ojcu i matuli, a o tym, co z sobą robić będzie i gdzie ma chleba szukać, patrzy, aż siadła na ogrodzeniu sroczka i kiwa do niego główką, jakby się z nim witała. Maciek się też jej pokłonił, bo sroka sroką, a każdemu dobrze życzył i nikomu chybić nie chciał. Patrzy on na nią, aż otworzyła dzióbek i poczyna gawędkę:
-Jak się masz, Maćku?
- Zdrowa bądź, sroczko! Bóg zapłać.
- Coś ty taki markotny?
- Ano widzisz, szukam służby, nie wiem, czy znajdę, braciom trzeba było ojcowizny ustąpić, idę w świat.
- No, no - odezwała się siedząca na płocie - przecież ty tak biedny nie jesteś. Ojciec wiedział dobrze, że ci bracia dadzą pewnie jego starą siermięgę. Popatrz no w niej dobrze! Całe życie w nią dukaty zaszywał. Porozparaj rękawy i kołnierz... Znajdziesz za co chatynkę i kawał gruntu kupić.
Zakręciła sroka ogonkiem, zaśmiała się i poleciała. Myśli tedy Maciek: ,,A może i prawda? Bo ptaki różne rzeczy wiedzą". Wziął się tedy do siermięgi i począł pruć, aż posypały się obrączkowe dukaty, a było ich tyle, że w podołek od koszuli związawszy je, nabrało się z pół garnca.
Podziękowawszy tedy ojcu poszedł wprost Maciek do bliskiego dworu i chatę z ogrodem, jak należy, i z kawałkiem gruntu kupił, a jeszcze mu przygarść została na początek gospodarstwa. Trzeba było i koni, i wołów, i owieczki, i świnki, i wszystkiego, co w podwórzu i chlewikach być powinno. Musiał tedy iść na targ do miasteczka, a że mu bez chłopca w chałupie trudno być samemu, a trafił się sierotka, wziął go sobie do pomocy. Dopieroż ani dnia, ani nocy nie szczędząc, do roboty się jął Maciek, jako to na swym własnym, z wielką ochotą. A szło mu wszystko jak z płatka. Nie wyszedł rok, gdy już głupi Maciek tak zasobny był, a tak u niego wszystko ślicznie się udawało, że mu sąsiedzi zazdrościli. Już mu tedy i żonę swatano, ale nie chciał się żenić, dopóki się dobrze nie rozpatrzył.
Jednego wieczoru, gdy na przyzbie sobie siadłszy chleb zajadał, a serem zakąsywał, patrzy, drogą jedzie wóz, krowa chuda z wołem do niego zaprzężona, a na wozie jeden z braci jego siedzi spity, drugi leży; jadą i kłócą się. Zobaczywszy Maćka, zdziwili się mocno i stanęli.
-Cóż to, ty tu służysz? A jak się gospodarz zowie, co cię wziął? Na to Maciek śmiejąc się powiada:
-Tak się zowie jako i ja... Nie ma go podczas w chałupie, wstąpcie proszę, bo oto chłopak wieczerzę sposobić będzie na nas trzech.
Bracia z wozu wylazłszy, do chaty szli dziwując się zamożności i porządkowi i posiadali za stołem. Maciek piwa kazał przynieść i braci częstował. Gadu a gadu, począł im rozpowiadać o gospodarstwie, o zbiorze, o dostatkach, aż w końcu śmiejąc się dołożył:
-Widzicie, że mi Pan Bóg poszczęścił, bo gospodarzem, u którego służę, ja sam jestem, a wszystko, co tu widzicie, moje!
-Jakże to może być - zawołali bracia - kiedyś goły jak palec z domu wyszedł!
- Ano, daliście mi przecie starą ojcowską siermięgę, a w niej znalazłem, co mi nieboszczyk tatulo przeznaczył.
Porwali się bracia za włosy, widząc, że się oszukali przez chciwość swoją, bo chata i gospodarstwo Maćkowe więcej było warte niż ojcowizna. Poczęli tedy krzyczeć i wymyślać, że oszukał ich i okradł.
- Wiecie co? - rzekł na to Maciek. - Gorsza, mówicie, ojcowizna, gospodarstwo u was podupadło, krowę, widzę, do woza zaprzęgacie. Mówicie, żem was pokrzywdził, głowa za głowę... mieniajmy się.
Bracia poszli się rozpatrzeć. Maćkowa część lepsza była od ich obu razem.
- Zgoda! - zawołali. - Ruszaj ty do naszej chaty, my bierzemy twoją, a wynoś się zaraz, jak stoisz!
- Tylko starą siermięgę ojcowską zabiorę z sobą i bywaj ta zdrowi! - rzekł Maciek. - Milsza mi ojcowizna, choć nędzna, niż wszystko. Szczęść Boże!
Skinąwszy tedy na sierotę swego, poszedł do wozu krową zaprzężonego, chcąc go z sobą zabrać, bo mu się on należał wedle umowy, ale bracia i tego nie dali. Przepędzili go kijem za wrota.
Szedł tedy Maciek znowu, ale coby się miał smucić, radował się wielce. Dopiero gdy do chaty ojcowskiej dobił się, a zobaczył ją pustą, kołkiem podpartą, w oborach nędzę, w stodole pustki, wszędzie brud i nieład - serce mu się okrutnie ścisnęło. Jeszcze obchodził powyłamywane płoty dokoła, gdy na jednym z nich, patrzy, siedzi sroczka i ogonem wywija.
- Dobry dzień, Maćku!
- A nie bardzo on dobry - westchnął nowy gospodarz. - Widzicie, co tu za bieda, rąk nie ma za co zaczepić, jak ja sobię rady dam?
- Ale ba! - odparła jejmość z białym kołnierzykiem. - A boża opieka? Jakoś to będzie. W komorze w rogu podłubcie, jest tam garnuszek dla was, co go matula zakopała.
Rozśmiała się poczciwa sroczka i furknęła. Maciek, choć doświadczył, że nie kłamała, nie bardzo chciał wierzyć. Jednak do komory poszedł, łopatą poruszył ziemię, no i garnuszek znalazł, ale dukatów w nim nie było tylko talary, dobrą miarą około garnca. Panu Bogu tedy dziękował, odwagi nabrał i dopiero całe gospodarstwo na nowo wielką pracą i zachodem począł podnosić. A szło mu i tak jak z płatka. Nieraz zdawało mu się, że ojca i matulę koło siebie widywał, jak by czasem mu co szeptali i podpowiadali, a cieszyli się. Niekiedy sroczka na płocie siadała i wesołą z nim rozpoczęła rozmowę, a zawsze jakąś dobrą dała radę.
Sąsiedzi niezmiernie się dziwowali, że głupi Maciek był tak rozumny i szczęśliwy, ale że się wygadać i chwalić nie umiał, nazywali go przecie głupim Maćkiem i żartowali z niego.
Markotno mu to było, bo już się dla gospodarstwa i z tęsknoty, że się sam jeden został, żenić chciał, a za głupiego Maćka nikt córki nie chciał dać. Gdzie się tylko zeswatał, odprawiano go z kwitkiem, aż jednego razu idąc poza wsią, pod płotem, patrzy, siedzi dziewczątko obdarte i płacze. Stanął tedy i pyta:
- Co ty za jedna? Co tobie jest?
Nierychło mu dla wielkiej żałości i płaczu poczęła rozpowiadać powoli, że ją matula odumarła i tak sama jedna została na świecie. Serce mu się ścisnęło na tę niedolę patrząc, a że jej sam skosztował, ulitowawszy się nad sierotą, wziął ją za rękę i poprowadził do sołtysowej żony, Barciechy.
- Barciecho, matko - rzekł - oto biedna sierota jest, która przytułku nie ma. Mnie jej do chaty brać nie godzi się, bo tam matki i opieki nie znajdzie, przyjmijcie wyją i hodujcie jak najlepiej, a zapłacę... I choćby nie wiem co miało kosztować, niech u was sierocie dobrze będzie!
Zgodziła się na to sołtysowa zmiarkowawszy zaraz, że i posługę mieć będzie, bo jej sierota i ziela przyniesie, i gęsi popasie, i wody zaczerpnie, i Maciek głupi zapłaci jeszcze.
Sierotka tedy została u niej, a Maciek się o nią raz wraz dowiadywał i tak mu w oczach rosła a piękniała, że już myśleć zaczął, żeby się z nią żenić. Sierotka przez wdzięczność bardzo się do niego przywiązała i gdy miał przyjść, czekała na niego na drodze z uśmiechem i dobrym słowem. Sołtysowa też jej się odchwalić nie mogła, bo była pracowita, zręczna i roztropna.
Upłynęło parę lat, gospodarstwo Maćkowe szło znowu doskonale, a ojcowizna tak się polepszyła, że mu sąsiedzi zazdrościli.
- Nie ma to jak głupim być - mówili. - Człowiek ma szczęście. Ot, i ten Maciek, niezdara, trzech zliczyć nie umie, a tak mu idzie jak po maśle.
Jednego razu, gdy Maciek wracał z pola i chciał sierotkę swą nawiedzić, nie znalazł jej jak zwykle w podwórku ani przy studni. Patrzy, w progu sołtysowa stoi i fartuchem łzy ociera. Tknęło go coś, zbliżył się.
- Nie ma naszej Marysi! - rzekła. - Wczoraj jacyś wielcy państwo przyjechali i wzięli ją jak swoją, powiadają, że ich była. Nawet się z tobą pożegnać nie pozwolili, z czego mocno płakała i kazała tylko powiedzieć, że póki żywa, o tobie nie zapomni.
Poczciwy Maciek, coby miał się zgryźć, że ją utracił, począł Panu Bogu dziękować, że ją szczęście spotkało, ale poszedł do domu jak struty. Nic mu już w smak nie było...
Jakoś wprędce potem, jednego dnia, kiedy siedział nad misą klusek i jeść mu się nie chciało, posłyszał huk wielki... Wpadli do chaty bracia jego, którzy już gospodarstwo od niego odebrane zmarnowali i precz go wygnali z ojcowizny jak przywłaszczyciela, odgrażając się, że zabiją, jeżeliby się śmiał pokazać i o cokolwiek upominać. Maciek, nawet nie sprzeczając się, za kij wziął i poszedł w świat.
Idzie tedy, idzie polem, aż szóstego dnia spotkał przy dworze dziewczątko, niby ową sierotkę, ale tak wystrojoną i wypiękniałą, że mu ją trudno było poznać. Ta zaś Maćka z dala od razu poznawszy, rzuciła mu się na szyję i gwałtem do swej rodziny zaprowadziła jako dobroczyńcę, co ją w biedzie ratował. Został tedy Maciek przy dworze niby w służbie, a jak go lepiej rodzice poznali, że sierotka bardzo go kochała, wydali ją za niego.
Trudno uwierzyć, ale tak ci było, bo i mnie na wesele prosili, i ja tam byłem, miód i wino piłem, po brodzie ciekło, w gębie nic nie było... I koniec.
Było to późną jesienią. Podkomorzy Wereszczaka, powróciwszy z małej w pole wycieczki dla obejrzenia posiewów, jak się one przed zimą prezentowały, chodził po wielkiej izbie gościnnej, w której nigdy bardzo ciepło nie bywało, a dnia tego szczególniej przenikliwy chłód czuć się dawał.
Podkomorzy, który na cierpkim powietrzu i wietrze ostrym trochę już był przemarzł, nogami tupał, ręce zacierał, poruszał się, wyciągał, a rozgrzać nie mógł.
Na dworze zmierzchać zaczynało. Przed domem z okien widać było dziedziniec szeroki, prawdą a Bogiem, dosyć niedbale utrzymywany. Z jednego boku przypierały do niego stajnie, przed którymi zawsze coś stało, albo prosty wóz drabiasty, albo ze zwieszonymi na ziemię smutnie hołoblami odarta bieda.
Nie mówię o tym, że siano rozsypane, słoma roztrzęsiona i inne nieuchronne następstwa pobytu koni zdobiły część podwórza bliższą stajen. Z drugiej strony duża oficyna służyła za dom folwarczny, czeladni, kuchnię, praczkarnię i na wszelki użytek, do którego dom nie starczył.
Naturalnie też okolice jej zbyt czysto utrzymać się nie mogły. Tu rąbano drewka, szczepano skałki, wyrzucano węgle i popioły, pozostałości kuchenne, wylewano pomyje, a psy gończe podkomorzego, ilekroć je wypuszczono, same podobno ten śmietnik z grubszego oporządzały.
Wprost naprzeciw okna były wrota stojące tak nałogowo otworem, iż byli ludzie, co powątpiewali, czyby je już zamknąć można. Nabrały od tej nieruchomości fizjognomii dziwnej, zdawały się walić - lecz stały tak już od bardzo dawna i wrósłszy w ziemię obiecywały trwać lata.
Gdy podkomorzy chodził, rozgrzewając się po izbie, tymi wrotami właśnie wjeżdżał konny, w którym najniewprawniejsze oko mogło poznać posłańca.
Jest to postać przedpotopowa, dziś już zaginiona i z tradycji tylko znana, ale dawniej istnieli tacy ludzie, co przez całe życie sprawiali obowiązki posłańców, było to ich powołanie. Takiego ,,umyślnego" poznać było można zaraz z fizjognomii. Człowiek to zwykle bywał śmiały, z ludźmi obyty, dróg świadomy, zahartowany na wszystko i chętnie przewożący różne wiadomości. Nie gardził on kieliszkiem w szynku i koń jego miewał zwyczaj nawet przed każdym się zatrzymywać proprio motu.
Więksi panowie mieli takich bojarów wielu, szlachta wybierała zdolniejszych z włościan.
List, który zwykł był posłaniec przywozić, często do rąk własnych adresowany, zawijany był w szmatkę, trzymany za nadrą, niekiedy pod koszulą na gołym ciele, aby go czuł zawsze poseł, czasem zatykał się w baranią czapkę, między dwie jej ściany.
Pismu niekiedy towarzyszyło ustne pozdrowienie i jaki dodatek słowny. Przyjmowano posłańca różnie, ale najczęściej i kieliszkiem, i miską. Czasem garść jaka i konikowi się dostała, który albo szedł do gościnnej stajni lub - drzemał u płotu.
Podkomorzy Wereszczaka w nadjeżdżającym konno na srokatym koniu człowieku, który szkapę do kołka przywiązał i nie zważając na szczekanie psów odprowadzających go do dworu skierował się ku gankowi, poznał zaraz posłańca.
Od kogo? To było dlań tajemnicą, lecz bądź co bądź - zafrasował się. Posłaniec wiózł list, który potrzeba było przeczytać - a co gorzej - odpisać nań. A trzeba wiedzieć, że od czasu gdy go u jezuitów w Lublinie męczono pisaniem, podkomorzy, równie manipulacji samej, jak tego wytężenia myśli, którego pisanie wymaga, cierpieć nie mógł.
"Otóż masz! - rzekł w duchu; - Posłaniec i - list! A jejmości w domu nie ma".
W istocie podkomorzyna była u córki... A Wereszczaka sam w domu.
W sieniach już słychać było, jak się ów posłaniec zaczął targować ze służącym Jakubem.
Podkomorzy drzwi otworzył.
- Co tam?
Z odkrytą głową łysawą stojący poseł szybko odpowiedział:
-Z listem do jaśnie pana.
- Od kogo?
- Od podskarbiego.
To mówiąc i czapkę położywszy na ławie, posłaniec sięgnął za nadrę, wyjął z niej czerwoną chustynkę, rozwinął i dobywszy z niej na szarym, papierze z wielką pieczęcią list, z pokornym wręczył go ukłonem.
Podkomorzy przyjął go zmartwiony. Przewidywał widać, iż z odpowiedzią ciężko mu będzie, bo się po chwili odezwał łagodnie:
- Niech Jakub powie, aby konia do stajni wzięto, a posłańca na folwark.
I szepnąwszy coś staremu słudze, podkomorzy drzwi zamknął. W pokoju szaro już było, list położył, a raczej rzucił na stół, kwaśny.
- Jezu mój miłosierny - stęknął - czego on znowu pisze? Pewnie o sejmik i swojego kandydata! Ale, niechby go z nim... Dałbym głos i ja, i moi, żeby mnie listami nie nasyłał. Co tu teraz robić bez podkomorzyny?!
Oprócz starego Jakuba, który był i sługą, i rodzajem majordoma, podkomorzy miał chłopca - Jaśka, do tych usług pomniejszych, jak na przykład: zdejmowanie butów, nader zawsze mozolne, któremu przekleństwa i stękania towarzyszyły, przynoszenie drewek na komin itp.
Tym razem właśnie Jasiek wyprawiony był po suche drewka i miał na kominie zapalić. Poszedł, lecz była to rzecz znana powszechnie, że mimo kuksów, jakie za to odbierał, Jasiek wszelkie poza oczyma odbywane funkcje - pełnił z niezmierną czasu stratą.
Co robił w czasie tych wycieczek, nie było docieczono dokładnie. Wedle pory roku i zmiennych okoliczności drażnił indyka, niekiedy do najwyższej doprowadzając go pasji, pędzał kury, dłubał w nosie, wymykał się ku ogórkom itp.
Dnia tego nie można go było o co innego posądzić, chyba o kaczany od kapusty, na które był też łasy. Klucznica przysięgała się, że marchew surową jadał, cóż dopiero słodkie kaczany!...
I nie było go, choć drewka leżały na drewutni w szopce tuż około kuchni; a podkomorzy klął i gderał. Miał ten zły zwyczaj, chociaż skutkiem częstego powtarzania doz - nie robiły skutku.
Wołał półgłosem:
- Gdzie ta jucha Jasiek? Kiedy poszedł!... A dotąd nie wraca! A żeby go...
Tu następowało wyliczenie wszystkich plag egipskich, których życzył Jaśkowi. Wchodziły w lik: deptanie kaczek - sczeznięcie marne - skiśnięcie itp. Podkomorzy miał wielką tych wyrażeń obfitość.
Jakkolwiek list zbyt ciekawym być nie mógł - drażnił jednak i niecierpliwił, leżąc zawarty. Podkomorzy bez świecy go czytać nie mógł, a nawet przy niej nie obchodził się bez okularów.
Zawołał Jakuba, aby przyśpieszył powrót Jaśka. Jakub, leniwy równie jak poczciwy, pofatygował się tylko na ganek i huknął na stróża, rozkazując mu, aby dezertera przyprowadził za uszy.
Lecz wtem i on sam ze ścierką ogromną, pełną drewek na plecach, uginając się pod jej ciężarem, ukazał się od strony drewutni. Wyłajał go naprzód stróż, potem Jakub po drodze, na ostatek sam pan przypadł, któremu żywo począł coś Jasiek prawić niezrozumiałego - i rzuciwszy drewka, pobiegł po świece.
Świece te dla podkomorzego nie było łatwo tak na zawołanie podać.
Rurkowe łojowe, jakich na codzień używano, miała klucznica pod swym zawiadywaniem, trzeba więc było biec na folwark po nie, potem je w papier oprawić, zapalić, lichtarz z umbrelką oczyścić i szczypce, zawsze pełne, fundamentalnie z knotów wczorajszych wychędożyć.
A że Jasiek zwykł to był czynić nie śpiesząc się, zwlokło się zapalenie świec tak, że podkomorzego niecierpliwość do tego stopnia urosła, iż Jaśkowi wnoszącemu światło i wedle zwyczaju odzywającemu się W progu: "niech będzie pochwalony Jezus Chrystus" - pięścią pogroził.
Teraz należało krzesło przysunąć, podać stołeczek pod nogi.
Podkomorzy usiadł.
- Podaj okulary.
Z okularami od niepamiętnych czasów była zawsze turbacja niesłychana. Wereszczaka dbał niezmiernie o te okulary, które sobie do oczów dobrał z niemałą biedą, czasu swej bytności w Warszawie; chował je, ale nigdy nie pamiętał, gdzie położył.
Miały one dwa czy trzy miejsca przeznaczone dla siebie, w których się jednak nigdy nie znajdowały. Urzędowe ich ulokowanie było w szufladce przy kartach od mariasza i kabały, niekiedy znajdowano je na komodzie około niebieskiej filiżanki, czasem walały się na dużym stole, a raz nawet przydybano je na oknie, co podkomorzego oburzyło, choć sam je tam położył.
W kieszeni od kapoty ekstra rzadko się trafiały.
Poczęło się poszukiwanie okularów, macanie po ciemku, bo duże łojówki z umbrelką niedaleko światło rzucały - i klątwy. Szukał podkomorzy sam, Jasiek, zawołano Jakuba. Rozstąp się, ziemio! Okularów ani słychu.
Powstała burza. Przybiegła stara Dorota ze stoczkiem w ręku na pomoc i udało się jej, prawdziwym cudem albo dziwną domyślnością niewieścią, odkryć je utkwione... Pomiędzy komodą a ścianą.
Tu dopiero potrzeba było posłuchać dociekań, czyją winą one się tam dostały, bo, rzecz oczywista - same one, jak powiadał podkomorzy, wleźć tam nie mogły, ale ktoś sprzątający na komodzie z lekceważeniem karygodnym sprzęt ten drogi - nie dość, że zrzucił, lecz nawet występku tego nie był świadom... Lub... Mogła w tym być niepoczciwa złośliwość.
Przekonawszy się dopiero, że zsunięcie się za komodę okularom nie zaszkodziło i futerał ich tylko szwankował nieco, podkomorzy włożył je na nos, kopertę rozciął, list dobył, zbliżył go do świec i z uwagą rozpoczął czytanie od intytulacji.
"Jaśnie Wielmożny Podkomorzy Dobrodzieju, a mnie Wielce Miłościwy Panie a Bracie".
Zwykłe listy, tylko dla formalności pisywane, na ćwiartce papieru rzadko zajmowały więcej niż jedną stronicę i obrachowywane bywały tak, że podpis w pewnym odstępie od dołu się mieszczący wypadał jeszcze nie na samym skraju. Z przerażeniem dostrzegł naprzód podkomorzy, iż na pierwszej tej stronie nie tylko nie było podpisu, ale ani nawet formuł go poprzedzających, odwrócił niespokojnie papier i przekonał się, iż list miał trzy całe stronice, a opatrzony był jeszcze - postscriptem.
Oczywiście kuso nań odpisać, per dominum pstrum, nie godziło się, zwłaszcza podskarbiemu; sprawa być musiała magni momenti, ważna.
Opadły mu ręce.
"Masz tobie! - rzekł w duchu - nie mówiłem?"
Podkomorzy w istocie nie mówił nic, lecz zwykł był wyrażenia tego używać, pocieszając się w każdym kłopocie przenikliwością swoją.
Bądź co bądź, potrzeba było zacząć czytać. Operacja ta, niewprawnemu podkomorzemu, który i z powodu oczów, i dla wstrętu do papieru zawsze się kimś posługiwał - nie przychodziła łatwo z drukowanego - a cóż dopiero z tych zygzaków kancelarii podskarbiego, którego amanuensis grzebał jak kura.
Wereszczaka, któremu przed chwilą było zimno, potnieć zaczynał; a nie stało się to od ognia rozpalonego na kominie, bo Jasiek ledwie go rozdmuchał, lecz z niezmiernego wysiłku wszystkich władz umysłowych, jakiego odczytywanie i sylabizowanie wymagało.
Przerywał sobie tylko.
- A niechże go! O, to pisze!... Cóż to znowu jest? Nie ma końca.
Sprawa była skomplikowana dosyć. Nie szło o sejmik, ale o dawny proces z powodu zbiegłego poddanego, którego tożsamości Fleming dowodził, a podkomorzy przeczył.
Rzecz ta uśpioną była przez czas jakiś, teraz ją wznawiano.
Pomijając to, że sama rzecz niemiłe czyniła wrażenie i groziła procesem, potrzeba było odpisać.
Przenikliwy podkomorzy odgadywał, że wznowienie pretensji było tylko sztuką, ażeby kosztem umorzenia jej, pozyskać sobie na sejmiku poparcie.
Należało więc tak odpisać, aby i nie dać poznać, że się zwąchało pismo nosem - wyraził się podkomorzy - i podrożyć się... A potem...
Podparłszy się na łokciu Wereszczaka dumał i wzdychał długo. Zwlekać z odpowiedzią i po dniu albo dwóch dopiero wysłać ją drugim umyślnym do Terespola - nie wypadało.
Dowiodłoby to, że się zbyt namyślano i strwożono. Stante pede należało odpowiedzieć.
W tym był sęk.
Nadchodził czas wieczerzy, po jedzeniu zaś miał Wereszczaka za stałe prawidło wstrzymywać się od wszelkiej pracy umysłowej, oprócz wieczornego pacierza.
Trzymał się też reguły starożytnej: mille passus meabis, i chodził, pisać więc nie mógł.
Musiał natychmiast zasiąść do listu, wieczerzę odroczyć, kieliszkiem tylko ratafii się pokrzepić i - zbyć się tego licha.
Zawołał Jakuba, który stanął u progu.
- Słyszysz stary - rzekł - ten list przeklęty od podskarbiego! Oto mi w porę! Muszę zaraz odpisać... A tu - wieczerza, a po wieczerzy nie mogę. Niech z tą kolacją zaczekają, czy co?
Jakub ręką zamachnął.
- A toż kaczka na rożnie - rzekł - to się wniwecz spali.
- Bodajby go z tym listem - zamruczał podkomorzy i dodał z heroizmem: - No - to niech się spali. Kat ją bierz... Daj mi kieliszek ratafii, z wieczerzą czekać.
Wereszczace, gdy tym tonem mówił, niepodobna było już żadnych czynić uwag. Jakub poszedł po ratafię.
Podkomorzy mentalnie przygotowywał odpowiedź swą, nie szła mu...
Natchnienia nie miał. Dać je mogła ratafia, ale różnie i z tym się trafia. Bywa, że co ma pokrzepić, to w głowie zamęt sprawi.
Jakub przyniósł chleb, sól i flaszkę owej ratafii, którą podkomorzy badawczym okiem zmierzył, bo mu się coś zdawało, że ostatnią razą we flaszce jej zostawił więcej.
Podejrzenie padło na Jakuba, lecz czasu nie było się o to spierać.
W chwilkę potem, zakąsiwszy chlebem, w istocie uczuł podkomorzy, iż w głowie mu się wyklarowało...
Wyrazy i wyrażenia ustawiały mu się jakoś zręcznie, przybiegały na zawołanie, wiązały z sobą pięknie; uśmiechał się niektórym z nich.
A chociaż list by był mógł w takiej chwili natchnienia zaimprowizować śmiało; ponieważ szło o sprawę z podskarbim, bezpieczniej było i namyślać się, i brulion sobie zostawić. Raptularz taki przydać się może.
Szło więc już tylko o - pisanie.
Stęknął biedny Wereszczaka, bo ręce miał zawsze trochę nabrzękłe i pióro brał ze wstrętem. Lecz dura ne cessitas.
Otworzył szufladę, w której zawsze bywało kilka arkuszy papieru, jeśli nie rygałowego, to wcale przyzwoitego... Spojrzał, wpuścił rękę - dobył, ale zamiast białego - siny, prosty, gruby, rejestrowy, na którym wstyd było odpisywać.
Gorączkowe wypróżnienie szuflady z łona jej wydobyło: nożyczki stare, kłębuszek wyporków nawinięty na asa kierowego, kawałek wosku, naparstek podkomorzyny, dwie stare koperty, już na kwitki do arendy poobrzynane - i lineał.
Papieru białego - ani śladu.
Krzyknął podkomorzy:
- Jakub! - aż na drugim końcu domu wszystko się poruszyło - Jakub!
Stary, którego już odroczenie wieczerzy podrażniło, wszedł nadąsany.
- Gdzie papier? Papieru nie ma? Gdzie się mógł podziać? Kto śmiał ruszyć? Sześć arkuszy tu, w tej szufladzie, sam włożyłem.
Jakub o papierze nie wiedział wcale, pobiegł po Dorotę. Dorota zaklinała się wcześnie, że z papierem nie miała do czynienia nigdy; a na Wielkanoc pod placki, oprócz starych rejestrów, żadnego innego nie brano. Być wszakże mogło, iż pani podkomorzyna, obawiając się nadużycia, zamknęła go do swojej komody, której klucz wzięła z sobą.
Wereszczaka w taką już wpadł rozpacz, iż Jaśka natychmiast wykomenderował na wieś po ślusarza, aby komodę otworzył gwałtem - Dorota protestowała - nie pomogło. Jasiek już ruszał, gdy Jakub, poważny i milczący, z drugiego pokoju przyniósł znalezione prawdziwym jasnowidzeniem trzy arkusze papieru, które w stoliku samej podkomorzyny spoczywały.
Było ich tylko trzy... Lecz mogło się to później wyjaśnić, podkomorzy ochłonął i siadł...
Rozkazał Jaśkowi przynieść kałamarz.
Sprzęt ten, rzadko bardzo będący w użyciu, szeroki u dołu, z szyjką zwężoną, zwykle zatykany korkiem, stał zawsze, od czasów niepamiętnych, na komodzie w sypialni. Jakoż znalazł się w swym miejscu, zapylony, ale bez korka...
Pomimo szkła ciemnoszafirowego, z którego był odlany, przeciw świecy okazał się próżnym - atramentu nie było w nim ani kropli.
Lecz na to znany był sposób, wlewało się trochę wody .ciepłej, a osad na dnie przyschły dawał wcale przyjemnej barwy ciecz szarawą, z prószynkami pyłu, która na papierze przybierała kolor niezdecydowany, lecz czytelny. Dorota podjęła się wskrzeszenia inkaustu.
Teraz dopiero Wereszczaka przypomniał sobie, że oprócz papieru i atramentu potrzeba było koniecznie pióra do pisania. Jakub poszedł ich szukać i znalazł dwa. Jedno z długim ogonem białym, pokaźne na oko, lecz gdy mu się Wereszczaka przy świecy przypatrzył, okazało się tragicznie rozdarte na dwie części i każda z nich wykręconą była tak, jakby zaprzysięgła, że papieru nigdy nie dotknie.
Drugie pióro mało obcięte, jak więźniom głowy strzygą, było długie, wyglądało na dające się zużytkować, lecz rozeschłe, starte na końcu - nie spuszczało wcale i pierwszym jego owocem był żyd, którego podkomorzy, papieru żałując, po studencku językiem zlizał.
Splunął zaraz, lecz smak mu pozostał potem tak niemiły, że musiał sobie kazać dać kapkę ratafii i chleba z soli prószynką. Dopiero to przeszło.
Zamachnął się już poczynać raptularz - i Jakub uspokojony szedł do progu, gdy krzyk się dał słyszeć, który podkomorzy tylko w chwilach zupełnego zapomnienia się wydawał.
- A! Wciornastki by cię...
Jakub stanął.
- Nie pisze - szelma!
I cisnął w stół piórem tak, że gdyby nawet potem chciało mu się akomodować, nie mogłoby, gdyż zdruzgotał je w kawałki.
- Biegaj mi zaraz do ekonoma na folwark... Pióra! Na rany ludzkie, pióra! Żeby też w domu jednego poczciwego pióra nie było! A to skaranie - a to nieszczęście jakieś...
Jakub wyprawił Jaśka po pióra, a chłopiec nie miał zwyczaju się śpieszyć. Przy tym sprawa z ekonomem przedstawiała, mimo prostoty swej, niektóre trudności wykonania.
Ekonoma nie było w domu. O tych absencjach jego wieczornych, ponieważ nie był żonaty, chodziły wieści różne; zwyczajnie plotki. Oficjalnie zaś ekonom miał się znajdować u arendarza z powodu wątpliwości o wódkę znajdującą się w beczce. Posądzano go o dolewanie po kryjomu sprowadzanej.
Jasiek więc musiał biec do karczmy, a karczma znajdowała się o dobry kawał od dworu. Przyszedłszy tu, ekonoma nie zastał; tylko co się oddalił, lecz gdzie był, nie wiedziano.
Tymczasem podkomorzy klął, a że upływały kwadranse, wpadł na pomysł genialny pisania raptularza ołówkiem.
Egzystencja ołówka w domu, mityczna trochę, nie dawała się dowieść.
Dorota przysięgała, że raz tylko maleńki kawałek jego widziała, którym, śliniąc go mocno, deseń na perkalu panna Petronela rysowała. Nie wiadomo jednak było, czy ołówek ten jej był własnością czy skarbową.
Jakub mówił odważnie, że ołówka nie znał żadnego, bo nikt go tu nie potrzebował.
Podkomorzy przypominał sobie, że coś walającego się w szufladce, podobnego do ołówka, na swe oczy widział.
Strzęsiono wszelkie możliwe kryjówki, w których ołówek miałby prawo spoczywać - nie znaleziono nic.
Tymczasem co się działo z ową kaczką już na rożnie będącą, strach pomyśleć.
Jasiek wrócił w dobre pół godziny, ze trzema piórami, używanymi, zamazanymi, z których jedno zalecał ekonom szczególniej, jako piszące dobrze, lecz zawczasu zastrzegał się, że on sam nigdy piór temperować nie umiał, scyzoryka po temu nie miał i zwykle pióro dostawał od krewnego swego dominikana w Brześciu.
Przeciwko świecy wzięte pióro owo, polecone jako dobrze piszące, zdawało się mieć wszelkie warunki wymagalne. Ani zbyt spisane, ani zbyt świeże, z nosem trochę przytartym, rozłupane miernie, wyglądało sobie na przyzwoite pióro ekonomskie.
Podkomorzy umoczył je, otrząsnął, przyłożył do papieru - pisało! Odetchnął.
Cienkich rysów nie można było nim nakreślić, ale z gruba, równo mazało znośnie.
Natychmiast Wereszczaka wystylizował: "Jaśnie Wielmożny Podskarbi Dobrodzieju, mnie wielce Miłościwy Panie a Bracie!"
Lecz tu był sęk. Fleminga niektórzy zwali - grafem, inni, ze względu, iż w Polsce równość szlachecka tytułom się przeciwiła, tego sasko-niemieckiego atrybutu odmawiali mu.
Nie ulegało wątpliwości, iż graf musiał Flemingowi smakować, z drugiej strony było to - przylizywanie się magnatowi, o które nie chciał być posądzonym Wereszczaka.
Położył pióro - i - uderzył w palce.
- Niech go kaczki, dać mu grafa, kiedy mu to miłe.
Skasowawszy więc intytulację, napisał na nowo:
,,Jaśnie Wielmożny Grafie, Panie Podskarbi Dobrodzieju, mnie wielce..."
Znowu sęk. Miałli grafa nazwać bratem? Ten tytuł nie dopuszczał już braterstwa.
Wereszczaka wstał zmęczony i przeszedł się parę razy po izbie.
Potniał - na zegarze było pół do dziewiątej. Kaczka - nie chciał myśleć o kaczce, choć była to cyranka, po której palce sobie oblizywać.
Musiała się spalić na węgiel.
Siadł do pisania, lecz sprawę tytułu, braterstwa itd. odkładając na później, począł układać raptularz dalej.
Myśli, które w pierwszej chwili po ratafii tak żwawo i ochoczo mu przychodziły - znikły gdzieś, pochowały się, szło jak z kamienia.
,,Zaszczycony szacownym listem J.W.Pana, dla którego estymacji mojej i wysokiej weneracji zawsze..."
Znowu sęk.
Czy weneracja powinna była być głęboką czy wysoką? Podkomorzy zaciekał się, splątał - i zaczęło mu się robić na przemiany zimno i gorąco.
Rozstrzygnięcie między wysoką a głęboką mógł tylko stanowić usus, potrzeba więc było szukać w listach. Wereszczace zrobiło się zimno - wolał już cały ten początek obrócić inaczej. Zmazawszy więc - rozpoczął na nowo.
Nie dalej jak w czwartym wierszu zaszła trudność nowa - utknął.
Położył pióro, westchnął, wtem wszedł Jakub i chrząknął.
- Cóż będzie z kolacją? - spytał.
Wyglądało to na urągowisko - krew się w nim poruszyła.
- A idźże ty mnie, trutniu, do kroć sto tysięcy... Nie przeszkadzaj, słyszysz.
Mężny Jakub nie wahał się jednak dodać:
- Blisko dziewiątej.
- Choćby i dwunasta była! - zawołał podkomorzy i pochylił się nad stołem.
Lecz przerwa w pracy umysłowej - ciąg myśli rozbity - przy tym samo poruszenie gniewne działa zwykle fatalnie. Podkomorzy pogubił wszystko, co miał już przygotowanym, połapać się nie mógł, odczytał, co napisał - dalej ani rusz. Jednym zamachem przekreślił całą robotę swoje i zniszczył ją. Musiał począć raz jeszcze na nowo.
Szło nadzwyczaj tępo, stało przecież półczwarta wiersza ukośnie i fantastycznie nagryzmolonych, tak że jedne od drugich uciekać się zdawały - bo podkomorzy pojechawszy zanadto do góry, posuwał się potem nadto w dół - powracał do pierwszego itd. Wtem odczytując redakcję tę, która mu się nową wydawała - postrzegł się, że powtórzył tylko najpierwszy swój koncept. Zdumiało go to - bo nie miał poczucia plagiatu popełnionego na samym sobie.
Rozmyślał więc, jakim trybem się to stać mogło? - a czas upływał.
Listu jak nie było, tak nie było - bo to, co raz się wydało złym - pomimo recydywy - znajdował podejrzanym.
Pot kroplami spadał mu z czoła - czynił wymówki Opatrzności, która go naraziła na tak nieprzyjemny wysiłek. Czekał natchnienia - nie przychodziło.
Upokorzony, ze smutkiem w duszy, pochylił się i rozpoczął czwarty raz, dając sobie słowo, że bądź-co-bądź wypadnie - nie będzie się już wysilał nadaremnie, i praeter propter odpowiedziawszy - wyśle podskarbiemu, co Bóg da.
Tym razem po słowie z wolna stawiąc, kreśląc, zmieniając, o pół do dziesiątej dokończył mozolnie sklejoną odpowiedź.
Odczytując, chociaż nie był nią zaspokojony, znajdował uchodzącą. Jasną nie była, ale interes wymagał, aby wątpliwości rzucić umyślnie. W kilku miejscach styl do życzenia coś zostawiał - lecz do piękności wysłowienia podkomorzy nie miał żadnej pretensji. Szło o to, aby czarno na białym przeciw sobie nie wydać świadectwa.
- Pal go licho! - rzekł, wzdychając - jeżeli nie zrozumie, niech głowę łamie. Moja rzecz odpisać, a jego - tłumaczyć sobie i ciągnąć z tego konsekwencje, jakie chce.
Szło tedy teraz już tylko o przepisanie.
Podkomorzy obciął trzęsącą się ręką papier niezupełnie równo - poprawił linie krzywe i zasiadł, trzymając w lewej ręce raptularz za świecą, a prawą rozpoczynając: "Jaśnie..."
Papier nie przytrzymywany, poruszeniem ręki prawej pociągnięty zjechał w dół, a "Jaśnie Wielmożny" niepostrzeżenie ruszył tak szpetnie w górę, że oparł się na samej krawędzi.
Wereszczaka zajęty kaligrafowaniem nie widział, co robił, i pióro dopiero spadające na podłożony arkusz, oznajmiło mu, że się zaawanturował.
Ćwiartka papieru była zepsutą.
Wprawiło to podkomorzego w taką rozpacz, że nie zważając na to, iż się przydać mogła na notatki, kwitki, na pomniejsze listy, zdusił ją w garści namiętnie i cisnął w komin.
Papier, jak wiadomo, jest rzeczą zapalną. W zetknięciu z ogniem zajął się płomieniem i stoczył na posadzkę tak nieszczęśliwie, że, nim podkomorzy ruszył się z krzesła, zapalił zwieszoną ku ziemi serwetę na stole.
Ogień ten potężną garścią zdusił zaraz Wereszczaka, ale co się z nim działo - niepodobna opisać. Szalał po prostu.
Ręce się mu tak trzęsły, że obcięcie drugiego półarkuszka przyszło z większą jeszcze trudnością niż pierwszego, a po brzegach był powykąsywany obrzydliwie.
"Niech sobie kancelaria się śmieje - mówił w duchu - nie jestem tak wielkim panem, żebym trzymał gryzipiórków, skryptorów, darmozjadów..."
Tym razem tytuł wyszedł, z opuszczeniem jednej litery, niedostrzeżonym, jako tako. Podkomorzy spieszył się, bo nawykły do regularnego życia, obdarzony apetytem znakomitym - czuł głód nie żartem. W żołądku odzywały się głosy - owo charakterystyczne burczenie, które było jakby przemówieniem natury do sumienia! Trzeba było jednak naprzód raz koniec położyć temu nieszczęśliwemu pisaniu.
Do połowy szło jako tako, gdy zmuszony uciec się do chustki do nosa i przerwać kopiowanie - Wereszczaka ani się opatrzył, jak pół wiersza, już napisanego, powtórzył iterum...
Dopiero kończąc ten duplikat powziął podejrzenie.
- Masz tobie!
Nastąpiła chwila zwątpienia takiego, że kto by był naówczas poczciwego Wereszczakę zobaczył, miałby litość nad nim.
Przepisywać raz jeszcze? - nie miał już siły. Przemazać te wyrazy było to przyznać się do błędu i obrazić podskarbiego wysłaniem pisma tak niedbale wykonanego.
Podkomorzy powiedział sobie, że mógł to - ignorować.
Zresztą powtórzenie wyrazów, ściśle wzięte, nie było tak wielkim grzechem.
Jednakże siadając pisać dalej Wereszczaka narzekał na los, który mu się dał rodzić w epoce, gdy listy pisać ludzie musieli.
Wrażenie tego usterku tak podziałało na rękę jego, że prawie wyrazu jednego nie mógł napisać teraz, który by coś do życzenia nie miał. Jednym brakło liter, drugie nadto stały ściśnięte, inne zbyt luźne. O interpunkcji mowy nie było, gdyż podkomorzy zawsze ją uważał za zbyteczną. Pieścić tak czytelnika, żeby mu pokazywać, gdzie się miał strzymać, gdzie głos zawiesić, gdzie się myśl jedna kończyła, druga poczynała - znajdował Wereszczaka rodzajem rozpusty.
Do końca pierwszej stronicy dojechawszy, odetchnął. Spojrzał na dokonane dzieło. Nie wyglądało ono wprawdzie lepiej nad inne współczesne - ale też nie gorzej.
"Ujdzie - rzekł w duchu - pal go tam... Z elegancją..."
Wziął pióro w rękę i razem półarkuszek dla odwrócenia go, spostrzegłszy dopiero, że grubego pióra rysy nie były jeszcze suche.
Tak już się czuł znękanym i był nieprzytomnym, iż jakimś studenckim dawnym zwyczajem bezmyślnym, jak gdyby piaseczniczkę miał przed sobą, z najzimniejszą krwią atrament wylał na papier. Postrzegł za późno swój błąd i krzyknął.
Z kałamarza wytoczyła się rzeczułka czarna - i kreśląc kilka meandrów na papierze, a słuchając prawa ciężkości, z arkusza listowego polała się na czysty, a z niego na kolana podkomorzego...
Wereszczaka dłonie załamał, podniósł oczy, Jakub skrzywiony stał przed nim. Pokazał mu, co się za nieszczęście przytrafiło, lecz niepodobieństwo było temu zaradzić, bo pod ręką miał tylko Jakub serwetę, a wiadomo, jakiej reputacji zażywają plamy atramentowe. Ruszył po ścierkę.
Wereszczaka zdrętwiały i zrezygnowany siedział - czekając. Jasiek ze ścierką, i to starą, Jakub dla dozoru, a Dorota przez ciekawość, ze stoczkiem w ręku, zjawili się przy stoliku.
Tymczasem Wereszczaka w stoliku dopytał kawałka bibuły i list nią uwalniał od resztek powodzi atramentowej, zdecydowany trzeci półarkuszek obcinać i pisać na nowo.
Nikt nie zaprzeczy, że dawał dowody anielskiej cierpliwości.
Już miał zabrać się do pisania, gdy Dorota, jak wszystkie niewiasty przewidująca, wzięła do rąk kałamarz i naprzeciw świecy patrząc, przekonała się, iż - suchuteńki był, atrament z niego wylał się do kropli...
- A co? - zapytał z obawą podkomorzy.
- Nie ma nic...
- Dolać wody... Ciepłej - rzekł Wereszczaka - albo z listem na folwark do ekonoma posłać po atrament.
- Gdzie u niego atrament! - zamruczała zostająca w niedobrych z nim stosunkach panna Dorota i wyszła.
Podkomorzy miał czas odetchnąć.
Zegar wybijał dziesiątą.
Tymczasem papier został ostrzyżony na nowo - podkomorzy nie tracąc chwili, usiadł tak gotów, że mu nic nie pozostawało, tylko pióro umoczyć. Jakoż zanurzył je natychmiast, lecz był to dzień feralny (kalendarz stary, stuletni świadczył o tym): panna Dorota przepełniła już poprzednio spłukanego staruszka i miasto atramentu - stał się barszcz, jak mówił podkomorzy.
Dorota utrzymywała nadąsana, że właśnie taki blady atrament najlepiej czernieje - zresztą innego nie było. Siadł pisać Wereszczaka, chociaż pismo zaledwie było znaczne.
"Pal go, niech sobie oczy psuje! Co mi tam! - rzekł w duchu podkomorzy - pisać moja rzecz, jego czytać".
Tym razem szło nierównie lepiej, ręka nieco nabyła wprawy przez poprzedzające próby - przy odwracaniu stronicy zachował wszelkie należyte ostrożności, dobił się aż do respektu i estymacji, z którą zostawał, zakreślił zygzak ku dołowi, podpisał się z tytułem i manu propria - położył datę - odetchnął...
Odczytać list nie było sposobu, lecz nie czuł się też podkomorzy w obowiązku.
Teraz szło już tylko o skrojenie koperty, której teoria była znaną podkomorzemu, lecz w praktyce nastręczało się trudności nieprzewidzianych mnóstwo. Stare nożyczki, których bez miłosierdzia wszyscy nadużywali, krajały jeszcze, nie tak jednak gładko i równo, jak by były powinny.
Koperta wyszła fantastycznie i krzywo, lecz tym się już podkomorzy nie frasował. Sygnet herbowy na krwawniku, ut decet, rżnięty, miał na palcu. Szło o lak.
Klasnął w ręce na Jakuba.
Stary przywlókł się z posępną twarzą.
- Nie wiesz, gdzie lak?
- Jaki?
- Głupi! A jakiż ma być? Lak do pieczętowania... Bałwan!
- Laku u nas dawno nie ma - odparł Jakub spokojnie.
- Jak to; nie ma!
- Bo wyszedł - mówił sługa. - Pani podkomorzyna ostatni raz, gdy chciała pieczętować list do kanonika, to wiem, że odrobinę znalazłszy na pióro nasadziła, żeby palców nie popiekła, i pióro osmoliła... A na pieczątkę nie starczyło...
Dzień był najdowodniej feralny.
Podkomorzy zażądał opłatka. Był to jedyny surogat możliwy - Dorota znalazła szczątki czerwonego na komodzie i Wereszczaka się wziął do zalepiania koperty...
Dzieło to niezupełnie się szczęśliwie powiodło, lecz szło o to, aby się do Terespola trzymały z sobą końce. Drżącą ręką położył adres podkomorzy i głosem grzmiącym zawołał o wieczerzę. List do jutra rana miał pozostać na stoliku, gdyż atrament był tak blady, iż należało po dniu sprawdzić, czy sczernieje, wedle zapewnienia Doroty.
Kluseczki na mleku, przydymione, zjadł Wereszczaka z apetytem, po nich nastąpiła wysuszona cyranka, którą na głodny ząb przyjąć było potrzeba. Podkomorzy wstał, przeżegnał się i z przerażeniem spostrzegł, że on, co regularnie po pacierzach o godzinie dziewiątej bywał w łóżku, miał jeszcze przed sobą mille passus i pacierze; a na zegarze północ dochodziła...
Ano! dobrze, że się jeszcze i tak skończyło.
Wróciwszy do pokoju, w którym list leżał na stoliku, chcąc się przekonać o czernieniu atramentu - Wereszczaka wziął go do rąk i - dostrzegł tylko, że... Przeciwnie, atrament jakby pobladł... Ale - nie mogło to być - po dniu się on musiał wydać inaczej.
Jak potem zasnął znużony, jak okrutnie chrapał, ja miał sny, w których przypominało się owo pisanie - opowiadać nie widzimy potrzeby. Obudziwszy się rano, pierwszą myślą było odprawić posłańca... Zaledwie się przeżegnawszy, pobiegł do pokoju, chwycił przygotowane pismo i z nim pośpieszył do okna.
Okulary wziął, nałożył... Patrzy... Adresu położonego ani śladu... Atramentu ani znaku - papier przybrukany, więcej nic.
Uniósł się niepotrzebnie podkomorzy i w drobne kawałki podarł wczorajszą pracę.
- Jakub, Jakub!
Jakub z nieodstępnym Jaśkiem biegli oba...
- Posłańca z Terespola mi wołaj!
- On tu już w kredensie czeka od rana...
Podkomorzy w palcach dusił dobytego z sakiewki najpaskudniejszego tynfa, jakiego miał.
U drzwi stał, kłaniając się poseł.
- Kłaniaj się, moja duszko, panu podskarbiemu i - powiedz, że ja z odpowiedzią ustną sam przyjadę...
To mówiąc, wręczył tynfa posłańcowi i dodał:
- Każże sobie dać półkwaterek gorzałki!...
Tak skończyła się ta historia, w życiu pana Wereszczaki pamiętna, listu do podskarbiego - a gdy pani podkomorzyna wróciła - miała czego słuchać, bo wszystkie tragiczne jej przejścia opowiedział żonie i długo, długo wydychać jej nie mógł.
1882
Od wieków wiecznych wszystkim wiadomo, a szczególnie starym babciom, które o tym szeroko a dużo opowiadają wieczorem przy kominie, gdy się na nim drewka jasno palą i wesoło potrzaskują, że nocą Świętego Jana, która najkrótsza jest w całym roku, kwitnie paproć, a kto jej kwiatuszek znajdzie, urwie i schowa, ten wielkie na ziemi szczęście mieć będzie.
Bieda zaś cała z tego, że noc ta jest tylko jedna w roku, a taka niezmiernie krótka, i paproć w każdym lesie tylko jedna zakwita, a to w takim zakątku, tak ukryta, że nadzwyczajnego trzeba szczęścia, aby na nią trafić.
Ci, co się na tych cudowiskach znają, mówią jeszcze i to, że droga do kwiatu bardzo jest trudna i niebezpieczna, że tam różne strachy przeszkadzają, bronią, nie dopuszczają i nadzwyczajnej odwagi potrzeba, aby zdobyć ten kwiat.
Dalej jeszcze powiadają, że samego kwiatka w początku rozeznać trudno, bo się wydaje maleńki, brzydki, niepozorny, a dopiero urwany przemienia się w cudownej piękności kielich.
Że to tak bardzo trudno dojść do tego kwiatuszka i ułapić go, że mało kto go oglądał, a starzy ludzie wiedzą o nim tylko z posłuchów, więc każdy rozpowiada inaczej i swojego coś dorzuca.
Ale to przecież pewne, że nocą świętojańską on kwitnie, krótko, póki kury nie zapieją, a kto go zerwie, ten już będzie miał, co zechce. Pomyśl tedy sobie, choćby najcudowniejszą rzecz, ziści mu się wnet. Wiadomo także, iż tylko młody może tego kwiatu dostać, i to rękami czystymi.
Stary człowiek, choćby nań trafił, to mu się w palcach w próchno rozsypie.
Tak ludzie bają, a w każdej baśni jest ziarenko prawdy, choć obwijają ludzie w różne szmatki to jąderko, że często go dopatrzeć trudno, ale tak i ono jest.
I z tym kwiatkiem to jedno pewna, że on nocą Świętego Jana zakwita.
Pewnego czasu był sobie chłopak, któremu na imię było Jacuś, a we wsi przezywali go ciekawym, że zawsze szperał, szukał, słuchał, a co było najtrudniej dostać, on się najgoręcej do tego garnął... taką miał już naturę. Co pod nogami znalazł, po co tylko ręką było sięgnąć, to sobie lekceważył, a o co się musiał dobijać, karku nadłamać, najwięcej mu smakowało.
Trafiło się tedy raz, że gdy wieczorem przy ogniu siedzieli, a on sobie kij kozikiem wyrzynał, chcąc koniecznie psią głowę na nim posadzić stara Niemczycha, baba okrutnie rozumna, która po świecie bywała i znała wszystko, poczęła powiadać o tym kwiecie paproci...
Ciekawy Jacuś słuchał i tak się zasłuchał, że mu aż kij z rąk wypadł, a kozikiem sobie omal palców nie pozarzynał.
Niemczycha o kwiecie paproci rozpowiadała tak, jakby go sama w żywe oczy widziała, choć po jej łachmanach szczęścia nie było znać. Gdy skończyła. Jacuś powiedział sobie:
- Niech się dzieje, co chce, a ja kwiatu tego muszę dostać. Dostanę go, bo człowiek, kiedy chce mocno, a powie sobie, że musi to być, zawsze w końcu na swoim postawi.
Jacuś to często powtarzał i takie miał głupie przekonanie.
Tuż pod wioską, w której stała chata rodzicieli Jacusia, z ogrodem i polem - był niedaleko las, i pod nim właśnie obchodzono Sobótki, a ognie palono w noc świętojańską.
Powiedział sobie Jacuś:
- Gdy drudzy będą przez ogień skakali i łydki sobie parzyli, pójdę w las, znajdę ten kwiat paproci. Nie uda mi się jednego roku, pójdę na drugi, na trzeci i będę chodził poty, aż go wyszukam i zdobędę.
Przez kilka miesięcy potem czekał, czekał na tę noc, o niczym nie myślał, tylko o tym. Czas mu się strasznie długim wydawał.
Na ostatek nadszedł dzień, zbliżyła się noc, której on tak wyglądał; ze wsi wszystka młodzież się wysypała ognie palić, skakać, śpiewać i zabawiać się.
Jacuś się umył czysto, wdział koszulinę białą, pasik czerwony, łapcie lipowe nie noszone, czapkę z pawim piórkiem i jak tylko pora nadeszła, a mrok zapadł, szmyrgnął do lasu.
Las stał czarny, głuchy, nad nim noc ciemna z mrugającymi gwiazdami, które świeciły, ale tylko sobie, bo z nich ziemi nie było użytku.
Znał Jacuś dobrze drogę w głąb lasu po dniu i jaka ona bywała w powszedni czas. Teraz gdy się zapuścił w głąb - osobliwsza rzecz, nie mógł ani wiadomej drożyny znaleźć, ani drzew rozpoznać. Wszystko było jakieś inne. Pnie drzew zrobiły się ogromnie duże, powalone na ziemi. Kłody powyrastały tak, że ani ich obejść, ani przez nie przeleźć; krzaki się znalazły gęste a kolące, jakich tu nigdy nie bywało; pokrzywy piekły, osty kąsały. Ciemno, choć oczy wykol, a wśród tych zmroków gęstychcoraz to zaświeci para oczu jakichś i patrzą na niego, jakby go zjeść chciały, a mienią się żółto, zielono, czerwono, biało i - nagle migną i gasną. Oczu tych, na prawo - na lewo, w dole, na górze, pokazywało się mnóstwo, ale Jacuś się ich nie uląkł. Wiedział, że one go tylko nastraszyć chciały, i pomrukiwał, że to strachy na Lachy!
Szedł dalej, ale co to była za ciężka sprawa z tym chodem! To mu kłoda drogę zawaliła, to on przez nią się przewalił. Drapie się, a gdy wierzch wdazł i ma się spuścić, patrzy, a ona się zrobiła taka mała, że ją mógł nogą przestąpić.
Dalej stoi na drodze sosna, w górze jej końca nie ma, dołem pień jak wieża gruby. Idzie wkoło niego, idzie, aż gdy obszedł, patrzy, a to patyk taki cienki, że go na kij wyłamać by można... Zrozumiał tedy, że to wszystko było zwodnictwo nieczystej siły. Potem stanęły na drodze gąszcze takie, że ani palca przez nie przecisnąć, ale Jacuś jak się rzucił, pchnął, machnął: zdusił je, zmiętosił, połamał i przedarł się szczęśliwie.
Idzie, aż moczar i błota. Obejść ani sposób. Spróbował nogą, grzęźnie, że ani dna dostać. Gdzieniegdzie kępiny wyrastają, więc on z kępy na kępę. Co stąpi na którą, to mu się ona spod stóp wysuwa, ale jak począł biec, dostał się na drugą stronę błota. Patrzy za siebie, aż kępiny wyglądają gdyby ludzkie głowy z błota i śmieją się...Dalej już, choć kreto i bez drogi, szło mu łatwiej, tylko się tak błąkał, że gdyby mu przyszło powiedzieć, którędy nazad do wsi, już by nie umiał rozpoznać, w której stronie leżała.
Wtem patrzy, przed nim ogromny krzak paproci, ale taki jak dąb najstarszy, a na jednym liściu jego, u spodu, świeci się, gdyby brylant, kwiatuszek jak przylepiony... pięć w nim listków złotych, w środku zaś oko śmiejące się, a tak obracające ciągle jak młyńskie koło... Jacusiowi serce uderzyło, rękę wyciągnął i już miał schwycić kwiat, gdy nie wiedzieć skąd, jak... - kogut zapiał. Kwiatek otworzył wielkie oko, błysnął nim i - zgasnął. Śmiechy tylko dały się słyszeć dokoła, ale czy to liście szemrały tak, czy się co śmiało, czy żaby skrzeczały, tego Jacuś rozpoznać nie mógł, bo mu się w głowie zawieruszyło, zaszumiało, nogi jakby kto podciął, i zwalił się na ziemię.
Potem już nie wiedzieć, co się z nim stało, aż się znalazł w chacie na pościeli, a matka płacząc mówiła mu, że szukając go po lesie, nad ranem półżywego znalazła.
Jacuś sobie teraz wszystko dobrze przypomniał, ale do niczego się nie przyznał. Wstyd mu było. Powiedział sobie tylko, że na tym nie koniec, przyjdzie drugi Święty Jan, zobaczymy...
Przez cały rok tylko o tym dumał, ale żeby się z niego ludzie nie śmieli, nikomu nic nie mówił. Znowu tedy umył się czysto, koszulę włożył białą, pasik czerwony, łapcie lipowe nie noszone - i gdy drudzy do ogni szli, on w las.
Myślał, że znowu mu się przyjdzie przedzierać jak za pierwszym razem, aż ten sam las i ta sama droga zrobiła się zupełnie inna. Wysmukłe sosny i dęby stały porozstawiane szeroko na gołym polu kamieniami posiałym... Od jednego drzewa do drugiego iść było potrzeba, iść, i choć zdawało się tuż blisko, nie mógł dojść, jakby uciekały od niego, a kamienie ogromne, mchem całe porosłe, śliskie, choć leżały nieruchome, jakby z ziemi wyrastały. Pomiędzy nimi paproci stało różnej: małej, dużej, jak zasiał, ale kwiatu na żadnej. Z początku paproci było po kostki, potem po kolana, aż w pas, dalej po szyję - i utonął w niej nareszcie, bo go przerosła... Szumiało w niej jak na morzu, a w szumie niby śmiech słychać było, niby jęk i płacz. na którą nogą postąpił, syczała, którą ręką pochwycił, jakby z niej krew ciekła...
Zdawało mu się, że szedł rok cały, tak długą wydawała mu się ta droga... Kwiatu nigdzie... nie zawrócił się jednak i nie stracił serca, a szedł dalej.
na ostatek... patrzy, świeci z dala ten sam kwiatek, pięć listków złotych dokoła, a w środku oko obraca się jak młyn...
Jacuś podbiegł, rękę wyciągnął, znowu kury zapiały na i znikło widzenie.
Ale już teraz nie padł ani omdlał, tylko siadł na kamieniu. Z początku na łzy mu się zbierało, potem gniew w sercu poczuł i wzburzyło się w nim wszystko.
- Do trzech razy sztuka! na zawołał z gniewem. A że zmęczony się czuł, położył się między kamienie na mchu i zasnął.
Ledwie oczy zmrużył, gdy mu się marzyć poczęło. Patrzy, stoi przed nim kwiatek o listkach pięciu, z oczkiem pośrodku i śmieje się...
- A co? Masz już dosyć - mówi do niego - będziesz ty mnie prześladował?
- Com raz powiedział, to się musi stać - mruknął Jacuś - na tym nie koniec, będę cię miał!
Jeden listek kwiatka przedłużył się jak języczek i Jacusiowi się wydawało, jakby mu na przekorę się pokazał, potem znikło wszystko i spał snem twardym do rana. Gdy się obudził, znalazł się w znajomym miejscu na skraju lasu, niedaleko od wioski, i sam nie wiedział już, czy to, co wczoraj było, snem miał zwać czy jawą. Powróciwszy do chaty zmęczony się tylko czuł tak, że położyć się musiał, i matuś mówiła mu, że wygląda jak z krzyża zdjęty.
Przez cały rok, nic nie mówiąc nikomu, myślał ciągle, by tego dokonać, żeby kwiatu dostać. Nie mógł jednak nic wydumać, trzeba było spuścić się na szczęście swoje, na dolę lub niedolę.
Wieczorem znowu koszulę wdział białą, pasik czerwony, łapcie nie noszone, i choć go matka nie puszczała, jak tylko ściemniało, pobiegł do lasu.
Stała się znowu inna rzecz, las był taki jak zawsze pospolitych dni, nic się już w nim nie zmieniło. Ścieżki i drzewa były znajome, żadnego cudowiska nie spotykał, a paproci nigdzie ani na lekarstwo. Ale lżej mu było wiadomymi ścieżkami dostać się daleko, daleko w gąszcze, gdzie pamiętał, że paprocie rosły... znalazł je na miejscu i nuż w nich grzebać, ale kwiatu nigdzie ani śladu.
Po jednym łaziły robaki, na drugim spały gąsienice, inne liście były poschłe. Już miał Jacuś z rozpaczy porzucić daremne szukanie, gdy tuż pod nogami zobaczył kwiatek, pięć listków miał złotych, a w środku oko świecące. Wyciągnął rękę i pochwycił go. Zapiekło go jak ogniem, ale nie rzucił, trzymał mocno.
Kwiat w oczach rosnąć mu poczynał, a taką jasność miał, że Jacuś musiał powieki przymykać, bo go oślepiała. Wciągnął go zaraz za pazuchę pod lewą rękę, na serce... Wtem głos się odezwał do niego:
- Wziąłeś mnie na szczęście to twoje, ale pamiętaj o tym, że kto mnie ma, ten wszystko może, co chce, tylko z nikim i nigdy swoim szczęściem dzielić mu się nie wolno...
Jacusiowi tak się w głowie z wielkiej radości zaćmiło, że niewiele na ten głos zważał.
"A! Co mi tam! - rzekł w duchu - byle mnie na świecie dobrze było..."
Poczuł zaraz, że mu ów kwiat do ciała przylgnął, przyrósł i w serce zapuścił korzonki... Ucieszył się z tego bardzo, bo się nie obawiał, aby uciekł albo by mu go odebrano.
Z czapką na bakier, podśpiewując, powracał nazad. Droga przed nim świeciła jak pas srebrny, drzewa ustępowały, krzaki się odchylały, kwiaty, które mijał, kłaniały mu się do ziemi, z głową podniesioną stąpał i tylko roił, czego ma żądać. Zachciało mu się naprzód pałacu, wioski ogromnej, służby licznej i strasznego państwa; no i ledwie o tym pomyślał, gdy znalazł się u skraju lasu, ale w okolicy zupełnie mu nie znanej...
Spojrzawszy sam na siebie poznać się nie mógł. Ubrany był w suknie z najprzedniejszej sajety, buty miał na nogach ze złotymi podkówkami, pas sadzony, koszulę z najcieńszego śląskiego płótna.
Tuż stał powóz, koni białych sześć w chomątach pozłocistych, służba w galonach - kamerdyner rękę mu podał kłaniając się, wysadził do karety i - wio!
Jacuś nie wątpił, że do pałacu go wiozą; jakoż tak się stało, w mgnieniu oka powóz był u ganku, na którym służba liczna czekała.
Tylko ani znajomego nikogo, ani przyjaciela, twarze wszystkie nieznane, osobliwe, jakby poprzestraszane i pełne trwogi.
Miał za to na co patrzeć, wyszedłszy do środka... Strach, co to był za przepych i jaki dostatek na tylko ptasiego mleka brakło.
- No! Będę teraz używał! - mówił Jacuś i opatrzywszy kąty wszystkie naprzód poszedł do łóżka, bo go sen brał po tej nocy pracowitej. W puchu jak legł na bieliźnie cieniutkiej przykrywszy się kołdrą jedwabną; i gdy usnął - sam nie wiedział, ile godzin tam przeleżał. Obudził się, gdy mu się strasznie jeść zachciało.
Stół był zastawiony, gotowy i taki osobliwy, że co Jacuś pomyślał, to mu się na półmisku sunęło samo. I jak spał bardzo długo, tak teraz, począwszy jeść a popijać, nie przestał, aż dalej już nie było co wymyślić i smak stracił dojadła.
Szedł potem do ogrodu.
Cały on był sadzony takimi drzewami, na których kwiatów było pełno razem i owoców; a coraz to nowe odkrywały się widoki. Z jednej strony ogród przypierał do morza, a z drugiej do lasu wspaniałego; środkiem płynęła rzeka. Jacuś chodził, usta otwierał, dziwił się, a najbardziej to mu się wydawało niezrozumiałym, że nigdzie swojej znajomej okolicy ani tego lasu, z którego wyszedł, ani wioski - dopatrzyć się nie mógł. Nie zatęsknił jeszcze za nimi, ale - ot, tak jakoś chciało mu się wiedzieć, gdzie się one podziały.
Wokoło otaczał go świat zupełnie mu obcy, inny, piękny, wspaniały, ale nie swój. Jakoś mu zaczynało być markotno. Na zawołanie jednak, gdy się ludzie zbiegać zaczęli a kłaniać mu nisko, a co tylko zażądał, spełniać i prawić mu takie słodycze, że po nich tylko się było oblizywać - Jacuś o wsi rodzinnej, o chacie i rodzicach zapomniał.
Nazajutrz zaprowadzono go na żądanie do skarbca, gdzie stosami leżało złoto, srebro, diamenty i takie różne malowane papiery szczególne, za które można było dostać, co dusza zapragnie, choć były robione z prostych gałganków, jak każdy papier inny.
Pomyślał sobie Jacuś: "Miły Boże, gdybym to ja mógł garść jedną albo drugą posłać ojcu i matusi, braciom i siostrom, żeby sobie pola przykupili albo chudoby" - ale wiedział o tym, że jego szczęście takie było, iż mu się z nikim dzielić nim nie godziło, bo zaraz by wszystko przepadło.
"Mój miły Boże! - rzekł sobie w duchu - co ja mam się o kogo troszczyć albo koniecznie pomagać; czy to oni rozumu i rąk nie mają? Niechaj każdy sobie idzie i szuka kwiatu, a daje radę jak może, aby mnie dobrze było".
I tak żył sobie Jacuś dalej, wymyślając coraz to co nowego na zabawę.
Więc budował coraz nowe pałace, ogród przerabiał, konie siwe mienia! na kasztanowate, a karę na bułane, posprowadzał dziwów z końca świata, stroił się w złoto i drogie kamienie, do stołu mu przywozili przysmaki zza morza, aż w końcu sprzykrzyło się wszystko. Więc po pulpetach jadł surową rzepę, a po jarząbkach schab wieprzowy i kartofle, a i to się przejadło, bo głodu nigdy nie znał.
Najgorzej z tym było, że nie miał co robić, bo mu nie wypadało ani siekiery wziąć, ani grabi i rydla. Nudzić się poczynał wściekle, a na to innej rady nie znał, tylko ludzi męczyć, to mu robiło jaką taką rozrywkę, a i ta w końcu się uprzykrzyła...
Upłynął tak rok jeden i drugi - wszystko miał, czego dusza zapragnęła, a szczęście to mu się wydawało czasem jak głupie, że mu życie brzydło.
Najwięcej go teraz gnębiła tęsknica do wioski swojej, do chaty i rodziców, żeby ich choć zobaczyć, choć dowiedzieć się, co się z nimi tam dzieje... Matkę kochał bardzo, a jak ją wspominał, serce mu się ściskało.
Jednego dnia zebrało mu się na odwagę wielką- i siadłszy do powozu pomyślał, aby się znalazł we wsi przed chatą rodziców. Natychmiast konie ruszyły, leciały jak wicher i nie opatrzył się, gdy zatrzymał się przed znanym mu dobrze podwórkiem. Jacusiowi łzy się z oczu puściły.
Wszystko to było takie, jak porzucił przed kilku latami, ale postarzałe, a po tych wspaniałościach, do których nawykł, jeszcze mu się nędzniej szym wydawało.
Żłób stary przy studni, pieniek, na którym drewka rąbał, wrotka od dziedzińca, dach porosły mchem, drabina przy nim... stały jak wczoraj. A ludzie?
Z chaty wychyliła się stara, przygarbiona niewiasta, w zasmolonej koszuli, z obawą spoglądając na powóz, który się przed chatą zatrzymał.
Jacuś wysiadł; pierwszy spotykający go w podwórku był... stary Burek, jeszcze chudszy, niż był niegdyś, z sierścią najeżoną. Szczekał na niego zajadle, przysiadając na tyle, i ani myślał poznać.
Jacuś postąpił ku chacie, w progu jej wsparta o uszak drzwi stała matka wlepiając w niego oczy, ale i ta nie zdawała się w nim swojego rodzonego domyślać.
Jacusiowi serce biło wzruszeniem wielkim.
- Matuś - zawołał - ta toć ja, wasz Jacek!
Na głos ten drgnęła staruszka, oczy zaczerwienione od dymu i płaczu skierowała ku niemu i stała oniemiała. Potrząsnęła potem głową.
- Jacuś? Wolne żarty, jaśnie panie! Tamtego już na świecie nie ma. Gdyby żył, toćby przecie przez lat tyle do biednych rodziców się zgłosił, a gdyby jak wy we wszystko opływał, z głodu nie dałby im umrzeć.
Pokiwała głową i uśmiechnęła się szydersko.
- Gdzie tam! Gdzie tam! - rzekła. - Jacuś mój miał serce poczciwe i nie chciałby nawet szczęścia, którym by się nie mógł podzielić ze swoimi.
Zasromał sią mocno Jacuś, oczy spuścił... Kieszenie miał pełniusieńkie złota - ale co ręką sięgnął, żeby garść jego rzucić w fartuch matce, to strach go brał wszystko razem utracić...
I stał tak, stał upokorzony, zawstydzony, a starucha na niego spoglądała...
Poza nią zbierało się rodzeństwo, pokazała się głowa ojca... Jacusiowi serce miękło, ale jak spojrzał na swój powóz, konie, ludzi, a pomyślał o pałacu, znowu twardniało - i czuł, że kwiat paproci leżał na nim jak pancerz żelazny...
Odwrócił się od starej matki nie mówiąc słowa, nie patrząc i wolnym krokiem poszedł, słysząc tylko za sobą wściekle ujadającego Burka... Siadł do powozu i kazał jechać na powrót do raju.
Ale co się w nim i z nim działo, tego język nie wypowie, żadne pióro nie opisze. Słowa starej matki, że nie ma szczęścia dla człowieka, jeżeli się nim dzielić nie może, brzmiały mu w uszach jak przekleństwo.
Powróciwszy do pałacu kazał kapeli grać, panom swoim tańcować, zastawiać stoły - upił się nawet trochę, kilku ludzi kazał oćwiczyć, ale to wszystko nie pomogło, pozostał bardzo markotny...
Przez cały rok, choć jak zwykle we wszystko opływał, w gębie mu czegoś było gorzko, a w sercu jakby kamień dźwigał...
Nie mógł w końcu wytrzymać, po roku znowu pojechał do wsi swojej i chaty...
Spojrzał, wszystko, jak było: żłób, pieniek, dach, drabina, wrota i Burek z sierścią najeżoną- ale stara nie wyszła. W progu pokazał się w koszulinie najmłodszy brat jego, Maciek.
- A matuś gdzie? - zapytał przybyły.
- Chorzy leżą - rzekł malec wydychając.
- A tatuś?
- Na mogiłkach...
Choć Burek mało go za pięty nie chwytał, wszedł Jacuś do chaty.
Stara matka stękając leżała w kątku na łóżeczku. Podszedł do niej Jacuś... popatrzyła nań, nie poznała... Mówić jej trudno było, a on o nic pytać się nie śmiał.
Serce mu się krajało. Już sięgał do kieszeni, aby złotem sypnąć na ławę - ale dłoń mu się ścisnęła, strach go paskudny ogarnął, że własne szczęście utraci. Niegodziwy Jacuś począł mędrkować.
- Starej już się niewiele na świecie należy, a jam młody. Ona się długo męczyć nie będzie... a przede mną... życie, świat, panowanie.
I wyrwał się z chaty do powozu, a z nim do pałacu - ale przybywszy tu zamknął się i płakał.
Pod żelaznym pancerzem na piersi, który włożył na niego kwiat paproci, związane i skrępowane budziło się sumienie... i gryzło mu wewnątrz serce.
Więc kazał kapeli grać, a dworni skakać, i pić zaczął, aby je zagłuszyć.
Chwilami zdawało się, że go już nie słychać, a potem -jak wrzasło, Jacuś o mało nie oszalał. Ale nazajutrz i dni następnych ani na moment nie spoczywając nużył się ciągle czymś, latał, jeździł, strzelał, słuchał wrzasków różnych, jadł, pił... hulał... Nic nie pomagało...
W uszach ponad wszystkie wrzaski brzmiało:
"Nie ma szczęścia dla człowieka, jeżeli się nim z drugim podzielić nie może!"
Rok nie upłynął, aż Jacuś wysechł jak szczapa, wyżółkł jak wosk i w tym swoim dostatku i szczęściu męczył się nie do zniesienia. W końcu po jednej nocy bezsennej nakładłszy złota w kieszenie kazał się wieźć do chaty.
Miał to postanowienie, choćby wszystko stracił, a matkę i rodzeństwa poratować.
- Niech się już dzieje, co chce! - mówi. - Niech ginę, dłużej z tym robakiem w piersi żyć nie mogę.
Stały konie przed chatą.
Wszystko tu było jak przedtem: żłób stary u studni, pieniek, dach, drabina - ale w progu chaty żywej duszy nie było.
Jacuś pobiegł do drzwi - stały kołkiem podparte; zajrzał przez okno - chata była pusta...
Wtem żebrak, stojący u płota, wołać nań zaczął:
- A czego tam szukacie, jasny panie... Chata pusta, wszystko w niej wymarło z biedy, z głodu i choroby...
Jakby skamieniały stał ów szczęśliwiec u progu - stał i stał... "Z mojej winy zginęli oni - rzekł w duchu - niechże i ja ginę!" Ledwie to rzekł, gdy ziemia się otworzyła, i zniknął a - z nim nieszczęsny ów kwiat paproci, którego dziś już próżno szukać po świecie.
Ogień palił się w piecu, przed nim siedział majster budowniczy Wojciech, sparłszy łokcie na kolanach, tuż przy nim na ławie pokrytej kobiercem, zięć jego czeladnik Piotr i córka Maria. Cichość panowała uroczysta. Piotr czeladnik spuścił głowę, objął jedną ręką młodą swoją żonę, a drugą trzymał maleńkiego synka. Stary Wojciech zdawał się ponury i gniewny.
- Słuchaj, Pietrze - rzekł po chwili - ty mi tak drugi raz, jak dziś, wobec ludzi, nie domawiaj! Szanuj moje siwe włosy! Pamiętaj, że ta ręka i głowa wpoiły w ciebie to, co umiesz! Bo jak się drugi raz odważysz, won z moich oczu! precz! ty, żona twoja i dziecię! Wolę mieszkać sam jeden, jak widzieć cię pod bokiem urągającego się z mojej starości!
- Jak ci tylko tu zawadzamy, panie teściu! - rzekł Piotr - tak najchętniej się wyniesiem i choć zaraz! Nie na tom ci ja strawił pół wieku, ucząc się i starając, żebyście mnie potem mieli za partacza! A kiedy chcecie zobaczyć, co ja umiem, pozwólcie mi domurować tego nowego kościółka... wszakże ledwo fundamenta rzucono, niech przepadnę! jeśli jedna moja robota wszystkiej waszej nie zaćmi!
- Ho, młokosie! Łatwo gadać jak sroka, ale robić niełatwo. Wierzaj staremu! - odezwał się majster Wojciech ze złośliwym uśmiechem. - Dobrze! Odtąd ja i palcem nie tknę tej roboty... ani tam zajrzę nawet... jutro jadę do Smoleńska i tam mnie czekają...
a ty rób! To zobaczym, powrócę na sam koniec, powrócę śmiać się z ciebie, jak wyprowadzisz gołe ściany, krzywe okna i grube gzymsy. Oj, żebyś wówczas pełzał mi po nogach, żebrząc o pomoc, nic, ni! Choćbyś się spiekł ze wstydu... lub we łzach utopił, nic, nic!
To mówiąc powstał stary i zamilkł, a Piotr czeladnik całując synka w czoło, odpowiedział:
- O tym potem, panie teściu! Ja o to tylko proszę, byś nie psował, a pomoc mi twoja nic nie nada.
- Zobaczym, kto w kunszcie sprawniejszy!
- Zobaczym!
- Mnie samo doświadczenie nauczyło. Spójrz, idź po miastach... wszędzie z daleka czerwienieją mury mojej roboty... a imię majstra Wojciecha Krzyżaka jest znane na Litwie i Rusi jak drugie niczyje... Moje dzieci rozsypane są po wszystkich grodach wielkich... i prędzej wymrze całe pokolenie twojego syna... niż jeden z tych kamiennych synów moich się powali! Tyż to śmiesz się mierzyć ze mną, uczniu mizerny?! Ty chcesz mistrza ubiec w sztuce?!
- Chcę - odparł żywo Piotr - i dopnę swego. - Przysięgam na moją Marię drogą i na małe dziecię, że choćbym miał krwią własną wszystkie sklejać cegły, wystawię kościół, jakiego dotąd nie widziano. Będzie mały, ale mu wielkie ustąpią i twoja duma zawstydzona zostanie!
Pełen gniewu stary Wojciech wyszedł i drzwi za sobą drugiej izby zatrzasnął, a Maria, poprawując ogień na kominie, po cichu odezwała się do męża:
- A ty zawsze ze starym kłócić się musisz! Fe, mój Piętrze! Toć jemu niedługo żyć, na co truć jego ostatnie lata, on z twojej przyczyny gryzie się bezustannie! A to ojciec mój, Pietrze! On cię tak kochał, on ci oddał mnie wówczas, kiedy ty ubogi nic prócz rąk nie miałeś!
- A czymże ręce moje pośledniejsze od drugich? - zawołał Piotr. - Nie mogę znieść tego, aby moje imię ginęło ze mną razem, wówczas kiedy jego imię na szczytach zbudowanych kościołów idzie do przyszłych wieków! Nie! Nie! I ja, Mario, muszę być sławny! choćby mi to życie kosztować miało! Czuję, że mogę, że muszę pokazać, co umiem!
- Przed tobąż wszystko jeszcze, mój miły! - odpowiedziała Maria, grzejąc ręce u ognia. - Czego się śpieszyć? Przyjdzie na każdego pora...
- A któż mi zaręczy - przerwał Piotr - że jutro nie umrę? Dziś jest moje, jutro, Bóg wie! Rad jestem, że mi roboty tego kościoła odstąpił!
Zawstydzi się stary, że mnie mało cenił. Piotr tyle wart, co i on! Bóg mi dopomoże!
To mówiąc uściskał żonę, położył dziecię w kolebce i zaczął się szybko po izbie przechadzać.
Był to smutny wieczór jesienny; mury nowego kościołka Świętej Anny, otoczone jeszcze rusztowaniem, zastanawiały już wszystkich. Tłumy ludu biegły, jak na zjawisko, mistrzowskiej tej przypatrywać się budowie. Wszyscy wznosili pod niebiosa czeladnika Piotra i nie było tego, kto by nie powiedział, że uczeń majstra przesadził. Radowała się dusza Piotra i oczy jego pasły się pochlebnym dlań widokiem, a w głowie snuły mu się już myśli sławy i nieśmiertelności. Wieczór był chłodny; Piotr i Maria stali na smętarzu i poglądali oboje na kościołek. Piotr był wesół, ściskał żonę i wołał, ukazując jej dzieło swoje:
- Patrz! Czyś ty kiedy co takiego widziała? Jutro rusztowania precz pójdą, a wszystko błyśnie nową pięknością. O, żeby tylko stary jak najprędzej wrócił!
Spojrzy on i duma jego spadnie tak nisko, jak nisko moją sztukę cenił!
Maria westchnęła i spuściła w dół oczy. Piotr pożerał wzrokiem kościółek; wtem z dala kroki czyjeś słyszeć się dały i nim się mieli czas obejrzeć, stary Wojciech przyskoczył ku nim. Oczy jego iskrzące się od gniewu zwrócone były na nową budowę, usta sine drżały, trząsł się pełen złości i zaledwie zięcia i córkę zobaczył, zaczął wołać natychmiast:
- O, cieszycie się z mego upokorzenia, wyrodki! Toć to twoja wdzięczność, Pietrze! Za to, żem ci dał dom i żonę wówczas, kiedyś ty nie miał gdzie położyć głowy...! Prawda! Prawda! Dwa razy już tu patrzeć kryjomo chodziłem! Wyznaję, jam takiego nie postawił kościołka! Cieszże się z wygranej!
Nie mógłżeś tego zrobić po mojej śmierci? Wszak niedługo czekać było ci trzeba... Chyli się już ta głowa do grobu... ale nie! Obrzydłe stworzenie!
Chciało za życia mego jeszcze sławę moją wtrącić do grobu!
I starzec płakał, a przed nim stali zięć i córka. W oczach Piotra malowała się dzika radość, w oczach Marii łzy połyskiwały.
- Przebacz, mój ojcze! - rzekła z cicha. - Wszakżeś mu sam budować kazał, a miałże źle budować?
- A no cóż tak budował, aby mnie zawstydzić? Nie! Nie! Ty psi synu! Z diabłem musiałeś mieć schadzki! On ci pomagał! A jak ksiądz święconą wodą ten mur pokropi, padną czartowskie gzymsy i łeb ci hardy rozbiją!
To mówiąc starzec łzy otarł; gniew okropny wrzał w jego oczach, a Piotr i Maria spokojnie stali... W tej chwili zza chmur wszedł księżyc i oświecił tę scenę, przydając piękności nowemu kościółkowi.
Stary Wojciech zdawał się uspokajać i nagle głosem umiarkowanym rzekł do zięcia;
- Chodź, pokaż mi to z bliska, wejdziem na rusztowanie...
- Noc teraz, toć nie zobaczym! - rzekł Piotr. - Jutro rano obejrzeć będzie można.
- Nie bój się! Moje oko i w nocy zobaczy to, nad czym wiek strawiło. Chodź, przypatrzę się twemu dziełu... pierwszemu i ostatniemu, bo ci czart pewno więcej takich myśli nie nastarczy. Chodź!
I oba poszli, a Maria, tuląc się od zimna w chustkę, patrzyła na nich, jak wdzierali się po drabinach na wierzch rusztowania. Księżyc świecił przepysznie, cisza panowała wkoło, słychać było każde słowo rozmawiających. Stary Wojciech im szedł dalej, tym groźniej odzywał się do zięcia. Stanęli wreszcie na rusztowaniu przed frontem. Oczy starego zwróciły się na misterne okna, drobne gzymsy i ozdoby, zatrząsł się ze złości i obracając się do zięcia zawołał:
- Pietrze! Przesadziłeś mnie... Kiedyś tak zaczął, czy wiesz, jak skończysz?
- Skończyłem tylko na upokorzeniu dumy, panie teściu! A dawnoż to urągałeś się ze mnie? Dawnoż to mówiłeś, że mi będzie potrzeba pomocy twojej?
- Tak mówiłem! - krzyknął przeraźliwie majster. - A teraz ci powiem, że ten, kto ci pomógł budować, niech cię przyjdzie ocalić!
Nim wyrzekł te słowa, silną ręką chwycił Piotra za szyję i pchnął go uderzeniem nogi z rusztowania.
Krzyknął przeraźliwie biedny czeladnik i chwycił się jeszcze rękoma za wiszącą u rusztowania deskę. Maria krzyknęła także i pobiegła jak szalona ku kościołowi, wołając:
- Ojcze! Ojcze! To mąż mój! Ojcze! Ratuj!
A Piotr chwiejącej się deski trzymając, tracąc siły co chwila, wołał przytłumionym głosem:
- Ratuj! Mario! Ratujcie!
Stary majster nic nie słyszał... nic nie chciał słyszeć... porwał ogromną cegłę z rusztowania, ugodził nią oburącz w głowę nieszczęśliwego i ciało jego padło na kupę gruzów przed kościółkiem.
1833.
Był to wieczór, słońce spuszczało się już na zachód czerwone, gorejące, a chłodne; dokoła jego, rumiane, wiatr zapowiadające chmurki, wznosiły się po niebie. Na drugiej stronie widnokręgu stał czarny obłok nieporuszony, milczący, lecz groźny. Okolica była piaszczysta i zaroślami pokryta. W oddaleniu na prawo świecił się biały zamek Srzemskiego, wojewody płockiego, i unosiły się niebieskie dymy wsi, pod jego murami rozłożonej. Dalej widzi się inne wioski i wieże wiejskich kościółków, i krzaki pożółkłe i poschłe od letniego skwaru. Na drodze piaszczystej unosiły się tumany pyłu siwego, tętniała ziemia od kopyt końskich. Liczny orszak jezdnych i wozów szedł od Płocka. Widać było długi szereg komorników i pacholąt barwianych, kolasę piękną, skórą złoconą wybitą, zaprzężoną sześcią końmi karymi; ciągnące się wozy z kuchnią, służbą, drużynami i podlejszą czeladzią. Cichość panowała wśród orszaku i konie szły powoli. W kolasie jechał mężczyzna podeszłego już wieku, na którego czole malowała się duma i odwaga. Ubrany był ciemno, czapka wysoka siedziała mu z kitą nad czołem, siwy wąs opadł na dół i kończył się aż na piersiach. Na nim była lekka ferezja spięta, z złocistymi guzy i sznurami. Przy jego kolasie jechało kilku młodzieży, za nią wiedziono konia jezdnego pod pięknym dywdykiem z bogatym siedzeniem, złoconym rzędem, trzęsidłami z piór u łba, malowaną grzywą i ogonem. Pacholęta pańscy chichotali z tyłu, a za nimi wiedli psiarze kilka sfór ogarów i dwie smycze chartów, białozornicy jechali z ptakami w kapturach i dzwonkach u spętanych nóg. Wspaniały był widok tego pocztu, choć to tylko był dwór wojewody płockiego, pana Srzemskiego, mało znaczącego człowieka, lecz lubiącego żyć dobrze, nie dbającego wiele o. dłużników, których czasem kijem też za wrota wypędzano ze dworu, zwłaszcza Żydów niewiernych.
Kolasa wojewody sunęła się powoli po piasku, gdy pan Srzemski usłyszał za sobą tętent i obejrzawszy się ujrzał goniącego jakiegoś człowieka na chudej marsze, osiodłanej prostym łękiem, z uzdą skórzaną na pysku. Był to mężczyzna olbrzymiego wzrostu, silnej budowy, twarzy czerwonej i wesołego wyrazu, po której widać było blizny od gęstych szram. Ubrany był w prostą opończę z kapturem, czapką baranią, kontusik wytarty, a rzemiennym pasem pociągniony, buty juchtowe czarne. Na wierzchniej wardze tępo ucięty wąs łączył się z zarastającą brodą i podbródkiem, wśród których czerwieniały usta szerokie; wyżej świeciły mu się straszne oczy czarne w pąsowej oprawie. Cała twarz zdawała się mówić: "Jestem zawadiaka!" Trzymał się na koniu krzywo i niedbale, ale koń bał się go, bo się strasznie wyciągał pod nim potem zlany, bokami robiąc, z nozdrzem rozdartym, wysadzonym na wierzch okiem i naprężonymi żyły.
Wojewoda obejrzał się na niepoczesnego jeźdźca i wlepiwszy weń chmurne brwiami zawisłe oczy, zdawał się chcieć go rozpoznać, tego jednak dokazać nie mógł, bo choć mu się coś ochapiało, nie przypominał sobie nazwiska zawadiaki.
Przejeżdżający mało zważał na poczet pana wojewody i przeciw zwyczajowi wymijać go zaczął, ani się nawet skłoniwszy, usiłując wolno wlokącą się wyprzedzić czeredę. Było to wielkie zuchwalstwo; służba i komornicy wojewodzińscy szemrać zaczynali, gdy wojewoda sam ciągle nie spuszczając z oka jeźdźca, właśnie gdy ten kolasę jego kłusem tęgim wymijał, ozwał się dość głośno:
- A toż co za chłop?
Dosłyszał tego jeździec, obejrzał się, zaczerwienił, ściągnął koniowi lice i chciał coś odpowiedzieć, ale potem jakby się rozmyślił, odwrócił się tylko i zawołał, spinając konia żelaznymi ostrogami:
- Powiedz to jutro, miłościwy panie, ale ci to bez zakrztuszenia przez gardło nie przejdzie.
Nie słyszał tego wojewoda, a jeździec poleciał szybko naprzód, cały zapłomieniony i trzęsący się od gniewu, kiedy niekiedy przemawiając sam do siebie półsłowami.
Gdy już poczet wojewody został dobrze w tyle za za nim i zniknął w tumanach pyłu, jeździec zwolnił biegu koniowi, pokręcił wąsa i oglądając się, a poprawując na siodle, rzekł:
- Powtórzysz mi to jutro, panie wojewodo! powtórzysz; a powiem ci, com ja za chłop! Muszę no tylko wymacać, czy jutro nie będziesz z nim w drodze. Coś mi się marzy, że ty tylko panujesz w swoim zamku! Zaśpiewam ci ja na drodze piosenkę!
To mówiąc pan Marcin Brzozowski, tak się zwał ów jeździec, stanął u karczemki należącej do zamku pana Srzemskiego i uwiązawszy dyszącego konia u słupa, poszedł do Żyda.
Żyd znał dobrze zawadiakę gostyńskiego, bo głośnym był junakiem pan Marcin Brzozowski. Przyjaciele zwali go pospolicie przezwiskiem Kaptura, że opończę od słoty z kapturem nosił, a gdzie kaptur jego zawitał, już tam się bez szumu nie obeszło. Zatem Żyd nisko mu się skłonił jarmułką i stał milczący.
- Twój pan, wojewoda, dziś powróci do zamku? - spytał go pan Marcin.
- Tak, jaśnie panie - odpowiedział Żyd. - A czy długo w domu zabawi?
- Komornik jego, co tu był, przyjechał z Bilska i mówił, że jasny pan wojewoda tylko przenocuje i pojedzie za pilną sprawą do Warszawy.
- Pewnie?
- Już nawet wozy wyprawili naprzód.
To tylko chciał wiedzieć pan Marcin, siadł na koń i pojechał, a serce mu biło, a oczy pałały, a ręce się trzęsły.
Przejechawszy wioskę, rzucił się kręto w lewo między płoty i biegł co tchu drożyną do dworku bielejącego pod lasem, koło którego dymiły się dwa czy trzy kominy chałup chłopskich. Zajechał w dziedziniec, na którym pasło się stado świń, chodziły konie, owce i wszystek dobytek, tylko co z pola przygnany. Pan Marcin przywiązał swoją szkapę do kółka u wrót i sam pobiegł do domu.
- Jest pan doma?- spytał chłopaka, który w sieni czyścił rząd na konia, niegdyś złocisty, a teraz tylko mosiężny.
- Jest, panie - odpowiedział chłopak, wstając. Otworzył pan Marcin skrzypiące niskie drzwiczki i zawołał:
- Niech będzie pochwalony! Pokój temu domowi!
- A! Kaptur! - ozwał się otyły gospodarz, powstając i zachylając kapotę, pod którą tylko płócienne było widać ubranie.
Izba, do której wszedł pan Marcin, była czysta, wybielona, dwa małe oświecały ją okienka, miała piec prosty i kominek, ławy dokoła, z których jedna przykryta była kilimkiem, na ścianie krucyfiks, zielem święconym otoczony, u drzwi kropielnica, stół dębowy pośrodku, stara zbroja, koszulka druciana i misiurka wisiały na ścianie.
- Hej, pani Barbaro! - krzyknął gospodarz - światła niech podadzą i miodu! Niechże cię uściskam, panie Marcinie!
Pani Barbara pobiegła do alkierza, ledwie rzuciwszy okiem na gościa, a pan Marcin ścisnąwszy gospodarza za rękę, odpowiedział:
- Nie po tom ja tu mości panie, przybył, abym z waszmość panem bratem pił i hulał. Jeszcze mi się policzki czerwienią, gdy sobie wspomnę moją krzywdę! Tu mi waszmościnej pomocy potrzeba! Waszmość jesteś brat szlachcic jak ja, i co mnie dziś, jutro tobie, jeśli sobie damy po nosie jeździć.
- A cóż to waszmości się stało? - spytał gospodarz, stojąc przed nim pełen zdumienia i już prawie gniewny, a przynajmniej usposobiony do gniewu.
- Co i co! Ten senatorczyk, pan wojewoda Srzemski, tylko co spotkał się ze mną w drodze. Wiesz, Waszmość, że ja się nierad stroję i wyglądam na gaszka;,ale się za to na mnie nikt nie zawiedzie, ale za to cudzego i swego chleba nie przemarnuję na puste bawidełka. A dobrze mi w mojej opończy, jak drugiemu nie lepiej w pożyczanym złocie! I dlatego, że mnie wojewoda widział licho ubranym, śmiał mnie, Brzozowskiego, herbu Belina, z dziadów i pradziadów szlachcica, nazwać chłopem.
- Chłopem! On waszmość chłopem śmiał nazwać! - krzyknął pan Sławek, uniesiony gniewem. - A dajcież mi szablę, a pójdziem; już my go nauczymy, co chłop, a co szlachcic! - I tu rozpuściwszy poły kontusza, począł po izbie latać pan Sławek. Dobrze bowiem trafił pan Marcin naprzód do niego, jako do sąsiada pana wojewody, który z nim ciągle darł koty i siedząc na kilku zagonach, lękając się najazdu i przemocy magnata, pałał ku niemu najsroższą nienawiścią.
- Hej, konia no tam siodłajcie! - wołał pan Sławek. - Mego siwojabłkowitego! Pojedziemy! Jedźmy! Chłopcze, daj tu pasa! Maciek, pasa, buty, szablę!
I wołał, i biegał, i odziewał się co prędzej.
- Czekaj, czekaj! - rzekł pan Marcin - we dwóch przecie na wojewodę nie naskoczym, boby nas zdespektował: trzeba nam jechać do przyjaciół i jutro dopiero zajechać mu drogę w dobrym poczcie. Bo jutro on wyruszy do Warszawy. Dopieroż go tam spytamy wszyscy, czego mnie nazwał chłopem, kiedy widział u mnie szablę u pasa. Pokażę ja mu, com za chłop, aż mu jego senatorstwo pójdzie gardłem nazad. Niechaj się obejrzy na swój herb! Co mi za herb jakiś nowotny, i pierwszy to senator tego herbu i imienia!
To mówiąc Kaptur, chodził i zżymał się.
- Zacny herb Drogosław! Kto słyszał o takim herbie? Lepszać moja Belina!
- O, i jak lepsza! - odpowiedział pan Sławek. - Aleć my go nauczymy i nie damy sobie w kaszę dmuchać. A jeźli go waszmość weźmiesz na naukę w swoje ręce (dodał), to wcześnie posłać trzeba na egzekwie do Płocka i niech mu katafalek stawią! - To mówiąc, krzątał się po izbie i ubierał, tymczasem pani Barbara kazała dziewce podać miodu i dwa kubki. Szlachta ledwie miodu się dotknęli, na panią Barbarę i okiem nie rzucili, a całkiem sobą i wypadkiem zajęci, wypadłszy z izby, dopadli koni i ruszyli.
- A dokąd pojedziem? - spytał pan Sławek, któremu towarzyszyło kilku ludzi na tęgich koniach.
- Jedźmy do Wólki - rzekł Brzozowski - do pana Macieja; u niego zawsze biesiada i dużo gości; tam, co znajdziem szlachty, to ich zabierzem z sobą na jutrzejszą wyprawę.
To mówiąc, puścili się kłusem przez pole; a była już noc ciemna, ale konie i panowie dobrze drogi znali. Jechali tęgą godzinę, aż pokazały się światełka w wiosce i na pagórku kilka okien oświeconych zaświtało, zwiastując dwór pański.
- Dobra nasza! - rzekł Kaptur. - Świeci z okien, zastaniem braci szlachtę.
Tu na nowo podciąwszy konie, puścili się błotnistą ulicą ku dworowi, potem grobelką drzewami osadzoną, mimo karczmy, i wpadli w dziedziniec, na którym było siła czeladzi i gwar wielki.
Otworem stały drzwi od sieni, przez które buchał gwar z rozmaitych głosów złożony, śpiewów, krzyków, łajania, śmiechu, brzęku itd. Kilka kobiet widać było naprzeciwko, tulących się bojaźliwie i spoglądających przez drzwi do sieni, gdzie podpili słudzy, czerpiąc piwo konwiami z beczki, grali w kości, śmiali się i rozmawiali.
- Otóż ktoś jeszcze przybywa - odezwała się podeszła niewiasta z cicha - jacyś jeszcze zawadyje, co natłuką tu, napiją i pojadą, nakresowawszy sobie pysków.
- To Kaptur Brzozowski - odpowiedziała druga - nie obejdzie się bez szabel i poswarku!
- A drugi z nim pan Sławek - rzekła inna - i ten dobry do wypitej i do wybitej. Tydzień temu, nie więcej, poobcinał uszy komornikowi pana cześnika, że mu coś niezdarnego odpowiedział. Takiemu młodemu chłopięciu! Aż żal było patrzeć, jak go okrwawił!
Gdy się ta rozmowa toczy, nasi wpadli do izby, gdzie głośna brzmiała biesiada.
- Cha! Cha! - zawołano.-Dawaj tu kielicha! Hej! Witajcież waszmość panowie! A skądże to tak późno to mi szczęście zdarzyło? Hej, sam wina, piwniczy!
Hej!
Inni witali także.
- A, Kaptur! - Jak się waszmość macie?
- Sławek! Bóg z wami! Czyście zdrowi?
- Przez zdrowie wasze, panie Brzozowski!
- Witajcie nam, panie Marcinie!
- Jak się ma pani Barbara? - Niech cię uściskam, Sławku! - Bodaj cię z twoją charcicą! Hę?
Pijani dobrze szlachta witali, wołali, krzyczeli, wyciągali ręce, zajęci przybywającymi gośćmi.
- Ja ani usiądę, ani wypiję - rzekł Kaptur - póki mnie waszmość nie posłuchacie. Jestem skrzywdzony! Okropnie skrzywdzony!
Tu runęły ławy, szczękły kielichy, zabrzękły szable, jedni przez drugich się powychylali, niektórzy na ławy, inni na stół nawet powłazili.
- Co? jak? kto? gdzie? Bij! Zabij! Jakiż to łotr? Cóż to za bestia! Uszy mu poobcinać! Czemuś go nie zdusił! Dajcie go tu! Kto się ważył?
- Słuchajcie, waszmościowie - odpowie Brzozowski - i nie ja jeden, ale wy wszyscy jesteście skrzywdzeni, i wy wszyscy powinniście mi pomóc do zemsty!
Godzin temu ledwie kilka, na drodze do Płocka spotkałem wojewodę jadącego do siebie. A gdym go niepocześnie ubrany, tak jak tu stoję, mijał, śmiał mnie w głos nazwać chłopem! Dlatego, żem był sam jeden i licho odziany. Alem go prosił, by mi to jutro powtórzył. Jutro wojewoda jedzie do Warszawy, trzeba, żebyśmy się wszyscy szlachta zebrali, zajechali mu drogę i spytali, jakim czołem śmiał to rzec jednemu z nas? Kto z was czuje szlachecką krew w sobie, za mną, panowie bracia!
Wszyscy krzyknęli:
- Zgoda, zgoda! Jedziem, jedziem! Dalej! Na koń!
- Wieleż nas tu jest? - spytał Kaptur. Policzyli się oczyma i pan Sławek ozwał się:
- Dwudziestu!
- O, to mało - odpowiedział Brzozowski - trzeba, żeby nas więcej było niż wojewodzińskiego dworu. Niech będzie nas dwudziestu, a czeladzi dwudziestu z pacholęty, i tego mało! Kto z was panowie bracia łaskaw, niech rusza po szlacheckich dworach i zwoła szlachtę jak na pospolite ruszenie w obronie szlacheckiej czci i sławy. Jutro jak godzina na dzień, zbierzemy się wszyscy zbrojno, a uczciwie odziani, wedle przemożności swej za karczemką pana Sławka, za borem, na warszawskim gościńcu, u mogiły kowalowej, koło Bożej męki.
- Zgoda! Zgoda! A chłop chyba, kto nie ruszy. Do strzemienia, napijmy się panie bracie, wsiadanego! - A przez drzwi zawołali ochotnicy. - Hej, służba, koni! Podawajcie koni!
Tak nagły wyjazd przeraził służbę, która co tchu pobiegła po stajniach i obórkach zbierać resztę koni swych panów i nuż uzdać co prędzej. Myśleli, że najmniej Tatarzy wpadli na Podlasie i pospolite nakazano ruszenie; tymczasem goście szukali pod ławami czapek, pasów, szabel, pili, ściskali się i odjeżdżali, odgrażając na wojewodę. Wkrótce pusto było we dworze, i pani Maciej owa, kazawszy wyrugowaną zanieść nazad do alkierza pierzynę, spać się spokojnie układła, słuchając tylko chrapania pijanych, na sianie w pierwszej izbie zasypiających.
Rano ledwie godzina na dzień, już u mogiły kowalowej, za karczemką pana Sławka, zbierali się panowie szlachta i wszystkimi drogami do niej dążyli. Wysłany przodem jeden do wioski wojewody miał oznajmić, gdy pan Srzemski z zamku ruszy. Wszyscy szlachta rozłożyli się pod Bożą męką na trawie, siedzieli, gadali, śmiali się i zajadali, co Bóg dał. Ranek był chłodny, ale pogodny, tylko wiatr dął przeraźliwy. Coraz to któren ze szlachty przybywał i około dziewiętnastej godziny było ich już z pachołkami około stu koni, różnego wieku, wzrostu i twarzy, i ubioru. Wpośród nich, jeszcze płomienny gniewem Kaptur, w wczorajszym stroju, z szablą u pasa, dowodził. Wszyscy byli jak od święta ubrani, bo mieli mu dwór honorny składać, i chodziło im o pokazanie wojewodzie, co może szlachcic. Pan Marcin miał wielu przyjaciół, w jego osobie obrażona cała szlachta czuła się gniewną i żądała się pomścić.
O dwudziestej godzinie przybiegł wysłany chłopak na zdyszanym koniu, oznajmując, że wojewoda rusza z zamku we czterdzieści niespełna koni. Zaraz wszyscy na koń siedli, i droga zasiała się końmi i ludźmi, w dziwacznych barwach, postawach, ubiorach. Na czele orszaku jechał Kaptur, kręcąc dumnie wąsa. Za nim wszyscy przedniejsi ręce na szablach, czapki na bok, mina gęsta; dalej pachołki; było ich więcej sta koni, a poczet ten rozbiegłszy się po drodze, na oko znaczniejszym się jeszcze wydawał, niż był.
Ruszyli kłusem i właśnie na granicy pana Sławka ujrzeli tuman pyłu; uszykowali się porządniej i postępowali w milczeniu.
Wojewoda dumał siedząc w kolasie, gdy przeciw słońcu spojrzawszy ujrzał coś czerniejącego w pyle na drodze. Sądził z początku, że to bydło z rosy pędzą, lecz przyłożywszy rękę do oczu i wpatrzywszy się dobrze, dojrzał piór u czapek, koni i ludzkich twarzy. Coś go tknęło, i zaczął pytać komorników swych, co by to. było.
- Kto to wie? odpowiedział jeden. - Jacyś ludzie jadą!
- To wojsko - rzekł wojewoda niespokojny - albo się mylę, ale że jest ze sto koni; - a nie widać czyjej kolasy w pośrodku?
- Nie, panie! - Wybiegli komornicy naprzód i patrzyli.
- Szlachta gdzieś jedzie! - powiedzieli.
- Cóż to, że tak wolno jadą i prosto na nas? - pytał wojewoda jeszcze. Ale nikt mu nic nie odpowiedział. Nareszcie gdy już na staje od siebie byli, począł się Srzemski wpatrywać i niby przypominać sobie twarz i strój wczorajszego w drodze spotkanego jeźdźca. Posłał więc komornika z zapytaniem do szlachty: kto by byli i czego żądali?
Wybiegł jeden konno i dopadłszy pana Marcina, rzekł:
- Pan Srzemski, wojewoda płocki, zapytuje waszmościów, kto byście byli i czyli czego od niego żądacie?
A Kaptur odpowiedział mu:
- Jam to - powiedz swemu wojewodzie - ów wczorajszy chłop, dam się dziś panu poznać, żem jemu równy, tylko nie senator.
Pobiegł nazad komornik z odpowiedzią i doniósł ją panu wojewodzie.
Zastanowiła się kolasa, a wojewoda nieco pomieszany wysłał jeszcze przedniejszych swego dworu prosić pana Marcina Brzozowskiego, aby ku niemu przyjechał.
Ci przybywszy, mocno nalegali na Brzozowskiego, aby to uczynił.
- Albom ci to ja jego sługa, żeby mnie miał wołać? - odpowiedział. - A kiedy mi chce co powiedzieć, niech tu sam podjedzie.
- Przecież - rzekł wojewodziński dworzanin - nie woła on waszmość, ale go prosi, a to człek stary i senator.
- Znam ci go z wczorajszego - rzekł pan Marcin.
- Wczoraj pan wojewoda ani znał, ani się domyślał, kto waszmość jesteś - dalej mówił wojewodziński - i pewnie go dziś za to sam przejedna.
- No, jedź waszmość, panie Marcinie - rzekł Sławek sam, i inni za nim. Zobaczysz waszmość, co ci powie stary. Jedź bo jedź, toż cię nie zje!
- No! No! Pojadę - wreszcie przebąknął Kaptur, tylko się boję, żeby mnie tam obcesowo złości, na niego spojrzawszy, nie porwały.
- E! Probuj, pojedź! - szeptali za nim towarzysze.
- Co za dziw, to pojadę! - krzyknął Marcin spiął konia, dał susa i w kilku skokach stał już u wojewodzińskiej kolasy. Mimowolnie i pan Marcin miał się na widok wojewody do czapki, i wojewoda skłonił mu się grzecznie.
- Cóż mi to waszmość za złe macie, żem wasz mość - rzekł wojewoda - wczoraj jakoby nie chcąc i nie znając obraził,nazwawszy chłopem?
- A tak - odpowiedział Marcin zapalając się - i po to dziś waszmości drogę zachodzę, abym zapytał, co to znaczyło. Bo na Boga, takim dobry szlachcic, jak i waszmość! Jestem Marcin Brzozowski, herbu Belina, zwany Kaptur, dziad mój był podkomorzym gostyńskim, brat mój jest opatem czerwieńskim, jestem nobilis z dziadów i pradziadów, a jeśli nie ja, to moi herbowi zasiadali krzesła! A daleko ode mnie do chłopa, i dalej trochę niż od wojewody do mnie!
- Widzę to i sam - odpowiedział wojewoda - i bardzo mi żal, żem Waszmość obraził, aleć się za to bić nie będziem. Niech tu panowie szlachta postąpią, a ja waszmości przywrócę, com ujął.
Na znak pana Marcina podjechał orszak jego, i szumnie, gwarliwie kolasę otoczył. Wojewoda powstał i rzekł poważnie, uchylając czapki:
- Wczoraj nie chcąc obraziłem pana brata Marcina z Brzozowa Brzozowskiego, zowiąc go nieuważnie chłopem, ale to ciemność była temu przyczyną; zatem biorę waszmościów za świadków, że się to stało nie chcąc i omyłką, i zwracam panu Marcinowi jego szlachecką cześć. - Za czym podał wojewoda rękę, a wszyscy czapki w górę rzucili wołając:
- Vivat! Vivat palatinus plocensis! Vivat dominus Brzozovius! Vivant!
Wojewoda znowu podniósł się i krzyknął:
- Vivant panowie szlachta mazowiecka! Proszę ze mną do zamku! - Skinął na sługi; zawrócono konie, służba przodem pobiegła i powrócono do zamku.
Jak tam tęgo pili i krzyczeli cały dzień i całą noc, tego już opisywać nie będę, to tylko dodam, że pan wojewoda, podobawszy sobie śmiałość Marcina Kaptura i myśląc go użyć na sejmikach, naznaczył mu jurgielt roczny do swego życia, dał dożywociem chat kilka, obdarował sowicie i chował odtąd w wielkim na dworze swoim poszanowaniu. Siła też za to dokazywał pan Marcin, gdy o wojewodę chodziło, . a gdy w obronie jego stanął, nikt się naprzeciw wyjść nie pokusił, bo był takiej siły ten Kaptur Brzozowski, żeby się był z Brudzińskim, ba i z Wiesiołowskim, gotów był dąsać, a choćby i z Dobkiem z Oleśnicy, gdyby ten jeszcze żył.
Nieraz gdy go uproszono albo w zakład poszedłszy, wziął beczkę piwa na ramię, i z nią tańcował, a potem pił z niej, za brzeg wziąwszy, jak ze szklanki.
To o nim pisze Bartosz Paprocki.
1840.
Przed laty dziesiątkiem, kiedym się częściej z domu ruszał i więcej po bożym jeździł świecie, często mi przypadała droga przez wieś jedną, której dziedzicowi szczerze nieraz zazdrościłem w głębi serca. Śliczna bo też to była wioska, wybranym tylko od losu podobne się trafiają! Na pograniczu Wołynia i Podola, wśród najżyźniejszego kraju, gdzie nigdy chleba powszedniego nie braknie ani panu, ani włości, odznaczała się uroczym położeniem i tak wdzięczną fizjognomią, jakiej mi się drugi raz widzieć nie trafiło. Dwór prześlicznym otoczony ogrodem, przez który przebiegała kilka razy skręcona rzeczułka, stał sobie na wzgóreczku i bielił się wśród drzew, które wieki pielęgnowały na pociechę dziedzicowi.
Dokoła w amfiteatr kraj taki chyba na obrazie zobaczysz, uśmiechnięty, wesoły, zielony, na wzgórkach tu gaik ciemnieje, tam świeci kościółek, to się doliną srebrzy rzeczułka, to dworek w drzew wianku sinymi dymy się zdradza. Gdzieś rzucił okiem, coraz inaczej, coraz piękniej, a wszystko razem całość składało wdzięczną i cudną. Wioska też czysta, szeroko pobudowana, otoczona sadami, zamożna aż miło, że się z niej, wyjechawszy, podróżnemu nawet wyjeżdżać nie chce.
Jeszcze i to miał szczęście ten dziedzic, którego nazwiska nie wiedząc, z góry miałem za jednego z najszczęśłiwych ludzi, że dwór jego czy pałacyk nie był świeżą i wytworną tylko bez wspomnień i przeszłości budową.. Miejsce było historyczne, dwór przerobiony nieco ze starego zamczyska, a śliczna krągła wieżyca dotąd do boku jego była przyparta. Wokoło, jak ptaszęta, latały tradycje wiekowe, powieści, pieśni, legendy, bo i okolica usiana była mogiłami, wałami, tajemniczymi uroczyskami. W samym ogrodzie zieleniały stare wały, stał kurhan spiczasty na wyniosłości, były lochy zaklęte, a co dzień niemal, jak mi ludzie mówili, odkopywano tysiące najciekawszych zabytków! A! To był ideał dla mnie przy zamożności włościan, przy dobrym bycie, to mieszkanie otoczone pamiątkami, posypane popiołem przeszłości, z malowniczą i uroczą fizjognomią! Wzdychałem jadąc i mówiłem sobie:
- Mój Boże, czemuś mi też nie dał co podobnego? - Jakbym to ja te mury, te mogilniki i ten kątek ukochał i ocenił!
- Tak - odpowiedział głos wewnętrzny - i potem by ci się nie chciało umierać, bobyś zanadto przywiązał się do życia!
- Może to prawda! - mówiłem w głębi. - I może to dobrze, że mi Bóg nie dał mieszkać w takim ziemskim raju!
A przecież ile mi razy w bliskości przejeżdżać wypadło, zawszem nakręcał drogę tak, aby przez tę wioskę choć przejechać, choć zobaczyć ten mój ideał sadyby! Bo zważcie, jak ideałem nie mam jej nazywać, kiedy nawet los ją umieścił choć niedaleko gościńca, o kilka mil od miasta powiatowego i innych kłopoty rodzących miasteczek, a tak ją obwarował granicami naturalnymi, że ani procesu o kopce mieć nie mogła, ani nawet szkód, jakie inne wsie ponoszą od sąsiadów. Słowem było to coś nadzwyczaj wybornego i pięknego, aż do nieszczęsnej pobudzającego zazdrości.
Za nią mnie pewnie też Pan Bóg pokarał, bom razu jednego w samej wsi na gładkiej drodze, w pilnym jadąc interesie, oś złamał.
Oś była żelazna, a w tym ideale wioski brakło niestety kowala; musiałem się więc zawrócić pieszo do karczmy, by posłać o milę do kuźni, którą mi z góry w sinej dali pokazano. Rozmyślałem właśnie nad szczególnym przeznaczeniem, które chciało, bym tu, a nie gdzie indziej odsiadywał rekolekcje, i szedłem powolnie ku gospodzie, gdy mnie ktoś grzecznym: "dobry wieczór!" - powitał.
Podniosłem głowę i ujrzałem przed sobą mężczyznę lat około czterdzieści mającego, w pełni sił i zdrowia, z lekka opalonego, z uśmiechem na ustach, wejrzeniem łagodnym i wyrazem dobroci na twarzy wyrytym. Na pierwszy rzut oka poznałem w nim członka tej rodziny ludzi, którym nic nie braknie do powodzenia, nawet zupełnego przeświadczenia o swej wyższości, znaczeniu, talentach i nieskończonych przymiotach. Zadowolenie opromieniało jego łysawe czoło, wyjaśniało oczy niebieskie, otwierało usta rumiane do przyjaznego uśmiechu. Miernie otyły nieznajomy mój pulchniutki był, różowy, miłego oblicza i wielce grzecznego widać obejścia, bo nie kończąc na ukłonie, przybliżył się do mnie z ofiarą pomocy, jakiej bym mógł żądać.
Po twarzy dyszącej szczęściem, domyśliłem się, w nim dziedzica, bo takim, takusieńkim go sobie właśnie wyobrażałem!
- Serdecznie panu dziękuję - rzekłem, oddając grzecznością za grzeczność - ale mi nic już nie potrzeba, posłałem ludzi z przewodnikiem do kowala, spodziewam się, że poprawka około osi nie zabawi długo!
- Zawsze godzin kilka - rzekł nieznajomy - a co przez ten czas robić w nudnej karczmie zamkniętej między czterema ścianami?
Staropolskie nasze zwyczaje gościnności upoważniają mnie prosić pana do dworu.
Tu mi się zaprezentował, jako gospodarz, ja mu wzajemnie, a żeśmy zaraz po nazwiskach poszedłszy, dopytali się jakichś familijnych stosunków nawet - bo któż u nas nie koligat! - musiałem przyjąć zaproszenie do dworu.
Szczęściem gospodarz był sam jeden, żona w dalekiej podróży i mój surdut letni uszedł na te niespodziane odwiedziny.
Poszliśmy więc powoli, z sobą rozmawiając, do dworu. Zaraz na wstępie uderzyły mnie przy pierwszych wrotach prześliczne kwiatów klomby, krzewy egzotyczne pielęgnowane starannie i mnóstwo drzewek i roślinek, przy których stojące na straży numery zwiastowały upodobanie w botanice lub ogrodnictwie.
- Zapewne to zajęcie pani dobrodziejki - rzekłem wskazując na kwiaty.
- Tak, żona moja dosyć je lubi, ale... ale, to raczej moje niż jej wychowańcy, jestem bowiem zapalonym miłośnikiem ogrodu i flory.
I dowiódł tego więcej jeszcze uczynkiem niż słowy mój towarzysz, bo spostrzegłszy robaczka na gałązce jakiejś krzewiny rzucił się ku niemu, prawie zapominając o mnie.
- Za pozwoleniem - rzekł - że kwiaty potrzebują ciągłego oka, baczności, pielęgnowań nieustannych, a naszym ludziom niepodobna wlać zamiłowania ich... Pracują z musu, niechętnie, bez przejęcia się, bez namaszczenia, bez zapału!
To mówiąc gorąco się rzucił ku krzaczkowi i począł żwawo liszki z niego opędzać.
- Otóż po pączkach - zawołał - pierwsze, największych nadziei, najsilniejsze, najpiękniejsze, z których się chciałem dochować nasienia, przepadły.
Znowu rok stracony! Ani jednego, ani jednego, to prawdziwe nieszczęście!
Postaliśmy chwilkę, nim przyszedł ogrodnik, nim mu gospodarz mój wyłożył traktat cały o wygubianiu owadów, teorie francuskie, praktykę niemiecką, doświadczenie angielskie i sposoby domowe, nareszcie posunęliśmy się parę kroków dalej.
Ale na drodze pełno było kwiatów, musieliśmy się znów przy nich zatrzymać. Amfitrion z największą uprzejmością pokazywał mi skarby swoje, a były to rzeczywiście cudne i u nas prawie nie znane dzieci Flory, tak bujno na tej podolskiej niwie, pod niebem naszym wyrosłe, jakby za rodzinnymi ziemią i niebem nie tęskniły. Nieznacznie przechodziliśmy od prześlicznych portulaków, do nie widzianych dalii, do całej kolekcji floksów różnego wzrostu, laków wielkich i karłowatych, maków, aster itd. itd. O każdej roślince była jakaś historia ciekawa, każdy kwiat miał swoją kronikę, każdy krzew swe dzieje, każda trawka imię, nazwisko i przymioty niedojrzane oku profana.
Chociaż mnie to dosyć bawiło, bo kwiaty lubię, przypiekające wszakże słońce, znużenie podróżne, a i głód po trosze, zwracały oczy moje ku pięknemu domowi, od którego jeszcześmy byli daleko, a rachując grzędy, mimo których przechodzić było potrzeba i komentarze, jakie wywołać mogły, przewidywałem, że nie staniemy w ganku chyba ku wieczorowi. A że przy tych drzwiach wchodowych wyglądała oranżeria i cała ulica pięknych drzew z niej wyniesionych, niepodobna było, nie zachwyciwszy nocy, tego wszystkiego obejrzeć.
Tymczasem szliśmy noga za nogą, od klombu do klombu, to barwy, to zapach, to kształty podziwiając, a pan domu coraz się jeszcze rozżarzał tą rewią wychowańców i w końcu już mnie pod rękę schwyciwszy, rozśmiał się, wołając:
- Obejdziemy ogród cały!
- Najchętniej - ozdpowiedziałem z uśmiechem, myśląc jednak w duchu, że ledwie trzeciego dnia staniemy w domu.
Poszliśmy; a tuż przepyszny klomb lupinusów zaraz nas uwięził. Obejrzeliśmy wszystkie, począwszy od różowych do grandiflorów, musiałem admirować trwałego, który bujał prawda wspaniale, i bylibyśmy zakręcili się w uliczkę, gdyby nie zbiór nieśmiertelników.
Zdziwić się musiałem ich ogromowi, elychrysom najrozmaitszym, gomphrenom, athanasiom, amaranthusom; ale jeszcześmy nie skończyli ich przeglądu, gdy gospodarz ujrzawszy trejbhauz , popędził ze mną ku niemu.
- Tu - zawołał - ujrzysz pan to, czego u nas nie ma nigdzie w kraju jeszcze, unikaty! nowe odmiany, rośliny bez ceny! Proszę z sobą!
Przekonasz się, że nie przesadzam.
Niestety! nie przesadzał w istocie, bo samych kaktusów cała armia we drzwiach nas kolcami najeżonymi spotkała - flagelliformis, tetragonus, hexagonus, cilindricus, stały w porządku, chwaląc się dziwacznoś-cią swoich kształtów i poczwarnością stanowiącą całą rośliny tej piękność. Mamillarie, opuntie, gloxinie, hibiscusy, phoenixy, heliotropy, muzy, aloesy, musieliśmy obejść z końca na koniec, a od samych nazwisk aż mi się w głowie zawracać poczynało.
- Gdybym był wiedział - rzekłem sobie w duchu - że pod słodziuchną powierzchownością kryje się taki zdrajca, wolałbym w pustej karczmie pozostać.
Teraz cofnąć się za późno. Z trejbhauzu poszliśmy znowu na grzędy, do szkółek, do drzew, krzewów, na trawniki sposobem angielskim utrzymane i ledwie po trzech godzinach wykładu botaniki i hortykultury, ujrzałem znowu dwór i krągłą przy nim wieżycę.
- Ha - pomyślałem - przed wieczorem zajdziemy może, jeśli nas ulica drzew wazonowych i oranżeria nie zatrzymają.
Zatrzymały, bo wszystko to było jakąś osobliwością; liść, kwiat lub owoc musiał być cudem, a niczego się nie godziło pominąć. Zdziwił się gospodarz, usłyszawszy bijącą na zegarze w wieży umieszczonym godzinę czwartą i rzuciwszy wreszcie nie przerwany dotąd kurs, szybko powiódł mnie do dworu. - Jak nam ten czas przeleciał! - rzekł śmiejąc się dobrodusznie. - Aniśmy się opatrzyli, jak czwarta wybiła. Ależ to czas jeść!
W domu było czyściuchno, wytwornie, miło, ale i tu z kwiatami lub gospodarstwem botanicznym rozminąć się niepodobna. Na półkach, żardynierkach, stolikach, zieleniły się i pstrzyły bukiety, wazony, klomby całe; zapach od nich napełniał aż do przesytu powietrze, a datury i tuberozy nie dawały odetchnąć. Wszędzie pełno było ksiąg o przedmiocie ulubionym gospodarzowi, począwszy od Almanachu dobrego ogrodnika, do Ogrodów Strumiłły i Listów AL Karr . Nasiona schły na najwytworniejszych sprzętach nawet. Rozmowa i w czasie obiadu, któryśmy we dwóch tylko jedli, nie przestała krążyć w kole roślinnym, a gdyśmy wstali od stołu, zmierzchać powoli poczęło.
Dano mi znać, że powóz był naprawiony, chciałem jechać, ale uprzejmy gospodarz nie myślał mnie puścić i zmusił nocować.
Przesycony kwiatami, z ogromnym bukietem i gwałtem przywiązanymi na przedzie dwoma wazonikami białego cyklamenu, wyruszyłem nazajutrz rano w dalszą drogę. Nie mając nic pilniejszego przed sobą, myślałem o nowym moim znajomym i przyznając mu najmilszy charakter, gościnność rzadką, umysł ukształcony wielce, nie mogłem się wstrzymać, by mu nie dać nazwiska monomana , na które zasługiwał.
A któż z nas nie monoman po trosze?
Znam takich, co i przed Żydem przyjeżdżającym kupować pszenicę popisują się ze swoim ulubionym przedmiotem, sam nie jestem wolny od tej wady, jeśli to wadą nazwać się godzi, jakżem nie miał kwiatomanii panu Jerzemu wybaczyć?
Śmiałem się z niego trochę, alem sobie też mówił po cichu, że takie niewinne szały najwięcej dają życiu szczęścia i chwil czystej rozkoszy.
Proszę sobie wyobrazić rozkwitły kwiat barwy lub kształtu nowego? nową z daleka sprowadzoną roślinę! ziarnko dojrzałego nasionka zebrane po długich truciach, ile to w tym wszystkim uciech, radości, a dla ludzi śmiechu!
Ale ba! Śmiejemy się wszyscy, choć wszyscy szalejem, sobieśmy tylko nieśmieszni.
Bukiet zwiądł, cyklameny stanęły na oknie, a jam wkrótce o panu Jerzym zapomniał.
W parę lat potem wypadło mi jechać znowu przez tę prześliczną wioskę, alem sobie tak rozrachował popasy i noclegi, żeby tylko przez nią nie zastanawiając się przejechać, bom chwili do stracenia nie miał. Ale chłop strzela, Pan Bóg kule nosi! Jadę, jadę, zamyśliłem się w sobie, wtem: - stój, dobry dzień! - budzi mnie z marzenia. Podnoszę głowę, nieoszacowany pan Jerzy ze swą rozpromienioną twarzą i uśmiechem przede mną.
- Jak to? Mijasz pan mnie, nie wstępując, a bodajże ci oś pękła!
- Na Boga, nigdy bym tej niegrzeczności nie popełnił, ale się tak śpieszę.
- Ależ godzinę mi darować i obiadek zjeść prawdziwie można! I musisz pan, musisz! - dodał gorąco. - Mojej żony nie ma, przebierać się nie potrzeba, zawracaj do dworu.
- Zmiłuj się, pan dobrodziej, interes.
- Nic. nie pomoże! Nic nie pomoże! - zawracaj do dworu!
Postrzegłszy, że się nie wykręcę, pomyślałem w duchu: - Poczekajże, słuchałem raz pierwszy cierpliwie i uważnie wykładu, temum to winien drugie zaproszenie, ale nic z tego nie będzie. Trzeci raz pan pewnie mnie nie zawrócisz do siebie.
Wysiadłem więc i poszliśmy pieszo, bo ranek był piękny, a gdyśmy się zbliżyli do wrót, aż mnie dreszcze przeszły, pomyślałem o nomenklaturze nowych dalii, które z powodu bałamuctwa tej rośliny tak obficie się wyradzają... Wchodzę. Dalii prawie nie widać, na grzędach kwiaty nie pielęgnowane, opuszczone, nowości żadnych, ogród jak wszędzie, a mój gospodarz ani poczyna o swoim.
- Co to jest? - pomyślałem - musiało go chyba spotkać jakie nieszczęście! Spytać już nie śmiałem, ale mu się twarz śmiała jak za dobrych czasów lupinusów i floksów. Nieszczęśliwe lupinusy kwitły teraz zapomniane, w kącie i na łasce ogrodnika. Spostrzegł pan Jerzy, że się dziwię i szukam oczyma czegoś, uśmiechnął się i biorąc pod rękę pośpieszył ze mną ku domowi.
- Coś piękniejszego teraz panu pokażę - rzekł - niżeli przeszłym razem - nie straciłem zamiłowania w kwiatach, alem się spostrzegł, że mnie to rujnowało! Musiałem się z bólem serca wyrzec ogrodu.
- Czyż podobna? - zawołałem.
- Tak jest, zbieram Elzewiry . Spojrzałem mu w oczy.
- Nade wszystko - dodał serio - z szerokimi brzegami i nie obcięte! Ale to rzecz tak rzadka! tak na nieszczęście za granicą pokupna i do wysokich cen podniesiona!
- Elzewiry! Elzewiry! - powtarzałem po cichu, słuchając go i nie mogąc się wydziwić nagłej zmianie upodobania; on ciągnął dalej:
- Jestem pewien, że nikt w kraju nie będzie miał tak pięknego zbioru wydań elzewirskich jak ja... nie ma sprzedaży, licytacji, nie ma księgarni za granicą, z której by mi coś nie przybyło.
Śpiesznieśmy teraz dzięki Elzewirom przybyli do dworu, gdzie wielkie zaszły zmiany; zamiast bukietów pełno było wszędzie katalogów, notatek, a Manuel Bruneta z mnogimi zakładkami leżał u gospodarza na stoliku widocznie, jako przedmiot nieustannych studiów jego.
Kolekcja już się poczynała układać w przepysznej palisandrowej szafie na klucz zamkniętej, którą otworzono zaraz dla mnie, a że mam bibliomanii trochę, bawiliśmy się Elzewirami daleko lepiej niż kwiatami przeszłym razem.
Niektóre egzemplarze nie obcięte z szerokimi brzegami na wagę złota płacone, oprawne przez Thouveni-na w Paryżu, pieścił gospodarz jak dzieci ukochane, a tak się nimi cieszył, radował, unosił, żem mu jeszcze raz pozazdrościł szczęścia, które potrafił kupić Elzewirami.
Zwróciły szczególniej ciekawość moją Republiki Elzewirów, śliczny miniaturowy zbiorek opisu różnych krajów, między którymi kilkakroć i Polonia się znajduje. Anim się postrzegł, jak zmierzchło na oględzinach, a uprzejmy mój gospodarz ani mnie puścił od noclegu. Cały wieczór bibliomanowalismy z nim zapalczywie, a że zawsze milej mi, gdy widzę, że kto swoje, nie cudze zbiera i studiuje, poddałem panu Jerzemu myśl zbierania Forsterów , jak za granicą zbierają Elzewirów, bo co się tyczy piękności wydań i zalet powierzchownych, księgi tego gdańskiego bibliopoli z Elzewirami w parze iść mogą.
Nazajutrz rano odjeżdżając przede dniem, cieszyłem się, że kiedyś znowu przejeżdżając, zobaczę tu może komplet Forsterów, między którymi i ważne dla dziejów naszych są dzieła. Ale niestety, pan Jerzy był wielki bałamut! Wszystko gorąco ukochać umiał, namiętnie, cóż kiedy za krótko. W rok potem zjechaliśmy się z nim na wielkich imieninach, co to czasem z dwóch prowincji ściągają młodzież i swobodniejszych nawet starych włóczęgów. Ujrzałem go w tłumie i doszedłszy, żywo ścisnąłem za rękę, pytając stante pede o Forsterów.
Pan Jerzy osłupiał, powiódł okiem szklanym po suficie, po ścianach, zmieszał się trochę.
- A - rzekł z westchnieniem - ta kolekcjomania znacznie mnie nadrujnowała, musiałem się wyrzec jej całkowicie, oranżerię zamknąć, a Elzewiry sprzedać Lissnerowi do Poznania za pół ceny! Wziąłem się teraz do gospodarstwa, a szczególniej do fabryki sukiennej, w którą już włożyłem do dwóchkroć, alem pewny, że mi dawać będzie pięćdziesiąt tysięcy czystego dochodu.
- Daj to Boże - rzekłem po cichu - daj to Boże.
- Nasz kraj - dodał, rozżarzając się pan Jerzy - potrzebuje ożywienia przemysłu, fabryk, rzemiosł. Sprzedajemy materiały nasze surowo, a u nas ręce tańsze niż gdzie indziej, moglibyśmy więc taniej produkować...
Puścił się w całą rozprawę o ekonomii politycznej, dowodząc dosyć zręcznie, że wiele zależy na tym, byśmy gospodarzami tylko i rolnikami być przestali, a weszli do wielkiej rodziny fabrykantów. Nie przekonywały mnie wcale argumenta, ale żem się gorącego mego antagonisty nie spodziewał przekonać, leniłem się darmo z nim sprzeczać i dałem pokój. Pan Jerzy usiadł do preferansa, a ja znalazłszy sobie starego znajomego do ciętej gawędki, usunąłem się z nim w kątek.
- Znasz Jerzego? - spytał wskazując mi go. - Nie wiedziałem, to mój szkolny jeszcze towarzysz.
Opowiedziałem poznanie nasze przypadkowe, pierwszą i drugą bytność moją, nareszcie zdziwienie, dzisiejsze, gdym porzuciwszy go Elzewirem, znalazł po roku sukiennikiem.
- A! A! - rzekł mój przyjaciel. - Widać, że go nie znasz, jeśli się mu dziwisz; my cośmy z nim siedzieli na jednej ławie, żałujemy go tylko, bo nic podobnego nie znajdziesz, żebyś kraj obszedł ze świecą. Chłopakiem jeszcze miał te manie napadające go i odchodzące mu nagle,, uczył się przez rok prześlicznie, potem zawróciły mu głowę rysunki, porzucił wszystko, chcąc zostać artystą, szalał za ołówkiem i rwał się do pędzla; gdyśmy się rozstali, zaczynał z równą nam zawziętością łamać palce nad skrzypcami. Widziałem go potem w życiu zmieniającego barwy najdziwaczniej, bliskiego wstąpienia do klasztoru, potem hulającego na zabój lat kilka w Rowieńskiem, na czele fabryki powozów, na ogromnej dzierżawie, koniarzem pól roku, dwa tygodnie bałagułą, anglomanem... ale któż zliczy, czym był w ciągu tych lat? Nawet filantropem.
Napadła go ta chandra jak inne, założył szkółki, lazaret, ochronę, oddał się cały swojej włości i kazał nam o ofiarach i obowiązkach, aż łzy nieraz wywoływał, cóż kiedy i ten szlachetny popęd, jak inne, jakiś wiaterek leciuchny rozwiał, by mgłę na świtaniu.
- Takiego typu, jak Jerzy - odpowiedziałem - trudno jest zapewne znaleźć drugiego, ale zważ, że to tylko spotęgowana wada nas wszystkich, przesadzony grzech pierworodny szlachecki, narodowy, niestety! Wszystko u nas tak jak u pana Jerzego uczuciem się dzieje, nie głową, rzucamy się chciwi, gotowi na ofiary i gdyby nam w pierwszej chwili łeb ucięto, nastawilibyśmy go ochotnie... ale jutro, pozajutro, za półrocze ani się już dowiaduj o wczorajsze postanowienia. W niczym nie możemy wyrobić na sobie stałości, ciągu, wytrwania. Pan Jerzy reprezentuje większość i usposobienie ogółu, najnieszczęśliwsze dla nas samych. Usposobienie to odbija się w opinii, w działaniach, w całkowitym życiu społecznym i aż w literaturze naszej, wiernym zwierciadle żywota. Nie widzimyż codziennie gwałtownie miotanych potępień, które jutro gotowiśmy po szampanie zmienić w uwielbienie dochodzące do szału i zaprząc się do powozu tego, na którego przed godziną rzucaliśmy kamieniem? W codziennym domowym pożyciu brak ciągu, planu, stałości sprowadza co chwila bankructwa i ruiny. W literaturze na ostatek mamy pisarzy, z których ust tak dziwnie z dnia na dzień ciepło i zimno wychodzi, że dwóch ich dzieł za utwory jednej głowy i serca uznać niepodobna. Niedawno widziałem całą młodzież opętaną Szleglem , później Trentowskim , i przechodzącą, dzięki Bogu, do Złotego Ołtarzyka równie łatwo, jak szła pod sztandary racjonalizmu. Ale smutno to na to patrzeć, bo cóż zaręczy, że jutro nie pocznie ich trząść jaka febra Feuerbachowska i nie chwyci jaki paroksyzm Straussowy?
Była chwila takiej gorączki i zapału do literatury; kto nie pisał, ten zbierał, czytał, kupował książki stare i nowe lub choć maleńki chciał mieć udział w czynności literackiej kupki, która go zaprzęgła orać tę rolę niewdzięczną. Spójrzmyż dziś, co się nas pracujących zostało na zagonie, ilu wróciło do cukrowni, do gospodarstw, do próżnowania i kart? Spójrzmy, kto czyta i kto pisze z tych, co w pierwszej chwili gotowi się byli po samą szyję umoczyć w atramencie, a po oczy zakopać w książkach?
Rari nantes in qurgite vasto.
I tak wszędzie, i tak wszystko, jak u pana Jerzego, dziś kwiatki, jutro Elzewiry, pozajutro sukiennia, a na ostatku nic. W kraju, którego większość nie ma tyle siły, by w sobie charakter stalszy wyrobić, pytam, na co rachować można? Co do mnie lękam się każdego przedsięwzięcia literackiego, naukowego i we wszelkiej innej sferze, które tylko wytrwania wymaga. U nas co tylko nie kończy się na jednym tomie i na doraźnej czynności, musi się skończyć zawodem. Ziewanie zamyka wszystko.
- Za surowy może jesteś - rzekł mój przyjaciel - chociaż jest coś prawdy w słowach twoich, dla mnie nie nowych, bom je i z ust, i spod pióra twojego kilkakroć powtórzone słyszał.
- Powtarza się - westchnąłem - powtarza, co leży na sercu, a mnie nic jak to nie uciska. Nie mogę nie przyznać, że z wielu względów jesteśmy ogólnie biorąc najobficiej od Boga udarowani; nie brak nam ani talentów, ani pomysłu, ani szlachetności, ani gotowości do ofiar; jednej woli wyrobić w sobie nie umiemy. Skąd to poszło? Oto z utraty wiary. Tak jest, jedna tylko wiara i wpływ jej uczy kierować wolą i wykształca ją; w miarę jak kraj utrącał religijne przekonania, i charakter jego nabierał tej niestałości, co go dzisiaj znamionuje. Spójrzmy w dzieje, jawny tam ten paralellismus i niepodobna nie widzieć w braku religijnych zasad pierwszej przyczyny złego, jakie nam brak wytrwania wyrządza.
Niełacno może ukazać w krótkich słowach, jak dalece skutek tej jest wpływem nie innej, a wyłącznie tej tylko przyczyny, ale tak jest. Od trzpiotowatych monomanii pana Jerzego do tego wniosku ostatecznego, który wyprowadzam, przestrzeń ogromna, a przecież, przecież! pan Jerzy jest dziecięciem tych niewidzialnych rodziców, jak my wszyscy... Że ta niestałość, ta wybuchliwość nigdy dawniej nie piętnowała nas, na to dowody są w dziejach; żeśmy przestając być chrześcijanami w duchu, głębi i istocie, przestali zarazem być ludźmi charakteru, to dla mnie pewnik.
- Trochę paradoksujesz - rzekł mój sąsiad.
- Nic a nic, pomyśl, przypatrz się, a osądzisz sam. Tylko głęboka wiara jakaś dać może człowiekowi charakter, nie mówię tu wyłącznie o katolicyzmie, choć dla mnie on stoi na czele, ale w ogólności o silnym przekonaniu religijnym. Ludzie wielcy, potężni wolą, co życiem całym kieruje do jednego celu, wszyscy mieli wiarę. Narody silne nią się odznaczały, z utratą, z osłabieniem nawet zasad religijnych charakter indywidualny ulega tej zmianie, której maluczką i niewiele znaczącą próbkę na panu Jerzym widzimy.
Zamilkliśmy oba, spoglądając, z jakim zapałem oddawał się grze ten, który nas na tę rozprawę naprowadził.
- Nie zakładałbym się - szepnął mi przyjaciel - żeby porzuciwszy fabrykę sukienną, Jerzy nie oddał się rozkoszom preferansa i marzeniom próżnowania. Z jego krótko trwającą gorączką łatwo przewidzieć, że niewiele sukna i kołder wyrobi, a pierwszy bilans, który mu małą stratę lub nie ten, jaki sobie zakładał, zysk pokaże, będzie ostatnią sukienni godziną.
Nim się zupełnie zrujnuje, przejdzie jeszcze przez cukrowarnie, płodozmian, merynosy, Niemca agronoma, handel gdański i kto wie co? Może na ostatku ruszy się, sprzedawszy majątki na spekulacje do Odessy? - Może pocznie pisać, może będzie podróżować? Może wdzieje mundur i przypasze szablę?
Z nim za nic bym nie ręczył, nawet za kapucyńską brodę, a jeżeli tę zapuści, a uwinie się z nowicjatem i klamka zapadnie, nie wiem, co pocznie nie mogąc już wyjść zza furty? Wielkie zaprawdę nieszczęście niestałość taka, bo któż przewidzieć może, do czego ona doprowadzi? Wolałbym już upartego; jest nadzieja, że gdzieś dojdzie, choćby głowę o mur miał roztrzaskać.
Około r. 1850
Jednego czasu była na świecie bardzo piękna dziewka u króla, który ją kochał nad życie. Co tylko chciała, to miała, ptasiego mleka nawet jej nie brakło. Aż gdy wyrosła, a ojciec mówić zaczął, że czas za mąż iść, wręcz mu powiedziała, że nie pójdzie za nikogo, tylko za takiego, który od niej rozumniejszy i zręczniejszy będzie, a jej się upodoba.
Więc nad dworem królewskim złote koło przybito i zaczęli do niej jechać w swaty, i jechali królowie, panowie, kmiecie, żupany, kneziowie, chłopaki dorodne, krasne... ale gdzie!... wolność jej była miła, żadnego nie chciała.
Jeden był za duży, to go obrem przezywała; drugi za mały, to go krasnolkiem zwała. Ten był za czerwony, tamten za blady; jeden za mądry, drugi za głupi... dosyć, że się nie spodobał żaden.
Po ogródku sobie chodząc kwiatuszki zbierała, piosenki śpiewała, z ludzi się śmiała, w boki się brała i powtarzała: "Nie będzie mnie miał żaden, nie będzie!"
Przyjechał który, wydziwiała srodze. Jednemu kazała sobie przynieść wody żywiącej, której smok o siedmiu głowach pilnował. Ten poszedł po wodę ze złotym dzbanuszkiem i nie wrócił - smok go połknął, a dzbanuszek sam do dworu przypłynął.
Drugiego posłała po złote jabłka na górę lodowatą. Ten jechał, jechał, wpadł w przeręblę i ryby go zjadły - tylko piórko od kołpaka pod dwór przypłynęło.
Trzeciego wyprawiła, ażeby jej gwiazd na sznurek nanizał, do noszenia na szyi. Ten poleciał wysoko i sępy go rozszarpały, co pilnują nieba - tylko sznurek kraśny upadł pode dworem.
Aż się wybrał w swaty do niej królewicz Siła, czarownik wielki. Ten, gdy ją zobaczył, serce mu się zagotowało i rzekł w sobie:
"Bym i życie postradał, to ją muszę mieć!"
Królewna, jak go tylko zobaczyła, srodze się ulękła, poczęła bardzo drżeć i płakać.
Kazała mu zaraz iść za morze i przynieść tego ziela, co umarłych ożywia, do którego dostąpić nie można ino przez płomienie, a woda ich żadna nie gasi.
Królewicz zaraz ptakiem się stał, poleciał za morze, z góry na ziele padł, dziobem je pochwycił, uszczknął i przyniósł gałązkę. Właśnie był królowi synek zmarł i smutek we dworze wielki był. Przyłożyli ziele do serca, aż chłopak wstał, oczy przetarł i zawołał:
- Dawajcie jeść, bo mi się bardzo dobrze spało! A król, szczęśliwy, uściskał go i zawołał do córki:
- Inaczej już nie może być, musisz mi zaraz za niego iść! Królewna zapłakała gorzkimi łzami.
- Kiedy muszę, to pójdę - rzekła - ale nie inaczej, aż mu ja się siedem razy schowam i siedem mnie razy wyszuka. Dopiero będę jego...
Była bowiem wiedźma wielka, a mogła siebie i drugich przemieniać, jak się jej zachciało. Ale królewicz też czarownik był jeszcze większy i umiał tak się przerzucić, jak zapragnął.
Drugiego dnia przez okienko otwarte królewna poleciała gołąbką po dworze, zamieszała się w stado i z ptactwem latała. A że ptaki czuły w niej innego ducha, że nie swoją im była, co się do gromady zbliżyła, stado się zaraz rozsypywało, a ona siedziała jedna. Królewicz się jastrzębiem uczynił i pogonił za nią. Ulękła się go strasznie, usiadła na ziemi, przemieniła w dziewczynę. Patrzy, jastrząb przy niej królewiczem stoi i za rączkę ją bierze.
Poszła więc gniewna, zamknęła się w komorze, płakała, myślała nockę całą, nade dniem do ogródka się wsunęła, usiadła na grządce i lilią zakwitła. Wszystkie lilie koło niej jak śnieg białe, ona jedna, że krew miała, więc na grządce różowiała.
Królewicz z ojcem idą do ogrodu; bieduje bardzo, gdzie jej teraz ma szukać, jak ją znaleźć?
Stanęli jakoś przy grzędzie, przy lilii. Gdy się do niej zbliżyli, biała lilia ze strachu jeszcze mocniej pokraśniała.
Królewicz zaraz poznał ją po rumieńcu, rękę przyłożył do łodygi - aż tu panna stoi i płacze.
- Poznałeś mnie dwa razy, nie odgadniesz raz trzeci.
I do komory leci, zasuwa się, na łóżeczku siadła, płacze, płacze, aż z łez strumyk płynie. Myślała, myślała, płakała noc całą, nad rankiem okno odsunęła... i złotą muszką wyleciała.
Leci, leci, ale strach jej wielki. Ptaszki za muszkami latają, tylko co ją który nie dzióbnie. Królewicz może podpatrywał, może mu kto podszeptywał, przemienił się w strasznego pająka, zasnuł w powietrzu pajęczynę ogromną - i czeka. Wróble muszkę napędziły i... w siatkę mu wpadła. Pająk do niej - królewna stoi i płacze.
- O, doloż ty moja, doleńko!
A pająk ją za białą rączkę trzyma.
- O, ja nieszczęśliwa! Poznał mnie trzy razy... Co ja teraz pocznę? Gdzie ja się ukryję?
Znowu idzie do komory, siadła na łóżeczku, głowę nakryła i płacze a zawodzi:
- Doloż ty moja, doleczko!
Siostry do niej pukają, przyszły i powiadają:
- Popłyń ty rybką na morze. Morze szerokie, głębokie morze... Nie znajdzie tam ciebie.
A ona zawodzi:
- Poznał mnie trzy razy, co ja pocznę teraz, gdzie ja się ukryję? W morzu są potwory... i boję się morza.
Płakała noc całą, a gdy rozedniało, na brzeg morza biegła. Nie widziała, jak królewicz patrzył zza drzewa.
Plusnęła w wodę rybką złotą, a on tuż w srebrną się przemienił. Gdzie się złota rybka obróci, srebrna goni za nią. Uderzyły się głowami, słyszy królewna słowa:
- Czwartyś raz przegrała i musisz być moją!
Gdy te słowa usłyszała, panna do brzegu płynęła i biegła do malowanego dworu, zamyka się w komorze i płacze.
Płacze znowu noc całą, nade dniem się namyśliła. U brzegu nad wodą tyle kamuszków leży... "Któż mnie poznać tam może, gdy ja się białym kamuszkiem położę?"
Poleciała na brzeg do świtu, w kamyczek się obróciła śliczny i leży.
Królewiczowi piąty raz już bardzo było odgadnąć trudno, rozpaczał strasznie. Gdzie tu jej szukać, w powietrzu, na ziemi, w wodzie, pod ziemią czy nad ziemią? Szedł tedy nad brzeg morza chcąc się topić. Chodzi, chodzi, narzeka, ręce łamie, wtem na kamyk nastąpił przypadkiem - a jakie oczko śliczne! Schyli się do kamyka, a tu panna wykrzyka i z ziemi wstaje, z suknią przydeptaną, bo ją nogą ucisnął.
- Znalazłem cię piąty raz, musisz być moją! - woła królewicz.
- Do siedmiu daleko! Będziesz mnie miał za siódmą górą i za siódmą rzeką!
Panna do dworu gniewna bieży, aż na ziemi w komorze leży, tak się smuci, tak w łzach płynie. Postrzegła myszkę na podłodze, jak się zwinęła i do dziurki schowała, i myśli:
"Myszką się stanę. Skryję się w norę, tam on mnie nie wyszuka" Ale wróbel na oknie siedział, słyszał, jak szeptała, poleciał do królewicza, usiadł mu na ramieniu i szczebioce:
- Panna myszką się stała, w dziurkę małą schowała! Królewicz w kotka burego się odmienił, siadł i czatuje.
Myszce jeść się zachciało, prószynki od korowaja pod stołem leżały, ledwie główkę pokazała, kotek drogę zastępuje:
- A tuś!
Zlękła się królewna, aby jej nie połknął, nie schwycił, aż tu słyszy te słowa:
- Poznałem cię szósty raz. Moją musisz być teraz... - Padła panna na ziemię i płacze.
- Nieszczęśliwa godzina! Doloż moja, doleczko! Co ja pocznę z nim? Na siódmy raz zeszły się wszystkie siostrzyce i druhny, i czarownice.
Radzą, radzą cały wieczór i noc całą, dnieć zaczyna - i nic nie uradziły... Królewna z płaczu i ze wstydu się zachodzi. Wolałaby już była od razu za niego iść, niż siedem razy się sromać, a ósmy w niewolę popaść.
W okienku świta. Co tu począć, gdy słonko wnijdzie? Musi się przemienić! A słonka tylko nie widać!... Radziły siostry, radziły, aż się królewna zmieniła w starą żebraczkę, pomarszczoną, żółtą, straszną i poszła żebrać na gościniec. Mówiła sobie: "Nie pozna mnie!"
Stoi, stoi, na drodze, jedzie król na koniku. Co za baba stoi? Kazał dać jej miłosierdzie - pojechał. Myśli sobie panna: "Ojciec własny nie poznaje! Wygrana moja."
Jedzie pan brat, jedzie, spojrzał na staruchę i roześmiał się:
- A co za ropucha? Spędzić mi ją z drogi!
Panna się odstąpiła i raduje: "Nie poznał mnie własny brat! Wygrana moja"
Jedzie królewicz na siwku, w boki się wziąwszy, i piosenkę nuci. Kołpaczek na ucho włożył, włosy mu wiatr złote rozwiewa... Nic się nie frasuje. Patrzy - żebraczka stara stoi. Rzuca jej pierścień złoty.
Wtem panna ze trwogi, choć jej teraz poznać nie mógł, płachtę sobie na twarz zaciągnęła prędko. Tym się zdradziła. Patrzy panicz i wnet do niej przyskoczy, i podgląda jej w oczy. Oczów odmienić nie mogła - świeciły jak dwa słoneczka... Porwał ją wpół, na konika rzucił.
- Poznałem cię siódmy raz! Musisz moją być teraz!
I sprawił król wesele, na którym ja też byłem, miód, piwo piłem.
(Historyjka).
Mało komu znana postać. Mój Boże! . Nawet nie bardzo stare rzeczy tak się łatwo zapominają; półroczny grób to już często zagadka, a z wielu żyjących po pięćdziesięciu leciech garstka popiołu i czcze nazwisko, jeżeli i ono zostanie. Tak się to pono stało z tym poczciwym profesorem Milczkiem. Nie było to jego właściwe nazwisko, ochrzcili go nim studenci.
Myśmy go na ławach uniwersyteckich zwali panem Damianem Palcewiczem. Już wówczas, gdyśmy z nim razem na lekcje Capellego i Münicha chodzili, Palcewicz potajemnie brał się do pióra, ale to była tajemnica stanu, sekret, który przypadkiem tylko podchwycić ktoś zdołał.
Wstydził się tego i zapierał. Byłem z nim bliżej, więc po długich naleganiach przyznał mi się wreszcie, że rzeczywiście pisać zamyśla...
– Bo to, widzisz – rzekł mi – oprócz pana Joachima [22] i kilku, co drabują po archiwach, do historii nie ma nikogo. A to, co się u nas historią zowie, czy nią jest w istocie? Materiał to surowy, w który nikt ożywczego nie tchnął ducha. Więc myślę, po cichu... naprzód uzbierać tego materiału jak najwięcej, a potem... potem zżyć się z nim, wcielić, przetrawić go w sobie i – dopiero historię pisać. A! Żebyś wiedział – dodał z zapałem – jak mi się już teraz ta moja księga dziejów wydaje cudownie piękną! Taką ona pewnie nigdy nie będzie, ale o niej marzę jak o kochance.
Po tym wyznaniu, które skracam wiele, nie mówiliśmy już z nim więcej; losy nas wkrótce rozdzieliły, ja wyjechałem na wieś, on z oczów mi zniknął. W lat kilka, długich i obfitych w wypadki... przejeżdżając przez S... dowiedziałem się przypadkiem, że Damian jest profesorem historii przy tamtejszym gimnazjum. Jakże nie wstąpić, nie pozdrowić dawnego towarzysza, nie ścisnąć dłoni, nie przypomnieć ciężkich lat próby razem przebytych! Pobiegłem do niego; zajmował parę pokojów w gmachu szkolnym... pełnym ksiąg i papierów. Uściskaliśmy się ze łzami.
– Cóż porabiasz? Co się z twoją historią stało? – zapytałem po pierwszych powitaniach. – Porzuciłeś ją?
– A! Uchowaj Boże! – zawołał – głębiej w niej siedzę zatopiony niż kiedykolwiek. Wybrałem cudowną epokę, zakochałem się w niej, pracuję nad nią i najrozkoszniejsze dni życia mojego jej winienem. Wystaw sobie to odgrzebywanie spod popiołów zagrzebanego w nich życia i skarbów. Co chwila odkrycie nowe, błysk... cudo! Wstają mi z martwych postacie... widzę je wyraźniej co dzień, oblicza ich się rumienią, usta przemawiają... Uczę się rozumieć ich mowę... Epoką tą jest panowanie Zygmunta Augusta. Wystaw sobie tło tego XVI wieku: odrodzenie sztuki, ruch umysłów, obudzenie się chrześcijaństwa w skostniałych zamrożonego pętach... to tło europejskiej kultury, na którym występują takie charaktery, jak Zygmunt Stary, Bona, Kmitowie, Orzechowscy... nowatorowie religijni, takie kobiety, jak Barbara i Jagiellonki... taki dwór! Co to za obraz! A jak obfity materiał! ...
– Jużeś go zebrał? – spytałem.
– A! Nie! Jeszcze tego nie mogę powiedzieć, jeszcze mi tego nie dosyć, jeszcze tysiące tomów zostaje do przepatrzenia, do mozolnego zbadania, ale jest em na drodze... stosy notat leżą...
– A więc praca pociągnie się jeszcze długo?
– Czyż ja wiem? Mnie przy niej lata upływają jak błyskawice... Rozpocząłem już redakcję kilku rozdziałów i musiałem porzucić przekonawszy się, że o prawodawstwie, które tu ważny moment stanowi, nie jestem przygotowany mówić kompetentnie. Studiuję prawo i prawodawstwo współczesne europejskie.
Mówiliśmy potem o czym innym. Wieczorem profesor pokazywał mi zapisane księgi całe... studia cenne, ale ułamkowe. Cieszyliśmy się z nim razem i życząc mu powodzenia rozstałem się z nim nazajutrz rano...
Było to jeśli się nie mylę, około 1839 roku. Przeniosłem się na Wołyń i profesor Damian ze swoją historią zszedł mi z oczów... Znowu lat kilka zbiegło szybko... mnie przy na wpół gospodarskiej, wpół literackiej pracy... a światu na przerabianiu pojęć, idei i historii współczesnej coraz nowym krojem...
Jednego ranka postrzegłem pocztową bryczkę zajeżdżającą przed ganek: jakież było zdziwienie moje, gdym wyszedłszy poznał (nie od razu)w bladym i o zmęczonej twarzy podróżnym dawnego towarzysza...
– Cóż ty tu robisz i jaki szczęśliwy traf? – zawołałem prowadząc go do swojej przybudówki dla książek moich skleconej. Nierychło mogłem jednak dopytać się u Damiana, że jechał...
korzystając z wakacji, do biblioteki, w której pewne studia spodziewał się dokonać.
– A cóż się z historią dzieje? – podchwyciłem.
– A! Z historią! – rzekł jakby zawstydzony – smutna to ta historia moja... Wystaw sobie, jużem był w połowie pracy... alem się w sam czas opatrzył, że się wiele pojęć i warunków zmieniło... Urosły wymagania. Muszę myśleć nad filozoficznym poglądem na epokę, w harmonii będącym z dzisiejszymi wymaganiami nauki... inaczej dzieło będzie trącić zadawniałymi teoriami... I – dodał – historię teraz inaczej piszą, więcej muszę zbadać literaturę, obyczaje, kulturę narodu... to nieodzowne... To, com zrobił, było jakby rysunkiem, kolorytu mu braknie, koloryt zdobyć muszę...
Mówiliśmy o tym długo. Damian westchnął.
– Jest to praca Penelopy. Co dziś się zrobi, jutro przerabiać potrzeba, przeinaczać... wypełniać, wczorajszy trud łamać. To coś jak ten pałac Stanisława Augusta na Ujazdowie, co miliony kosztował – co roku mury w nim łamano i w końcu król zmuszony był miastu oddać go na koszary.
Żal mi było biedaka; zawczasu siwieć poczynał. Pomimo lat straconych on sam zachował zapał dawny dla swego ideału historii.
– A! Te ofiary – mówił – to nic, bylebym dożył tego, ażebym zobaczył dokończoną pracę moją i taką, taką, jaką ja ją w duszy mej noszę! Pełną, wielką, piękną, cenną dla uczonych, zrozumiałą dla prostaczków, ponętną jak powieść, rozgrzewającą jak poezja... prawdziwa jak karta z życia.
Dwa dni zatrzymałem u siebie profesora tym w końcu, żem mu wynalazł parę niedrukowanych ustaw Zygmunta Augusta tyczących się zarządu ekonomii i lasów królewskich. Nareszcie pożegnaliśmy się rozrzewnieni, w progu, mówiąc cicho: – Kto wie, czy się jeszcze kiedy w życiu spotkamy!
Alę, dobre to przysłowie: góra z górą... Wypadła podróż niespodziana na Litwę i znalazłem się znowu jednego wieczora w S... Na myśl mi przyszedł Damian i jego historia. Student szedł ulicą – zapytałem go o profesora. Uśmiechnął się.
– A! Pan pyta o profesora Milczka?
– Jak to? Dlaczego Milczka?
– Bo my go tu tak nazywamy i wszyscy go tak nazywają...
– Rozumiem – rzekłem uśmiechając się – profesor Damian mówić nie lubi!
– Tak, i to wielka szkoda – dodał cicho młody chłopak – bo mógłby wiele rzeczy daleko rozumniejszych powiedzieć od tych, co słów nie żałują. Ale on – cały w sobie. Skromniejszego w świecie nie ma... Przestrasza go każdy, co się głośno i śmiało odezwie ze zdaniem, już usuwa się natychmiast i milczy... dlategośmy go Milczkiem nazwali.
Mieszkał jeszcze na dawnej swej kwaterze; w ciągu tych kilku lat ożenił się był, a młoda żona i dzieci – jego i książki zepchnęły do jednego ciasnego pokoiku. Ubożej to jeszcze wyglądało niż kiedykolwiek... ale Damian był, choć szpakowaciał, tyle gorąco serdeczny jak dawniej. Wśród stosów książek, które literalnie od góry do dołu izdebkę wyścielały i podłogę, i ledwie na dwa z biedy krzesełka zostawiały miejsce... siedliśmy znowu gawędzić. Płacz dzieci dochodził nas z drugiego pokoju i piskliwy głos żony.
– Ożeniłem się, jak widzisz – rzekł – jestem bardzo szczęśliwy... Dzieci takie ładne i żona taka dobra, a choć bieda wielka... ale czyż to tam człowiekowi wiele potrzeba!
– No, a historia, poszła w kąt? – zapytałem.
– A! Uchowaj Boże! Cóż ty myślisz! Ideał mojego życia! Ja bym j ą miał porzucić?
– Więc powinna by być skończona – odezwałem się – dwadzieścia lat pracujesz nad nią, spory to czasu kawał.
– Dwadzieścia lat! Ale cóż to jest wobec takiego zadania? – zawołał zapalając się Damian.
– Wieszże ty, co to jest historia epoki, taka, jaką ja ją pojmuję? ... Kraj nie był przecież bez związku z życiem Europy... tętniało w jego życiu, co się odgrywało gdzie indziej; historię wszystkich państw zbadać należy, aby zrozumieć jego położenie i stosunki... Wystaw sobie...
historia Niemiec, Austrii, Mołdawii i Węgier, wszystkich mocarstw sąsiednich... Potem zmiarkowałem, że to każda najmniejsza postać własna, występująca na scenę, musi być scharakteryzowana dobitnie, więc historię rodzin... biografie, wizerunki... Kto pracuje nad takim relikwiarzem z mozaiki, musi sztuczki dobierać mozolnie.
– To prawda – rzekłem – ale kiedyż temu koniec będzie?
– A, i kiedyż? – westchnął. – Koniec być musi, zbliżam się do niego... wstęp napisałem.
Redagowałem go sześć razy, obfitość myśli zrobiła go za rozległym, musiałem skrócić... chociaż wydał mi się zbyt obcięty, rozciągnąłem go nieco... dodałem przypiski objaśniające. Za rok przeczytałem i postrzegłem, że do niczego. Nie było artystycznej całości, miało to postać aglomeratu[23] , całość musi organicznie wyglądać ... Historyk potrzebuje, jak poeta, chwili natchnienia, a tu mi dzieci płaczą... Wystaw sobie, w chwili gdym kreślił z zapałem tę scenę, gdy Zygmunt August przyjeżdża z Wilna, a Bona wychodzi przy trumnie męża klęknąć u nóg syna jako króla... Stefanek mi upadł i czoło sobie rozkrwawił. Rzuciłem pióro... pobiegłem go utulić, jużem potem nigdy nie mógł wątku przerwanego pochwycić. Ale to mniejsza – dodał – szczęśliwa chwila się znajdzie... tymczasem coraz nowy materiał odkrywają badacze... muszę go wcielać do mojej pracy, a tu mi często lada głupia data całe moje pojęcie i tłumaczenie wypadków obala! Snuję na nowo!
– Kochany profesorze... uwielbiam twą wytrwałość, lecz pozwól sobie powiedzieć: gdybyś nie chciał koniecznie skończyć arcydzieła, już byśmy mieli choć dzieło, tak zaś nie mamy nic.
– Poczekajcie! – przerwał Damian. – Jużciż niepodobna, abym wam dał taki surowy i niedokładny zbiorek a łataninę, jak poczciwy, zacny i kochany Gołębiowski. Ja – mówił zapalając się – ja chcę stworzyć obraz skończony epoki, nie epizod bez związku, wyrwany i niezrozumiały... chcę, by moja historia odbijała przeszłość, której jest skutkiem, przyszłość, której była nasieniem... Chcę być historykiem, nie kompilatorem [24] i kronikarzem... My nie mamy dziejopisa w całym znaczeniu tego wyrazu, a ja nim być muszę...
– A! Mój drogi – zawołałem ściskając go – bądź nim! Ale prędzej, bo ja się nie doczekam twego Zygmunta Augusta, a bardzo mi pilno.
– No, między nami mówiąc – począł Mitczek – już teraz mi niewiele zostaje... Notaty bardzo obfite w porządku, poglądy główne spisane... małych kilka luk... a potem wezmę się do redakcji, będąc już panem przedmiotu... Parę podróży odbyć jeszcze muszę... Do Petersburga koniecznie. Rękopisów, metryk i biblioteki cesarskiej nic nie zastąpi. W metrykach są nieocenione szczegóły, trzeba je tylko umieć dobywać ze stosu słów i powodzi formuł... samą esencję.
Cały wieczór przegawędziliśmy, ale już nie w pokoiku profesora, bo pani przysłała niańkę przestrzec nas, że mówimy zbyt głośno, a dzieci obok zasnąć nie mogą. Wyszliśmy więc w starą kasztanową ulicę i włóczyliśmy się po niej do północy.
Rano musiałem jechać dalej; a po kilku leciech zmieniłem pobyt i znalazłem się nad brzegami Wisły. W parę miesięcy po zagospodarowaniu się mocno mnie zdziwił jeden z kolegów wileńskich, gdy wspominając o dawnych towarzyszach nadmienił, że Milczek jest w Warszawie.
– Cóż on tu robi?
– Emeryturę dostał, a że mu tu pracować wygodniej, przeniósł się tu z rodziną.
Nazajutrz byłem już u drzwi poczciwego Damiana, którego znalazłem na odległej uliczce, w małym domku, zainstalowanego na tyłach w bardzo niepozornym mieszkaniu. Jedna izba, wydzielona przez profesorową na jego osobisty użytek, przedstawiała ten sam obraz chaotyczny, co ów pokoik w S... Na wysiedzianej sofce, w szlafroku... łysy i siwy, poczciwy Damian siedział zasłonięty foliantem, w którym – dla krótkiego wzroku – z nosem utonął.
Posłyszawszy chód, nie odrywając się od czytania, spytał: „Kto tam? ” Zbliżyłem się, nierychło mnie poznał, i to dopiero po głosie. Oczy już mu bardzo źle służyły.
– Wiesz – odezwał się – ja już dawno zbierałem się być u ciebie... to nawet na Mokotowską niedaleko, ale taki teraz jestem zajęty.
– No cóż? Zawsze Zygmunt August? – zapytałem.
– A cóż by innego być mogło? – odparł powoli – zbliżam się do końca. Ale wiesz, powiem ci, odczytując teraz, com sobie notował i ponakreślał przed lat y dwudziestu, znajduję to tak gorączkowym, impetycznym, zbyt śmiałym, że, do kata na nowo materiał muszę badać, aby skontrolować te sangwiniczne [25] pomysły... Tak się historia pisać nie powinna. Właściwie, ostygłszy teraz, dopiero się czuję usposobionym do zrobienia czegoś godnego tego imienia.
Kolorytowi za wiele poświęciłem, wpadłem w anegdotyczność drobnostkową, zdawało mi się, że to lepiej wiek odmaluje, a te fraszki wielkie linie kompozycji historycznej przerywają i zasłaniają. Muszę wszystko przerabiać... Tak, tak – ars longa, vita brevis [26] . Jednakże, kochany mój – kończył – tej historii winienem, że mi życie przeleciało jak mgnienie oka... dzieci powyrastały, jam się zestarzał i ani się spostrzegłem.
– Ale mnie to idzie o historię – przerwałem.
– A i mnie o nic więcej nie chodzi. Mam ją całą w głowie, tu... – wskazał na pierś – czuję ją, widzę i czytam, cieszę się... i bądź co bądź, muszę to sobie przyznać: będzie opracowana sumiennie, wielostronnie. Pracując nad nią, nauczyłem się sam bardzo wiele, nieopłacone rozkosze winienem tej szczęśliwej myśli poświęcenia się tak pięknej epoce dziejowej.
– Mam tedy nadzieję – podchwyciłem – że ją wkrótce ujrzymy i pozwolisz mi, że dziś zapowiedzi ogłoszę w gazecie.
– A! Zlituj się! Tego nie rób, człowiecze, zgubiłbyś mnie! Żadnych obietnic... Czekam tylko, żeby Tomicjany skończył wydawać Działyński, bo i stamtąd jeszcze jakieś mi spłynie światełko, potem siadam do redakcji ostatecznej... a że mam wszystko w głowie gotowe, piorunem to pójdzie... Wiesz – dodał – te ostatnie chwile, ten zgon ten ból serca ostatniego z Jagiellonów, schodzącego bezpotomnie i szukającego lekarstwa w sokołach... te Giżanki i różne niewieście profile. Ta Anna, siostra starzejąca nad herbarzem [27] i lekarstwy dla ubogich... ta tłuszcza chciwych dworzan dokoła, ten rabunek spod trumny... co to za obrazy! ... Daj to Macaulayowi, zobaczysz... co z tym zrobi. Ale ja – dodał zapalając się stary – ja będę tym Macaulayem dla Augusta...
– Kochany profesorze, aż mi ślinka do ust napływa, na Boga, nie dajże nam na to czekać...
– Ale, powiadam ci, już się biorę... niech tylko Tomicjany wyjdą – rzecz gotowa, nic nie braknie. Aneksa kazałem przepisywać: jest tego nie więcej jak sześćset arkuszy, bo trzeba być dokładnym i czytelnikowi postawić przed oczy dokumenta, aby mógł z nich sobie wyrobić sąd własny. W ekonomice mej historii – mówił dalej – zachodzą jeszcze małe trudności... Są wypadki, które ażeby w całości przedstawić, muszę ująć w jeden rozdział, nie pilnując ściśle chronologii, to mnie martwi... czytelnik się będzie bałamucił. Do niektórych przedmiotów wracać muszę i będę one powtarzał... A tu! Tu znowu forma! Bo przyznasz, że dzieło najznakomiciej opracowane, gdy formy nie ma, to stos kamieni tylko. Trzeba być artystą i architektem, bez tego nie, prawda?
Milczałem, on ciągnął dalej: – Zawczasu też należy przewidzieć, co powie nasza krytyka! Jeśli zbyt literacką szatą odzieję moją historię, powiedzą, żem romans stworzył, choć słowa nie zmyślę; jeśli napiszę sucho, nikt nie przeczyta. Dla jednych to będzie za mądre, dla drugich za lekkie... koniec końców, Bartoszewicz skonkluduje, że materiały nie są jeszcze dosyć przedwstępnie ociosane i że zawczas budować. Gdy pomyślę, kto trud lat trzydziestu sądzić będzie... w gazetach, w pismach, kto go oceni, kto go przeczyta z uwagą, ręce mi opadają. Oto student, który niemieckiej akademii odkrywszy datę jedne omyloną w druku, pozwie mnie o niedokładność... a felietonista z treści rozdziałów potępi plan i... jeśli pierwsza krytyka będzie choć głupia, a śmiała i ostra, dzieło przepadło; wrażenie jej zostanie. Przy tym i imię nie znane, a tu powag tyle! ...
Spuścił głowę.
– Ale pomimo to... kończyć trzeba.
Po tej rozmowie w rok szedłem za trumną dawnego towarzysza na Powązki, myśląc sobie po drodze, co też z tą lat z górą trzydzieści pieszczoną historią się stało.
Trzeba było dać czcigodnej wdowie ochłonąć z żalu. W kilka więc dopiero miesięcy zapukałem do drzwi jej nieśmiało.
Zajmowała to samo mieszkanie. Pokój Milczka był zamknięty, przyjęła mnie w małym bawialnym, zagraconym i biednym; krajano dla dzieci sukienki żałobne, zacząłem od ubolewania i kondolencji.
– A! Tak – odezwała się z płaczem – poczciwy mój Damian odpoczywa, dobry, zacny był człowiek. Ale, panie, jakże on nas zostawił! Dla tej swojej nieszczęsnej historii poświęcił wszystko.
– Cóż się z nią stało?
– Książki Żydom sprzedałam – odezwała się profesorowa – bo to były rupiecie niewiele warte. Tylko tak obałamucony człowiek, jak ten biedny Damian, mógł do nich jakąś przywiązywać cenę.
– A rękopis ma? – dodałem z przestrachem.
– W czasie pogrzebu jeszcze część się spaliła – obojętnie odpowiedziała profesorowa – a że mi to śmiecie zawalało dużo miejsca, więc i resztę rzuciłam do pieca, bom już i patrzeć nie mogła na te papierzyska, dla których my padliśmy ofiarą.
Taki był koniec pracy mojego profesora. Zmówcie zań wieczne odpoczywanie! W jednym z nim grobie i Zygmunt August spoczywa.
Drezno, 15 sierpnia 1872.
Wzięto go do dworu przez miłosierdzie. Matki nie miał dawno, ojciec się puścił na żebry i jemu się kazał prowadzić, bo chociaż nie oślepł zupełnie, ale mało co widział, a robić nic już nie zdążał.
Chodził więc boso, głodny, od wsi do wsi, od chaty do chaty, żyjąc suchym chleba kawałkiem i wodą.
Sypiali latem pod płotem, zimą po szopach, rzadko w ciepłej izbie.
Psom się musiał opędzać, a ojciec znędzniały, zbolały, nie oszczędzał dziecka.
Jednego dnia zaniemógł idąc na gościńcu, położył się w rowie, przykrył siermięgą, otulił jak do snu, stęknął parę razy i nie wstał więcej. Chłopak siedział przy nim, budził go nazajutrz próżno, płakał, aż urzędnik nadjechał. Starego pochowano, a jego wzięto, aby odstawić do miejsca urodzenia.
Wodzili go długo, nim się tam dostał, i rzucono sierotę na łaskę gromady. Krewnych, takich, co by się do niego przyznali, nie było. Doniesiono do dworu; nie wiadomo, kto się tam zlitował - kazano wziąć go na folwark.
Posługiwali się nim wszyscy, bo nawet psom pańskim on osypkę dawać musiał: stróż, stróżka, a cóż dopiero ekonom, ekonomowa, oficjaliści...
Byle przysiadł, ktoś już wołał i kazał mu gdzieś iść lub coś robić.
Dobrego słowa dać nikt nigdy nie myślał, a strawę i odzież dostawał jakimś zawsze przypadkiem; co drudzy nie pojedli lub nie donosili - ochłapki i łachmany.
O duszyczkę, w tym biednym ciele zamkniętą niewolnicę, któż by się troszczył? Że Iwaś mówić umiał, zawdzięczał to poczciwej naturze człowieka, która naśladować lubi i musi, powtarza i przedrzeźnia jak ptaszki, co się śpiewać uczą. Jednakże w tej życia jego dobie, kto by był sobie zadał pracę policzyć wyrazy, które w skarbcu swoim miał Iwaś - znalazłby ich na podziw mało.
Z tych pewnie trzecia część była dla niego pustym dźwiękiem, bez znaczenia. Wielką rozkoszą był czasem sen - bo jest jakby śmierć chwilowa, i chleb, gdy był głodny.
Przysmaków wonią tylko mógł się napawać. Z przyjaciół miał naówczas jednego starego psa, z którym się czasem suchym chlebem dzielił.
Na folwarku, przy kuchni, potem w stajni, gdzie podściół wymiatał, doszedł lat kilkunastu. Był chudy, osmalony, ale silny i zręczny.
Zabrakło we dworze chłopca przy kredensie, bo ostatni umarł dostawszy ospy. W przewietrzone jego odzienie przyobleczono Iwasia.
Służba była nowa, której uczyć się musiał, ale korzyści jej tak ogromne, że chłopiec miał się za najszczęśliwego z ludzi.
Wylizywał talerze, ogryzał kości, udało się pochwycić po trosze niedojadków pańskiego stołu. Miał odzież całą i buty.
Smutno było, że bił go, kto chciał, łajał, kto zamarzył; nie odzywano się nigdy prawie do niego, bez jakiego epitetu ornans: "ty kanalio, ty łotrze, Iwaś, paskudo jakiś!" lub tym podobnych.
Na to wszystko chłopiec ani odpowiedzieć, ani ust nawet otworzyć nie śmiał. Zawołany poruszał się, słuchał, biegł, robił, co mu kazano, i milczał.
W rozmowę z Iwasiem nikt się wdawać nie myślał; był istotą tak dalece upośledzoną, że wszelkiego zetknięcia z nią unikano.
Właściwie były to ręce, nogi, jakaś siła do zużytkowania - nie widziano w nim człowieka.
On zaś sam, ażeby się ośmielił cło kogo przemówić, spytać, zażądać czegoś - nie było przykładu. Wiedział, czuł, jakie by to wywołało oburzenie i pociągnęło za sobą skutki.
Nawykł więc zupełnie się zamykać w sobie i nie mieć w świecie nikogo oprócz siebie.
Taki stan sieroctwa, nawet nie wszystkie sieroty dotyka - był on wyjątkowy... i nie mógł pozostać bez skutku na rozwijającego się właśnie, na rosnącego człowieczka.
Tak samo jak na roślinę działa słońce, powietrze, rosa i miejsce, wśród którego rozkłada liście i gałązki - to odcięcie od społeczności ludzkiej, pozostawienie samemu sobie musiało oddziaływać na Iwasia.
Chłopiec, aby nie uschnąć i nie zemrzeć, musiał się niejako rozdwoić, być w sobie dwiema istotami - Iwasiem i jakimś bezimiennym towarzyszem jego; musiał mówić z sobą, nauki dawać sam sobie, łajać i pochwalać.
Nie dawało to spoczywać umysłowi, ale ruch jego w ciasnych ramach, bojaźliwie, ostrożnie się odbywał. Ze wszystkich stron jak ściany stały zagadki, co chwila spotykał coś niezrozumiałego.
Uczyło go nie słowo - bo tego nikt nie dawał - ale życie, wypadki; gdy dla drugich ono poprzedza czyfty, dla niego było ich następstwem, które z mozołem musiał wyciągać z guza częstokroć i bólu.
Niekoniecznie najmilszy i najłatwiejszy to był sposób uczenia się - myślenia, lecz nie dawał spoczywać... chodziło o skórę. Czujnym być musiał.
Brak zupełny towarzystwa, zespolenia z czymś, z kimś, zmusił go szukać sobie znajomości i przyjaciół gdzieś indziej, nie między ludźmi.
Milczący po całych dniach, z myślą zastygłą, Iwaś oglądał się za życiem jakimś, które by ze swoim mógł związać i porównać.
Stało się to, nie wiedzieć jak i kiedy, poczęło, nie wiem od czego. Iwaś nawiązał przyjaźń i najściślejsze stosunki ze zwierzętami i roślinami.
Gdy tylko czas pozwalał, największą dla niego przyjemnością było godzinami całymi siedzieć nieporuszonemu, z oczyma wlepionymi - na przykład w stado wróbli albo przypatrywać się bodaj pająkom i muchom. Wcielał się tak w ich naturę i czynności, zdawał się je rozumieć tak, że się do nich uśmiechał.
Nie miał ulubieńszej nad tę rozrywki albo raczej zatrudnienia, gdyż brał tę zabawkę bardzo serio i dla niego była ona jedyną prawie ważną życia sprawą.
Na wiosnę, gdy z ziemi poczynają kiełkować rośliny, siadał na ziemi i badał, jak się to one dobywają, rosną, rozkładają liście, obracają ku słońcu i przybierają kwitnąć. Niektóre z nich nawet poświęcał nienasyconej ciekawości swej, usiłując odkryć może tajemnicze źródło życia...
Tak samo żywo go interesowały drobne stworzonka, muszki i to mnóstwo bezimiennych włóczęgów, które w trawie i po ziemi nieustannie się zwija, rodzi nie dostrzeżone i ginie, i odżywa.
Nie było istoty żywej, która by nie pociągała Iwasia, chociaż względem ludzi obojętnym był i ledwie na nich patrzył. Uważał ich za nieprzyjaciół, przeciw którym się ciągle musiał bronić i mieć na baczności.
W kredensie nie dawano mu spoczynku, więc chwile te kontemplacji, w których mógł zasiąść przypatrywać się, były bardzo rzadkie, kradzione.
Od świtu zaczynała się robota - zamiatanie, czyszczenie, bieganie z posyłkami; rosła ona w ciągu dnia, po obiedzie, czasem nieco później, gdy wszyscy odpoczywali, nieco wolniała, a wieczorem powracała z nową gwałtownością. Dopiero późną nocą, gdy wszystko było pomyte, poustawiane, gdy ludzie się porozchodzili, pospali, Iwaś mógł spocząć także.
Zdaje się, że pierwszymi przyjaciółmi jego musiały być psy podwórzowe, z którymi poznał się; wylewając pomyje.
Oczekiwały one na niego zwykle, wychodziły naprzeciw znajomego ceberka, ruszając ogonami; towarzyszyły mu w krzaki za kuchnią, gdzie ceberek wylewał, a potem niektóre z nich poznawszy jego usposobienie łagodne, ważyły się w okolice i pod same drzwi kredensu.
Z niektórymi z nich Iwaś rozmawiał po cichu. Lecz myliłby się, kto by sądził, że psy przenosił nad inne zwierzęta; były one dla niego zbyt już cywilizowane i nadto podobne do człowieka. Daleko wolał wróble dzikie i stworzenia, które ze światem, do którego on należał, nie miały związku.
W nich on bez innego nad instynkt nauczyciela podpatrywał to, co nie wiedział jak nazwać, ale co w jego pojęciu było prawdziwym życiem natury.
Gdyby Iwaś umiał mówić, co by on za śliczne historyjki mógł prawić o muchach, o stonogach i pająkach, których obyczaje tak pilnie studiował.
Największą rozkoszą dla niego było, gdy potrafił odgadnąć, intuicją cudowną, na przykład dokąd mucha leci, co robić będzie i jaki ją los spotka. Niekiedy cudownie mu się to udawało; naówczas aż w ręce plaskał z uciechy.
W kredensie, pracując zasmolony, wyrosnął Iwaś.
Natura nie dała mu najmniejszego wdzięku, nawet w młodości.
Był silny, zdrów, wytrzymały, zahartowany - ale twarz miał smutną, na pozór bez wyrazu, rysów nieregularnych, zwiędłą przed czasem, włos najeżony, oczy jakieś, jakby obłąkane. Zdawał się niezgrabnym, poruszał się niezręcznie.
Powierzchownością więc losu sobie poprawić nie miał nadziei.
Zdawało się, że go natura przeznaczyła do prostej pracy, do zwierzęcego tylko zażywania siły.
Nie miał nieprzyjaciół, bo posłuszny i cichy, nie narażał się nikomu, słowa nie burknął, nie zniecierpliwił się nigdy, ale pokochać go, ulitować mu się też nikt nie myślał.
Była to istota obojętna; przechodzono około niego, nie patrząc, nikt się nim nie zajmował.
Gdy nareszcie wzrost już na chłopca kredensowego uczynił go za silnym, za dużym, jednego pięknego poranku dano mu suknie lokajskie, rozumie się noszone i najgorsze.
Rozpoczynał nowy zawód, jako służka sług, przeznaczony do najutrapieńszych posług, które dla innych były wstrętnymi.
Zawsze jednak była to krescytywa .
Z niezmierną czułością spojrzał Iwaś na swojego następcę, chłopaka nieskończenie żwawszego i więcej rozbudzonego, niż on był.
Jako lokaj początkujący miał wprawdzie robotę za wszystkich, ale zawsze więcej wśród niej chwil wytchnienia i swobody.
Wyrobiło się o nim naówczas przekonanie, które, jasno sformułowane, on sam podsłuchał.
- Głupi chłopiec, tępy, ale pracowity i nie ma złych nałogów. Niewiele z niego zrobić będzie można, ale się na machinę wykształci niegorszą od innych.
Iwaś niezupełnie to zrozumiał, lecz rzecz była zresztą dla niego obojętną. Nigdy nie miał żadnej nadziei i żadnych pragnień, nie czuł się zdolnym do władania sobą i los swój zdawał zupełnie na ludzi.
Co z nim miano zrobić? Więcej czuł ciekawości niż strachu.
Prawie w ten sam czas, gdy Iwaś przeobleczony został lokaikiem, panicz przyjechał na wakacje. Dano mu go do posług.
Młode chłopię było żywe, ogniste, ciekawe, rozpuszczone i wydało się Iwasiowi przynajmniej tak ciekawe jak wróble.
Bawił go nadzwyczaj Alfredek, który w Iwasiu chciał na próżno znaleźć powiernika, towarzysza, wspólnika do wybryków, a znalazł tylko sługę, ale bezprzykładnego poświęcenia.
Iwaś czuł, że to było zupełnie naturalnym, aby on poddał się temu temperamentowi stworzonemu do rozkazywania; słuchał go z rozkoszą, gotów by skoczyć w ogień i wodę.
Bawił go panicz.
Ałfredek nadużywał chłopca z egoizmem młodości chciwej życia, ale złym nie był.
Zaraz w czasie tych pierwszych wakacji, palec mu u lewej ręki ustrzelił, lecz Iwaś ani pisnął, ani się poskarżył. Dostał za to starą chusteczkę na szyję i dwa złote.
Bez palca tego doskonałe się obchodził, a rana zgoiła się bardzo prędko.
Następnego roku nogę złamał, usiłując przy koniu pomóc Alfredowi i ratując jego. Leżał dosyć długo, ale noga się zrosła dobrze.
Iwaś więcej się przez to przywiązał do Alfreda niż on do niego, to pewna.
Pan niewdzięcznym nie był, lecz zdawało mu się, że Iwasiowi niewiele potrzeba. Byt Iwasia nie polepszył się, tylko więcej nierównie miał czasu na swe zabawianie się naturą, ptakami, robakami i wszelkim bożym stworzeniem.
Było mu to zawsze najulubieńszym zajęciem.
Ale miłość ta i ciekawość stworzeń różnych nigdy go nie skłoniła do łapania ich i osadzania w niewoli. Instynkt jakiś mówił mu, że naówczas już by ich takimi, jakimi są, nie widzał, ale jakimi stają się w pętach. Ogród był dla niego rajem, a najdziksze kąty najrozkoszniejszymi.
Bardzo naturalnym też było, że ta ciekawość życia zapoznała go z pasiecznikiem i zbliżyła do pszczół; zachwycony został ich rozumem.
Byłby może na zawsze pozostał na wsi, nie wychodząc poza dwór, ogród i pasiekę, gdyby wojna nie wybuchła, a panicz nie potrzebował iść na tę wojnę.
Złożyło się tak, iż pachołka wierniejszego dać mu rodzice nie mogli nad Iwasia.
Z początku ta ogromna zmiana, która wprawić miała w ruch, pchnąć w świat, przeraziła go; ale Alfredek był wesół, radował się i śmiał z trwogi swego sługi. Iwaś musiał być posłusznym.
Nauczono go, co miał robić z koniem, jak się obchodzić z pańską bronią, co czynić, czym i jak.
Z niewygodami był od dawna obyty głód i chłód znosił lepiej niż inni.
Gdy wyciągnęli w pole, Iwaś, człowiek nowy, znalazł się tu lepiej przygotowanym do życia żołnierskiego, niż ci nawet, co z nim byli oswojeni. Odgadywał instynktem wiele rzeczy, bo w naturze tkwi bój i ona do niego potajemnie usposabia.
Zwierzęce niemal rozwinęły się w nim władze i przeczucia. Nikt nie słyszał w nocy lepiej najmniejszego w powietrzu drgnięcia, ziemi dźwięku, tego co wiatr przynosił, co mruczało w jego powiekach. Z podziwieniem później radzono się Iwasia, gdy się jego przepowiednie ziściły nieraz.
W pierwszej bitwie, Iwaś, z dala przy obozie będąc, oczyma ścigał pana... I przyniósł go rannego na swych rękach, płacząc, a uratował kosztem ran, których nawet nie czuł.
Alfredek winien był mu życie, ale to tak się zdawało obowiązkowym, naturalnym, że mu nawet nie dziękował. Iwaś też by nie zrozumiał podziękowania; serce go poprowadziło.
Długi czas upłynął, nim się ranny wyleczył, nim chodzić począł, nim się wojna skończyła i oba mogli powrócić do domu.
Iwaś miał tyle, jeśli nie więcej, ran i blizn co pan jego, ale o tych nie wspominał wcale.
Doskonały na wojnie, nieopłacony w obozie, Iwaś w domu nie mógł się przydać panu Alfredowi. Był w najwyższym stopniu niepokaźny, niepozorny, niezgrabny, milczący i w pokojach czynił wrażenie niemiłe.
Przez czas jakiś los jego zostawał nie rozstrzygniętym. On sam, choć mu go wolno było wybierać, nie myślał wcale o sobie. Chciał tylko pozostać w miejscu i przy Alfredzie.
Nie rozumiał życia gdzie indziej, tylko tu, gdzie był od niepamiętnych czasów.
Po długim wahaniu, dano mu miejsce przy kredensie. Powracał niejako do swych wspomnień dziecinnych, do lat chłopięcych.
Taż sama obojętność na los, która go dawniej odznaczała, została cechą jego charakteru. Nic nie żądał, niczego się nie spodziewał, sam nic dla siebie wymyśłeć nie umiał.
Stara miłość zwierząt, gdy powrócili na wieś, obudziła się w nim z siłą nową.
Nigdy za to w życiu nie spojrzał na kobietę Iwaś bez jakiegoś strachu, którego sam nie rozumiał. To pewna, że się ich obawiał wszystkich i uciekał od nich.
Czy się do tego przyczyniło to, że go dawniej chłopięciem baby nielitościwie tłukły, trudno zgadnąć, lecz w życiu żadnej nie pokochał i ani próbował się zbliżyć.
W rzadkich wypadkach, gdy która sobie z niego zażartować chciała albo istotnie bałamucić zamierzała. Iwaś uchodził, wymykał się, unikał i tak był zafrasowany, jakby go największe nieszczęście spotkało.
Wiadomym było wszystkim, że nawet w dłuższe rozmowy z kobietami nigdy się nie wdawał. Odpowiadał nie patrząc im w oczy, zbywał słowami krótkimi, odwracał się, wymykał.
W kredensie, mimo pracowitości Iwasia, czasu wiele zostawało mu nie zajętego. Naówczas szedł albo do pasieki, lub w ogród, w gąszcze, kładł się na ziemi i przypatrywał życiu, które go otaczało.
Nikt tak dobrze nie znał gospodarstwa mrówek jak on, drożyn, którymi chodziły, ciężarów, które dźwigały, kryjówek, w jakich składały swe zapasy. Poznawał ich wiek po barwie i kształtach.
Tak samo robaczki, ślimaki, muszki, których nazwisk nie znał, po swojemu je mianując, miał w pamięci i rozpoznawał wszystkie.
Nikt nad niego obyczaju ptaków, ich gniazd budowy, śpiewu, znaczenia nie wiedział lepiej nad niego. Niektórych roślin i traw imiona, jakie im lud ponadawał ponauczał się Iwaś, innym sam je wymyślał. Miał między nimi ulubione i wstrętne, przyjaciół i nienawidzonych.
Tych gnębił wyrywał, w chwilach rzadkich większego roznamiętnienia. W ogóle jednak był spokojny. nie poruszał się łatwo i zimną krew miał zawsze.
Ludzie, wśród których żył, patrzyli nań z rodzajem politowania, był im obcym, oni jemu. Daleko poufalej czuł się ze zwierzętami.
Tak powoli doszedł Iwaś do lat średnich, niepostrzegłszy nawet, że w tym kredensie i w domu, z którym się zrósł, coraz było biedniej, głodniej i chłodniej.
Zaraz po wojnie to się z wolna czuć dawało.
Alfred naprzód żył bardzo pańsko, potem ożenił się i życie jeszcze się więcej ożywiło. Pracy było wiele, często po całych nocach.
Hulanki te i zbytki im mniej na nie stawało, tym większym szałem się odznaczały, jakby się chciano upoić, aby końca nie widzieć. Jeden może Iwaś go nie przeczuwał, nie rozumiał...
Jak piorun to spadło na niego, gdy się dowiedział nagle, iż Alfred majątek sprzedawał albo raczej, iż mu go sprzedać miano. Nie rozumiał, czy ma zawsze pozostać przy kredensie czy iść? dokąd?...
Gdy na ostatek i resztki kredensu zostały zlicytowane, poszukał pana. Alfred nie miał nic, wynosił się szukać biednego chleba kawałka do miasta.
Iwaś ani mógł pojąć, ażeby opuścił swego pana; był to jedyny człowiek, z którym go coś łączyło.
Niewymowny, z trudnością Alfredowi mógł się dać zrozumieć.
- Ale, mój Iwaś, co ja tam z tobą zrobię? Ja sam nie wiem, co jeść będę? Służącego trzymać nie mam za co...
Iwaś nic a nic nie potrzebował.
Naprzód w ciągu życia nic nie wydawał na siebie, więc nie chcąc, grosza zebrał trochę, którego ani liczył, ani o niego dbał; po wtóre, mógł pracować... Nie dał się więc odpędzić panu i wybrał się z nim do miasta.
Prawda, że rozczulony tym poświęceniem pan Alfred go uściskał; Iwaś nie wiedział, za co on mu mógł dziękować? Szedł za instynktem... Inaczej nie mógł postąpić.
Z nowymi ludźmi żyć nie potrafiłby nigdy.
Z kredencerza wrócił tedy na sługę do wszystkiego, jakim był w wojsku.
Alfred najął gdzieś izdebkę na czwartym piętrze, w alkierzyku barłóg sobie wysłał Iwaś.
Z początku szło jako tako, później pan Alfred nie zawsze trzeźwy do domu powracać zaczął. To była klęska straszna dla Iwasia, który nie pił nigdy nic prócz wody.
Opłakał to po cichu.
Zamiast znaleźć zajęcie w mieście znalazł tu stary żołnierz towarzyszy i zabawiał, otumaniał biedę swoją.
Iwaś musiał czatować, aby go na schody wciągnąć, rozebrać, położyć, otulić, przesiedzieć przy nim część nocy. Żałował tego swojego pana, nie mogąc zrozumieć nałogu jego.
- Musi pić z desperacji - mówił w duchu. - Taki piękny majątek mu zabrali.
Za tymi starymi drzewami, które Iwaś znał od dzieciństwa, i on tęsknił bolejąc, a we snach nigdy o niczym innym prócz nich nie marzył.
Panu Alfredowi uwag czynić, przestrogi mu dawać, nigdy by nie śmiał stary sługa. Myślał, co to będzie, i oczy ocierał.
Z początku wypadki te z paniczem, bo Iwaś Alfreda i teraz jeszcze tak nazywał, trafiały się rzadziej, potem przypadać zaczęły częściej coraz, na ostatek weszły tak we zwyczaj, że sługa musiał czatować na powracającego, którego zawsze ktoś odprowadzał do wrót kamienicy.
Pomimo takiego życia Alfred, dzięki znajomym, przyjaciołom, rodzinie, utrzymywał się przez czas jakiś, płacił komorne i chodził dosyć porządnie ubrany. Iwaś jednak dostrzegał, że coraz ciaśniej być musiało.
Gdy zaczynało braknąć na pierwsze życia potrzeby, bardzo nieznacznie, aby panicza nie obrazić, spróbował czerpać z własnych oszczędności, byle mu na niczym nie zbywało.
Pan Alfred wcale się na tym nie poznał, szło jak z płatka.
Iwaś mówił sobie;
- Do czego mnie to potrzebne? Uchowaj Boże nieszczęścia, a nie będzie nic, no, to co? Pójdę żebrać pod kościół; albo to mnie wiele potrzeba? Byle suchar a woda.
W ciągłym prawie upojeniu, pan Alfred nie domyślał się nawet ofiary swojego sługi. Najsmutniejszym to było, że im gorzej szło, tym biedny stary żołnierz był weselszym. Powtarzał:
- Kiep świat - i zasypiał nucąc piosenkę żołnierską.
Iwaś słuchał jej i płakał.
Jednego wieczoru pana Alfreda we dwóch musieli wciągnąć na wschody i ledwie na łóżku mogli położyć, tak zbytkował, wyrywał się i dokazywał.
Nazajutrz zachorował mocno.
W domu nie było ani złamanego szeląga. Iwaś dobył swojego skórzanego woreczka i czerpać zaczął z niego, nie myśląc o jutrze.
Alfred też się niczym nie troszczył. Potrzeba było doktora, lekarstw, dozoru przy chorym, jadła.
Płacił, milcząc, sługa za wszystko.
Z przyjacół i towarzyszy mało się kto dowiadywał, a nie pomagał tak jak nikt.
Parę razy jednak znalazło się coś na stoliku przy łóżku, ale tego Iwaś nie tknął; Alfred wprędce tym sam rozporządził.
Z chorobą, pomimo starania lekarzy, szło gorzej coraz.
Jednego dnia w korytarz wyprowadziwszy doktora, Iwaś pocałował go w rękę i śmiał zapytać:
- Co będzie z paniczem?
Doktor mu w oczy popatrzył, poklepał po ramieniu i ruszywszy głową, rzekł:
- Wstać nie wstanie, ale pociągnie jeszcze... I odszedł.
W istocie Alfred ciągnął.
Polepszyło mu się nawet o tyle, że mógł na łóżku siąść, obstawiony poduszkami, i zdawało mu się, że wkrótce wstanie. Przyjaciele czasem przychodzili, grali w karty; zjawiały się butelczyny.
Iwaś szepnął o nich doktorowi, ale ten zbył go obojętnym ramion ruszeniem.
Ciągnęło się tak dalej.
Gorzej bywało, lepiej na przemiany, a stary żołnierz wysechł na drzazgę i ledwie już dyszał.
W woreczku Iwasia było właśnie może tyle, ile na pogrzeb ubogi potrzeba.
I jednego wieczoru zasnął panicz, aby się już nie obudzić.
Sługa był przy nim jeden, na nim wszystko, ale na chwilę nie stracił potrzebnej przytomności umysłu. Wcześnie był przygotowany do tej chwili, a nawet w duchu obrachował, co ona kosztować będzie.
Nie zabrakło więc niczego i pogrzeb ubogi odbył się tak, jak należało, nawet się znalazł towarzysz, co krzyż żołnierza poniósł za trumną na poduszce.
Po pogrzebie, zaledwie Iwaś mógł swoje łachmany wydobyć z alkierza, wszystko opieczętowane.
Znalazł się we wrotach kamienicy, z węzełkiem na plecach i z próżnym woreczkiem skórzanym, w którym kilka tylko złotych pozostało.
Nie umiał sobie powiedzieć, co czynić, i nie wiedział nawet, gdzie przenocuje.
Szczęściem litościwy stróż domu, który go widywał często, a znał z milczenia i pracowitości, na tę jedną noc dał mu przytułek u siebie. Długo rozmawiali półsłówkami.
Iwaś chciał pod kościół. Stróż mu dowodził, że miejsca żebraków nie stały otworem pierwszemu lepszemu do zajęcia, że się o nie dobijano i nie bardzo łatwo było dostać się na wschodki. Musiał się wkupić lub wprosić.
Cóż tu było począć z sobą?
Sił miał jeszcze tyle, że coś robić mógł łatwo... ale co i gdzie?
Przychodziło mu na myśl o żebraninie na wieś, choć tam już nikogo nie było, powrócić.
Znał każdy kątek w niegdyś swojej wiosce. Zdawało mu się obowiązkiem tam pójść umierać.
Kawał drogi!
Przyjaciel stróż nastręczył mu w biednej ubogiej kamieniczce dziurę, nie izdebkę, i obowiązki odźwiernego. Tymczasem, było to błogosławieństwo boże. Iwaś tak mało potrzebował, byle gdzie głowę przytulić. Zamiatał więc, porządkował, pracował i zasługiwał się jak umiał, aby go nie wypędzono.
Nawykły do zajęcia jakiegoś, pomimo że je sobie wyszukiwał, że się do niego nastręczał, okrutnie nudził się długimi godziny.
Siadał naówczas w swojej dziurze i myślał... Błądził po pustej i wymarłej przeszłości swojej.
Izdebka była z dawna zaniedbana i opustoszała. Przed Iwasiem mieszkały w niej i rządziły się swobodnie myszy. Z wielką przyjemnością ujrzał on je, powracające nieśmiało.
Żywo przypomniała mu się młodość owa, gdy ze zwierzętami myślą i duchem obcował...
Myszy, jakby w nim przeczuwały przyjaciela, oswoiły się wprędce. Miał więc przyjemność przypatrywać się im, wkrótce coraz swobodniej harcującym po podłodze. Żywił je okruszynami swojego chleba i stworzył sobie z nich właśnie takie towarzystwo, jakiego mu było potrzeba.
Rozumieli się, jak nie można lepiej. Znał z nich każdą osobiście... a one się go bynajmniej nie obawiały.
Oprócz myszy izdebka obfitowała w pająki, które sieci swe swobodnie po kątach rozpościerały. Bawiły i one Iwasia, i znajdował je rozumnymi bardzo.
Być może, iż inne jeszcze pomniejsze stworzenia nie uszły jego baczności; bo to pewna, że nigdy żadnego żyjątka nie zabił ani się nie brzydził.
Życie, we wszystkich swych tajemniczych przejawach, było dla niego rzeczą jakąś świętą... wielką, poszanowania godną.
W dziedzińcu zamiatając, razu jednego znalazł Iwaś zrzucony nie wiadomo skąd wazonik rozbity, z resztką ziemi tkwiącą w niej na pół zeschłą nieznaną roślinką.
Stał długo nad trupem i myślał... Na ostatek wziął go i zaniósł do swej ciupy.
Ziemię poprawiwszy, doniczkę związawszy, podlawszy zwiędłą roślinkę, począł je hodować.
- A nuż? - mówił sobie.
Zeschła nasturcia, bo ona to była, cudem jakimś przyszła do siebie z omdlenia i poczęła blade puszczać listki; blade, bo światła było tak mało i tak biedne, że zabrakło promieni, które by ją pomalowały zielono.
Zawsze to jednak było... życie! Iwaś triumfował prawie tak, jakby je człowiekowi ocalił.
Myszy straciły trochę jego serca... całe niemal wrosło do wazonika.
Oprócz nasturcji, puściłły w nim dokoła jakieś trawy i mchy z nasionek w ziemi uśpionych...
Iwaś ich wyrywać nie śmiał.
Dla niego trawa miała też same prawo do życia co najwspanialsza arystokracja kwiatowa.
Jedna doniczka, jakim sposobem potem pomnożyła się towarzyszkami kilkoma na oknie, o tym wiedział tylko on, co je gdzieś na bruku i śmietniskach podbierał.
Ogródek był osobliwy, z którego śmiałby się każdy oprócz tego, co go stworzył. Dla niego było to czymś tak pięknym, jak najwspanialsze orchidee, które się złotem opłacają.
Godzinami siedział nad nimi i podziwiał, podziwiał to życie, które się tak cudownie dobywało z niczego... z siłą niepochwyconą...
Gdybyśmy zaręczyli, że Iwaś bywał szczęśliwym w swych kontemplacjach natury tej biednej, chorowitej, cierpiącej, nikt by nie uwierzył; ale jemu tak mało było potrzeba...
Z wolna zdziecinniał, powracał do tego stanu ducha i umysłu, z jakiego wyszedł.
Był to ten sam Iwaś, który przy kredensie pomywając, legiwał pod płotem wśród pokrzyw i przyglądał się na wiosnę kiełkującej trawie.
I tak, jednego dnia rano, gdy się na podwórzu w swojej nie pokazał godzinie, gospodarz wszedłszy do izdebki zastał go na łóżku ostygłym, a wśród podłogi tańcujące myszy, które się przerażone rozbiegły.
Na oknie kwitła nasturcja, chora na bladaczkę...
– Ludzie – mawiał jeden ze starych moich, którym się przysłuchiwałem w młodości – ludzie są jak jabłka. Na tejże jabłoni, proszę się przypatrzyć, wisi jedno zwrócone ku słońcu, drugie w cieniu, trzecie pokryte liśćmi, czwarte ściśnięte – a każde ci inaczej dojrzeje i smakować będą różnie.
To, któremu słoneczko przyświecało zawczasu, jedno z dwojga: albo się rozwinie ślicznie, zarumieni cudnie i słodyczy nabierze, lub zeschnie przedwcześnie – dojrzałe i zarobaczone.
W cieniu rośnie czasem na to, aby kwaśne było długo, ale gdy dojrzeje – i trwa, i smakuje.
Słowem, każdy owoc nawet ma swą dolę, a ta sama gałąź daje i najpiękniejsze, i najnędzniejsze.
Toż samo z ludźmi się dzieje.
Lat temu dwadzieścia i kilka poznałem w Warszawie pana Macieja, naówczas rzeczywistego radcę stanu, powszechnie szanowanego urzędnika.
Był to mężczyzna, którego wiek trudno się dawał odgadnąć. Widać było po nim, że żył długo i wiele przeżyć musiał, ale się tym raczej zahartował, niż zmęczył. Słusznego wzrostu, silny, blondyn i mało co posiwiały, cery żółtawej, oczu szarych – przy swych latach miał jeszcze ruchy młodzieńcze, a gdy za rękę ścisnął zapomniawszy się, niejeden z bólu syknął.
Dłoń miał potężną, jakby pracą namulaną i wyrobioną.
Nigdym go nie widział smutnym ani kwaśnym; twarz nosił zawsze pogodną, uśmiechniętą i napiętnowaną męstwem takim, jakby się niczego nie obawiał. Nie znosił szczególniej młodzieży męskiej tchórzliwej i bez energii.
Do przymiotów tego człowieka, w którym wszystko znamionowało autodydakta [28] (z czym się nie taił), należało to, że go, starego już, wszystko żywo obchodziło... Nowe odkrycie, nowa książka, każda rzecz, w której było życie, zajmowała go, pociągała. Nie opuścił żadnego odczytu, nie uspokoił się, aż to, o czym mówiono wiele, bliżej poznał i zbadał.
Bezdzietny wdowiec, swobodny, niemajętny, ale też nie cierpiący niedostatku, służbą swą niewiele zajęty, pan Maciej wiódł życie, które z dala przynajmniej musiało się wielu wydawać szczęśliwym.
Nie widziałem go nigdy ani znudzonym, ani nieświadomym, co ma począć z czasem.
Spieszył się, rachował z godzinami – dni miał zapełnione, wyobraźnię zawsze czymś zajętą, w kieszeni jakąś książkę, przed sobą jakieś oczekiwanie.
W rozmowie najczęściej starał się jej nadać nastrój żartobliwy, ale złośliwym nie był, owszem, czuł w nim każdy łagodnego i gotowego na usługi człowieka.
Jakeśmy się poznajomili i zbliżyli, trudno mi dziś to wytłumaczyć; przyszło to samo z siebie, z wolna, gdy każde spotkanie więcej nas spoufalało.
W końcu staliśmy się przyjaciółmi, wzajemnie sobie zwierzając, widując chętnie, coraz częściej; stosunek nasz nabrał tego charakteru, jaki częstokroć tylko długie lata nadają.
Pan radca Maciej mówił dużo i chętnie, ja słuchać lubię; a ze swego życia miał zawsze tyle epizodów do opowiadania, iż nigdy mu na nich nie zbywało. Wspominał chętnie dawniejsze czasy. Z tych jednak urywanych epizodów o jego własnej przeszłości trudno było powziąć jakieś wyobrażenie. Dowodziły one tylko, iż się ocierał o wielu bardzo ludzi, przebywał w sferach różnych i wędrował dużo po bożym świecie.
O sobie mówił nawiasowo, nie zwierzając się z tego, co osobiście go dotykało.
Raz jednak wieczorem u mnie, gdy się mała gromadka gości rozeszła i pozostaliśmy we trzech tylko – z panem Stanisławem, z którym radca był tak spoufalony jak ze mną – ożywił się więcej niż zwykle.
Wyszedł był właśnie pewien jegomość, o którym wiedzieliśmy, że się własną siłą dobił w świecie znakomitego położenia. Ta krescytywa [29] była ze wszech miar zagadkową, gdyż nasz dorobkiewicz nie miał nadzwyczajnych przymiotów – nauki mało, zdolności mierne, charakter niemiły i szorstki. Odznaczało go jedno – to upór rzeczywiście zdumiewający; szedł zawsze i wszędzie przebojem, mówił głośno, nie ustępował nikomu.
Gdyśmy o tym raz prawili, co w praktycznym życiu najważniejszym jest, aby człowiekowi znośny byt zapewnić – radca się odezwał machając ręką: – Wierzcie mi, silna wola i zimna krew to są najlepsze i najskuteczniejsze narzędzia. Rozumie się, że szczęścia też potrzeba i okoliczności, jeśli nie pomyślnych, to przynajmniej nie gwałt zadających i niszczących wszystko. Uporem idzie się daleko – miękkich los i ludzie bez miłosierdzia gniotą.
Nikt mu nie zaprzeczył. Pan radca Maciej paląc cygaro, wsparty na kolanie, zapatrzył się w ogień na kominku.
Milczeliśmy wszyscy.
Długo był jakby sam w sobie i wspomnieniach swych zatopiony.
– Najlepszą ilustracją tego, com rzekł – dodał po chwili – byłaby moja własna historia.
Szepnąłem nieśmiało: – Jeżeli ona sama się na usta napiera, dlaczegóż by jej nie powiedzieć nam gwoli zbudowaniu?
– Dlatego się jej boję rozpocząć – odparł śmiejąc się pan radca Maciej – że siebie znam, gdy z tego kłębuszka nić rozwinę, nie skończę jednego wieczora...
Westchnął.
– Myśmy i trzy, i cztery słuchać gotowi – dodał Stanisław.
Radca się zamyślił.
– Z tymi wspomnieniami – dodał żywo – gra niebezpieczna. Ruszywszy je, niepodobna pyłu i kurzawy nie podnieść, a te nie są zdrowe...
Nikt z nas już mu gwałtu zadawać nie myślał – milczeliśmy. Pan Maciej nie patrzył na nas, ale w kominek, i począł mówić dziwnie – jak gdyby sam do siebie i dla siebie.
– Najstarsze moje wspomnienia sięgają tego czasu, gdym był nie panem Mateuszem ani panem Maciejem, ale najprościejszym w świecie Maćkiem... Ojciec mój miał kawałek ziemi w osadzie szlacheckiej, w której było nas tylko dwie rodziny rozrodzono tak, iż z tego urosła wioska cała, przy szabelce chodzących za pługiem ludzi rycerskiego stanu. Połowa była Wieniawitów, połowa Rawiczów... Wcisnęło się dwóch czy trzech Dołęgów, jeden Pobóg... ale tych w gromadzie naszej ani znać, ni czuć nie było.
Ojciec, o ile wiem, przypominam sobie i słyszałem o nim, niepowodzeniami przybity, oprócz tego ze krwi już niecierpliwy, gorączka, w końcu życia potrafił się tak ze wszystkimi poróżnić, iż nikogo w osadzie, nawet z najbliższych krewnych, przyjaznym sobie nie miał.
Żył zupełnie odosobniony, ubożejąc coraz, wyrzekając na los swój, odgrażając się niebu, a co krok zapadając głębiej.
Siedział w długach po uszy, miał w sądzie spraw kilka, z sąsiadami na miedzach spotkać się nie mógł, ażeby do kłótni, łajania i odgróżek nie przychodziło.
Z Żydem arendarzem, który mniej więcej wszystkich głaskał i z nikim się nierad był zadzierać, także od dawna się skłócił; proboszcz go strofował, łagodził, więc od niego uciekał.
Dosyć powiedzieć, że z rodzonym bratem Joachimem od piętnastu lat szli na noże.
Pamiętam, jak za mgłą widząc, ostatnie lata życia ojca mego. W domu niedostatek był graniczący istotnie z nędzą. Ojciec, wyrostek sierota najęty, łobuz, złodziej, szkodnik i zuchwalec, stara baba pijaczka i ja – sierota – mieściliśmy się w walącym się domku, którego dach zaciekał, ściany w ziemię zapadały, gdzie często nie było z czego ognia rozpalić i co przy nim ugotować.
Żyliśmy na wiosnę zieleniną, kartoflami, drobiem, którego mało co było, kaszą stęchłą, czasem bez soli, słoniną starą, której skąpiono...
Nie zawsze był chleb, a nigdy do syta...
Ojciec, już złamany, często musiał leżeć, nie mogąc się podnieść, bo w kościach go łamało, a ręce miał pokurczone i nabrzękłe.
Jeśli nie jęczał, to kłócić się musiał...
Żywa dusza do nas nie zajrzała nigdy, nie pomógł nikt.
W polu o jednym koniu i jednej chudej krowie niewiele zrobić było można. Orano licho, siano pośladem, gnoju też nie mieliśmy, aby zjałowiałe zagony zasilić.
Często kawał dobry zostawał nie orany, nie zasiany, bo ani czasu, ni sił na to nie stało.
Na mnie naówczas nikt nie zwracał uwagi; włóczyłem się samopas, rzadko mogąc do innych dzieci przystąpić, bo nienawiść ku ojcu spadała też na mnie. Pijaczka gospodyni biła, popychała, parobczak prześladował.
Ojciec zdawał się nie chcieć patrzeć na mnie, aby nie myśleć, co mnie czeka, i serca sobie nie krwawić.
Zawczasu też nauczyłem się sam myśleć o sobie... a gdym był głodny, pojęcie cudzej własności zupełnie się zacierało...
Szczęściem, przeznaczając mnie na tak zwany twardy los, natura dała zdrowie i siły, jakich najrozpieszczeńszym dzieciom braknie. Mogłem wytrzymać głód, chłód, pragnienie, znużenie największe, a wygód nie potrzebowałem żadnych.
Zostawiony sam sobie – tę walkę o byt poczułem ledwie spiąwszy się na nogi i w niej się zahartowałem.
W osadzie znano mnie naówczas z tego, żem był zuchwałym szkodnikiem, i gdzie mnie zobaczył kto, wnet wołał i pędzał, bo się domyślał, żem bez przyczyny się nie podkradł.
Pędzano i szczuto... nie wiedząc nawet za co...
Ostatnie dni ojca przypominam też sobie.
Z łóżka już nie wstawał, w nocy chrzęszczało mu w piersiach okropnie, a kaszel straszny go dusił... klął i rzucał się – wołał gospodyni – dawano mu wody, przegotowanej ze skórką od chleba; na ostatek słabnąć począł i senność go objęła gorączkowa.
Było to latem... W chacie panował zaduch i skwar nie do wytrzymania, choć okienko było wyjęte. Leżałem na moim barłogu, spać nie mogąc, bom był też głodny. Dopiero gdy się na, dzień brało, snem kamiennym zasnąłem.
Zbudziłem się, gdy mnie ktoś nogą kopnął, i zląkłem mocno, bo izba, zwykle pusta, pełna była ludzi. Hałas w niej panował, a głosy podniesione, krzykliwe, około łoża ojcowskiego napaść jakąś zdawały mi się oznaczać.
Porwałem się na nogi i padłem, bo ludzie, którzy się cisnęli, nie zważając na mnie, nie dawali ruszyć z miejsca.
Co się stało, zrozumieć nie mogłem.
Ojciec leżał niedaleko ode mnie, na nisko wysłanej pościeli, żółty, siny, nieruchomy, z ustami i oczyma otwartymi, z piersią obnażoną.
Brat Joachim, jego żona, kilku sąsiadów, parobcy, wyrostki cisnęli się zaglądając, swarząc, kłócąc.
Coraz to ktoś nowy zaglądał przeze drzwi i starał się tu wcisnąć.
Gospodyni z fartuchem na oczach, u pieca stojąc, płakała...
O śmierci naówczas słyszałem już wiele, ale nigdy z bliska nie widział umarłego, dlatego nie od razu zrozumiałem, iż ojciec nie żył. Gdym o tym wreszcie posłyszał, nie rozpłakałem się. Ogarnął mnie jakiś strach, zdziwienie, ciekawość, ale żalu nie czułem. Nieboszczyk, choć kochał mnie pewnie, obchodził się ostro i pędzał jak inni. Rzadko bardzo pogłaskał po głowie. Nie lubił patrzeć na mnie, bo widok ten mu serce krwawił.
Gromada ludzi dokoła tych zwłok, o które się nikt nie troszczył, nikt ich nie tknął, stała gwarząc, śmiejąc się nawet z cicha, popychając. Wchodzili, wychodzili, aż w progu się pokazał z krzyżykiem i książką w ręku proboszcz, ksiądz Słotwina, w wytartej, starej sutannie.
Na widok jego uciszyli się ludzie, rozpierzchiwać i rozstępować zaczęli.
Surowym wzrokiem powiódł po tym tłumie niesfornym, który dobrze znał księdza Słotwinę bali się go wszyscy, ruchem ręki wnet zrobił porządek.
Kląkł się modlić i wszyscy go w cichości naśladowali.
Wstał potem, szukając kogoś oczyma. Brata Joachima już tu nie było. Zapytał gospodyni o szczegóły śmierci, ale ta wiedziała tylko, że z rana znalazła ojca już nieżywym.
Postrzegł potem mnie leżącego na ziemi i smutnie poruszył głową, obejrzał się po chacie, namyślał, co ma począć.
Mówić tu nie było z kim.
Wyszedł wołając, aby mu pana Joachima ściągnięto, a ja, korzystając z tego, iż miejsce zrobiono, wymknąłem się za nim na podwórze.
Stryj szedł już, bez czapki, bez kapoty, ręce w tył założywszy, i zimno, ale z poszanowaniem powitał proboszcza.
– Co myślicie? – zapytał proboszcz.
Joachim brodę potarł.
– A mnie co do tego! – odparł. – Alboż on mi bratem był za życia? Niech go sobie, kto chce, grzebie i myśli o tym, ja palcem nie ruszę...
– Przecież to wam należy z prawa i opieki nad dziećmi! – dodał ksiądz.
Aż się wstrząsnął pan Joachim.
– Znać ni wiedzieć nie chcę – rzekł stanowczo. – Grunt i dom sprzedadzą, bo na nich więcej długu, niż ten chłopiec wart. Chłopiec łotr, ja mam swoje dzieci, a chleba nie do zbytku...
Niech dobrodziej czyni, co chce – dokończył – ja ani dam, ani zrobię nic... Stał on mi za życia ot, tu (pokazał na gardło), niech na sądzie bożym odpowiada!
Skłonił się pan Joachim i odszedł...
Proboszcz mówił potem z innymi, radził, zwoływał – szło oporem.
Nie słyszałem już nic, tyłkom widział, że do południa nikt się niczego nie tknął.
Wyrostek zabrawszy, co miał i co mógł schwycić, zniknął zaraz, baba wiązała węzełki.
O mnie nie pomyślał nikt.
Chata stała otworem, a ciało nieruszone. Dopiero wieczorem ksiądz proboszcz przysłał zakrystiana; dwóch starszych z bractwa weszło do izby i pomyślano o trumnie, którą z opiłków starych zbił cieśla...
Nie wiem, co tego dnia jadłem, ale mi się zdaje, żem suchego chleba kawałek znalazł i jaja zepsute, które wypiłem... Bałem się iść do chaty, więc na noc pod szopką na garści słomy spałem razem ze starym psem, który mi pod bokiem się umieścił i odpędzić się nie dawał, a nocą się ciągle zrywał, naszczekiwał i wył...
Tak mnie ranek zastał i deszcz z burzą zmusił pod dachem szukać schronienia. Głód czułem okrutny, a sposobu zaspokojenia go nie mogłem znaleźć.
Nie płakałem jednak, alem zły był...
Musiałem po sąsiednich ogrodach polować, czy czego nie znajdę. Przekradającego się tak już opodal od chaty złapała dziewczyna od sąsiada i na pierwsze jej odezwanie się, przestraszony, chciałem uciekać, ale mnie za kołnierz chwyciła.
Nie znałem jej dotąd, ledwie kiedy widując z daleka.
Była silna i dorosła, więc się jej z rąk wydrzeć nie mogłem. Nie poznała i ona mnie, aż nierychło domyśliła się, żem być musiał sierotą po nieboszczyku.
Spytała mnie, czym jadł; powiedziałem jej płacząc, bo dopiero t eraz na łzy mi się zebrało, żem prawie nic w gębie nie miał, bo w domu nie było nikogo. Padłem tam zaraz pod płotem na ziemię, obawiając się, aby mnie nie biła.
Dziewczyna patrzyła na mnie długo; nie powiedziała nic i dała znak, abym za nią szedł.
Ciężko się było ruszyć spod płota, a iść nie myślałem, aby było po co, więc zostałem na ziemi, gdziem był, niemal ogłupiawszy z głodu i zmęczenia.
Spuściłem oczy i dłubałem trawę...
Chwila upłynęła, gdym dwie bose nogi zobaczył przed sobą – podniosłem głowę i spostrzegłem dziewczynę też samą, która mi kromkę chleba z kawałkiem sera podawszy, sama, nie czekając podziękowania, uciekła.
Jakem jadł ze zwierzęcą chciwością – musiało się dobrze wbić w pamięć, gdy po dziś dzień rozkosz tę jeszcze mam przytomną.
Wróciłem potem przez płoty pod naszą szopę, gdzie wody się napiwszy przy studni, zasnąłem znowu.
Gdym się obudził, w uszach dźwięczał mi śpiew... podniosłem głowę, przecierając oczy, i zobaczyłem księdza w komży stojącego w podwórzu, a dwóch ludzi żółtą trumnę dźwigających we drzwiach naszego dworku... Organista śpiewał coś.
W dziedzińcu nie było nikogo, oprócz kościelnej służby i księdza; ludzie ciekawi stali poza płotami z daleka, poza chatami, nikt za trumną ojcowską iść nie chciał, nawet stryj Joachim.
Takiego pogrzebu, jak później mówiono, nikt w naszej osadzie nie pamiętał.
Prawda, że ojciec sobie nieprzyjaciół wielu zrobił, ale też nikt mu w godzinę zgonu nie przebaczył.
Nie lepsi więc byli od niego.
Widząc, że trumnę wyniesiono, coś mnie tknęło, żem ja powinien był za nią póść. Przypomniałem sobie, iż na pogrzebie idące widywałem dzieci, ale spojrzawszy na siebie, żem był bosy, odarty, nie myty i nie czesany, zawstydziłem się tak pokazać...
Byłbym pod szopą został, gdyby mi zakrystian nie dał znaku nakazującego, abym się stawił bliżej. Sam mnie wziąwszy za ramiona, ręce mi złożył jak do pacierza i kazał iść tuż za trumną. Byłem posłuszny. Szedłem z suchymi oczyma, nie mogąc płakać. Z dala ludzie, krewni nasi, za płotami i przy domach stojący, pokazywali na mnie palcami.
Zakrystian coś śpiewał czasami na przemiany z księdzem, to znowu szli milczący i tak ciągnęliśmy do cmentarza, a w kościółku w dzwon żałobny bito przez cały czas.
Nie pamiętam już innych szczegółów pogrzebu. Zakrystian kilka razy to mnie popychał, to odpychał... Ziemia się zaczęła sypać na trumnę.
Wszystko to krótko trwało.
Leżałem skurczony na mogile, obok grobu ojca, gdy mnie człek jakiś za barki wziął, wskazał na wrota i kazał iść precz. Na cmentarzu nie było już nikogo. Bezwiednie prawie powlokłem się do naszej chaty. W ulicy, która niedawno pełna była ludzi w zagrodach stojących i przypatrujących się pogrzebowi, teraz pusto było, mroczno i czerwonawe światełka błyszczały po oknach. W podwórzu stary pies mnie przywitał... nie było żywej duszy. Podszedłszy znalazłem drzwi domu zamknięte, drągiem zaparte i zapieczętowane; okno było deską z wewnątrz założone.
W pobliżu nikogo...
Z obojętnością psią, razem z moim towarzyszem psem, skierowałem się pod szopę. Nie byłem głodny, a o jutrze nie umiałem myśleć... Jedno mi się ciągle przypominało: co ja jeść będę? I skąd co dostać potrafię?
W tych marzeniach, Sam nie wiem jak, zasnąłem.
W nocy przez sen słyszałem parę razy naszczekiwanie psa, ale dopiero słońce poranne ze snu twardego mnie przebudziło. Kobieta otyła, czerwona, z głową ogromną chustą, jak dziś pamiętam, żółto-czerwoną zawiązaną, z policzkami świecącymi, stała nade mną.
Była to żona zakrystiana Fabisza, Marcicha.
Widywałem ją dawniej z daleka.
Nic nie mówiąc, z palcem tłustym przyłożonym do ust, stała długo nieruchoma nade mną, jakby chciała zagadkę jakąś odgadnąć.
Parę razy jej w oczy spojrzałem – pies siedzący przy mnie poszedł ją obwąchać dokoła, powrócił, ziewnął i siadł obok mnie.
Zakrystianicha odchrząknęła.
– Chodź ze mną! – rzekła krótko, jakby miała prawo rozkazywania.
Zdawało mi się teraz, gdy ojca nie stało, że każdy, kto chciał, mógł mi rozkazywać; wstałem natychmiast i powlokłem się za nią.
Pies, ostrożniejszy, odprowadził mnie do wrót i tu pozostał na starych swych śmieciach.
Moja przewodniczka potoczyła się z wolna ulicą i weszła do zagrody stryja Joachima.
Zmiarkowawszy, że mnie może do niego prowadzić, od którego brał nieraz cięgi i boksy, byłem miedzę przestąpił, znając jego nienawiść ku ojcu, zatrzymałem się u wrót. Marcicha obejrzała się razy parę i stanęła w podwórku, u drzwi, wołając stryja Joachima.
Wyszedł powoli z krótką fajeczką, której nigdy z ust nie wypuszczał.
– Cóż wy, o synowcu waszym, Maćku, nie myślicie? Chłopca znalazłam pod szopką...
Chata zaparta, żywej duszy, toć z głodu zdechnie.
Stryj z wolna odjął fajkę od ust, splunął daleko, ze świstem jakimś rzucając ślinę, i rzekł sucho: – A to niech sobie zdycha.
– I myślicie, że Pan Bóg się nie upomni za sierotą? – poczęła Marcicha – toć to wasza krew !
Joachim patrzył w inną stronę i pykał...
Zaczął coś potem jakby nucić pod nosem...
– Któż się nim opiekować będzie? – spytała litościwa kobieta.
– A mnie co do tego? Za życia my się z bratem nie znali, po śmierci ja o dziecku wiedzieć nie chcę. Chatę już zapieczętowano... Sprzedadzą ją i nie starczy na długi. Ja mam moje dzieci...
Wydrapałem się był, gdy to mówił, głową ponad plot; zobaczył mnie i zaraz się odwrócił.
– Choćby mi nakazano z urzędu – dodał – ja chłopca nie wezmę! – zawołał gniewnie. – Przepadnie licho, niewielka szkoda!
I wszedł na powrót do chaty, drzwi za sobą zamykając, aby się nawet Marcicha nie spodziewała po nim przedłużenia rozmowy.
Gdy wyszła z podwórza Fabiszowa, trochę się zawahała, co zrobić, spojrzała na mnie.
Stałem pod płotem, czekając rozkazów i gryząc w ustach kawałek kory odartej od kołka.
Pokiwało głową poczciwe kobiecisko.
– Chodź tymczasem ze mną!
Szedłem znowu posłuszny.
Na pół drogi do probostwa, przy którym w osobnym domostwie zakrystian Fabisz mieszkał, stała karczma.
Znałem ją dobrze, bom nieraz tam ojca musiał szukać...
Bogaty Hersz w niej gospodarował, z panami szlachtą, od których trzymał karczmę, umiejąc sobie dawać rady tak, że on tu ważniejszą grał rolę niż każdy z nich. Człowiek był przebiegły, wymowny, nadzwyczaj – jak dziś zowią, bo dawniej tego wyrażenia nie znano – praktyczny.
Zakrystianichę przyjął zdejmując jarmułkę i prowadząc do wielkiej szynkowni z wielką uprzejmością. Ja się za próg nie ważyłem, stanąłem przy uszaku od drzwi, które były otworem.
Marcicha i on gwarzyli bardzo żywo, widocznie radziła się go i narzekała na coś, rękami szeroko rozkładając i poruszając na poparcie słów.
Gdy doszli do szynkwasu, Marcicha, parę obwarzanków wziąwszy, przyniosła mi je do drzwi, za co aż w rękę ją pocałowałem, bo mi się do nich oczy śmiały.
Marcicha kazała sobie podać kieliszek czegoś czerwonego, wypiła, tupnęła nogą, coś na ucho szepnęła arendarzowi, alem tylko słyszał: „Jak Boga kocham! ” Uderzyła się w piersi i powróciwszy do progu mrugnęła, abym za nią szedł.
Obwarzanki, o które się obawiałem, aby mi ich kto nie odebrał, skonsumowałem tak żywo, że gdyśmy doszli do probostwa, śladu ich nie było.
Fabiszowie mieścili się w chacie – bo inaczej tego nazwać było trudno – stojącej w dziedzińcu probostwa, obrosłej dokoła olchami. Bardzo w miejscu je tu posadzono, bo gałęźmi gęstymi osłaniały budynek, w takim stanie opuszczenia będący, tak nędzny, iż się go wstydzić trzeba było.
Wprawdzie i probostwo niewiele lepiej wyglądało – ale przynajmniej je raz w roku na wielkanocne święta bielono.
Fabisz był człowiek niemłody, między swoimi uchodzący za rozumnego, a nawet uczonego. Faktem było, iż niekiedy brał książkę i siadłszy na ławce, czytał z uwagą wielką.
Człek był spokojny, a przypadek w młodości jeszcze uczynił go kulawym, co się też do uspokojenia przyczyniło. Małego wzrostu, czarnego włosa, bystrych oczu, powolnego słowa; gdy się odezwał, wyważywszy, co powiedzieć miał, i poparł to podnosząc wskazujący palec do góry – niełatwo go było już zbić z tropu i przekonanie zmienić.
Uczciwy, regularny, chodził jak zegarek – ksiądz mógł mu skarbonki i wszystko powierzyć, więc szanował go i w czym mógł, dopomagał.
Marcicha Fabiszowa była kobietą żywą, gadatliwą, chętnie się w nie swoje rzeczy mieszając, ale dobrego serca. Lubiła czasem kieliszek wódki, na co mąż się krzywił.
Dziecko mieli jedno, Julusię, chude, blade, nędzne, pieszczone i z nóżkami pokrzywionymi.
Aż do progu domostwa szedłem za jejmością, tu mi się kazała zatrzymać. Nie było nikogo w podwórku, ogromny kot czarny siedział na przyzbie łapę lizał i nią się czesał, co zwróciło zaraz całą moją uwagę...
Wydał mi się strasznym.
Zza drzwi otwartych posłyszałem rozmowę Fabiszowej z mężem. Zaczęła od opowiadania o tych niepoczciwych ludziach, co przez zemstę sierocie dawali z głodu umrzeć. Mowa była o mnie i o stryju Joachimie.
Fabisz ostrożnie wypytywał.
– On się tu za mną przywlókł – dodała Marcicha. – Słuchaj, Fabisz, jesteśmy nadto ubodzy sami, abyśmy go mieli brać, zresztą, Bóg go wie, co za natura, jeśli się w ojca wdał! – ale tymczasem łyżkę strawy... jak Boga kocham. Posłuży, wody przyniesie... A nie może być, aby się kto z familii nie zlitował, aby ich sumienie nie ruszyło...
Fabisz coś mruczał tak cicho, żem nie mógł dosłyszeć, potem ona głośniej znowu: – Ja bo nie powiadam, żebyśmy mieli się nim obciążać na wiekuistość... ale, jak Boga kocham, ty w kościele, mnie trzeba wyjść, baba, co przychodzi, nie zawsze jest, Julusi samej zostawić strach... czasem by jej dopilnował, czasem gołębi i kur, co nam kradną.
Fabisz odezwał się: – Ale to w tym wieku żre, ty nie wiesz jak... klusek i chleba temu nie nastarczyć. Ja wiem!
To, to!
Znowu ciszej mówili, alem przeczuwał, że się zgodzą. Wyszła Fabiszowa – bo przy niej tu zawsze była prawda – wzięła mnie za rękę, przyprowadziła do męża siedzącego przy oknie i kazała go pocałować w nastawione palce...
– A teraz, ino żywo – rzekła – idź mi wody przynieś, rozumiesz. Wiadro tu stoi. Naprzód je popłuczesz... Potrafisz wody dostać?
– Czemu nie? – odparłem szukając wiadra.
Wśród izby na podłodze, na kawałku starego, podartego i pokapanego woskiem kilimka siedziała w jednej koszulinie mała, chuda Julusia. O małom z pośpiechu jej nie potrącił.
Dziecko za mną ciekawymi wodziło oczyma.
Zaraz też, w godzinę może potem, jużem ją na rękach miał i nosił... od czego się służba moja poczęła.
Dokończywszy tej pierwszej części opowiadania radca westchnął i zwrócił się ku nam.
– Mógłżem się ja wówczas spodziewać – odezwał się smutnie – że z takiej nędzy, opustoszenia i sieroctwa kiedykolwiek się potrafię wydostać?
Opatrzności bożej pewnie winienem wiele, ale i własnej sile też trochę.
Zrozpaczone położenie daje męstwo wielkie. Nie miałem naówczas lat dziesięciu, nie umiałem nic; jakim sposobem zbudziła się we mnie siła i chęć wydobycia z tej nędzy, tego nie potrafię wytłumaczyć. Patrzyłem z ciekawością nadzwyczajną na wszystko, co mnie otaczało, i w głupiej mojej głowie starałem się wyciągnąć pewne wnioski dla własnego użytku.
Zakrystian czytywał – był on dla mnie pierwszym wzorem i ideałem człowieka... Zapragnąłem umieć czytać jak on. Nie pamiętam, jak doszedłem do posiadania elementarza, a liter mnie nauczył Fabisz.
Czytałem chciwie, ale nie rozumiałem nic...
Między językiem książki i jej myślami a pospolitą mową nie było dla mnie żadnego jeszcze związku.
Niezrozumiałe zupełnie rzeczy stopniowo mi się objawiały. Padała na nie jakaś jasność nagle i poczynałem po trosze pojmować ich znaczenie.
Nie rozumiejąc też ani jednego słowa ministrantury, nauczyłem się służyć do mszy świętej, a gdym doszedł do tej perfekcji, iż przed proboszczem mogłem mszał nieść do ołtarza, zająłem niejako urzędowe stanowisko w zakrystii.
Wyręczałem Fabisza, który z powagą mógł we drzwiach zakrystii przypatrywać się i doglądać świec, aby nie topniały.
Słyszałem proboszcza, który raz odezwał się do zakrystiana: – Ale to szkoda tego chłopaka, żeby się tak zmarnował.
Tymczasem ja z rana nosiłem wodę, później Julusię na rękach, niekiedy mszał, i wodę znowu... zdawało mi się, że w przyszłości miejsce zakrystiana zająć będę zdolnym, co za szczyt najwyższy i cel ostateczny zabiegów poczytywałem.
Gdy się to działo, sprzedano za długi zagon ojcowski; kupił go stryj Joachim. Miał wówczas dzieci kilkoro... Ponieważ ojcowiznę moją nabył tanio, proboszcz podobno kołatał do jego sumienia, aby coś dla mnie przeznaczył, ale się zaklął z furią wielką: – Ani złamanego szeląga!
Na tym się skończyło. Jakby w istocie mściwa ręka boża dosięgła później nielitościwego człowieka: zmarł mu syneczek jeden najulubieńszy, w pół roku na ospą dwoje; z pozostałych, syna i córki, w kilka miesięcy gardlana choroba zabrała pierwszego... Jedno dziecię pozostało mu tylko...
Naówczas grzebiąc małego proboszcz rzekł mu do serca: – Widzisz, panie Joachimie, nie miałeś litości nad sierotą, teraz Bóg nad tobą jej nie ma.
Trafiło mu to potem do serca, bo przyszedł na probostwo w kilka dni i ofiarował się wziąć mnie do siebie. Nie wiedziałem, o co chodziło, gdy mnie na probostwo zawołano, ale tu zobaczywszy stryja – o małom zaraz nie pierzchnął. Ledwie mnie proboszcz siłą za rękę wciągnął do izby.
Rozpłakawszy się odmówiłem stanowczo pójść do stryja; pamiętałem, jak był okrutny i jak ojca prześladował.
Padłem księdzu do nóg, nie było sposobu skłonić mnie – dano spokój.
Zostałem więc przy Fabiszu.
Na początku drugiego roku, za dziećmi płacząc nieustannie, umarła żona Joachimowi – poszła za nią córeczka. Stary opuścił gospodarstwo i na cmentarzu siedząc płakał po całych dniach. Potem pić zaczął i napitego, śpiącego musiano z mogiły do domu odnosić.
Dopiero wszyscy w osadzie za księdzem powtarzać zaczęli, że to jest Boży palec za sierotę.
We dwa lata, gdy ja się w zakrystii, coraz większe zdobywając zaufanie, krzątałem jak w domu, wyręczając doskonale Fabisza, wiedząc, na jaki dzień który ornat i kapę gotować, kiedy obrusy na ołtarzu zmienić, utrzymując ampułki w pożądanym stanie czystości, zbierając wosk, dając sobie rady z gaszeniem i zapalaniem świec, lampy przed ołtarzem itp. , stryj Joachim nieszczęśliwego żywota dokonał...
Ponieważ po nim nie pozostał nikt, jam był najbliższym i jedynym spadkobiercą. Mogłem się od tej chwili uważać za jednego z dostatniejszych w naszej osadzie. Naznaczono mi opiekunów, a raczej sami się oni teraz znaleźli... Proboszcz z tytułu tego, żem w zakrystii posługiwał, także w opiece głos pozyskał.
Pamiętam, jak mnie przyprowadzono przed moich panów opiekunów, dwunastoletniego wyrostka.
Z moich krewnych jedni głosowali, żebym przy kim ze starszych począł się wdrażać do gospodarstwa, drudzy byli za tym, aby mnie dać do bakałarza...
Wtem proboszcz skinął na mnie.
– A ty, Maćku? Czego byś sobie życzył?
W dwunastym poczynającym się roku miałem już dosyć otwartą głowę, aby nie lękając się szkoły odpowiedzieć otwarcie: – Ja, proszę ojca dobrodzieja, chcę się uczyć!
Ten mój mniemany dostatek, który tak cudownie spadł na mnie, na miarę naszej biedy mógł się chyba nim nazwać.
Rozumie się, że ksiądz, pocałowawszy mnie w głowę, głosował za mną i przy tej zręczności stojącym u drzwi opiekunom powiedział kazanie.
– Widzicie, że ten smarkacz ma więcej rozumu niż wy wszyscy... Nie byłoby tych waśni, zajadłości, niepokojów i tej nędzy między wami, gdybyście się czegokolwiek uczyli i cokolwiek umieli. Ale u waszmościów tak: jeszcze się wąs nie wysypał, parobczak nic nie umiejąc żeni się, dzieciska go obsiada – iż pokolenia w pokolenie coraz większa ciemnota i nędza...
Zobaczycie, że z tego błazna człowiek będzie.
Gdy mnie do Białej do szkoły odwieziono, okazało się, że dochody z całych posiadłości śp. stryja Joachima ledwie starczą na utrzymanie ubogie i korepetycje. Być może, iż dzierżawca i opiekunowie korzystali z sierocego mienia, tego tam nie wiem, ale to pamiętam, że życie musiałem opędzać najskromniejszym utrzymaniem się zaspokajając.
Dawano za mnie ordynarię jejmości, u której byłem na stancji, która pochodziła także z naszej osady, gotowymi pieniędzmi bardzo mało. Oporządzenie moje było więcej niż skromne: surducina z sukna grubego, później i łatany na łokciach, z butami wiekuisty kłopot, bo ledwie jedne podzelowano, już drugim odpadały podeszwy.
Mnie to wcale nie obchodziło...
Wszedłem do szkoły z dobrej woli i z najmocniejszym postanowieniem teraz już nie na zakrystiana się sposobić, ale na księdza.
Rozumiałem to, że wszystko zależało od nauki... Słyszałem po raz pierwszy tę sentencję z ust Fabisza i ona w umyśle moim utkwiła na wieki, że im kto więcej umie, tym wyżej stanąć może. Poprzysiągłem więc sobie, iż uczyć się i uczyć będę aż do... wyczerpania tej studni nauk, a byłem tak, z pozwoleniem, głupi, żem sobie wyobrażał naukę jako rzecz ograniczoną, zamkniętą. Chciałem naturalnie, wedle systemu Fabisza, doścignąć jak najwyżej...
Poprzysiągłem sobie przed ołtarzem, iż wszystko poświęcę dla nauki...
Żelazna wola i upór dziecka zrodziły się z tego postanowienia. Roiłem, że nauką dojdę do najwyższych szczeblów i że dosyć ją będzie posiąść, aby się dopomnieć o to, co jej należało.
Z głową do góry i ogromną pewnością siebie kroczyłem dalej. Nie szło mi jednak ja po maśle.
Nie upłynął rok, gdy w odsyłaniu ordynari i wypłacie tego, co na utrzymanie moje było nieodzownym, zaszły trudności... ani ordynarii, ani pieniędzy nie było. Przez kogoś trzeciego proboszcz mi dał znać, iż potrzebował widzieć się ze mną.
Z Białej do Tucznej drogi kawał. Na piechotę trudno się było samemu ważyć, a okazji do miejsca nie mogłem znaleźć. Tymczasem gospodyni nie opłacona patrzyła krzywym okiem i wyrzucała mi to, że karmiła na kredyt. Zniecierpliwiony musiałem szukać sposobu dostania się na miejsce, przysiadając z Żydami, którzy od wsi do wsi mnie przewozili za małą opłatą.
Nierychło dostałem się do naszej osady i zaraz po drodze wysiadłem u wrót plebani! . Poszedłem naprzód do Fabiszów, którzy mnie poznawszy niezmiernie byli radzi, lecz z pierwszych ich głosów dowiedziałem się, że około mojego dziedzictwa było krucho i że coś zaszło dla mnie bardzo niepomyślnego.
Pobiegłem na plebanię.
Ksiądz zobaczywszy mnie brewiarz złożył, z którego się modlił.
Pytał naprzód, jakem się tu dostał. Potem zawahał się trochę, nim przystąpił do tego, co mi miał zwiastować.
– Żal mi cię, Maćku – rzekł – ale cośmy się cieszyli, żeś po nieboszczyku Joachimie miał dziedziczyć i jam się spodziewał z ciebie tu mieć człowieka, co by drugich pokrzywionych prostował, a podobno... wszystkie te nadzieje pójdą marnie. Zjawił się jakiś zapomniany trzeci brat ojca twego i Joachima, poszło na prawo wszystko i jak mnie się widzi, tobie się z tego nic nie dostanie! Już teraz – dodał proboszcz – na twojej schedzie sekwestr, adwokaci gospodarują: nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje...
Milczałem słuchając.
– Cóż ty myślisz? – zapytał ksiądz czule i troskliwie. – Nie wrócić by ci do zakrystii?
Jam się zadumał, ale odwaga mnie nie odeszła.
– A cóż? – rzekłem wzdychając – w szkołach już się nasłuchałem tego, jak sobie ubodzy radę dają, popróbuję i ja. Są tacy, co majętniejszym buty czyszczą za kawałek chleba i schronienie przy nich, i jam gotów, a uczyć się muszę... Ale może to być, aby mnie ojcowiznę odebrano? – spytałem.
– Wszystko może być – odpowiedział ksiądz – bo nieprawość i chciwość ludzka jest większą i silniejszą niż miłość chrześcijańska i bojaźń boska. Ja tu praw twoich bronić będę, ale co ja mogę? Jeżeli ci się co okroi, a ocalę, dam znać, ale mało na to rachuj, a niech ci Bóg błogosławi, dawaj sobie rady, nie oglądając się na nikogo.
Pocieszał mnie, jak mógł, starowina, lecz widać było, że sam niewiele ufał, aby mógł co uratować.
Poszedłem przenocować do Fabiszów, gdzieśmy do późna przesiedzieli gwarząc. Nazajutrz próbowałem dowiedzieć się o mojej schedzie, alem tylko tyle zrozumiał, że teraz do niej przystąpić nawet nie było mi wolno. Pretensje wydziedziczonego przez lat tyle brata, koszta różne – miały mi wszystko odebrać.
Fabisz także mnie chciał do zakrystii zwerbować, ale mnie do szkoły ciągnęło coś; po dwóch dniach rozsłuchów daremnych, nie dostawszy ani grosza, ani nadziei, abym co mógł mieć stąd, poszedłem na powrót do szkoły.
Przez całą drogę myślałem, co pocznę, alem męstwa i ducha nie stracił.
– Choćby o żebranym chlebie – mówiłem sobie – uczyć się będę.
Ponieważ trochę moich rzeczy u gospodyni zostało, musiałem do miasteczka powróciwszy zajść do niej. Odgadła z twarzy, żem z próżnymi rękoma powracał, ale nie bardzo się pogniewała za to na mnie. Rozumiała, że w tym winy mojej nie było. Pozwoliła, aby do czasu węzełek mój u niej pozostawał, gotową była nawet czasem łyżką strawy pożywić, ale darmo na stancję wziąć nie mogła...
Jam też o to żalu do niej nie miał, bo sama uboga była.
Drugiego dnia jużem po mieście sznurkował [30] czy się gdzie nie wśrubuję.
Właśnie przybył do szkół nowy profesor matematyki, którego zwano Rzymskim. Nikt go tu nie znał . Stary kawaler, sam jeden jak palec, ubogi, rozglądał się tak po mieście, jak ja, za służbą.
Narajono mi go, że chłopca potrzebował; poszedłem do niego.
Człowieka takiego jeszczem w życiu nie widział.
Wyprostowany, jakby drewniany, suchy, chudy, żółty, ruchy miał machiny, zawsze jednakowe. Oczy ogromne siedziały mu na wierzchu głowy, nic nie mówiąc, usta też nie więcej lubiły się rozgadywać. Zamiast mówienia krzywił twarzą dziwacznie, mrugał, brwi ściągał, usta wydymał i zacinał, chrząkał i często słowa nie dopowiadając, ręką tylko coś wskazał, na tym kończąc.
Zdawał się zawsze jakby osłupiały, zamyślony głęboko i nieprzytomny, goszcząc gdzieś na innym świecie duchem. Obracał się, chodził tak, że kto go raz widział, pewnym być mógł, że za drugim razem zobaczy go znów słowo w słowo poruszającym się tak samo, bez najmniejszej zmiany.
Żadna lalka, nakręcona sprężyną, nie mogła być sztywniejszą a bardziej milczącą...
Ale gdy stanął przy tablicy, zawinąwszy rękawy, wziął kredkę w palce długie i począł wykładać, słowa mu z ust płynęły bez namysłu, bez przerwy, bez zająknienia, tak samo machinalnie, jasno, wyraźnie, łatwo i wówczas wstępował w niego jakiś duch... ożywiał się...
Kredkę i gąbkę położywszy, stawał się na powrót milczącą zadumaną lalką.
Od ludzi stronił i nie potrzebował ich... W domu, powróciwszy z lekcji, chodził, fajkę palił, jadł o danej godzinie, co mu podano, regulował się ściśle wedle zegarka i był też machiną.
Gdym przyszedł mu się rekomendować, obejrzał mnie, skrzywił się, nos ściągnął, jakby mi chciał kichnąć w oczy, obszedł raz i drugi dokoła i w dwóch słowach kazał się wprowadzić, a w niewielu więcej wyłożył mi moje obowiązki.
Oprócz mnie była przyjęta stara kucharka.
Musiałem czyścić buty i odzienie, zamiatać, posługiwać. Usługa ciężką nie była, tylko musiała stosować się do godzin, bo gdym się spóźnił z czym, słowa nie mówiąc, za ucho mnie brał, prowadził do zegara, pokazywał godzinę i groził.
U niego się nauczył, jaka była wartość czasu. Zresztą człowiek był równie dobry jak dziwaczny i równie zimny jak regularny.
Naglądał na moje zatrudnienia i na mnie, ale się zbyt drobnostkowo nie mieszał w to, com poczynał. Mijało czasem dni trzy, cztery, a literalnie ani jednego słowa z ust jego nie słyszałem. Drudzy nie byli szczęśliwsi. W korytarzach spotykając się z kolegami profesorami stawał czasem na momencik w ich kółku i słuchał, ale nigdy się nie odzywał z niczym. Postawszy, posłuchawszy kłaniał się dokoła i szybkim krokiem odchodził. Kto by myślał – do pilnej roboty? Po to tylko, aby wielkimi krokami z fajką po pokoju swoim spacerować. Gdy był w bardzo dobrym humorze, widywałem go tak sam na sam, podnoszącego wysoko nogi, przypatrującego się własnym ruchom, stąpającego to szybciej, to powolniej i uśmiechającego się do siebie.
Jawnym było, że w obcowaniu z samym sobą miał największą i jedyną przyjemność.
Przy tablicy też był w swoim żywiole. Mówił, jakby recytował rzecz wyuczoną, ale żaden zarzut i trudność nigdy go nie zmieszały, był panem tego, co wykładał.
Dziwak ten zakrawał na monomana. Wszyscy koledzy wyśmiewali się z niego, ale jako nauczycielowi nic mu zarzucić nie było można. W życiu domowym odznaczało go skąpstwo nadzwyczajne. Grosz dać było dla niego męczarnią, a oszczędzić rozkoszą najwyższą. Nie czynił jednak żadnych wysiłków, aby zdobyć pieniądz.
W tych terminach, gdy u nas są we zwyczaju kolędy, podarki itp. , profesor Rzymski wpadał w niepokój widoczny. I gospodynię, i mnie starał się zbyć – in natura [31] jakimś podarkiem, aby grosza nie dobyć.
Nie wiem dobrze, co się dostawało gospodyni, która na spiżarni i kuchni się mściła za jego skąpstwo, a ja dostawałem stare buty, po dziesięć razy obejrzane, lub jeszcze starszą – odzież jakąś.
On sam dla siebie równie był skąpy. Cośmy jadali, Bogu tylko wiadomo, kucharka karmiła nas tym, co było najgorsze i najtańsze.
Profesor zdawał się tego ani widzieć, ani czuć... To, co ja często, młody i głodny – psom oddawać musiałem, on spożywał cierpliwie, nie czując różnicy najlepszego od najobrzydliwszego. Miałem tu swobody dosyć i nauka mi szła z łatwością, o niej tylko myślałem...
Dwa lata bez najmniejszej zmiany upłynęło na usługach Rzymskiego, jeszcze rok mi pozostał tylko do skończenia szkoły wydziałowej. Mogłem mieć wygodniejsze miejsce korepetytora, alem wolał zostać przy Rzymskim, bom tu dla siebie miał więcej czasu.
Co się tyczy mojej ojcowizny, stało się z nią, co przepowiedział proboszcz: znikła i roztopiła się w rękach prawników i spadkobiercy. Zostało dla mnie wszystkiego trzysta złotych, które proboszcz siłą prawie wyrwał i zachował u siebie, nie chcąc mi ich dać, aż pókibym do szkół wojewódzkich nie przeszedł.
Upragniony ten dla mnie moment zbliżył się nareszcie. Ksiądz wcale się nie sprzeciwiał temu, abym naukę kontynuował, ale przepowiadał mi, że będę miał wiele trudności do zwalczenia. Dał mi półtorasta złotych na drogę i z tymi dostałem się do najbliższego Lublina.
Świadectwa miałem tak dobre, że mi o korepetycje nie było trudno...
Historia tych lat, gdym szkolne nauki aż do maturitatis [32] kończył, nie ma w sobie nic osobliwego. Uczyłem się dobrze i nabierałem zarozumiałości ogromnej.
Najpewniejszy byłem, że – raz dobiwszy się do ostatniej klasy – albo wnet znajdę świetne pomieszczenie, lub marzyłem już o uniwersytecie...
Co obrać sobie? Żadna nauka mi się nie uśmiechała zalotniej od innych... Wszystkie równie były ponętne i nie wiem, co mnie skłoniło do wybrania wydziału prawnego...
Zdaje mi się, żem już wówczas marzył o karierze urzędowej.
W uniwersytecie siedziałem jak mól nad książkami. Wszystkie egzamina zdawałem szczęśliwie, zdania miałem najlepsze...
Zazdrościli mi drudzy.
Stałem trochę odosobniony i milczący jak mój Rzymski.
Stopień pozyskałem cum eximia laude [33] . Suknie miałem wytarte, koszule grube i stare, buty nie zawsze całe, ale głowę zadzierałem do góry, pewny tego, że dokończywszy tak wydziału, pomieszczę się świetnie i z jak największą łatwością.
Nie miałem przyjaciół, o tych więc nadziejach przyszłości nie było komu mówić i nikt mnie nie rozczarowywał. Dwóchset złotych nie miałem całego majątku, gdy pozyskawszy stopień, co mi się zdawał najwyższym szczeblem... ostatnim celem, odetchnąłem, pewien, że dziś lub jutro ubiegać się o mnie będą.
Szło o wybór zajęcia.
Podałem się do służby, do której mnie stopień i nauka kwalifikowały. Prośba i papiery zostały przyjęte i po nich nastąpiło głuche milczenie.
Trwało ono trzy miesiące. Poszedłem się przypomnieć.
Nikt nie wiedział, gdzie była moja prośba, gdzie papiery, i po długim szukaniu, chodzeniu, znaleziono je nietkniętymi.
Po drugich trzech miesiącach, chociaż mi się udało znaleźć tanie lekcje jakieś, zagrażał już wprost głód.
Dróg, którymi potrzeba było się przedzierać, aby dostać pomieszczenie, nie znałem. Nikt mnie nie popierał.
W kancelariach słuchano mnie ziewając albo nawet i słuchać nie chciano.
Po upływie pół roku, jak dziś pamiętam, trafiłem do biura, w którym prośbę i papiery złożyłem, w popołudniowej godzinie. Stoliki, pulpity i izby były puste.
Jeden jedyny stary urzędnik, z twarzą czerwoną i opryszczoną, z nosem nabrzękłym, w wicemundurze [34] wytartym, chodził zażywając tabakę po kancelarii. Zobaczywszy mnie po raz... może dwudziesty, począł mi się w oczy śmiać.
– A wiesz! – zawołał – że jesteś pan do pokazywania za biletami? Co waćpan sobie myślisz, że to tak łatwo choćby diurnisty [35] miejsce pozyskać, dlatego że masz kwalifikacje? A gdzie plecy? Kto się tu o waćpana troszczy? Urzędników – nas jest więcej, niż potrzeba. Myślisz, że cię puszczą, dlatego żeś zdatny, ażebyś drugim tym łatwiej chleb odbierał? Toś mi naiwny! Czy z księżyca spadłeś? Hę?
Stałem nie mówiąc słowa, a on śmiał się coraz serdeczniej.
– Przedziwny pan jesteś! – mówił. – Możesz tu posiwieć stojąc tak na jednej nodze...
– Cóż mam począć? – spytałem.
– Albo ja wiem? Znajdź plecy! Kłaniaj się, stań się potrzebnym! Śmieszna pretensja dlatego chcieć posady, że się na nią zasłużyło!
– Ja na początek nie wymagam wiele – rzekłem pokorniejąc.
– Ale waćpanu nie dadzą nic a nic! – odparł napiły. – Próbuj waćpan zapisać się gdzieś do teatru...
Odszedłem mocno zgryziony.
Dopiero później pocieszałem się tym, że to, com słyszał, wyszło z ust pijanego i nie miało sensu. Tymczasem jednak sprawdzało się, co przepowiedział.
Miałem wówczas stancyjkę na Podwalu, w poddaszu, wyczerpywały się ostatki, lekcyj nawet trudno było znaleźć.
Myślicie, że mi to odebrało ducha? Jako żywo! Obliczywszy kasę, znalazłem w niej dwadzieścia złotych.
Garderoba była w stanie redukcji, buty na nogach schadzałem ostatnie, używając ich tak ostrożnie, iż powróciwszy do domu, natychmiast z nóg zrzucałem.
Ale na ulicy głowa była do góry! A co w sercu się działo, o tym ja tylko wiedziałem i Bóg.
Do nielicznych moich znajomych z uniwersytetu i kolegów prawnego wydziału należał Wrzesiński, syn urzędnika, głowa nieosobliwa, nauki niewiele, ale w salonie uchodzący za pełnego nadziei młodzieńca.
Byliśmy z nim wcale nieźle, bo mu nieraz pomagałem. Spotykam go w ulicy z ogromną pliką papierów pod pachą, śpieszącego do kancelarii, bo on już posadę uzyskał, mając ojca na urzędzie.
Spostrzegłszy mnie stanął i przywitał się.
– Prawdziwe to szczęście, że pana Mateusza spotykam – rzekł. – Mam nawał roboty i nie mogę jej podołać, a oto właśnie mi dziś narzucono napisanie memoriału... Nie mógłbyś mi dopomóc?
Rzuciłem okiem na zadanie. Zmiarkowałem, dlaczego się z nim zwracał do mnie: było nadzwyczaj zawikłane i trudne, wymagało erudycji, której nie miał. Uśmiechnąłem się.
– Czasu mam do zbytku – rzekłem – ale, z najżywszą chęcią pomożenia koledze, ja na chleb, którego nie zapewniłem sobie dotąd, pracować muszę.
– Ja najchętniej będę... bonifikował [36] – zająknął się Wrzesiński.
– Tak – rzekłem – ale nadto jesteś delikatnym, abyś miał sobie cudzą pracę przywłaszczać.
Zarumienił się mocno kolega. Mnie szło wielce o to, abym – choćby ofiarą pracy – zdobył tym czasem bonifikacją.
Wziąłem z rąk jego papiery i dodałem: – Potrzebuję zarobku, dopóki nie pozyska miejsca, więc zgoda. Wyręczę cię, ale...
– Zapłacę, co postanowisz – żywo wtrącił Wrzesiński. – Kiedy to może być gotowe?
Potrzeba było dobrze fałdów przysiedzieć, aby dać rady zadaniu, ale ja nie miałem nic do czynienia. Obiecałem zrobić prędko i, jak się spodziewałem, dobrze...
Przedmiot mi nie był obcy. Potrzebowałem do niego świeższego materiału z biblioteki.
Notatki moje starczyły do dawniejszych sprawozdań. W dziesięć dni już przepisywałem na czysto ów memoriał. Kolega zapłacił go, jak chciałem, i zabrał... Miałem znowu na kilka tygodni zapewnione liche utrzymanie.
Jak się wówczas żywiło? Tak, jak tylko młodość i nadzieja mogą się przeżywiać.
Kawa w rozmaitych porach dnia lub to, co się w lichych kawiarniach nazywa tym imieniem, była rzeczywistą podstawą. Bułka ją dopełniała. W lichej restauracyjce podejrzany bulion, często cuchnący kożuchem, lada jaki kawałek mięsa zastępował obiad. Po obiedzie szły znowu kawy i bułka.
W tym programie jednostajnym bardzo rzadko zachodziły warianty. Nie pozwalałem sobie, a nie byłem też do wygódek nawykłym.
Jaki był los mojego memoriału, o tym się dowiedziałem nierychło. Wrzesiński go przepisał, naturalnie, przedstawił i został awansem wynagrodzony.
Ruszyło go sumienie.
Postarał się dla mnie o umieszczenie, ale w hierarchii gryzipiórków było ono tak skromnym, że dla człowieka ze stopniem uniwersyteckim stawało się śmiesznym. Cóż miałem począć? Przyjąłem je z ironią w duszy... i zasiadłem do kopiowania niedorzeczności, które czasem śmiech we mnie wzbudzały nonsensami, jakie w sobie zawierał y.
Stało się, iż raz, gdym tak przepisywał coś, a potem przez pół dnia nic do czynienia nie miałem, żem siedząc za stolikiem opatrzył jakoby komentarzem nieustającym ów niedorzeczny dokument. Co tam na marginesach popisałem, wiedział Pan Bóg; nie miałem litości, szyderstwo było zjadliwe.
Przez nieuwagę ową makulaturę zostawiłem na stole.
Jakkolwiek podrzędne zajmowałem miejsce, i tego mi zazdroszczono. Ktoś z tych, co do mnie urazę mieli, iż zasiadłem na twardym stołku, na który on spodziewał się dostać, napatrzył mój komentarz i poniósł się z nim do starszyzny.
Oburzenie i zgorszenie wybuchnęły z gwałtownością niezmierną. Nie dano mi się tłumaczyć, nie spytano nawet, straciłem liche owo miejsce...
Ale z rąk do rąk przechodzący papier inkryminowany [37] zwrócił na mnie uwagę. Znalazł się ktoś, co uznając mnie niebezpiecznym, zarazem przyznał i to, że mogłem być użytecznym bardzo.
Gdym się najmniej spodziewał, dano mi posadę lichą, małą, w innej dykasterii [38] .
Tu jeden ze zwierzchników mnie potrzebował... tak samo, jak Wrzesiński.
Zrażony, zniechęcony, tymczasowo gotów byłem dać się wyzyskać, byle nareszcie zdobyć jakieś miejsce i zrobić sobie początek.
Nie byłoby mi to dopomogło, niestety, gdyby...
Tu radca śmiać się począł – Posłuchajcie – dodał. – Ulicą szły dwie panie, jedna niemłoda, nieładna, otyła, bardzo strojna... druga obok niej, do niej podobna, młoda, ułomna, smutnej twarzy i zbiedzona swą powierzchownością; za nimi z językiem wystającym wlókł się faworyt piesek, niepomiernie wypasiony, z trudnością na krótkich nóżkach niosący brzuszynę, która się prawie wlokła po ziemi.
Na zawrocie ulicy – panie przechodzą ją szybko, psiak nie mogący podążyć za nimi wpada... tuż, tuż pod koła pędzącej dorożki. Przez litość nad psiakiem porywam go spod kół niemal na ręce i ratuję...
Krzyk się daje słyszeć. Widzę starszą panią załamującą ręce. Obie przypadają do mnie z wyrazami najwyższej wdzięczności.
Okazuje się, żem ocalił faworyta pani prezydentowej, która nie wiedząc, jak mi odwdzięczyć, po zarekomendowaniu się moim zaprosiła mnie na herbatę.
Piesek pani prezydentowej był moim jedynym protektorem, jemu winienem, żem na szczeblu drabiny hierarchicznej mógł postawić nogę.
Wieczorem nie było nikogo na zaproszonej herbatce oprócz pani, jej córki, ocalonego pieska i mnie. Dopiero gdym odchodzić miał, zjawił się sam pan prezydent. Rodzina cała składała się, jak się tu dowiedziałem, z tych pań tylko... Bardzo niepiękna panna Wanda, nieco ułomna, z wyrazem twarzy łagodnym i cierpiącym, była jedynaczką.
Z początku małomówna, później ośmieliła się i w kółku tym spędziłem wieczór dość przyjemnie. Sama pani matka zręcznie rozpytała mnie o wszystko, co się tyczyło mojej osoby.
Nigdym nie umiał kłamać ani się przechwalać, a mam i miałem zwyczaj żartobliwie swoją biedą potrząsać; tak samo też, nie kryjąc się wcale z tym, kto zacz byłem, naiwnie i po prostu opowiedziałem pani prezydentowej moje sieroce dzieje.
Słuchano mnie ze współczuciem.
Nie taiłem nic, ani nawet, żem się spodziewał pracą i wytrwałością mój zły los zwyciężyć.
Gdy pod koniec wieczoru nadszedł prezydent, człek poważny, zimny na pozór i znudzony, przedstawiono mnie jemu i przyjęty zostałem dosyć łaskawie. Przy pożegnaniu zaproszono wreszcie, abym czasem odwiedzał państwa M...
Przez kilka tygodni wszakże nie poszedłem tam i byłaby się może znajomość rozchwiała, gdybym znowu na ulicy nie spotkał pani z panną i nie został powtórnie zaproszonym.
Przyjęto mnie jak dawnego znajomego, a pies uratowany przeze mnie znalazł się tak przyzwoicie, iż sam przyszedł do mnie z powitaniem. Prezydentówna też była bardzo grzeczna.
I znowu pod schyłek wieczoru przybył gospodarz domu, tym razem w rozmowie informując się staranniej, jakim sposobem o miejsce etatowe zabiegałem, do kogo prośbę podałem itp.
W parę tygodni niespodzianie otrzymałem odpowiedź na moję przestarzałą petycją, iż na posadę w kancelarii pana prezydenta byłem naznaczony. Poszedłem dziękować naturalnie panu i pani, nie wątpiąc na chwilę, komu to zawdzięczać miałem.
Na początek miejsce owo było nadzwyczaj skromne, ale i roboty niewiele przy nim. Prezydent więc, aby wypróbować siły moje, dawał mi zadania do opracowania wyjątkowe. Wywiązywałem się z nich, starając okazać, co umiałem.
Pierwszym skutkiem tego było, żem sobie nieprzyjaciół i zazdrosnych siła pozyskał. Wiedziano jednak, żem bywał u prezydenta, żem miał jego protekcję, i obawiano się. Niewiele mi szkodzić kto mógł, ale psot płatano dosyć, ażeby życie zatruć.
Szczęściem, nie przylegało to do mnie; wesołą twarzą, umysłem spokojnym znosiłem wszystko. Tymczasem coraz ściślejsze zawiązywały się stosunki pomiędzy mną a niepiękną i ułomną prezydentówną. Byłem naówczas młodym i przystojnym mężczyzną – ludzie z pewnością posądzali mnie, że zbliżam się do panny dla krescytywy i protekcji.
Mogę poprzysiąc, że tak nie było.
Biedna panienka zyskała moje współczucie dobrocią, uprzejmością i tym, żem ją widział opuszczoną i nieszczęśliwą. Przywiązałem się do niej nie w widokach ambicji, ale z potrzeby serdecznej.
Z pierwszego szczebla, gdym dał dowody pracowitości i zdolności, postąpiłem wprędce na wyższy. Nadzieja teraz już mnie podtrzymywała i sił dodawała.
Matka panny dała mi do zrozumienia, że choć ubogi i na teraz nie mający środków utrzymania rodziny, o córkę starać się mogłem.
Ojciec nie bardzo był rad z tego, ale się nie przeciwił. Nastąpiły zaręczyny.
Pensja moja wówczas nie wynosiła więcej niż parę tysięcy złotych – musiałem czekać. Ojciec obiecywał popchnąć mnie wyżej, jak tylko by się wakans [39] trafił – ale tego nie było.
Gdy się to działo, nagle jednego wieczoru przybywszy do prezydentostwa znalazłem cały dom rozstrojony. Prezydent leżał paraliżem tknięty. Sprowadzono doktorów, zostałem na posługach, czuwałem dni kilka przy chorym, który zmarł, mogę powiedzieć, na moich rękach.
Z nim razem wszystkie nadzieje moje poszły do grobu, pozostała tylko niepiękna narzeczona, dane jej słowo, a ze spadku po ojcu nic, oprócz pensji wdowiej, bardzo szczupłej.
Wszyscy, począwszy od panny – sądzili, że się cofnę – ale tej nikczemności, dzięki Bogu, nie popełniłem. Oświadczyłem, że słowa dotrzymam, jak tylko się dobiję możności wyżywienia rodziny.
Nie odebrano mi miejsca – i być może, iż postępowanie moje z prezydentówną zjednało mi u zwierzchności szacunek.
Lat trzy ciężkiej pracy ubiegło, nim się mogłem ożenić. Położenie wcale było nieświetne, żona bez posagu, ale miałem z niej towarzyszkę tak dobrą, przywiązaną, pracowitą i rozumną, że gdym ją po kilku leciech utracił, nie chciałem już po raz drugi stawić na loterią małżeńską.
Żonie winienem, żem w ciężkim zawodzie urzędnika mógł wytrwać nie schodząc z prostej drogi – nie zrozpaczywszy o sobie, nie trwożąc się trudnościami, jakie spotykałem na tej drodze – żonie winienem, żem się nie splamił przedajnością.
Męstwem i pogodnym umysłem pokonywałem nieustanne trudności, jakie miałem do zwalczania.
Radca zapatrzył się w ogień kończąc swe opowiadanie, westchnął – i już więcej z niego dobyć nie mogliśmy.
1884.
Kto miał szczęście znać rejenta Wątróbkę, ten go nigdy nie zapomni, ale trzeba było wiedzieć szczegółowo główniejsze przynajmniej wypadki jego życia, aby tego poczciwego oryginała ocenić.
Naprzód co do jego nieszczęśliwego nazwiska, z którego był dumny, musimy objaśnić, że Wątróbków jest stary ród szlachecki, prosapia niepoślednia; zrazu jednak wygląda to na przezwisko, na fałszywą woń i pozór plebejuszowski. Tymczasem ekscerpt z drzewa genealogicznego Wątróbków, wykazujący biskupów, opatów i kasztelanów w XIV wieku, poczciwy rejent Wątróbka nosił zawsze w kieszeni.
Ogromny spis wszystkich dóbr, które Wątróbkowie posiadali, z nadzwyczajną dokładnością dokonany, nie przeszkadzał temu, że z dawna byli oni podupadli, zubożali, a rejent nie mógł się nazwać posesjonatem.
Postać i fizys jego nie były już wcale arystokratyczne, z wyjątkiem jednej cechy: miał bardzo małe ręce, choć nieładne, bo o to się nie starał. Na krwawniku rżnięty sygnet ojcowski, aby mógł nosić i klejnotu tego nie gubić, zmuszonym został jedwabną nitką omotać obrączkę. Jakiej barwy potem była ta nić, wątpię, ażeby ktokolwiek oznaczyć potrafił.
W drugim dziesiątku tego wieku, po raz w życiu pierwszy miałem przyjemność spotkać pana rejenta, przypadkiem na popasie w drodze. Dowiedział się o moim nazwisku, a że znał mojego ojca, przyszedł zaraz poznać się i za mną.
Było to jesienią późną i w porze najnieprzyjemniejszej: słotnej, zimnej. Mały, ruchawy niezmiernie, z twarzą nieustannie się wykrzywiającą, wyrazistą, niepiękną, ale uderzającą oryginalnymi rysy, rejent miał na sobie lisiurkę wytartą, około szyi okręcony szał stary i spłowiały, na nogach berlacze osobliwych kształtów...
Zacząwszy od zapytań:
- Co kawaler tu porabia w tym kącie zapadłym? Dokąd i z czym jedzie? Czy ma co do przekąszenia i nie jest głodny? itp. - Rejent jak siadł na ławce i począł opowiadać, badać, śmiać się, prawić anegdotki, przebałakał tak cały czas aż do zaprzężenia moich koni, poświęciwszy swoje, które od dawna na niego czekały.
Zastanowiło mnie w rozmowie z nim, że wszystkich znał, a o czymkolwiek mówić przyszło, ze wszystkim był oświadomiony, nic nie było mu obcym, obchodziło go wszystko.
Wiadomości najprzerozmaitsze sięgały nawet aż do literatury, której nowości znał; choć kilka słów francuskich, straszliwie wymówionych, wprawy w jezyku tym nie dowodziły, rozumiał go dobrze.
Musiał mieć naówczas z górą lat pięćdziesiąt, ale żywość miał prawdziwą młodzieńczą, dziarskość dwudziestokilkoletniego chłopaka, i choć okutany, poobwijany od zimna, i wilgoci, kręcił się, jakby mu zimno zawadzało.
Króciuchna ta znajomość na gościńcu zawarta, gdym o niej ojcu, powróciwszy do domu, wspomniał, wywołała wesoły wykrzyknik:
- Poczciwe rejencisko! A, prawda, że oryginał?
Ja niewiele o tej oryginałości mogłem sądzić, ale ojciec który znał go z dawna, utrzymywał, że to była istota wyjątkowa.
Na imieninach u państwa W. wśród bardzo licznego zjazdu, po raz wtóry zetknąłem się z nieoszacowanym rejentem. Wyglądał wcale inaczej, miał bowiem naówczas używany frak granatowy z guzikami błyszczącymi, kamizelkę kaszmirową, chustkę na duczce niebieską, popielate spodnie, a włosy najdziwniej do góry nastrzępione, które nieustannie rękoma rozstrząsał i znowu wygładzał.
Wszyscy go witali wesoło i uprzejmie, zdawał się miłym wszędzie, a czynnym był i osobą, i mową, tak że na chwilę nie spoczywał. Jego szybką, a dobitną mowę i śmiech klarowny jasny, czysty, bez żółci, słychać było z kolei po wszystkich kątach domu.
Niekiedy powoływano się na niego i słychać było:
- Rejencie, rejencie!
Wezwany nadbiegał i kupka ludzi gromadziła się zaraz koło niego, której gwar wesoły towarzystwo ożywiał.
Nie zawsze przebywając w tych stronach, nie miałem tu wiele znajomych, oprócz trochę dzikiego, bardzo czasem dziwacznego, ale nie bez dowcipu i złośliwości, pana B. z Czachca.
Ten zwykle w towarzystwie był jak korek w wodzie, spływał po wierzchu i zanurzając się, obserwował, a czasem słówkiem rzucił ostrym i okrutnie bolesnym, choć tak ogładzonym, że trzeba je było przełknąć w milczeniu.
Tego dnia, dzikszy może niż zazwyczaj, p. B., nie mając kogo, trącał mnie łokciem i bawił się rejentem, który mu się wydawał śmiesznym.
- Czy pan pierwszy raz dziś spotykasz tego nieoszacowanego Wątróbkę? - zapytał mnie potem, szczególnie dnia tego będąc usposobionym, bo zwykle nie lubił mówić; wolał słuchać i śmiać się.
- Tak dobrze, jak pierwszy raz - odpowiedziałem - bo raz tylko spotkaliśmy się na gościńcu.
Pan B. począł się śmiać z tym wyrazem satyra, który mu był właściwy; ciągnął dalej po francusku, bo ten język był mu najmilszym:
- Ale to unikat! Zapytaj go pan, co robi cesarz chiński i jak stoi sprawa w komisji radziwiłłowskiej, i co się dzieje w parlamencie angielskim, i kto wygra proces o grunta w Połonnym Urodzie, ręczę, że z równą dokładnością potrafi wszystko objaśnić. Ale to by jeszcze było niczym, gdyby zarówno do wszystkiego nie chciał się mieszać.Spojrzał na mnie pan B.
Słuchałem z uwagą, postrzegł się, że już za wiele jak na siebie powiedział, ściągnął więc usta, wedle swego zwyczaju w rodzaj ryjka i zamilkł.
Ciekawość moja była tak rozbudzona, że nie mając wśród tych imienin nic lepszego do roboty, nieznacznie chodziłem w ślad za Wątróbką i niedyskretnie się przysłuchiwałem.
Charakterystyka pana B. okazała się trafną, gdyż w istocie Wątróbka był niezmiernie oświadomiony i żywo zajmował się najmniejszego z sobą związku nie mającymi osobami i okolicznościami.
Z mowy jego wnosić mogłem, że nie wzywany, ale sam z własnej woli mieszał się tak czynnie do wszystkiego. Z kilku napomknień widać było, że nie zawsze nawet bezkarnie mu to uchodziło, ale nic go nie zrażało.
Przy stole traf mnie posadził obok pana B., który był milczący, tak że na parę pytań moich nie odpowiedział wcale. Raz tylko, jakby mimowolnie rzucił mi w ucho, patrząc na Wątróbkę:
- Don Kiszot!
Jakoś w kilka tygodni po tych imieninach, trafił się wypadek w sąsiedztwie, w domu ze wszech miar poszanowania godnym, w rodzinie nie majętnej, ale zacnej. Przyjęty do chłopców nauczyciel, rozkochał w sobie jedną z córek państwa X. i wykradł ją. Ojciec wyparł się dziecięcia; nic go nie mogło przebłagać.
Zrobiło to wrażenie ogromne, bo wszystkim - i rodziców, i tej biednej panienki wielce żal było.
Jeszcze się tym zajmowano, gdy jednego dnia zajechał do nas rejent Wątróbka.
Ojciec go otwartymi przyjął rękoma, rad niezmiernie i miłemu gościowi, i może w nadziei, że po południu wraz z komornikiem, wezwanym z Bogusławców, zaprosi go do wista po trzy grosze.
Ale z Wątróbką ani było mówić można o czym innym, oprócz awantury owej w sąsiedztwie, dla której, jak się okazało, przybył do nas umyślnie.
Główną kwaterę założywszy u nas, miał stąd czynić wyprawy do L., aby ojca przebłagać, a córce i uwodzicielowi wyjednać przebaczenie.
Tej ciężkiej roli pośrednika dobrowolnie się podjął, a gotował się do niej z taką gorączką, jakby mu ona do serca przyrosła i obchodziła najbliższe pokrewne osoby. Rejent pannę raz w życiu widział, nieszczęśliwego zaś guwernera ani razu.
- Kochany rejencie - odezwał się zaraz w początku mój ojciec - jest to sprawa tak delikatnej natury, bolesna, że obcemu się do niej mieszać niepodobna. Tylko czas ułagodzi słuszny żal.
- A tymczasem oni z głodu poumierają! - zawołał rejent. - Sprawa delikatna, tak, drażliwa, niewątpliwie, dlatego właśnie powinien się każdy starać dopomóc, aby się to szczęśliwie skończyło. Byłem już w Kobryniu, gdzie oni we dwoje u Żyda na komornym siedzą, i złajałem tego chłystka. Spłakałem się nad panienką, a teraz jadę... i choćby plackiem przyszło paść do nóg... padnę, ale muszę gniew zażegnać.
- A mnie się zdaje - rzekł ojciec - bogdajbyś nie podrażnił gorzej jeszcze! Daj teraz pokój, czekaj.
- Ale nie mogę! - wykrzyknął rejent. -- Obowiązek sumienia.
Ojciec chciał zmienić rozmowę, nie było sposobu: Wątróbka przejęty, poruszony, ciągle powracał do swego.
Należy dodać, że naszego sąsiada X. znał bardzo mało, stosunków z nim nie miał żadnych; przewidzieć więc było łatwo, iż jego wmieszanie się źle zostanie przyjęte.
Wiedzieliśmy, iż pan X., do najwyższego stopnia zrozpaczony postępkiem córki, wpadał prawie we wściekłość, gdy się nawet matka ośmielała wstawiać za córką.
Wszystko to Wątróbkę, zamiast zrażać, podniecało jeszcze i zachęcało.
Do wista nie dał się nakłonić; po obiedzie zaraz pojechał do L., zabawił krótko i powrócił o mroku.
Ojciec, swym zwyczajem, siedział z fajką na barierze przed domkiem, gdy rejent się zjawił.
- A cóż? - zapytał.
- No nic, ale zrobiłem początek.
- Jakiż?
- Wypchnął mię za drzwi, powiadając, abym nosa nie wścibiał, gdzie nie należy - rzekł rejent spokojnie i tylko włosy ręką czochrał i następnie gładził. - Na dziś dosyć, jutro rekapituluję ... Pan chorąży mnie nie wypędzisz? Przenocuję gdziekolwiek bądź.
- Nocuj i siedź, póki tylko chcesz - odparł ojciec - admiruję twe poświęcenie się, ale ci przepowiadam, że przykrość mieć będziesz, a nic nie wskórasz. Znam jego, jest zacięty, nie łatwo go zmiękczyć.
- Ale próbować należy - odparł rejent - to darmo! Żeby z tego powodu córki się wypierać i wydziedziczać, i nie dać się jej na oczy pokazywać, to się nie godzi! Serce mieć trzeba. W pierwszej chwili pojmuję oburzenie, uniesienie, ale teraz czas ochłonąć.
Rejent pozostał na noc, nazajutrz znowu pojechał do rozgniewanego ojca, który schował się przed nim. Rejent siedział i czekał do wieczora o głodzie i powrócił z niczym do nas. Ruszył po raz trzeci i skończyło się na tym, że u zamkniętych wrót pan X... kijem mu zagroził.
Wątróbka wrócił skonfundowany wprawdzie niepowodzeniem, ale bynajmniej nie zrażony... Uznał tylko, że potrzeba było ojcu więcej dać czasu na wyburzenie całkowite. Pożegnał więc nas i odjechał.
Dowiedzieliśmy się później, że wygnanym onym młodym państwu dał naprzód schronienie u siebie, a potem póty pracował, biegał i prosił, aż byłemu guwernerowi wynalazł zajęcie.
Ale ponowione próby przebłagania ojca zupełnie mu się nie powiodły.
Ten jeden wypadek dał mi wyobrażenie o rejencie. Był ubogi, a niezamożność swą zawdzięczał tylko temu mieszaniu się do spraw cudzych. Śmiano się z niego, wstrzymywano go, ale natura jego była taka, więc nic nie pomagało. Zaledwie zasłyszał o czymś, zrywał się i szedł złapać guza.
Naówczas, gdym go poznał, był wdowcem bezdzietnym, ale historia jego ożenienia należała także do ekscentrycznych wybryków. Dlaczego nigdy nikt nie uznał w nim heroizmu i bezprzykładnego poświęcenia, się, a wszyscy się z niego naśmiewali, nie wiemy; dlaczego ci nawet, którym służył z takim zaparciem się siebie, nie okazywali mu wdzięczności, rzecz niepojęta.
Pan B. z Czachca zwał go don Kiszotem i miał po części słuszność; obok heroizmu była śmieszną ta jawność, jaką mimo woli nadawał swoim uczynkom. Śmieszność zaś nawet cnotę na tym padole zabija. Rejent ożenił się był, jak mi później opowiadano, po roku 1831. Tę, która miała być jego żoną, poznał przypadkiem w domu, w którym jej czasowo dano przytułek. Była to osoba nadzwyczajnej piękności, świetnego wychowania, ale sentymentalizmu chorobliwego i egzaltacji nadzwyczajnej. Mieszkając u majętnych krewnych, czasu pewnego poznała pięknego sąsiada, który się w niej zakochał i w którym też ona się rozmiłowała. Nastąpiły zaręczyny, ale nie było czasu na wesele; narzeczony, rozchorowawszy się nagle, umarł po kilku dniach męczarni.
Rozpacz narzeczonej dochodziła do szaleństwa; musiano ją gwałtem oderwać od zwłok, a że bogatsi krewni, u których się wychowywała, już nie chcieli być jej dobrodziejami, wzięli ją biedniejsi.
Od nich dowiedział się Wątróbka o historii panny Walerii, ulitował się nad biedactwem i postanowił ożenić się z nią. W chwili uniesienia, nie obrachowując następstw, nie zastanawiając się nad przyszłością, Wątróbka oświadczył, że gotów jest, chociaż nie kochany i nie kochający, iść z sierotą do ołtarza. Nie widział jej nigdy w życiu, gdy to postanowienie uczynił. Nikt naówczas nie śmiał go odwodzić od poświęcenia, które istotnie pięknym było i szlachetnym.
Krewni pochwycili go za słowo, sierota zezwoliła na ślub z człowiekiem zupełnie obcym.
Przy bardzo szczupłej fortunce Wątróbki, ożenienie to musiało pociągnąć za sobą najopłakańsze następstwa.
Nieszczęśliwa Waleria była i wychowaniem, i losem swym do najwyższego stopnia rozdrażnioną, niecierpliwą, w pożyciu nieznośną. Czuła swą wyższość jakąś naci biednym człowiekiem, który się dla niej poświęcił, i obchodziła się z nim w sposób nieznośny.
Wymagająca, wiecznie skarżąca się, dumna, zatruła życie rejentowi i w dodatku, bez względu na jego położenie, wydatkami bez rachuby zrujnowała go.
Wątróbka z cierpliwością anielską znosił swe męczeństwo. Szczęściem, trwało ono niedługo, gdyż biedna kobieta, wydając na świat syna, który żył tylko godzin kilka, sama po nim wkrótce umarła.
Nigdy najmniejsza skarga nie wyrwała się z ust jego. Pamięć okrutnej żony szanował i wystawił jej wspaniały nagrobek. To ożenienie było może najheroiczniejszym ze wszystkich czynów poczciwego rejenta, innych pomniejszych zliczyć niepodobna. Nie gardził bowiem najdrobniejszą okazyjką uczynienia komuś przysługi.
A ludzie śmieli się z niego!
Nikt nie ocenił człowieka, któremu tylko przydomek "wścibskiego" narzucano, i ten mu do śmierci pozostał.
Śmierć w opuszczeniu była logicznym zamknięciem długiego, powolnego, dobrowolnego męczeństwa.
W ostatnich czasach podupadł majątkowo do tego stopnia, iż się już zaledwie na dzierżawie kilku chat mógł utrzymać. Na koniec dziedzic, nie odebrawszy tenuty , wygnał go z dzierżawy. Rejent z resztkami rupieci i starą, kulawą gospodynią, której sam więcej niż ona jemu służył, wyniósł się do małej mieściny, na komorne do Żyda.
Z czego i jak żył, to było nierozwikłanym zadaniem; wiedziano tylko, że potrzebował bardzo mało.
Posługiwali się nim szczególnie Żydzi do pisania próśb i układania dokumentów, które wedle formy stylizował. Jeden z Żydów, którzy go najwięcej wyzyskiwali, w najniepoczciwszy sposób wciągnął go w jakąś szalbierską spółkę, i sam uciekłszy za granicę, rejenta jako spólnika podał w podejrzenie. Biednego Wątróbkę wsadzono do więzienia.
Kto by sądził, że mu to wielką, boleść sprawiło, myliłby się wielce.
Zapominając o sobie, Wątróbka znalazł tu biedniejszych od siebie, bo potrzebujących pociechy i moralnego sprostowania. Nawracał więc ludzi, którzy tak samo się z niego śmieli tu, jak wprzódy, gdy był w lepszym bycie, jego znajomi i przyjaciele.
Żywa dusza nie ujęła się za niewinnego, który lat dwa pozostał pod kluczem, nim go dla braku dowodów wypuszczono.
Z węzełkiem resztki łachmanów, których w więzieniu nie porozdawał, znalazł się jednego rana stary, złamany, ale pogodnego oblicza rejent na ulicy, wcale nie wiedząc - ani dokąd się uda, ani co jeść będzie.
Zdawało mu się nadzwyczaj prostym, że każdy, do kogo zapuka, da mu przytułek.
Okazało się jednak, że nikt go znać nie. chciał.
Aby mieć wyobrażenie o nikczemności człowieka, potrzeba w nieszczęściu tylko żądać pomocy.
Psy gdy widzą, że jednego z nich gryzą inne i że napadnięty skomli z bólu, mają zwyczaj rzucać się na niego i dogryzają ofiarę.
Coś podobnego czynią ludzie; nieszczęście, zamiast obudzić litość, niecierpliwi ich i gniewa.
Faktem jest, że Wątróbka idąc pieszo w mróz od jednego przyjaciela, który mu drzwi zamknął przed nosem, do drugiego, który by był niechybnie toż samo uczynił, siadłszy pod krzyżem, zasnął i we śnie śmierć litościwa uniosła duszę jego do nieba...
Pozostało po nim wspomnienie dziwaka. Ludzie tak dalece go nie mogli zrozumieć, iż się aż do obłąkania uciekali, aby sobie wytłumaczyć tę namiętną ofiarność.
Wszystkim o nim anegdotkom, najsmutniejszym nawet, nadano koloryt komiczny; i w czapce błazeńskiej z dzwonkami odszedł zacny człowiek z tego świata, który go zrozumieć nie umiał.
Pochowano go z urzędu, jako włóczęgę, w jakimś wspólnym dole.
I jest mu w nim najlepiej!
Może to być wielką prawdą, że kobieta jest istotą z natury swojej słabą, przynajmniej wieki ten oklepany pewnik tyle razy powtórzyły, że nareszcie nikt mu się już sprzeciwiać nie śmie; ale - u nas, doprawdy, kto wie, czy nie mocniejsze są jeszcze kobiety od mężczyzn. Kilku to już moralistów zanotowało, że w ogólności, co się tyczy wykształcenia umysłowego, kobiety stoją u nas wyżej od drugiej wąsatej połowy rodzaju ludzkiego, i tak jest w istocie, a ja bym dodał, że wolą i charakterem od niej są daleko wyższe. Pomimo to przecie zawsze jest to słabsza połowa rodzaju ludzkiego i darmo się już sprzeczać - gdy dwóch powie, żeś pijany, kładź się spać.
Przywiodę tu jeden tylko ciekawy przykład, jeden z tysiąca - boby mi ich nie brakło, gdyby chodziło o liczbę; ab uno disce omnes.
Panna Katarzyna Sobieradzka była córką majętnych ludzi, starej szlachty wołyńskiej (Sobieradzcy po całej Polsce są rozsiedleni, ale i na Wołyniu ich nie brak). Rodzicom jej, choć się dźwigali jak mogli, nie bardzo się wiodła, wioska była niezła, ale dzieci kilkanaścioro, a długów i interesów nie brakło. Przy tym starzy Sobieradzcy jakoś się charakterami nie dobrali: i jejmość, i jegomość ukuci byli z twardej stali, tak że ani jedno ani drugie w niczym nie ustępowało na włos, i żyli drąc koty od rana do nocy w bezustannej wojnie. - Dom w Sobieradziu prawdziwym był piekłem, a dzieciom patrzącym na to w życia początkach, nie bardzo życie zasmakować mogło. - Chowało się to dość zaniedbane, na łasce bożej, rosnąc i wyrabiając się własnymi siłami. Starania o nich wielkiego nie było, synowie ledwie się na nogi podnieśli, zapięci w mundurzyki szli do pierwszej lepszej szkółki, córki z rąk nianiek prawie pchano na pensyjkę do miasteczka. Ojciec był tak zaprzątniony swoimi interesami, że o potomstwie nie myślał, w czasie wakacji tylko dając starszym swoim przepisywać prośby i noty procesowe, a matka, choć z sercem macierzyńskim, ale ostro się z nimi obchodziła. Koniec końcem jakoś ta gromadka niewiele pielęgnowana poszła w świat jako tako, dosyć szczęśliwie. Synowie poumieszczali się w wojsku, po kancelariach, córek dwie ruszyło za mąż niespodzianie, a że panna Katarzyna trzecią była z rzędu, już na nią przychodziła kolej.
Ale ona po matce i ojcu wziąwszy charakter nieugięty jeszcze maleńką dała sobie słowo, że za mąż nie pójdzie i gdy matka poczęła ją naglić o determinację, bo się tam już ktoś trafiał - odpowiedziała stanowczo:
- Ja za mąż iść nie myślę.
- A cóż myślisz?
- Wolę być sama...
- Ale gdzież się podziejesz?
- Czy to świata mało?
- Oszalała Kasia!
Kasia zamilkła; a było to wcale naówczas ładne dziecko piętnastoletnie i bodaj czy nie perła rodziny - oczki czarne błyszczące, włos kruczy, brewki gdyby pędzlem zakreślone, rumiane liczko, ząbki drobne i śliczne, nóżka i rączka królewska, słowem co się zowie piękna panienka. Ona też najmniej zadała rodzicom kłopotu, bo jej wychowanie poszło łatwo, uczyła się wybornie, pensję przebiegła w łat parę, grała nieźle na rozbitym fortepianiku, rozumiała i odezwać się mogła po francusku, a tańcowała jak nikt w okolicy. Matka rachowała, że i twarz, i talenta dadzą jej dobrego zięcia, aż tu nagle zjawiło się postanowienie, któreśmy słyszeli, niewychodzenia nigdy za mąż. Myślała jejmość, że to sobie zwyczajnie jakiś kaprys dziewiczy, nie wiedziała bowiem, że jej Kasia, w dziesiątym roku jeszcze napatrzywszy się kłótni rodzicielskich codziennych i kłopotów, jakie mieli z dziećmi, powiedziała sobie z góry: - nie pójdę za mąż. Bardzo to było niedojrzałe postanowienie, ale rosnąc z Kasią razem nabrało siły i wzmocniło się zapatrywaniem na świat już z tej strony, na której wcześnie stanęła.
Starający się o rękę panny Katarzyny, za pierwszym posunięciem się ku niej, dostał najwyraźniejszego i nic w bawełnę nie obwijanego odkosza.
- Bardzo pana przepraszam - odpowiedziała mu śmiało panienka - ale ja nie chcę i nie pójdę za mąż.
Zdawało się konkurentowi, że powinien wybuchnąć z afektami, by pannę rozczulić, ale Kasia odskoczyła od klękającego z ostrożnością o czarne swe opięte ubranie kawalera i na wyznanie miłości, bardzo zimno spytała go:
- To co?
- Ale ja panią kocham!
- To co? - spytała Kasia.
- Pani będziesz tak okrutną!
- A chciałżebyś pan, żebym się dla niego poświęciła, kiedy ja ani go kocham, ani myślę się za mąż wybierać?
Kawaler, który nie pojmował, jak można było go nie kochać, zaperzył się, wstał, otrzepał z pyłu kolana, udał rozpacz i pojechał. Matka załamała ręce, bo to była partia doskonała, ojciec wpadł w furię na biedną Kasię, ale ona z uszanowaniem, ale stale odpowiadała im;
- Ja nie pójdę za mąż!
- Oszalała! - powtarzała matka.
- Dlaczego? - spytał ojciec.
- Dlatego, kochany ojcze - odezwała się Kasia - że nie widzę w małżeństwie szczęścia nigdzie, nie stworzoną jestem do ulegania i za niczyje szczęście odpowiadać nie chcę.
Ojciec wielkie oczy otworzył.
- Patrzcie, jak rozumuje! - mruczał. - Ledwie to od ziemi odrosło, a już ma swoją wolę!
Niepodobna było zawrócić starającego się jegomości, który nadzwyczajnie czuł się obrażonym, że panna go kochać nie chciała i śmiała mu to w żywe powiedzieć oczy: dali więc rodzice pokój Kasi na ten raz, a ona po swojemu zajęła się domem jak wprzódy.
Może też pomiarkowali się, że ciężko by im było obejść się bez niej, tak im była w domu potrzebną; chwilki to nigdy nie próżnowało, nie posiedziało momentu, a przy pracy tak się jej wesoły humor trzymał, że po piosence słychać ją było wszędzie w domu. Odezwała się śpiewka, mówiono na pewno: "to Kasia!" Wszyscy się nią posługiwali, ojciec, matka, siostry, bracia, słudzy nawet i wszyscy ją lubili, choć nikomu prócz rodziców nie szczędziła prawdy.
Proszona czy nie, mówiła śmiało w oczy każdemu, co myślała, a broniąc nieobecnych gorąco, równie też żwawo wypowiadała im choćby gorzką prawdę.
Tymczasem rok za rokiem reszta córek wyszła za mąż, jak się udało, a Kasia, która swoich starających się odsyłała do sióstr, została sama jedna przy rodzicach i braci. Ojciec powoli się rujnował, przyszłość stawała się coraz czarniejszą, wioska wisiała na włosku, bo ją już z publicznego targu sprzedawać miano; gdy matka Kasi, zagryzłszy się ciągłym niepokojem, umarła.
Wkrótce potem ojciec, z rozpaczy, jak mówiono, choć kąta prawie nie miał, choć obsadzony rodziną, choć siwy i niedołęga, wynalazł sobie jakąś ubogą panienkę i ożenił się. Przybyła macocha w wieku prawie Kasi, ujrzawszy ją w domu i przewidując w niej czujnego nieprzyjaciela, postanowiła ją wyprawić za mąż czy na służbę, byle się jej pozbyć. Ale z Kasią nie było łatwo, znosiła zimno, co na nią padło, a stała murem.
Gdy się zebrało na łzy, poszła się wypłakać do kątka, potem oczy wymyła zimną wodą i pogodna, spokojna wracała do pokoju i roboty. Rozmaite prześladowania wymyślała młoda macocha, najcięższymi trapiła posługami, łajała, gniewała się, obrażała lada czym, nasadzała ojca na córkę, spodziewając się, że dokuczy jej tyle,- że się w końcu za pierwszego lepszego wyniesie lub uciecze z domu - ale nie dała jej rady. Kasia przetrwała burze, łajania, prześladowanie, niedostatek i ani myślała się z domu rodzicielskiego wynosić. Zawsze ładna, miała konkurentów jeszcze, ale się wszystkich pozbywała jednakowo:
- Ja nie myślę iść za mąż.
Ojca to w końcu znudziło, bo jak zwykle starzy mężowie ulegają żonie zupełnie, naposiadł się więc, żeby córkę wydać koniecznie.
- Cóż to ty myślisz sobie - zawołał dowiedziawszy się o ostatnim harbuzie - ja nie jestem nieśmiertelny, a co będzie, gdy pozostaniesz na łasce macochy i braci?
- Wówczas pomyślę, jak sobie życie urządzić - odpowiedziało dziewczę.
- Pamiętaj, że grosza nie masz!
- Alboż to ubożsi nie żyją? Będę pracować! Rozgniewawszy się, napiorunowawszy stary Sobieradzki plunął i dał pokój; Kasia poszła do swojej izdebki na strychu, bo ją tam aż wypędzono po przybyciu macochy, popłakała, pomodliła się, łzy otarła i poczęła śpiewać.
A macosze te śpiewy dokuczały jak wyrzuty, wolałaby była przekleństwa! Często posyłała służącą, żeby Kasi zakazać piosenki i naówczas posłuszne dziewczę uśmiechając się milkło.
Sposobu na nią nie było i już wielką konspirację rozpoczynała młoda pani ze swoim bratem i siostrą, gdy stary mąż powrócił w nocy zgryziony administracją, którą mu zagrożono, i uderzony apopleksją nagle życie zakończył. Wypadek ten najokropniejszy miał dla wszystkich skutki - wiedziano, że majątek cudem się tylko trzymał jeszcze w ręku starego, że go po śmierci natychmiast chwycą wierzyciele, rwał więc kto co mógł jak najśpieszniej, i nie myśląc o nieboszczyku, który jeszcze nie zastygł, wdowa sobie, synowie sobie pakowali, darli, chwytali, nieśli, zabierali z rozdzierającą serce chciwością.
U łóżka zmarłego nie było nikogo prócz Kasi, która powieki zamknąwszy staremu, dała rabować wszystkim, a zajmowała się pogrzebem. Pozwoliła brać każdemu, co kto chciał, nawet ze swojej najuboższej izdebki, i suchym okiem, gniewu pełnym patrząc na ten rabunek, szyła ojcu poduszkę na wieczny spoczynek.
Ubogi, pusty był pogrzeb starca, za którym z kilkanaściorga, kilkoro tylko szło dzieci; kiedy wrócili do domu pustego, Kasia obejrzawszy się, nic w nim już prawie nie znalazła: a po macosze został tylko stary słoik od pomady i rozbita flaszeczka wódki kolońskiej.
W ślad za pogrzebem najechali urzędnicy wprowadzający już nowego administratora, a Kasi zapowiedziano, żeby sobie kąta szukała. Poszła biedna na strych, otworzyła kufereczek, obejrzała rzeczy i razem cały zebrawszy majątek, ledwie starczyło na węzełek leciutki, a w kieszeni miała tylko pięć złotych. Nie strwożyła się jednak wcale, upakowała żwawo, a nazajutrz rano wyszła na wieś pieszo, tęskna, niepewna przyszłości, ale w Bogu zupełnie o nią spokojna.
Miała przyjaciół na wiosce, bo tam nikt nie poradził, nie leczył, nie pomógł, nie dał dobrego słowa prócz niej; ludzie więc gromadką zebrali się ją żegnać. A i jej spojrzawszy na stare domostwo, w którym się urodziła, wychowała, wyrosła, łzą zaszły czarne oczy.
- Któż mnie z was zawiezie do brata? - spytała łudzi. - Może ty, stary Iwanie?
- A dobrze panieneczko, czemu nie, wejdźcie tylko do chaty, konie pokarmię i ruszymy, gdzie każecie; ale może do dworu pójść po rzeczy?
Kasia tęskno się uśmiechając pokazała mu swoje zawiniątko:
- Ot, moje rzeczy...
- A więcej?
- A więcej nie mam!
Pojechali tedy naprzód do najstarszego brata, który ożeniwszy się z wdową na Polesiu, niemłodą już kobietą, a bezdzietną, miał wcale niezłą cząstkę we wsi i uchodził za najbogatszego z rodzeństwa. Ale też od czasu ożenienia swego tak był zerwał z familią, że go niczyje nie widziały oczy; bo go jejmość bojąca się najazdu sióstr i braci, odciągała, jak mogła, od swoich. Kiedy przed ganek porządnego dworku nadszedł prosty wóz, którym przyjechała Kasia, zabiło jej może serce, ale tego po sobie nie pokazała i śmiało weszła do pokoju. Brata jej nie było w domu, w kilka minut weszła z dość kwaśną miną sama pani. Kasia jej prawie nie znała; ona Kasi udała, że nie poznaje.
- Wiecie, kochana bratowo - rzekła śmiało - że nie mam kątka; może bym na co mogła się wam przydać, choćby na klucznicę... przyjechałam was prosić nie o daremny dach i chleb, ale o robotę...
Grzecznie, ale dosyć niechętnie przyjęła ją gospodyni, wybąknęła słów kilka, ruszyła ramionami, trzasnęła drzwiami i wyszła. Kasia się nie uraziła, nie pierwszyzna to była dla niej, zniesiono jej zawiniąteczko, naznaczono zimną izdebkę na tyle i częstowano jak natręta - tyle tylko, że nie wypędzili. Brat już tak był o niej zapomniał, że zobaczywszy ją, nie uczuł politowania nad sierotą, ale zląkł się tylko żony i wymówek, które mu za to czynić miała.
Jakoż zmyła mu głowę porządnie i byłby Kasię wypędził natychmiast, ale go sama wstrzymała.
- Czekaj, aspan - rzekła - ja jej tak dokuczę, że sama się wyniesie... nie potrzeba będzie jej wyganiać.
Uwzięła się bratowa, ale trafiła kosa na kamień. Kasia jej gniewy, wymysły, żądania, pracą i powolnością tak umiała przełamywać, że po tygodniu już nie było mowy o prześladowaniu.
- A wiesz, aspan, co? - mruknęła, biorąc się pod boki, bratowa. - To zdaje 'się dobra dziewczyna ta twoja Kaśka! Służy mi lepiej od klucznicy dalipan i nie wymyśla; pokorne to, pracowite! Tylko że to ją utrzymać będzie potrzeba na siostrzyńskiej stopie! Ale mi się zdała w domu!
Jedno tylko miała jej do zarzucenia jejmość stara i okrutnie brzydka, że Kasia była ładna, i zbyt przy niej gospodyni wydawała się szpetną babą; ale zresztą tak ją za serce ujęła, że po roku obawiała się już bratowa, by jej nie stracić. Życie to nie było rajem, ale po domowym, jakiego w ostatnich czasach doświadczyła Katarzyna, tu się jej zdawało tak dobrze! Starej niełatwo było dogodzić, chodził cały dom na palcach, jedna Kasia umiała trafić w humor. Co dziwniej nie pochlebiała wcale, nie udawała uwielbienia i poszanowania, ale tak była naturalnie wesołą, niezachmurzoną, tak przy tym niezmordowanie pracowitą, że jejmość, zakosztowawszy swobody, którą z nią zyskała, nie chciała się już z nią rozstać.
Kasia władała wszystkim, rządziła domem, miała w swym rozporządzeniu całe kobiece gospodarstwo, a że dla siebie nigdy się o nic nie upomniała, tańszą była od klucznicy. Sukienki jej, bielizna i to co miała, cudem się jakoś trzymało, przerabiało i trwało, a choć niestrojna, panna Katarzyna wstydu nie robiła domowi. Brat posądzał żonę, że ją oporządza, jejmość podejrzewała męża, że ją tajemnie wspomaga, a w istocie nikt nic nie dawał na zawiązanie palca. Już sobie była, wpadłszy w łaski bratowej, zapewniła przytułek biedna dziewczyna i śpiewała znowu w swojej izdebce, w której stary kanarek towarzystwa jej dotrzymywał, gdy niespodzianie brat chorować począł, wpadł w suchoty, i choć najtroskliwiej pielęgnowany, po roku cierpienia, umarł.
Dzieci nie mieli, została wdowa z Kasią same jedne w pustym dworze.
- Gdzieś to było przeznaczenie moje - odezwała się stara po dwóch miesiącach żałoby - żebym trzeci raz za mąż poszła!
Kasia otwarła czarne oczy pełne podziwu.
- A tak - dodała smutnie wdowa - co sądzono, tego człowiek nie uniknie, kiedy mi to nawet Cyganka przepowiadała!
Spełniła się cygańska przepowiednia niestety; jakiś dawny zbrakowany konkurent, dobrze zakonserwowany jeszcze i nieźle wyglądający, zgłosił się o rękę dziedziczki; niedługo się namyślając, westchnęła i dozwoliła mu mieć nadzieję, byleby się choć o cztery konie do koczyka postarał.
- To dobry człowiek - odezwała się do Kasi, gdy odjechał - i nie pijak, choć na niego ludzie gadają może... ale to nieprawda!
A przy tym to już taki sądzono!
Poszła wdowa za mąż, a Kasia została przy niej, ale niedługo postrzegła się, że jegomość cichaczem czułe wejrzenia ku niej rzucać począł. Za pierwszym słówkiem odcięła mu się ostro, ale widząc, że uparty, pod pozorem zatęsknienia do familii, mimo nalegań dawnej swej bratowej, by została, ruszyła do siostry.
Siostra starsza poszła była za rządcę znacznego majątku i mieszkała z nim o mil dziesięć w zapadłym Polesiu. Mąż jej dobre człeczysko, ale hulaka, nie bardzo domu pilnował, a że mu się lepiej wiodło po biedzie, której zaznał za młodu, aż nadto puszczał sobie cugli. Żyli państwo oboje bez jutra, choć na jutro czekało czworo dziatek. Kasia przyjechała do nich właśnie jakoś na suty bal, który w zapusty dawano dla sąsiedztwa, bo pan rządca niezmiernie się wysoko nosił i chciał koniecznie stać na równi z podpankami, co go otaczali - a rzecz nie była trudna. Kwaśno więc ją i tu przyjęto zajeżdżającą lichym wózkiem i ubraną bardzo skromnie; zwłaszcza że sam pan często gęsto rozpowiadał o familii swej żony, jako o bardzo znakomitej i możnej rodzinie. Zapchnięto Kasię do kąta prosząc, żeby się nie pokazywała, a siostra, która już była od męża przejęła dumę, wystrojona i obwieszona łańcuchami, ledwie ją raczyła przywitać. W domu puszczono odgłos, że to daleka tylko krewna powinowatych... lub coś podobnego, ale najmniejszej rzeczy nie siostra, a Kasia śmiejąc się dała słowo, że z pokrewieństwem się nie wyda.
- Słuchaj no, moja Julko - odezwała się nazajutrz do siostry - kiedyście tacy śmieszni, że się ubogich krewnych wstydzicie, róbcie, jak wam lepiej, ale ot, dajcie mi czym się zająć w domu, jakie zatrudnienie, bylebym nie próżnowała.
Julka miała dwie córeczki, Kasia wzięła je pod swoją opiekę i jakoś prędko przypomniawszy, czego się uczyła na pensji poczęła wyłącznie nimi się zajmować. Doskonałe się to trafiało i rządcy, który dla pokazania się pragnął mieć guwernantkę, i Julce, która wołała bawić się, niż dzieci pilnować. A córeczki tak się przywiązały do tej, której ciocią pod najsroższą karą nazywać im nie było wolno, że dla nich jak z nieba spadła. Kasia po trosze przypomniała z książek, czego już trochę zapomniała w biedzie, a że dzieweczki były pojętne, a jegomość na wychowanie nie żałował, bo się nim musiał chwalić, szło tedy jak z płatka.
Skarb to był w domu taka siostra; i wkrótce się też na niej wszyscy poznali, uczuwszy, jak z nią dobrze i spokojnie było, jak połagodniały i wyładniały dzieweczki a przyuczać się zaczęły. Zyskała powierzchowność ich nawet, aż poładniały pod tą nową serdeczną opieką. Nie było też źle i pannie Katarzynie, choć jej się do pokrewieństwa przyznawać nie dozwolono, zaledwie daleką jakąś mianując kuzynką; i byłaby tu siedziała, gdyby nie los, co ją na próby zda się pędzał z kąta w kąt, zrywając dachy domostw, pod które się schroniła. W rok po przybyciu jej do domu Julii, rządca ów, który tak szumiał i już na pana patrzał, nagle padł z wysokości najniespodziewaniej. Wykryły się jakieś nadużycia w majątku, zaszły skargi, pokazały regestra, zjechali rachmistrze, płacz i lament rozległ się we dworze, a ostatecznie w kasie zabrakło kilkunastu tysięcy rubli!
Sceny najprzykrzejsze nastąpiły nagle po balikach i podwieczorkach, niedostatek bez przejścia, bez stopniowania zajął miejsce zbytku. Julia z mężem po zabraniu wszystkiego, co mieli w remanentach, musiała na nędznym wózku ruszyć do miasteczka, gdzie eks--rządca rozpoczął o żebraninie prawie nieskończony proces przeciw dawnemu swemu pryncypałowi. Kasia przywykła do nieszczęścia, przywiązawszy się do dzieci jej powierzonych, pojechała z nimi; ale tu państwo szwagrostwo nie mogli już ani jej mieścić, ani utrzymać, potrzeba było szukać znowu kąta i chleba.
Kilkaset złotych, które miała od Julii, Kasia oddać musiała siostrze, widząc ją w ubóstwie i nagłej potrzebie, nie zostało jej nic nad stary zegarek matki jeszcze, parę kolczyków koralowych i srebrną tabakierkę. Zawinąwszy to w chusteczkę, poszła rankiem do kościoła, pomodliła się i udała się do złotników, by sprzedać ostatek i nająć gdzie izdebkę.
Szczęściem dla niej u złotnika właśnie spotkała się z dawnym znajomym, widywanym u brata, zamożnym obywatelem, który dla słabości żony mieszkał od roku w miasteczku, kto inny byłby przez fałszywy wstyd taił się z położeniem i celem nawet przyjścia, ale panna Katarzyna, śmiało mu opowiedziawszy swe dzieje, użyła go zaraz za pośrednika do sprzedaży.
- Daj pani temu pokój - rzekł jej stary znajomy - schowaj te pamiątki i choźmy do mnie, może co innego uradzimy.
Dała się namówić i poszli.
- Moja żona chora, w domu nas dwoje, przenieś się pani do nas - rzekł w drodze po namyśle spotkany obywatel - pomożesz nam pani, a spokojny kątek mieć będziesz.
Złożyło się tak dziwnie jakoś i wyśmienicie, że gdyby panna Katarzyna sama sobie wybierała i obmyślała schronienie, nie mogłaby na lepsze trafić. Sam pan Jan był najpoczciwszy człowiek, trochę tylko hulaka, żona dobra kobiecina, łagodna, zmęczona chorobą i potrzebująca kogoś, komu by się ciągle skarżyć mogła. Rada była niezmiernie z przybycia towarzyszki, z pomocy, jaką ona jej była w domu, a pan Jan z porządku, który mu zaraz zaprowadziła. Poszło tedy znowu jak z płatka, dni ubiegały spokojnie, w dostatku, a Kasia otrzymała nawet pozwolenie wzięcia do siebie jednej ze swych siostrzeniczek.
- Daję ja sobie jakoś radę na świecie - rzekła w duchu - to dam i temu biedactwu; gdzie jest na jedno, starczy na dwoje! Jakoś to będzie!
Julia chętnie się pozbyła córeczki, a państwu Janostwu szczebiotka w domu ich pustym bardzo była miłym przybyszem, W ciągu tych wszystkich przygód piękna Kasia znacznie powoli starzeć poczęła, ale jeszcze nawet starą panną nazwać się nie mogła, bo nie doszła trzydziestki, a w pracowitym i poczciwym życiu zatrzymała młodość dłużej niż inne rówieśnice.
Nie było to już świeże dziewczątko, ale panna piękna jeszcze, na którą kto spojrzał raz, odwrócił się pewnie, żeby ją zobaczyć jeszcze, tak było coś miłego, nęcącego w jej poważnej twarzyczce i śmiałym a pogodnym wzroku. Snuło się koło niej wielu, próbowali szczęścia i młodzi, i starzy, ale im wszystkim zamykała usta otwartym wyznaniem:
- Za mąż iść nie myślę.
- No a pokochać się?
- Dajcie mi pokój, mam i bez tego kłopotu z życiem dosyć, zostawmy to szczęśliwszym.
I tak to żartem, to serio, to uśmiechem, to gniewem, rozpędzała wielbicieli, którzy przekonawszy się, że darmo by czas tracili, odchodzili westchnąwszy. Któż tam wie, co się tymczasem działo w sercu niewieścim, w zamkniętej piersi i zamkniętych ustach? Niejedno westchnienie wyrwało się może z nich nie postrzeżone za tym szczęściem, którego nigdy zaznać nie miała Kasia, nigdy skosztować, którego nawet zakazała sobie spodziewać się i pożądać. Nieraz jej śmiałością i wzrokiem nęcony zbliżał się ktoś do niej, a słówkiem, wejrzeniem, rozkołysał pragnienia uśpione, ale bicia serca tamując, dłonią męską, Kasia powtarzała sobie:
- Nie! Nie! Nie pójdę za mąż! Słodko to się poczyna zawsze, Bóg tylko wie, jak kończy.
Po przyjęciu małej wychowanicy na opiekę, jakoś się już tak uspokoiła tym przybranym macierzyństwem, że prawie była szczęśliwa; ale gdzie na świecie długie szczęście? Pani Janowa chorą była i coraz słabszą, nareszcie umarła biedaczka, a mąż jej opłakawszy ją i zapiwszy na stypie gorzkie łzy swoje, najdziwniej w świecie zaproponował Kasi, żeby w jego domu pozostała. Kto wie? Musiał mieć jakie projekta może! Ufał, że biedna sierota opiekę jego w niedostatku innej przyjąć będzie musiała, choć ją swą poczciwą sławą opłaci.
- Bardzom panu wdzięczna - odparła Kasia - ale to być nie może.
- Czemu? - spytał pan Jan.
- Ludzie by pletli Bóg wie co i byłoby to w istocie nieprzyzwoite.
Pan Jan się zmieszał.
- Co tam ludzie - rzekł - czy to na nich zważać!
- Musimy się na nich przecie oglądać - odpowiedziała Kasia - bo ich najniesprawiedliwsze paplanie zawsze tak-i ma grunt jakiś i czegoś nauczy.
Nie było sposobu wstrzymania i panna Katarzyna wyniosła się zaraz do najętej małej izdebki na oddalonej uliczce, ze swoją wychowanicą. Drobny legat nieboszczki pani Janowej dostateczny jej był na początek gospodarstwa.
Ułożyła sobie nie mieścić się już u nikogo, pozostać samą, począć uczyć za małą zapłatą miejskie ta i z tego się utrzymywać. Śmiały to był pomysł w początku mało znanej i nie mającej nikogo za sobą kobiecie chcieć tak sobie dać radę własną siłą, ale panna Katarzyna znała swoją cierpliwość, i ufała Bogu, a po nim pracy.
Naturalnie szło jej to trudno w początku, uczennic nie było całkiem, trafiła się jedna rozpieszczona, nie było na nią sposobu, z drugą się też nie udało, ludzie swych broniąc dzieci, winili mistrzynię, ale na twardej tej drodze z pogodną idąc twarzą, Kasia powtarzała sobie:
- Jakoś to będzie z pomocą bożą!
Ciężkie też dni przebywać było potrzeba, nim się cokolwiek byt polepszył, nim nawet pracę znalazła; często niewiele było do zjedzenia, a z drogimi drewkami do pieca bardzo się musiano zaoszczędzać. Ale Kasia umiała przebyć dzień o pieczonym kartoflu z solą, a gdy chłodno było w izbie, kładła chustkę, perswadując sobie, że jej gorąco szkodzi i tuląc tylko swoją dziecinę, żeby jej nie było zimno.
Rok jakiś, dwa może potrzeba się było bić z przeciwnościami, ale potem, gdy znowu wieść się zaczęło, poszło jak po maśle. Uczennic było aż do zbytku, dochodzik wystarczający bardzo, a zaoszczędzonym groszem jeszcze się żywiło siostrę...
Niedawnom jeszcze widział pannę Katarzynę idącą do kościoła ze swoją przybraną dziatwą i myślałem, poglądając na nią z daleka, czy wielu też jest mężczyzn, co by tak, jak ona radę sobie dać w ciężkim życiu umieli? I w jakimże życiu, w jakich losach, osieroceniu, przy tych upadkach po nadziei, nadziejach daremnych i tylekroć rozerwanym spokoju?
W rok po śmierci żony, mówią, że się o jej rękę oświadczył pan Jan, któremu w domu było tęskno, ale panna Katarzyna ślicznym mu dygiem podziękowała. - A na co to nam starym! - odpowiedziała wesoło. - Ja z moją córeczką dam sobie rady z pomocą bożą, a pan byś nas dwie wziąć musiał i w dodatku jeszcze by ludzie gadali, że to stare romanse pomiędzy nami? Pan sobie znajdziesz i młodszą, i ładniejszą, a mnie nie o tym myśleć.
I jak chodziła, tak chodzi sobie ze swymi dziewczątkami do kościoła, modli się, jak modliła, pracuje, jak pracowała, powtarzając sobie:
- Jakoś to będzie z pomocą bożą! Jakoś to będzie! I jakoś też to jest.
Około r. 1850.
- Biografia błazna! Biografia błazna! - zawoła niejeden, czytając tytuł.
- Tak jest, tak, ten błazen nie był tak dalece błaznem, jak go sobie wyobrażacie. Jest to historyczna postać z naszej przeszłości, której dotąd może nie oceniono sprawiedliwie. Niech się nikt nie śmieje z tych napuszonych słów kilku, bo Stańczyk jako najdowcipniejszy może człowiek swojego wieku godzien jest, aby wszystkie gadki jego zebrano i zastanowiono się nad jego życiem. Znajdujem oprócz niego wspomnienie kilku królewskich trefnisiów: Gąski, Natręta, Rialta, ale ci nie mieli tyle sławy, tyle filozofii nie odkrywa się w ich powiastkach i uczynkach, słów ich nie zapisywali kronikarze jak Stańczyka, o którym znajdziesz w Orzechowskim, Bielskim, Górnickim, Kochanowskim wspomnienia. Stańczyk należy do swego wieku i dobrze przypada jako współczesny Rzeczypospolitej babińskiej.
Ze wszystkich, co o nim pisali, jeden tylko Orzechowski nieżyczliwie go wspomina; inni oddają mu sprawiedliwość jako człowiekowi wielkiego dowcipu i przenikliwości rzadkiej. Niektóre jego przepowiednie, gdy się ziściły, weszły w historię, jak np. proroctwo o losie Izabeli, królowej węgierskiej. Mało jednak pozostało nam wiadomości o tym człowieku tak dowcipnym, który się dobrowolnie zaprzągł na całe życie w okropne jarzmo pogardy, poddał się urągowisku dworu i włożył uszatą czapkę i dzwonki z filozoficznym świata i ludzi lekceważeniem.
Ważną jest rzeczą, co niektórzy utrzymują, iż był szlachcic, rodem z okolicy Proszowic czyli z Proszowic samych, obywatel tamtejszy. Niewiadome jego nazwisko, gdyż to, które nosił, zdaje się jest zdrobniałym imieniem Stanisława. Piszący o nim, zapewne przez wzgląd na panów braci szlachtę tegoż herbu, nie wspomnieli, do którego i jakiej familii należał. Jeden tylko Orzechowski, zdaje się, pisząc o nim, napomy kać, że to było przezwisko dane mu z powodu jego obyczajów i stanu, jednak nie widzim, jaki by ono związek mieć mogło z obyczajami. Oto są słowa kronikarza: zowie on Stańczyka: - "Pewny krotochwilnik polski, z niestatku rozumu, będąc wyuzdany w mowie, który także dla ohydy życia nazywał się Stańczyk". Lecz się oczywiście okazuje, że Orzechowski z domysłu tak napisał.
Stańczyk przeżył na dworach królów na rzemiośle niewdzięcznym mówienia prawdy bardzo długie lata. Począł podobno od Aleksandra, a skończył za Zygmunta Augusta. Górnicki pisząc o nim powiada:
- "Stańczyk, starszej braci Zygmunta błazen, człowiek bardzo stary". - Najmniej więc pół wieku z okładem spędzić musiał błaznem.
Ale nie był to trefniś, który tylko bawił. To co nam z jego ucinków zostało, dowodzi, że nie tak rozśmieszać, jak gorzką mówić prawdę, ubraną w strój żarto bliwy, miał zawsze na celu. Często też spotykała go niełaska, mianowicie za Zygmunta Augusta, kiedy już stary, zgryziony, ostrzej królowi przycinał, który od innych poprzedników swych dotkliwszy był na przymówiska.
Jeden z pierwszych i najdowcipniejszych jego ucinkćw jest następny. W roku 1539 (a wówczas go już zowie Górnicki człekiem bardzo starym) król Zygmunt Stary córkę swoją Izabelę za króla węgierskiego, dość niepewnego korony na głowie, wydawał.
Wszyscy wówczas odradzali to małżeństwo i Stańczyk także rzekł królowi:
- Królu, po co ty tam do Węgier córkę swoją dajesz, być jej tu lepiej u ciebie. Zbudujże jej w czas kamienicę w Krakowie, żeby miała gdzie mieszkać.
Orzechowski nieco odmiennie powiada, iż Stańczyk radził królowi, zbudować dom szynkowy (caupcnam), w którym by za powrotem szynk prowadzić mogła.
Sprawdziło się proroctwo błazna, gdyż Izabela wróciła z dziecięciem, niosącym tylko w całej puściźnie krzyżyk od ojcowskiej korony.
U jednego z tych panów, którzy radzi przy biesiadzie pragnęli Stańczyka dla zabawy gości, zdarzyła się rozmowa, jakiego też stanu ludzi najwięcej na świecie. Każdy co innego mówił: ten krawców, ten szewców, ten innych rzemieślników. Stańczyk stojąc podle za czyimś krzesłem, odezwał się na to:
- Najwięcej jest lekarzów na świecie, ot, jeśli nie wierzycie waszmość, pokażę ich stu w Krakowie, w przeciągu trzech dni.
Aż którenś z przytomnych panów obróci się i ofiaruje zakład o sto złotych. Przyjmuje Stańczyk i tak się rozchodzą. Nazajutrz zawiązał sobie gębę i chodzi po mieście skrzywiony od jednego do drugiego. Pytają się:
- Co to ci Stańczyk? Czyś nie chory?
- Gęba mi opuchła - odpowiada - od strasznego bólu zębów.
Aż tu każdy dyktuje mu lekarstwo najpewniejsze od bólu zębów, co kto tylko umiał. Stańczyk miał kałamarz u pasa i kartę i spisywał doradców, tak ich już długi rejestr nazbierał. Nareszcie na trzeci dzień, jeszcze z zawiązaną gębą, przychodzi do owego pana.
- A co to ci Stańczyk? - powiada on.
- Straszliwie mnie zęby bolą.
- Ot, ja cię zaraz uleczę, poślij tylko do apteki po piretrum i chmielu w occie umoczywszy, płucz tym gębę.
Skłonił się trefniś, nic nie rzekłszy, aż gdy przyszła pora zakład rozwiązać i zebrali się wszyscy, on prosi, żeby mu wolno było czytać rejestr. Słuchają więc. Na przodzie położył tego, z którym się założył.
- A toż co? Albom ci ja lekarz?
- Przecieżeś mię waszmość na zęby lekarstwa nauczył.
Wszyscy w śmiech i sto złotych wygrał Stańczyk. Jakiś znajomy prosił o pożyczenie opończy.
- A co tam na dworze? - zapytał.
- Pogoda.
- A, pogoda! To waszmości opończa niepotrzebna.
- A jeśli będzie deszcz?
- To ja ją sam włożę.
Znając wszystkich dobrze na dworze królewskim, mówił, że w Polszcze jest dwóch, którzy nigdy nic nie wyjawią. A to arcybiskup Gamrat i biskup krakowski Samuel Maciejowski, bo Gamrat powiadał zawsze, że wie wszystko, a nie wiedział nic, Maciejowski zaś mówił chętnie: nic nie wiem, chociaż wszystko wiedział.
W roku 1533 król Zygmunt otrzymał wielkiego bardzo niedźwiedzia z Litwy, którego w skrzyni przywieziono. Król postanowił wielkie na niego łowy wyprawić. Udano się do Niepołomic, gdzie w gaju nad Wisłą miano szczuć niedźwiedzia psami. Tu przybył król z królową i całym dworem, a Bona była ówczas ciężarna i bliska rozwiązania; jednakże konno łowom towarzyszyła. Obstawiono knieję i rzekę, trzystu ludźmi z oszczepami; stanęli król i królowa, i dwór cały patrzeć, jak go szczuć będą, stanął też i Stańczyk na koniu, będąc nieodstępnym towarzyszem dworu we wszystkich jego wyprawach.
Na koniec wypuszczono niedźwiedzia i psy na niego. Z początku powolnie się im odgryza, lecz gdy go rozjuszyły, poraniwszy ich około stu, skoczył prosto w stronę, gdzie stał król z królową i dworem. Wszyscy się mieli do ucieczki, padł przewrócony z koniem od niedźwiedzia Ożarowski podkomorzy królewski, rzucił się pieszo na niedźwiedzia Tarło krajczy z oszczepem, człek olbrzymiej siły - ale i tego położył niedźwiedź, a psy za nogi szarpać go poczęły, i byłby tam legł, gdyby ludzie nie przypadli i nie obronili. Puścił się potem niedźwiedź ku królowej, ona z przestrachu uciekać zaczęła, koń się pod nią potknął, spadla i poroniła syna. I Stańczykowi też się dostało, bo go niedźwiedź z koniem wywrócił.
Śmiał się potem król z niego mówiąc:
- Począłeś sobie nie jako rycerz, ale jako błazen, żeś przed niedźwiedziem uciekał.
- Większe to głupstwo - odpowiedział trefniś śmiało - większe głupstwo tego, co mając niedźwiedzia w skrzyni, puszcza go na swoją szkodę. - Była to zuchwała, lecz jak dowcipna odpowiedź! Jakoż Bielski, który ją dochował, dodaje:
- "Owa z błazny szkoda panom żartować, bo prawdę radzi żartem rzeką. Jako to Stańczyk był błazen osobliwy".
Widać, że szczwanie niedźwiedzi było na dworze Zygmunta ulubioną rozrywką. Było to w Wilnie, psy jakoś okarmione niedźwiedzia w dziedzińcu zamkowym szczutego brać nie chciały. Król się gniewał.
- Każ no, królu - rzekł błazen - spuścić na niego swoich pisarzów, oni żeby się najlepiej obżarli, zawsze dobrze biorą.
Drugi raz tymże dworzanom i dworakom przyciął lepiej jeszcze: gdy widząc, jak królowi do nóg przystawiali pijawki, rzekł z uśmiechem:
- Jest to obraz przyjaciół i dworzan królewskich. O, jakże ich musiał znać dobrze!
Równie trafnie karcił on obyczaje niewieście i wkradającą się między kobiety wystawę i miękkość. Widząc niesione do klęczenia poduszki, które słudzy za paniami do kościoła dźwigali, pytał żartobliwie: - Czy one tam spać będą? Zaiste piękna nauka z ust błazna!
Często bardzo po ulicach Krakowa widziano go w dziwnym stroju szachowanym, z czapką uszatą i pałką w ręku. Chłopcy uliczni biegli za nim krzycząc, skubali go i wyśmiewali. Raz nawet całkiem go z opończy obdarli. Za powrotem do zamku, król śmiał się z niego, że się dał obedrzeć ulicznikom.
- Ciebie, królu - odpowiedział - gorzej drą: wydarto ci Smoleńsk, a milczysz .
Niepodobna odmówić tym wszystkim ucinkom wielkiego dowcipu i trafności. Nie tyle były zabawne, jak prawdziwe znajomością ludzi i świata podyktowane. Wiedział Stańczyk, gdzie uderzyć, żeby najboleśniej raz jego skutkował. Toteż za Zygmunta Augusta stracił łaskę. Król był drażliwszy, prawda mu nie smakowała, a w prywatnym jego życiu było mnóstwo zdarzeń, mogących podać żartobliwemu starcowi niejeden bolesny ucinek na usta.
Wiadomo, jak August lubił uczonych, księgi sprowadzał wielkim kosztem i tym sposobem złożył zbiór klasycznych autorów starożytności, który naówczas nie miał sobie równego. Chcąc zaś od razu za znaczną sumę ksiąg z zagranicy dostać, polecił ich kupno franciszkanowi, królowej matki spowiednikowi, Lismaninowi, którego wysłał z pieniędzmi.
Uważał to Stańczyk i śmiał się w duchu.
- Powiedz też mi Stańczyk - zapytał go raz August - wieleś ty już głupców sobie równych znalazł?
- Co dzień ich spisuję - odpowiedział - i Augusta już zapisałem.
- A to za co?
- Za to, żeś Lismaninowi dał tyle pieniędzy i wyprawił go z nimi za granicę.
- A! A! Poczekajże jeszcze: Lismanin powróci.
- Jak powróci, to ciebie zmażę, a jego zapiszę. Zgadł Stańczyk na ten raz znowu, gdyż Lismanin, zagarnąwszy pieniądze, więcej się z książkami nie pokazał i osiadł w Szwajcarii.
Drugi raz, gdy król śpieszył na wojnę (nie wiem, kiedy to być mogło, gdyż August do niczego, tym bardziej do wojny, się nie kwapił), pozwolił sobie trefniś powiedzieć mu:
- Najjaśniejszy Panie, warto by długo nad tym pomyśleć i poradzić się troistego Q.
- Jak to?
- Quo? qua? quomodo? (dokąd, którędy, jak?).
To wszystko nie podobało się Augustowi, który wreszcie złym okiem na Stańczyka patrzał i dawał mu czuć, że jest obrażony. Starzec jednak nie bardzo na to zważał.
Nadszedł Nowy Rok, dworzanom królewskim rozdano barwę zwyczajną, to jest po kilka par nowych sukien ze skarbca. Stańczyk nic nie dostał.
Zebrał się dwór winszować królowi, wszyscy byli weseli i radzi, każdy się chwalił kolędą, Stańczyk z pochyloną siwą głową, stał na boku i wzdychał.
- Cóż ci to? - zapytali panowie. - Alboż cię nie cieszy rok nowy?
- U mnie nie nowy, bo suknia nie nowa - rzekł po cichu, wskazując połę.
Usłyszał to król i wstydząc się swego gniewu, suknię ze skarbca wydać kazał.
Oto są wszystkie trafne gadki Stańczykowe, o jakich wzmiankę w księgach znaleźć można. Wszystkie one dowodzą, że Stańczyk nie był pospolitym dworskim błaznem, do śmiechu figlami pobudzającym, że to człowiek myślący, który świat z właściwej sobie strony uważał, nie wahał się mówić prawdę i dlatego nosił suknię szachowaną, żeby go ta od zemsty broniła.
Współczesny mu był Gąska, o którym także wspomina Kochanowski. - Ale jakże inszy! Widzisz z nagrobku, który mu napisał poeta, że to był prosty błazen i trefniś, raczej kuglarz i śmieszek po prostu, który tańcował, skakał, śmiał się, błaznował lub z chłopcami ulicznymi swywolił; na którego ośmdziesiąt lat śmierć czekając, żeby co do rzeczy powiedział, wzięła go, nie doczekawszy się, jak był. Widzim w Gąsce wcale innego człowieka; inną i poważniejszą postać w Stańczyku. Ten ostatni był to pierwszy satyryk XVI wieku, uosobiona opozycja w błazeńskim stroju, wyższy od wieku tą śmiałością, z jaką mówił prawdę. I cóż by to był za człowiek, gdyby nie wdział sukni, która go uczyniła błaznem na całe życie i na całą przyszłość?
- Czym by był? Pewnie o to nie dbał, czym mógłby być, mając jak Diogenes opończę, chleb i wielkie miasto a dwór, z których się swobodnie naśmiewał. Nie jestże to wielka i piękna rzecz, nie będąc niczym, być wyższym nad wszystko i niczego się nie lękać?
Ongi za czasów Zygmunta III, który lubił grawać w karty, w prymirę i flusa tak się ta zabawka i marnotrawstwo czasu wydawało wszystkim zdrożnym, że sławny kaznodzieja ks. Piotr Skarga, dowiedziawszy się o kartach u króla od jego komorników i dworzan, ważył się z ambony przymawiać Zygmuntowi o karty. Dziś gdy stopniami ta nieszlachetna zabawa próżniaków zeszła aż do klas niższych, wszyscy się już tak z nią oswoili, że nikomu się nawet dziwnym nie wydaje: to ciągłe siedzenie nad malowanymi kartami papieru dzień i noc; przyjmujem to jakby konieczność stanu naszego, jakby warunek życia sine qua non.
Zaiste smutny to symptomat, kiedy nikogo nawet nie zadziwia tak dziwaczne, tak śmieszne zatrudnienie zajmując, nie już chwil kilka, lecz wielu ludzi - cała życie. Bez przesady bowiem można powiedzieć, że same gry dozwolone, towarzyskie, tak zwane komercyjne , niektórych ludzi stały się celem żywota i jedynym, wyłącznym zatrudnieniem. To okazuje wymownie stan moralny towarzystwa, w którym są ludzie całkiem nie zajęci i z tak próżnymi głowy, że do niczego są niezdatni, prócz partnerstwa w wiście, a to jeszcze w takiej liczbie!
Widzisz tego starego, siwiejącego jegomościa, idącego o kiju przez Krakowskie ku Nowemu Światu? Zgadnij, dokąd ciągnie? - na partię wista. Rzuca oczyma, wącha, patrzy, szpieguje, czyliby nie mógł gdzie partii złożyć, wchodzi do domów, próbuje; a jeśli mu się nie uda złożyć wista, ucieka dalej, gdyż on bez wista jest to zegar bez wahadła, nie żyje. Jego życie jest za stołem zielonym, z kartami w ręku. Widzisz go, jak, póki zielonego stolika nie rozłożą, waha się, nie wie, co ma z sobą począć, nie wie, co mówić, nie śmie chodzić, siada, wstaje, konwulsyjnie na zegar spogląda, ręce zaciera, rękawy zatacza, skrobie się w głowę, chrząka, idzie do stolika, próbuje szczoteczek i kredki, brząka markami w kieszeni, rzekłbyś, że go coś w środku gryzie i dolega, że ma na głowie jakąś sprawę ważną i niebezpieczną. Ten sam człowiek niechże siądzie tylko do wista! Inszy całkiem; usiadł na krześle z tą pewnością siebie, z tym wewnętrznym zaspokojeniem, z jakim rzemieślnik do swojej zwykłej siada roboty; oto rozkłada karty, ślini palec wielki, wyjmuje marki, uśmiecha się, poprawia, składa karty, rozpuszcza, tasuje, ożywia się, i - o cudo! wszakże nawet' gadać zaczyna ta machina! Ale jego gawęda jest to automatu granie, zawsze jedno, zawsze w kółko, też same dowcipne wistowe pogadanki, też same dziecinne żarciki, zawsze jedno, zawsze w kółko, albo spór o zadaną, albo wyszydzanie nieuków, albo ciekawe historie o wziętych przed rokiem lewach, o wielkim jakim szlemie, sławnym jak bitwa pod Waterloo. Naówczas w tej głowie rozwija się z dziwną jasnością cały ciąg, przejście gry, wszystkie zadane, zrzucone, wyszłe, rzekłbyś, że to jest człowiek, gdyby - kiedy wstanie od stolika - nie pokazał ci znowu, że jest tylko machiną do grania w karty, piątą nogą wistowego stolika, jednym słowem wiściarz.
Wiściarz bowiem jest całkiem odrębnym jakimś stworzeniem, które karmi się tylko wistem i żyje dla wista, które nie zna innego lepszego świata, nad ów, który mu się na pięćdziesięciu dwóch kartach rozwija czarno i czerwono, które nad grę nie widzi na świecie szlachetniejszego zatrudnienia. Wiściarz nie żyje, kiedy nie gra, i usypia naówczas jak bobak na zimę.
Lecz niczym jest jeszcze wiściarz przy wiściarce. Wiściarka, pospolicie stara, podtuptała dama, jeszcze nie ze wszystkim uwiędła, a już nie całkiem świeża, której braknie celu i zajęcia w życiu, jest jeszcze namiętniejszą od wiściarza. Jeśli wiściarz żyje tylko wistem, to wiściarka znowu tak gwatłownie tego życia pragnie, że bez wstydu, bez zastanowienia, gotowa łapać po ulicach partnerów, byleby grać od rana do nocy. Znajdziesz ją ziewającą na kanapie od rana, póki się nie zejdą zwyczajni półzłotkowi współczujący z nią gracze, strój jej zaniedbany, głowa spuszczona, oczy zagasłe od bezsenności, tchnienie gorączkowe, ciało skurczone, nogi skrzyżowane po turecku. Lecz wspomnij tylko wista, oto się wyciąga, wypręża, dzwoni na sługę, sama sunie stolik, dobywa karty, uśmiecha się, i bądź zdrów - już utonęła w wiście. Nie mów jej o dziecięciu, które swywoli w drugim pokoju z lokajami, cóż dziecię w porównaniu z wistem! nie mów jej o domu, mężu, o kluczykach, o nikim, o niczym, wszakże widzisz, że gra w wista! Na próżno, co trzy robry, spoglądają na zegar towarzysze znudzeni i wyciągają z kieszeni sakiewki. Jeszcze trzy robry, jeszcze jeden tour, jeszcze partie maitre... woła gospodyni, i tak końca nie ma tej zabawie, do północy, czasem do dnia. Cóż to jest za namiętność osobliwsza? Jest-li to chęć zysku? nie! bo grają czasem popółzłotku, czasem taniej nawet. Cóż to jest? zatrudnienie próżniaków, którzy do lepszego jak do przewracania kart niezdatni, całe życie spędziwszy bez myśli, nie zaspokoiwszy się na starość, nie umiejąc myśleć, pracować, czytać, zająć się czymś użytecznym, muszą potem wpaść w nałóg gry, w chroniczną chorobę wista, żeby się wyrwać nudom otaczającym dokoła. Wist, jak niedawno choler a, jest u nas w powietrzu. Idź, dokąd chcesz, w małym domku czy w pałacu, pierwsza rzecz, z którą cię gospodarz spotka, to te pięć kart, które ci tka pod nos z zapytaniem: - wszakże będziesz grał?... Jeśli nie grasz, pocóżeś przyszedł? Jeśli nie grasz, jesteś nieużyteczną figurą i gotowi cię posadzić za dziadka lub użyć twej czupryny za szczoteczkę, bylebyś się na co przydał do wista. Spojrzawszy na to zapamiętałe wistowanie młodych i starych, strach przejmuje. Co ci ludzie sobie myślą, że ich Bóg stworzył do mizerów i szlemów? straszna rzecz! I toż to jest życie, grać od rana do wieczora i śnić nawet o renonsach? Nic, że już w mieście, gdzie zawsze stek próżniaków, i gdzie bym już z większym pobłażaniem widział wiściarzy, ale ta choroba panuje na wsi jeszcze zaraźłiwiej i okropniej. Są całe domy, gdzie familia nic nie robi, tylko gra w wista od rana do wieczora: ojciec, synowie, matka, córki dla wprawy z sobą grają w wista. Znajdziesz tam zawsze gotową partię; choćby tatulo miał najmłodszego syna oderwać od książki, uczyni to dla wista, bo czegóż nie uczyni dla tak ważnej przyczyny!
Powiadają: - Ale czymże bawić kompanię? Przyjadą do mnie ludzie, z którymi nie ma co mówić, trzeba by ziewać, cedzą po słówku gawędę o pogodzie. A tak sadzę ich do wista i wszystko skończone.
Zapewne jest to ratunek z tymi, z którymi nie ma o czym mówić, ale za cóż wszystkich kuć w te kajdany? Spróbujcież wprzód gości, a zamiast kupować karty, kupcie i połóżcie na stole książki, rysunki, może się też z nich rozmowa zawiąże, może też wywiedziesz z twych gości znak czucia i myśli.
I pomyślcie, moi państwo, nad tym, co wy robicie.
Gdyby kto z wysoka spojrzał we wnętrza waszych domów, co by pomyślał widząc was cały dzień z wytężoną uwagą przewracających malowane kartki? Co by pomyślał? - że się chyba modlicie tym sposobem.
Ma się za rozumnego, kto gra w wista dobrze, kombinacje tej gry uchodzą za wprawujące w myślenie. Bajka to, one tylko ogłupiają i do wszystkiego innego zatrudnienia niezdatnymi nałogowych wiściarzy czynią. Cóż to był za głupiec, który całe życie przewracając pięćdziesiąt i dwie kartki papieru, nie nauczyłby się z nimi obchodzić i ich kombinacji pamiętać? Nic więc osobliwego nauka gry w wista, a że do niczego nie posługuje, że rachunku nie uczy, a tym mniej myślenia, dowodem wszyscy zapamiętali wiściarze, którzy do niczego są niezdatni prócz do wista. Zważmy naprzód stratę czasu, stratę życia, pomyślmy, jest-li to człowiek, który od młodości siadłszy za stolik, zza stolika do stolika wędruje i gra do śmierci? Cóż to? Machina do wista chyba! Potem przywiązuje się do graczów chęć zysku, konieczna, nieszlachetna, czasem aż do nieuczciwości posunięta. Iluż to znamy ludzi, którzy pozwalają sobie w wiście troszeczkę nadużywać i podszachrowywać? Z tym idzie, że oswoiwszy się z nieuczciwością na małą skalę, gotowi ją popełniać na większą: spójrz na tego jegomościa łakomie liczącego i przyliczającego punkta albo wymykającego się zręcznie, gdy przyjdzie płacić przegraną. Kto go oswoił z tą nieszlachetnością? Kto mu tak wytarł czoło ze wstydu - czy nie gra to? A patrząc na to spodlenie nie należyż ubolewać nad upowszechnieniem zabawki, która ludzi psuje, oprócz tego, że wprawia do próżnowania i czas tak marnie zjada?
Gry hazardowne mniej osobom przynajmniej są właściwe, gdy tymczasem wist jest w tak powszechnym używaniu, tak konieczną stał się potrzebą życia towarzyskiego, że gdzie nie ma stolika do gry i talii kart nowej, tam nie ma zabawy dla większej części osób. Znalazłyby się przecie pożyteczniejsze, szlachetniejsze zatrudnienia. Lecz tu o to podobno chodzi, że do innych zatrudnień potrzeba pewnego usposobienia i przygotowania, a wista każdy szewc łatwo się wyuczy w parę tygodni. Kilka dni przyłożywszy się masz wstęp do zielonego stolika; a do myślącego towarzystwa, do ludzi, co się zająć umieją światem i sobą, aby przystąpić bez wstydu, nie dość się kilka dni sposobić. Wist panujący dzisiaj jest oznaką, że większa część osób nałogowo potrzebuje jakiegoś zatrudnienia, a do lepszego przyłożyć się i usposobić nie chce; smutno to pomyśleć, że w powietrzu jest jakaś zaraza próżnowania i gnuśności. Jeśli chodzi o zabawienie gości, czyżby już nie lepiej kazać im siatkę robić lub solitera wybijać? w nich też są pewnie równie mądre jak w wiście kombinacje.
Ale - nie próżnaż to tylko gawęda? - Bo któż dla przeczytania jej porzuci owych pięćdziesiąt dwie kart tajemniczych? - Pewnie mnie by się prędzej sprzykrzyło pisać, niżby oni zaczęli mnie słuchać.
Niechże będzie dosyć temu!
Omelno, 15 sierpnia 1839 r.
Na imię mu było Gaweł, był najmłodszym z braci - wszyscy oni uchodzili za rozumnych, jego głuptaskiem nazywano; nie dlatego, żeby rozumu nie miał, ale że serce w nim było tak miękkie: że o sobie nie pamiętając nigdy, nad drugim się lituje, zawsze w końcu pokutować za to musiał.
Bywało, siedzą u jednej miski, bracia go zawsze odjedzą, a w końcu jeszcze łyżkami po głowie biją, z czego on się śmieje...
Najgorszą koszulinę zawsze miał, podarte łapcie, ale się tym nie gryzł i choć czasem przymarzł a wygłodził się, ale widział, że drudzy mieli do syta, a dobrze im było - on radował się także. Starsi od niego zawsze, co chcieli, wydurzyli, a potem wyśmiewali się z niego. Ojciec i matka gryźli się tym, bo przewidywali, że na świecie źle mu będzie i nigdy nie dojdzie do niczego. Zostawiano go czasem w chacie bez dozoru, nie obeszło się bez szkody. Przyszedł ubogi, a prosił, Gaweł mu oddał, co gdzie znalazł, bodaj koszulinę z grzbietu, a zwierzęta karmił, od gęby sobie odejmując, a każdemu na słowo wierzył i oszukiwał go, kto chciał.
Ojciec go kilka razy obił za tę głupotę, aby przecież o sobie pamiętał, ale rozumu mu nie nabił. Gawełek, jakim był, pozostał. Miał już taką naturę.
Raz, gdy nikogo w chacie nie było, a Gaweł na przyzbie siedział, zjawił się przed wrotami ubogi, ale tak strasznie goły, bosy, odarty, głodny, biedny, zapłakany, osłabły, że chłopcu okrutnie go się żal zrobiło. A jak mu jeszcze zaczął opowiadać o nieszczęściu swoim, Gaweł o wszystkim zapomniał. Wziął go do chaty i co było w niej najlepszego ojcowską koszulę, sukmanę, chodaki, czapkę- oddał wszystko. Obiad, który stał na przypiecku przygotowany, odgrzał i nim go nakarmił. Na ostatek, wiedząc, gdzie jest ojcowski węzełek, groszy, co było w domu, oddał ubogiemu wszystkie krom dwóch trzygroszówek.
Napojony, nakarmiony, odziany, ubogi odszedł błogosławiąc chłopca, ale i śmiejąc się z niego po trosze...
Wkrótce potem matka z ojcem nadeszli, a Gaweł im z wielką radością wyspowiadał się z tego, co zrobił. Ojciec wpadł w okrutny gniew, tak że go nawet matka pohamować nie mogła, począł syna kijem okładać okrutnie, grożąc, że go zasiecze, jeżeli się kiedy w chacie pokaże.
- Idź, trutniu! - wołał. - Idź. gdzie cię oczy poniosą, giń mamie i niech cię nie znam.
Gdy Gaweł miał już precz iść, matka się nad nim ulitowała i przez okno rzuciła mu dwie pozostałe trzygroszówki.
Wziął je biedak zasmucony i - co było robić - ojciec, choć mu do nóg padał, słuchać nic nie chciał, musiał precz iść. Myślał sobie: jak się ojciec przegniewa, powrócę- i przebaczy. Ojciec zaś mówił:
- Niech sam nauczy się dbać o siebie, inaczej nas zuboży i nic z niego nie będzie.
Wyszedł tedy Gaweł na gościniec, popatrzył - dokąd tu ma iść?... Westchnął do Boga i puścił się, gdzie oczy poniosą.
Jeszcze się był niedaleko od wsi odsądził, gdy spotkał jednego ze swych braci.
- A dokąd to?
- W świat idę, ojczysko się pogniewało, nabił mnie i kazał precz iść, a na oczy mu się nie pokazywać.
Starszy brat roześmiał się i rzekł:
- Dobrze ci tak, boś głupi. Jak rozumu nabierzesz, wówczas powrócisz.
Odwrócił się od niego śmiejąc i poszedł.
Trochę dalej pod gruszą, patrzy, siedzi brat drugi i pyta go:
- Dokąd to?
- Ano w świat, bo mnie ojciec wygnał precz.
Drugi brat śmiać się też począł i powiada:
- Szczęśliwej drogi, głupi Gawełku! Będzie nas mniej, to się lepiej najemy.
Szedł więc Gaweł, szedł, aż trzeci brat pędzi woły z paszy.
- A ty dokąd?
- Z chaty mnie wygnali... bywaj zdrów, wędrować muszę, a na drogę nie mam, ino dwa trzygroszaki.
Trzeci brat ruszył ramionami.
- Ja bym ci i złamanego szeląga nie dał - odezwał się - takiemu głupcowi jak ty dawać, to w dziurawy worek tkać. Bywaj zdrów!
Pożegnawszy się w ten sposób z rodziną, nie miał już Gaweł co robić we wsi i okolicy, i przyśpieszywszy kroku puścił się nieznajomą drogą. Głodno mu było, smutno bardzo po swoich, ale jednak Panu Bogu ufał. "Kogo Bóg stworzył, tego nie umorzył" - mówił sobie. Kraj dookoła stał jakiś pusty bardzo. Szedł tedy, nikogo nie spotykając długo, aż idzie człek naprzeciw, a na plecach worek niesie, w worku się coś szamocze żywego.
- Boże, pomagaj - odezwał się Gaweł - co to niesiecie, poczciwy człecze?
Ten stanął.
- Co ty mnie poczciwym nazywasz - ofuknął się - poczciwy to znaczy głupi, ja nim nie jestem. Niosę kota czarnego, aby go utopić. Kot był szkodnik, zamiast myszy łapać, mleko wypijał i do misek zaglądał. Uczepię mu kamień do szyi i niech idzie na dno.
To mówiąc pokazał głowę kota Gawłowi, a było to stworzenie takie śliczne, lśniąco czarne, z dużymi oczyma, z pyszczkiem różowym, że się Gawłowi niezmiernie żal go zrobiło.
- Takiemu młodemu, ślicznemu kotu ginąć!... Daj mi go! - rzekł do chłopa. - Co masz topić, ja go wezmę...
- Darmo? - zaśmiał się chłop. - O, nie! Tego obyczaju u mnie nie ma. Wolę utopić, jak dać darmo. Nabrałem złego nałogu.
- Zapłacić nie mam czym - odparł Gaweł - całego majątku mam dwa trzygroszaki, ale jeżeli jednym się zaspokoisz? Co robić. Byłem kotu życie ocalił.
Chłop podumał, ruszył ramionami, wziął trzygroszniak i kota mu oddał.
Gawełek szedł dalej, wesół, że bożemu stworzeniu życie ocalił, a kot też zdawał się rozumieć wyświadczone dobrodziejstwo, bo się do nowego pana tulił i pomrukiwał. Miał chłopiec w kieszeni chleba kawałek, więc choć sam jeść chciał, pomyślał, że on sobie łatwiej strawy dostanie. Przełamał chleb na pół. pokruszył go i nakarmił kota, który zjadłszy z apetytem na ręku u niego usnął.
Odszedł może staj kilkoro, patrzy, znowu człek idzie - i worek niesie, a w worku się coś szamocze...
- Pomagaj Bóg, człecze - rzekł stając Gaweł - a co to za towar niesiecie?
- Towar? - odparł człowiek. - Nie towar to żaden, nie prosię tłuste ani gęś, ale złe i niepoczciwe psisko. Drobiu mi już zdusił kilkoro, a szczeka, a po nocach wyje... przywiążę mu do szyi kamień, niech idzie na dno.
To mówiąc pokazał psa Gawłowi, który mu się wydał bardzo śliczny. Psiak miał taką minę, jakby się prosił, aby mu życie darowano. Litość wzięła Gawła.
- Dajcie mi go - rzekł.
- Darmo? Toć skóra przecie coś warta. Kuśnierz ją zafarbuje i sprzeda za lisią. Co dasz?
- Jedyne tylko ostatnie mam trzy grosze - odezwał się Gawełek dobywając groszniak z węzełka.
- Co robić, dawaj choć tyle - rzekł śmiejąc się człowiek a nie, to psa zabiję albo utopię. Targ w targ, musiał Gaweł zapłacić za psa ostatnie grosze, a człek mu psiaka oddał i poszedł rechocząc ze śmiechu, głupim go zowiąc, o co się Gaweł nie gniewał.
Pies około niego skakał, szczekał i przypadał mu do nóg. Trzeba go było nakarmić. Dobył chłopak ostatni kawałek chleba, pokruszył go i psu oddał... Tak tedy z kotem na ręku i psem u nogi puścił się dalej w drogę. Głód mu mocno dokuczał, a nogi zmęczone nie dopisywały. Siadł więc pod gruszą, na kamieniu, myśląc, co dalej robić. Pies się położył z jednej strony, kot z drugiej. Gaweł tymczasem Panu Bogu dziękował, że mu się dwoje stworzeń uratować dało.
Tylko głód czuł wielki i w żołądku mu świdrowało. Słońce się miało ku zachodowi, w polu, jak zajrzeć, ani gospodarzy, ani miski. Co tu robić? Bieda! Ani sobie, ani zwierzętom poradzić. Dokoła pustynia, ani jeść nie ma co, ni się gdzie przespać, a tu noc nadchodzi.
- Ale bo to Pana Boga nie ma? - rzekł pocieszając się Gaweł.
Spojrzał na swoich towarzyszów. Kot siedział oczy żółte to przymrużając, to otwierając szeroko... Pies spoglądał na niego i ogonem kiwał.
- A co! Bieda! - odezwał się wesoło do pieska.
Pies jakby go zrozumiał, zerwał się, nosem pociągnął, zaczął chodzić wkoło, ziemię wąchać, na ostatek - nuż grzebać.
Grzebie, grzebie tuż przy nogach chłopca, aż się zasapał, coraz głębiej, coraz żywiej, ziemię łapami odrzuca, a oczy mu się świecą, poszczekuje wesoło, coraz to spojrzy na Gawła i grzebie dalej a dalej.
Co to on sobie myśli? - rzekł w duchu Gaweł. - Jużciż on darmo dla zabawki tego nie robi i musi coś znać i wiedzieć".
Wtem pies nozdrza zapuścił w wykopany dół, powąchał mocno, podniósł się i szczeknął, jakby w głąb wykopanej jamy pokazywał chłopcu.
Gaweł wstał, pochylił się i zajrzał... Patrzy: na samym dnie leży coś błyszczącego; rękę zapuścił głęboko i dobył pierścień świecący, duży, piękny, ale piaskiem i ziemią oblepioną na nim okryty. Nigdy Gaweł tak wspaniałego klejnotu nie widział i oglądał go z ciekawością wielką. Złoty był, jakby ze sznura grubego upleciony, a w środku jego siedziało oko dziwne, patrzące jak ludzkie i mieniące się coraz to inną barwą. Gaweł począł go ocierać, ażeby oczyścić, ale zarazem i myślał sobie:
„Pierścień jak pierścień, piękna rzecz, ale co mi z tego, kiedy gospody nie ma ani wieczerzy..."
Ledwo że mu to przez głowę przeszło - patrzy - aż osłupiał... Stoi we drzwiach wspaniałej gospody, pies i kot też byli przy nim; jeden się łasi, drugi poszczekuje i prowadzą go przez wspaniałą sień do ślicznej izby. Żywej duszy w niej nie było, ale stół nakryty bielizną białą, a na nim wieczerza taka, że dwóch by się nią królewiczów najadło, taka dostatnia i smaczna. Misa klusek z serem aż się kurzy, chleb, masło, kura pieczona, woda we dzbanku, piwo i miód...
Niewiele tedy myśląc zasiadł uradowany Gaweł sam jeść i dwór swój nakarmić, bo o nim zapomnieć nie mógł; a jadł wygłodzony, aż mu za uszami trzeszczało, i Panu Bogu dziękował, na pierścień cudowny spoglądając, bo tego się dorozumiewał, że wszystko to jemu jedynie był winien.
Usługi około stołu nie było żadnej, ale taki osobliwy porządek, że miski i talerze, skoro się wypróżniały, znikały w oczach...
Gdy się Gaweł dobrze najadł i napił, zachciało mu się spać i byłby się choć na ziemi położył, bo do tego był nawykły, ale w drugiej izbie widać było posłane łóżko, pościel śliczną, białą, a w dodatku i odzież piękną, nową, w którą nazajutrz mógł się ubrać... Więc Panu Bogu podziękowawszy szedł do łóżka i jak legł, tak natychmiast zasnął. Kot i pies pokładli się też przy nim.
Jak długo spał, sam nie wiedział, bo sen miał tak mocny, że się nawet na drugi bok nie przewrócił. Otworzywszy oczy zobaczył już wielki dzień, biały, słońce przyświecające wesoło, kot się umywał, a pies siedział z uszami do góry i powitał przebudzenie pana wesołym szczekaniem.
Skoczył Gawełek co żywo umywać się, odziewać, a bieliznę i suknie wdziawszy sam siebie nie mógł poznać. Na ścianie wisiało ogromne zwierciadło, w którym przejrzawszy się przekonał, że wypiękniał przez tę noc i do królewicza był podobny.
Zaledwie się tak przystroił, trochę mu się ckliwo zaczynało robić, bo byłby co przekąsił chętnie, gdy w pierwszej izbie zobaczył stół nakryty i już go zachodził zapach krupniku, tak pokuśliwy, że musiał do misy biec co rychlej, aby nie ostygł.
O kocie i psie nie zapominając dobrze się posilił Gaweł. Cóż tu dalej robić? Siedzieć tam w niemej tej gospodzie samemu jednemu, jeść, pić i spać tylko - nudno. Pomyślał tedy sobie: Trzeba w drogę dalej..."
To mówiąc potarł swój pierścień i oto w mgnieniu oka znalazł się znów na drodze, sam jeden ze psem tylko i kotem. Gościniec tylko był inny, nie ten, którym szedł wczoraj. Szeroko wybity, wysadzony wielkimi starymi drzewami, ciągnął się, jak okiem zajrzeć, krajem wesołym i żyznym, na który miło było popatrzeć.
Ludzi na polach uwijało się około roboty mnóstwo; złociste pojazdy szły drogą, na prawo i na lewo dwwy, pałace i wioski widać było wesołe. Szedł więc Gaweł dalej w cieniu drzew powoli, wszystkiemu się przypatrując a nie spiesząc. Przed nim biegł pies, za nim sunął się kotek...
Ponieważ Gaweł w kieszenie nabrał chleba pod dostatkiem, nie potrzebował już we dnie gospody, siadł pod drzewami, sam się najadł i swoich towarzyszów nakarmił. Dopiero pod wieczór trzeba było o noclegu pomyśleć.
Znalazła się też jak raz wieś bardzo wielka i porządna, do miasteczka podobna, bo w środku jej było targowisko, dokoła domami obstawione. Właśnie w cłwili gdy wchodził tu Gaweł, ogromne zbiorowisko ludu napełniło plac, a w środku na koniach stali ludzie i głośno coś z papieru czytali.
Widać było po konnych, iż z urzędu zostali posłani, bo mieli na sobie suknie wyszywane, z herbami, i kapelusze z piórami na głowach, a jeden wprzódy trąbił, nim drugi miał czytać, aby ludzie słuchali...
Cały tłum stojący dokoła zafrasowane bardzo miał twarze; niektórzy ręce łamali i rozpaczać się zdawali. Ten, co na koniu siedział, czytał, co następuje, z papieru:
- Z rozkazu Króla Jegomości Gwoździka ogłasza się wszystkim wiernym jego poddanym, że oto wielkie nieszczęście grozi państwu, albowiem potężny, ale niegodziwy sąsiad, król Strasznej Góry, Bimbas, z wojskiem nieprzeliczonym ciągnie przeciw Gwoździkowi i chce kraj zniszczyć i zawojować. Kto by przeciwko niemu wystąpił, a Gwoździka i jego państwo od zagłady uratował, temu król rękę swej córki jedynaczki, najpiękniejszej z królewien, Marmuszki, przeznacza i po sobie mu królestwo przekaże!
Słuchał tego czytania Gaweł- i natychmiast spytał stojącego przy sobie wieśniaka, którędy droga do zagrożonej stolicy i gdzie się nieprzyjaciel znajdował.
Na to jeden z heroldów odpowiedział, że Bimbas z wojskiem stał już o pół dnia do miasta, a do niego stąd nie było dalej jak dzień drogi.
Gaweł począł zaraz pierścionek swój trzeć i żądać, aby mu się wojsko stutysięczne zebrało dla pobicia nieprzyjaciela króla Gwoździka; miał bowiem na myśli ożenić się potem z królewną Marmuszką- no - i spokojnie sobie panować temu królestwu. Jeszcze pierścień tarł, gdy sam ujrzał się na koniu, a poza wsią zaczęło się ukazywać wojsko wielkie i trzech wojewodów przybiegło do niego po rozkazy.
Gaweł wyjechał, przez zdumiony lud się przerzynając, wśród okrzyków radosnych do swojego wojska, rozkazując mu biec przeciwko Bimbasowi na obronę stolicy... Sam też z wojewodami puścił się w cwał, zapomniawszy nawet o sw^oim kocie i psie; ale oni oba tuż za koniem biegli nieodstępnie.
Nim rozedniało, wojsko Gawłowe, on i wojewodowie już byli pod murami stolicy Gwoździka, który się był zamknął w niej i ludzi miał mało, i już nie wiedział, co począć.
Bimbas tymczasem zbliżał się, zapewniony, że nie znajdzie siły, która by mu się opierać śmiała, gdy Gaweł ze trzema wojewodami i wojskiem swym jak piorun spadł na niego!
Co się tam działo, opowiedzieć trudno; dosyć, że jak zajrzeć, pola pokryły się trupami, a sam Bimbas zaledwie z życiem uszedł. Gaweł zaś po odniesieniu zwycięstwa pod murami stolicy króla Gwoździka położył się obozem i trzech swoich wojewodów wysłał w poselstwie z pozdrowieniem, dopominając się królewny Marmuszki w małżeństwa, wedle uroczyście danego na to słowa.
Król Gwoździk, który z wieży na odniesione zwycięstwa patrzył wraz z królewną, natychmiast wyjechał na spotkanie przyszłego zięcia. Król był staruszek zgrzybiały, maleńki, a koronę miał ciężką i wielką na łysej głowie, która mu ciągle aż na nos prawie opadała, tak że ją podtrzymywać musiał...
Przywitał go Gaweł u namiotu swojego, uściskali się, przy czym Gwoździk koronę pod pachę wziął bez ceremonii i poprowadził go na zamek do córki. Tu wystrojona królewna Marmuszka czekała już na narzeczonego w szatach ze złotogłowiu, a piękna tak, że jak od słońca bił blask od niej, ale minkę miała dumną, na wybawcę spoglądała z góry.
Gwoździk, poczciwe człowieczysko, koronę rzuciwszy do kufra i pozbywszy ceremonialnych strojów^, w doskonałym humorze siadł za stół. Wesele Gawła z królewną Marmuszka odbyło się tegoż dnia, przy wielkiej radości wszystkich mieszkańców stołecznego grodu.
Byli na nim jeszcze trzej wojewodowie Gawła i wojsko jego całe stało pod murami, ale że bardzo dużo jadło i piło, król Gwoździk przymówił się wprędce, czyby go nie można rozpuścić.
Gaweł zgodził się na to i poszedłszy w kątek potarł swój pierścień wydając stosowne rozkazy. Nazajutrz i wojewodów, i wojska nie stało, a Gaweł pozostał sam z żoną.
Wkrótce jakoś potem stary Gwoździk, który pić i jeść, a za stołem długo przesiadywać lubił, zjadłszy na wieczerzę ogromny krąg kiełbasy i wypiwszy całą stągiew piwa, w nocy Panu Bogu ducha oddał. Sprawiono mu pogrzeb wspaniały, po czym Gawła ukoronowano razem z jego żoną i poczęło się panowanie.
Kotek i pies przy nowym królu nieodstępni byli ciągle. Jak Gaweł królował, domyślić się łatwo, znając dobre jego serce. Począł od tego, że biedny lud od wszelkich podatków i od ciężkich danin uwolnił, dla ubogich pozakładał szpitale i domy przytułku, a po całych dniach z kotem i psem chodząc szukał żebraków, kalek, sierot, aby im pomagać, ratować, odziewać i karmić.
Królowej się to nie podobało, a jeszcze mniej wszystkim panom przy dworze, którzy na to nosem kręcili, że Gaweł ich pochlebstw nie słuchał i nie obdarzał ich, a cały był biednym oddany.
Zaczęli więc panowie owi podrwiwać z króla i nawet ośmielili się przed królową przebąkiwać, że król to był osobliwy jakiś i musiał chyba sam być lichej kondycji, kiedy się tak kochał w pospolitym gminie. Ubodło to królową, która choć męża dosyć kochała, dumna była z tego, iż pochodziła z wielkiego rodu Gwoździków i Cwieczków. Zaczęła więc wypytywać męża o jego ród i genealogię. Gaweł śmiejąc się zbył ni tym, ni owym, czym wielką wzbudził w niej ciekawość.
Zaczęła mu się więc bardzo przymilać królowa, udawać dla niego nadzwyczaj na miłość i zaręczać mu, że choćby prostym człowiekiem był, ona równie kochałaby go zawsze i wdzięczną mu była za ocalenie królestwa. Z wolna też coraz natarczywiej dowiadując się i badając go królowa Marmuszka jednego wieczora, gdy sami byli i siedzieli w ogrodzie słuchając słowików, zaczęła go usilnie prosić i zaklinać, aby jej historię swoją od dzieciństwa poczynając opowiedział. Gaweł dobroduszny wyznał jej wszystko, a naprzód, że prostym chłopskim synem był i jakim sposobem do tego cudownego pierścienia doszedł. Nie krył się nawet z tym, gdzie ten swój skarb nosił i jak go potrzeba było używać.
Królowa Marmuszka dowiedziawszy się o tym, że zaślubiła chłopa, nie dała tego znać po sobie, ale niezmiernie się zgryzła, postanawiając zgubić go i od niego się uwolnić.
Jednego tedy razu, gdy Gaweł mocno zasnął, w^cale się nie obawiając niczego, zakradła się królowa i pierścień mu zręcznie z zanadrza dobywszy, na swój palec włożyła, żądając od niego, aby Gaweł natychmiast przeniesiony został do wielkiej wieży na pustej wyspie wśród morza i tam do śmierci pod strażą siedział, więcej ani jej, ani królestwa swego nie oglądając.
Gdy poczciwy Gaweł obudził się, już był wedle rozkazania żony zamknięty i zobaczywszy, że pierścienia nie miał, domyślił się, że go zdradziła królowa.
Wdrapał się na górne piętro wieży, aby choć zobaczyć, gdzie go osadzono, i ujrzał dokoła tylko jedno morze, a jak okiem zajrzeć maleńką wyspę skalistą, o którą się bałwany rozbijały, i morskie ptactwo, które żałośnie piszcząc latało dokoła.
Kogo mu najbardziej żal było, to kota i psa, przyjaciół swych wiernych. których tu z nim nie było. Ale gdy się to działo, ów pies i kot równie po całym zamku swojego pana szukali, biegali, wąchali - nie mogąc się domyślić, co się z nim stało. Piesek dopiero pierścień spostrzegłszy na palcu u królowej, bo ta go nigdy nie zrzucała, domyślił się, iż zdradą pozbyła się męża. We dwu z kotem osnuli więc plan, jakim by sposobem mogli pana pomścić i uwolnić.
Kot począł od tego, że z zajadłością największą rzucił się na myszy zamkowe, aby zmusić je do pomocy dla odzyskania pierścienia. On i pies, który mu we wszystkim dopomagał, tępili je bez miłosierdzia. W końcu też do ostateczności doprowadzone myszy, którym na zamku dobrze było i wynosić się z niego nie chciały, zwołały sejm w piwnicy.
Począwszy radzić z wieczora, ponieważ głosy były podzielone, a każda mysz chciała długą mowę powiedzieć i pochwalić się, że umie pięknie mówić - radziły do rana i... nic nie uradziły. Nazajutrz zwoławszy się znowu, o mało się nie pokąsały! Cała gromadka podzieliła się na dwa obozy, a trzeci stanął w pośrodku, aby je zgodził. Ten zagryziono na śmierć. Dziesiątego dnia, gdy kot coraz okrutniej się pastwił nad nimi, postanowiono nareszcie wysłać do niego poselstwo...
Kot przyjął je, ale zapowiedział, że o żadnym modus vivendi mowy być nie może, dopóki myszy mu pierścienia od królowej nie dostaną. Wyszpiegował on, że w nocy królowa go \v ustach trzyma z obawy, aby się z palca nie zsunął, bo rękę miała małą i paluszki cienkie, a pierścień był duży.
Myszy tedy, ratując naród swój od zagłady, musiały wkraść się do sypialni i czatować. A że to są stworzenia bardzo przemyślne i mądre, obmyśliły łaskotać tak śpiącą Marmuszkę, aby śpiąca pierścień z ust wypuściła. Raz i drugi się to nie udało, na ostatek, gdy ciągle myszki ogonkami jej koło ust poczęły łaskotać, królowa otworzyła je, a pierścień wypadł i zsunął się na podłogę; tu pies i kot czekali już i pies, chwyciwszy pierścień, natychmiast skrobać począł do drzwi, skomlić, aż służąca wstawszy wypuścić go musiała.
Pies i kot razem tejże nocy wykradli się precz z zamku i z miasta w pole, a że wiedzieli już instynktem, że Gaweł na wyspie pustej wśród morza się znajdował, wprost do morza dążyli... Szli i szli, bo bardzo daleko było do brzegu, aż nareszcie dostali się do niego. Ale jak tu się przez wodę przeprawiać?
Kot nie umiał pływać, a nie chciał się zostać, bo utrzymywał, że bez niego się tam nie obejdzie. Ułożyli się więc. żeby pies wziął go na grzbiet, a kot miał w pysku pierścionek nieść, i tak do wyspy płynąć mieli.
Wszystko z początku szło pomyślnie, byli już na pół drogi od wyspy, którą z dala widzieli, gdy pies zapytał kota:
- Masz pierścień?
- A mam! - odparł kot, ale gdy to mówił, otworzył gębę i - pierścień wypadł z niej i w głębi morza utonął. Nie śmiał się już do tego przyznać ze strachu, aż stanęli na wyspie.
Tu się pies pyta:
- A gdzie pierścień?
- Trzymałem go wiernie - rzekł kot z boleścią- ale gdyś mnie zapytał, niepotrzebnie otworzyłem pyszczek, aby odpowiedzieć, i... pierścień poszedł na dno morza.
Pies wpadł w ogromną wściekłość.
- Kocie! Zdrajco jakiś - zakrzyczał - rób, co chcesz! Ratuj się. jak możesz, ale ci to przysięgam na Cerbera, że jeśli mi pierścienia jakimkolwiek sposobem nie odzyskasz, zagryzę cię na śmierć... a sam też potem głodem się zamorzę.
Kot nie miał innego sposobu, bo prostaczek był i wymyślić nic innego nie umiał, tylko tak samo sobie postąpić z rybami jak na zamku z myszami. Stanął więc, by czatować na ryby i dusić je bez miłosierdzia.
Tysiące trupów leżało na brzegu; morderstwo było okrutne, ryby się przestraszyły. Zwołały więc i one sejm wielki, ale daleko inszy niż u myszy. Zasiadły ogromne łososie, szczupaki i różne ich matadory, w jednej cłwili uradziwszy poselstwo do kota. Drobne rybki musiały słuchać i ani myślały się przeciwić, boć im głosu nawet nie dano.
Kot już czekał na brzegu. Jesiotr stary począł do niego mowę, ale tej on ani chciał słuchać.
- Śmierć wam wszystkim - zamiauczał -jeśli mi pierścienia nie dostaniecie! Róbcie, co chcecie, inaczej pokoju nie będzie!
Natychmiast ryby wielkie, którym się nie chciało samym w błocie i szlamie brukać na dnie, wykomenderowały dziesięć tysięcy maleńkich, aby pierścienia szukały, i tegoż dnia uboga płotka go przyniosła... Stary jesiotr go jej odebrał i popłynął do kota.
Radość była wielka, ale na tym nie koniec. Pierścień wprawdzie mieli, a dostać się z nim do środka wieży nie było sposobu. Nie było do niej żadnego wnijścia, żadnej dziury, żadnego okna i tylko wierzch miała otwarty, którędy powietrze wchodziło. Kot więc ofiarował się drapać na mur do pana... Pies został pod wieżą, siadł na skale i pilnował.
Lezie tedy kot. lezie, trzyma się pazurami kamieni, dobrał się do połowy wieży, a tu go siły opuściły... i... buch... na ziemię. Ale że kot zawsze na nogi pada, więc mało co się utrząsł.
Pies zawarczał:
- Musisz się dostać na górę. a nie, to cię zagryzę, próbuj drugi raz!
Ledwie wytchnąwszy kot po raz wtóry począł wędrówkę po murze i spadł znowu, a pies go za kark pochwycił i o mało nie zdusił.
- Polezę raz jeszcze - jęknął kot - tylko daj mi odetchnąć.
Za trzecim razem kot już tak pazurami się chwytał i wybierał dobrze kamienie, że się do wierzchołka dostał.
Gaweł właśnie siedział tam na kamiennej ławce i tęsknie na morze patrzył, gdy swojego poczciwego kota zobaczył, który bezsilnie padł u nóg jego, a razem i złoty pierścień się potoczył...
Pochwycił go Gaweł uradowany, biedne stworzenie razem na ręce biorąc, bo kot już ledwie dyszał...
Ponieważ go tam na wieży o suchym chlebie i wodzie trzymano, król Gaweł głodny był i zmizerowany, więc potarł pierścień żądając gospody dla siebie, psa i kota...
I w tej chwili znaleźli się wszyscy za stołem w tej samej izbie, w której Gaweł już raz bywał, gdy od rodziców wyszedł... Nie tylko odpocząć, zjeść i napić się potrzebował, a towarzyszów nakarmić, ale i o tym pomyśleć, co dalej robić. Do królowej, która go tak niegodziwie zdradziła, powracać nie bardzo chciał, chociaż ją kochał. Wszelako pięknego królestwa żal mu było, a nade wszystko ubogich żebraków, kalek i wszystkich biedaków, którym mógł być pomocą i opieką.
Wyspawszy się i najadłszy, nimby coś postanowił Gaweł, zażądał on sobie przejść się trochę między zielonością i drzewami, których nie widział dawno - znów więc na tę samą wybrał się drogę co w pierwszej podróży i trafił do tej samej wioski.
Dziwna rzecz, tak jak pierwszym razem, znalazł się tłum ogromny w rynku, przestraszony i lamentujący
- Poczciwi ludzie, co się tu u was znowu dzieje? - zapytał. - Biedę jakąś widzę, macie.
- Och! Bieda, bieda.' - odpowiedział mu wójt. - A już nas teraz nikt ratować z niej nie przyjdzie. Królowa i królestwo padnie ofiarą. Nie wiadomo, co się z królem Gawłem stało, który panem był rozumnym i silnym. Teraz, gdy go nie ma, niepoczciwy Bimbas dowiedział się o tym, ciągnie na stolicę i zawojuje nas, a zawojowawszy każe swoim językiem gadać, do swoich modlić się bogów i zażąda, abyśmy wszyscy skórę z siebie pozdzierali a powkładali tę, którą on nam narzuci. A to jest najstraszniejsza rzecz, jaka naród biedny spotkać może.
Gaweł słuchał i dumał. Do królowej żal miał wielki, to prawda, ale czyż za to królestwo jego pokutować miało?
Potarł więc pierścień żądając sto tysięcy wojska i trzech wojewodów. W mgnieniu oka wojewodowie nadbiegli, wojsko stanęło. Gaweł na koniu siedział i ciągnął pod stolicę na odsiecz! ...
Gdy się tu wojsko jego pokazało, a Bimbas je zobaczył, nie czekając bitwy począł uciekać... Bito więc ich w pogoni na kapustę siekąc, a sam niepoczciwy Bimbas padł na placu.
Królowa z zamku patrzyła i mdlała ze strachu. Wprawdzie nieprzyjaciel został odparty, ale Gaweł, mąż jej, będzie chciał się na niej pomścić za zdradę... Przebłagać go nie widziała sposobu... Zwycięski pan wchodził już do swej stolicy.
Marmuszka zamknęła się w izbie i padłszy na ziemię, losu strasznego, jaki j ą spotkać miał, czekała, będąc pewna, że króljąteraz na tę samą pustą wyspę ześle, aby tam w wieży siedziała. Ale Gaweł nadto poczciw i dobry był, ażeby się miał mścić srogo... Otworzono wrota, panowie i starszyzna plackiem padła pod nogi panu, udając niezmierną radość z jego powrotu.
Gaweł nic nie mówiąc wprost do żony prowadzić się kazał. Stanął we drzwiach.
- A co, królowo Marmuszko? - rzekł. - A tom ja znów zjawił się w porę. Nieprawdaż? Na wieży mi się strasznie nudziło. Pań Bóg pomógł, przyjaciele poratowali... Musi my tedy znowu żyć razem, bo co się sobie raz ślubowało, to się rozerwać nie może... Mógłbym sieja mścić, ale nie chcę. Podła to rzecz... Bez kary jednak słusznej nie ujdziesz, królowo moja.
Tu Marmuszka głowę podniosła słuchając.
- Jestem sobie prosty chłop... Gaweł... z chłopa królem zostałem i z tym się nie taję. Poszłaś za mnie, Marmuszko, jesteś żoną moją, więc wraz ze mną musisz za karę iść i rodzicom moim w chacie ubogiej do stóp się pokłonić... Naówczas wszystko ci przebaczę i zapomnę.
Królowa Marmuszka uściskała nogi jego i na wszystko się zgodziła.
Nazajutrz, jak dzień, potarł król pierścień żądając być na drodze do chaty rodziców... I on, i Marmuszka, oboje w koronach złotych, w płasz czach z gronostajami, za nimi dwór, wozy, konie, skarby, aż strach. Idą, idą, aż jeden z braci Gaw^łowych pędzi woły z paszy i zobaczywszy króla padł na ziemię, przestraszony, bijąc czołem. A był w prostej sukmanie, obdarty i brudny. Stanął król, śmiejąc się.
- A cóż to, ty mnie nie poznał?... Tociem Gaweł, rodzony twój brat, tylkom się przez moją głupotę korony dorobił, gdy ty ze swoją mądrością woły pasiesz. Wstawaj i chodź z nami.
Musiała tedy królowa Marmuszka ścierpieć, że chłop jeden już przy niej szedł.
Trochę dalej, patrzą, idzie brat drugi, chude konie popędzając. Zobaczywszy orszak królewski, co prędzej na bok odegnał szkapy i nie śmiejąc nawet spojrzeć na Gawła, padł pozdrawiając go.
A ten woła:
- Wstawaj! Nie poznałeś mnie. brat twój jestem, chodź z nami.
Pod samą chatą nastraszył się ich tak samo brat trzeci - i zbliżyli się nareszcie do wrót.
Ojciec i matka wybiegli się przypatrywać orszakowi, który się zatrzymał. Rodzice oboje nie poznali Gawła, aż po głosie, gdy się odezwał do nich i pokłonił obojgu...
- Bóg wam zapłać, kochani moi, żeście mnie precz z chaty wygnali, bo gdyby nie to, nie doszedłbym do królestwa i nie mógłbym wam na starość być pomocą. Więc dziękuję wam z duszy, a gdy mnie Bóg na tronie posadził, abym nie zapomniał nigdy, żem taki człek jako i inni ludzie, chodźcie wy ze mną i zasiądźcie przy mnie w chłopskich sukmanach, abym się pokory uczył i w dumę nie wzbijał.
To rzekłszy Gaweł, rodziców swych poszanowawszy, zabrał ich ze sobą do stolicy, w której gody nowe sprawiwszy sto lat szczęśliwie królował z królową Marmuszka, a synowie jego po dziś dzień w tym państwie panują.
1 Curriculum vitae (łac. )– życiorys.
2 Palestra – w dawnej Polsce zgromadzenie pracowników zastępujących strony w sądach.
3 Litygant – prawujący się, mający sprawę sądową.
4 Oblata – tu: wniesienie aktu do właściwych ksiąg.
5 Praeiudicata (łac. )– wyroki sądowe miarodajne dla następnych wyroków wydawanych w podobnych sprawach.
6 Si te iudex bene iudicabit, cede iustitiae; si male, cede fortunae (łac. )– jeżeli sędzia słusznie orzeknie, pogódź się ze sprawiedliwością, jeśli nie – pogódź się z losem.
7 Fascykuł – plika, zwój papierów, dokumentów.
8 Sumariusz – krótki zbiór, spis, wyciąg.
9 Kwerenda – poszukiwanie, dochodzenie.
10 Drabować – przetrząsać, przerzucać, wertować.
11 De noviter repertis (łac. )– na podstawie nowych przesłanek
12 Hołowy nema (ukr. )– głowy nie ma.
13 Arbiter – w dawnych sądach sędzia polubowny.
14 Decyfrować – tu: odczytywać z trudnością.
15 Penaty – w mitologii rzymskiej bóstwa opiekujące się domem; tu w przen. : ognisko domowe.
16 Trawestować -przerabiać, parodiować.
17 Kamermuzyk – muzyk grający w orkiestrze tzn. kameralnej małoinstrumentowej (instrumenty smyczkowe i fortepian).
18 Herr von Dowmund (niem. )– pan von Dowmund.
19 Gute Stube (niem. )– pokój, w którym przyjmuje się gości.
20 Fleisch mit Gemüse (niem. )– mięso z jarzynami.
21 Konwalescent, rekonwalescent – chory przychodzący z wolna do zdrowia.
22 Tł. Lelewela (przyp. aut. ).
23 Aglomerat – zlepek
24 Kompilator – autor składający dzieło nie samodzielnie, ale z prac innych autorów.
25 Sangwiniczny – tu: porywczy, pochopny.
26 Ars longa, vita brevis (łac. )– sztuka (jest)długa, życie krótkie.
27 Herbarz – tu: zielnik.
28 Autodydakt – samouk.
29 Krescytywa – wzrost mienia, znaczenia; kariera.
30 Sznurkować – śledzić, węszyć, myszkować, penetrować.
31 In natura (łac. )– w naturze.
32 Maturitatis (łac. )– świadectwo dojrzałości, świadectwo ukończenia gimnazjum.
33 Cum eximia laude (łac. )– z najwyższą pochwałą, z odznaczeniem.
34 Wicemundur -mundur urzędniczy niegalowy, na co dzień.
35 Diurnista - pisarz biurowy, płatny dziennie.
36 Bonifikować -wynagradzać.
37 Inkryminować – obwiniać, oskarżać, czynić zarzuty.
38 Dykasteria – władze rządowe, sądowe, administracyjne.
39 Wakans - nieobsadzony urząd.
-