Józef Ignacy Kraszewski
Skarb
Biografia sokalskiego organisty 1
Wspomnienia pana szambelana 43
Historia prawdziwa o Janie Dubeltowym 67
Żywot i przygody imci pana Józefa Gabriela z gozda hrabi gozdzkiego wojewodzica podlaskiego 78
Jak się dawniej listy pisały 125
Z dziennika starego dziada 153
Z tego to magazynu głębokich zacieków
Dobytą piękność hojną rozsiewałem dłonią
W dziełach, które następne pokolenia wieków
Uwielbiając ich twórcę wawrzynem osłonią.
Bezimienny.
Treny nad utratą licencji poetyckiej.
Są ludzie, którzy utrzymują, że wysokie powołanie, niezaprzeczone zasługi oddane krajowi, zalety osobiste i życie, które się nie tylko krajowi, lecz całemu światu należało, mają wyłączne prawo do biografii; ja zaś utrzymuję, że każdy człowiek raz przynajmniej w swym życiu stał na stopniu, na którym by się nie zląkł oczu świata całego.
Wielkich tylko ludzi zajmować mogą opisy dzieł wielkich, które człowieka, w niskim urodzonego stanie i żyjącego pod starą ojców swych strzechą, na przodków zagonie, oślepiają niejako wielkością swoją i bardziej mu upokarzający stan jego czuć dają, niżeli wznoszą i poprawują jego skłonności i umysł. Dla takich ludzi trzeba pisać biografie mężów, na widok których powiedzieć by mogli sami o sobie: Jesteśmy im równi lub nimi być możem.
Pan Prosper Stokrotko urodził się z ojca introligatora, bardzo uczonego człowieka (w Sokalu), który nawet, jak niektórzy utrzymują, nieźle umiał po niemiecku, a w gronie kumów i kumoszek uchodził za cud mądrości i nauk. Miał biblioteczkę złożoną z ksiąg danych a nie odebranych z oprawy, z tych wiele było w polskim języku, między którymi ulubione mu były: Historia o Elefantynie, o Magiellonie, Miłostki Agnulja i Floretty; Alfons Aragoński i Orystella Kreteńska1 itp. Stary pan Stokrotko miał sobie za prawidło, nigdy takich ksiąg nie brać do oprawy, których by czytać nie mógł, a taniej od innych oprawując i nie żałując pięknej skórki i lipskiego papieru, powoli zebrał dostateczny na utrzymanie się fundusik. Nie porzucił jednak rzemiosła, boby z nim musiał i książki porzucić, na co nigdy z długiego nawyknienia odważyć się nie mógł.
Żona jego, zacna kobieta, córka ekonoma, czynna i niezmordowana w pracy, umiała dobrze czytać, czasem nawet udało się jej nakreślić kilka kołyszących się liter, a co do ceny i rodzaju robót introligatorskich, męża nawet w erudycji przewyższała.
Jegomość ubierał się co dzień w papucie sfabrykowane ze starych butów, w długie domowej roboty niemieckie pończochy i krótki nankinowy podwłośnik, krajką przepasany; używał na koniec mycki, która wedle pory roku niciana była lub flanelowa. Na twarzy przezacnego mieszczanina malował się rodzaj dumy; oczy miał okryte spuszczonymi brwiami, włosy z tyłu naprzód zaczesywał dla pokrycia połyskującej łysiny; fartuch zaś, wiszący na trzęsącym się brzuchu, tyle mu nadawał powagi, ile starożytna toga Rzymianom. Gdy obowiązki jego stanu zatrzymywały go nad stołem, jejmość tymczasem gadatliwa i ruchawa wszystkie w domu kąty zwiedziła koleją. W lśniącym od używania szlafroczku, w przydeptanych trzewikach, o których kolorze przez hipotezę tylko sądzić było można, w czepku i chustce od niechcenia zarzuconej na włosy, ukazywała się jak straszliwe zjawisko z miotłą lub dzbankiem w ręku, to w sieniach, to w spiżarni, to w alkierzu. Tam wygnała mrukliwego kota; gdzie indziej zagrzmiała nad służącą rozmawiającą z chłopakiem; przechodząc mimo, duser2 jaki szepnęła mężowi na ucho i niewstrzymana w swym biegu, jakby jaki zapalony zwolennik filozofii, z hałasem, szumem, wrzaskiem, leciała dalej a dalej. Przeciwnie stary Stokrotko nie poruszony siedział przed swoim stołem, zarzuconym księgami, zrzynkami i kawałkami papierów, z okularami na nosie, z igłą w ręku, trawił godziny, nieruchomy.
Żadna okoliczność najważniejsza od roboty go oderwać nie mogła, ą jeśli sąsiad przychodził radzić go się lub pytać, całymi czasem godzinami oczekiwać musiał na łaskawą odpowiedź. Ta stoicka wytrwałość zjednała mu wiele wziętości między mieszczanami i nierzadko było usłyszeć, jak go filozofem nazywano.
Pytam tedy moich czytelników: Czy Pitagoras3 nie miał słuszności?
Mój bohater, syn introligatora, od lat dziesięciu okazywać zaczął wielką do nauk skłonność, a gdy rówieśnicy jego na równinach i pagórkach Sokala uganiali się za motylami lub płatali figle, on szedł do ojcowskiego stolika i zgłoskował na rozrzuconych kartkach. Ta chęć do nauki była ojcu przepowiednią wielkich nadziei, powolność zaś jego nie bardzo matce przypadała do smaku. Tymczasem z lat postępem rosły wiadomości i nauki w głowie Prospera, który w szesnastym roku przybrał postać pełną powagi nauczycielskiej, zaczął nosić grubą laskę, sporą tabakierę, zaczął się tłumaczyć niepojętym stylem, nosił długi po pięty surdut i ze starszymi tylko obcować lubił. Towarzysze i rówieśnicy mimowolnie zaczęli go szanować, a nauczyciel parafialnej szkółki, osoba poważna, uważał go za młodzieńca wielkich zdolności. Ojciec się nim chlubił, matka nawykła powoli do uczonych jego grymasów, a skutkiem tego nasz Prosper wbił sobie w głowę, że jest czymś więcej od drugich. Łaciną, którą cokolwiek pomazał gębę, do reszty zawróciła mu głowę, bo jak tylko nauczył się przypadkowania i czasowania, zaczął pisać, jak można domyślać się, bardzo piękną łaciną. Pokoik jego był zupełnie uczony: ściany zdobiło mnóstwo map i jeometrycznych figur, a po kątach spoczywały stosy ksiąg różnego rodzaju. Ponieważ małe nawet rysy charakter okazują, muszę tu przywieść kilka przypisów, własną jego ręką nakreślonych. Na jednym starym egzemplarzu Kosmopolity dopisał: Księga uczona, erudycji mnóstwo; przy jednym z listów w Polaku Sensacie zrobił uwagę, iż autorowi nie brak było twórczej imaginacji; a na poezjach Twardowskiego4, gdzie autor wspomniał Europę, wielkimi literami dodał: Europa graniczy z Azją. Te i tym podobne zarysy wprawnego pióra wiele okazują zdatności i ducha. W młodości jeszcze widziałem pochyłymi literami zaczęte przez niego dzieło, pod tytułem: Heroizm miłości własnej, czyli wygórowane sentymenta ludzkości. Szczerze biorąc rzeczy, mój umysł nadto jest płaski, aby mógł pojąć myśl tak głęboką, lecz to wcale jej doskonałości nie ubliża, iż jej zrozumieć nie można.
W ten sposób upływało życie tego męża wielkich nadziei, a coraz nowe zapasy przybywały w jego głowie. W miarę zaś jak się rozumniejszym coraz być sądził, zmieniał powierzchowną swoją postać.
Ciągłe siedzenie twarz jego do przyzwoitego stopnia wybledziło; na jarmarku kupił sobie okulary, do kija przydał rzemyk z kutasem, powiększył objętość tabakiery, surdut podłużył, coraz rzadziej usta otwierał, a w końcu dla nieodbitej tylko potrzeby wyraz jakiś z ust jego wychodził. W tym to czasie dosyć ważna w sposobie jego życia zaszła odmiana; ów milczący, ponury i poważny literat zakochał się, ujrzawszy przypadkiem Marysię, córkę młynarza. Niepojęte jakieś ogarnęło go uczucie na widok różanych ustek, niebieskich ocząt i zarumienionej twarzyczki. Z podziwieniem i zapałem przypatrywał się małemu trzewiczkowi, gorsecikowi, jej sukni, wstążkom i najmniejszym szczegółom; a to wszystko ze skrupulatnością, z jaką starożytnik ogląda piękny rękopis dawnych wieków. Pierwszy może raz w życiu niezgrabnym ust ruszeniem na uśmiech dziewczyny odpowiedział a ta, czy to z próżności, czy z upodobania, postanowiła korzystać z uczynionego wrażenia i pozyskać serce Prospera.
Wchodząc do swojej izdebki po tym widzeniu, pierwszy raz uczuł pan Prosper, że mu czegoś brakowało; pierwszy raz udał się prosząc o radę zaniedbanego lusterka i pierwszy raz miłość własna protestowała się przeciw długiemu surdutowi, okularom, tabakierce i kijowi. Niespokojny chodził wzdłuż i wszerz po izbie, chwytał za zbutwiałe foliały, które dawniej czytać i przerzucać lubił, ale nic mu smakować nie mogło; obraz nadobnej Marysi wszystkie zamiary niweczył. Tłumaczenie ulotnych Anakreonta5 poezji wpadło mu do rąk i raz pierwszy zrozumiał prawdziwe znaczenie i postrzegł piękność jego pieśni. Była to chwila stanowcza. Prosper uczuł, że jego dusza chce się wylać na papier, siadł i napisał wiersz, któremu dał tytuł: Zatęsknienie się! Geniusz jego, na przemian chwytając się polszczyzny i łaciny, zbierał kwiat obu języków i ułożył coś tak mistycznego i skomplikowanego, iż ludzie ograniczeni nie przyznaliby nawet sensu temu górnemu kawałkowi poezji.
Po ułożeniu tego utworu natchnienia, poeta złożył pióro zwycięskie i chciał wyjść na przechadzkę, ale głębsze zastanowienie się nad samym sobą ukazało mu, iż jego ubiór i postawa nie przystoją wcale zalotnikowi; postanowił tedy siedzieć w domu, póki by powoli nie odmienił powierzchowności. Powiadają, iż sama tylko miłość daje popęd geniuszom; nasz Prosper nowym jest tego dowodem, od czasu, bowiem, jak się zakochał, zaczął więcej pisać i to rzeczy zabawniejszych, jako to: logogryfów6, akrostychonów7, trioletów8 itp. Marysia była to zupełna Ewa po zjedzeniu fatalnego jabłka, która tylko szukała, z kim by się ostatkiem zakazanego owocu podzielić. Dowcip jej zadziwiłby każdego, zręczna w udawaniu, łagodna i gniewliwa, powolna i trzepiotowata, umiała swój charakter przystosować do charakteru kochanka i jak wyblakły atłas, który z każdej strony innym połyskuje kolorem, tak ona przy każdym odmienną, przybierała postać. Słuchała uczonych rozpraw i komplementów pana Prospera z dziwną cierpliwością i niekiedy nawet lubiła okazywać, że z jego rozmów korzysta, a to do reszty podbiło serce uczonego.
Z odmianą stanu serca, zmieniać się także zaczęła i powierzchowność; Prosper porzucił okulary, Marysia kij mu odebrała; kazał podciąć poły swego surduta, a gdy mu odkradziono tabakierkę, nie pytał się o nią. Z radością uważała matka tę odmianę; ojciec jej nie spostrzegał, a Marysia śmiała się w duchu i pyszniła ze swojej władzy.
Przebiegła ta dziewczyna tyle wymogła na powolnym sercu uczonego, iż ten jednego poranku przyszedł do ojca zatrudnionego zwykłą swoją robotą (czego już od dawna nie czynił), siadł i zaczął głośno czytać napisane wczoraj przez siebie Pochwały małżeństwa. Matka, przejęta wdziękiem kwiecistej jego mowy, pierwszy raz w życiu cały kwadrans ustała spokojnie na miejscu, a potem ruszyła z hałasem i krzykiem, nagrodzić pośpiechem opóźnienie. Czytał tymczasem dalej Prosper, ojciec go w końcu zapytał:
— Cóż to? Czy nie myślisz wstąpić w stan małżeński?
— Tak jest — odpowiedział syn, przerywając czytanie — oczekuję tylko pozwolenia.
— A tego właśnie nie dostaniesz — zawołał poruszony ojciec, pierwszy raz w życiu porwawszy się ze stołka tak szybko, iż Prosper odskoczył na kilka kroków.
Wieczorem tego samego dnia, nasz młodzieniec milcząc, z rozpaczą na twarzy, leciał jak szalony przez miasto. Zapal jego był tak wielki, iż nic przed sobą nie widział ani słyszał, poły od surduta powiewały koło niego, kij miał w ręku, zgrzytał zębami i nieczuły ani na śmiechy, ani na wołania, wstrzymać się nie chciał. Oczy jego obłąkane były w górę wlepione; jakoż wkrótce nogi pozbawione swoich przewodników, wpadły prosto na stragan przekupki.
Runęły na ulicę jabłka i gruszki przywalone ciężarem Prospera, padła broniąc swego towaru przekupka, a gdy zapalony młodzieniec wzniósł się i leciał dalej, parę tysięcy przekleństw posłała w pogoń za nim.
Nic to jednak nie pomogło, bo bardziej jeszcze swoim przypadkiem rozjątrzony, coraz prędszym krokiem z miasta uciekał. Kij jego unosząc się w powietrzu stłukł kilka okien i kilku Żydom spore guzy na pamiątkę podawał; uciekano od niego jak od opętanego, a tłum, z całego miasta zgromadzony, z okrzykami biegł za nim w przyzwoitym oddaleniu. Na drodze spotkał się właśnie z Marysią, ale na jej czułe wyrazy nie odpowiedział, uciekając dalej a dalej. Policja, nie chcąc go puścić z miasta, rozkazała zamknąć rogatkę; jednym spojrzeniem dostrzegł on zawadę i jakby wyższą siłą natchnięty, uniósł się, machnął kijem ponad głowami i przeskoczył. Od niepamiętnych wieków nie widziano w Sokalu takiego skoku; lud zdumiony stanął, a gdy z podziwienia przyszedł do siebie, już Prosper był daleko.
Otóż to skutki ślepej miłości i odmówienia ojca, którym rozgniewany uczony postanowił nigdy więcej nie zajrzeć do rodzinnego miasta. Tantae ne animis caelestibus irae?9
— Pójdź sobie acani precz ze swoją nauką!
— A waszeć idź szukaj syna, któregoś wypędził!
— Niech leci choćby na koniec świata! Nie żal mi tego szaleńca.
— Pamiętaj waszeć, że ten szaleniec był synem waćpana.
— Tak… — rzekł rozgniewany introligator, gdy wtem przybyły ojciec Marysi przerwał spory małżeńskie.
— Dobry wieczór, panie Stokrotko.
— Dobry wieczór.
— Skądże to waszeci przyszło tak ostro zabronić synowi swemu żenić się z moją Marysią? Cóż to myślisz, że pan Pytel nie da jej posagu? He?
Introligator stał jak wryty i w końcu na nalegania młynarza odpowiedział:
—Może się to jeszcze ułożyć.
— Także mi i gadaj — rzekł poważnie pan Pytel. — Oświadczam tedy, że daję mojej córce pięć tysięcy złotych posagu, a Prosperowi wyrobię miejsce organisty i nauczyciela naszej szkółki. Zgoda?
— Zgoda! — zawołał ucieszony pomyślnym rzeczy obrotem pan Stokrotko. — Ale gdzież mój syn? On uciekł podobno z miasta.
— Złapiem my go — rzekł młynarz — i woda ucieka, a jednak ja łapię ją do moich młynów.
To mówiąc wyszedł, a żona introligatora stanęła przed mężem, zabierając się do dotykalnej wymówki, gdy tymczasem widząc grożące niebezpieczeństwo, mąż schwycił czapkę i wyszedł incognito.
W kilka dni potem wynaleziony Prosper został mężem swojej kochanki, która będąc głową domu, stawała się poważniejszą i surowszą dla męża. Ten zaś nawzajem wrócił powoli do dawnych zwyczajów, zaczął nosić okulary, kij i tabakierkę, sprawił długą kapotę i został organistą, nauczycielem i kantorem w Sokalu. Umysł jego, nabrawszy więcej jędrności, wylał się teraz w dziełach różnego rodzaju. Tu on, opłakując porywczość swojej żony, napisał: Lament po utracie dobrej myśli. Są także jego ręki śpiewy duchowne pod tytułem: Spirytualny kancjonalik10 ku użyciu kantorów11 wszelkiej kondycji12, i świeckie pod równie stosownym nazwaniem: Wieniec pełnych odoru kwiatów dla czystych piersi ku zabawie, czyli zbiór pieśni światowych. W takich to i tym podobnych pracach, żył jednostajnie ów mąż uczony i zajmował się napisaniem Historii Sokala, opierając się na wykrzykniku Szymonowicza13, O Sykulskie14 Muzy, które on usiłował przemienić w Sokalskie.
Im bardziej w lata postępujem, tym więcej doznawajmy przykrości; doświadczył tego zacny Prosper Stokrotko, któremu żona ku końcowi nieznośną się stała; z tego to powodu, jako też dla licznych kłótni z plebanem, zaczął nastawać na ludzi, a stąd znowu przyszło do tego, iż cały się oddał malowaniu złośliwemu charakterów. Pierwszą próbę pióra uczynił na określenie charakteru żony, ale się to pismo nam nie dostało, bo go jejmość przezorna, nie chcąc się w złym sposobie dostać potomności, spaliła. Inne płody, zależące w kilkunastu satyrycznych i bardzo dziwnych powieściach, zrządzeniem losu wpadły w moje ręce, z których może kiedyś na świat wyjdą. Umarł mąż ów zacny w 54 roku swego życia, a po nim długo nie zajęta katedra sokalskiej szkółki dziś pono upadła. Przyjaciele, ceniący jego zalety, w miejscu, gdzie pochowanym został, położyli kamień z napisem:
D. O. M.15
Pod. tym. głazem, odpoczywają. kości.
Urodzonego. Pana.
PROSPERA. STOKROTKI.
Organ. Pleb. Sokal. Nauczy. Kantor.
Auth. dzieł. licznych. Żył. lat. 54. umarł. roku. 1759. 4. maij.
Amici. posuerunt.
Anno. 1781. 4. maij.16
1830
(Obrazek historyczny)
II n’y a point de heros pour son valet de chambre.
Prov. Français1
Był to sobie dzień 19 marca 179… pogodny, mroźny; słońce już było zeszło, ósma godzina wybiła, kiedy hrabina Emilia, przeciw zwyczajowi swemu, obudziła się i nawet wstawać myślała, co w życiu kobiety wielkiego tonu było jeśli nie cudem, to arcywielką rzadkością. Ledwie piękne czarne oczy otworzyła i białą rączką przetarła je od niechcenia, pociągnęła za sznurek dzwonka, wiszącego nad ozdobnym jej łóżkiem i podniosła się z uśmiechem na ustach.
W chwilę lekki, ale szparki chód odezwał się w przedpokojach, słychać było otwieranie drzwi i ładne dziewczę, garderobiana pani hrabiny, weszło do pokoju, ubrana od niechcenia w biały ranny szlafroczek.
— Dzień dobry pani.
— Dzień dobry, moje dziecię. Podejmij firankę tego okna do połowy i powiedz mi, która godzina.
Lizetka spojrzała na zegareczek zawieszony u pasa i potrząsając główką, zbliżyła się do hrabiny. — Cóż to ósma? — Ósma! Dawno to już pani o tej godzinie wstawała, ale dziś… — Służąca lękała się dokończyć słowami, figlarnym tylko uśmiechem, mającym w sobie ziarenko pochlebstwa, zamknęła mowę…
— Jakże też dziś wyglądam, Lizetko?
— Przedziwnie, jakby o ośmnastym roku; jeśli mi pani nie uwierzy, może się zapytać zwierciadła…
— Czy przyniesiono już kwiaty z oranżerii ministra P… — przerwała hrabina, odsuwając ręką zwierciadło, jakby go się lękała.
— Jeszcze nie…
— Jeszcze nie! — powtórzyła trochę nieukontentowana hrabina. — Prawdziwie ci ludzie nigdy nic w czas nie robią!
Lizetka uśmiechnęła się nieznacznie, zakrywając się szlafrokiem, który podawała swej pani i pobiegła po śniadanie.
Hrabina poszła do zwierciadła, ziewnęła parę razy, spojrzała po pokoju i od niechcenia rzuciła się na sofę, przed którą stał ogromny stół mahoniowy, zastawiony różnego rodzaju zbytkowymi przedmiotami. Parę serwisów japońskiej porcelany, kryształy, srebro, zadziwiającej roboty alabastrowe urny i mnóstwo mniejszych rzeczy, leżało na nim bez ładu, obok widać było nie rozpakowane jeszcze pudła na ziemi. Hrabina spojrzała na to wszystko i uśmiech po pięknych jej ustach przeleciał.
Weszła Lizetka, w jednym ręku trzyma tacę, z wrzącą czekolady filiżanką, w drugim maleńki bilecik.
— A toż co? — zawołała hrabina pokazując na list.
— To od przyjaciółki pani.
— Przyjaciółki? — rzekła, podnosząc się nieco hrabina, trochę zmarszczona, jak gdyby chciała strofować swoją służącą. Piękne kobiety nie mają przyjaciółek, ale za to tylu przyjaciół…
Lizetka chciała żartować, a hrabina żartów nie lubi, bo się ich lęka.
— Od kogóż?
— Od hrabiny Palmiry!
— Od Palmiry! — powtórzyła hrabina z niecierpliwością wyciągając rękę. — Podajże go, dawaj!
I zaczęła czytać z wielkim natężeniem umysłu, a list był zapisany na wszystkie cztery strony. Czasami wśród czytania, ruszała głową lub ramionami, czasem się uśmiechała dumnie, a Lizetka stała tylko i spoglądając po suficie, niecierpliwie czekała przeczytania listu, wreszcie nabrała odwagi i odezwała się z cicha.
— Czekolada ostygnie.
W kilka minut gorący napój i kilka biszkoptów zniknęły z tacy, lice hrabiny zajaśniały żywszym rumieńcem… turkot pojazdu dał się słyszeć.
— Zobacz, zobacz, Lizetko, może to Palmira.
— Nie — odpowiedziała służąca spuszczając nazad zieloną firankę, którą była podjęła, żeby oknem zobaczyć. — To pan hrabia wyjeżdża zapewne do miasta lub do króla na ranne wstanie (petit lever).
— Mniejsza o to, niech jedzie, będzie tam pewno pochlebiał biskupowi jak wczoraj! Całe miasto o tym gadało! Prawdziwie — dodała pogardliwym tonem — mizerne starostwo takiego poniżenia się niewarte!
— Ale bo też pan hrabia…! — odezwała się Lizetka kiwając głową.
Znowu turkot na dziedzińcu. Lizetka wyjrzała.
— O, to paryska zielona kareta hrabiny!
— Chwałaż Bogu — przerwała Emilia, poprawiając nieco szlafroka i przelotnie spojrzawszy w zwierciadło. — Przygotuj czekolady, moje dziecię!
— Otóż idzie, idzie! — i to mówiąc, ogromny woal czarny zarzuciła na stół i pokryła nim rozłożone wytworne cacka.
Weszła hrabina Palmira; była to kobieta wysokiego wzrostu, ale już nie bardzo młoda; twarz jej, nieco podobna do portretu pani de Maintenon2, przetrwała młodość bez wielkiego szwanku. Czarne oczy, nos mały, usta ściśnięte, wszystkie rysy twarzy niezmiernie regularne, nadawały jej minę bardziej nakazującą poszanowanie niż miłość. Hrabina Palmira była ładna, bardzo ładna, jak na swój wiek, ale zawsze były to tylko piękne ruiny Palmiry. Przeciwny zupełnie wyraz nosiła twarz Emilii; jej wdzięki podobniejszą ją czyniły do Ninon de 1’Enclos3 lub Marii Stuart4. Wiele dowcipu, wiele lubieżności i trochę miłego smutku, rozlanego po całej twarzy, nagradzały sowicie mniej regularne rysy twarzy.
— Dzień dobry!
— Dobry dzień!
I obie uścisnęły się serdecznie, z uśmiechem bardzo łagodnym, a potem rzuciły na siebie ukradkiem wzrok zazdrosny, jakby się zjeść chciały. I nie dziw: były to pojednane rywalki.
— Jakże dziś pięknie wyglądasz!
— Jak świeżą masz cerę!
Potem obie panie powtórzyły z małą odmianą znajomą scenę komedii Moliera5, a Lizetka, która uczyła się w przedpokoju hrabiny kursu znajomości serca ludzkiego, śmiała się z nich w duchu.
— Wszystko się doskonale składa — odezwała się nareszcie Palmira. — Książę Józef nie przyjmuje dziś gości, wyjedzie gdzie może sam na kilka godzin, potem wróci wieczór do domu. Mój François6 namówił kamerdynera, dadzą nam znać.
— Będzie to wyborna siurpryza7.
— Ach, doskonała! — To mówiąc Palmira rzuca wzrok ciekawy na stół, rada by przebić oczyma okrywającą go zasłonę, ale pani domu zwraca natychmiast rozmowę na dworskie nowiny…
— Król czy zdrów?
— Mówią, że chory po baraninie czwartkowego obiadu.
— A biskup? Nudny biskup? — Nie wspominaj mi o nim!
— A książę C… czy zawsze w sporach z generałem?
— Wiecznie…
— A nasz poeta?
— Napisał odę do króla itd. itd. Przeleciawszy w czwał po nowinach dworu, pomyślały dwie panie o swoim interesie…
— Co ty kupiłaś dla Józia?
— Ja? Bagatele… kilka biustów, dwa stoliki perłową macicą wykładane i inne mniejsze cacka; a ty co?
— Ja? Prawdziwie, jedno nic! Widzisz to na tym stoliku, ale prawdziwie i patrzeć nie warto…
Palmira spojrzała, zagryzła usta, dygnęła i zwróciła się ku drzwiom. — Będę więc czekać!
— Bardzo dobrze!
— Adieu!
— Adieu!
Około godziny czwartej z południa, kiedy Emilia leżała na sofie, rozmyślając zapewne o pierwszym kochanku, turkot dał się słyszeć na dziedzińcu. Palmira weszła do pokoju.
— No, już czas, moja duszo, każ spakować twoje sprawunki! Jedziemy! Książę Józef jest już w Łazienkach! Dziś obiad u króla był bardzo wcześnie!
Służąca weszła w tej chwili i przewodniczyła kilku lokajom do zabrania rzeczy rozrzuconych po stole; powynoszono paki, paczki, pudełka, założono nimi całą karetę i drugi pojazd jeszcze i dano znać na koniec ze wszystko gotowe.
Obie panie wyszły.
— Do pałacu Pod Blachą! — woźnicę.
— Do pałacu Pod Blachą!
— Wiesz co? — dodała ostatnia po chwili z westchnieniem. — Gdyby też wiedziano, co my wyrabiamy! Oto, jedziemy same do domu księcia, jak gdybyśmy… Ach, Palmiro, jaka jest moc miłości!
— Prawda! — dość ozięble odpowiedziała zagadniona. — Robimy szaleństwa, szaleństwa prawdziwe! Gdyby też nasi mężowie wiedzieli!
— Nasi mężowie? Alboż nie wiedzą, że go obie kochamy, że obie mamy prawo do jego serca! Zresztą, trzeba gardzić przesądami!
— Stój! — odezwał się głos na ulicy.
— Ach! — Palmira struchlała i zakryła oczy rękoma. Był to głos jej męża. Woźnica posłuszny stanął; otwierają się drzwiczki karety. Palmira miała czas przybrać minę surową.
Na ulicy pokazuje się kilka osób otaczających karetę.
Otwierający drzwiczki mąż Palmiry był człowiek około pięćdziesiątletni, małego wzrostu, obłysiały, koło oczu miał czerwoną obwódkę, zwykły order pijaków i lubieżników. Na piersiach obwieszony był wstęgami i orderami, dwie gwiazdy zabrudzone wisiały mu u boku; minę miał sowią, a z otwartej gęby i poruszeń łatwo poznać było można, że wracał z obiadu, na którym wina nie brakło.
Za nim długi, suchy, żółty, kościsty, w białym płaszczu hiszpańskim stał mężczyzna, nieruchomy jak król Zygmunt na Krakowskim Przedmieściu. Piersi jego okrywały także ordery, krajowe i zagraniczne, między nimi widać było order Maltański i Złotej Ostrogi.
Za tymi dwoma stało jeszcze kilka figur; małych i wielkich, żółtych i czerwonych, bez orderów i z orderami; wszyscy wracali z obiadu, wszyscy byli pijani, i nie po dzisiejszemu; nie tymi winami, które jak ptaszek przelecą tylko i lekką mgłą mózg okryją, ale maderą, starym węgierskim, napojami, które oburącz chwyciwszy za głowę, trzymają ją pół dnia w swoim uścisku i ciążą na niej jak cetnar ołowiu.
— A, dobry wieczór! — odezwał się otwierając drzwiczki karety mąż hrabiny Palmiry. — Dokądże się to panie wybrały?
— Na przejażdżkę! — odpowiedziała prędko i niecierpliwie nieco pomieszana żona, spoglądając na swoją towarzyszkę.
— Ależ mościa dobrodziejko! — odmruknął mąż podchmielony, oblizując się ze zwyczaju i odwracając się do tych, którzy za nim stali. — O takiej porze na przejażdżkę? Zimno i śnieg prószy!
— Mdło mi było, więc… chciałam użyć świeżego powietrza — odpowiedziała Palmira.
— A, i pani tu?! — zawołał w tej chwili suchy i długi mąż Emilii. — I pani jedzie na spacer! O, i pani! — powtórzył, zażywając tabakę z tabakiery emaliowanej, z królewskim portretem.
— Jadę! — odpowiedziała cichuteńko Emilia.
— I dokądże przecie?
— Do… do… jeszcześmy się nie namyśliły, zapewne tak sobie… po mieście.
— Ha, to dobrze — rzekł tłusty hrabia — i nam właśnie potrzebne jest świeże powietrze; gotowiśmy towarzyszyć paniom moim.
— Ależ! — prędko przerwała, uderzając się po kolanie hrabina Palmira. — Mamy wstąpić do sklepów, do magazynów, do księgarni, do kościoła! Bóg wiedzieć gdzie!
— O, o! To i my z wami! A przecież wart może z nas który, żeby dla nas to wstępowanie po wszystkich kątach na inny czas odłożyć!
— Nam pilno… bardzo pilno… to być nie może!
— Nie chcemy tego i kwita! — dodała druga.
— Ba, ba! mościa dobrodziejko. A jeśli nareszcie o wstępowanie chodzi, my, gdzie będziem mogli, wstąpim lub podrzemiem, czekając was w karecie.
— Wszystkie te projekta na nic się nie zdały — przerwała popędliwie Palmira. — Mamy z sobą zabierać sprawunki, na które miejsca nie będzie, jeśli zechcecie powsiadać i przykrość nam wyrządzić!
— No, moja duszko — rzekł tłusty — kiedyż bo mnie nogi bolą! Śnieg prószy, zamoczę się lub zaziębię i całą noc stękać będę na tę przeklętą podagrę. Wszak wiesz sama, moja duszko!
— Na cóż bo było odsyłać swoją karetę! Tymczasem weź najemną.
— Nie mam pono pieniędzy, mościa hrabino! Zgrałem się w mariasza8 z księdzem biskupem. Wystaw sobie, że w ostatniej partii miałem kralkę9 żołędną, panfila10 i…
— Oto masz mój woreczek — przerwała hrabina, z pośpiechem podając mu go. — A mąż wziął łapczywie, ukłonił się nisko i kładnąc do kieszeni, mrugnął na towarzyszów, szepcząc.
— Pójdziem na węgrzyna.
Lokaj przymknął drzwiczki karety, furman zaciął konie — mieli jechać…
— Stój! — odezwał się głos drugiego męża, z drugiej strony. — Stój! — Chudy mąż hrabiny Emilii otwiera drzwiczki.
— Mościa pani, kareta twoja, jak uważam, idzie z tyłu i zapewne ci nie potrzebna, bo jedziesz z hrabiną. Ja ją biorę!
— Ach, broń Boże! Wiozę w niej sprawunki dla księżnej; pełna ich kareta.
— A to, do diabła! — krzyknął, trzaskając drzwiczkami pan mąż.
Polecieli czwałem.
Odurzone jeszcze spotkaniem mężów, nie przemówiły ani słowa przez całą drogę dwie pojednane hrabiny, rozmyślały tylko z oczyma wlepionymi w przednie okna karety.
Stanęły na koniec przed pałacem.
Po cichu, ostrożnie, oglądając się, wysiadły obie panie, a naprzeciw nich wybiegł zaraz na wschody, uśmiechając się, ulubiony kamerdyner księcia.
Ubrany był w galonowany i całkiem zahaftowany złotem frak, w czarne spodnie, w pończochy i trzewiki z wielkimi kameryzowanymi11 sprzączkami, świeżo i wytwornie ufryzowane miał włosy, a cały zlany był perfumami, które na kilka kroków od niego słychać było.
Nie można policzyć, ile razy i jak rozmaicie ukłonił się, nim wprowadził obie hrabiny na szerokie, lśniące marmurowe wschody.
— Więc wyjechał? — zapytała Palmira.
— Wyjechał do Łazienek; powróci za godzin parę — odpowiedział, uśmiechając się białymi ząbkami Francuz.
— Wybornie!
— Doskonale! — odezwały się obie hrabiny, a grzeczny Francuz, cały w podskokach, zastępując swego pana, wprowadził i przyjął gości.
Nie tracąc czasu, zaczęto natychmiast znosić paki i paczki, wyrzucać dawne meble, ustawiać nowe, nową porcelanę, zwierciadła, obrazy, srebra, biusta i mnóstwo tych bezużytecznych a pięknych drobnostek, które należą do ubrania wytwornego pokojów.
Obie panie rozkazywały z zapałem, pośpiechem, a co większa bez sporu, jak ich kosztowne podarunki ułożone być miały.
— Tylko prędko!
— Tylko prędko! — odzywały się obie, zawieszając firanki, ustawiając alabastry i naczynia, a na stołach porządkując porcelanę i imbryki, w których za chwilę przygotowane już napoje rozlane być miały.
— Teraz, mój drogi panie Alfonsie — odezwała się zadyszana hrabina, obracając się do kamerdynera, który się ciągle ze swego obowiązku uśmiechał — jak książę przyjedzie, proszę mu nic a nic, ani słowem nie mówić, żeśmy tu były, że jesteśmy. Karety każ wciągnąć do wozowni. Tylko księciu proszę nic nie mówić; daj mi słowo honoru, panie Alfonsie.
Pan Alfons dał słowo honoru, uradowany, że pani hrabina mówiła mu o honorze, o którym on sam nigdy nie myślał.
— O, ani słowa! Bardzo dobrze! Bardzo dobrze! — powtarzał. — To pewno, za to ręczę!
I kłaniał się uradowany i uśmiechający, poprawiając mankiety i karbowane żaboty batystowej koszuli.
Teraz zobaczymy, co się dzieje z drogim, oczekiwanym, kochanym i miłym solenizantem. Po obiedzie u króla, książę z bólem głowy powrócił do pałacu Pod Blachą, spojrzał w zwierciadła ziewając kilka razy i przypomniawszy sobie, że się znudził w wielkim towarzystwie, usznurowanym w etykietę — zadzwonił na kamerdynera.
— Alfonsie — rzekł — poślij natychmiast do mego kuzyna, księcia biskupa, i oznajm mu, że dla chwilowej słabości nie będę na wieczorze, który był łaskaw dać dla mnie. Goście i beze mnie wypiją moje zdrowie! Powiesz, że jestem chory na głowę, na nogi, na bok… powiesz, co zechcesz! I każesz przeprosić, pięknie przeprosić.
— Bardzo dobrze!
— Każ mi podać karetę, karetę bez herbów! Pojedzie ze mną służący bez liberii. Nie lubię, żeby całe miasto wiedziało, gdzie się tylko ruszę. Przejadę się do Łazienek; jak ta zima trwa szalenie długo! Jeśliby kto przyszedł, powiesz, że jestem chory i nikogo nie przyjmuję, choćby samego króla. Chcę być przecie sam jeden spokojny, bez tych hałasów, bez tej ciżby, która mię goni wszędzie.
Kamerdyner wyszedł. Książę się zamyślił. Książę był szlachetny, wspaniały, ognisty, odważny; przyrodzenie dało mu ciało mogące w sobie utrzymać duszę wielką, dało mu duszę, którą on nie poniżył niedługim, lecz chwalebnym życiem swoim. Lecz możnaż nazwać słabością, że lubił kobiety! Dewotki tylko stare a brzydkie, fanatycy i rygoryści robią z tego wielkiej wagi przestępstwo; gdy tymczasem w tym, jak w innym chwilowym kaprysie, nie ma nic złego.
Bywają przypadki — lecz pytam: Którędy przypadki nie przychodzą? Ludzie umierają od zapachu kwiatów. Kłótnie, nieszczęścia zaczynają się często od niegodnych uwagi drobnostek. — O, i kobiety mogą poniżyć człowieka, zepsuć go, zrobić go nieszczęśliwym! Lecz książę nadto był dumny i cnotliwy, aby go kto poniżyć potrafił, nadto był stały, aby go jedna kobieta popsuć mogła, nadto nareszcie, dogadzając swoim urojeniom, pogardzał w duszy kobietami, aby się im aż do nieszczęścia dał doprowadzić. Książę się nigdy nie ożenił, lubił kobietę jak potrawę, jak suknię, jak konia, udawał, że kocha i śmiał się — była to cecha owego czasu — z takimi uczuciami można było być bardzo szczęśliwym. Szkoda ciebie, złoty wieku XVIII, wieku filozofii Woltera12 i Rejencji13, niedowiarstwa we wszystkim i wytwornej, dobrego tonu rozpusty.
Książę lubił kobiety; kobiety lubiły księcia: był młody, bogaty, znaczący wiele, miły i uprzedzający. Dobijano się o niego; on śmiał się po cichu, a kochał się głośno, w obliczu całego miasta. Zaczynano naówczas wstyd przesądem nazywać!
Wyjechawszy do Łazienek, książę wstąpił na chwilę do pewnego domu, na pewnej ulicy, a w tym domu na pierwszym piętrze w ozdobnych pokojach, mieszkała panna S. Może nie wiecie, co to za jedna była ta panna S.? At sobie! Aktorka! Zresztą bardzo ładne i potulne stworzenie.
Obwinięty w długi płaszcz szary, w swojej czapeczce pąsowej złotem wyszywanej, nasuniętej na oczy, książę wbiegł do jej mieszkania. Chód jego pewny, trzaskania drzwiami i piosnka, którą nucił, od razu dały poznać, że ten, co wchodził, być musiał księciem lub przynajmniej hrabią, albo nareszcie bogatym, bardzo bogatym liwerantem14.
Panna S. siedziała na kanapie z gitarą, ubrana w białą suknię, spiętą wstęgą niebieską; a we włosach jej ponad bogatym grzebieniem powiewała także niebieska wstążeczka. Była zupełnie ładna, z noskiem zadartym, z miną figlarną, podskakująca, zwinna, miała w sobie coś pośredniego między ptaszkiem a figurką tańcującą w jasełkach.
Książę wbiegł szybko, nie zdejmując czapki ani płaszcza i wpatrując się w nią z zapałem, zapytał:
— Czy grasz dziś w teatrze?
— Ach, ach! — wykrzyknęła naprzód udając przestraszoną bardzo biegle aktorka. — Ach! Ale jakżeś wasza książęca mość mię przeląkł! Serce tak mi bić zaczęło! Myślałam, że się Bóg wie co stało!
— No! No! Mów prędzej! — zawołał książę tupiąc nogą niecierpliwie. — Czy grasz w teatrze?
— Gram, mości książę.
— No, to niech cię Zośka zastąpi albo kto inny, albo niech dziś teatru nie grają!
— Książę — mój benefis15!
— A, mniejsza o to, niech diabli wezmą teatr i twój benefis! Pojedziesz ze mną do Łazienek — i książę rzucił rulonik dukatów na stolik marmurowy.
Panna S. wybiegła nic nie mówiąc i powróciła wkrótce w kapeluszu i salopie.
— Służę księciu! Mówiłam pannie Zofii.
— Jedziemy! — podchwycił, nie słuchając, książę. — Jedziemy!
I pobiegł tak prędko po wschodach, że biedna aktorka cała zadyszana, ledwie w kilka minut drobnymi kroczkami zdążyła za nim do karety.
— Do Łazienek! — zawołał kamerdyner do woźnicy i pojechali.
— Wiesz co, moja droga— rzekł książę, podsadzając do karety pannę S…, kiedy już wracali z Łazienek — jedź ze mną do pałacu, do mnie. Napoję cię słodziuchnym winem jak twoja buzia, pogadamy sobie, zaśpiewasz mi.
— Dobrze! Najchętniej, mości książę —odpowiedziała z uśmiechem panna S. — bylebyś mnie wasza książęca mość odesłał nazad nie koczem, nie żadnym innym pojazdem, ale karetą.
— Choćby dwoma! — rzekł książę.
Pojechali znowu, przez ulice do pałacu Pod Blachą i zajechali szumnie na dziedziniec.
Wieczór już był późny, wokoło cichość. Książę wysiadł powoli.
— Cóż to jest? Tyle światła w oknach? We wszystkich oknach!
Ten Francuz upił się albo zwariował! A, rozumiem — dodał po chwili. — To zapewne chciał mnie tak świetnie przyjąć dla imienin, chce kilka dukatów!
Kamerdyner biegł na spotkanie księcia po wschodach i śmiał się w duchu.
— Wysiadajże! — zawołał książę do panny S. i piękna aktorka lekką stopą sparła się niedbale na stopniach karety.
Kamerdyner spojrzał i struchlał, uśmiech skonał na szeroko otwartych ustach, oczy otworzyły się, jakby miały wyskoczyć z głowy — stał, patrzał i nie wiedział co począć.
— Cóż to ci jest, Alfonsie? — zapytał książę. — Zwariowałeś zapewne, wszak znasz moją przyjaciółkę, pannę S.? Cóż to jest?
— Nic! nic! Na honor, mości książę, nic! Tylko na honor! Honor!
I stał zakłopotany, czy miał złamać urodzony dnia tego honor swój i oznajmić księciu, że dwie hrabiny czekały go w sypialnym pokoju, i że tym samym przytomność panny S… była zupełnie zbyteczną, czy miał zamilczeć i dozwolić rzeczom iść według ich przeznaczenia!
Myślał jeszcze, a książę był już na górze z panną S.
— Siurpryza za siurpryzę! — pomyślał kamerdyner, biegnąc za księciem na górę. — Zdziwią się pięknie! Na honor!
Książę otworzył drzwi i wszedł. Spojrzał na odmianę ozdób i mebli, na nowy przepych pokojów, zmarszczył brwi, obrócił się prędko do kamerdynera wchodzącego dopiero i zapytał żywo:
— Co to jest? Co to znaczy? Co to za meble? Co to za obrazy? Skąd to? Na co?
— Ja, ja, ja, panie, nic nie wiem! Nic nie wiem — odpowiedział Francuz i żeby nie być przymuszonym do dalszych tłumaczeń, a tym samym do złamania słowa, uciekł jak szalony.
Książę, nie mogąc się wydziwić odmianie, ruszając ramionami i stawając co chwila przypatrzeć się nowym ozdobom, poszedł dalej.
Minęli razem z panną S. kilka przepysznie przystrojonych pokojów i weszli nareszcie do sypialni. Był to maleńki salonik z wyzłacaną misternie alkową, w której stało łóżko za pięknymi pąsowymi firankami. Ani się domyślał książę, że za firankami ukryły się dwie hrabiny, chcąc korzystać i przypatrzeć się podziwieniu swego kochanka.
Ledwie za księciem ukazała się we drzwiach panna S., z dwóch stron dwa przeraźliwe, kobiece, ostre, gniewne dwa krzyki wyleciały. Palmira pierwsza, ukryta długą firanką, urwała ją popędliwie i z gniewem do szaleństwa dochodzącym stanęła nagle przed księciem.
Struchlał i on, widząc za nią wybiegającą drugą hrabinę z równym gniewem z drugiej strony łóżka — struchlał i puścił rękę aktorki, która sobie także krzyknęła przeraźliwie, lecz mniej arystokratycznie i wybiegła ukryć się w innych pokojach.
— Boże! — zawołała jedna.
— Cóżem widziała! — krzyknęła druga.
— Aktorka! — podchwyciła Palmira. — Aktorka! Niewdzięczny! Kiedy my żyjem tylko twoją myślą, kiedy się jednamy dla ciebie, ty! O Boże! Aktorka!
Gniew zatamował jej mowę. Druga dokończyła filipiki.16
— Zdrajca! — zawołała, zrzucając serwis kryształowy ze stolika — On gardzi naszymi ofiarami, najdroższymi ofiarami honoru i miłości własnej! O Boże! Aktorka!
I w gniewie porwała alabastrowy zegar nocny i strzaskała go o przepyszne zwierciadło. To uderzenie było hasłem powszechnego zniszczenia. Co tylko znalazło się pod ręką: drogie sprzęty sprowadzone z daleka, szkło, porcelana, gipsy, zwierciadła — wszystko leciało, pękało, wywracało się, gniotło, trzaskało na kawałki. Podłoga pokryła się szczątkami ozdób, które wprzódy pyszne ze swej nowości i ceny oczekiwały księcia.
A książę stał jak niemy i próżno po kilkakroć, pomieszanym głosem starał się upamiętać dwie nieubłagane kochanki swoje.
— Ale pani! Prawdziwie! Na honor! Pani hrabino! Palmiro! Ale bo, w istocie! —Nic nie pomogło i (proszę wybaczyć za stare porównanie) jak wśród burzy morskiej i huku bałwanów nikną słabe majtków głosy, tak wśród wrzasku, hałasu, trzasku dwóch rozgniewanych pań, niknął słaby głos księcia.
Nie stało co tłuc, nie było co mówić, nie można było dłużej pozostać, bo gniew mógł się uśmierzyć, obie więc wybiegły; karety nie było na podwórzu, musiały czekać na nią. Próżno stroskany książę na klęczkach prosił o przebaczenie, wymawiał się, zaklinał, one uparły się i przebłagać się nie dały. Zaszły nareszcie karety, siadły prędko i uwiozły z sobą zazdrość i gniew za nieszczęśliwym trafem wyrządzoną obelgę.
Turkot odjeżdżających pojazdów zginął był w oddaleniu. Książę stał w sali i patrzał zdumiony, nie dowierzając swym oczom, na ruiny świetnych ozdób, które jak nagle i niespodziewanie przyszły, tak dziwnie zniszczone zostały.
Świece z długimi knotami płonęły po kątach, inne osadzone w połamanych kandelabrach gasły na podłodze, na sofach podarte firanki sztukami wisiały, a we drzwiach do drugiej sali prowadzących wyglądał nosek zadarty i białe ząbki panny S.
W pewnym oddaleniu stał niemy i przelękniony kamerdyner, zażywając po cichu tabakę ze złotej maleńkiej tabakiereczki.
Książę po chwili podniósł głowę, rozśmiał się głośno sam do siebie i podając rękę pannie S., zawołał:
— Dawać wieczerzę, Alfons! Chodźmy, moja droga!
r. 1831 Wilno
Podanie gminne wileńskie
Nie będzie uczeń nad mistrza
Ogień palił się w piecu, przed nim siedział majster budowniczy Wojciech, sparłszy łokcie na kolanach, tuż przy nim na ławie pokrytej kobiercem, zięć jego czeladnik Piotr i córka Maria. Cichość panowała uroczysta. Piotr czeladnik spuścił głowę, objął jedną ręką młodą swoją żonę, a drugą trzymał maleńkiego synka. Stary Wojciech zdawał się ponury i gniewny.
— Słuchaj, Pietrze — rzekł po chwili — ty mi tak drugi raz, jak dziś, wobec ludzi, nie domawiaj! Szanuj moje siwe włosy! Pamiętaj, że ta ręka i głowa wpoiły w ciebie to, co umiesz! Bo jak się drugi raz odważysz, won z moich oczu! precz! ty, żona twoja i dziecię! Wolę mieszkać sam jeden, jak widzieć cię pod bokiem urągającego się z mojej starości!
— Jak ci tylko tu zawadzamy, panie teściu! — rzekł Piotr — tak najchętniej się wyniesiem i choć zaraz! Nie na tom ci ja strawił pół wieku, ucząc się i starając, żebyście mnie potem mieli za partacza! A kiedy chcecie zobaczyć, co ja umiem, pozwólcie mi domurować tego nowego kościółka… wszakże ledwo fundamenta rzucono, niech przepadnę! jeśli jedna moja robota wszystkiej waszej nie zaćmi!
— Ho, młokosie! Łatwo gadać jak sroka, ale robić niełatwo. Wierzaj staremu! — odezwał się majster Wojciech ze złośliwym uśmiechem. — Dobrze! Odtąd ja i palcem nie tknę tej roboty… ani tam zajrzę nawet… jutro jadę do Smoleńska i tam mnie czekają… a ty rób! To zobaczym, powrócę na sam koniec, powrócę śmiać się z ciebie, jak wyprowadzisz gołe ściany, krzywe okna i grube gzymsy. Oj, żebyś wówczas pełzał mi po nogach, żebrząc o pomoc, nic, ni! Choćbyś się spiekł ze wstydu… lub we łzach utopił, nic, nic!
To mówiąc powstał stary i zamilkł, a Piotr czeladnik całując synka w czoło, odpowiedział:
— O tym potem, panie teściu! Ja o to tylko proszę, byś nie psował, a pomoc mi twoja nic nie nada.
— Zobaczym, kto w kunszcie sprawniejszy!
— Zobaczym!
— Mnie samo doświadczenie nauczyło. Spójrz, idź po miastach… wszędzie z daleka czerwienieją mury mojej roboty… a imię majstra Wojciecha Krzyżaka jest znane na Litwie i Rusi jak drugie niczyje… Moje dzieci rozsypane są po wszystkich grodach wielkich… i prędzej wymrze całe pokolenie twojego syna… niż jeden z tych kamiennych synów moich się powali! Tyż to śmiesz się mierzyć ze mną, uczniu mizerny?! Ty chcesz mistrza ubiec w sztuce?!
— Chcę — odparł żywo Piotr — i dopnę swego. — Przysięgam na moją Marię drogą i na małe dziecię, że choćbym miał krwią własną wszystkie sklejać cegły, wystawię kościół, jakiego dotąd nie widziano. Będzie mały, ale mu wielkie ustąpią i twoja duma zawstydzona zostanie!
Pełen gniewu stary Wojciech wyszedł i drzwi za sobą drugiej izby zatrzasnął, a Maria, poprawując ogień na kominie, po cichu odezwała się do męża:
— A ty zawsze ze starym kłócić się musisz! Fe, mój Piętrze! Toć jemu niedługo żyć, na co truć jego ostatnie lata, on z twojej przyczyny gryzie się bezustannie! A to ojciec mój, Pietrze! On cię tak kochał, on ci oddał mnie wówczas, kiedy ty ubogi nic prócz rąk nie miałeś!
— A czymże ręce moje pośledniejsze od drugich? — zawołał Piotr. — Nie mogę znieść tego, aby moje imię ginęło ze mną razem, wówczas kiedy jego imię na szczytach zbudowanych kościołów idzie do przyszłych wieków! Nie! Nie! I ja, Mario, muszę być sławny! choćby mi to życie kosztować miało! Czuję, że mogę, że muszę pokazać, co umiem!
— Przed tobąż wszystko jeszcze, mój miły! — odpowiedziała Maria, grzejąc ręce u ognia. — Czego się śpieszyć? Przyjdzie na każdego pora…
— A któż mi zaręczy —— przerwał Piotr — że jutro nie umrę? Dziś jest moje, jutro, Bóg wie! Rad jestem, że mi roboty tego kościoła odstąpił! Zawstydzi się stary, że mnie mało cenił. Piotr tyle wart, co i on! Bóg mi dopomoże!
To mówiąc uściskał żonę, położył dziecię w kolebce i zaczął się szybko po izbie przechadzać.
Był to smutny wieczór jesienny; mury nowego kościołka Świętej Anny, otoczone jeszcze rusztowaniem, zastanawiały już wszystkich. Tłumy ludu biegły, jak na zjawisko, mistrzowskiej tej przypatrywać się budowie. Wszyscy wznosili pod niebiosa czeladnika Piotra i nie było tego, kto by nie powiedział, że uczeń majstra przesadził. Radowała się dusza Piotra i oczy jego pasły się pochlebnym dlań widokiem, a w głowie snuły mu się już myśli sławy i nieśmiertelności. Wieczór był chłodny; Piotr i Maria stali na smętarzu i poglądali oboje na kościołek. Piotr był wesół, ściskał żonę i wołał, ukazując jej dzieło swoje: — Patrz! Czyś ty kiedy co takiego widziała? Jutro rusztowania precz pójdą, a wszystko błyśnie nową pięknością. O, żeby tylko stary jak najprędzej wrócił!
Spojrzy on i duma jego spadnie tak nisko, jak nisko moją sztukę cenił!
Maria westchnęła i spuściła w dół oczy. Piotr pożerał wzrokiem kościółek; wtem z dala kroki czyjeś słyszeć się dały i nim się mieli czas obejrzeć, stary Wojciech przyskoczył ku nim. Oczy jego iskrzące się od gniewu zwrócone były na nową budowę, usta sine drżały, trząsł się pełen złości i zaledwie zięcia i córkę zobaczył, zaczął wołać natychmiast:
— O, cieszycie się z mego upokorzenia, wyrodki! Toć to twoja wdzięczność, Pietrze! Za to, żem ci dał dom i żonę wówczas, kiedyś ty nie miał gdzie położyć głowy…! Prawda! Prawda! Dwa razy już tu patrzeć kryjomo chodziłem! Wyznaję, jam takiego nie postawił kościołka! Cieszże się z wygranej! Nie mógłżeś tego zrobić po mojej śmierci? Wszak niedługo czekać było ci trzeba… Chyli się już ta głowa do grobu… ale nie! Obrzydłe stworzenie! Chciało za życia mego jeszcze sławę moją wtrącić do grobu!
I starzec płakał, a przed nim stali zięć i córka. W oczach Piotra malowała się dzika radość, w oczach Marii łzy połyskiwały.
— Przebacz, mój ojcze! — rzekła z cicha. — Wszakżeś mu sam budować kazał, a miałże źle budować?
— A no cóż tak budował, aby mnie zawstydzić? Nie! Nie! Ty psi synu! Z diabłem musiałeś mieć schadzki! On ci pomagał! A jak ksiądz święconą wodą ten mur pokropi, padną czartowskie gzymsy i łeb ci hardy rozbiją!
To mówiąc starzec łzy otarł; gniew okropny wrzał w jego oczach, a Piotr i Maria spokojnie stali… W tej chwili zza chmur wszedł księżyc i oświecił tę scenę, przydając piękności nowemu kościółkowi.
Stary Wojciech zdawał się uspokajać i nagle głosem umiarkowanym rzekł do zięcia;
— Chodź, pokaż mi to z bliska, wejdziem na rusztowanie…
— Noc teraz, toć nie zobaczym! — rzekł Piotr. — Jutro rano obejrzeć będzie można.
— Nie bój się! Moje oko i w nocy zobaczy to, nad czym wiek strawiło. Chodź, przypatrzę się twemu dziełu… pierwszemu i ostatniemu, bo ci czart pewno więcej takich myśli nie nastarczy. Chodź!
I oba poszli, a Maria, tuląc się od zimna w chustkę, patrzyła na nich, jak wdzierali się po drabinach na wierzch rusztowania.
Księżyc świecił przepysznie, cisza panowała wkoło, słychać było każde słowo rozmawiających. Stary Wojciech im szedł dalej, tym groźniej odzywał się do zięcia. Stanęli wreszcie na rusztowaniu przed frontem. Oczy starego zwróciły się na misterne okna, drobne gzymsy i ozdoby, zatrząsł się ze złości i obracając się do zięcia zawołał:
— Pietrze! Przesadziłeś mnie… Kiedyś tak zaczął, czy wiesz, jak skończysz?
— Skończyłem tylko na upokorzeniu dumy, panie teściu! A dawnoż to urągałeś się ze mnie? Dawnoż to mówiłeś, że mi będzie potrzeba pomocy twojej?
— Tak mówiłem! — krzyknął przeraźliwie majster. — A teraz ci powiem, że ten, kto ci pomógł budować, niech cię przyjdzie ocalić!
Nim wyrzekł te słowa, silną ręką chwycił Piotra za szyję i pchnął go uderzeniem nogi z rusztowania.
Krzyknął przeraźliwie biedny czeladnik i chwycił się jeszcze rękoma za wiszącą u rusztowania deskę. Maria krzyknęła także i pobiegła jak szalona ku kościołowi, wołając:
— Ojcze! Ojcze! To mąż mój! Ojcze! Ratuj!
A Piotr chwiejącej się deski trzymając, tracąc siły co chwila, wołał przytłumionym głosem:
— Ratuj! Mario! Ratujcie!
Stary majster nic nie słyszał… nic nie chciał słyszeć… porwał ogromną cegłę z rusztowania, ugodził nią oburącz w głowę nieszczęśliwego i ciało jego padło na kupę gruzów przed kościółkiem.
1883
Fantasmagoria1 historyczna. 1529–1749
W roku 1629 w Wilnie, na ulicy Niemieckiej, idąc od ratusza ku Wileńskiej Bramie, z prawej strony, stały obok siebie dwie kamienice wielkie, piękne dwie kamienice z pozoru. Jedna wyższa i świeższa z wierzchu bliżej ratusza, druga za nią czarniejsza i brudniejsza, ale równej prawie z pierwszą wielkości.
Pierwszą z nich lud prosty nazywał Rajem, a drugą obok Piekłem*. Te nazwiska nie były nadane bez przyczyny, bo zaraz w bramę tylko wszedłszy, znać było różnicę Piekła od Raju.
Wszedłszy do Raju widać było dziedziniec piaskiem wysypany, wschody na dwie strony czyste, okna szyb całe i wymyte, drzwi nie pogruchotane, bruk wymieciony. Cicho było. Czasem który z mieszkańców przechodził spokojnie modląc się lub kobieta śpiesząc do roboty. Pięknych kilkoro dzieci bawiło się w pogodną porę piaskiem na dziedzińcu, w klatkach zawieszonych u galerii świergotały ptaszki, dalej za domem był sadek z zieloną murawą, z drzewami i altaną. Panem Raju był karaim2.
W Piekle inaczej było. Wchodząc dawał się spostrzegać dziedziniec szeroki, brudny, śmiecisty; rynny sączące wiecznie pomyje; rynsztoki zapchane wyrzucanymi obrzynkami jarzyn i kości. Kilkoro psów wyło, siedząc nad rynsztokiem, drugie tyle skomlało u drzwi mieszkań. Gwar, krzyk, stukanie drzwiami, dzień i noc nie ustawały. Miauczały koty, warczały psy, krzyczały koguty, ryczały dwie krowy chude w obdartej z dachu przybudówce, ale więcej nad to krzyczeli i wrzeszczeli mieszkańcy.
Najgłośniejszym nad wszystkie głosy był głos właścicielki, pani Doroty Janówny, córki kupca, żony próżniaka, która cały dom i męża, i dzieci, i psy, i koty i wszystko, co tylko w obręb jej państwa wchodziło, za nos wodziła niemiłosiernie. Od rana, jak się obudziła, widać ją było w jednym trzewiku przydeptanym, drugą nogą boso, w roztwartej jupce, z roztrząśnionymi włosami, biegającą po galeriach, kłócącą się z mieszkańcami, bijącą zwierzęta i dzieci, swoje i cudze.
Tak upływał czas do południa, a kiedy wszyscy do stołu lub garnka zasiedli, na kilka chwil milczenie panowało. Potem znowu i pani Dorota, i jej mąż, i dzieci pół tuzina, i szewc z dołu, i woźny trybunalski, i psy, i koty, i krowy, i koguty krzyczeć, wrzeszczeć, ryczeć, wyć, piszczeć, warczeć, jęczeć zaczynały do wieczora.
Wieczorem znowu na chwilę uspokajało się, zapalano światła, mało kto przebiegał po domu i dziedzińcu, prócz latających nietoperzów, szczurów snujących się i kotów, i przemykających się kun.
W mieszkaniu pani Doroty słychać było krzątanie się i hałas głuchy, były to przygotowania do uczty i zabaw, które u niej w świątki i piątki, w posty i popielce bez różnicy, niemal co dzień się odbywały. Zaczynały się ze zmrokiem schodzić postrojone czerwone mieszczki, mieszczanie wąsacze, panowie rajcy, panowie burmistrze i ławnicy, z trzech juryzdyk3, wójtowie i kunsztów szlachetniejszych cechmistrze, panny wileńskie z fosforycznymi oczyma i młodzież gwiżdżąca, tłumno, gwarno, szumnie i wesoło. Jak się tylko wszyscy zeszli, zaczynała się żydowska muzyka, tańce,
skoki, hałas, wrzaski. Znów obudzone psy i koty krzyczały, pijani kłócili się, taczali po wschodach, leżeli w rynsztokach, czepiali
się ścian i drzwi, krzyczeli, bili się. Było to Piekło.
W tym czasie w Raju, mieszkańcy modlili się i pracowali przed ogniem, kobiety przędły, mężczyźni rozmawiali jedząc lub kończyli dzień modlitwą, dzieci koło matek stały, rozmawiając z sobą po cichu, lub biegły chować się, szukać i znajdować po kątach.
Właściciel domu Beniamin z; długą, siwą brodą, zwykle przy wrzasku dolatującym z Piekła, kończył skromną wieczerzę, opowiadając synowi i młodej synowej swojej Racheli, własnego życia jednostajne dzieje, tym powagi pełnym biblijnym stylem Wschodu, który pierwsze wieki świata i prostotę ich wspaniałą przypomina.
Kiedy wybiła siódma na półzegarzu godzina i na ratuszu gaszenie ognia przedzwoniono, sługi zalewały w kominach żar, światła
gasły, dzieci kończyły pobożne modlitwy za rodziców, rodzice za dzieci, żona za męża, mąż za żonę, i po pracy spokojnie zasypiali.
Taka była różnica Raju i Piekła; ale nie ta jeszcze przyczyna ich nazwania.
Dawniej, sto lat przed 1629 rokiem, dwóch ludzi mieszkało w tych dwóch domach, a te domy były drewniane, małe i stykały się oba tak, jak się potem dwie murowane kamienice zetknęły. W Raju mieszkał starzec osiemdziesięcioletni, w Piekle chłopiec, który miał lat dwadzieścia kilka.
Starzec był ślepy, stary, chory i z łóżka już nie wychodził, miał córkę jedną, która go doglądała w jego boleściach, pocieszała go, czytała mu księgi, przez które Bóg obiecał ludziom niebo, miała serce dobre, duszę ognistą, łzę w oku na każdy jęk starca, pomoc na każdą jego boleść, pociechę na żal każdy.
Ostatek dni ojca zgryzionego pamiątkami, które mu życie truły, i niemocą odbierającą mu wszystkie życia przyjemności, jeszcze się czasem złocił pociechą dobrej córki. W rannej godzinie, kiedy go ból obudził, pierwszy dźwięk spotykający jego ucho był głos Marii i cały dzień ten tylko jeden aż do późnej snu godziny dźwięczał w jego uszach, jak głos anioła w grobie.
Obok mieszkał młody właściciel domu, nieżonaty, a imię jego było Bruno. Sierota od dzieciństwa, sam siebie prowadził po drodze życia i to tylko widział dobrym, co mu na chwilę zmysły dobrym pokazywały. Wesoły jak ptak w powietrzu, niedbały o jutro, niepamiętny na wczoraj, z cudzego i swego nie korzystając doświadczenia, za hasło życia wziął był sobie: „Co chcę, być musi”. Przy nim, koło niego, było zawsze wiele młodzieży. Kości, wino i do dziewcząt umizgi od rana do nocy były ich zabawą i jedynym zatrudnieniem. Nieraz szczęk rozbitego przez pijaków pucharu, szumny odgłos chóralnej pijaków pieśni, przez słabą ścianę dolatywały do łoża konającego tak długo starca. Był to jakby głos świata, śmiejący się szydersko z jego boleści. Nieraz córka, widząc cierpienie, jakie mu ten odgłos sprawiał, płakała lub starała się zagłuszyć go, ale jej srebrny głosek niknął przy tamtych i starca jęki mieszały się z pieśniami. Bolesna była to sprzeczność wesela i otwartego grobu, jęków i pieśni.
Bruno widział Marię nieraz i jej oczy zapłakane, i pierś wzdętą, i różowe niby śmiejące się, bo do uśmiechu stworzone, usta. Nieraz całego piekła wzywał na pomoc, aby ją dostać, potem, przy innych zabawach, kobietach, ludziach, zapominał o Marii. Maria widywała go także, ale go nienawidziła. Ten człowiek wiecznie wesoły, z uśmiechem niezmazanym na ustach, wydawał się jej szatanem. Ona przywykła widzieć cnotę cierpiącą i jej młode serce inaczej sobie cnoty nie umiało wystawić, jak we łzach, smutną.
Raz na biesiadzie u Bruna, podochoceni towarzysze śmiać się z niego zaczęli, że słabego, ślepego starca córki, żyjąc od niej o ścianę, uwieść nie umie. I tak dobrze wypiekali mu jego tchórzliwość, tak podwyższali cenę jej wdzięków, że Bruno na koniec zgrzytając zębami ze złości, krwią na twarzy z gniewu oblany, przysiągł im, że ją mieć będzie, ofiarując im zakład.
Był tam na tej biesiadzie, stary jeden szaleniec, którego zwano Czortubaćkiem, ten z uśmiechem przyjął zakład, i swoją z muru kamienicę, obok stojącą, ofiarował przeciw drewnianej. Zakład rozbili z szumnym śmiechem towarzysze, a Bruno ich prosił, żeby miesiąc cały niczyja noga nie postała u niego. Ciekawi przyrzekli i dotrzymali.
W parę dni, zmieniwszy postać, spuściwszy oczy, przechadzać się zaczął Bruno mimo bramy Marii, aby ją zobaczyć; do samego nawet domu zaglądał, pod tym lub owym pozorem, a dziewczyna swojona powoli, przebiegając spoglądała na niego przyjaźniej, bo go widziała smutniejszym, a serce jej za powinność, za nałóg litość wzięło.
W tydzień, gdy wieczorem ojciec spał, a Maria w bramie siedziała na progu wróciwszy z kościoła, Bruno znalazł sposób przemówienia do niej. Zaczął jej opowiadać, jak przeszłego swego życia żałuje; wspomniał jej o ojcu, użalał się nad nim, czasem łzy udawał, śmiejąc się w duszy. Maria uwierzyła łzom i mowie, i tak się rozeszli.
Potem spotkali się znowu i coraz szczerzej rozmawiać zaczęli. Niewinna i prosta dziewczyna opowiedziała mu, co tylko ciężyło jej na sercu, on jej żałował, cieszył ją i nieznacznie wtrąconym opowiadaniem, ściśnięciem ręki, rzuceniem oka; starał się w niej ogień, coraz głębiej palący mu duszę, zapalić. A ona miała już rok dwudziesty i czuła potrzebę kochania, połączenia swojego losu i serca z kimś drugim, bo do tego mieszała się myśl, że we dwoje lepiej ojcu dopomogą niż ona jedna.
I tak coraz częściej się widywali, coraz poufalej byli z sobą; a Bruno zaczynał powoli przemawiać o losie przyszłym i kochaniu. Ona milczała, lecz umyśliła pomówić z ojcem. W wieczór, jednego dnia, siedziała u jego łoża. Chory był spokojniejszy, oddychał tylko ciężko, a wokoło cisza była. Po chwili zapytał chory, co się stało z sąsiadem, że taki pokój od niejakiego czasu panuje w tamtym domu.
Ona opowiadać zaczęła, ojciec milczał, powiedziała wszystko, jak się poprawił, jak się widują, nawet szepnęła coś o przywiązaniu, o losie przyszłym, o jego zamiarach. Potem zarumieniła się, wstała, wróciła, dorzuciła jeszcze słów kilka i czekała niespokojna. A ojciec stary milczał długo i coraz ciężej oddychał.
— Słuchaj — odezwał się nareszcie — jesteś cnotliwa, Bóg ci twoją cnotę wynagrodzi. Ten człowiek, to szatan, on nie jest dla ciebie, tyś nadto dobra dla niego, on się nigdy nie poprawi, on tylko pod skórą owczą chciał uwieść ciebie, nie widuj go więcej pod moim błogosławieństwem, Mario! Słuchaj mię, jam stary, mijaj, kiedy przechodzi, uciekaj, kiedy się zbliża. Znałem takich łudzi: zbrodniarz się skruszy, rozpustnik nigdy. Jego skrucha jak błyskawica przychodzi i mija, a za nią piorun idzie! Nie widuj go więcej, Mario, proszę, zaklinam, pod błogosławieństwem moim.
Maria słuchała słabego głosu ojca i drżała. Chciała Bruna tłumaczyć, wymawiać przed nim, ale on dodał jeszcze:
— Bóg ci da inne szczęście, ja, konający, ostatek sił zebrałbym jeszcze, żeby cię oderwać od niego, on piekło nosi z sobą. Chceszże piekła i mego przekleństwa, Mario? Mario, nie widuj go więcej!
Zamilkła na te słowa, myśląc tylko, że ojciec stary, znękany, zbolały, źle sądzi o ludziach, i nie znając go, tak mówi, a serce jej biło mocno i czuła już, że nie mogła go nie, widzieć i widzieć nie mogła także, bo błogosławieństwo umierającego ojca zabraniało jej tego na zawsze. Noc na mękach strasznych przeszła, ranek spłynął ze łzami, w dzień oknem go tylko widziała i biło jej serce i ręce drżały. Bruno przechodził często koło okna, miała jednak tyle siły, że ku niemu nie wyszła. Ojciec coraz był słabszy.
Nazajutrz spał pół dnia stary, ona wybiegła na chwilę, mówiąc sobie sto razy, że go nie spotka, że go spotkać nie może, a chcąc jednak mimo woli spotkać się z nim, zobaczyć go.
Szatan czatował i spotkał ją. Chciała uciekać, uchwycił i zatrzymał; chciała mu wszystko powiedzieć, pożegnać, odpędzić, i słów nie znalazła. Rozmowa była krótka, żywa, ale ona pierwszy raz im pokazała, że należą do siebie.
W nocy nowe męki przyszły, straszniejsze stokroć od pierwszych, na jawie ojca przekleństwo, we śnie piekło i męki, i płacz, i rozpacz szarpały jej duszę. Budziła się i myślała:
— Jestem przeklęta za to, żem go widziała, cóż mam do stracenia? Ojciec mię przeklął, mogę go teraz widzieć, kochać, mieć go, wszak więcej nic być nie może nad to, co jest? przekleństwo ojca…
Po tych strasznych słowach, którymi się uspokoić starała, zabiła siebie i wydała sama wyrok swojej zguby, Maria nie unikała już od niego, spotykali się znowu coraz częściej, byli razem, a Maria powtarzała w duszy dla uśmierzenia wewnętrznych zgryzot:
— Cóż więcej będzie nad to, co jest?
W trzecim tygodniu po zakładzie, często biedny starzec, dręczony boleścią, tarzał się po łóżku, próżno wołając córki. Pół dnia nie było jej w domu. W mieszkaniu Bruna, w jego uścisku przepędzała dni i noce.
Zakład był wygrany, ale Bruno nic jeszcze towarzyszom nie mówił.
Stary ojciec poznał swoje nieszczęście, konał coraz prędzej, przyciśniony wiekiem, chorobą i żalem po córce, i przypomnieniem swego przekleństwa, które wisiało nad jej głową.
Rano jeszcze czasem obudzona zgryzotami, z objęcia szatana wyrywała się dziewczyna biec do ojca ze łzami. Służyła mu chwil kilka, płakała i żałowała swego występku. Ale zaledwie głos zwodziciela dał się słyszeć, szelest jego sukni, chód jego; porzucała ojca i leciała ku niemu, do niego, za nim! A wówczas, kiedy z nim była, jęk konającego ojca, który przebijał ścianę i dźwięczał w jej uszach, nie mógł jej oderwać od niego. Słyszała, jak się tam ojciec męczył sam jeden, przewracał po łożu, wołał jej płacząc, prosił o kroplę wody na ugaszenie pragnienia, zaklinał, jęczał, słyszała i nie szła. Przeklęta od ojca mimo woli, w objęciu zwodziciela, nie miała serca, tylko na jego pieszczoty; uszu, tylko na jego słowa. Kiedy go nie było, płakała rzewnie i gryzła się swoją zbrodnią; kiedy przychodził, jak niewolnica za panem szła za nim. Głos ojca, jęk, boleści, nic, nic ją nie zwróciło nazad. Oczy jej paliły się, drżały ręce, serce biło, usta gorzały. Przy dźwięku religijnym i grobowym, modłów i westchnień przenikających ojca, ona całowała i ściskała zwodziciela, i mówiła sobie:
— Czegóż mam się obawiać więcej? Wszystko się już spełniło na mnie, ojciec mnie przeklął!
Kończył się czwarty tydzień po zakładzie. Czortubaćko śmiał się w duchu, a Bruno czekał ostatniego dnia.
Przyszedł ten dzień.
Tego dnia wieczorem biesiada szumna huczała w jednym domu, a przy Brunie, wśród biesiadników, siedziała Maria z uśmiechem na ustach, z kubkiem w ręku, z bezwstydem na czole. Obok przez ścianę konał jej ojciec sam jeden, wołając o kroplę wody przy skonaniu, o córkę, jęczał, wyciągał suche ręce, chwytał powietrze zimne i mroźne nie opalonej izby — nikt nie przychodził.
Nie było iskry ognia w domu na przenikające zimno, kropli wody na pragnienie, jednego słówka pociechy na serce. Zrzucał z siebie nakrycia, tarzał się, jęczał, gryzł ręce sobie i spragniony, krew z ran wysysał. Tłukł siwą głową o ścianę, aby ją prędzej rozbić i umrzeć przynajmniej — umrzeć nie mógł. Rozpacz rozdzierała go, nagłe powstał z łóżka, na którym od lat dziesięciu leżał; włosy mu się najeżyły; wytężyły nogi i ręce, jakby były z kamienia; ślepe oczy przewrócił strasznie i szedł omackiem do sąsiedniego domu, szedł bliżej, coraz bliżej, słyszał głos córki, pieśni, hałas — pot lał mu się po ciele, serce biło, wrzało, krew przewracała się po żyłach, głowa pękać się zdawała, a reszta zębów zgrzytała w otwartych ustach. Stanął przede drzwiami, psy Bruna obskoczyły go, padł u progu bezsilny, skoczyły mu na piersi, szarpały twarz, rwały włosy. On konał słysząc głos Marii, który szarpał duszę, jak psy wyschłe ciało starca. Otworzyły się drzwi izby na hałas psów, porwał się jeszcze, powstał i wbiegł. Choć ślepy, uczuł jednak kolące go w oczy światło, usłyszał także śmiechy, pieśni, brzęki, potem krzyk długi i wszystko ustało, głos Marii nawet. On stał przed biesiadnikami blady jak trup, poszarpany od psów, w rozdartej koszuli, z ślepymi oczyma, z całą powagą skonania i śmierci, z przekleństwem na ustach.
— Przekląłem cię, Mario! — zawołał. — I ciebie przeklinani, człowieku, coś mi ją odebrał! Oddaję cię piekłu z nią razem. I ten dach, pod którym zbrodnia twoja mieszkała z tobą, niech będzie przeklęty! Niech wnuki twoje, niech każdy, co tu wejdzie i żyć
będzie, zginie! Niech ten dom będzie piekłem! Za moje piekło, Bóg wam nim odpłaci, przeklinam!
Upadł i skonał.
— Cóż mam do stracenia? — wołała Maria, wieszając się na szyi kochanka.
Już nic, nawet cnoty nie miała do stracenia.
Trupa wynieśli, i biesiada szła dalej.
Nazajutrz, kiedy trumnę starca wynosili z domu, Maria siedziała w oknie zawieszona na szyi Bruna, śpiewając.
W rok wypędził ją Bruno z domu i umarła wkrótce od wściekłego psa pokąsana. Bruna konie, gdy szedł pijany, rozbiły na ulicy przed własnym domem.
Odtąd wisiało konającego przekleństwo nad tym domem, a niebo, jakby na sprzeczność stawiało zawsze obok — cnotę, pokój i szczęście. Zabójstwo, kłótnie, rozpusta, mieszkały w Piekle. Próżno zmieniali się mieszkańcy i dom stanął nowy, przekleństwo wisiało.
W roku 1629 mieszkała tam, jakeśmy powiedzieli, pani Dorota Janówna, a obok karaim Beniamin. Tegoż roku córka szewca na dole udusiła dziecię swoje, żona struła męża na pierwszym piętrze, ojciec zepchnął syna z okna na poddaszu. I kiedy który pogrzeb wychodził z jękami i płaczem z Piekła, kiedy stamtąd prowadzili winowajców na ścięcie, umarłych do grobu, dc Raju zawsze wówczas widać było idące wesele lub słychać było śpiew matki nad kolebką dziecka, modlitwę starca do Boga, błogosławieństwo dziada nad wnukami.
Lud omijał Piekło, lecz byli zawsze ludzie, co się tam mieszkać nie lękali, a żaden szczęśliwie nie uszedł. Zbrodnia za zbrodnią, za nieszczęściem nieszczęście w ten dom biegło.
W roku. 1748 dnia 11 czerwca o godzinie 9 rano pożar, który całe miasto, ratusz, kilkanaście zniszczył kościołów i kilkadziesiąt pałaców, spalił Raj i Piekło, ludzie z nich jednak uciekli. W przeciągu roku potrafili go nakryć i mieszkalnym uczynić znowu. Panią podówczas była Joachimowa wdowa*. Zły los mieszkańców zdawał się mniej prześladować, kłótnie tylko i swary bezustannie mieszkały jeszcze w Piekle.
Lecz w następnym roku 1749 dnia 8 czerwca drugi okropny pożar, gdy niszczył miasto, a z Raju wszyscy uciekli i mienie swoje wynieśli, tak że szkody nie mieli, w Piekle śpiący ludzie pogorzeli razem z majątkami, inni na ulicę wyrwawszy się, strzaskanych murów kawałkami pobici, inni uratowawszy się ze strachu poumierali, kilku przez resztę życia żebrało w kalectwie i wdowa sama, pani domu, w budce pod Dominikanami umarła, prosząc jałmużny.
Równo z tym pożarem znikły ślady przekleństwa starca i nazwisko Raju i Piekła. Odtąd żyją tam jak gdzie indziej spokojnie, i ani Raj lepszy od innych domów sąsiednich, ani Piekło jest gorsze.
1834.
Historyjka
Czymże to są nasze dzisiejsze wesela w miarę dawnych? Śmiesznymi tylko parodiami. Nie przywiązujem już do nich tej wagi, jaką miały przed laty, ani tego sakramentalnego znaczenia, ani tak wielkiej pamiątki. Dawniej raz się człek rodził, raz żenił, raz umierał, ślub był węzłem nierozerwalnym, toteż wesele wiodło za sobą obrzęd tak wielki i tak uroczysty, jak urodziny lub śmierć. Prawda, że dawniej tylko dla formy mówiono na weselu o sercu, lecz wyobrażenia religijne, przekonanie o obowiązkach, sposób życia zapewniały pokój, zgodę i to ciche, a stałe przywiązanie, które jeszcze widzim czasem w parach nierozłącznych staruszków, służących tylko za pośmiewisko ludziom naszego wieku.
Przed kilkuset laty, a jeszcze na dworze wielkich panów, to były wesela! Samo ich wspomnienie świeciło jak gwiazda w życiu pary pobranej do dni ich schyłku. Były to gody wesołe, szumne, pyszne, mające swój rytuał narodowy, niewzruszony i upoważniony odwiecznym zwyczajem, rytuał pełen symbolów, które dziś już tylko u niższych klas ludu pozostały.
Właśnie o jednym z takich wesel dawnych chciałbym wam powiedzieć. Nie, żebym je opisywał, bo któż się od razu całego obrzędu nie domyśla: i oracji, i bankietu, i huku dział, i muzyki, i rozczulającego błogosławieństwa starych? — lecz dla jednego godnego w nim pamięci szczegółu.
Książę Konstanty Bazyli Ostrogski, wojewoda kijowski, marszałek wołyński, starosta włodzimierski, pan sławny ze swych bogactw i pobożności, dziedzic ogromnego księstwa, gotował się sprawić w jednym ze swoich zamków, w Dubieńskiem, wesele księżnie Beacie Dolskiej, powinowatej i wychowanicy swojej, którą wydawał za księcia Sołomereckiego. Obie te książęce rodziny, dziś zgasłe i zapomniane, wówczas jeszcze świeciły i zdawały się obiecywać długie pasmo potomków sławnych. Ciężka ręka losu padła na nie — i zgaśli z tylą innymi!
Wszystko gotowe było do tego uroczystego obrzędu, mającego się odbyć na zamku dubieńskim. Liczny zjazd gości sprowadzonych z daleka, krewnych, przyjaciół, sąsiadów, szlachty drobnej życzliwej domowi . książąt Ostrogskich, zawalał końmi, kolebkami1 i ciżbą pacholąt podwórce zamkowe. Niektórzy jeszcze cisnęli się i zbierali z różnych ulic miasta, nie dając nawet przyskrzypnąć wrót zamku. Był to sam ranek dnia weselnego, ranek grudniowy, śnieżysty i ponury, powietrze niosło z sobą wilgoć, wyziewy ziemi i ciężyło w piersiach. Słońca nawet nie widać było za mglistą oponą chmur jednostajnie szarych; bo natura nigdy nie stosuje się do czynności i uczuć, choćby najznakomitszych ludzi. Rzadko bardzo ulubieńcom losu świeci słońce pogodne w ich dni uroczyste i to historia między cuda swoje zapisuje. Kurczyli się od zimna przenikliwego słudzy na podwórcu i u wrót, pokrzepiając się suto dostarczanym trunkiem. W ich rozmowach znać było i usposobienie do smutku pochodzące od pory, i wesołość sztuczną, jaką trunek wymusza na biednych, słabych głowach ludzkich.
Wszyscy gotowali się do wesela; nie było kąta, gdzie by go znać i czuć nie było; wszystko się ruszało, kręciło, badało, stroiło, szykowało, zacząwszy od kuchni pałającej ogromnym ogniskiem, aż do komnat panny młodej i pana młodego.
Mężczyźni zebrani gadali, śmieli się i pokrzepiali śniadaniem, a że nie było we zwyczaju XVI wieku u wyższej klasy, grać w kości albo się od rana upijać, skromny tylko brali posiłek, o wojnie, turniejach i koniach rozprawiając. Książę Sołomerecki, blady, młody, niebieskooki, chudy i cienki mężczyzna, rzadko się do rozmowy wtrącał i spokojnie tylko na wszystko się uśmiechał. Coraz poprawiał na sobie paradnego ubioru, na którym guzy brylantowe i złote błyszczały kutasy; ściskał rękojeść suto kameryzowanej karabeli, odrzucał wyloty i chodził wzdłuż komnaty. Maleńki jego wymuskany wąsik poruszał się uśmiechem, którym odpowiadał na wszystkie pytania.
U progu stał w nieładzie podróżnym zbrojny kozak Ukrainiec, z sełedcem2 zwieszonym, zbrojny w koszulę drucianą, szablę, rusznicę, jańczarkę3, łuk i strzały, z nożem u pasa, z workiem kul, z chustką paradną w wielkie kwiaty, z worem skórzanym na wodę, sabłtasem4, nahajką, długim sznurem jedwabnym, prochownicą i mnóstwem innych drobnostek, składających dawne uzbrojenie kozaka. Mowę miał posępną i zamyśloną, wszyscy go pytali i zaczepiali, a on zwolna, lecz śmiało w swoim rodzinnym języku odpowiadał.
— I jakże — odezwał się ktoś z tłumu — są wieści o Tatarach?
— Tak jak każdej prawie zimy, gdy wody staną — odparł kozak — gadają o nich i wygadają. Ciągną się gdzieś dolinami chyłkiem.
— Którędy?
— Kto ich wie! Bóg jeden, co tę plagę zsyła. Jak przyjdą, będzie się dymić za nimi i mogiłami drogę wysypią. Teraz ryją się gdzieś jak krety, postrzec ich nie można. Może się już ciągną złodziejską doliną.
— Wieleż ich być może?
— Jak zawsze, tyle co szarańczy, a więcej jeszcze koni niż ludzi, bo u nich i konie się biją, gdy u nas ludzie nie wszyscy potrafią.
— Widział ich kto? Czy to tylko słuchy zimowe?
— Do tej pory słuchy tylko, ale kto się boi, daleko widzi.
— U stracha wielkie oczy — dołożył ksiądz Makary kapelan. — Niech książę pan pośle po język.
I na tym ucięła się rozmowa, a odprawiony Ukrainiec wyszedł. Książę zaś zaraz polecił swoich kilkudziesiąt kozaków wysłać na zwiady dolinami i zwykłym Tatarów szlakiem.
Wieść o Tatarach, spadła wśród samych przygotowań weselnych, prędko po całym rozniosła się zamku. I znowu od komnaty panny młodej aż do kuchni i zwodzonego mostu, wszystko ją powtarzało i wszystko drżało od niej, bo Tatarzy, co tyle razy ogniem i mieczem zniszczyli tę ziemię, gorsi byli dla niej nad wszystkie plagi zagniewanego nieba.
Ażeby wesela nie zamroczyć, zakazał książę wojewoda mówić o tym kobietom. Zakazał — był to właśnie sposób doprowadzenia jak najprędzej tej wieści do ich uszu. Wszyscy tak mieli tajemnicze miny, tak cicho szeptali, tak rękoma machali, tak szable ostrzyli, broń opatrywali i tak umieli pokazać gryzącą ich w głębi tajemnicę, że nareszcie domyślne z natury poczuły ją kobiety.
Żony od mężów prędko się pod sekretem dowiedziały, o co idzie, potem przyjaciółki przyjaciółkom jak zaczęły podawać z ust do ust wiadomość tajemną, doszła ona aż do komnaty panny młodej, gdzie właśnie księżnie Beacie czarne jej długie rozpuszczano włosy dawnym zwyczajem słowiańskim.
Nie wiem, jak wam opisać pannę młodą. Nie była ona ani piękna, ani wdzięczna, wysoka, blada, czarnobrewa, poważna, choć młoda jeszcze, zupełnie się różniła od męża, który przy niej podobny był przebranej niewieście. W oczach jej tylko błyskał niezwykły ogień zapału, męstwa, wytrwania, stałości. Czoło wzniosłe, gładkie, spokojne, zdawało się wielkie myśli i piękną duszę pokrywać, usta małe, ściśnięte, blade, oszczędne w wyrazy nie otwierały się na próżne słowa, a rzadziej jeszcze na uśmiech. Cóż mogło łączyć tak różnorodną nowożeńców parę? Oto — wola krewnych. W ich sercach nic się nie działo, nic nie biło, nic nie wrzało, żadna namiętność, żaden pociąg. Ich ręce nie spotkały się i nie zadrżały przed związaniem u ołtarza; byli sobie obojętni, ale szli do tego związku spokojnie, bo nie mieli trującej przyszłość przeszłości ani wstrętu do siebie, a ówczesny zwyczaj dawno ich do podobnego połączenia przygotował.
Kiedy panny służebne i drużki gwarzyć około księżnej Beaty zaczęły i przestraszone Tatarami, zapomniały złotych szpilek w aksamitnych poduszkach, spoglądając po sobie ze drżeniem, księżna Beata, jakby ocucona z myśli głębokiej, zapytała:
— Cóż się stało?
— Nic dotąd, księżna pani — odpowiedziała zająkując się — ale, ale mówią, choć książę wojewoda mówić o tym zakazał, że Tatarzy idą.
— Tu idą?
— Ach, zapewne tu! Ćma, słyszę, niezliczona! Ja się tak strasznie boję Tatarów! — szczebiotała dalej. — Takie poczwary ogorzałe, z przypłaszczonymi nosami, ze ślepiami czarnymi, z odstającymi uszami, co się rodzą ślepymi, jak szczenięta, żyją końskim mięsem i w Świętą Trójcę nie wierzą! O, jak ja się ich boję!
— A ja nie — odpowiedziała panna młoda, odrzucając włosy — bo pierwszego, co by do mnie śmiał przystąpić, pewnie bym zadusiła.
Wszystkie zamilkły i wszystkie uwierzyły.
— Wzięliby nas i odesłali do seraju sułtana swojego ci ohydni poganie — mówiła drużka — a choć cuda o nich prawią, niech nas Bóg wcielony od tych rozkoszy broni, a naprzód od ich wiary pogańskiej, wedle której, jak ksiądz Makary powiada, kobiety nie mają duszy.
— Nie mają duszy, panno Stanisławo — zawołała księżna — a czymże by żyły! Prawdziwie pogańska ślepota!
— I takim to ludziom możemy się dostać w ręce! — szeptały panny.
— Kto? My? — znowu odpowiedziała księżna. — Alboż tu nie ma zamku, dział i ludzi, alboż nie ma wody w Ikwie i pasa u sukni, żeby się w ich oczach udusić.
— Ale ich tylu!
— Nas mało, ale z nami Bóg chrześcijan i walczyć będziem na swoich śmieciskach!
Na te słowa pełne zapału a tak niezwyczajne w ustach kobiety, wszedł książę wojewoda.
— Vivat heroina!5 — zawołał, całując ją w czoło. — Tak mówić, tak myśleć trzeba, a nigdy u nas Tatar nie będzie! Ale zresztą, moja panno, jeszcze oni zapewne daleko, bo to są tylko głuche wieści. My tymczasem myślmy o weselu. Jak utną z dział zamkowych na vivat, niech wówczas idą, a przyjmiem ich dobrze, na rany Chrystusa!
W istocie nie bardzo było czego się bać w Dubnie, bo na ówczesny sposób wojowania, ta warownia, której później Chmielnicki próbować nawet nie chciał zdobycia — była dość mocna. Dokoła oblana wodą Ikwy, wielkimi stawami otoczona, niezbyt wprawdzie wyniosła, ale dla murowanych, a wysokich fos niedostępna, mogła się długo bronić wojsku, które by jej burzyć działami polowymi nie mogło. Trudno także było zapaśne zamczysko dostać głodem, a Tatarzy, którym śpieszny był powrót, nigdy tego próbować nie mogli.
Tymczasem gdy w zamku rozprawiają o Tatarach, gdy się śnieżyste tumany rozrzedzają i dzień wyjaśniać zaczyna, gdy wysłani po język wyjeżdżają z miasta, strasząc po drodze mieszczan i Żydów, w cerkwi zamkowej stroją ołtarz do ślubu, a w zamku ucztę, która ma ślub poprzedzić, gotują.
Ach, gdzież się podziały te dawne gościnne biesiady, na których pan, sługa jego, koń i pies, jak zesłańcy od Boga przyjmowani byli, czym stało, co było! Dzisiejsi dawnych Słowian potomkowie przyjęli już obce obyczaje, handlarskie, nikczemne, skąpe i zimne — ale szkoda dawnych, bo dawne nie były europejskie, nie były tak wykwintne, ale szczersze za to i poczciwsze. Dawniej egoizm musiał się ukrywać i wstydzić, dziś się z siebie chlubi i wysoko wynosi. Lecz dajmy temu pokój.
Miarkujcie, jaka być mogła biesiada księcia wojewody, pana na Ostrogu, który miał dziesięć milionów rocznego dochodu, który za marszałka dworu trzymał jednego ze starszych wojewodów, płacąc mu siedemdziesiąt tysięcy złotych, żeby stał za jego krzesłem w dni uroczyste, którego orszak zwyczajny dwa tysiące doborowej szlacheckiej młodzieży składało.
W wielkiej sali godowej, po której ścianach rozwieszona były obrazy familijne i niektóre trofea wojenne, zastawiono długie stoły na kształt podkowy, okryte trzema wedle zwyczaju leżącymi na sobie obrusami szytymi, na których kurzyło się już pierwsze danie. W oddaleniu nieco połyskiwał niezmierną mocą sreber kredens za balustradą, przed którym stały stosy talerzy, półmisków, pucharów i złocistych roztruchanów6.
Nad wielkimi drzwiami wchodu, na wysokiej galerii, ustawiona była muzyka i śpiewacy chłopięta.
Przy jednym z okien sali, osobno zastawiono stolik suto założony mięsiwem dla nadwornego żarłoka Bohdana, który na dzień za trzydziestu zjadał, i ze trzydziestu w potrzebie mógł się mierzyć. Było tam także mnóstwo mięsiwa pieczonego i gotowanego, że ledwie uwierzyć było można, iż to wszystko pożre jeden miernego wzrostu człowiek niezbyt nawet otyły.
Goście weszli do sali jadalnej — panna młoda tylko się nie pokazała. Za nimi słudzy i dworzanie wtoczyli się, mający stanąć za stołkami panów. Podano naprzód gościom z kolei wielką złocistą miednicę i nalewkę podobną, do umycia rąk, a nareszcie ręcznik suto po końcach szyty perłami. Marszałek dworu rozsadził ich wedle dostojeństwa i tak przystąpiono do pierwszego dania, które składały pływające w czterech sosach: żółtym, różowym, czarnym i szarym, spore mięsa kawałki. Trzech krajczych u każdego stołu posługiwało. Oprócz tego, rozstawione były pieczyste i przyprawy korzenne, licząc w nie narodowy chrzan octem, kapustę kwaśną i ogórki. Goście mało co przedtem śniadawszy, niewiele jedli sami, lecz nakładali z górą talerze i oddawali je sługom stojącym za nimi, którzy tuż zaraz za ich krzesłami głośno podane potrawy spożywali. Przed każdym z siedzących był talerz srebrny nakryty maleńką serwetką i łyżka srebrna pozłocista. Popijano piwo tylko w długich kielichach szklanych.
Po pierwszym daniu zdjęto je razem z pierwszym obrusem, a drugie zastawiono z samych pieczeni różnego rodzaju składające się, zwierzyny, ptactwa i ryb.
Mimo wspaniałości uczty, spostrzec można było także na stole dziś bardzo wzgardzony groch ze słoniną i kaszą krajową. Na koniec nastąpiło trzecie danie z samych łakoci złożone. Tu dopiero zaczęły się toasty za przyszłe powodzenie państwa młodych.
Gdy już do ust niesiono kielichy, a muzyka i moździerze połączyły się z wykrzykiem: — Pierwsze zdrowie! — nagle z dziedzińca ozwał się głos — nie vivat wykrzykujący, nie radosne hura! lecz krzyk przestrachu, który słumiwszy wszystkie, skamienił gości i wytrącił z rąk ich puchary.
Wybładły kozak wpadł do sali.
— Książę — zawołał — Tatarzy! — i padł z osłabienia i przestrachu.
Wszyscy porwali się od stołu; gwar, krzyk, zamieszanie, ścisk i zgiełk się zrobił po całym zamku. Wszyscy wołali: — Tatarzy! Tatarzy! — Książę Sołomerecki pobiegł do narzeczonej swojej.
— Idź do szabli i konia! — odpowiedziała i znikła. Strwożony wyjrzał oknem. Na błoniu za lodami Ikwy, pod lasem, warczał i rozwijał się zagon niezliczony Tatarów, który złodziejską doliną blisko Duhna nie postrzeżony doszedłszy, nagle wpadł pod miasto pędząc przed sobą kozaków wysłanych po język. W oddaleniu rozeznać nie można było liczby, powiększonej końmi luźnymi, które Tatarowie zwykle byli z sobą prowadzić dla odmiany — szarzał tylko ten tłum posuwając się coraz bliżej.
Książę zbiegł na dziedzińce.
Tu siodłano konie, wyciągano działa, zwodzono mosty, lud z miasta i przedmieść cisnął się w bramy tłumnie, krzycząc i wiodąc z sobą bydło, konie, wozy. W monasterze świętego Krzyża bił dzwon na trwogę ponuro a śpiesznie — przestrach był nie do opisania.
Książę wojewoda zimny, nieporuszony stał na podwórcu i dawał rozkazy gładząc, brodę. Niewielkie hufce gromadziły się kolejno w milczeniu; wszyscy służalcy przybyłych gości siadali na koń, gotowali oręż. Książę Sołomerecki milczący stanął przy nim i patrzył mu w oczy.
Tymczasem tłuszcza tatarska coraz się zbliżała pod zamek z krzykiem, a raczej piskiem okropnym, nieregularnym tłumem postępując, opasywała warownię, zapuszczając się w opuszczone już prawie przez mieszkańców przedmieścia. Niektórzy murzowie7 z oddziałami pobiegali pod mury, które oczyma mierzyli, a strzały ich, jak posłańce boju, padały nawet na podwórzec zamkowy; inni potrząsając długie sznury przygotowane na jeńców, pokazywali je stojącym na zamku.
Tabor wozów siadł na dolinie, rozbijano kilka lichych nad wozami namiotów. Wszystko to działo się z nieporównaną szybkością, ale mieszkańcy zamku dość spokojnie na przygotowania patrzyli. Sposobiono kamienie, wodę wrzącą, nabijano działa, rozstawiano naokół straże, mocniejsze po bastionach i bramach, a hufce tam, gdzie grubsze lody mogły dopomóc do wdarcia się na zamek Tatarom.
Z tej uczty weselnej, wrzącej wesołością, w jedną chwilę zrobiło się przygotowanie do boju smutne a przynajmniej poważne i posępne. Panny i kobiety modliły się po oddalonych komnatach i w cerkwi — modliły się i łamiąc ręce płakały.
Gdy się to dzieje, a strzały Tatar coraz częściej jakby na urągowisko pod nogi oblężonym padają, wszyscy jeszcze wyraźniejszej czekając zaczepki, stoją w milczeniu. Nagle ze wschodów bieży ktoś, w czarnej sukni, na dziedziniec, wpada między stojących i woła:
— Tu strzały świszczą, a wy stoicie jeszcze?
Na te wyrazy głośno wymówione, wszyscy się obracają, nawet książę wojewoda.
— Kto je wyrzekł?
— Panna młoda.
Ona zaplotła kosy, wdziała suknię żałobną, uzbroiła się w miecz znaleziony gdzieś w opuszczonych komnatach i pierwsza z zapalonym okiem bieży do działa stojącego z otwartą na dolinę paszczą.
Przed nią rozwija się cały ten straszny obóz tatarski, do jej uszu dolatują głosy ich dzikie, widzi ich łuki napięte i szable błyszczące, i wozy i konie, i wśród tej zgrai wznoszący się namiot chana, który w blasku zachodzącego już słońca świeci się purpurą, rozpina się, siada i z księżycem na czole, grozić się zdaje krzyżom kościołów i cerkwi.
Na ten widok staje księżna Beata, patrzy długo i myśli, i zdaje się, jakby się po cichu modliła. Wszyscy milczą, tylko Bohdan żarłok nabija działo. Księżna celuje nim, wyrywa lont zapalony z ręki puszkarza, przykłada…
I wystrzał głośny rozbija się w powietrzu, huczy, grzmi, a kula świszcząc leci w dolinę. Za dymem nic nie widać — lecz wiatr zachodni rozpędza go. Księżna Beata klaska w dłonie.
— Nie ma namiotu chana, księżyc złoty leży na ziemi, kula go obaliła!
Z obozu Tatarów wrzask okropny słyszeć się daje, widać, jak się kupią i gromadzą, i jak ruszają z nową wściekłością ku zamkowi.
— Księżno! — odzywa się ktoś z tłumu. — Zabiłaś im chana, oni nas wszystkich w pień wytną!
Beata spojrzała w milczeniu z pogardą i kazała nabijać działo; a Tatarzy, którzy się tak byli rzucili ku zamkowi, zaczęli zaraz ściągać się, kupić, nareszcie obóz łamać, wozy zaprzęgać i śpiesznie dalej zagon popędzili.
A kiedy w oddaleniu przy księżycu widać już tylko było czerniejącą ich zgraję, księżna, otrząsając pył z sukni i ocierając czoło, zawołała do wojewody:
— Teraz czas do cerkwi!
— Idźmy! — powtórzyli wszyscy z zapałem. Resztę wesela niech kto chce opisze, ja nie mogę.
Dubno, 1837, wrzesień.
Któż nie zna jednego rodzaju ludzi, przez któren najbliżej pokrewni jesteśmy z małpami? To stworzenie ma twarz podobną ludzkiej, głos człowieka, nos zadarty, czoło płaskie, usta szerokie, uśmiech głupi w ustach, i kawał gąbki na miejscu mózgu; ma wszystko człowiecze prócz woli; — wola jego jest wolą naśladowania. Stąd można podobnych ludzi nazwać człowieko–małpą i zastosować do nich nazwisko, które niegdyś zbyt szczodrobliwy Linneusz1 nieostrożnie oddał małpom, zowiąc je homo troglodytes2. Ta rasa nie jest wyłącznie właściwą ani klimatowi jednemu, ani żadnej części ziemi, wszędzie jej pełno, wyradza się nawet z pospolitych ludzi. Cechą, po której się poznaje, jest ciągłe naśladowanie drugich; nic oni nie czynią sami przez się, mózg ich gąbczasty nie trawi i nie wydaje chylu3 myśli, pije myśl swoich czynności, jak pijawki krew, z drugich i gotową już żyje. Tacy ludzie po miastach są pierwszymi prozelitami4 mody; żaden węzeł chustki z francuskiego żurnalu żadna barwa, którą się podobało pomazać rysunek paryskiemu iluminatorowi5, nie przewinie się darmo przed ich oczyma; muszą się ustroić, jak moda każe; prędzej daliby się powiesić, niżby zezwolili na złamanie w czymkolwiek prawodawstwa tej królowej. Elegant taki tym się różni od innych elegantów, że nigdy mody nie daje, ale tylko ją bierze.
Na wsi homo troglodytes starannie wywiaduje się o odmianach, jakie zachodzą u sąsiadów, aby je przejąć najniezgrabniej. Uważaj tylko. Sąsiad kopie rowy, bo ma błoto do osuszenia; on zabiera się i pędzi rów po suchej łące, bo powiada, nic lepszego nad rowy! rzecz zbawienna! I kopie rów, który zostaje suchy i trawą zarasta, dziwi się potem, że się na nic nie zdało, łaje sąsiada — a któż mu winien? Sąsiad sieje wcześnie i on sieje wcześnie, sąsiad zbiera, on traci, odtąd nigdy już wcześnie nie sieje i narzeka na sąsiada i na wczesną siejbę. Sąsiad stawi wiatrak — tamten na górze, ten, że nie ma góry, w dole między lasami; stąd naturalnie wiatrak jego stoi, tamten się obraca, a wiatraki na wieki łaskę straciły itp.
Inny biega i szuka myśli, słów, wyrażeń, żeby je przedać za swoje, ukradłszy wprzódy komu. Słyszy kogo ganiącego teatr i jego sztuki, nazajutrz zaraz idzie na wieczór, wprowadza rozmowę o teatrze, aby się popisał wczoraj ukradzionym zdaniem i nie umiejąc go poprzeć, dziwi się bardzo, że nikogo nie przekonał. Cóż to się dopiero z nim dzieje, jeśli ukradzionemu, przygotowanemu zdaniu przeciwne usłyszy. Okropna walka i niepewność — oba zdania równie mu się zdają dobre do wzięcia, choć są sobie przeciwne, kręci się, myśli, otrząsa i idzie dalej. — On chwyta całe myśli, co do słowa i pakuje w swoją rozmowę, zbiera swój zapas umysłowy jak ubogi gałgany na śmieciskach. I jego też głowa podobna jest do sukni nędzarza, zszytej z kawałków, które się raz pierwszy tak blisko spotkały.
Tacy to ludzie namiętnie lubią przysłowia, które gotowymi będąc do użycia, dając się stokroć nakręcić, bardzo im posługują. Gdzie nie ma myśli, tam może być przysłowie — jest to bardzo wygodnie i dlatego zapewne przysłowia zowią mądrością narodów, chociaż one wcale co inszego dowodzą.
Znałem osobliwszą małpę, która usłyszawszy zdanie jakie, myśl, sposób mówienia, nie dalej jak w kwadrans powtarzała je przy tych samych osobach, które tylko co toż samo z innych ust słyszały.
Z tej rasy ludzi trafiają się indywidua, postrzyżone na literatów — jest takich bardzo wielu, kompilatorowie6 i erudyci prawie wszyscy, prawie wszyscy tłumacze i wielu nawet oryginalnych pisarzy, którzy wąchają tylko, skąd ich zaleci nowa jaka forma stylu, nowy jaki talentu charakter — jak tylko Mojżesz drugi różdżką jeniuszu ze skały wyprowadzi źródło, oho! już oni wszyscy są około tej wody! piją, piją, bełcą, rozlewają; stawiają na strumyku mosty, tartaki, folusze7, zapuszczają sieci, kąpią się, noszą wodę wiadrami, bieg jej zwracają i kręcą na swoje pola — słowem używają tego daru; ale zapytaj ich o źródło, jak go dobyć i skąd? tego się od nich nie dowiesz! Biedny Mojżesz, sam się tej wody nie napije, sam jej nie użyje, pasożyci mu ją wydrą!
Prawie zawsze na czele szkoły stoi jeniusz lub talent wielki, jego naśladowcy są to małpy, przywłaszczają sobie formy, manierę, zdanie, sposób widzenia i piszą. Czasem nawet bardzo znośnie dobierają kawałki, z których, szyją; ale zawsze poznać można łataninę od tego, co jest z jednej sztuki jednym ciągiem uszyte.
Mieliśmy tego świeży i uderzający przykład z Sir Walter Scottem8. Jeszcze się ten pisarz wahał w nadaniu stałej formy swoim pismom, jak się to z jego pierwszych pokazuje romansów, już ci, co tylko czatowali na wzór do naśladowania, zoczyli wyłączny charakter pism jego i wzięli się do roboty. Zdaje się, że ci naśladowcy, a raczej prześladowcy Walter Scotta (traduttore traditore9), dali mu poznać sami jego sposób pisania z naśladowań niezgrabnych i ustalili go w raz przyjętej formie:
Gdyby nie było takich małp literackich, nie byłoby nigdy tego, co nazywamy szkołą: każdy by pisał i myślał tak, jak go natura usposobiła, właściwie sobie, lecz z ich pomocą formuje się zawsze przy każdej jenialnej głowie wielkie stado mniejszych główek skierowanych w tę stronę, w którą głowa typu się obraca. Są jednak tak szczęśliwi, zupełnie ekscentryczni pisarze, którzy nie dają się naśladować. Taki jest Rychter10 u Niemców, może jeden tylko; nie wiem, czy o naśladowaniu go pomyślał kto nawet. Hoffmann11, dziwaczny jak Rychter, nie był tak szczęśliwy, bo prościejszy.
W literaturze dzieła małp dają się poznać po tym, że nie mają żadnej cechy właściwej, każdy tom jest odbiciem jakiegoś innego, wybranego stosownie do czasu, w którym piszą — i książki, jaką świeżo czytali. Mimo tego jest między dziełami ich jakieś familijne podobieństwo.
Do tejże klasy dadzą się policzyć ludzie, którzy we wszystkim drobne zwyczaje i błędy, a nawet śmieszności wielkich ludzi naśladują. Ci noszą tabakę w kieszeni jak Fryderyk, król pruski i obcierają krzesła jak Napoleon i jedzą obiad, chodzą jak on, jak on noszą szarą kapotę, zakładają ręce, nigdy na ból głowy się nie skarżą itp., co jawnie pokazuje, że niebo do ziemi podobniejsze, niż oni do niego.
Raczcie uważać, że skutkiem roztargnienia zwykłego ludziom uczonym i poetom, którzy w innym świecie żyją — wszyscy mający pretensje do literatury chwalą się lub narzekają, że są roztargnieni i nieprzytomni.
O, cielęta!
1839
Ongi za czasów Zygmunta III, który lubił grawać w karty, w prymirę i flusa1 tak się ta zabawka i marnotrawstwo czasu wydawało wszystkim zdrożnym, że sławny kaznodzieja ks. Piotr Skarga, dowiedziawszy się o kartach u króla od jego komorników i dworzan, ważył się z ambony przymawiać Zygmuntowi o karty. Dziś gdy stopniami ta nieszlachetna zabawa próżniaków zeszła aż do klas niższych, wszyscy się już tak z nią oswoili, że nikomu się nawet dziwnym nie wydaje: to ciągłe siedzenie nad malowanymi kartami papieru dzień i noc; przyjmujem to jakby konieczność stanu naszego, jakby warunek życia sine qua non2.
Zaiste smutny to symptomat, kiedy nikogo nawet nie zadziwia tak dziwaczne, tak śmieszne zatrudnienie zajmując, nie już chwil kilka, lecz wielu ludzi — cała życie. Bez przesady bowiem można powiedzieć, że same gry dozwolone, towarzyskie, tak zwane komercyjne3, niektórych ludzi stały się celem żywota i jedynym, wyłącznym zatrudnieniem. To okazuje wymownie stan moralny towarzystwa, w którym są ludzie całkiem nie zajęci i z tak próżnymi głowy, że do niczego są niezdatni, prócz partnerstwa w wiście, a to jeszcze w takiej liczbie!
Widzisz tego starego, siwiejącego jegomościa, idącego o kiju przez Krakowskie ku Nowemu Światu? Zgadnij, dokąd ciągnie? — na partię wista. Rzuca oczyma, wącha, patrzy, szpieguje, czyliby nie mógł gdzie partii złożyć, wchodzi do domów, próbuje; a jeśli mu się nie uda złożyć wista, ucieka dalej, gdyż on bez wista jest to zegar bez wahadła, nie żyje. Jego życie jest za stołem zielonym, z kartami w ręku. Widzisz go, jak, póki zielonego stolika nie rozłożą, waha się, nie wie, co ma z sobą począć, nie wie, co mówić, nie śmie chodzić, siada, wstaje, konwulsyjnie na zegar spogląda, ręce zaciera, rękawy zatacza, skrobie się w głowę, chrząka, idzie do stolika, próbuje szczoteczek i kredki, brząka markami w kieszeni, rzekłbyś, że go coś w środku gryzie i dolega, że ma na głowie jakąś sprawę ważną i niebezpieczną. Ten sam człowiek niechże siądzie tylko do wista! Inszy całkiem; usiadł na krześle z tą pewnością siebie, z tym wewnętrznym zaspokojeniem, z jakim rzemieślnik do swojej zwykłej siada roboty; oto rozkłada karty, ślini palec wielki, wyjmuje marki, uśmiecha się, poprawia, składa karty, rozpuszcza, tasuje, ożywia się, i — o cudo! wszakże nawet’ gadać zaczyna ta machina! Ale jego gawęda jest to automatu granie, zawsze jedno, zawsze w kółko, też same dowcipne wistowe pogadanki, też same dziecinne żarciki, zawsze jedno, zawsze w kółko, albo spór o zadaną, albo wyszydzanie nieuków, albo ciekawe historie o wziętych przed rokiem lewach, o wielkim jakim szlemie, sławnym jak bitwa pod Waterloo. Naówczas w tej głowie rozwija się z dziwną jasnością cały ciąg, przejście gry, wszystkie zadane, zrzucone, wyszłe, rzekłbyś, że to jest człowiek, gdyby — kiedy wstanie od stolika — nie pokazał ci znowu, że jest tylko machiną do grania w karty, piątą nogą wistowego stolika, jednym słowem wiściarz.
Wiściarz bowiem jest całkiem odrębnym jakimś stworzeniem, które karmi się tylko wistem i żyje dla wista, które nie zna innego lepszego świata, nad ów, który mu się na pięćdziesięciu dwóch kartach rozwija czarno i czerwono, które nad grę nie widzi na świecie szlachetniejszego zatrudnienia. Wiściarz nie żyje, kiedy nie gra, i usypia naówczas jak bobak4 na zimę.
Lecz niczym jest jeszcze wiściarz przy wiściarce. Wiściarka, pospolicie stara, podtuptała5 dama, jeszcze nie ze wszystkim uwiędła, a już nie całkiem świeża, której braknie celu i zajęcia w życiu, jest jeszcze namiętniejszą od wiściarza. Jeśli wiściarz żyje tylko wistem, to wiściarka znowu tak gwałtownie tego życia pragnie, że bez wstydu, bez zastanowienia, gotowa łapać po ulicach partnerów, byleby grać od rana do nocy. Znajdziesz ją ziewającą na kanapie od rana, póki się nie zejdą zwyczajni półzłotkowi współczujący z nią gracze, strój jej zaniedbany, głowa spuszczona, oczy zagasłe od bezsenności, tchnienie gorączkowe, ciało skurczone, nogi skrzyżowane po turecku. Lecz wspomnij tylko wista, oto się wyciąga, wypręża, dzwoni na sługę, sama sunie stolik, dobywa karty, uśmiecha się, i bądź zdrów — już utonęła w wiście. Nie mów jej o dziecięciu, które swywoli w drugim pokoju z lokajami, cóż dziecię w porównaniu z wistem! nie mów jej o domu, mężu, o kluczykach, o nikim, o niczym, wszakże widzisz, że gra w wista! Na próżno, co trzy robry, spoglądają na zegar towarzysze znudzeni i wyciągają z kieszeni sakiewki. Jeszcze trzy robry6, jeszcze jeden tour7, jeszcze partie maître8… woła gospodyni, i tak końca nie ma tej zabawie, do północy, czasem do dnia.
Cóż to jest za namiętność osobliwsza? Jest–li to chęć zysku? nie! bo grają czasem popółzłotku, czasem taniej nawet. Cóż to jest? zatrudnienie próżniaków, którzy do lepszego jak do przewracania kart niezdatni, całe życie spędziwszy bez myśli, nie zaspokoiwszy się na starość, nie umiejąc myśleć, pracować, czytać, zająć się czymś użytecznym, muszą potem wpaść w nałóg gry, w chroniczną chorobę wista, żeby się wyrwać nudom otaczającym dokoła. Wist, jak niedawno cholera, jest u nas w powietrzu. Idź, dokąd chcesz, w małym domku czy w pałacu, pierwsza rzecz, z którą cię gospodarz spotka, to te pięć kart, które ci tka pod nos z zapytaniem: — wszakże będziesz grał?…
Jeśli nie grasz, pocóżeś przyszedł? Jeśli nie grasz, jesteś nieużyteczną figurą i gotowi cię posadzić za dziadka lub użyć twej czupryny za szczoteczkę, bylebyś się na co przydał do wista. Spojrzawszy na to zapamiętałe wistowanie młodych i starych, strach przejmuje. Co ci ludzie sobie myślą, że ich Bóg stworzył do mizerów i szlemów? straszna rzecz! I toż to jest życie, grać od rana do wieczora i śnić nawet o renonsach9?
Nic, że już w mieście, gdzie zawsze stek próżniaków, i gdzie bym już z większym pobłażaniem widział wiściarzy, ale ta choroba panuje na wsi jeszcze zaraźłiwiej i okropniej. Są całe domy, gdzie familia nic nie robi, tylko gra w wista od rana do wieczora: ojciec, synowie, matka, córki dla wprawy z sobą grają w wista. Znajdziesz tam zawsze gotową partię; choćby tatulo miał najmłodszego syna oderwać od książki, uczyni to dla wista, bo czegóż nie uczyni dla tak ważnej przyczyny!
Powiadają: — Ale czymże bawić kompanię? Przyjadą do mnie ludzie, z którymi nie ma co mówić, trzeba by ziewać, cedzą po słówku gawędę o pogodzie. A tak sadzę ich do wista i wszystko skończone.
Zapewne jest to ratunek z tymi, z którymi nie ma o czym mówić, ale za cóż wszystkich kuć w te kajdany? Spróbujcież wprzód gości, a zamiast kupować karty, kupcie i połóżcie na stole książki, rysunki, może się też z nich rozmowa zawiąże, może też wywiedziesz z twych gości znak czucia i myśli.
I pomyślcie, moi państwo, nad tym, co wy robicie.
Gdyby kto z wysoka spojrzał we wnętrza waszych domów, co by pomyślał widząc was cały dzień z wytężoną uwagą przewracających malowane kartki? Co by pomyślał? — że się chyba modlicie tym sposobem.
Ma się za rozumnego, kto gra w wista dobrze, kombinacje tej gry uchodzą za wprawujące w myślenie. Bajka to, one tylko ogłupiają i do wszystkiego innego zatrudnienia niezdatnymi nałogowych wiściarzy czynią. Cóż to był za głupiec, który całe życie przewracając pięćdziesiąt i dwie kartki papieru, nie nauczyłby się z nimi obchodzić i ich kombinacji pamiętać? Nic więc osobliwego nauka gry w wista, a że do niczego nie posługuje, że rachunku nie uczy, a tym mniej myślenia, dowodem wszyscy zapamiętali wiściarze, którzy do niczego są niezdatni prócz do wista. Zważmy naprzód stratę czasu, stratę życia, pomyślmy, jest—li to człowiek, który od młodości siadłszy za stolik, zza stolika do stolika wędruje i gra do śmierci? Cóż to? Machina do wista chyba! Potem przywiązuje się do graczów chęć zysku, konieczna, nieszlachetna, czasem aż do nieuczciwości posunięta. Iluż to znamy ludzi, którzy pozwalają sobie w wiście troszeczkę nadużywać i podszachrowywać? Z tym idzie, że oswoiwszy się z nieuczciwością na małą skalę, gotowi ją popełniać na większą: spójrz na tego jegomościa łakomie liczącego i przyliczającego punkta albo wymykającego się zręcznie, gdy przyjdzie płacić przegraną. Kto go oswoił z tą nieszlachetnością? Kto mu tak wytarł czoło ze wstydu — czy nie gra to? A patrząc na to spodlenie nie należyż ubolewać nad upowszechnieniem zabawki, która ludzi psuje, oprócz tego, że wprawia do próżnowania i czas tak marnie zjada?
Gry hazardowne mniej osobom przynajmniej są właściwe, gdy tymczasem wist jest w tak powszechnym używaniu, tak konieczną stał się potrzebą życia towarzyskiego, że gdzie nie ma stolika do gry i talii kart nowej, tam nie ma zabawy dla większej części osób. Znalazłyby się przecie pożyteczniejsze, szlachetniejsze zatrudnienia. Lecz tu o to podobno chodzi, że do innych zatrudnień potrzeba pewnego usposobienia i przygotowania, a wista każdy szewc łatwo się wyuczy w parę tygodni. Kilka dni przyłożywszy się masz wstęp do zielonego stolika; a do myślącego towarzystwa, do ludzi, co się zająć umieją światem i sobą, aby przystąpić bez wstydu, nie dość się kilka dni sposobić. Wist panujący dzisiaj jest oznaką, że większa część osób nałogowo potrzebuje jakiegoś zatrudnienia, a do lepszego przyłożyć się i usposobić nie chce; smutno to pomyśleć, że w powietrzu jest jakaś zaraza próżnowania i gnuśności. Jeśli chodzi o zabawienie gości, czyżby już nie lepiej kazać im siatkę robić lub solitera wybijać? w nich też są pewnie równie mądre jak w wiście kombinacje.
Ale — nie próżnaż to tylko gawęda? — Bo któż dla przeczytania jej porzuci owych pięćdziesiąt dwie kart tajemniczych? — Pewnie mnie by się prędzej sprzykrzyło pisać, niżby oni zaczęli mnie słuchać.
Niechże będzie dosyć temu!
Omelno, 15 sierpnia 1839 r.
Ciekawa to nauka, nauka ludzi — i chociaż na nią nie ma katedry, nie ma prawa teorii, nie ma prawideł, choć to jest nauka, w której czas nauczycielem, każdy powoli w ciągu życia poduczy się jej trochę.
Któż nie uważał choć raz w życiu, że ludzie, wcale z sobą niepokrewni, mają jednak jedni z drugimi familijne jakby jakie podobieństwo charakterów, twarzy, ruchów, głosu, które by mogły ułatwić klasyfikację, gdyby się na nią mógł kto odważyć. Dotąd, mimo prób tego rodzaju, właściwej nauki człowieka, obejmującej charakterystykę duszy jego i ciała, nie marny; wszystko, co w tej mierze uczyniono, jest widocznie niedostatecznym, może dlatego, że wszyscy antropologowie1 z fałszywego punktu na człowieka patrzyli, którego ani z nosa, ani z oczu, ani z guzów frenologicznych2 poznać i zadeterminować3 nie można, tylko z tego czegoś niepojętego, zależącego od całości i połączenia wszystkich szczegółów.
Co do mnie, nieraz mi się zdarzyło widzieć bogacza i biedaka jakby w jednej formie odlanych i tylko tyle różniących się, ile ich położenie, wychowanie, świat, w którym żyli, różniło, nieraz w najoddaleńszych stronach spotykałem twarze przypominające mi znajomych postacie i charaktery. To mię przekonywa, że klasyfikacja ludzi byłaby podobną, gdybyśmy tylko mogli zadeterminować typy pierwotne, których reszta indywiduów jest modyfikacją tylko. Lecz znowu tyle jest odmian, tyle rozmaitości w ludziach, nawet z sobą podobnych i charakterami pokrewnych, że dwaj sobie podobni, których by do jednej klasy zaliczyć wypadało, bywają jeden karykaturą drugiego, choć oba od tegoż pochodzą pierwiastkowego typu. Liczba tych pierwiastkowych typów w każdym narodzie jest zapewne bardzo określona i można by ją może w końcu ograniczyć, ale że się nikt temu nie poświęca, nikt o tym nie myśli, a w dodatku do tej fizjonomologii4 potrzeba by poszukiwań nad charakterami mozolnych, długo poczekamy, aż się coś podobnego utworzy. Lecz nie bójmy się, przyjdzie do tego wreszcie, że się znać będziemy! Ludzie tak usilnie pracują nad odarciem świata z reszty złudzeń, które ich szczęście stanowią!
Tymczasem, póki ta, o której mowa, historia naturalna człowieka nie zostanie stworzona, chciejcie przyjąć moje szkice charakterów wybitniejszych i częściej spotykanych na naszej ziemi. Niektóre z nich są spólne innym krajom, niektóre wszystkim, inne są nam właściwe tylko. Rozumiem, że choć narysowane tylko, przedmiotem zająć potrafią.
Opiszę wam naprzód filozofa, jakiego mi się często spotykać zdarzyło. Rozumiem, że nie jest on rośliną naszego tylko kraju, można go zapewne mało co odmiennym w innych krajach obaczyć.
Do tego wielkiego imienia filozofa, nieskończona ilość ludzi mniej więcej słuszne miewa pretensje. Największa liczba dobija się tego tytułu tylko jakąś dziwaczną ekscentrycznością, przesadzaniem swoich przymiotów, a często i wad. Lecz cóż począć, kiedy do tej przesady często ich popychają ludzie i okoliczności! Każdy ma coś, co go psuje, co go zwodzi, co mu pochlebia, co go popycha w drogę fałszywą, do której z natury już jest skłonny. Spikają się na to częstokroć ludzie i przypadki, a człowiek podsycony pochwałą, podziwieniem — coraz żwawiej i z większą determinacją posuwa się naprzód i przychodzi do tego w końcu, że się staje karykaturą swoich usposobień i skłonności.
Nie mam wcale ochoty malować wam istnego i prawego filozofa, ideału jakiegoś, biorę owszem dziwaka tylko, którego nieprawnie czczą tym nazwiskiem. Najsłuszniej zwać by się on powinien tylko egoistą.
Człek to stary, czerwononosy, siwy, ale żwawy jeszcze i rzeźwy, oczki ma szare, małe pod brwiami wzdętymi, zapalone i opasane czerwoną powieką napuchłą, usta nieco zwisie i szerokie. Mimo swych pięćdziesięciu i przeszło lat, trzyma się prosto, udaje młodość, nosi się nie wykwintnie, lecz czysto, gardzi jednak modą jak śmiesznością.
Filozofia jego zależy na tym, żeby niemiłosiernie pędzać, ganić, prześladować wszystko, co w jakikolwiek sposób da się kwalifikować uczuciem, słabością, obłąkaniem, przesądem itp. Nie ma przedmiotu, do którego by uczepić nie potrafił wykrzykników krytyki swej, pełnej cynizmu, a rzadko nawet dowcipnej. Dla niego wszystko jest śmiesznym — i wstyd młodych panien, i rumieńce młodego chłopca, i łzy po stracie czyjej, i wesoła zabawa; ma bowiem stałe postanowienie utrzymywać się w swej roli recenzenta wszystkich czynności ludzkich, wszystko sprowadza z jego ust diatryby5, ucinki, szyderstwa, bardziej malujące jakąś złość zazdrosną niż myśl potężną. Wszystko mu szkodzi! A najbardziej jednak, gdy w towarzystwie nie dość uważają na niego, nie dość go szanują, nie dość go słuchają i cenią. Wówczas to dopiero wystrzałami swego cynizmu z uwielbieniem stanu natury, z maksymami o szczęściu bydląt, wyjeżdża triumfalnie. Znajdzie słuchaczy, a krzycząc coraz głośniej, wśrubuje się nawet w uszy niechętnym i obojętnym a grzecznym. Kobiety boją’ się go jak ognia, muszą mu się nawet uśmiechać. Biedne istoty, które on tak nisko ceni, tak po sułtańsku traktuje!
Nie chce on, nie umie i z umysłu nie jest dla nikogo grzecznym, zdaje mu się, że filozofia jego na tym zależy, żeby na nikogo nie uważać, przed nikim się nie uchylić, nikomu, pobłażania nie okazać. Jest to rodzaj zuchwalstwa taki, że w oczy gotów nasz filozof prawić najsroższe rzeczy przytomnym, pewien, że jego filozoficzna sława, jego wielkość, postrach, jaki wraża jego język niewstrzymany, zasłonią go od odpowiedzialności — przy tym wie, że stary i że starość ma swoje przywileje bezkarności.
Jedną to dopiero stronę filozofa pokazaliśmy; z tej strony widzim tylko skoncentrowany egoizm, działaczem jednym. Pobłażanie ludzi otaczających rozwija w nim naturalną skłonność ku gderaniu i poniewieraniu wszystkim; stracone życie, zawiedzione nadzieje, utopione żądze wywyższenia się wzbudzają ten zapał Don–Kiszoterii przeciw wszystkiemu, walki z całym światem lepszym, piękniejszym, szczęśliwszym, niż on się czuje.
Takim się on między ludźmi okazuje, lecz w bliższych stosunkach, w inny sposób rozwija się jego filozofia, a raczej egoizm monstrualny. W domu jest on czystym dziecięciem natury, jakim by go mieć chcieli najzapaleńsi naturofile6 XVIII w., to jest bydlęciem i nic więcej. Nie myśli nigdy o swej duszy, o czymś wyższym, lepszym, wznioślejszym, nic go nie zajmuje prócz ciała, brzucha i nasycenia zmysłowych chuci. Jest to tyran najsroższy w domu, wszystko tam jemu tylko służy, żona i dzieci (jeśli ich ma), słudzy, krewni, goście. O zwyczajnej godzinie musi być podanym jadło, napój, musi być wygrzane łóżko, wylecona7 kąpiel, nałożona fajka — okropne burze, gdy mu co chybi. Sługa chory! co mu do tego. Noc, słota, boleść, nic u niego nie wymawia najlżejszych uchybień w usłudze koło jego osoby. Czci on siebie tak wysoko, że nie ma bezprawia, które by kładł w równi z obrazą swego żołądka i swoich wygódek zakompromitowaniem8.
Takiego to dziwaka, egoistę, zowią jednak filozofem i boją się go, i służą mu nawet obcy. A jednak bydlę to tylko z twarzą ludzką, i gdybym klasyfikował ludzi, położyłbym go najbliżej stanu natury, któren wielbi przy samym barłogu wiernego ucznia natury — wieprza. Jednakże nasz wściekły egoista nie jest całkiem głupi, nie — dał się tylko opętać swemu cielsku i służy mu duszą. Od czasu jak począł swoje bydlęce życie, nie czyta, nie myśli, tylko je i trawi. Wszystkie uczucia szlachetniejsze, uczucia piękności, cnoty, poświęcenia, uważa za głupstwo. Jego przysmak wieczorny lub śniadaniowy więcej znaczy dla niego niż losy świata i ludzi, oddałby swoją nieśmiertelność duszy za dobry beefsteak9 lub smażone rydze. Sąsiedzi uważają naszego pana za cudo mądrości i dowcipu, wielbią, czczą go, unosząc się nad nim, przyjmują go, poją, karmią, słuchają niegrzeczności jego, za cukier i miód przyjmują jego żarty i ucinki za dowcip najpierwszej próby.
Tymczasem nasz bohater maskuje się bardzo zręcznie, aby się z próżną głową swoją nie wydać; złość u niego zastępuje naukę i dowcip. Ale przez urywkowe zdania, koncepty, żarty, nie ujrzysz, co tam dzieje się w jego głowie, nie pojmiesz jego wiary i sposobu myślenia, często bowiem nawet złapiesz go na sprzecznościach z sobą samym, A to nowy fenomen, nasz bohater jest komiczną opozycją; kiedy więc kto z jego własnym zdaniem wyjdzie na plac, będzie go zbijał, jedynie dlatego, że nie wolno nikomu w jego obecności mieć racji. Nie cierpi też naśladowców swoich, chce tylko sam jeden być oryginalnym, wielkim! Najmniejsze współzawodnictwo niecierpliwi go i pobudza do wojny.
Taki człowiek rzadko się lub nigdy w nowych towarzystwach nie pokazuje; lubi tylko swoich, przywykłych, swój albo pobłażające mu sąsiedzkie domy; obcy ludzie go męczą, bo wobec nich czuje jakiś wstyd, jakąś niepewność siebie, jakieś wahanie się, nim się ośmieli wykryć ze swoim egoizmem; zmyślać zaś inną postawę do okoliczności, ulec, pochylić się nie potrafi. Boi się także, aby go nie poznano, boi się trafić na podobnego sobie; boi się, czując słabym, aby się nie dać zaćmić.
Chceszli lepiej jeszcze poznać starego egoistę, wejdź do jego mieszkania, tu się odmaluje człowiek w tej skorupie, jaką sobie uczynił. Znajdziesz u niego w domu wszystko do wygody, nic dla oka i duszy; wszystko wygodne, nic pięknego, żadnej książki, obrazu, żadnego nawet wyszukanego przedmiotu, który by wydawał człowieka z uczuciem wykształconym, ze smakiem. Będą tam tylko wszelkich form, do poobiedniego trawienia, fotele, choć stare i odarte, łóżko wysoko i miękko usłane, choć w szarej alkowie, gdzie jednak nie ma przeciągu, wilgoci; — kominek, podnóżek, kanapa, ale mury będą brudne, okna nie umyte i nic tu co by służyło ku wygodzie serca, żadnej pamiątki, żadnej ciekawości, żadnej fantazyjki, żadnego dowodu tych umysłowych namiętności, które według mnie, zawsze są w człowieku oznaką czynną nie próżnującej duszy.
W domu naszego starego, żadnego wdzięku; wszystko stare, czarne, brudne, choć wszystko wygodne, i to tylko, do czego już on nałogowo przywykł. Zdziwisz się, gdy ci powiem, że widziałem tego rodzaju ludzi, którzy mimo swego zezwierzęcenia w domu żyli najniewygodniej. Temu była inna przyczyna, egoizmu przemyślnego, myślącego o jutrze, bojącego się wydatków i drżącego nad niedostatkiem, jaki przyjść mógł kiedy… Z dwojga jedno woleli przecierpieć, a być spokojni, że i jutro tyle mieć będą co dzisiaj, niż zjeść przyszłość swoją. To tylko uczynić potrafią ci, którzy nie dbają o jutro i o siebie.
Półuczeni są ciekawym typem wszędzie, po całej Europie znajomym, lecz rozumiem, że nigdzie ich tyle, co u nas. Zdarzyło mi się spotykać ich tak gęstymi masarni, że to było prawdziwie zastraszającym; w niektórych okolicach, są całe familie półuczonych, dziedzicznie sobie podających tradycję półuczoności. Rodzą się oni tam i wzrastają szczęśliwie, wśród zdumionego obywatelstwa, poklaskującego im z cicha i z uszanowaniem.
Są to pospolicie ludzie średniego wieku, jeszcze młodzi lub chcący za młodych uchodzić, wyszli oni ze szkół, czasem nawet z uniwersytetu, z bardzo szumnymi świadectwy, które po większej części winni są dobrej tylko pamięci. Lecz dobra pamięć tak często łączy się z talentem i tak go naśladuje czasem, że uczniowie, co tylko ją mają, wychodzą ze szkól pełnymi nadziei subiektami10. Podniesieni w dumę pochwałami, nagrodami, podziwem współuczniów, przyjaźnią nauczycieli, uklepawszy nieco wierszydeł w szkołach, wchodzą w życie uniwersyteckie, którego okruszyny uczone do nich przylegają, w towarzystwie ludzi uczących się i uczonych nabierają wiadomości niektórych potocznych i z nimi, a z wyuczonymi na pamięć lekcjami, występują na świat.
Sława ich uprzedziła na świecie; wszyscy witają ich wdzięcznie jak nadzieję, ciekawie oglądają, czekają, pytają — czekają i czekają — nic i nic.
Ci zaś panowie, siadłszy na wsi, polują, grają, piją, a nade wszystko kochają się, bo powiedziawszy sobie, że mają w duszy poezję, pierwszy z niej użytek czynią namiętności dogadzając. Trzeba wiedzieć, że półuczonych niezbyt nauka bawi, zda im się, że jej zapas dostateczny na całe życie ze szkół wynieśli, z nudy tylko ostatniej biorą książkę do ręki, i to lekką a zabawną, szukają powierzchownych, encyklopedycznych o wszystkim wiadomości, aby nimi cokolwiek swój ładunek odświeżyć i dopełnić, co zwietrzało. Kiedy wreszcie przyjaciele, bliscy sąsiedzi radzą co pisać, kiedy wypytywać poczną, czy czego nie pisze, nad czym pracuje, półuczony pociera czoło i od niechcenia odpowiada:
— A w istocie pracuję — pracuję! — Lecz czyż teraz warto się temu poświęcić? Literatura stoi na tak niskim stopniu. — Albo:
— Tyle mam zatrudnień, tyle interesów na głowie! Niepodobna znaleźć chwili wolnej. — Albo jeszcze:
— Prawdziwie nie chcę się mieszać do literatury, trzeba by się jej całkiem oddać, a tu tyle przeszkód! A potem ludzie tak są niewdzięczni!
Ta niewdzięczność jest im wymówką. Snadź jeszcze na wdzięczność nie postarali się zasłużyć. Naówczas gdy to wyrzecze pseudouczony, stary jaki jegomość odzywa się: — A przyszłość?
Półuczony udaje, że o nią nie dba, ramionami rusza.
Ciekawa to rzecz widzieć go w ręku literatów z profesji11. Jest to najzabawniejsza w świecie komedia, żaden złodziej przed sędziami nie może się lepiej wywijać i pocić, aby się ze zbrodnią nie wydał, jak półuczony poci się i trudzi, aby się nie pokazał ze swoją, w jakimkolwiek przedmiocie, niewiadomością. Szarpany na wszystkie strony, zapytywany, łechtany, skubany, wychodzi najczęściej zwycięsko, lekko i pogardliwie nauki traktując, udając wyższość pogardą rzeczy, których nie pojmuje.
Lecz za to jaki tęgi i śmiały, gdy między nieuków wpadnie! Wówczas to literaturę i nauki wynosi, i śmiało się oświadcza, że im życie poświęcił. Jest to jakby” inszy człowiek, zdarza mu się nawet naówczas podpaliwszy myśleć na swój rachunek w tych wielkich przypadkach i odzywać się ze śmiałymi bardzo a szumnymi zdaniami, ale to tylko wówczas, gdy wie pewnie, że go słuchacze nie pojmą.
Pseudouczony, że sam nic nie pisze, uchodzi za wyrocznię krytyki na wsi. Jest to rzecz osobliwsza, że zawsze ci, co sami nic nie piszą, a niby czytają, mają przywilej krytyków i sami poniekąd nimi się sądzą. Pewni, że ich nikt nie zgłębi, bo nie dają się złapać na żadnym uczynku, sądzą i ćwiertują piszących, nie czekając ich zemsty, zupełnie tak jak wrona dziobie chodzące po ziemi stworzenie, pewna, że ono jej nie odda, bo latać nie może; sądy tych arystarchów12 są enigmatyczne13, najczęściej kończą się dowcipnym szyderstwem, a w głębi ich jest tylko złość i zazdrość. Trzeba albowiem wiedzieć, że półuczony nie pisząc, trochę zawsze zajrzy piszącym i talentu, i sławy, nie ma jednak dość śmiałości, żeby się odważył wystąpić, może dlatego, że się nie czuje na siłach.
Półuczonego poznasz na wsi po tym najmniejszym znaku, że się zawsze przed nieukami z nauką i niezrozumiałymi dla nich rzeczami odzywa. Jest albowiem cechą ludzi, usiłujących paradować jakąś odrobiną, że występują przed takich tylko sędziów, których się nie boją i wówczas dokazują. Prawdziwie uczony nie skompromituje siebie i nie sprofanuje nauki, rzucając ją w oczy prostakom, bo wie przysłowie łacińskie (którego nie powiem).
Półuczony ma chwile zamyślenia, ma kaprysy, lubi, aby go zwano oryginalnym, i sądzi się być judex natus14 sztuk pięknych, wyrocznią w rzeczach smaku. Ma to niby za przymiot wrodzony; toteż z nieporównanym zuchwalstwem będzie sądził obrazy, posągi, budowy, zawsze jednak oglądając się, aby tego w oczach prawdziwego znawcy nie uczynić. Jeśli wszakże zdarzy mu się (co rzadko bywa) trafić nieszczęściem na znawcę, który go refutować15 zacznie, półuczony śmiało go zakrzyczy i zagada, za oczy wyśmieje broniąc siebie (choć o sobie wątpi), a zapobiegając, aby to nie zostawiło złego wrażenia i nie złamało uroku jego wysokiej mądrości, w którą tak wierzą poczciwi sąsiedzi. Dalej starzejąc się półuczony, coraz gorzej tępieje, schodzi on z roli organisty–nieuka na rolę pozytywka, który tylko to powtarzać umie, co w niego przed laty włożono. W jego towarzystwie usłyszysz zawsze też same powieści, też same sądy, mowę o tych samych dziełach; nie czytając nowych i nie czytawszy wiele, nasz półuczony ma w pamięci kilku wybranych pisarzy, których cytuje wszędzie i zawsze, i do wszystkiego. W końcu staje się to tak nudnym, jak jednostajne klapotanie kół młyńskich, a jednak dobroduszni sąsiedzi powiadają:
— Co to za uczony człowiek! Co za szkoda, że starzeje!
A inni:
— Tęga to głowa, szkoda, że nie pisał!
Każdy to uważał, że podobni ludzie stają w literaturze na jakimś punkcie, z którego dalej nie chcą czy nie mogą się ruszyć. Jest to tak właśnie jak podróżny, co nie doszedłszy wierzchołka góry, siada, ogląda się i wytłumaczy sobie, że już z wysokości nic by więcej i lepiej nie widział. Półuczony staje także czy to na punkcie nauk szkolnych, czy to na chwili, w której ostatni jego abonament16 się skończył, i z tego miejsca już się ani rusza, resztę późniejszej literatury mając za fatałaszki, jak zegar co zawsze jedną bije godzinę, on zawsze jedno powtarza. Nie może się inaczej przed sobą i przed ludźmi tłumaczyć, tylko wzgardą dla reszty, toteż co przechodzi granice jego uczoności, jest dla niego rzeczą niewartą nauki! Najgrubsza niewiadomość już go dalej nie wstydzi: gardzi i pluje na to, czego nie zna, żeby nie był obowiązany uczyć się i poznawać.
Dnia 20 września 1839, Omelno
Biografia
— Biografia błazna! Biografia błazna! — zawoła niejeden, czytając tytuł.
— Tak jest, tak, ten błazen nie był tak dalece błaznem, jak go sobie wyobrażacie. Jest to historyczna postać z naszej przeszłości, której dotąd może nie oceniono sprawiedliwie. Niech się nikt nie śmieje z tych napuszonych słów kilku, bo Stańczyk jako najdowcipniejszy może człowiek swojego wieku godzien jest, aby wszystkie gadki jego zebrano i zastanowiono się nad jego życiem. Znajdujem oprócz niego wspomnienie kilku królewskich trefnisiów: Gąski, Natręta, Rialta, ale ci nie mieli tyle sławy, tyle filozofii nie odkrywa się w ich powiastkach i uczynkach, słów ich nie zapisywali kronikarze jak Stańczyka, o którym znajdziesz w Orzechowskim, Bielskim, Górnickim, Kochanowskim wspomnienia. Stańczyk należy do swego wieku i dobrze przypada jako współczesny Rzeczypospolitej babińskiej1.
Ze wszystkich, co o nim pisali, jeden tylko Orzechowski nieżyczliwie go wspomina; inni oddają mu sprawiedliwość jako człowiekowi wielkiego dowcipu i przenikliwości rzadkiej. Niektóre jego przepowiednie, gdy się ziściły, weszły w historię, jak np. proroctwo o losie Izabeli, królowej węgierskiej. Mało jednak pozostało nam wiadomości o tym człowieku tak dowcipnym, który się dobrowolnie zaprzągł na całe życie w okropne jarzmo pogardy, poddał się urągowisku dworu i włożył uszatą czapkę i dzwonki z filozoficznym świata i ludzi lekceważeniem.
Ważną jest rzeczą, co niektórzy utrzymują, iż był szlachcic, rodem z okolicy Proszowic czyli2 z Proszowic samych, obywatel tamtejszy. Niewiadome jego nazwisko, gdyż to, które nosił, zdaje się jest zdrobniałym imieniem Stanisława. Piszący o nim, zapewne przez wzgląd na panów braci szlachtę tegoż herbu, nie wspomnieli, do którego i jakiej familii należał. Jeden tylko Orzechowski, zdaje się, pisząc o nim, napomy kać, że to było przezwisko dane mu z powodu jego obyczajów i stanu, jednak nie widzim, jaki by ono związek mieć mogło z obyczajami. Oto są słowa kronikarza: zowie on Stańczyka: — „Pewny krotochwilnik3 polski, z niestatku rozumu, będąc wyuzdany w mowie, który także dla ohydy życia nazywał się Stańczyk”.* Lecz się oczywiście okazuje, że Orzechowski z domysłu tak napisał.
Stańczyk przeżył na dworach królów na rzemiośle niewdzięcznym mówienia prawdy bardzo długie lata. Począł podobno od Aleksandra, a skończył za Zygmunta Augusta. Górnicki pisząc o nim powiada: — „Stańczyk, starszej braci Zygmunta błazen, człowiek bardzo stary”. — Najmniej więc pół wieku z okładem spędzić musiał błaznem.
Ale nie był to trefniś, który tylko bawił. To co nam z jego ucinków zostało, dowodzi, że nie tak rozśmieszać, jak gorzką mówić prawdę, ubraną w strój żarto bliwy, miał zawsze na celu. Często też spotykała go niełaska, mianowicie za Zygmunta Augusta, kiedy już stary, zgryziony, ostrzej królowi przycinał, który od innych poprzedników swych dotkliwszy był na przymówiska.
Jeden z pierwszych i najdowcipniejszych jego ucinków jest następny. W roku 1539 (a wówczas go już zowie Górnicki człekiem bardzo starym) król Zygmunt Stary córkę swoją Izabelę za króla węgierskiego, dość niepewnego korony na głowie, wydawał.
Wszyscy wówczas odradzali to małżeństwo i Stańczyk także rzekł królowi:
— Królu, po co ty tam do Węgier córkę swoją dajesz, być jej tu lepiej u ciebie. Zbudujże jej w czas kamienicę w Krakowie, żeby miała gdzie mieszkać.
Orzechowski nieco odmiennie powiada, iż Stańczyk radził królowi, zbudować dom szynkowy (cauponam), w którym by za powrotem szynk prowadzić mogła.
Sprawdziło się proroctwo błazna, gdyż Izabela wróciła z dziecięciem, niosącym tylko w całej puściźnie krzyżyk od ojcowskiej korony.
U jednego z tych panów, którzy radzi przy biesiadzie pragnęli Stańczyka dla zabawy gości, zdarzyła się rozmowa, jakiego też stanu ludzi najwięcej na świecie. Każdy co innego mówił: ten krawców, ten szewców, ten innych rzemieślników. Stańczyk stojąc podle za czyimś krzesłem, odezwał się na to:
— Najwięcej jest lekarzów na świecie, ot, jeśli nie wierzycie waszmość, pokażę ich stu w Krakowie, w przeciągu trzech dni.
Aż którenś z przytomnych panów obróci się i ofiaruje zakład o sto złotych. Przyjmuje Stańczyk i tak się rozchodzą. Nazajutrz zawiązał sobie gębę i chodzi po mieście skrzywiony od jednego do drugiego. Pytają się:
— Co to ci Stańczyk? Czyś nie chory?
— Gęba mi opuchła — odpowiada — od strasznego bólu zębów.
Aż tu każdy dyktuje mu lekarstwo najpewniejsze od bólu zębów, co kto tylko umiał. Stańczyk miał kałamarz u pasa i kartę i spisywał doradców, tak ich już długi rejestr nazbierał. Nareszcie na trzeci dzień, jeszcze z zawiązaną gębą, przychodzi do owego pana.
— A co to ci Stańczyk? — powiada on.
— Straszliwie mnie zęby bolą.
— Ot, ja cię zaraz uleczę, poślij tylko do apteki po piretrum4 i chmielu w occie umoczywszy, płucz tym gębę.
Skłonił się trefniś, nic nie rzekłszy, aż gdy przyszła pora zakład rozwiązać i zebrali się wszyscy, on prosi, żeby mu wolno było czytać rejestr. Słuchają więc. Na przodzie położył tego, z którym się założył.
— A toż co? Albom ci ja lekarz?
— Przecieżeś mię waszmość na zęby lekarstwa nauczył.
Wszyscy w śmiech i sto złotych wygrał Stańczyk*.
Jakiś znajomy prosił o pożyczenie opończy.
— A co tam na dworze? — zapytał.
— Pogoda.
— A, pogoda! To waszmości opończa niepotrzebna.
— A jeśli będzie deszcz?
— To ja ją sam włożę.
Znając wszystkich dobrze na dworze królewskim, mówił, że w Polszcze jest dwóch, którzy nigdy nic nie wyjawią. A to arcybiskup Gamrat i biskup krakowski Samuel Maciejowski, bo Gamrat powiadał zawsze, że wie wszystko, a nie wiedział nic, Maciejowski zaś mówił chętnie: nic nie wiem, chociaż wszystko wiedział*.
W roku 1533 król Zygmunt otrzymał wielkiego bardzo niedźwiedzia z Litwy, którego w skrzyni przywieziono. Król postanowił wielkie na niego łowy wyprawić. Udano się do Niepołomic, gdzie w gaju nad Wisłą miano szczuć niedźwiedzia psami. Tu przybył król z królową i całym dworem, a Bona była ówczas ciężarna i bliska rozwiązania; jednakże konno łowom towarzyszyła. Obstawiono knieję i rzekę, trzystu ludźmi z oszczepami; stanęli król i królowa, i dwór cały patrzeć, jak go szczuć będą, stanął też i Stańczyk na koniu, będąc nieodstępnym towarzyszem dworu we wszystkich jego wyprawach.
Na koniec wypuszczono niedźwiedzia i psy na niego. Z początku powolnie się im odgryza, lecz gdy go rozjuszyły, poraniwszy ich około stu, skoczył prosto w stronę, gdzie stał król z królową i dworem. Wszyscy się mieli do ucieczki, padł przewrócony z koniem od niedźwiedzia Ożarowski podkomorzy królewski, rzucił się pieszo na niedźwiedzia Tarło krajczy z oszczepem, człek olbrzymiej siły — ale i tego położył niedźwiedź, a psy za nogi szarpać go poczęły, i byłby tam legł, gdyby ludzie nie przypadli i nie obronili. Puścił się potem niedźwiedź ku królowej, ona z przestrachu uciekać zaczęła, koń się pod nią potknął, spadla i poroniła syna. I Stańczykowi też się dostało, bo go niedźwiedź z koniem wywrócił. Śmiał się potem król z niego mówiąc:
— Począłeś sobie nie jako rycerz, ale jako błazen, żeś przed niedźwiedziem uciekał.
— Większe to głupstwo — odpowiedział trefniś śmiało — większe głupstwo tego, co mając niedźwiedzia w skrzyni, puszcza go na swoją szkodę. — Była to zuchwała, lecz jak dowcipna odpowiedź! Jakoż Bielski, który ją dochował, dodaje:
— „Owa z błazny szkoda panom żartować, bo prawdę radzi żartem rzeką. Jako to Stańczyk był błazen osobliwy”*,
Widać, że szczwanie niedźwiedzi było na dworze Zygmunta ulubioną rozrywką. Było to w Wilnie, psy jakoś okarmione niedźwiedzia w dziedzińcu zamkowym szczutego brać nie chciały. Król się gniewał.
— Każ no, królu — rzekł błazen — spuścić na niego swoich pisarzów, oni żeby się najlepiej obżarli, zawsze dobrze biorą.
Drugi raz tymże dworzanom i dworakom przyciął lepiej jeszcze: gdy widząc, jak królowi do nóg przystawiali pijawki, rzekł z uśmiechem:
— Jest to obraz przyjaciół i dworzan królewskich. O, jakże ich musiał znać dobrze!
Równie trafnie karcił on obyczaje niewieście i wkradającą się między kobiety wystawę i miękkość. Widząc niesione do klęczenia poduszki, które słudzy za paniami do kościoła dźwigali, pytał żartobliwie:
— Czy one tam spać będą? Zaiste piękna nauka z ust błazna!
Często bardzo po ulicach Krakowa widziano go w dziwnym stroju szachowanym, z czapką uszatą i pałką w ręku. Chłopcy uliczni biegli za nim krzycząc, skubali go i wyśmiewali. Raz nawet całkiem go z opończy obdarli. Za powrotem do zamku, król śmiał się z niego, że się dał obedrzeć ulicznikom.
— Ciebie, królu — odpowiedział — gorzej drą: wydarto ci Smoleńsk, a milczysz*.
Niepodobna odmówić tym wszystkim ucinkom wielkiego dowcipu i trafności. Nie tyle były zabawne, jak prawdziwe znajomością ludzi i świata podyktowane. Wiedział Stańczyk, gdzie uderzyć, żeby najboleśniej raz jego skutkował. Toteż za Zygmunta Augusta stracił łaskę. Król był drażliwszy, prawda mu nie smakowała, a w prywatnym jego życiu było mnóstwo zdarzeń, mogących podać żartobliwemu starcowi niejeden bolesny ucinek na usta.
Wiadomo, jak August lubił uczonych, księgi sprowadzał wielkim kosztem i tym sposobem złożył zbiór klasycznych autorów starożytności, który naówczas nie miał sobie równego. Chcąc zaś od razu za znaczną sumę ksiąg z zagranicy dostać, polecił ich kupno franciszkanowi, królowej matki spowiednikowi, Lismaninowi5, którego wysłał z pieniędzmi.
Uważał to Stańczyk i śmiał się w duchu.
— Powiedz też mi Stańczyk — zapytał go raz August — wieleś ty już głupców sobie równych znalazł?
— Co dzień ich spisuję — odpowiedział — i Augusta już zapisałem.
— A to za co?
— Za to, żeś Lismaninowi dał tyle pieniędzy i wyprawił go z nimi za granicę.
— A! A! Poczekajże jeszcze: Lismanin powróci.
— Jak powróci, to ciebie zmażę, a jego zapiszę. Zgadł Stańczyk na ten raz znowu, gdyż Lismanin, zagarnąwszy pieniądze, więcej się z książkami nie pokazał i osiadł w Szwajcarii.
Drugi raz, gdy król śpieszył na wojnę (nie wiem, kiedy to być mogło, gdyż August do niczego, tym bardziej do wojny, się nie kwapił, pozwolił sobie trefniś powiedzieć mu:
— Najjaśniejszy Panie, warto by długo nad tym pomyśleć i poradzić się troistego Q.
— Jak to?
— Quo? qua? quomodo? (dokąd, którędy, jak?).
To wszystko nie podobało się Augustowi, który wreszcie złym okiem na Stańczyka patrzał i dawał mu czuć, że jest obrażony. Starzec jednak nie bardzo na to zważał.
Nadszedł Nowy Rok, dworzanom królewskim rozdano barwę zwyczajną, to jest po kilka par nowych sukien ze skarbca. Stańczyk nic nie dostał.
Zebrał się dwór winszować królowi, wszyscy byli weseli i radzi, każdy się chwalił kolędą, Stańczyk z pochyloną siwą głową, stał na boku i wzdychał.
— Cóż ci to? — zapytali panowie. — Alboż cię nie cieszy rok nowy?
— U mnie nie nowy, bo suknia nie nowa — rzekł po cichu, wskazując połę.
Usłyszał to król i wstydząc się swego gniewu, suknię ze skarbca wydać kazał.
Oto są wszystkie trafne gadki Stańczykowe, o jakich wzmiankę w księgach znaleźć można. Wszystkie one dowodzą, że Stańczyk nie był pospolitym dworskim błaznem, do śmiechu figlami pobudzającym, że to człowiek myślący, który świat z właściwej sobie strony uważał, nie wahał się mówić prawdę i dlatego nosił suknię szachowaną, żeby go ta od zemsty broniła.
Współczesny mu był Gąska, o którym także wspomina Kochanowski. — Ale jakże inszy! Widzisz z nagrobku, który mu napisał poeta, że to był prosty błazen i trefniś, raczej kuglarz i śmieszek po prostu, który tańcował, skakał, śmiał się, błaznował lub z chłopcami ulicznymi swywolił; na którego ośmdziesiąt lat śmierć czekając, żeby co do rzeczy powiedział, wzięła go, nie doczekawszy się, jak był. Widzim w Gąsce wcale innego człowieka; inną i poważniejszą postać w Stańczyku. Ten ostatni był to pierwszy satyryk XVI wieku, uosobiona opozycja w błazeńskim stroju, wyższy od wieku tą śmiałością, z jaką mówił prawdę. I cóż by to był za człowiek, gdyby nie wdział sukni, która g naśmiewał. Nie jestże to wielka i piękna rzecz, nie będąc niczym, być wyższym nad wszystko i niczego się nie lękać??
1839.
Było to w maju, w najpiękniejszą porę roku; — słońce już się zniżało powolnie na zachód, słowiki śpiewać zaczynały, kwitnące czeremchy woń rozsyłały dokoła; lubo i wesoło było w Czarnym Lesie1. Któż z nas nie wie, że w tej wieczornej godzinie, świat „może jest jeszcze piękniejszy niż w mglistym poranku? To światło złote, padające tu i ówdzie, za którym ciągną się od przedmiotów cienie malownicze, to niebo różnobarwne, rumieniące się, wyzłacane, co chwila zmieniające się, ileż to wdzięku dodaje widokom! Kochanowski, jak każdy poeta, kochając przyrodzenie, właśnie w tej chwili wyszedł był na próg domu, aby się nacieszyć pięknym wieczorem wiosennym.
Zamknął za sobą drzwi izby i dzieciom, które za nim biegały, kazał pozostać; sam ruszył z ganku ku starej lipie, stojącej w pośrodku dziedzińca. Pod nią widać było prostą ławkę i stół dębowy — zwykle tam siadywał poeta, gdy myśli swoje zebrać chciał swobodnie i oddać karcie papieru, która je nieść miała przyszłości. I teraz szedł w tym celu zamyślony, ale oglądał się na dom nałogowo, niespokojnie i mówił do siebie:
— Dzięki Bogu! Wolny jestem od natrętów i popracuję chwilę spokojnie; właśnie pora po temu, miły wieczór! Lecz przed ludźmi ani pracować, ani myśleć, ani się nawet pięknym Bożym światem nacieszyć nie można. Ledwieś siadł, ledwieś wziął pióro, już ci skrzypią wrota, otwierają się, już ci kołata gość do izby. Idź k’niemu w imię staropolskiej gościnności, sadź go do kufla, i pij z nim i trwoń drogie godziny życia. Przyjedzie wartogłów jaki, zaszumi, zakręci się, jak owa kukła w jasełkach, weźmie ci w kaletę kilka twoich godzin i poleciał dalej. Żebyż to ich przyjmować tylko kosztem piwnicy i spiżarni, marna by to była strata; ale kosztem czasu! Kosztem czasu! Kosztem życia!
Tak mówiąc, doszedł poeta pod lipę, usiadł pod nią, położył księgę, papier i pióra przed sobą na stole i obejrzał się.
Właśnie pod cień lipy wkradał się złoty promień zachodzącego słońca; jakby odchodząc żegnał poetę; chłodny wietrzyk poruszał z lekka gałęzie, w których świerczały drobne ptaszęta. Na dziedzińcu obwiedzionym parkanem, widać było ruch gospodarski. Tam wracało z pola bydło, tu owce ze spuszczonymi głowy, becząc, szły do zagrody, skakały młode źrebce przed stajnią. Szli parobcy i czeladź za różną robotą, dziewki do dojenia krów, wyśpiewując wesołą piosnkę gminną, która się rozchodziła w powietrzu, milej dźwięcząc nad uczoną muzykę w pałacach. Wszystko zdawało się wesołe, ożywione, szczęśliwe. Wybiegły i dziatki na ganek się bawić, a ich wrzawa wkrótce oczy ojcowskie zwróciła, które na wesołej gromadce długo spoczęły.
— Mój Boże — rzekł sobie poeta — rozkoszne to życie, prawda, swoboda wiejska miła, w domu dzięki Bogu szlachecki dostatek, ale gdzież tu pracować! Serce się rozrywa na tyle części, głowa na tyle myśli, jak tu znaleźć chwilę swobodną do pisania! Miał ci może słuszność Padniewski2 i Maciejowski3, gdy mi stan duchowny stręczyli. Nauki i muzy wymagają zupełnego im oddania się, trudno się między nie a świat podzielić, zawsze serce i myśli z jednej tylko strony zostaną. O! zaprawdę trudno!
To mówiąc poeta rozłożył księgę, oparł się i dumał; przerwał dumanie głos dziecięcia, odwrócił głową, spojrzał znowu.
— Ani sposobu zebrać myśli! — mówił w sobie. — Tu to, tam owo odrywa. Samotne życie, cisza tylko mogą rodzić doskonałe, natchnione twory, dusza wówczas mniej zużyta, mniej z sił wycieńczona. Serce pała do wszystkiego, bo niczego nie skosztowało, samo ciało z nienasyconymi a pragnącymi namiętnościami, wśród krzyków boleści, podsyca zapał poety. — Krzyk boleści, może być najpiękniejszym śpiewem. Ale życie jednostajne, swobodne, spokojne, regularne, przerywane tylko nudnymi powszednich ludzi odwiedzinami, niszczy powoli, wycieńcza i do wszystkiego niezdatnym czyni. Czemu Dawid tak cudownie śpiewał? — bo był nieszczęśliwy! Najpiękniejsze twory rodzą się w boleściach — słabe dzieci nic nie kosztują rodziców, ale też niewiele warte — piszmy! — I westchnął.
Zaledwie wziął pióro do ręki, usłyszał głos włódarza, który czeladź za jakieś przewinienie naganiał. To znowu myśli mu rozbiło, mimowolnie słuchał oddalonego gwaru, który go zajmował, rzucił pióro i wzruszył ramionami.
— Niepodobna! Niepodobna!
Potem usiadł na ławie, założył ręce i dumał, spoglądając na zachodzące słońce, świecące zza drzew.
— Ha! Dobra i ta chwila swobodnego dumania, jeżeli nic nie zostawię na papierze, to przynajmniej pomyślę nad przyszłą pracą; spocznę po gwarze. Ledwie się drzwi zamknęły za łaskawymi gościami, jestem znużony, jakbym wracał z pola od pługa.
Słońce zachodziło, dzieci szczebiotały na ganku i swawoliły, ptaszki świergotały na gałęziach lipy, powietrze kołysało się wonne i czyste — Kochanowski przez chwilę nasycał się obrazem pięknego wieczora.
I znowu schwycił pióro, usiadł i pisał; napisał dwa wiersze, ale usłyszawszy skrzypienie wrót podwórza, rzucił pióro, pochylił się i spojrzał w głąb.
— Czy znowu gość? — rzekł zniecierpliwiony. — Czy znowu kto wlecze kota ciągnąć4 do Czarnego Lasu, nie wytrzeźwiwszy się jeszcze może po pijatyce u sąsiada?
We wrotach spostrzegł jeźdźca na wielkim rumaku.
— Któż to? A! Petryłło! Zaprawdę, mógł sobie był obrać inną chwilę do odwiedzin. — I zwinął papier, zamknął księgę, westchnął, gotując się naprzeciw gościa, który wjeżdżał, spytawszy się u wrót włodarza: — Czy pan doma?
— Doma — odpowiedział z ukłonem włódarz, kazawszy wrota otworzyć.
Wyszedł też smutny poeta spod lipy przeciw niemu.
Przybywający był to człowiek dobrze już podżyły, niegdyś wojak, pamiętający dobrze Zygmunta Starego wyprawy, zwał się Petryłło. Ubrany był, choć to niby po podróżnemu, ale dosyć wykwintnie i starannie: na koniu rząd złocony, dywdyk5 świecący, trzęsideł u łba końskiego co niemiara. Strój jeźdźca był mieszaniną wszystkich naówczas używanych w Polsce, było tam po trosze i z węgierska, i z hiszpańska, i z włoska, i z tatarska, i po polsku; cacek i świecideł więcej niż na męża poważnego i wojaka przystało. — Ostrogi u butów wyzłacane, u czapki czaple pióro z kosztowną zaponą, na szyi spinka świecąca, rękojeść szabli suto sadzona, choć fałszywym kamieniem, na palcach pierścienie, pasek wąski, ale błyszczący nabijaniem różnym, spinał suknię dość długą, której poły spływały ku ziemi; pod nią była krótsza, obcisła, z materii litej. W takim stroju, jak w pokrowcu świetnym, wyglądała szczególnie koścista persona pana Petryłły.
A naprzód głowa wzniesiona na wyschłej żółtej szyi, której włos byłby dawno siwy, gdyby go krakowscy aptekarze nie ufarbowali maściami; twarz chuda, kości na niej znaczne, jak na zmęczonej szkapie, policzki wpadłe, żółte, oczy głęboko w głowie, ale świecące, brew nad nimi malowana, wąs pod nosem wielki czerniony, bródka podobnież. Mimo powierzchowności, która lata wydawała ukryte, Petryłło pełen był życia; błyszczały mu oczy, usta się śmiały, trzęsła się skóra na jagodach, a suchy, czasem świszczący, czasem kaszlem przerywany głosek nie próżnował nigdy.
Skoro ujrzał poetę, zsiadł z konia, którego oddał słudze, i pośpieszył, odkrywszy głowę.
— Służby moje powolne — rzekł.
— Witajcie — odpowiedział Jan zimno. — Jakże zdrowie waszmości?
— Zawsze dobrze — rzekł Petryłło, śmiejąc się i zacierając ręce. — Chorobę, kiedy przyjdzie, szablą odpędzam, nie dam się już pewnie śmierci w łóżku, kiedym się jej nie dał na wojence.
— Ej, wie ona, gdzie was bezbronnego przydybie! — rzekł Kochanowski, uśmiechając się.
— O! A gdzież to?
— Przy kolankach jakiejś gładkiej miłośnicy, gdy o wszystkim zapomnicie; pewnie was tam najdzie, jeżeli się nie ustatkujecie!
Szli tak, gwarząc, ku domowi.
— Zawszeć to — rzekł Kochanowski — tak zapalczywy gaszek, mimo wieku.
— Co tam o wieku prawicie! — syknął Petryłło opryskliwie. — Bierz licho księdza, co mi lata zapisał, kiedym zdrów jak ryba, a drugiego młokosa przeskoczę.
— Tego się prędko pozbędę — rzekł w duchu poeta — pojedzie on dalej, bo nie ma u mnie do kogo koperczaków stroić; — żona nie młoda, a dzieci nadto młode jeszcze.
Ledwie weszli na próg domu, skrzypią znowu wrota dziedzińca; odwrócił się smutno gospodarz, spojrzy — drugi towarzysz przybywa, już wjeżdża i toczy koniem w podwórcu.
Ten drugi był to mężczyzna młody, smukły, chudy, opalony, ubrany niepocześnie, na koniu prosto osiodłanym, w opończy ciemnej, z nahajką w ręku — pędził czwałem do ganku.
— Hola, ho! Stójcie! — rzekł. — Poczekajcie! I ja przybywam!
— Widzę to — pomyślał w duchu poeta — ale Bóg widzi, że mnie to wiele nie raduje. — Odwrócił się jednak cierpliwy uprzejmie i powitał przybywającego Wojtka, znanego naokół gadułę.
— Teraz to już niechybnie przepadł mój wieczór — rzekł do siebie z rezygnacją poeta. — Wojtek do jutra będzie gadał, kiedy raz język rozpuści. Dobrze mówił pan Padniewski, nie ma, jak cisza klasztoru; nie ma, jak odosobnienie.
— Co mam wam powiedzieć! Co mam, wam powiedzieć! — przerwał Wojtek zaraz zsiadając. — Ciekawości! mirabilia! stupenda!6
— Chodźmyż słuchać, proszę do domu! Stali w progu.
— Ej, po co nam do domu, taki piękny wieczór! Ot, lepiej pójdziemy pod lipę waszmościną, tam więcej powietrza i gwarzy się swobodnie na dworze, a może i kto jeszcze nadejdzie!
— Alboż co! — podchwycił Kochanowski z przestrachem.
— Spotkałem tu niedaleko Bartosza.
— Bartosza?
— Tak! Tego to dobrego kompana, co z domu do domu cały rok pielgrzymuje, a do swojego inaczej nie zajrzy, aż na ostatku, gościem tylko będąc u żony.
— Pewnie i on tu nadejdzie, a ponoż to nie kto inny?
— A on ci to! — rzekł muskając wąsa pan Petryłło.
I ukazał się Bartosz.
— Był to mężczyzna, lat około czterdziestu, rumiany, wesołej twarzy, dobrze podhodowanego opaciego żołądka. Suknie na nim wygodne, ale nie nowe i nie strojne; koń jego chudy, jak zwykle na cudzym obroku. Głowę miał okrytą białą czapeczką, spod której jednak nie wymykały się włosy, bo ich nic na łbie nie było. Poszły one wszystkie z dymem winnym; natomiast miał czarną i gęstą hiszpańską bródkę, która jakby wynagradzając za łysą głowę, rosła bujno, by zboże w Ukrainie, aż miło było patrzeć.
— Ha! Witajcież, witajcież, panie wojski — rzekł z daleka Bartosz — kopa lat, kopa lat, jakem w waszym domu nie był.
— Wdzięczen za łaskę, że o mnie nie zapominacie — odpowiedział gospodarz, a w duchu pomyślał: — Coraz mi więcej przybywa, przepadł wieczór i praca, trzeba być gościnnym! Było ci zostać księdzem, jak radził Padniewski! Było ci się zmniszyć! Chciałeś onej swobody wiejskiej zakosztować, masz ją nieboże, aż ci gardłem lezie!
Ledwie Bartosz sapnąwszy i obejrzawszy się, czy nie . ujrzy dzbana, siadł na ławie i westchnął; ledwie Petryłło poprawił okurzonego stroju; ledwie Wojtek opowiadanie jakieś ab ovo7 rozpoczął — skrzypnęły wrota znowu.
— Czy nasłanie, czy czary? — pomyślał poeta.
— Któż nam przybywa? — rzekł Petryłło. Spojrzą, jedzie ktoś konno jeszcze; — nowy gość. W śmiech wszyscy, skoro go ujrzeli, bo i było się z czego śmiać.
Na wielkiej marsze8 bułanej, której rząd był czarny, jechało coś tak małego, żebyś to wziął z daleka za dobry tłumok podróżny. Był to sławny junak pan Mateusz, znany z małej postaci, a wielkiej odwagi. Jechał on w jasnoseledynowym kontuszu, w żółtych butach, w kołpaku bardzo wysokim. Oczy i włosy miał kruczej czarności, twarz rumianą, ożywioną, usta świeże jak jagody, trzymał się prosto jak kij, a nieustannie naokół zerkał oczyma, jakby czego szukał; w istocie, żeby dojrzeć, czy kto nie szydzi z jego postawy. Oprócz kołpaka, który zapewne miał miny i urody dodawać panu Mateuszowi, miał on wąsy, ale takie, których by mu był najogromniejszy drab pozazdrościł. Czarne były, lśniące, a tak długie, że z jednej i drugiej strony twarzy wystawały mu po ćwierć łokcia. Żartownisie mówili, że z nimi wyglądał, jakby trzymał kij w zębach, ale mówili to po cichu, bo Mateusz jak osa do oczu skakał, byle mu kto czym jego nieszykowną postawę przypomniał.
Ujrzawszy siedzących pod lipą, poskoczył przybyły ku nim i powitał poetę ściśnieniem ręki, potem towarzyszy w kolej; ci go uroczyście powitali, prostując się jak najmocniej i starając się, żeby ich twarzy nie dostał, co nie było trudnym. Omal tam zaraz z tego nie przyszło do zwady, gdyby Wojtek, któremu szło o to, żeby go słuchano, nie rozbroił w początku zwaśnionych, żartując z stron obu. Posłano po dzbany, bo wtenczas inaczej nie lża było9 gości przyjmować, tylko pełnymi.
Tymczasem toczyła się rozmowa o nowinach z królewskiego dworu, od Turek, o wieściach, jak miały się odbyć sejmiki, o przyszłych urodzajach i cenach; nikt z poetą nie mówił o tym, co go zająć mogło, co go się tykało, każdy plótł swoje, dla siebie.
Petryłło opowiadał, jako się miał do pewnej gładkiej pani, która go srodze zwiodła, że kijmi od męża po grzbiecie dostał, z czego się prawie cieszył, że go jeszcze równo z gachami niebezpiecznymi uważając, karano; Wojtek paplał, co mu ślina do gęby niosła; Bartosz pozbierane w podróży plotki, jedne po drugich jak z woru wytrząsał; Mateusz założywszy znowu kołpak na głowę, aby wzrostu sobie przyczynić, chodził, świszcząc, pod lipą. Wstał Kochanowski i poszedł do domu.
Na progu spotkała go żona nieboga, i wskazując na konie, które słudzy wodzili po podwórzu, spyta:
— Tatarzy to, czy co?
— Gości Bóg dał, moja miła Hanno — rzekł Jan — trzeba ich przyjąć, . każcie tam uwarzyć wieczerzę, a dobądźcie miodu z piwnicy i jaki dzbanek wina.
— Wieluż ich tam Bóg dał? — spytała. — Jest ich dotąd czterech — rzekł Jan — ale kiedy już poszło na to, to się pewnie i więcej przysunie.
— Że też to nigdy nie ma pokoju — odpowiedziała wzdychając kobieta.
— A cóż by to było, moja miła Hanno — rzekł Jan — gdybym był ową przyjął kasztelanię, jakeście mi bardzo wówczas życzyli! Teraz jam sobie szlachcic prosty, a niech no by się tu krzesło senatorskie wtoczyło, jęliby się sypać panowie senatorzy, byłoć by to dopiero słuchać! Byłby zasię pan kasztelan zjadł pana Wojskiego w pół roku. Ale dajmy pokój — dobrze jest, jako Bóg dał, starzy nasi mówili, gość od Boga.
— Dawno to chyba, mój panie — rzekła pani Janowa — kiedy ich Bóg rzadziej przysyłał.
Potem zawołała na dziewki, a Jan, westchnąwszy, poszedł znowu ku lipie.
Ale tu już miasto czterech, sześciu zastał gości; przyszło ich dwu razem, gdy stał w sieni z żoną. Muzyk sławny na lutni Bekwark, przyjaciel poety, a kunstmistrz swego czasu nieporównany, który wszędzie był miłym gościem, ba i w królewskim dworze.
Drugi pan Mikosza, sławny też, ale tylko pijak. Ten ostatni wyglądał, jak przystało na tego, który od rana do nocy z kuflami tylko i dzbanami ma do czynienia. Suknia na nim splamiona szara, kontusina wytarty, buty obłocone, szabelka pogięta i pokrzywiona, pas w strzępkach, czapka kilka razy zszyta i w pierze ubrana. Na twarzy połyskującej czerwonej, bielały tu i ówdzie szramy i szwy, między którymi rozeznać można było i ostre cięcia szabli, i tępe uderzenia o ręby ław i stołów po pijanemu. Tymi hieroglifami pisała się historia życia na czole pana Mikoszy. Wokoło oczu sine pręgi, usta sine także, nos i jagody w czerwonych brodawkach. Taki to był gość nowy, który już pod ławę znienacka zaglądał, zerkał pod stół, czy gdzie dzbana nie zobaczy.
Ledwo nowo przybyłych gospodarz powitał, aż ci znowu wrota skrzypią (lepiej ich było nie zamykać) i głos słychać u bramy: — Pan wasz doma?
— Doma. Z gośćmi się pod lipą zabawia.
— To Jost, Jost! — zawołali wszyscy, wyglądając spod gałęzi.
— Osobliwszy dzień — rzekł w sobie poeta — kiedy i ten się też odważył przyjechać, choć pewnie pieniędzy moich z sobą nie wiezie.
Tylko, co to w duchu rzekł, wpadł Jost, witając, ściskając, całując, sypiąc oświadczeniami przyjaźni. Był to średniego wieku mężczyzna, ożywionej twarzy, niepokaźnego stroju; a bardzo czuły w oświadczeniach i nie dziw, każdemu coś był winien, więc się wypłacał serdecznością za pieniądze.
— Dawno już was nie widziałem — rzekł trochę uszczypliwie poeta — dobre to przysłowie: — Chceszli stracić przyjaciela, daj mu pieniędzy.
Jost się trochę zapłonił, ale przytomności nie stracił, skoczył znowu gospodarza ściskać i całować.
— Nie byłem doma — rzekł — najprawdziwsza prawda.
— Jako żywo, był ci! — przerwał Wojtek.
— Jak mi możesz kłamstwo w żywe oczy zadawać? — obruszył się Jost (bo nie był nic winien Wojtkowi).
— Alboż ci mówiłem, że kłamiesz?
— Oba macie słuszność — przerwał Bartosz z uśmiechem — Jost był i nie był doma; wiem o tym, bom dwa razy do niego zajeżdżał, a obam go nie zastał; zawsze, jakby mu sroczka o gościu powiedziała czy kotek, co się mył w kominie — wczoraj wyjechał, a jutro powracał, dość że nigdy go dziś nie było.
Wszyscy się śmiać do rozpuku zaczęli i tak początek zwady utonął w wesołym żarcie.
Ale, gdy się to dzieje, skrzypi wóz we wrotach, słychać głos woźnicy.
— Hejta! Hej!
Wszyscy skoczyli — któż to jedzie?
— Pan Slasa z żoną i córką! A to zmowa, czy co? — rzekł Wojtek. — I oni w gościnę do pana Wojskiego! Poznałem Slasę po nosie, bo mu sterczy spod czapki jak bocianowi, nie przymierzając.
Pan Petryłło sobie poglądał na przybywających. — Dobra nasza — rzekł — jest już z kim i poszablankować10. Córka pana Slasy, Kachna, urodziwa dziewka, statecznych już lat, żeby jeszcze takich ze dwie, puścilibyśmy się w tany, posławszy za muzyką.
— Ale, bo i druga kolasa — dodał Wojtek.
— Gdzie? Druga? — spytał Kochanowski i w duchu myślał: — I spiżarni nie starczy, i domu.
— Druga kolasa pełna samych kobiet, panie Petryłło — dodał Wojtek.
— Wszystko to familia panów Slasów i liczna ich parantela — rzekł Bartosz — znam ich wszystkich, byłem u nich niedawno, przejeżdżając.
Już kobiety weszły do domu, a pan Slasa z owym nosem bocianim szedł ku lipie i witali wszystkich, głośno się śmiejąc; gotów był z siebie nawet, nie pytał czego, dlaczego, byleby sobie dogodził. On tak potrzebował do życia śmiechu, jak drugi strawy; co kto powiedział, co kto zrobił, on się do rozpuku ze wszystkiego śmiał. Twarz jego malowała charakter osobliwszy; zmarszczki, które na niej lata wydeptały, wszystkie miały jakieś pokrewieństwo, łączność, zależność od tych, które powstają z uśmiechu, najwięcej ich krzyżowało się koło ust i skupiło przy oczach. W pośrodku tylko nos ów olbrzymi, nieporuszony, milczący, stoiczny, nie miał żadnego udziału w nieustannej wesołości; a gdy usta ku uszom się rozchodziły, gdy oczy chowały się głęboko ze śmiechu, nos jakby nie wiedział o niczym, pozostawał poważny, nie zmieniając swojego charakteru i wyrazu.
Śmiejąc się, zaraz witał pan Slasa:
— Cha! cha! cha! Witajcie!
Śmiejąc się, powstali wszyscy go ściskać.
Ale już pod lipą i miejsca dla gości brakło, gospodarz prosił do domu; popierał wniosek pan Petryłło, który poczuwszy podwikę11, zerkał ku domowi raz wraz; był za tym i pan Mikosza, bo próżno wyglądając, czy nie niosą dzbana, przewidywał, że pan wojski nie na suchą zabawę do domu zaprasza; — większość jednak obstawała, aby zostać pod lipą, gdzie swobodniej cugle było, można puścić rozmowie, bo jej nie hamowała przytomność kobiet. Wszczęła się tedy rozmowa płocha, wesoła, swobodna, urywana, żywa, której najmniej słuchał i najmniej pomagał gospodarz.
Jego najazd niespodziany w chwili, gdy najmocniej spokojności pragnął, pomieszał; zwolna dopiero oswoiwszy się z położeniem, przychodzić zaczął do swego humoru i wesołości, gdy goście ze sobą gwarzyli.
Prawda to, że nigdy jedna bieda nie przychodzi sama, zawsze wiedzie z sobą orszak towarzyszek jak wielka jaka pani. Nim się słońce za drzewa ukryło, przybyli jeszcze goście do Czarnego Lasu. Pan Chmura, pokorny szlachcic, który z siebie wszystkim drwić dawał, byleby się najadł i napił, bo doma było czasem i chleba skąpo, i żonę miał złą, czarownicę. Znać było z postawy człowieka. Szara na nim opończa, przy której lepiej się ubiory wytworne wydawały, milcząca, pokorna, czarny but na nodze, szabelka gdzieś w fałdach ukryta, ledwie jej koniec wystawał; plecy od ukłonów zgięte, zgarbione, głowa łysa, oczy brwiami i powiekami zakryte, usta zaciśnięte, milczące. Taki był pan Chmura, z którego niekiedy nawet słudzy żarty stroić dozwalali sobie, a on się już ostrzelany nie obruszał, powiadając, że słowa nie kąsają ani biją. Przybył także pan Konrad, niejaki pielgrzym, podobny pierwszemu, od misy do misy, milczący, na oko zadumany, lecz w istocie niczym nie zajęty, tylko naładowaniem brzucha, który był częścią najwydatniejszą jego całości. Po przywitaniu, zwykle słowa od niego nikt nie usłyszał — siadał i czekał, żeby jeść dali; zjadłszy, trawił; strawiwszy, jadł znowu. Przybył jeszcze i przyjaciel pana Wojskiego, doktor Montanus, krotochwilny, lecz uczony człowiek; trzeźwy, wstrzemięźliwy, małomówny, a wiele myślący.
Gdy gwar go objął, gdy rozmowa w serce uderzyła, zastukała do duszy, zaczepiła miłość własną, rozśmieszyła, rozruszała, poeta rozjaśnił czoło, rozweselił się, uśmiechać się począł gadkom, zapraszać do dzbana — pogodził się z przeznaczeniem. Możnaż było inaczej?
Żona jego smutniejsze zachowywała oblicze, ona wiedziała, na czym się kończą biesiady i jak się płaci drogo chwilę takiego odurzenia, po której długo w domu ślady zostają.
Zastawiono wkrótce wieczerzę. Nie było tam wytworu, nie było mis złocistych, roztruchanów ciężkich, tuwalni12 szytych perłami, obrusów bogatych — po prostu wszystko po szlachecku. W jednej misie polewanej kurzyła się kasza ze słoniną, w drugiej kluski z serem; była pieczeń jedna i druga, a do niej ogórki kwaszone. Stały dzbany z piwem i miodem, flasze z winem. Jęli sobie zaraz podochacać goście, przepijając jeden do drugiego pełnymi. Jeden tylko doktor Montanus uciekł zaraz, gdy pierwszego kufla dotknięto; wyprosiwszy sobie łóżko w kąciku komory, spać się położył. Nasi tymczasem pili żwawo, gdyż Bartosz —i Mikosza zachęcali wszelkimi sposoby, wnosząc różne przezdrowie13. Pan wojski też, jak na gospodarza przystało, ujrzawszy ochotę gości, zachęcał, aby pili. Gdy już tuman otoczył biesiadników, gdy w głowach ich zaszmerało, zakurzyło się z czupryny, zaczęło palić w piersiach i bić myślami do góry, trzeba było widzieć wówczas ich wszystkich i słyszeć rozmowę.
— Hej, panowie bracia! — krzyknął Wojtek. — Poszły panie od stołu, zaśpiewajcie pieśń jaką waszą, panie gospodarzu nasz miły, o dzbanie, powitamy go i podziękujem, że nas rozweselił.
Dzbanie mój pisany…
— Dajcie pokój pieśni, bo wam w gardle chrypie, jak wóz nie nasmarowany — odpowiedział pan wojski — powiedzcie lepiej co wesołego, bo nie każdy rad pieśni słucha; a i kobiety nasze śpią blisko, nie przystało je pieśnią budzić.
— O, wiem ci ja, wiem ciekawości — rzekł Wojtaszek, nie dając się prosić do powtarzania gadek, co je lubił sam bardzo.
— Gadajcież, gadajcie — przerwał Mikosza — rad słucham, kiedy piję, byleby mi samemu odpowiadać nie trzeba było, bo w gębie zasycha prędko.
— Znacie braci Winiarskich w Podgórzu?
— Ja ich znam, bom tam gościł niemało — rzekł Bratosz — lat temu kilka. Dobry człowiek młodszy, zwą go Aniołem.
— A przecz go tak zwą? — spytał z cicha Mikosza susząc kufel.
— Pani matka to pono tak go w dzieciństwie nazwała, aż mu się to, co nierzadko, i na późniejsze lata zostało. Był bowiem piękny jak owi aniołowie malowani. Nie wiecie jeszcze, jak się zwie brat starszy — rzekł Wojtek — a to wam powiem. Odumarli ich rodzice, zostawując im wieś Gorzejowo; owóż bracia poczęli pozywać się o nią, bo był starszy służył wojskowo i po cudzych dworach, Anioł wioskę posiadł i dzierżał, i puszczać go do niej nie chciał. Nadjechał starszy i do prawa z nim o wieś poszedł, rzekłszy: „Poczekaj, panie Aniele, ujrzysz, że cię diabeł z Gorzejowa wyżenie”, i jak rzekł, tak uczynił, bo na nim prawo przewiódł, a odtąd go wszyscy diabłem zwą, i kto wie, czy to nie zejdzie na potomki.
Rozśmieli się tam i sam biesiadnicy, a jeden przerwał:
— Nic to zwać się Diabłem, wołałbym zasie niż Kiszką.
— Wiecież, skąd to poszło? — rzekł Wojtek, podchwytując. — Dawne to dzieje, ba i nie tak, bo sto lat temu nie ma. Był niejaki Zgierski na dworze hetmana litewskiego, Jana Białego. Ten zasię hetman lubił bardzo litewską potrawę kiszki, a nie zwał jej inaczej, jeno kuropatwy.
— Toż czemu? — zapytał pan Petryłło.
— Taką miał fantazję! — odpowiedział Wojtek. — Toż i domownicy nie inaczej potrawę pańską nazywali, jeno tak. Trafiło się, że on Zgierski, zapytany od pana, co na stół podano, odpowiedział nieopatrznie, zwąc rzecz po imieniu. W śmiech z niego dworzanie i jęli go stąd nazywać Kiszką. Bolało go to, chociaż się im zaraz jako mógł odcinał, a mianowicie, że był umysłu hardego i wysoko patrzał, bo córkę jedynaczkę, a dziedziczkę bardzo bogatą tego hetmana był kochał i w sekrecie się oboje w sobie miłowali. Na dobre mu jednak wyszło to przezwisko, bo hetman nagradzając żart, który był sam pierwszy z niego uczynił, zowiąc go Kiszką, córkę mu dał po wojnie, w której się on Zgierski niemało wsławił. A tak, odtąd po Litwie Kiszkowie sławni i wielkie imiona mają.
— Ba, i przedtem, co waszmość mówisz — rzekł Kochanowski — bywali już Kiszkowie, boć to czysta bajeczka, a familia Kiszków dobrze od Białego starsza, jak w kronikach baczyć.
— Gdzie wszakże i ta bajeczka się najdzie — odrzekł Wojtek.
— Nie przeczę! — odpowiedział gospodarz i umilkł. I pili znowu, gwarząc; pan Petryłło tylko smutnie im placu dotrzymywał; korciło go i swędziło pójść do kobiet cholewki smalić, ale go jak na złość utrzymano, aż się one w komnatę do spoczynku zabrały. Tymczasem dzbany za dzbanami goniły, z piwnicy na stół, u stołu do gardła biesiadników, przeciągała się ochota, chociaż i misy dawno ze stołu zebrano, i obrusy zdjęto. Siedzieli jedni na ławach, drudzy na ziemi, ci stali, owi chodzili, a wszystko wkoło dzbanów, z których rozpocząwszy, nie ustawali suszyć do dna. Wesoła pogadanka, coraz butniejsza a śmielsza w miarę kuflów wypitych, rosła i szumiała głośno.
— Przezdrowie pana Wojskiego, ochotnego gospodarza — wniósł Bartosz, naradziwszy się z Mikoszą — w ręce pana Slasy!
Slasa powstał z ławy, potrząsł nosem, pełną przepitą przyjął, a zaśmiał się przed i po kuflu; poszła kolej dalej, nikt jej nie opuścił.
— Nie ma tylko Chmury i nie pił naszego zdrowia — rzekł Wojtek.
— Gdzie Chmura? — spytał gospodarz czeladzi. Nikt o nim nie wiedział.
— Zwyczajnie Chmura — rzekł jeden podpity — powędrował dalej z deszczem.
Wtem drzwi skrzypnęły, ktoś wchodził, był to właśnie pan Chmura, ale w dziwnym stroju, bo cały obłocony, mokry, kapiący.
— Cóż to waszeci? — spytał gospodarz. — Czyś doprawdy chmurą został, że taki jesteś mokry?
— Wielmożni panowie a bracia — odpowiedział szlachcic — okropny wypadek!
— Co? jak? Mów! —— zawołali wszyscy.
— Wyszedłem się orzeźwić świeżym powietrzem, przechadzałem się po podwórku tam i sam, zaszedłem jakoś mimo kuchni.
— Zaleciał cię może zapach pieczeni?
— Nie! nie! Nic mnie nie zaleciało, ale ja zaleciałem.
— Dokąd?
— W jakąś przeklętą dziurę, jamę i przepaść, pełną wody, i oto, co się ze mną zrobiło. Moja ostatnia opończa na nic.
To mówiąc, ocierał się biedny i kiwał głową.
— Włóżże to do fraszek, panie wojski — rzekł Bartosz.
— Niechybnie — odpowiedział Kochanowski uśmiechając się.
— A kiedy mnie, to i panów wszystkich — przerwał Chmura, spluwając — choć nie wszyscy cale mokrzy jak ja, ale każdy ma swoją mokrą stronę.
Śmiech powszechny dał się słyszeć, wrzawa powstała. — Bardzo dobrze, wybornie — wołał Jost — wszyscy do fraszek, bez wyjątku!
— A waszmość pierwszy — rzekł Jan.
…miejże się do taszki14, bo i ciebie,
mój Joście, włożę między fraszki.
Oklaskami pokryto żarcik poety, a Jost się zaczerwienił i sam poklepywał, a ściskał pana Wojskiego serdecznie.
— Będzie to tak wszystkim nam — rzekł cicho pan Mateusz (ów co to go na koniu ledwo było widać, tylko się kołpak migał i wąsy) do pana Slasy — moim wąsom, a waszecinemu nosowi pewnie się dostanie.
— I mojej łysinie nie minie —— rzekł Bartosz.
— Ho! ho! Toć, to i pan Bartosz wiersze składa — podchwycił Wojtek. — Vivat, poeta nowy! Fraszka stary Rej i młodszy pan wojski.
— Mógłbym ja wiele fraszek napisać — odparł Bartosz — bom do nich, jeżdżąc, wiele wzorków nazbierał, ale się nie mieszam w nie swoje. Dobrze, że się podpisać umiem manu propria15, będzie na szlachcica dosyć.
— Przezdrowie gospodarskie! — krzyknął po wtóre Mikosza pijany, powstając, a ledwie się mogąc utrzymać na nieposłusznych nogach.
— Dajcież mi pokój! — rzekł gospodarz — bo dla mojego zdrowia, wy swoje potracicie; piliście już moje.
— Nie wszyscy! nie wszyscy! — zawołał Mikosza, sepleniąc.
— Wszyscy piliśmy; któż nie pił? — ozwały się głosy.
— A — a doktor Montanus?16
— Gdzież on jest?
— Dawno spać poszedł, żeby się nie upić — ostrożny.
— To się nie godzi — rzekł Bartosz — pogardza nami czy co? Ucieka od nas, he? albo to krzywda kufel z nami wychylić, czy to już śmierć na dnie siedzi? Dumny pan położył się spać, bo mu szlachta śmierdzi, rad by zawsze tylko macać jaśnie oświeconych i przewielebnych.
— Wypłazować go! — krzyknął pan Mateusz. — Dać mu naukę! Sprawić mu łaźnię! — zawołali inni. — Co to? dlaczego się będzie od nas usuwał? Co lepszego ten Niemiec! — Ten Hiszpan! — Ten Włoch! — Ten heretyk jeden! — Ten bajbardzo17. Chodźmy do niego! — Gdzie on? Gdzie?
— Dajcież mu waszmościowie pokój! — rzekł Jan. — Śpi dawno! Jutro sprawę wytoczym.
— Jak śmie spać? — zawołał pan Slasa, śmiejąc się sam pierwszy z tego, co miał powiedzieć. — Jak śmie spać, kiedy my pijemy? A toć chan tatarski dopiero po swoim obiedzie pozwala królom i mocarzom jeść, to i my tyle marny prawa jak on, nie dozwolić spać, aż się sarni wprzódy prześpim? Gdzie ten kusy Niemiec? — Poszukajmy go po kątach! Za nim! Za nim! puścić psy, niech go tropią, łacno im będzie, bo śmierdzi lekarstwem jak kozioł.
Powstali wszyscy, runęły ławy, stołki, stół jęczał; dzbany zabrzękły.
— Hej, hej! Za nim! Gdzie się schował? Będzie polowanie! — Tu, tu! — krzyknął Wojtek — prowadząc. — Stój wasze — zatrzymał go gospodarz — tu kobiety śpią. Pan Petryłło wstrzymał go także. — Tu się hurmem nie idzie — rzekł z uśmiechem — po jednemu szczęśliwemu, juvante Amore18.
— Patrzcie go no, z Amorem! tego starego… Jakom żyw, jeszcze mu podwika pachnie, choć już zęby w gębie tańcują i połowa ich wyskakała precz.
— Co? Co? Jak ty mię nazywasz?! Co ty mi zębami przymawiasz, młokosie, gołowąsie?! — I porwali się oba za szable.
Zapomniano na chwilę o doktorze, zwada się wszczęła u proga komnaty. — Co ty mi przycinasz zębami? — Czego ode mnie chcesz, stary grzybie zakochany? — A nu, spróbuj się ze mną!
— Tylko nie po pijanemu — rzekł, hamując ich gospodarz — a nie w moim domu. Dom to Musis19 poświęcony, szanujcie go proszę, a rozejmcie się, nie chcę rano wzywać cyrulika z Załatwy, aby ugodę czynił po biesiadzie; ani księdza, który by jak Jędrzejowi Żelisławskiemu śpiewał — wieczny odpoczynek, po wesołym przezdrowie. Kiedy chcecie zabawy, pójdźmy spoić Montana, co się położył trzeźwy, niech wstanie pijany.
— Do doktora, do doktora chodźmy! Idźmy! Gdzie on? — Wszyscy się potoczyli, śmiejąc, dźwigając dzbany, przychylając, swarząc. Wywiódł ich gospodarz do małego alkierza, gdzie spokojny Montanus zasypiał, otuliwszy się w kącie. Zbudził się, posłyszawszy wrzaski doktor i usiadł na łóżku.
— Cóż to? — rzekł po łacinie. — Czy który z was kona, że mnie budzicie? Potrzebny już wam jestem? He!
— Nie — rzekł Bartosz, występując naprzód — inny interes do waszeci. Godzi się to gardzić nami, jak ostatnimi ciury i pójść spać, legnąć sobie, gdy my ochotę mamy? Alboć to nie zniewaga? hę? Słuchaj, ty heretyku, albo się bij ze mną, albo pij przezdrowie pana Wojskiego!
— A juściż wolę wino niż guza — rzekł Montanus wesoło, widząc, że się pijanym nie wykręci. — Podajcie mi czaszę.
Tu dopiero zaczęła się pijatyka na nowo, która trwała do dnia białego u łóżka doktora w małym alkierzy — ku, szaleńsza jeszcze, głośniejsza, weselsza niż wprzódy, dopóki goście po jednemu nie popadali, jak potrute muchy. Słudzy ich i czeladź doma nadeszła wówczas; pobrano ich po jednemu i wyniesiono ich do wielkiej izby, gdzie siana nasłano i pokotem ich na nim pokładziono na wojłokach i kilimkach. Nazajutrz trwały jeszcze ostatnie biesiady, gospodarz myślał, że się skończą do wieczora, ale przeszła pijatyka na dzień trzeci, goście się tylko zmieniali, przybyli nowi, wrócili pierwsi i znowu tak dni kilka uszło. Często Kochanowski powtarzał sobie: Było mi słuchać księdza Padniewskiego! — Ale już było po czasie.
W tydzień potem dopiero siedząc sam jeden pod lipą, poeta wszystkich swoich biesiadników włożył do fraszek: — pana Slasę, Chmurę, Mikoszę, Bartosza, Wojtka, Petryłłę, Josta itd. Na końcu dodał:
Jeden pan wielmożny niedawno powiedział:
W Polsce szlachcic, jakby też na karczmie siedział;
Bo kto jeno przyjedzie, to z każdym pić musi,
A żona pościel zwłócząc nieboga się krztusi.
Gródek, 20 lipca 1840 r.
Relata refero1
Mało kto, na Polesiu i na Wołyniu całym, nie znał tego poczciwego i miłego Szambelana, który tak niespodzianie ma być wydrukowanym po śmierci. Mogliżbyśmy go zapomnieć? jednego z tych, na wieki już dla nas zaginionych ludzi epoki, która się odrodzić drugi raz nie może, a której synowie dogorywają lub skonali wzdychając i tęskniąc za swoim światem. Smutne, smutne życie ludzkie, tyle nadziei w nim, tyle szumu, a potem starość w cierniowej koronie żalów i pamiątek, i cicha zapomniana mogiła. Zstąpił już do niej i mój Szambelan! Wieczny mu pokój! Ale umierając, nie płakał, bo szczęściem Bóg dał mu umrzeć, jak żył, swobodnym, wesołym i na sercu młodym, choć mu czas poorał czoło i posiwił włosy.
Niechże się po nim zostanie choć to maluczkie wspomnienie, odgłos jego opowiadań, tak młodzieńczych pomimo wieku, których lubiliśmy słuchać.
Opuściwszy dwór Stanisława Augusta, na którym przebył najlepszą część młodości, Szambelan powrócił do rodziny i tu doświadczywszy różnych losów, zostawszy gospodarzem, ojcem, obywatelem, nareszcie wyrzekłszy się majątku dla dzieci, w maleńkim domku, bawiąc się pracą, dożył resztę dni, które ozłacały wspomnienia świetnej Warszawy Stanisława Augusta. Nie wiem, czemu smutno było i pocieszająco razem, patrzeć na tę piękną, swobodną i wesołą starość, w której ani umysł swej żywości, ani serce młodych uczuć, ani uśmiech swej łatwości nie stracił. Oddawszy dzieciom, co miał, i zostawiwszy sobie skromne utrzymanie, osiadł w dawnej swojej wiosce, w maleńkim domku, nie dając nawet poznać po sobie, że jakąkolwiek z siebie uczynił ofiarę. Pod tym słomianym dachem urządził sobie całe życie nowe i zapełnione w sposób najoryginalniejszy. Znawca i lubownik wyrobów hebla i dłuta, bawił się stolarką, wychowywał kury, uczył sroczki, które by mu samotną ciszę ożywiały, i powiesiwszy przed sobą, z jednej strony portret króla, z drugiej portret ulubionego krewnego, wesoło, swobodnie trawił dni, przerywane tylko odwiedzinami w sąsiedztwie i podróżami do familii.
Nigdzie Szambelan nie mógł być niepożądanym, bo wszędzie przynosił z sobą, właściwą wiekowi, w którym lepsze lata przeżył, wesołość, grzeczność uprzedzającą, dla kobiet uśmiech zalotny, mimo siwych już włosów i w siedmdziesięciu leciech do mazura gotów, do pogadanki ochotny, wytrwały w zabawie czy w pracy, jak dwudziestoletni młody człowiek, z każdym się zgodził, każdemu podobał, każdego ująć potrafił.
Już sama postawa rześka, ruch przymilenia pełen, twarz rozświecona uśmiechem oznajmiały, że siwe jego włosy nie zmrożą żadnego weselszego towarzystwa. A było z nim tak swobodnie i miło, tak ochoczo przy zabawie, że nikt nigdy nie stęknął na niego. Brak do mazura pary — gotów Szambelan, byle z piękną tancerką, i wytnie jeszcze hołubca jak należy, brak do wista partnera, siada sam i będzie grał, póki trzeba graczom; zechcecie posłuchać opowiadania z dawnych czasów, powie wam, co pamięta. A gdy opowiadać zacznie, oczki mu się zaświecą, usta zadrżą, wyprostują krzyże, i znać, że to, co mówi, rozgrzewa go wewnątrz, bawi, zajmuje, ożywia.
Trudno mi zapomnieć opowiadań pana Szambelana i zdaje mi się, że szkoda by było, żeby te oryginalne powiastki, malujące swój czas w pewien sposób, z nim zaginąć miały. Spróbuję więc przypomnieć, co od niego słyszałem, i nie dodając nic, nie ubierając, powtórzę, jak mi opowiadał swoje przygody, to co słyszał, co widział, et quorum pars magna fuit2.
W r. 1788 byłem jeszcze młodym chłopcem i dalipan niczego — opowiadał mi Szambelan — Król Jegomość postanowił świetnym obchodem uczcić pamięć Jana III. Byłem naówczas w korpusie paziów i jako paź uczestniczyłem w sławnym owym karuzelu3, do którego gonitw gotowaliśmy się kilka tygodni bez ustanku, krusząc kopie, zdejmując mniej więcej szczęśliwie pierścienie. Pułkownik Königsfeld, naczelnik paziów, przewodniczył nam w tych przygotowaniach.
Uroczystość ta, która zwabiła nie tylko mieszkańców stolicy, kraju, ale wielu cudzoziemców, odbyć się miała w Łazienkach. Na placu łazienkowskim, niedaleko Białego Domu, zbudowane było okazałe trzypiętrowe amfiteatrum. Były to ganki koliste, mające w sobie siedzenia na kilka stopni podzielone, pokryte różnobarwnymi dachami płóciennymi. Na samym dole mieścić się miał tłum widzów, oddzielonych od jeźdźców i goniących szrankami. W gankach tych były cztery loże i cztery bramy wjezdne, pięknie ubrane. Loże przeznaczone były dla króla jegomości, dla dostojnych sędziów i gości, obite bogato i przystojnie. Na bramach, których rysunek dawał budowniczy jego królewskiej mości, pan Kubiński, podobno, były herby kraju, Poniatowskich i Sobieskich. Na wierzchu ich powiewały chorągiewki: zielona, pąsowa i żółta, oznaczające, gdzie kto z biletem tegoż koloru miał się umieścić.
W środku, na polu amfiteatru, ustawiono drzewa z pierścieniami, tarcze do strzelania i figury wypchane Murzynów i Turków, na których kruszyliśmy groty, tępili pałasze i egzonerowaliśmy4 pistolety swoje. Przy samych szrankach, oddzielających nas od widzów, wisiały także w czterech miejscach pierścienie, a na ziemi leżały głowy, które w całym pędzie konia, kopiami i pałaszami zbierać musieliśmy. Takież pierścienie wisiały w bramach. Zacząć miał festyn ów karuzel, po nim następowało teatrum, balet i kantata, i iluminacja, fajerwerki; ale o tym zaraz lepiej rozpowiem; wróćmy do początku.
Spomiędzy nas paziów, do pierwszego kadryla5 wybrani byli: pp. Raczyński, Ostrowski, Aksamitowski i Linowski, do trzeciego ja, Lipiński, de Tylly, później szambelan jego król. mości i Mysłowski. Wybrany był także Stanisław Jabłonowski, ale ten później usunięty został. Mieliśmy pracy niemało w nabyciu potrzebnej zręczności, ale człek wówczas był młody, ochoczy, zwinny i tysiące pięknych oczu, co na niego patrzeć miały, niemało dodawały ognia.
Wystawie sobie, kochany panie, ten cały amfiteatr pełen aż do brzegów, okoliczne drzewa obwieszone ludźmi, loże jaśniejące pięknościami, króla jegomości w świetnym gronie, a całe góry sąsiednie, zwłaszcza górę, gdzie stoją koszary gwardii litewskiej, jak makiem zasianą ludem. Mówiono, że tysiąc powozów, a do trzydziestu tysięcy głów i oczu przytoczyły się do Łazienek. Miarkuj pan, jak tam serce nam bić musiało, żeby się popisać.
Tandem6 zasiada król jegomość w loży swojej, posłowie zagraniczni i dostojniejsi w wyznaczonych lożach, za biletami wpuszczani na wschodach, a dołem zaproszeni. Każdy z nas paziów miał po piętnaście biletów do rozdania — ej! i miał je komu rozdać, choć drudzy nimi frymarczyli, bo je po 15 czerwonych złotych w końcu kupowano.
Jegomość pan Konarski, pułkownik artylerii koronnej, za przybyciem króla jegomości dał znak i z dział uderzono na rozpoczęcie karuzelu. Byliśmy już w gotowości i w stroju za bramami, i poczęliśmy wjazd przez bramę litewską, przy odgłosie trąb i kotłów. Dwóch oficerów prowadzili najprzód z trębaczami kilkudziesiąt ludzi dobornych z lejb–regimentu7 gwardii koronnej. Byli to oficerowie, panowie Broniewski i Frankowski, jeśli dobrze pamiętam.
Za nimi nasz pułkownik Königsfeld, dyrektor karuzelu ad hoc8, w kolecie9 białym, suknia na nim pąsowa ze złotym galonem, na piersi orzeł wypukło szyty srebrny, z cyfrą Jana III, na głowie szyszak srebrny, z piórami strusimi białymi z pąsowym.
Za nim tuż pierwszy kadryl, podobnie coś ubrany, ale u pąsowych sukni obszlegi10 zielone, galony złote, na głowach kaszkiety srebrne z piórami, w ręku kopie złocone. Potem kadryl drugi, czterech panów kadetów, kolety białe, galony złote, obszlegi pąsowe, kaszkiety złocone, pióra białe. Tandem i nasza czwórka następowała, tak samo przybrana, tylko na piersiach mieliśmy wyszytą Pogoń11. Czwarty kadryl, czterech podkoniuszych jego król. mości, suknie białe, kolety zielone ze złotym, na piersiach i na plecach wyszyte słońca, kaszkiety szmelcowane czarno, orły na nich złociste, pióra białe z czarnym, szarfy z białego atłasu z frędzlą złotą. Dalej kadry złożony z panów oficerów regimentu lejb–gwardii koronnej. Ubrani w kolety paradne regimentu swego pąsowe ze srebrem, na piersiach i plecach haftowane słońce srebrne, kapelusze i kopie. Szósty kadryl w mundurach kawalerii narodowej, porucznicy kawalerii i przedniej straży porucznik także, Strutyński. Siódmy i ostatni miał w sobie dwóch szambelanów króla i pułkownika litewskiego Kirkora, z pułkownikiem i adiutantem Byszewskim, kolety białe, suknie pąs ze złotym, słońce złote na piersiach i plecach, szarfy atłasowe białe ze złotą frędzlą, kaszkiety srebrne ze złotymi orłami, pióra czarne. Zamykali wjazd nasz kilkudziesiąt ludzi, z lejb–regimentu gwardii, z trębaczami, prowadzeni przez poruczników Pągowskiego i Kępińskiego. Najprzód tedy objechaliśmy plac dokoła, salutując króla, sędziów i damy; potem pułkownik Königsfeld stanął w pośrodku, jako mistrz karuzelu, a my po jednym do każdej bramy ustąpiliśmy, czekając znaku na rozpoczęcie gonitwy.
Tandem poczęliśmy najprzód do pierścieni, potem do Turków i Murzynów biegać, strzelać, kłuć, rąbać, nareszcie objeżdżać amfiteatrum i chwytać na kopie i pałasze, głowy i pierścienie. Po trzy razy tę zabawkę z powszechnym powtarzaliśmy aplauzem. Trwał karuzel pięć kwadransów, a, powiem panu otwarcie, nie powiedziałbym, czy pięć minut, czy pięć wieków, tak mi się czas pobałamucił. A, jak wszędzie na świecie, nie było bez wypadku. W czasie samej reprezentacji, koń pana Linowskiego podobno, jeśli nie bałamucę, wściekł się od huku trąb, od strzałów i wrzasków i przesadziwszy szranki, uniósł go z bramy w pole, tam długo z nim walcząc i usiłując go pohamować, pan Linowski musiał mu wreszcie z pistoletu, który miał przy sobie nabity (bo to było przed strzelaniem do tarczy), w łeb wypalić. W czasie zaś ataku na ostatku, Nakwaski przypadkiem ciął w twarz Lipińskiego, który od tego razu całe życie miał pamiątkę. Ten Nakwaski był, słyszę, potem prefektem miasta Warszawy.
Połamawszy brechlance12 i narzuciwszy głów co niemiara przed lożą królewską, skończyliśmy; a żaden podobno z nas nie miał apetytu pójść na kantatę inauguracyjną, choćby tam zobaczył piękne ówczesne aktorki, pannę Sitańską, panią Jasińską i pannę Rudnicką.
Po kantacie był balet heroiczny z rycerzami, starcami, parą zakochanych i co do tego należy.
Nim balet wytańcowali, już wspaniała, nowej inwencji iluminacja alla Borghese13 gotowa była; kilkadziesiąt tysięcy lamp różnokolorowych, przedziwnie ustawionych, śliczny tworzyły widok. Nad posągiem Jana III unosił się łuk triumfalny przepyszny, z transparentami po bokach, wszystko to i posąg w ogniu kolorowym jaśniało. Na skroni Jana III palił się wieniec zielony. Nad kanałem po brzegach stały trofea na słupach, połączonych z sobą festonami, łączące dom króla z triumfalnym łukiem. Po drugiej stronie, ogniami oświecony był także staw, aż do kaskady, nad którą stał obelisk ognisty. Dziedziniec, szpalery, obwieszone latarniami i świecznikami wspaniale, widne były jak we dnie.
Król, czego już potem byłem świadkiem, powróciwszy do sali, słuchał pięknej mowy młodego Michała Sobieskiego, wojszczyca litewskiego, którego potem wziął na swoją opiekę i wychowanie, ale co się z nim stało, nie wiem.
Przyszła na nas kolej do nagród, których sędziami byli: generał Byszewski, pułkownik Michniewicz, Dobel, Lantau i Poświatowski. Ci spisywali, ile kto razy zdjął pierścień, podjął głowę i kto ile razy chybił celu; z tego gdy zdali sprawę królowi jegomości, sekretarz jegomości pan Karaś czytał imiona odznaczających się, a damy: wojewodzina Bracławska (Jabłonowska), księżna Nassau–Siegen i pani Humiecka, miecznikowa koronna, rozdawały nam i przypinały medale złote i srebrne, na niebieskich wstążkach, z napisem: Equiti dextro14, zapony z medalami i pamiętne tej uroczystości medale z Jana III wizerunkiem. Mnie się dostało odebrać medal z rąk pani miecznikowej koronnej. A powiem tu panu nawiasem, że taż sama pani Humiecka (która mieszkała przeciwko Przebendowskich, na rogu ulicy Koziej), ocaliła w czasie rozruchu generała Igelstrom. Wpadł on do pani Humieckiej prosząc o ratunek i nie zawiódł się, bo go tyłem domu swego bezpiecznie potem wypuściła.
Po rozdaniu nagród, nastąpiła wieczerza na trzysta osób; stół jeden nakryty był w sali wielkiej, inne pod namiotami umyślnie na to rozbitymi i po mniejszych pokojach. Skończyło się wreszcie wszystko fajerwerkiem i tym nazajutrz przylepionym po mieście wierszykiem:
Sto tysięcy karuzel, ja bym trzykroć łożył,
Żeby Stanisław umarł, a Jan trzeci ożył.
Przyniesiono jedną z kartek królowi, i mówią, że go ten koncept zmartwił niemało.
Wszystko to mignęło i przeszło, a my dziś starzy, co to się z nas porobiło! ha! kto by to uwierzył, żem tak hasał na koniu z kopią w ręku? I gdzie się to wszystko podziało, te piękności naszych czasów!
— Widywałeś pan Grab…?
— Jakże nie! Ta nie była piękna z twarzy, ale figurę miała cudowną i pierś jak z marmuru wyciosaną. Była z domu L… Wpływ jej na króla był niesłychany, tak że Bóg wie czego na nim nie wymogła, gdy chciała, do tego stopnia, że gdy raz, brat jej, sławny gracz i rozrzutnik L…, zgrawszy się po swojemu do szczętu, i na słowo w dodatku, niejakiemu Wyhowskiemu, począł przed siostrą narzekać, skłoniła króla, żeby pośredniczył między nim a Wyhowskim, w układach z gry wynikłych. Ten Wyhowski, był graczem z profesji a jak grał, uczciwie czy nie, tego nie wiem, to pewna, że L… grając z nim, przegrał, co tylko jeszcze mu z łaski siostry i króla zostawało. Pieniądze gotowe, klejnoty, powozy, konie i znaczną sumę na słowo puścił. Król wieczorem będąc u Grab… widzi ją we łzach, rozpytuje przyczyny i daje słowo, że na to poradzi.
Nazajutrz rano, byłem na służbie w pokojach królewskich; wołają pazia, staję.
— Pójdziesz do pana Wyhowskiego — powiada mi król — i poprosisz go do mnie, natychmiast.
Skłoniłem się, ale tymczasem diabeł wiedział, kto był pan Wyhowski, gdzie on mieszkał i jak go było szukać? W wielkim kłopocie stoję i myślę, gdy szambelan Kownacki, siedzący podówczas w sali, który rozkaz dany mi słyszał, a podobno i wiedział, o co chodziło, bo transpirowało15, o co rzecz szła, powiada mi mieszkanie Wyhowskiego. Nie było więcej nad dziewiątą rano; ruszam szybko.
Nie pamiętam już na jakiej ulicy, wskazują mi mieszkanie przepyszne na pierwszym piętrze; wchodzę.
W pokojach zastaję samą jedną tylko, przecudnej piękności kobietę, tak że na widok jej, osłupiawszy z admiracji, ledwie zapytać mogłem:
— Czy zastałem pana Wyhowskiego?
— Nie — odpowiada mi — ale wkrótce powróci, wyszedł na ranną przechadzkę.
— Jestem przysłany od jego królewskiej mości.
— Może pan wstrzymasz się chwilę?
I jak się tu nie wstrzymać? Kobieta jak anioł, panie Boże mnie skarz, nie mogłem nawet pojąć, jak ten człowiek śmiał chodzić na przechadzkę, mając takie bóstwo za żonę.
Nawiasem mówiąc widziałem ją potem na Wołyniu powtórnie, gdzie za jakąś sprawą przybyła i trafiło mi się, czego nigdy nie zapomnę, żem ją omdlałą w czasie trzęsienia ziemi, trzeźwił w objęciach. Ale wracam do materii.
Śliczna owa pani prosi mnie do dalszych pokoi, prowadzi przez wspaniałe apartamenta, udekorowane po królewsku. Siadamy w gabinecie dotykającym sypialni, w której widzę łoże z baldachimem adamaszkowym. Wyobraź sobie pan, ten łotr Wyhowski, sto diabłów zjadł, ze wszystkich stron ubrał wewnątrz łóżko zwierciadłami. Jak Boga kocham prawda. Proszą mnie na czekoladę, łudzi mnie pani, że mąż wróci wprędce rozpytuje o przyczynę poselstwa, ja udaję skłopotanego, instyguję16 i siedzę. A jakże było nie siedzieć? Choć mi wracać kazano rychło, jak–em się w te czarne oczy wlepił, ani sposobu odejść. Ej! Byłaż–bo piękna! W życiu takiej drugiej nie spotkałem.
Że też to i takim pięknym trzeba starzeć. Ale choć to tu miło i słodko godziny lecą, Königsfeld gotów wsadzić do aresztu; rozum mi przyszedł nareszcie i wycofałem się od tej syreny.
Na wschodach właśnie spotkałem pana Wyhowskiego już powracającego, i odniosłem mu słowa królewskie. Przyrzekł się stawić; piękny był mężczyzna i polityk. Wkrótce przyjechał na zamek i puszczony był do gabinetu jego królewskiej mości, gdzie sam na sam z półtorej godziny zabawił. Słyszeliśmy potem, że odpuścił wszystko, co od L. wygrał na słowo, kontentując się gotowizną, precjozami. Taką to władzę miała nad królem piękna, nie piękna, ale zręczna i kształtna panna Gr. Wszakże kiedy mu zakazała słodkich oczu robić do księżnej kurlandzkiej, i tego usłuchać musiał, zostawując innym ten kąsek.
Oto, panie, był przepych! Oto dwór królewski powiem. Księżna jejmość miała z sobą pazi bez liku, panów de Solms, de Reta, i marszałka dworu pana Klopmann. Rozrzutnie i ogromnie wydawała na wystawne w Warszawie życie. Sama pani Łazarowiczowa, co jej sukni dostarczała, kilka tysięcy dukatów za nie wzięła, bo ani księżna, ani nikt z pań i panien jej dworu, dwa razy jednej sukni nie kładli. Stosy ich zawalały całą jedną salę; wyjeżdżając, darowała tę garderobę na szpitale. Sami królewscy furmani, co ją nosili, po kilkaset dukatów podostawali.
Przybyłej król jegomość chciał dodać paziów swoich, ale ci kaprysy stroili, i jako szlachta, oświadczyli, że królowi tylko w tym obowiązku służyć mogą.
Jeden szambelan de Tylly został jej dodany i miał się z tego dobrze. Był to piękny, zręczny i umiejący sobie radzić człowiek. Zwąchawszy, że u księżnej pani był w łaskach, poczyna jednego razu kwaśną minę stroić, wzdychać i chodzić zasmucony. Księżna poleca panu Klopmann dowiedzieć się o przyczynie frasunku. Targuje się długo z wydaniem swej tajemnicy de Tylly, nareszcie cedzi przez zęby, że się zadłużył ogromnie, że mu dłużnicy17 pokoju nie, dają, że od nich dnia ani nocy nie ma spokojnej. Tymczasem umówił się z Hurtigiem, Bessonem i innymi, podawał im kwity na znaczne sumy, których i dziesiątej części nie był winien i oczekując wyrachowanego skutku, chodził udając wielce zafrasowanego.
Księżna czy jej wpadł w oko, czy tak z łaski a z litości robiąc sobie renomę wspaniałomyślności, poleciła nareszcie Klopmannowi zapłacić długi pana de Tylly.
Stało się, jak przewidział, kupcy odebrali pieniądze, oddali je szambelanowi, księżna z uśmiechem wręczyła mu kwity, a dobry humor powrócił. Oprócz tego, otrzymał na odjezdnym tabakierkę kameryzowaną z portretem księżnej, pełną dukatów, drugą mniejszą od pani de Solms i coś tam jeszcze.
Księżna była wcale piękna, i nie bez tego, żeby królowi nie miała się podobać, ale wcześnie to postrzegłszy Gr. wymogła na nim, że całkiem zobojętniał.
Kochał się już w niej otwarcie książę Kazimierz Sapieha, ale faworytem był niejaki Batowski, który potem do księżnej za granicę wyruszył. Księżna przez ciąg całego pobytu miała na usługi ekwipaż dworski i szambelana.
Człowiek już nie pamięta, co się naówczas napatrzył, nasłuchał, nażył! Było to życie! Jednego mi żal, to żem medalu z karuzelu nie schował, w pilnej potrzebie musiałem go dać do schowania Żydowi Salomonowi, który mieszkał przy kadeckich koszarach, a tyłem go potem i widział.
Opowiem panu jedną historyjkę ciekawą, tylko nie wiem o ile prawdziwą, którą z ust rzeźbiarza jego królewskiej mości, pana Regulskiego słyszałem, o sławnym podskarbim koronnym i podkanclerzu Garnyszu.
Żył pod owe czasy w Warszawie stary kanonik, niejaki pan Piotr Szulc, człowiek niezmiernie bogaty, ale żyjący skąpo, dający na procenta i zastawy, który tym sposobem przyszedł do ogromnego w kosztownościach i kapitałach majątku. Zwąchał to pan podskarbi, który go znał dobrze i był z nim w stosunkach nieraz, bo zawsze brakło na karty i rozpustę. Poprzyjaźniwszy się ze starym, wypatrzył, co gdzie było, i ułożył sobie odziedziczyć po kanoniku. Ksiądz Piotr, bojąc się śmierci, zawsze odkładał zrobienie testamentu do jutra i nigdy go zrobić nie chciał, choć miał ubogich bardzo krewnych. Gdy kanonik leżał na śmiertelnej pościeli, podskarbi, wyszukawszy Piotra Szulca, między mnóstwem Szulców, którzy śmietankowe ciasteczka roznosili po Warszawie, datkiem i czmuceniem18 skłonił go do podpisania zawczasu przygotowanego testamentu, i dawszy mu potem kilkadziesiąt dukatów na drogę, wyprawił go, skąd przyszedł. Mógł wtedy już przysiąc podskarbi, że testament Piotr Szulc podpisał własnoręcznie.
Tymczasem kanonik umiera, kapituła zabezpiecza fundusze, a podskarbi pilnując się, pieczętuje stante pede19 wszystko i wynosi na jaw testament.
Było tak i owak, ale podskarbi, któremu nie było z kim wojować tak dalece, zagarnął, jak powiadają, z milion gotówki i ogromne precjoza. Tymczasem o testamencie przebąkiwać różnie zaczęto; zjawili się spadkobiercy ubodzy i różnymi sposobami próbowali trafić do podskarbiego, ale on, albo ich do siebie nie dopuszczał, albo śmiejąc się z nich, odprawiał z niczym.
Ksiądz Garnysz, podkanclerzy żyjący wówczas, bardzo zacny i poczciwy człowiek, znany był z litościwego serca i chętnego dla biednych miłosierdzia. Spadkobiercy Szulca udali się do niego, padając mu do nóg i prosząc o instancję do podskarbiego.
Reflektował się długo prałat, że on im się tu na nic przydać nie może, ale wreszcie, nie mogąc się naleganiom oprzeć, choć nie ufał w skutek, pojechać obiecał do podskarbiego.
A trzeba wiedzieć, że ksiądz Garnysz miał jedną wadę, był tabacznik zapamiętały. Co chwila tabakę zażywał, nosił ją w kieszeni, a w mieszkaniu na każdym stoliku, oknie stały tabakiery.
Jedzie tedy zamyślony ksiądz Garnysz do podskarbiego i dobrawszy chwilę, w której by miał świadków, zaklinać go poczyna na wszystko, aby się ulitował nad ubogimi spadkobiercami Szulca i jeśli nie wszystko, to choć część im należnego dziedzictwa powrócił.
— Dajże mi aspan pokój, mości księże podkanclerzy — podparł podskarbi — to nigdy być nie może; tak, jak niepodobna jest, żebyś waszmość przestał tabakę zażywać, niepodobna równie, żebym ja raz wzięte pieniądze powrócił.
Wtem ksiądz Garnysz, biorąc żart serio, pyta:
— Na jakże długo mam przestać zażywać tabakę?
— Ba! choćby na cztery tygodnie.
— Biorę waszmości za słowo, panie podskarbi, coram testes20.
— Ani razu?
— Staje umowa.
— Że jeśli nie zażyję tabaki przez cztery tygodnie, podskarbi odda dziedzictwo kanonika naturalnym spadkobiercom.
— Opiszemy się.
— Opiszem.
Byli świadkowie, a podskarbi dodał nieodstępnego stróża księdzu Garnyszowi, który dał słowo, iż jeśli złamie umowę, sam się do tego przyzna, co byłby i zrobił.
Wystawmyż sobie teraz męki podkanclerzego! Kazał zaraz wszystkie tabakierki sprzątnąć i pochować, a w przedpokoju straż postawił, aby zażywający tabakę z tabakierkami do niego nie wchodzili. Ze swojej strony podskarbi wszelkie robił starania, żeby skusić księdza Garnysza. Ale na próżno podsuwano mu tabakę.
Cztery tygodnie uszły, a ksiądz Garnysz chorował, czując jakąś ciężkość w głowie i niezdrowie nieopisane, ale wytrwał. Wezwany podskarbi, aby umowie zadość uczynił, zwyciężony ofiarą uczciwego człowieka, przyznał się, że wielką część zagarniętych kapitałów już puścił i wrócić nie może (co wynosiło praeter propter21 do czterystu tysięcy), resztę zaś musiał oddać za tę tabakę.
Podkanclerzy rozdzielił ją między ubogich Szulców i rozdzieliwszy, zaraz chorzeć począł na głowy boleść.
A choć do tabaki powrócił, już mu ona nie pomogła. Umarł nieborak, a co najgorsze, że w drukowanych paszkwilach (Rozmowy umarłych), przypisywano śmierć jego niepoczciwym powodom.
Cała prawda, jak mi powtarzał pan Regulski, że na mózgu znaleziono materię zebraną, z powodu nagłego zaprzestania tabaki.
— Zdaje mi się — mówił po chwili przestanku, zażywszy tabaki Szambelan — że gdybym teraz jeszcze zobaczył, przy siwych włosach, naszego pułkownika Königsfelda, to bym się go jeszcze zląkł. Prześladował bo nas biednych, a my jego; włóczył się po nocy, śledząc, czyśmy na miejscu, i nieraz ślizgał się na wschodach, po rozsypanym grochu, chwytał rozpalone klamki itp. Nazajutrz oskarżeni paziowie, na których czele był swawolny Turkuł, szli aresztowani wysiadywać rekolekcje w Łazienkach, gdzie ich ze stołu królewskiego karmiono.
Co tośmy się nieraz napatrzyli!
Powiem panu o wiśniach Turkuła, ale o tych pewnie słyszałeś?
— Słyszałem w istocie.
— A więc o moim jednym poselstwie do marszalkowej koronnej. Raz tedy król, jak nas zwykle posyłał, kazał mi pójść do synowicy swej, córki księcia eks–podkomorzego, nie, mylę się, do siostrzenicy, bo synowica, córka księcia eks–podkomorzego, była za hetmanem Tyszkiewiczem, który miał ten sławny dom, pod kariatydami22 w Warszawie; a mnie król posłał do siostrzenicy, urodzonej, z Zam… siostry królewskiej, która była za M… marszałkiem koronnym. Jak on sam był grzeczny i układny, tak ona wielce dumna i nieprzystępna. Król, który lubił, żeby jego Grab… grzeczności robiono, wzywał panią marszałkową na wieczór do niej, gdzie i sam miał być.
Było to po obiedzie. Stawię się z poselstwem królewskim, nie puszczają mnie.
— Co to jest?
— Nie można.
— Jak to nie można, kiedy od króla jegomości? Albo to ja nie wiem obyczajów?
Więc, choć mi służba drogę zapiera, odpycham, drzwi otwieram i wchodzę przebojem. W trzecim pokoju zastaję panią marszałkową, leżącą na kanapie, która na mnie z gniewem ręką kiwa, i głosem powolnym wola:
— Tra–a–a–wię, tra–a–wię.
Ale ja, nie zważając na trawienie, wypowiedziałem, co mi polecono, ukłoniłem się i odszedłem.
Król jegomość nigdy mnie potem do pani marszałkowej nie posyłał. Miałem jeszcze jedno ciekawe poselstwo za panem Szczęsnym P., kiedy to w czasie sejmuj gdy król gwarancji odstąpił i dał się Lucchesiniemu23 obałamucić, pan ten, z ławki powstawszy, eo instante24, chciał Warszawę opuścić. Królowi jegomości bardzo o to chodziło, żeby się z panem Szczęsnym widzieć i rozmówić koniecznie; posłano mnie już nocą z pachołkiem i pochodnią, szukać wiatru w polu. Poleciałem szparko do kwatery na ulicę Długą, ale tam już go nie było; postawiwszy .wartę, aby nie wyjechał, sam udałem się go szukać konno po całym mieście. Na poczcie imieniem królewskim zaprzeczyłem, aby mu koni nie dawano. Jeżdżę i jeżdżę, a wszystko nadaremno, aż na Krakowskim Przedmieściu, naprzeciw banku Kabrego, spotykam Żydka Judela faktora, któregom przed godziną pytał o pana P…
— Co waćpan dasz, a ja pokażę, gdzie on jest? Targ w targ, daję mu cztery talary. Usłużny Izraelita prowadzi mnie na trzecie piętro, do jakichś panienek. Tu zastaję w pierwszym pokoju dwie milutkie twarzyczki, ale o panu P. ani słychu! Drugi pokój na klucz zamknięty, klucza nie ma, jak mówią, pustka tylko i skład rzeczy. Myślę sobie, Żyd by mnie nie zwodził, więc, pomimo krzyku i oporu, podważywszy kolanem, wyłamuję drzwi i wchodzę.
Pan P. siedział dość niespokojny na łóżku. Aż z trąbką pocztarską zajeżdża i ekwipaż jego, bo mu mimo zakazu mojego z poczty konie dano.
Pan P. usilnie prosić i nalegać zaczyna, abym go puścił, ofiaruje mi pieniądze, potem dożywociem wioseczkę z Tulczyńskiego klucza, i kusi, żebym z nim jechał. Naśmiawszy się do woli, z tych niewłaściwych propozycji, nalegam i coraz gwałtowniej domagam się, aby ze mną do króla jechał. Widząc, że nie przelewki, chmurny idzie za mną. Oddawszy konia pachołkowi, siadam z nim do powozu. Była godzina druga z północy, gdym odszukał pana S. P., o trzeciej stanęliśmy u króla. Jak skoro wszedł do gabinetu królewskiego, gwałt i krzyk dał się słyszeć, jakiemu równego w życiu nie trafiło mi się być świadkiem. Gadano potem długo i żywo, aż nareszcie król wyszedł i kazał mnie przywołać, bo mu pan P. o mojej nieugiętości wiele mówił. Wziął mnie pod brodę i pochwaliwszy, darował mi na pamiątkę piękny swój własny, kameryzowany zegarek, roboty Kukumusa, zegarmistrza królewskiego. Pan P. S. też nazajutrz rano, zaprosiwszy do siebie, zobowiązał mnie do przyjęcia upominku. Wielkie obietnice, jakie mi przy tej okoliczności uczynił król jegomość, spełzły na niczym. Przeszły te czasy swawolne i wesołe, a w ciężkiej biedzie, wiele się przyrzeczeń zapomnieć musiało.
1848.
Szkic historyczny z XVI wieku
Był to wieczór, słońce spuszczało się już na zachód czerwone, gorejące, a chłodne; dokoła jego, rumiane, wiatr zapowiadające chmurki, wznosiły się po niebie. Na drugiej stronie widnokręgu stał czarny obłok nieporuszony, milczący, lecz groźny. Okolica była piaszczysta i zaroślami pokryta. W oddaleniu na prawo świecił się biały zamek Srzemskiego, wojewody płockiego, i unosiły się niebieskie dymy wsi, pod jego murami rozłożonej. Dalej widzi się inne wioski i wieże wiejskich kościółków, i krzaki pożółkłe i poschłe od letniego skwaru. Na drodze piaszczystej unosiły się tumany pyłu siwego, tętniała ziemia od kopyt końskich. Liczny orszak jezdnych i wozów szedł od Płocka. Widać było długi szereg komorników i pacholąt barwianych, kolasę piękną, skórą złoconą wybitą, zaprzężoną sześcią końmi karymi; ciągnące się wozy z kuchnią, służbą, drużynami i podlejszą czeladzią. Cichość panowała wśród orszaku i konie szły powoli. W kolasie jechał mężczyzna podeszłego już wieku, na którego czole malowała się duma i odwaga. Ubrany był ciemno, czapka wysoka siedziała mu z kitą nad czołem, siwy wąs opadł na dół i kończył się aż na piersiach. Na nim była lekka ferezja1 spięta, z złocistymi guzy i sznurami. Przy jego kolasie jechało kilku młodzieży, za nią wiedziono konia jezdnego pod pięknym dywdykiem z bogatym siedzeniem, złoconym rzędem, trzęsidłami z piór u łba, malowaną grzywą i ogonem. Pacholęta pańscy chichotali z tyłu, a za nimi wiedli psiarze kilka sfór ogarów i dwie smycze chartów, białozornicy2 jechali z ptakami w kapturach i dzwonkach u spętanych nóg. Wspaniały był widok tego pocztu, choć to tylko był dwór wojewody płockiego, pana Srzemskiego, mało znaczącego człowieka, lecz lubiącego żyć dobrze, nie dbającego wiele o dłużników, których czasem kijem też za wrota wypędzano ze dworu, zwłaszcza Żydów niewiernych.
Kolasa wojewody sunęła się powoli po piasku, gdy pan Srzemski usłyszał za sobą tętent i obejrzawszy się ujrzał goniącego jakiegoś człowieka na chudej marsze, osiodłanej prostym łękiem, z uzdą skórzaną na pysku. Był to mężczyzna olbrzymiego wzrostu, silnej budowy, twarzy czerwonej i wesołego wyrazu, po której widać było blizny od gęstych szram. Ubrany był w prostą opończę z kapturem, czapką baranią, kontusik wytarty, a rzemiennym pasem pociągniony, buty juchtowe czarne. Na wierzchniej wardze tępo ucięty wąs łączył się z zarastającą brodą i podbródkiem, wśród których czerwieniały usta szerokie; wyżej świeciły mu się straszne oczy czarne w pąsowej oprawie. Cała twarz zdawała się mówić: „Jestem zawadiaka!” Trzymał się na koniu krzywo i niedbale, ale koń bał się go, bo się strasznie wyciągał pod nim potem zlany, bokami robiąc, z nozdrzem rozdartym, wysadzonym na wierzch okiem i naprężonymi żyły.
Wojewoda obejrzał się na niepoczesnego jeźdźca i wlepiwszy weń chmurne brwiami zawisłe oczy, zdawał się chcieć go rozpoznać, tego jednak dokazać nie mógł, bo choć mu się coś ochapiało3, nie przypominał sobie nazwiska zawadiaki.
Przejeżdżający mało zważał na poczet pana wojewody i przeciw zwyczajowi wymijać go zaczął, ani się nawet skłoniwszy, usiłując wolno wlokącą się wyprzedzić czeredę. Było to wielkie zuchwalstwo; służba i komornicy wojewodzińscy szemrać zaczynali, gdy wojewoda sam ciągle nie spuszczając z oka jeźdźca, właśnie gdy ten kolasę jego kłusem tęgim wymijał, ozwał się dość głośno:
— A toż co za chłop?
Dosłyszał tego jeździec, obejrzał się, zaczerwienił, ściągnął koniowi lice i chciał coś odpowiedzieć, ale potem jakby się rozmyślił, odwrócił się tylko i zawołał, spinając konia żelaznymi ostrogami:
— Powiedz to jutro, miłościwy panie, ale ci to bez zakrztuszenia przez gardło nie przejdzie.
Nie słyszał tego wojewoda, a jeździec poleciał szybko naprzód, cały zapłomieniony i trzęsący się od gniewu, kiedy niekiedy przemawiając sam do siebie półsłowami.
Gdy już poczet wojewody został dobrze w tyle za nim i zniknął w tumanach pyłu, jeździec zwolnił biegu koniowi, pokręcił wąsa i oglądając się, a poprawując na siodle, rzekł:
— Powtórzysz mi to jutro, panie wojewodo! powtórzysz; a powiem ci, com ja za chłop! Muszę no tylko wymacać, czy jutro nie będziesz z nim w drodze. Coś mi się marzy, że ty tylko panujesz w swoim zamku! Zaśpiewam ci ja na drodze piosenkę!
To mówiąc pan Marcin Brzozowski, tak się zwał ów jeździec, stanął u karczemki należącej do zamku pana Srzemskiego i uwiązawszy dyszącego konia u słupa, poszedł do Żyda.
Żyd znał dobrze zawadiakę gostyńskiego, bo głośnym był junakiem pan Marcin Brzozowski. Przyjaciele zwali go pospolicie przezwiskiem Kaptura, że opończę od słoty z kapturem nosił, a gdzie kaptur jego zawitał, już tam się bez szumu nie obeszło. Zatem Żyd nisko mu się skłonił jarmułką i stał milczący.
— Twój pan, wojewoda, dziś powróci do zamku? — spytał go pan Marcin.
— Tak, jaśnie panie — odpowiedział Żyd. — A czy długo w domu zabawi?
— Komornik jego, co tu był, przyjechał z Bilska i mówił, że jasny pan wojewoda tylko przenocuje i pojedzie za pilną sprawą do Warszawy.
— Pewnie?
— Już nawet wozy wyprawili naprzód.
To tylko chciał wiedzieć pan Marcin, siadł na koń i pojechał, a serce mu biło, a oczy pałały, a ręce się trzęsły.
Przejechawszy wioskę, rzucił się kręto w lewo między płoty i biegł co tchu drożyną do dworku bielejącego pod lasem, koło którego dymiły się dwa czy trzy kominy chałup chłopskich. Zajechał w dziedziniec, na którym pasło się stado świń, chodziły konie, owce i wszystek dobytek, tylko co z pola przygnany. Pan Marcin przywiązał swoją szkapę do kółka u wrót i sam pobiegł do domu.
— Jest pan doma?— spytał chłopaka, który w sieni czyścił rząd na konia, niegdyś złocisty, a teraz tylko mosiężny.
— Jest, panie — odpowiedział chłopak, wstając. Otworzył pan Marcin skrzypiące niskie drzwiczki i zawołał:
— Niech będzie pochwalony! Pokój temu domowi!
— A! Kaptur! — ozwał się otyły gospodarz, powstając i zachylając kapotę, pod którą tylko płócienne było widać ubranie.
Izba, do której wszedł pan Marcin, była czysta, wybielona, dwa małe oświecały ją okienka, miała piec prosty i kominek, ławy dokoła, z których jedna przykryta była kilimkiem, na ścianie krucyfiks, zielem święconym otoczony, u drzwi kropielnica, stół dębowy pośrodku, stara zbroja, koszulka druciana i misiurka4 wisiały na ścianie.
— Hej, pani Barbaro! — krzyknął gospodarz — światła niech podadzą i miodu! Niechże cię uściskam, panie Marcinie!
Pani Barbara pobiegła do alkierza, ledwie rzuciwszy okiem na gościa, a pan Marcin ścisnąwszy gospodarza za rękę, odpowiedział:
— Nie po tom ja tu mości panie, przybył, abym z waszmość panem bratem pił i hulał. Jeszcze mi się policzki czerwienią, gdy sobie wspomnę moją krzywdę! Tu mi waszmościnej pomocy potrzeba! Waszmość jesteś brat szlachcic jak ja, i co mnie dziś, jutro tobie, jeśli sobie damy po nosie jeździć.
— A cóż to waszmości się stało? — spytał gospodarz, stojąc przed nim pełen zdumienia i już prawie gniewny, a przynajmniej usposobiony do gniewu.
— Co i co! Ten senatorczyk, pan wojewoda Srzemski, tylko co spotkał się ze mną w drodze. Wiesz, Waszmość, że ja się nierad stroję i wyglądam na gaszka; ale się za to na mnie nikt nie zawiedzie, ale za to cudzego i swego chleba nie przemarnuję na puste bawidełka. A dobrze mi w mojej opończy, jak drugiemu nie lepiej w pożyczanym złocie! I dlatego, że mnie wojewoda widział licho ubranym, śmiał mnie, Brzozowskiego, herbu Belina, z dziadów i pradziadów szlachcica, nazwać chłopem.
— Chłopem! On waszmość chłopem śmiał nazwać! — krzyknął pan Sławek, uniesiony gniewem. — A dajcież mi szablę, a pójdziem; już my go nauczymy, co chłop, a co szlachcic! — I tu rozpuściwszy poły kontusza, począł po izbie latać pan Sławek. Dobrze bowiem trafił pan Marcin naprzód do niego, jako do sąsiada pana wojewody, który z nim ciągle darł koty i siedząc na kilku zagonach, lękając się najazdu i przemocy magnata, pałał ku niemu najsroższą nienawiścią.
— Hej, konia no tam siodłajcie! — wołał pan Sławek. — Mego siwojabłkowitego! Pojedziemy! Jedźmy! Chłopcze, daj tu pasa! Maciek, pasa, buty, szablę!
I wołał, i biegał, i odziewał się co prędzej.
— Czekaj, czekaj! — rzekł pan Marcin — we dwóch przecie na wojewodę nie naskoczym, boby nas zdespektował: trzeba nam jechać do przyjaciół i jutro dopiero zajechać mu drogę w dobrym poczcie. Bo jutro on wyruszy do Warszawy. Dopieroż go tam spytamy wszyscy, czego mnie nazwał chłopem, kiedy widział u mnie szablę u pasa. Pokażę ja mu, com za chłop, aż mu jego senatorstwo pójdzie gardłem nazad. Niechaj się obejrzy na swój herb! Co mi za herb jakiś nowotny, i pierwszy to senator tego herbu i imienia!
To mówiąc Kaptur, chodził i zżymał się.
— Zacny herb Drogosław! Kto słyszał o takim herbie? Lepszać moja Belina!
— O, i jak lepsza! — odpowiedział pan Sławek. — Aleć my go nauczymy i nie damy sobie w kaszę dmuchać. A jeźli go waszmość weźmiesz na naukę w swoje ręce (dodał), to wcześnie posłać trzeba na egzekwie do Płocka i niech mu katafalek stawią! — To mówiąc, krzątał się po izbie i ubierał, tymczasem pani Barbara kazała dziewce podać miodu i dwa kubki. Szlachta ledwie miodu się dotknęli, na panią Barbarę i okiem nie rzucili, a całkiem sobą i wypadkiem zajęci, wypadłszy z izby, dopadli koni i ruszyli.
— A dokąd pojedziem? — spytał pan Sławek, któremu towarzyszyło kilku ludzi na tęgich koniach.
— Jedźmy do Wólki — rzekł Brzozowski — do pana Macieja; u niego zawsze biesiada i dużo gości; tam, co znajdziem szlachty, to ich zabierzem z sobą na jutrzejszą wyprawę.
To mówiąc, puścili się kłusem przez pole; a była już noc ciemna, ale konie i panowie dobrze drogi znali. Jechali tęgą godzinę, aż pokazały się światełka w wiosce i na pagórku kilka okien oświeconych zaświtało, zwiastując dwór pański.
— Dobra nasza! — rzekł Kaptur. — Świeci z okien, zastaniem braci szlachtę.
Tu na nowo podciąwszy konie, puścili się błotnistą ulicą ku dworowi, potem grobelką drzewami osadzoną, mimo karczmy, i wpadli w dziedziniec, na którym było siła czeladzi i gwar wielki.
Otworem stały drzwi od sieni, przez które buchał gwar z rozmaitych głosów złożony, śpiewów, krzyków, łajania, śmiechu, brzęku itd. Kilka kobiet widać było naprzeciwko, tulących się bojaźliwie i spoglądających przez drzwi do sieni, gdzie podpili słudzy, czerpiąc piwo konwiami z beczki, grali w kości, śmiali się i rozmawiali.
— Otóż ktoś jeszcze przybywa — odezwała się podeszła niewiasta z cicha — jacyś jeszcze zawadyje, co natłuką tu, napiją i pojadą, nakresowawszy sobie pysków.
— To Kaptur Brzozowski — odpowiedziała druga — nie obejdzie się bez szabel i poswarku!
— A drugi z nim pan Sławek — rzekła inna — i ten dobry do wypitej i do wybitej. Tydzień temu, nie więcej, poobcinał uszy komornikowi pana cześnika, że mu coś niezdarnego odpowiedział. Takiemu młodemu chłopięciu! Aż żal było patrzeć, jak go okrwawił!
Gdy się ta rozmowa toczy, nasi wpadli do izby, gdzie głośna brzmiała biesiada.
— Cha! Cha! — zawołano.—Dawaj tu kielicha! Hej! Witajcież waszmość panowie! A skądże to tak późno to mi szczęście zdarzyło? Hej, sam wina, piwniczy! Hej!
Inni witali także.
— A, Kaptur! — Jak się waszmość macie?
— Sławek! Bóg z wami! Czyście zdrowi?
— Przez zdrowie wasze, panie Brzozowski!
— Witajcie nam, panie Marcinie!
— Jak się ma pani Barbara?
— Niech cię uściskam, Sławku! — Bodaj cię z twoją charcicą! Hę?
Pijani dobrze szlachta witali, wołali, krzyczeli, wyciągali ręce, zajęci przybywającymi gośćmi.
— Ja ani usiądę, ani wypiję — rzekł Kaptur — póki mnie waszmość nie posłuchacie. Jestem skrzywdzony! Okropnie skrzywdzony!
Tu runęły ławy, szczękły kielichy, zabrzękły szable, jedni przez drugich się powychylali, niektórzy na ławy, inni na stół nawet powłazili.
— Co? jak? kto? gdzie? Bij! Zabij! Jakiż to łotr? Cóż to za bestia! Uszy mu poobcinać! Czemuś go nie zdusił! Dajcie go tu! Kto się ważył?
— Słuchajcie, waszmościowie — odpowie Brzozowski — i nie ja jeden, ale wy wszyscy jesteście skrzywdzeni, i wy wszyscy powinniście mi pomóc do zemsty! Godzin temu ledwie kilka, na drodze do Płocka spotkałem wojewodę jadącego do siebie. A gdym go niepocześnie ubrany, tak jak tu stoję, mijał, śmiał mnie w głos nazwać chłopem! Dlatego, żem był sam jeden i licho odziany. Alem go prosił, by mi to jutro powtórzył. Jutro wojewoda jedzie do Warszawy, trzeba, żebyśmy się wszyscy szlachta zebrali, zajechali mu drogę i spytali, jakim czołem śmiał to rzec jednemu z nas? Kto z was czuje szlachecką krew w sobie, za mną, panowie bracia!
Wszyscy krzyknęli:
— Zgoda, zgoda! Jedziem, jedziem! Dalej! Na koń!
— Wieleż nas tu jest? — spytał Kaptur. Policzyli się oczyma i pan Sławek ozwał się:
— Dwudziestu!
— O, to mało — odpowiedział Brzozowski — trzeba, żeby nas więcej było niż wojewodzińskiego dworu. Niech będzie nas dwudziestu, a czeladzi dwudziestu z pacholęty, i tego mało! Kto z was panowie bracia łaskaw, niech rusza po szlacheckich dworach i zwoła szlachtę jak na pospolite ruszenie w obronie szlacheckiej czci i sławy. Jutro jak godzina na dzień, zbierzemy się wszyscy zbrojno, a uczciwie odziani, wedle przemożności swej za karczemką pana Sławka, za borem, na warszawskim gościńcu, u mogiły kowalowej, koło Bożej męki.
— Zgoda! Zgoda! A chłop chyba, kto nie ruszy. Do strzemienia, napijmy się panie bracie, wsiadanego! — A przez drzwi zawołali ochotnicy. — Hej, służba, koni! Podawajcie koni!
Tak nagły wyjazd przeraził służbę, która co tchu pobiegła po stajniach i obórkach zbierać resztę koni swych panów i nuż uzdać co prędzej. Myśleli, że najmniej Tatarzy wpadli na Podlasie i pospolite nakazano ruszenie; tymczasem goście szukali pod ławami czapek, pasów, szabel, pili, ściskali się i odjeżdżali, odgrażając na wojewodę. Wkrótce pusto było we dworze, i pani Maciej owa, kazawszy wyrugowaną zanieść nazad do alkierza pierzynę, spać się spokojnie układła, słuchając tylko chrapania pijanych, na sianie w pierwszej izbie zasypiających.
Rano ledwie godzina na dzień, już u mogiły kowalowej, za karczemką pana Sławka, zbierali się panowie szlachta i wszystkimi drogami do niej dążyli. Wysłany przodem jeden do wioski wojewody miał oznajmić, gdy pan Srzemski z zamku ruszy. Wszyscy szlachta rozłożyli się pod Bożą męką na trawie, siedzieli, gadali, śmiali się i zajadali, co Bóg dał. Ranek był chłodny, ale pogodny, tylko wiatr dął przeraźliwy. Coraz to któren ze szlachty przybywał i około dziewiętnastej godziny5 było ich już z pachołkami około stu koni, różnego wieku, wzrostu i twarzy, i ubioru. Wpośród nich, jeszcze płomienny gniewem Kaptur, w wczorajszym stroju, z szablą u pasa, dowodził. Wszyscy byli jak od święta ubrani, bo mieli mu dwór honorny składać, i chodziło im o pokazanie wojewodzie, co może szlachcic. Pan Marcin miał wielu przyjaciół, w jego osobie obrażona cała szlachta czuła się gniewną i żądała się pomścić.
O dwudziestej godzinie przybiegł wysłany chłopak na zdyszanym koniu, oznajmując, że wojewoda rusza z zamku we czterdzieści niespełna koni. Zaraz wszyscy na koń siedli, i droga zasiała się końmi i ludźmi, w dziwacznych barwach, postawach, ubiorach. Na czele orszaku jechał Kaptur, kręcąc dumnie wąsa. Za nim wszyscy przedniejsi ręce na szablach, czapki na bok, mina gęsta; dalej pachołki; było ich więcej sta koni, a poczet ten rozbiegłszy się po drodze, na oko znaczniejszym się jeszcze wydawał, niż był.
Ruszyli kłusem i właśnie na granicy pana Sławka ujrzeli tuman pyłu; uszykowali się porządniej i postępowali w milczeniu.
Wojewoda dumał siedząc w kolasie, gdy przeciw słońcu spojrzawszy ujrzał coś czerniejącego w pyle na drodze. Sądził z początku, że to bydło z rosy pędzą, lecz przyłożywszy rękę do oczu i wpatrzywszy się dobrze, dojrzał piór u czapek, koni i ludzkich twarzy. Coś go tknęło, i zaczął pytać komorników swych, co by to było.
— Kto to wie? odpowiedział jeden. — Jacyś ludzie jadą!
— To wojsko — rzekł wojewoda niespokojny — albo się mylę, ale że jest ze sto koni; — a nie widać czyjej kolasy w pośrodku?
— Nie, panie! — Wybiegli komornicy naprzód i patrzyli.
— Szlachta gdzieś jedzie! — powiedzieli.
— Cóż to, że tak wolno jadą i prosto na nas? — pytał wojewoda jeszcze. Ale nikt mu nic nie odpowiedział. Nareszcie gdy już na staje od siebie byli, począł się Srzemski wpatrywać i niby przypominać sobie twarz i strój wczorajszego w drodze spotkanego jeźdźca. Posłał więc komornika z zapytaniem do szlachty: kto by byli i czego żądali? Wybiegł jeden konno i dopadłszy pana Marcina, rzekł:
— Pan Srzemski, wojewoda płocki, zapytuje waszmościów, kto byście byli i czyli czego od niego żądacie?
A Kaptur odpowiedział mu:
— Jam to — powiedz swemu wojewodzie — ów wczorajszy chłop, dam się dziś panu poznać, żem jemu równy, tylko nie senator.
Pobiegł nazad komornik z odpowiedzią i doniósł ją panu wojewodzie.
Zastanowiła się kolasa6, a wojewoda nieco pomieszany wysłał jeszcze przedniejszych swego dworu prosić pana Marcina Brzozowskiego, aby ku niemu przyjechał.
Ci przybywszy, mocno nalegali na Brzozowskiego, aby to uczynił.
— Albom ci to ja jego sługa, żeby mnie miał wołać? — odpowiedział. — A kiedy mi chce co powiedzieć, niech tu sam podjedzie.
— Przecież — rzekł wojewodziński dworzanin — nie woła on waszmość, ale go prosi, a to człek stary i senator.
—— Znam ci go z wczorajszego — rzekł pan Marcin.
— Wczoraj pan wojewoda ani znał, ani się domyślał, kto waszmość jesteś — dalej mówił wojewodziński — i pewnie go dziś za to sam przejedna.
— No, jedź waszmość, panie Marcinie — rzekł Sławek sam, i inni za nim. Zobaczysz waszmość, co ci powie stary. Jedź bo jedź, toż cię nie zje!
— No! No! Pojadę — wreszcie przebąknął Kaptur, tylko się boję, żeby mnie tam obcesowo złości, na niego spojrzawszy, nie porwały.
— E! Probuj, pojedź! — szeptali za nim towarzysze.
— Co za dziw, to pojadę! — krzyknął Marcin spiął konia, dał susa i w kilku skokach stał już u wojewodzińskiej kolasy. Mimowolnie i pan Marcin miał się na widok wojewody do czapki, i wojewoda skłonił mu się grzecznie.
— Cóż mi to waszmość za złe macie, żem wasz mość — rzekł wojewoda — wczoraj jakoby nie chcąc i nie znając obraził, nazwawszy chłopem?
—A tak — odpowiedział Marcin zapalając się — i po to dziś waszmości drogę zachodzę, abym zapytał, co to znaczyło. Bo na Boga, takim dobry szlachcic, jak i waszmość! Jestem Marcin Brzozowski, herbu Belina, zwany Kaptur, dziad mój był podkomorzym gostyńskim, brat mój jest opatem czerwieńskim, jestem nobilis7 z dziadów i pradziadów, a jeśli nie ja, to moi herbowi zasiadali krzesła! A daleko ode mnie do chłopa, i dalej trochę niż od wojewody do mnie!
— Widzę to i sam — odpowiedział wojewoda — i bardzo mi żal, żem Waszmość obraził, aleć się za to bić nie będziem. Niech tu panowie szlachta postąpią, a ja waszmości przywrócę, com ujął.
Na znak pana Marcina podjechał orszak jego, i szumnie, gwarliwie kolasę otoczył. Wojewoda powstał i rzekł poważnie, uchylając czapki:
— Wczoraj nie chcąc obraziłem pana brata Marcina z Brzozowa Brzozowskiego, zowiąc go nieuważnie chłopem, ale to ciemność była temu przyczyną; zatem biorę waszmościów za świadków, że się to stało nie chcąc i omyłką, i zwracam panu Marcinowi jego szlachecką cześć. — Za czym podał wojewoda rękę, a wszyscy czapki w górę rzucili wołając:
— Vivat! Vivat palatinus plocensis! Vivat dominus Brzozovius! Vivant!8
Wojewoda znowu podniósł się i krzyknął:
— Vivant panowie szlachta mazowiecka! Proszę ze mną do zamku! — Skinął na sługi; zawrócono konie, służba przodem pobiegła i powrócono do zamku.
Jak tam tęgo pili i krzyczeli cały dzień i całą noc, tego już opisywać nie będę, to tylko dodam, że pan wojewoda, podobawszy sobie śmiałość Marcina Kaptura i myśląc go użyć na sejmikach, naznaczył mu jurgielt9 roczny do swego życia, dał dożywociem chat kilka, obdarował sowicie i chował odtąd w wielkim na dworze swoim poszanowaniu. Siła też za to dokazywał pan Marcin, gdy o wojewodę chodziło, . a gdy w obronie jego stanął, nikt się naprzeciw wyjść nie pokusił, bo był takiej siły ten Kaptur Brzozowski, żeby się był z Brudzińskim, ba i z Wiesiołowskim, gotów był dąsać, a choćby i z Dobkiem z Oleśnicy, gdyby ten jeszcze żył. Nieraz gdy go uproszono albo w zakład poszedłszy, wziął beczkę piwa na ramię, i z nią tańcował, a potem pił z niej, za brzeg wziąwszy, jak ze szklanki.
To o nim pisze Bartosz Paprocki.
1840.
Może to być wielką prawdą, że kobieta jest istotą z natury swojej słabą, przynajmniej wieki ten oklepany pewnik tyle razy powtórzyły, że nareszcie nikt mu się już sprzeciwiać nie śmie; ale — u nas, doprawdy, kto wie, czy nie mocniejsze są jeszcze kobiety od mężczyzn. Kilku to już moralistów zanotowało, że w ogólności, co się tyczy wykształcenia umysłowego, kobiety stoją u nas wyżej od drugiej wąsatej połowy rodzaju ludzkiego, i tak jest w istocie, a ja bym dodał, że wolą i charakterem od niej są daleko wyższe. Pomimo to przecie zawsze jest to słabsza połowa rodzaju ludzkiego i darmo się już sprzeczać — gdy dwóch powie, żeś pijany, kładź się spać.
Przywiodę tu jeden tylko ciekawy przykład, jeden z tysiąca — boby mi ich nie brakło, gdyby chodziło o liczbę; ab uno disce omnes1.
Panna Katarzyna Sobieradzka była córką majętnych ludzi, starej szlachty wołyńskiej (Sobieradzcy po całej Polsce są rozsiedleni, ale i na Wołyniu ich nie brak). Rodzicom jej, choć się dźwigali jak mogli, nie bardzo się wiodła, wioska była niezła, ale dzieci kilkanaścioro, a długów i interesów nie brakło. Przy tym starzy Sobieradzcy jakoś się charakterami nie dobrali: i jejmość, i jegomość ukuci byli z twardej stali, tak że ani jedno ani drugie w niczym nie ustępowało na włos, i żyli drąc koty od rana do nocy w bezustannej wojnie. — Dom w Sobieradziu prawdziwym był piekłem, a dzieciom patrzącym na to w życia początkach, nie bardzo życie zasmakować mogło. — Chowało się to dość zaniedbane, na łasce bożej, rosnąc i wyrabiając się własnymi siłami. Starania o nich wielkiego nie było, synowie ledwie się na nogi podnieśli, zapięci w mundurzyki szli do pierwszej lepszej szkółki, córki z rąk nianiek prawie pchano na pensyjkę do miasteczka. Ojciec był tak zaprzątniony swoimi interesami, że o potomstwie nie myślał, w czasie wakacji tylko dając starszym swoim przepisywać prośby i noty procesowe, a matka, choć z sercem macierzyńskim, ale ostro się z nimi obchodziła. Koniec końcem jakoś ta gromadka niewiele pielęgnowana poszła w świat jako tako, dosyć szczęśliwie. Synowie poumieszczali się w wojsku, po kancelariach, córek dwie ruszyło za mąż niespodzianie, a że panna Katarzyna trzecią była z rzędu, już na nią przychodziła kolej.
Ale ona po matce i ojcu wziąwszy charakter nieugięty jeszcze maleńką dała sobie słowo, że za mąż nie pójdzie i gdy matka poczęła ją naglić o determinację, bo się tam już ktoś trafiał — odpowiedziała stanowczo:
— Ja za mąż iść nie myślę.
— A cóż myślisz?
— Wolę być sama…
— Ale gdzież się podziejesz?
— Czy to świata mało?
— Oszalała Kasia!
Kasia zamilkła; a było to wcale naówczas ładne dziecko piętnastoletnie i bodaj czy nie perła rodziny — oczki czarne błyszczące, włos kruczy, brewki gdyby pędzlem zakreślone, rumiane liczko, ząbki drobne i śliczne, nóżka i rączka królewska, słowem co się zowie piękna panienka. Ona też najmniej zadała rodzicom kłopotu, bo jej wychowanie poszło łatwo, uczyła się wybornie, pensję przebiegła w łat parę, grała nieźle na rozbitym fortepianiku, rozumiała i odezwać się mogła po francusku, a tańcowała jak nikt w okolicy. Matka rachowała, że i twarz, i talenta dadzą jej dobrego zięcia, aż tu nagle zjawiło się postanowienie, któreśmy słyszeli, niewychodzenia nigdy za mąż. Myślała jejmość, że to sobie zwyczajnie jakiś kaprys dziewiczy, nie wiedziała bowiem, że jej Kasia, w dziesiątym roku jeszcze napatrzywszy się kłótni rodzicielskich codziennych i kłopotów, jakie mieli z dziećmi, powiedziała sobie z góry: — nie pójdę za mąż. Bardzo to było niedojrzałe postanowienie, ale rosnąc z Kasią razem nabrało siły i wzmocniło się zapatrywaniem na świat już z tej strony, na której wcześnie stanęła.
Starający się o rękę panny Katarzyny, za pierwszym posunięciem się ku niej, dostał najwyraźniejszego i nic w bawełnę nie obwijanego odkosza.
— Bardzo pana przepraszam — odpowiedziała mu śmiało panienka — ale ja nie chcę i nie pójdę za mąż.
Zdawało się konkurentowi, że powinien wybuchnąć z afektami, by pannę rozczulić, ale Kasia odskoczyła od klękającego z ostrożnością o czarne swe opięte ubranie kawalera i na wyznanie miłości, bardzo zimno spytała go:
— To co?
— Ale ja panią kocham!
— To co? — spytała Kasia.
— Pani będziesz tak okrutną!
— A chciałżebyś pan, żebym się dla niego poświęciła, kiedy ja ani go kocham, ani myślę się za mąż wybierać?
Kawaler, który nie pojmował, jak można było go nie kochać, zaperzył się, wstał, otrzepał z pyłu kolana, udał rozpacz i pojechał. Matka załamała ręce, bo to była partia doskonała, ojciec wpadł w furię na biedną Kasię, ale ona z uszanowaniem, ale stale odpowiadała im;
— Ja nie pójdę za mąż!
— Oszalała! — powtarzała matka.
— Dlaczego? — spytał ojciec.
— Dlatego, kochany ojcze — odezwała się Kasia — że nie widzę w małżeństwie szczęścia nigdzie, nie stworzoną jestem do ulegania i za niczyje szczęście odpowiadać nie chcę.
Ojciec wielkie oczy otworzył.
— Patrzcie, jak rozumuje! — mruczał. — Ledwie to od ziemi odrosło, a już ma swoją wolę!
Niepodobna było zawrócić starającego się jegomości, który nadzwyczajnie czuł się obrażonym, że panna go kochać nie chciała i śmiała mu to w żywe powiedzieć oczy: dali więc rodzice pokój Kasi na ten raz, a ona po swojemu zajęła się domem jak wprzódy.
Może też pomiarkowali się, że ciężko by im było obejść się bez niej, tak im była w domu potrzebną; chwilki to nigdy nie próżnowało, nie posiedziało momentu, a przy pracy tak się jej wesoły humor trzymał, że po piosence słychać ją było wszędzie w domu. Odezwała się śpiewka, mówiono na pewno: „to Kasia!” Wszyscy się nią posługiwali, ojciec, matka, siostry, bracia, słudzy nawet i wszyscy ją lubili, choć nikomu prócz rodziców nie szczędziła prawdy.
Proszona czy nie, mówiła śmiało w oczy każdemu, co myślała, a broniąc nieobecnych gorąco, równie też żwawo wypowiadała im choćby gorzką prawdę.
Tymczasem rok za rokiem reszta córek wyszła za mąż, jak się udało, a Kasia, która swoich starających się odsyłała do sióstr, została sama jedna przy rodzicach i braci. Ojciec powoli się rujnował, przyszłość stawała się coraz czarniejszą, wioska wisiała na włosku, bo ją już z publicznego targu sprzedawać miano; gdy matka Kasi, zagryzłszy się ciągłym niepokojem, umarła.
Wkrótce potem ojciec, z rozpaczy, jak mówiono, choć kąta prawie nie miał, choć obsadzony rodziną, choć siwy i niedołęga, wynalazł sobie jakąś ubogą panienkę i ożenił się. Przybyła macocha w wieku prawie Kasi, ujrzawszy ją w domu i przewidując w niej czujnego nieprzyjaciela, postanowiła ją wyprawić za mąż czy na służbę, byle się jej pozbyć. Ale z Kasią nie było łatwo, znosiła zimno, co na nią padło, a stała murem.
Gdy się zebrało na łzy, poszła się wypłakać do kątka, potem oczy wymyła zimną wodą i pogodna, spokojna wracała do pokoju i roboty. Rozmaite prześladowania wymyślała młoda macocha, najcięższymi trapiła posługami, łajała, gniewała się, obrażała lada czym, nasadzała ojca na córkę, spodziewając się, że dokuczy jej tyle,— że się w końcu za pierwszego lepszego wyniesie lub uciecze z domu — ale nie dała jej rady. Kasia przetrwała burze, łajania, prześladowanie, niedostatek i ani myślała się z domu rodzicielskiego wynosić. Zawsze ładna, miała konkurentów jeszcze, ale się wszystkich pozbywała jednakowo:
— Ja nie myślę iść za mąż.
Ojca to w końcu znudziło, bo jak zwykle starzy mężowie ulegają żonie zupełnie, naposiadł się więc, żeby córkę wydać koniecznie.
— Cóż to ty myślisz sobie — zawołał dowiedziawszy się o ostatnim harbuzie — ja nie jestem nieśmiertelny, a co będzie, gdy pozostaniesz na łasce macochy i braci?
— Wówczas pomyślę, jak sobie życie urządzić — odpowiedziało dziewczę.
— Pamiętaj, że grosza nie masz!
— Alboż to ubożsi nie żyją? Będę pracować! Rozgniewawszy się, napiorunowawszy stary Sobieradzki plunął i dał pokój; Kasia poszła do swojej izdebki na strychu, bo ją tam aż wypędzono po przybyciu macochy, popłakała, pomodliła się, łzy otarła i poczęła śpiewać.
A macosze te śpiewy dokuczały jak wyrzuty, wolałaby była przekleństwa! Często posyłała służącą, żeby Kasi zakazać piosenki i naówczas posłuszne dziewczę uśmiechając się milkło.
Sposobu na nią nie było i już wielką konspirację rozpoczynała młoda pani ze swoim bratem i siostrą, gdy stary mąż powrócił w nocy zgryziony administracją, którą mu zagrożono, i uderzony apopleksją nagle życie zakończył. Wypadek ten najokropniejszy miał dla wszystkich skutki — wiedziano, że majątek cudem się tylko trzymał jeszcze w ręku starego, że go po śmierci natychmiast chwycą wierzyciele, rwał więc kto co mógł jak najśpieszniej, i nie myśląc o nieboszczyku, który jeszcze nie zastygł, wdowa sobie, synowie sobie pakowali, darli, chwytali, nieśli, zabierali z rozdzierającą serce chciwością.
U łóżka zmarłego nie było nikogo prócz Kasi, która powieki zamknąwszy staremu, dała rabować wszystkim, a zajmowała się pogrzebem. Pozwoliła brać każdemu, co kto chciał, nawet ze swojej najuboższej izdebki, i suchym okiem, gniewu pełnym patrząc na ten rabunek, szyła ojcu poduszkę na wieczny spoczynek.
Ubogi, pusty był pogrzeb starca, za którym z kilkanaściorga, kilkoro tylko szło dzieci; kiedy wrócili do domu pustego, Kasia obejrzawszy się, nic w nim już prawie nie znalazła: a po macosze został tylko stary słoik od pomady i rozbita flaszeczka wódki kolońskiej.
W ślad za pogrzebem najechali urzędnicy wprowadzający już nowego administratora, a Kasi zapowiedziano, żeby sobie kąta szukała. Poszła biedna na strych, otworzyła kufereczek, obejrzała rzeczy i razem cały zebrawszy majątek, ledwie starczyło na węzełek leciutki, a w kieszeni miała tylko pięć złotych. Nie strwożyła się jednak wcale, upakowała żwawo, a nazajutrz rano wyszła na wieś pieszo, tęskna, niepewna przyszłości, ale w Bogu zupełnie o nią spokojna.
Miała przyjaciół na wiosce, bo tam nikt nie poradził, nie leczył, nie pomógł, nie dał dobrego słowa prócz niej; ludzie więc gromadką zebrali się ją żegnać. A i jej spojrzawszy na stare domostwo, w którym się urodziła, wychowała, wyrosła, łzą zaszły czarne oczy.
— Któż mnie z was zawiezie do brata? — spytała łudzi. — Może ty, stary Iwanie?
— A dobrze panieneczko, czemu nie, wejdźcie tylko do chaty, konie pokarmię i ruszymy, gdzie każecie; ale może do dworu pójść po rzeczy?
Kasia tęskno się uśmiechając pokazała mu swoje zawiniątko:
— Ot, moje rzeczy…
— A więcej?
— A więcej nie mam!
Pojechali tedy naprzód do najstarszego brata, który ożeniwszy się z wdową na Polesiu, niemłodą już kobietą, a bezdzietną, miał wcale niezłą cząstkę we wsi i uchodził za najbogatszego z rodzeństwa. Ale też od czasu ożenienia swego tak był zerwał z familią, że go niczyje nie widziały oczy; bo go jejmość bojąca się najazdu sióstr i braci, odciągała, jak mogła, od swoich. Kiedy przed ganek porządnego dworku nadszedł prosty wóz, którym przyjechała Kasia, zabiło jej może serce, ale tego po sobie nie pokazała i śmiało weszła do pokoju. Brata jej nie było w domu, w kilka minut weszła z dość kwaśną miną sama pani. Kasia jej prawie nie znała; ona Kasi udała, że nie poznaje.
— Wiecie, kochana bratowo — rzekła śmiało — że nie mam kątka; może bym na co mogła się wam przydać, choćby na klucznicę… przyjechałam was prosić nie o daremny dach i chleb, ale o robotę…
Grzecznie, ale dosyć niechętnie przyjęła ją gospodyni, wybąknęła słów kilka, ruszyła ramionami, trzasnęła drzwiami i wyszła. Kasia się nie uraziła, nie pierwszyzna to była dla niej, zniesiono jej zawiniąteczko, naznaczono zimną izdebkę na tyle i częstowano jak natręta — tyle tylko, że nie wypędzili. Brat już tak był o niej zapomniał, że zobaczywszy ją, nie uczuł politowania nad sierotą, ale zląkł się tylko żony i wymówek, które mu za to czynić miała.
Jakoż zmyła mu głowę porządnie i byłby Kasię wypędził natychmiast, ale go sama wstrzymała.
— Czekaj, aspan — rzekła — ja jej tak dokuczę, że sama się wyniesie… nie potrzeba będzie jej wyganiać.
Uwzięła się bratowa, ale trafiła kosa na kamień. Kasia jej gniewy, wymysły, żądania, pracą i powolnością tak umiała przełamywać, że po tygodniu już nie było mowy o prześladowaniu.
— A wiesz, aspan, co? — mruknęła, biorąc się pod boki, bratowa. — To zdaje ‘się dobra dziewczyna ta twoja Kaśka! Służy mi lepiej od klucznicy dalipan i nie wymyśla; pokorne to, pracowite! Tylko że to ją utrzymać będzie potrzeba na siostrzyńskiej stopie! Ale mi się zdała w domu!
Jedno tylko miała jej do zarzucenia jejmość stara i okrutnie brzydka, że Kasia była ładna, i zbyt przy niej gospodyni wydawała się szpetną babą; ale zresztą tak ją za serce ujęła, że po roku obawiała się już bratowa, by jej nie stracić. Życie to nie było rajem, ale po domowym, jakiego w ostatnich czasach doświadczyła Katarzyna, tu się jej zdawało tak dobrze! Starej niełatwo było dogodzić, chodził cały dom na palcach, jedna Kasia umiała trafić w humor. Co dziwniej nie pochlebiała wcale, nie udawała uwielbienia i poszanowania, ale tak była naturalnie wesołą, niezachmurzoną, tak przy tym niezmordowanie pracowitą, że jejmość, zakosztowawszy swobody, którą z nią zyskała, nie chciała się już z nią rozstać.
Kasia władała wszystkim, rządziła domem, miała w swym rozporządzeniu całe kobiece gospodarstwo, a że dla siebie nigdy się o nic nie upomniała, tańszą była od klucznicy. Sukienki jej, bielizna i to co miała, cudem się jakoś trzymało, przerabiało i trwało, a choć niestrojna, panna Katarzyna wstydu nie robiła domowi. Brat posądzał żonę, że ją oporządza, jejmość podejrzewała męża, że ją tajemnie wspomaga, a w istocie nikt nic nie dawał na zawiązanie palca. Już sobie była, wpadłszy w łaski bratowej, zapewniła przytułek biedna dziewczyna i śpiewała znowu w swojej izdebce, w której stary kanarek towarzystwa jej dotrzymywał, gdy niespodzianie brat chorować począł, wpadł w suchoty, i choć najtroskliwiej pielęgnowany, po roku cierpienia, umarł.
Dzieci nie mieli, została wdowa z Kasią same jedne w pustym dworze.
— Gdzieś to było przeznaczenie moje — odezwała się stara po dwóch miesiącach żałoby — żebym trzeci raz za mąż poszła!
Kasia otwarła czarne oczy pełne podziwu.
— A tak — dodała smutnie wdowa — co sądzono, tego człowiek nie uniknie, kiedy mi to nawet Cyganka przepowiadała!
Spełniła się cygańska przepowiednia niestety; jakiś dawny zbrakowany konkurent, dobrze zakonserwowany jeszcze i nieźle wyglądający, zgłosił się o rękę dziedziczki; niedługo się namyślając, westchnęła i dozwoliła mu mieć nadzieję, byleby się choć o cztery konie do koczyka postarał.
— To dobry człowiek — odezwała się do Kasi, gdy odjechał — i nie pijak, choć na niego ludzie gadają może… ale to nieprawda!
A przy tym to już taki sądzono!
Poszła wdowa za mąż, a Kasia została przy niej, ale niedługo postrzegła się, że jegomość cichaczem czułe wejrzenia ku niej rzucać począł. Za pierwszym słówkiem odcięła mu się ostro, ale widząc, że uparty, pod pozorem zatęsknienia do familii, mimo nalegań dawnej swej bratowej, by została, ruszyła do siostry.
Siostra starsza poszła była za rządcę znacznego majątku i mieszkała z nim o mil dziesięć w zapadłym Polesiu. Mąż jej dobre człeczysko, ale hulaka, nie bardzo domu pilnował, a że mu się lepiej wiodło po biedzie, której zaznał za młodu, aż nadto puszczał sobie cugli. Żyli państwo oboje bez jutra, choć na jutro czekało czworo dziatek. Kasia przyjechała do nich właśnie jakoś na suty bal, który w zapusty dawano dla sąsiedztwa, bo pan rządca niezmiernie się wysoko nosił i chciał koniecznie stać na równi z podpankami, co go otaczali — a rzecz nie była trudna. Kwaśno więc ją i tu przyjęto zajeżdżającą lichym wózkiem i ubraną bardzo skromnie; zwłaszcza że sam pan często gęsto rozpowiadał o familii swej żony, jako o bardzo znakomitej i możnej rodzinie. Zapchnięto Kasię do kąta prosząc, żeby się nie pokazywała, a siostra, która już była od męża przejęła dumę, wystrojona i obwieszona łańcuchami, ledwie ją raczyła przywitać. W domu puszczono odgłos, że to daleka tylko krewna powinowatych… lub coś podobnego, ale najmniejszej rzeczy nie siostra, a Kasia śmiejąc się dała słowo, że z pokrewieństwem się nie wyda.
— Słuchaj no, moja Julko — odezwała się nazajutrz do siostry — kiedyście tacy śmieszni, że się ubogich krewnych wstydzicie, róbcie, jak wam lepiej, ale ot, dajcie mi czym się zająć w domu, jakie zatrudnienie, bylebym nie próżnowała.
Julka miała dwie córeczki, Kasia wzięła je pod swoją opiekę i jakoś prędko przypomniawszy, czego się uczyła na pensji poczęła wyłącznie nimi się zajmować. Doskonałe się to trafiało i rządcy, który dla pokazania się pragnął mieć guwernantkę, i Julce, która wołała bawić się, niż dzieci pilnować. A córeczki tak się przywiązały do tej, której ciocią pod najsroższą karą nazywać im nie było wolno, że dla nich jak z nieba spadła. Kasia po trosze przypomniała z książek, czego już trochę zapomniała w biedzie, a że dzieweczki były pojętne, a jegomość na wychowanie nie żałował, bo się nim musiał chwalić, szło tedy jak z płatka.
Skarb to był w domu taka siostra; i wkrótce się też na niej wszyscy poznali, uczuwszy, jak z nią dobrze i spokojnie było, jak połagodniały i wyładniały dzieweczki a przyuczać się zaczęły. Zyskała powierzchowność ich nawet, aż poładniały pod tą nową serdeczną opieką. Nie było też źle i pannie Katarzynie, choć jej się do pokrewieństwa przyznawać nie dozwolono, zaledwie daleką jakąś mianując kuzynką; i byłaby tu siedziała, gdyby nie los, co ją na próby zda się pędzał z kąta w kąt, zrywając dachy domostw, pod które się schroniła. W rok po przybyciu jej do domu Julii, rządca ów, który tak szumiał i już na pana patrzał, nagle padł z wysokości najniespodziewaniej. Wykryły się jakieś nadużycia w majątku, zaszły skargi, pokazały regestra, zjechali rachmistrze, płacz i lament rozległ się we dworze, a ostatecznie w kasie zabrakło kilkunastu tysięcy rubli!
Sceny najprzykrzejsze nastąpiły nagle po balikach i podwieczorkach, niedostatek bez przejścia, bez stopniowania zajął miejsce zbytku. Julia z mężem po zabraniu wszystkiego, co mieli w remanentach, musiała na nędznym wózku ruszyć do miasteczka, gdzie eks–rządca rozpoczął o żebraninie prawie nieskończony proces przeciw dawnemu swemu pryncypałowi. Kasia przywykła do nieszczęścia, przywiązawszy się do dzieci jej powierzonych, pojechała z nimi; ale tu państwo szwagrostwo nie mogli już ani jej mieścić, ani utrzymać, potrzeba było szukać znowu kąta i chleba.
Kilkaset złotych, które miała od Julii, Kasia oddać musiała siostrze, widząc ją w ubóstwie i nagłej potrzebie, nie zostało jej nic nad stary zegarek matki jeszcze, parę kolczyków koralowych i srebrną tabakierkę. Zawinąwszy to w chusteczkę, poszła rankiem do kościoła, pomodliła się i udała się do złotników, by sprzedać ostatek i nająć gdzie izdebkę.
Szczęściem dla niej u złotnika właśnie spotkała się z dawnym znajomym, widywanym u brata, zamożnym obywatelem, który dla słabości żony mieszkał od roku w miasteczku, kto inny byłby przez fałszywy wstyd taił się z położeniem i celem nawet przyjścia, ale panna Katarzyna, śmiało mu opowiedziawszy swe dzieje, użyła go zaraz za pośrednika do sprzedaży.
— Daj pani temu pokój — rzekł jej stary znajomy — schowaj te pamiątki i chodźmy do mnie, może co innego uradzimy.
Dała się namówić i poszli.
— Moja żona chora, w domu nas dwoje, przenieś się pani do nas — rzekł w drodze po namyśle spotkany obywatel — pomożesz nam pani, a spokojny kątek mieć będziesz.
Złożyło się tak dziwnie jakoś i wyśmienicie, że gdyby panna Katarzyna sama sobie wybierała i obmyślała schronienie, nie mogłaby na lepsze trafić. Sam pan Jan był najpoczciwszy człowiek, trochę tylko hulaka, żona dobra kobiecina, łagodna, zmęczona chorobą i potrzebująca kogoś, komu by się ciągle skarżyć mogła. Rada była niezmiernie z przybycia towarzyszki, z pomocy, jaką ona jej była w domu, a pan Jan z porządku, który mu zaraz zaprowadziła. Poszło tedy znowu jak z płatka, dni ubiegały spokojnie, w dostatku, a Kasia otrzymała nawet pozwolenie wzięcia do siebie jednej ze swych siostrzeniczek.
— Daję ja sobie jakoś radę na świecie — rzekła w duchu — to dam i temu biedactwu; gdzie jest na jedno, starczy na dwoje! Jakoś to będzie!
Julia chętnie się pozbyła córeczki, a państwu Janostwu szczebiotka w domu ich pustym bardzo była miłym przybyszem, W ciągu tych wszystkich przygód piękna Kasia znacznie powoli starzeć poczęła, ale jeszcze nawet starą panną nazwać się nie mogła, bo nie doszła trzydziestki, a w pracowitym i poczciwym życiu zatrzymała młodość dłużej niż inne rówieśnice.
Nie było to już świeże dziewczątko, ale panna piękna jeszcze, na którą kto spojrzał raz, odwrócił się pewnie, żeby ją zobaczyć jeszcze, tak było coś miłego, nęcącego w jej poważnej twarzyczce i śmiałym a pogodnym wzroku. Snuło się koło niej wielu, próbowali szczęścia i młodzi, i starzy, ale im wszystkim zamykała usta otwartym wyznaniem:
— Za mąż iść nie myślę.
— No a pokochać się?
— Dajcie mi pokój, mam i bez tego kłopotu z życiem dosyć, zostawmy to szczęśliwszym.
I tak to żartem, to serio, to uśmiechem, to gniewem, rozpędzała wielbicieli, którzy przekonawszy się, że darmo by czas tracili, odchodzili westchnąwszy. Któż tam wie, co się tymczasem działo w sercu niewieścim, w zamkniętej piersi i zamkniętych ustach? Niejedno westchnienie wyrwało się może z nich nie postrzeżone za tym szczęściem, którego nigdy zaznać nie miała Kasia, nigdy skosztować, którego nawet zakazała sobie spodziewać się i pożądać. Nieraz jej śmiałością i wzrokiem nęcony zbliżał się ktoś do niej, a słówkiem, wejrzeniem, rozkołysał pragnienia uśpione, ale bicia serca tamując, dłonią męską, Kasia powtarzała sobie:
— Nie! Nie! Nie pójdę za mąż! Słodko to się poczyna zawsze, Bóg tylko wie, jak kończy.
Po przyjęciu małej wychowanicy na opiekę, jakoś się już tak uspokoiła tym przybranym macierzyństwem, że prawie była szczęśliwa; ale gdzie na świecie długie szczęście? Pani Janowa chorą była i coraz słabszą, nareszcie umarła biedaczka, a mąż jej opłakawszy ją i zapiwszy na stypie gorzkie łzy swoje, najdziwniej w świecie zaproponował Kasi, żeby w jego domu pozostała. Kto wie? Musiał mieć jakie projekta może! Ufał, że biedna sierota opiekę jego w niedostatku innej przyjąć będzie musiała, choć ją swą poczciwą sławą opłaci.
— Bardzom panu wdzięczna — odparła Kasia — ale to być nie może.
— Czemu? — spytał pan Jan.
— Ludzie by pletli Bóg wie co i byłoby to w istocie nieprzyzwoite.
Pan Jan się zmieszał.
— Co tam ludzie — rzekł — czy to na nich zważać!
— Musimy się na nich przecie oglądać — odpowiedziała Kasia — bo ich najniesprawiedliwsze paplanie zawsze tak—i ma grunt jakiś i czegoś nauczy.
Nie było sposobu wstrzymania i panna Katarzyna wyniosła się zaraz do najętej małej izdebki na oddalonej uliczce, ze swoją wychowanicą. Drobny legat nieboszczki pani Janowej dostateczny jej był na początek gospodarstwa.
Ułożyła sobie nie mieścić się już u nikogo, pozostać samą, począć uczyć za małą zapłatą miejskie ta i z tego się utrzymywać. Śmiały to był pomysł w początku mało znanej i nie mającej nikogo za sobą kobiecie chcieć tak sobie dać radę własną siłą, ale panna Katarzyna znała swoją cierpliwość, i ufała Bogu, a po nim pracy.
Naturalnie szło jej to trudno w początku, uczennic nie było całkiem, trafiła się jedna rozpieszczona, nie było na nią sposobu, z drugą się też nie udało, ludzie swych broniąc dzieci, winili mistrzynię, ale na twardej tej drodze z pogodną idąc twarzą, Kasia powtarzała sobie:
— Jakoś to będzie z pomocą bożą!
Ciężkie też dni przebywać było potrzeba, nim się cokolwiek byt polepszył, nim nawet pracę znalazła; często niewiele było do zjedzenia, a z drogimi drewkami do pieca bardzo się musiano zaoszczędzać. Ale Kasia umiała przebyć dzień o pieczonym kartoflu z solą, a gdy chłodno było w izbie, kładła chustkę, perswadując sobie, że jej gorąco szkodzi i tuląc tylko swoją dziecinę, żeby jej nie było zimno.
Rok jakiś, dwa może potrzeba się było bić z przeciwnościami, ale potem, gdy znowu wieść się zaczęło, poszło jak po maśle. Uczennic było aż do zbytku, dochodzik wystarczający bardzo, a zaoszczędzonym groszem jeszcze się żywiło siostrę…
Niedawnom jeszcze widział pannę Katarzynę idącą do kościoła ze swoją przybraną dziatwą i myślałem, poglądając na nią z daleka, czy wielu też jest mężczyzn, co by tak, jak ona radę sobie dać w ciężkim życiu umieli? I w jakimże życiu, w jakich losach, osieroceniu, przy tych upadkach po nadziei, nadziejach daremnych i tylekroć rozerwanym spokoju?
W rok po śmierci żony, mówią, że się o jej rękę oświadczył pan Jan, któremu w domu było tęskno, ale panna Katarzyna ślicznym mu dygiem podziękowała.
— A na co to nam starym! — odpowiedziała wesoło. — Ja z moją córeczką dam sobie rady z pomocą bożą, a pan byś nas dwie wziąć musiał i w dodatku jeszcze by ludzie gadali, że to stare romanse pomiędzy nami? Pan sobie znajdziesz i młodszą, i ładniejszą, a mnie nie o tym myśleć.
I jak chodziła, tak chodzi sobie ze swymi dziewczątkami do kościoła, modli się, jak modliła, pracuje, jak pracowała, powtarzając sobie:
— Jakoś to będzie z pomocą bożą! Jakoś to będzie!
I jakoś też to jest.
Około r, 1850.
Przed laty dziesiątkiem, kiedym się częściej z domu ruszał i więcej po bożym jeździł świecie, często mi przypadała droga przez wieś jedną, której dziedzicowi szczerze nieraz zazdrościłem w głębi serca. Śliczna bo też to była wioska, wybranym tylko od losu podobne się trafiają! Na pograniczu Wołynia i Podola, wśród najżyźniejszego kraju, gdzie nigdy chleba powszedniego nie braknie ani panu, ani włości, odznaczała się uroczym położeniem i tak wdzięczną fizjognomią, jakiej mi się drugi raz widzieć nie trafiło. Dwór prześlicznym otoczony ogrodem, przez który przebiegała kilka razy skręcona rzeczułka, stał sobie na wzgóreczku i bielił się wśród drzew, które wieki pielęgnowały na pociechę dziedzicowi.
Dokoła w amfiteatr kraj taki chyba na obrazie zobaczysz, uśmiechnięty, wesoły, zielony, na wzgórkach tu gaik ciemnieje, tam świeci kościółek, to się doliną srebrzy rzeczułka, to dworek w drzew wianku sinymi dymy się zdradza. Gdzieś rzucił okiem, coraz inaczej, coraz piękniej, a wszystko razem całość składało wdzięczną i cudną. Wioska też czysta, szeroko pobudowana, otoczona sadami, zamożna aż miło, że się z niej, wyjechawszy, podróżnemu nawet wyjeżdżać nie chce.
Jeszcze i to miał szczęście ten dziedzic, którego nazwiska nie wiedząc, z góry miałem za jednego z najszczęśłiwych ludzi, że dwór jego czy pałacyk nie był świeżą i wytworną tylko bez wspomnień i przeszłości budową.. Miejsce było historyczne, dwór przerobiony nieco ze starego zamczyska, a śliczna krągła wieżyca dotąd do boku jego była przyparta. Wokoło, jak ptaszęta, latały tradycje wiekowe, powieści, pieśni, legendy, bo i okolica usiana była mogiłami, wałami, tajemniczymi uroczyskami. W samym ogrodzie zieleniały stare wały, stał kurhan spiczasty na wyniosłości, były lochy zaklęte, a co dzień niemal, jak mi ludzie mówili, odkopywano tysiące najciekawszych zabytków! A! To był ideał dla mnie przy zamożności włościan, przy dobrym bycie, to mieszkanie otoczone pamiątkami, posypane popiołem przeszłości, z malowniczą i uroczą fizjognomią! Wzdychałem jadąc i mówiłem sobie:
— Mój Boże, czemuś mi też nie dał co podobnego? — Jakbym to ja te mury, te mogilniki i ten kątek ukochał i ocenił!
— Tak — odpowiedział głos wewnętrzny — i potem by ci się nie chciało umierać, bobyś zanadto przywiązał się do życia!
— Może to prawda! — mówiłem w głębi. — I może to dobrze, że mi Bóg nie dał mieszkać w takim ziemskim raju!
A przecież ile mi razy w bliskości przejeżdżać wypadło, zawszem nakręcał drogę tak, aby przez tę wioskę choć przejechać, choć zobaczyć ten mój ideał sadyby! Bo zważcie, jak ideałem nie mam jej nazywać, kiedy nawet los ją umieścił choć niedaleko gościńca, o kilka mil od miasta powiatowego i innych kłopoty rodzących miasteczek, a tak ją obwarował granicami naturalnymi, że ani procesu o kopce mieć nie mogła, ani nawet szkód, jakie inne wsie ponoszą od sąsiadów. Słowem było to coś nadzwyczaj wybornego i pięknego, aż do nieszczęsnej pobudzającego zazdrości.
Za nią mnie pewnie też Pan Bóg pokarał, bom razu jednego w samej wsi na gładkiej drodze, w pilnym jadąc interesie, oś złamał.
Oś była żelazna, a w tym ideale wioski brakło niestety kowala; musiałem się więc zawrócić pieszo do karczmy, by posłać o milę do kuźni, którą mi z góry w sinej dali pokazano. Rozmyślałem właśnie nad szczególnym przeznaczeniem, które chciało, bym tu, a nie gdzie indziej odsiadywał rekolekcje, i szedłem powolnie ku gospodzie, gdy mnie ktoś grzecznym: „dobry wieczór!” — powitał.
Podniosłem głowę i ujrzałem przed sobą mężczyznę lat około czterdzieści mającego, w pełni sił i zdrowia, z lekka opalonego, z uśmiechem na ustach, wejrzeniem łagodnym i wyrazem dobroci na twarzy wyrytym. Na pierwszy rzut oka poznałem w nim członka tej rodziny ludzi, którym nic nie braknie do powodzenia, nawet zupełnego przeświadczenia o swej wyższości, znaczeniu, talentach i nieskończonych przymiotach. Zadowolenie opromieniało jego łysawe czoło, wyjaśniało oczy niebieskie, otwierało usta rumiane do przyjaznego uśmiechu. Miernie otyły nieznajomy mój pulchniutki był, różowy, miłego oblicza i wielce grzecznego widać obejścia, bo nie kończąc na ukłonie, przybliżył się do mnie z ofiarą pomocy, jakiej bym mógł żądać.
Po twarzy dyszącej szczęściem, domyśliłem się, w nim dziedzica, bo takim, takusieńkim go sobie właśnie wyobrażałem!
— Serdecznie panu dziękuję — rzekłem, oddając grzecznością za grzeczność — ale mi nic już nie potrzeba, posłałem ludzi z przewodnikiem do kowala, spodziewam się, że poprawka około osi nie zabawi długo!
— Zawsze godzin kilka — rzekł nieznajomy — a co przez ten czas robić w nudnej karczmie zamkniętej między czterema ścianami? Staropolskie nasze zwyczaje gościnności upoważniają mnie prosić pana do dworu.
Tu mi się zaprezentował, jako gospodarz, ja mu wzajemnie, a żeśmy zaraz po nazwiskach poszedłszy, dopytali się jakichś familijnych stosunków nawet — bo któż u nas nie koligat! — musiałem przyjąć zaproszenie do dworu.
Szczęściem gospodarz był sam jeden, żona w dalekiej podróży i mój surdut letni uszedł na te niespodziane odwiedziny.
Poszliśmy więc powoli, z sobą rozmawiając, do dworu. Zaraz na wstępie uderzyły mnie przy pierwszych wrotach prześliczne kwiatów klomby, krzewy egzotyczne pielęgnowane starannie i mnóstwo drzewek i roślinek, przy których stojące na straży numery zwiastowały upodobanie w botanice lub ogrodnictwie.
— Zapewne to zajęcie pani dobrodziejki — rzekłem wskazując na kwiaty.
— Tak, żona moja dosyć je lubi, ale… ale, to raczej moje niż jej wychowańcy, jestem bowiem zapalonym miłośnikiem ogrodu i flory.
I dowiódł tego więcej jeszcze uczynkiem niż słowy mój towarzysz, bo spostrzegłszy robaczka na gałązce jakiejś krzewiny rzucił się ku niemu, prawie zapominając o mnie.
— Za pozwoleniem — rzekł — że kwiaty potrzebują ciągłego oka, baczności, pielęgnowań nieustannych, a naszym ludziom niepodobna wlać zamiłowania ich… Pracują z musu, niechętnie, bez przejęcia się, bez namaszczenia, bez zapału!
To mówiąc gorąco się rzucił ku krzaczkowi i począł żwawo liszki z niego opędzać.
— Otóż po pączkach — zawołał — pierwsze, największych nadziei, najsilniejsze, najpiękniejsze, z których się chciałem dochować nasienia, przepadły. Znowu rok stracony! Ani jednego, ani jednego, to prawdziwe nieszczęście!
Postaliśmy chwilkę, nim przyszedł ogrodnik, nim mu gospodarz mój wyłożył traktat cały o wygubianiu owadów, teorie francuskie, praktykę niemiecką, doświadczenie angielskie i sposoby domowe, nareszcie posunęliśmy się parę kroków dalej.
Ale na drodze pełno było kwiatów, musieliśmy się znów przy nich zatrzymać. Amfitrion1 z największą uprzejmością pokazywał mi skarby swoje, a były to rzeczywiście cudne i u nas prawie nie znane dzieci Flory, tak bujno na tej podolskiej niwie, pod niebem naszym wyrosłe, jakby za rodzinnymi ziemią i niebem nie tęskniły. Nieznacznie przechodziliśmy od prześlicznych portulaków, do nie widzianych dalii, do całej kolekcji floksów różnego wzrostu, laków wielkich i karłowatych, maków, aster itd. itd. O każdej roślince była jakaś historia ciekawa, każdy kwiat miał swoją kronikę, każdy krzew swe dzieje, każda trawka imię, nazwisko i przymioty niedojrzane oku profana2.
Chociaż mnie to dosyć bawiło, bo kwiaty lubię, przypiekające wszakże słońce, znużenie podróżne, a i głód po trosze, zwracały oczy moje ku pięknemu domowi, od którego jeszcześmy byli daleko, a rachując grzędy, mimo których przechodzić było potrzeba i komentarze, jakie wywołać mogły, przewidywałem, że nie staniemy w ganku chyba ku wieczorowi. A że przy tych drzwiach wchodowych wyglądała oranżeria i cała ulica pięknych drzew z niej wyniesionych, niepodobna było, nie zachwyciwszy nocy, tego wszystkiego obejrzeć.
Tymczasem szliśmy noga za nogą, od klombu do klombu, to barwy, to zapach, to kształty podziwiając, a pan domu coraz się jeszcze rozżarzał tą rewią wychowańców i w końcu już mnie pod rękę schwyciwszy, rozśmiał się, wołając:
— Obejdziemy ogród cały!
— Najchętniej — odpowiedziałem z uśmiechem, myśląc jednak w duchu, że ledwie trzeciego dnia staniemy w domu.
Poszliśmy; a tuż przepyszny klomb lupinusów zaraz nas uwięził. Obejrzeliśmy wszystkie, począwszy od różowych do grandiflorów, musiałem admirować trwałego, który bujał prawda wspaniale, i bylibyśmy zakręcili się w uliczkę, gdyby nie zbiór nieśmiertelników.
Zdziwić się musiałem ich ogromowi, elychrysom najrozmaitszym, gomphrenom, athanasiom, amaranthusom; ale jeszcześmy nie skończyli ich przeglądu, gdy gospodarz ujrzawszy trejbhauz3, popędził ze mną ku niemu.
— Tu — zawołał — ujrzysz pan to, czego u nas nie ma nigdzie w kraju jeszcze, unikaty! nowe odmiany, rośliny bez ceny! Proszę z sobą! Przekonasz się, że nie przesadzam.
Niestety! nie przesadzał w istocie, bo samych kaktusów cała armia we drzwiach nas kolcami najeżonymi spotkała — flagelliformis, tetragonus, hexagonus, cilindricus, stały w porządku, chwaląc się dziwacznoś—cią swoich kształtów i poczwarnością stanowiącą całą rośliny tej piękność. Mamillarie, opuntie, gloxinie, hibiscusy, phoenixy, heliotropy, muzy, aloesy, musieliśmy obejść z końca na koniec, a od samych nazwisk aż mi się w głowie zawracać poczynało.
— Gdybym był wiedział — rzekłem sobie w duchu — że pod słodziuchną powierzchownością kryje się taki zdrajca, wolałbym w pustej karczmie pozostać.
Teraz cofnąć się za późno. Z trejbhauzu poszliśmyznowu na grzędy, do szkółek, do drzew, krzewów, na trawniki sposobem angielskim utrzymane i ledwie po trzech godzinach wykładu botaniki i hortykultury, ujrzałem znowu dwór i krągłą przy nim wieżycę.
— Ha — pomyślałem — przed wieczorem zajdziemy może, jeśli nas ulica drzew wazonowych i oranżeria nie zatrzymają.
Zatrzymały, bo wszystko to było jakąś osobliwością; liść, kwiat lub owoc musiał być cudem, a niczego się nie godziło pominąć. Zdziwił się gospodarz, usłyszawszy bijącą na zegarze w wieży umieszczonym godzinę czwartą i rzuciwszy wreszcie nie przerwany dotąd kurs, szybko powiódł mnie do dworu.
— Jak nam ten czas przeleciał! — rzekł śmiejąc się dobrodusznie. — Aniśmy się opatrzyli, jak czwarta wybiła. Ależ to czas jeść!
W domu było czyściuchno, wytwornie, miło, ale i tu z kwiatami lub gospodarstwem botanicznym rozminąć się niepodobna. Na półkach, żardynierkach, stolikach, zieleniły się i pstrzyły bukiety, wazony, klomby całe; zapach od nich napełniał aż do przesytu powietrze, a datury i tuberozy nie dawały odetchnąć. Wszędzie pełno było ksiąg o przedmiocie ulubionym gospodarzowi, począwszy od Almanachu dobrego ogrodnika, do Ogrodów Strumiłły4 i Listów Al. Karr5. Nasiona schły na najwytworniejszych sprzętach nawet. Rozmowa i w czasie obiadu, któryśmy we dwóch tylko jedli, nie przestała krążyć w kole roślinnym, a gdyśmy wstali od stołu, zmierzchać powoli poczęło. Dano mi znać, że powóz był naprawiony, chciałem jechać, ale uprzejmy gospodarz nie myślał mnie puścić i zmusił nocować.
Przesycony kwiatami, z ogromnym bukietem i gwałtem przywiązanymi na przedzie dwoma wazonikami białego cyklamenu, wyruszyłem nazajutrz rano w dalszą drogę. Nie mając nic pilniejszego przed sobą, myślałem o nowym moim znajomym i przyznając mu najmilszy charakter, gościnność rzadką, umysł ukształcony wielce, nie mogłem się wstrzymać, by mu nie dać nazwiska monomana6, na które zasługiwał.
A któż z nas nie monoman po trosze?
Znam takich, co i przed Żydem przyjeżdżającym kupować pszenicę popisują się ze swoim ulubionym przedmiotem, sam nie jestem wolny od tej wady, jeśli to wadą nazwać się godzi, jakżem nie miał kwiatomanii panu Jerzemu wybaczyć?
Śmiałem się z niego trochę, alem sobie też mówił po cichu, że takie niewinne szały najwięcej dają życiu szczęścia i chwil czystej rozkoszy. Proszę sobie wyobrazić rozkwitły kwiat barwy lub kształtu nowego? nową z daleka sprowadzoną roślinę! ziarnko dojrzałego nasionka zebrane po długich truciach, ile to w tym wszystkim uciech, radości, a dla ludzi śmiechu!
Ale ba! Śmiejemy się wszyscy, choć wszyscy szalejem, sobieśmy tylko nieśmieszni.
Bukiet zwiądł, cyklameny stanęły na oknie, a jam wkrótce o panu Jerzym zapomniał.
W parę lat potem wypadło mi jechać znowu przez tę prześliczną wioskę, alem sobie tak rozrachował popasy i noclegi, żeby tylko przez nią nie zastanawiając się przejechać, bom chwili do stracenia nie miał. Ale chłop strzela, Pan Bóg kule nosi! Jadę, jadę, zamyśliłem się w sobie, wtem: — stój, dobry dzień! — budzi mnie z marzenia. Podnoszę głowę, nieoszacowany pan Jerzy ze swą rozpromienioną twarzą i uśmiechem przede mną.
— Jak to? Mijasz pan mnie, nie wstępując, a bodajże ci oś pękła!
— Na Boga, nigdy bym tej niegrzeczności nie popełnił, ale się tak śpieszę.
— Ależ godzinę mi darować i obiadek zjeść prawdziwie można! I musisz pan, musisz! — dodał gorąco. — Mojej żony nie ma, przebierać się nie potrzeba, zawracaj do dworu.
— Zmiłuj się, pan dobrodziej, interes.
— Nic nie pomoże! Nic nie pomoże! — zawracaj do dworu!
Postrzegłszy, że się nie wykręcę, pomyślałem w duchu: — Poczekajże, słuchałem raz pierwszy cierpliwie i uważnie wykładu, temum to winien drugie zaproszenie, ale nic z tego nie będzie. Trzeci raz pan pewnie mnie nie zawrócisz do siebie.
Wysiadłem więc i poszliśmy pieszo, bo ranek był piękny, a gdyśmy się zbliżyli do wrót, aż mnie dreszcze przeszły, pomyślałem o nomenklaturze nowych dalii, które z powodu bałamuctwa tej rośliny tak obficie się wyradzają… Wchodzę. Dalii prawie nie widać, na grzędach kwiaty nie pielęgnowane, opuszczone, nowości żadnych, ogród jak wszędzie, a mój gospodarz ani poczyna o swoim.
— Co to jest? — pomyślałem — musiało go chyba spotkać jakie nieszczęście! Spytać już nie śmiałem, ale mu się twarz śmiała jak za dobrych czasów lupinusów i floksów. Nieszczęśliwe lupinusy kwitły teraz zapomniane, w kącie i na łasce ogrodnika. Spostrzegł pan Jerzy, że się dziwię i szukam oczyma czegoś, uśmiechnął się i biorąc pod rękę pośpieszył ze mną ku domowi.
— Coś piękniejszego teraz panu pokażę — rzekł — niżeli przeszłym razem — nie straciłem zamiłowania w kwiatach, alem się spostrzegł, że mnie to rujnowało! Musiałem się z bólem serca wyrzec ogrodu.
— Czyż podobna? — zawołałem.
— Tak jest, zbieram Elzewiry7.
Spojrzałem mu w oczy.
— Nade wszystko — dodał serio — z szerokimi brzegami i nie obcięte! Ale to rzecz tak rzadka! tak na nieszczęście za granicą pokupna i do wysokich cen podniesiona!
— Elzewiry! Elzewiry! — powtarzałem po cichu, słuchając go i nie mogąc się wydziwić nagłej zmianie upodobania; on ciągnął dalej:
— Jestem pewien, że nikt w kraju nie będzie miał tak pięknego zbioru wydań elzewirskich jak ja… nie ma sprzedaży, licytacji, nie ma księgarni za granicą, z której by mi coś nie przybyło.
Śpiesznieśmy teraz dzięki Elzewirom przybyli do dworu, gdzie wielkie zaszły zmiany; zamiast bukietów pełno było wszędzie katalogów, notatek, a Manuel8 Bruneta9 z mnogimi zakładkami leżał u gospodarza na stoliku widocznie, jako przedmiot nieustannych studiów jego. Kolekcja już się poczynała układać w przepysznej palisandrowej szafie na klucz zamkniętej, którą otworzono zaraz dla mnie, a że mam bibliomanii trochę, bawiliśmy się Elzewirami daleko lepiej niż kwiatami przeszłym razem.
Niektóre egzemplarze nie obcięte z szerokimi brzegami na wagę złota płacone, oprawne przez Thouvenina10 w Paryżu, pieścił gospodarz jak dzieci ukochane, a tak się nimi cieszył, radował, unosił, żem mu jeszcze raz pozazdrościł szczęścia, które potrafił kupić Elzewirami.
Zwróciły szczególniej ciekawość moją Republiki Elzewirów, śliczny miniaturowy zbiorek opisu różnych krajów, między którymi kilkakroć i Polonia się znajduje. Anim się postrzegł, jak zmierzchło na oględzinach, a uprzejmy mój gospodarz ani mnie puścił od noclegu. Cały wieczór bibliomanowalismy z nim zapalczywie, a że zawsze milej mi, gdy widzę, że kto swoje, nie cudze zbiera i studiuje, poddałem panu Jerzemu myśl zbierania Försterów11 , jak za granicą zbierają Elzewirów, bo co się tyczy piękności wydań i zalet powierzchownych, księgi tego gdańskiego bibliopoli12 z Elzewirami w parze iść mogą.
Nazajutrz rano odjeżdżając przede dniem, cieszyłem się, że kiedyś znowu przejeżdżając, zobaczę tu może komplet Försterów, między którymi i ważne dla dziejów naszych są dzieła. Ale niestety, pan Jerzy był wielki bałamut! Wszystko gorąco ukochać umiał, namiętnie, cóż kiedy za krótko. W rok potem zjechaliśmy się z nim na wielkich imieninach, co to czasem z dwóch prowincji ściągają młodzież i swobodniejszych nawet starych włóczęgów. Ujrzałem go w tłumie i doszedłszy, żywo ścisnąłem za rękę, pytając stante pede o Forsterów.
Pan Jerzy osłupiał, powiódł okiem szklanym po suficie, po ścianach, zmieszał się trochę.
— A — rzekł z westchnieniem — ta kolekcjomania znacznie mnie nadrujnowała, musiałem się wyrzec jej całkowicie, oranżerię zamknąć, a Elzewiry sprzedać Lissnerowi do Poznania za pół ceny! Wziąłem się teraz do gospodarstwa, a szczególniej do fabryki sukiennej, w którą już włożyłem do dwóchkroć, alem pewny, że mi dawać będzie pięćdziesiąt tysięcy czystego dochodu.
— Daj to Boże — rzekłem po cichu — daj to Boże.
— Nasz kraj — dodał, rozżarzając się pan Jerzy — potrzebuje ożywienia przemysłu, fabryk, rzemiosł. Sprzedajemy materiały nasze surowo, a u nas ręce tańsze niż gdzie indziej, moglibyśmy więc taniej produkować…
Puścił się w całą rozprawę o ekonomii politycznej, dowodząc dosyć zręcznie, że wiele zależy na tym, byśmy gospodarzami tylko i rolnikami być przestali, a weszli do wielkiej rodziny fabrykantów. Nie przekonywały mnie wcale argumenta, ale żem się gorącego mego antagonisty nie spodziewał przekonać, leniłem się darmo z nim sprzeczać i dałem pokój. Pan Jerzy usiadł do preferansa, a ja znalazłszy sobie starego znajomego do ciętej gawędki, usunąłem się z nim w kątek.
— Znasz, Jerzego? — spytał wskazując mi go. — Nie wiedziałem, to mój szkolny jeszcze towarzysz.
Opowiedziałem poznanie nasze przypadkowe, pierwszą i drugą bytność moją, nareszcie zdziwienie, dzisiejsze, gdym porzuciwszy go Elzewirem, znalazł po roku sukiennikiem.
— A! A! — rzekł mój przyjaciel. — Widać, że go nie znasz, jeśli się mu dziwisz; my cośmy z nim siedzieli na jednej ławie, żałujemy go tylko, bo nic podobnego nie znajdziesz, żebyś kraj obszedł ze świecą. Chłopakiem jeszcze miał te manie napadające go i odchodzące mu nagle,, uczył się przez rok prześlicznie, potem zawróciły mu głowę rysunki, porzucił wszystko, chcąc zostać artystą, szalał za ołówkiem i rwał się do pędzla; gdyśmy się rozstali, zaczynał z równą nam zawziętością łamać palce nad skrzypcami. Widziałem go potem w życiu zmieniającego barwy najdziwaczniej, bliskiego wstąpienia do klasztoru, potem hulającego na zabój lat kilka w Rowieńskiem, na czele fabryki powozów, na ogromnej dzierżawie, koniarzem pól roku, dwa tygodnie bałagułą13, anglomanem… ale któż zliczy, czym był w ciągu tych lat? Nawet filantropem.
Napadła go ta chandra jak inne, założył szkółki, lazaret, ochronę, oddał się cały swojej włości i kazał nam o ofiarach i obowiązkach, aż łzy nieraz wywoływał, cóż kiedy i ten szlachetny popęd, jak inne, jakiś wiaterek leciuchny rozwiał, by mgłę na świtaniu.
— Takiego typu, jak Jerzy — odpowiedziałem — trudno jest zapewne znaleźć drugiego, ale zważ, że to tylko spotęgowana wada nas wszystkich, przesadzony grzech pierworodny szlachecki, narodowy, niestety! Wszystko u nas tak jak u pana Jerzego uczuciem się dzieje, nie głową, rzucamy się chciwi, gotowi na ofiary i gdyby nam w pierwszej chwili łeb ucięto, nastawilibyśmy go ochotnie… ale jutro, pozajutro, za półrocze ani się już dowiaduj o wczorajsze postanowienia. W niczym nie możemy wyrobić na sobie stałości, ciągu, wytrwania. Pan Jerzy reprezentuje większość i usposobienie ogółu, najnieszczęśliwsze dla nas samych. Usposobienie to odbija się w opinii, w działaniach, w całkowitym życiu społecznym i aż w literaturze naszej, wiernym zwierciadle żywota. Nie widzimyż codziennie gwałtownie miotanych potępień, które jutro gotowiśmy po szampanie zmienić w uwielbienie dochodzące do szału i zaprząc się do powozu tego, na którego przed godziną rzucaliśmy kamieniem? W codziennym domowym pożyciu brak ciągu, planu, stałości sprowadza co chwila bankructwa i ruiny. W literaturze na ostatek mamy pisarzy, z których ust tak dziwnie z dnia na dzień ciepło i zimno wychodzi, że dwóch ich dzieł za utwory jednej głowy i serca uznać niepodobna.
Niedawno widziałem całą młodzież opętaną Szleglem14, później Trentowskim15, i przechodzącą, dzięki Bogu, do Złotego Ołtarzyka16 równie łatwo, jak szła pod sztandary racjonalizmu17. Ale smutno to na to patrzeć, bo cóż zaręczy, że jutro nie pocznie ich trząść jaka febra Feuerbachowska18 i nie chwyci jaki paroksyzm Straussowy19?
Była chwila takiej gorączki i zapału do literatury; kto nie pisał, ten zbierał, czytał, kupował książki stare i nowe lub choć maleńki chciał mieć udział w czynności literackiej kupki, która go zaprzęgła orać tę rolę niewdzięczną. Spójrzmyż dziś, co się nas pracujących zostało na zagonie, ilu wróciło do cukrowni, do gospodarstw, do próżnowania i kart? Spójrzmy, kto czyta i kto pisze z tych, co w pierwszej chwili gotowi się byli po samą szyję umoczyć w atramencie, a po oczy zakopać w książkach?
Rari nantes in qurgite vasto.20
I tak wszędzie, i tak wszystko, jak u pana Jerzego, dziś kwiatki, jutro Elzewiry, pozajutro sukiennia, a na ostatku nic. W kraju, którego większość nie ma tyle siły, by w sobie charakter stalszy wyrobić, pytam, na co rachować można? Co do mnie lękam się każdego przedsięwzięcia literackiego, naukowego i we wszelkiej innej sferze, które tylko wytrwania wymaga. U nas co tylko nie kończy się na jednym tomie i na doraźnej czynności, musi się skończyć zawodem. Ziewanie zamyka wszystko.
— Za surowy może jesteś — rzekł mój przyjaciel — chociaż jest coś prawdy w słowach twoich, dla mnie nie nowych, bom je i z ust, i spod pióra twojego kilkakroć powtórzone słyszał.
— Powtarza się — westchnąłem — powtarza, co leży na sercu, a mnie nic jak to nie uciska. Nie mogę nie przyznać, że z wielu względów jesteśmy ogólnie biorąc najobficiej od Boga udarowani; nie brak nam ani talentów, ani pomysłu, ani szlachetności, ani gotowości do ofiar; jednej woli wyrobić w sobie nie umiemy. Skąd to poszło? Oto z utraty wiary. Tak jest, jedna tylko wiara i wpływ jej uczy kierować wolą i wykształca ją; w miarę jak kraj utrącał religijne przekonania, i charakter jego nabierał tej niestałości, co go dzisiaj znamionuje. Spójrzmy w dzieje, jawny tam ten paralellismus i niepodobna nie widzieć w braku religijnych zasad pierwszej przyczyny złego, jakie nam brak wytrwania wyrządza.
Niełacno może ukazać w krótkich słowach, jak dalece skutek tej jest wpływem nie innej, a wyłącznie tej tylko przyczyny, ale tak jest. Od trzpiotowatych monomanii pana Jerzego do tego wniosku ostatecznego, który wyprowadzam, przestrzeń ogromna, a przecież, przecież! pan Jerzy jest dziecięciem tych niewidzialnych rodziców, jak my wszyscy… Że ta niestałość, ta wybuchliwość nigdy dawniej nie piętnowała nas, na to dowody są w dziejach; żeśmy przestając być chrześcijanami w duchu, głębi i istocie, przestali zarazem być ludźmi charakteru, to dla mnie pewnik.
— Trochę paradoksujesz21 — rzekł mój sąsiad.
— Nic a nic, pomyśl, przypatrz się, a osądzisz sam. Tylko głęboka wiara jakaś dać może człowiekowi charakter, nie mówię tu wyłącznie o katolicyzmie, choć dla mnie on stoi na czele, ale w ogólności o silnym przekonaniu religijnym. Ludzie wielcy, potężni wolą, co życiem całym kieruje do jednego celu, wszyscy mieli wiarę. Narody silne nią się odznaczały, z utratą, z osłabieniem nawet zasad religijnych charakter indywidualny ulega tej zmianie, której maluczką i niewiele znaczącą próbkę na panu Jerzym widzimy.
Zamilkliśmy oba, spoglądając, z jakim zapałem oddawał się grze ten, który nas na tę rozprawę naprowadził.
— Nie zakładałbym się — szepnął mi przyjaciel — żeby porzuciwszy fabrykę sukienną, Jerzy nie oddał się rozkoszom preferansa i marzeniom próżnowania. Z jego krótko trwającą gorączką łatwo przewidzieć, że niewiele sukna i kołder wyrobi, a pierwszy bilans, który mu małą stratę lub nie ten, jaki sobie zakładał, zysk pokaże, będzie ostatnią sukienni godziną.
Nim się zupełnie zrujnuje, przejdzie jeszcze przez cukrowarnie, płodozmian, merynosy, Niemca agronoma, handel gdański i kto wie co? Może na ostatku ruszy się, sprzedawszy majątki na spekulacje do Odessy? — Może pocznie pisać, może będzie podróżować? Może wdzieje mundur i przypasze szablę?
Z nim za nic bym nie ręczył, nawet za kapucyńską brodę, a jeżeli tę zapuści, a uwinie się z nowicjatem i klamka zapadnie, nie wiem, co pocznie nie mogąc już wyjść zza furty? Wielkie zaprawdę nieszczęście niestałość taka, bo któż przewidzieć może, do czego ona doprowadzi? Wolałbym już upartego; jest nadzieja, że gdzieś dojdzie, choćby głowę o mur miał roztrzaskać.
Około r. 1850
Był zwyczaj w Wilnie, że w Wielkim Tygodniu odwiedzano tłumnie kościołek księży bonifratrów, w którym piękna amatorska grywała muzyka i przy nim szpital obłąkanych, w tym dniu, w części przynajmniej, dla ciekawych otwarty. Płocha ciekawość wiodła tam wielu i nie pojmowałem nigdy, jak zza drzwi tych z wesołą twarzą wynijść było można. Dla mnie nawet widok śmierci nie był nigdy tak bolesnym i przykrym, jak obraz ostatecznego upadku najdroższych władz, stanowiących człowieka; unikałem go też, ile możności, i choć muzyka niejeden raz zwabiła mnie do kościoła szczupłego, gdzie się ledwie słuchacze chciwi pomieścić mogli, z obawą i przestrachem jakimś dziecinnym z daleka tylko spoglądałem na drzwi wpółotwarte, wiodące do nieszczęśliwych, oddzielonych nimi od rodziny i świata.
W ogólności, zdawało mi się zawsze, że i sposób leczenia i sposób postępowania z obłąkanymi był zupełnie fałszywy i raczej dopomagał rozwinieniu choroby, niżeli ją wstrzymywał. Oddzielenie nieszczęśliwego od ukochanych miejsc i osób, wyrwanie go z łona rodziny, rzucenie na ręce obcych, zimnych i surowych ludzi, za kraty, w mury posępne, wśród twarzy obojętnych, jeśli nie groźnych, nie sąż to środki zabójcze? A są przecie ludzie bez serca, w rodzinach możnych nawet, którzy przez samolubstwo najwystępniejsze, gotowi na pierwszy wykrzyk boleści, żalu i niezrozumiałą myśl jakąś, rzucić w tę przepaść najbliższych sobie… Nie mówmy o nich lepiej… dreszcz mnie przejmuje, gdy wspomnę, że świat ich szanuje i cnotliwymi nazywa, że potem modlą się w kościele i do Boga, którego w bliźnim odepchnęli, o pomoc i ratunek wzdychają.
W roku 1829 poszedłem z towarzyszami mymi do księży bonifratrów; ledwie pod chórem potrafiłem się jakoś wcisnąć w próżnię, którąśmy gwałtem wyrobili młodymi łokciami zapamiętałych dyletantów — staliśmy tam do końca muzyki, a gdy tłum wypływać zaczął, Eugeniusz, Edward i Romuald poczęli mnie silnie namawiać, żebyśmy zaszli do szpitala, do którego, zaraz z kościoła w lewo drzwi prowadziły. Poczynałem wówczas lat ośmnaście, młodym był bardzo i na nieszczęście do zbytku drażliwy; z obawy, żeby mnie za sobą nie wciągnęli i nie zmusili patrzeć na to, co nadto silne uczyniłoby wrażenie na umyśle i tak już rozkołysanym, cofnąłem się aż ku wnijściu, protestując przeciwko temu. Zaczęto się śmiać ze mnie i nazywać tchórzem. W ośmnastym roku obelg się takich nie znosi; kościelna cisza, którąśmy szanowali, nie dozwalała się tłumaczyć, ze ściśniętym sercem poszedłem z nimi, ale postanowiłem wyrwać się od nich i uciec co prędzej. Maleńkiego wzrostu ksiądz Jacek przyjął nas u drzwi; był to jeden z braciszków, poświęconych usłudze i pieczy nad obłąkanymi.
Nie można sobie wyobrazić nic pospolitszego i mniej obiecującego nad twarz i postawę księdza Jacka, chociaż bliżej poznany był to skromny, ale dostojny i zacny pracownik, który święcie spełnił swe ziemskie posłannictwo. Maleńki, gruby, kłódkowaty, czerwony; z rękami wielkimi i niezgrabnymi, wydawał się jak figurka w źle wytoczonych szachach, której główkę tylko jako tako wyrobił artysta, a resztę ledwie okrzesawszy, porzucił. Twarz miał okrągłą, pełną, ale tak nic nie znaczącą, tak startą, jakby natura wysilała się, by nią człowieka zamaskować; nic z oczów, nic z ust, nic z czoła niskiego nie mówiło. Dopiero gdy usta otworzył, gdy się ożywił, gdy dusza rozjaśniła te rysy pospolite… promieniał zeń ewangelicznych cnót prostaczek święty jakich mało na świecie.
Romuald, który nie wiem skąd znał księdza Jacka, uśmiechnął się do niego w progu ze zwykłą sobie łagodnością i przywitał go, coś mu szepcząc na ucho; ja zawiązłem w progu, nie śmiejąc iść dalej i oczyma bojaźliwymi rzucając wkoło, jakbym się przerażającego spodziewał widoku. Tymczasem ujrzałem tylko kilku mężczyzn w szlafmycach i zwykłym szpitalnym ubraniu, przechadzających się powoli, poważnie, spokojnie po izbie sklepionej. Na żadnej z tych twarzy nie było szału, jakiegom się obawiał, choć na każdej silne wstrząśnienie wyryło ślad niestarty; wszyscy byli męczennikami jakiejś istoty, jakiegoś uczucia, jakiejś myśli lub wypadku, który pochłonął ich życie i igłę zegara na smutnej zatrzymał godzinie. Romuald, Edward i Eugeniusz poszli dalej, ja zostałem przy drzwiach i widać, że poczciwy Z coś tam opiekując się mną szepnął księdzu, który z uśmiechem, jakby dla dodania mi odwagi i zrobienia znajomości, poczęstował mnie tabaką. Przyjąłem ją, ale nie przywykły, kichnąłem straszliwie, i gdym oczy otworzył, obok kłaniającego mi się z życzeniem dobrego zdrowia bonifratra, ujrzałem i drugą postać w złowrogiej białej szlafmycy.
— Pomyślności — rzekł nieznajomy, który się zaraz do mnie przywiązał, dosyć wesoło — pomyślności, panie akademiku!
— Przedstawiam panu mego dobrego przyjaciela pana Jana — rzekł ksiądz Jacek, który uczuł się potrzebnym do dozoru w drugim końcu celi i śpiesznie odszedł w inną stronę, zostawiając mnie sam na sam z owym Janem. Przyznam się, że w niemałym byłem strachu.
Ów Jan wszakże nie powinien go był obudzać — był to człowiek czterdziestokilkoletni, silny dość jeszcze i resztkę młodości mający w wejrzeniu i uśmiechu, łysy, o ile się można było spod szlafmycy domyślać — a w oczach jego tylko prawie niedostrzeżony niepokój o jakimś wewnętrznym podrażnieniu świadczył. Po sposobie ułożenia sukni, szlafmycy, po cerze delikatnej i rękach niezapracowanych, poznać w nim było można człowieka, przywykłego do starań około siebie, do pewnego porządku i wygody. W rysach wiele było szlachetności i tego, co jakby urągając się sobie, ludzie nazywają rasą. Nie można się było omylić, był to człowiek niegdy zapewne zamożny, dostatni i dobrze wychowany; próżno szukałem w nim zrazu śladu szału, zdziwiło mnie tylko, że się ciągłe ku drzwiom, oknu i poza siebie, jakby z nałogu jakiegoś, oglądał.
Uśmiechnął się do mnie, gdyśmy sam na sam zostali, a że tu przy drzwiach była ława dębowa, wskazał mi ją i pierwszy usiadł na niej, widocznie zabierając się do rozmowy. Zaczął ją bardzo po cichu.
— Kogóż mam honor?
Powiedziałem mu, rumieniąc się, moje nazwisko.
— Chciałbym — rzekł kręcąc głową — równie się panu zarekomendować, ale tu zachodzi wielka trudność; rozmaicie mnie bowiem nazywają; ja sam różnie siebie zowię, stosownie do czasu i okoliczności; ksiądz Jacek przezwał mnie nie bez przyczyny Janem Dubeltowym, a więc niech i tak będzie… Gdyby tylko ten łotr nie nadszedł i nie przeszkodził, mógłbym panu o sobie wiele ciekawych rzeczy powiedzieć. Zdumiałem się, sądząc, że ten wybryk stosował się do księdza Jacka.
— Kto taki? O kim pan mówisz? — spytałem żywo.
— A o tym, o tym… — dodał cicho — o łotrze… jużci się powinieneś domyślić — dodał z uśmiechem, wskazując poza siebie.
— Domyślić się nie umiem, całkiem nie wiem, o kim mowa.
— A, jakże nie wiesz — przerwał z wymówką — wszakże wszyscy o tym wiedzą i niepotrzebnie tylko z tego robią przed sobą tajemnicę. Waćpan jeszcze jesteś młody, bardzo młody, ale już powinieneś był poczuć i zrozumieć, o co chodzi.
— Powtarzam panu, że to rzecz dla mnie niezrozumiała…
— Domyślasz się, że mówię o drugim mnie, o tym łajdaku, co mi struł życie, nieustannie bijąc się o posiadanie tego ciała, wszakże dla nikogo to nie tajnym, że każdy nosi w sobie dwóch ludzi.
Spojrzałem nań wielkimi oczyma.
— A, to widać, że się jeszcze w waści nie odezwał ten drugi — rzekł, widząc zdziwienie moje. — No, to tym bardziej ostrzec cię muszę.
Zażył tabaki, obejrzał się ostrożnie, potrząsł głową i tak powoli rozpoczął:
— Wszystkim to jawna, że w każdym człowieku jest w istocie nie jeden pojedynczy człowiek, ale dwóch różnych ludzi… nic pewniejszego — każdy z nas jest podwójny, czujemy to w sobie, a zawsze jeden coś robi, drugi słucha i przeciwi się, jeden czynnym, drugi świadkiem i szydercą… Jakże to może być —spytał zwracając się do mnie — żebyś już nie poczuł w sobie tych dwóch ludzi, którzy całe życie walczyć w tobie będą? Nie poczęliż oni tej rozmowy nieskończonej i nużącej, którą nieustannie prowadzić muszą, póki jeden na wieki nie zamilknie? Nie rozpoczęliż boju? Bój to śmiertelny, albo ten łotr Kain niewinnego Abla zabije, albo Abel mieczem bożym wypędzi Kaina, albo się zrosną jak bracia Sjamczycy i wyrodzi się z nich mieszaniec jakiś, półdiablę weneckie, jak większa część ludzi, bo trzeba ci wiedzieć, że takich najwięcej po świecie. W głupcach pospolicie i Abel słaby, i Kain nie silny; troszeczkę się z sobą na początku pokłócą, potuzują1 po cichu, potem zawrą przymierze i mieszkają dosyć zgodnie pod jedną powłoką, maleńkie figle sobie płatając. Ale gdy silniejsza natura, gdy Abel ma skrzydła, a Kain pałkę, gdy się bitwa między nimi zapali, o! o! to się tęgo tłuką i krew płynie nie żartem, i guzów niemało… a wyrzutów sobie nie szczędzą… Ot! ot! zdaje ci się, że Abel wypędzi łotra Kaina, nie — powraca już do domu, nie wiedzieć którędy, zwycięzcę wyrzuca i panuje z kolei i ryczy, i szaleje… Straszny to dramat wewnętrzny, któremu śmierć dopiero tamę kładzie, a kim cię zgon pochwyci, Ablem niewinnym, czy Kainem niepoczciwym, tym na wieki zostaniesz u Boga! Ani godziny spokoju, ani chwili spoczynku — cichaczem jeden drugiego podchodzi, niejeden, co się spać Ablem położył, wstał z łóżka zbroczonym Kainem… a świat się dziwi i ludzie sobie głowy darmo łamią, że ten, co wczoraj był barankiem, dziś się wilkiem sroży; — nic prostszego, nic zrozumialszego! cała rzecz, że każdy człowiek jest podwójny.
— Tak — odpowiedziałem biednemu Janowi — jeśli waćpan przez to rozumiesz dwojakie w człowieku skonności?
— Nie! Nie! Nie! — gorąco odparł rozprawiający. — To nie jest żadna figura; żywa i szczera prawda zasadnicza, homo duplex2, bez najmniejszej wątpliwości, w każdym siedzi biały i czarny, anioł i szatan… alboż nie słyszałeś ich rozmowy? Nieustannie jeden się drugiemu przekomarza; a gdy milczeć musi, to chichocze z kąta. Płaczesz, tamten się śmieje i woła: a, jest czego, braciszku; śmiejesz się, truje ci wesołość; kochasz, wrzuca ci odrazę i wątpliwość; tęsknisz i lecisz do niebios, sofistykuje3 przeciw Bogu i niebiosom… słowem, pokoju nie ma, a zawsze ci dwaj ichmościowie na przekór sobie robić muszą… Jak to być może, żebyś już waćpan w sobie tego nie poczuł, żeś podwójny? Szczęśliwy jesteś, jeśli jeszcze z Kainem nie miałeś do czynienia, ale skrada się, czyha, odezwie po cichu i przyjdzie; zawsze się trzeba mieć na ostrożności. Biada temu, kto się od razu urodził spokojnym mieszańcem szarym, i nie zna w sobie dwóch ludzi — ten ledwie jest człowiekiem.
Ja mogę się pochwalić — dodał — że całe życie od dzieciństwa walczyłem i walczę z czerniakiem, ale do tej pory go nie zmogłem, powraca, powraca! Dlatego obawiam się co chwila, by nie nadszedł, nie wskoczył na mnie przez ucho, przez oko, kat go wie którędy, bobym inaczej gadał i innym być począł człowiekiem. Ale zdaje mi się, że tu przez kościół wejść nie może, a kraty w oknach mocne i tak–i doświadczyłem, że się księdza Jacka boi… możemy więc pogadać śmiało.
Uderzył mnie dziwnie logiczny szał tego nieszczęśliwego człowieka i prosiłem go, by mi swoją opowiedział historię.
— Z najmilszą chęcią — odpowiedział — ale nie darmo… Gdy pójdziesz którego z tych dni wiosennych nad Wilię, przyniesiesz mi kwiatków znad jej brzegów, to moja rzeka rodzinna. Ja je tak lubię, tyle mi przypominają, a sam po nie pójść nie mogę, na drodze by mnie gdzie ten łotr przydybał, a wie dobrze, gdzie mnie szukać i czyha tylko!
Urodziłem się — rzekł po namyśle — na naszej kochanej Litwie, w cichej szlacheckiej zagrodzie.
Jeszcze ją jak dziś widzę i mam przed oczyma, choć tam cudzy ludzie gospodarzą i wiele się odmienić musiało; — człowiek gdzie stąpi, wszystko do swojej wiary przerabia; i nie może być inaczej — w tej zmienności świata jest wdzięk i smutek jego, jego tęsknica i piętno znikomości, które go czyni tak uroczym, tak poruszającym, jak dziewczę konające w rozkwicie młodości. A i ślicznie tam było… toć płasko jak na dłoni, a gdzie oko pobiegło, to się o las oparło; ale bory nasze ze swym szumem, to nasz step, to morze sine, mówiące nam, o czym gdzie indziej rozpowiadają przestrzenie zielone i głębie czarne… o nieskończoności, o Bogu. Ja przynajmniej kocham lasy, bom się wśród ich szumu wychował… Wkoło nimi opasany stał dworek otoczony poletkami urodzajnymi i wioseczka w brzozach i jodłach cała, w kamienne płoty ubrana, i olszyna stara z bocianami za ogrodem, którą podszywały niezliczone dzikich malin gąszcze, i stary sernik z chorągiewką blaszaną, i kapliczka z krzyżykiem żelaznym, który się pochylił od wiatrów zachodnich, i słomiana strzecha moja, na której mchy się wygrzewały. A, co bym dał, co bym dał, żeby ją zobaczyć raz jeszcze, ale tam cudzy gospodarują ludzie. Nie! Nie! Nie ma nic wiecznego. Gdzie się paliły ofiary Bogu, dziś czarna krew płynie na cześć szatana, świętokradztwa nieustanne… i ekspiacje bez końca… Świat nie może wynijść z pokuty, bo nieustannie grzeszy na nowo… Nie zgrozaż to, by na miejscu, na którym stał krzyż i było miejsce modlitwy, kleić dla pijanych gospodę lub dach dla rozpusty? A! tak mi serce krwią zachodzi, gdy pomyślę, gdy wspomnę, że może szatańskim śmiechem ryczą dziś tam, gdzie spokojna mojej matki modlitwa podnosiła się do nieba. Ja tam pierwsze Ablowe moje przeżyłem lata i anim się spodziewał, ani domyślał, co mnie czekało na świecie… Kain się jeszcze nie pokazał, czyhał dopiero gdzieś w mroku.
Ot, dlaczego nam młodość tak droga, myśmy w niej dłużej lub krócej sami sobą, silni jednością, nie skłamały jeszcze usta nasze, sercu nie rozkazywał Kain i Abel na przemiany, dym jego ofiary unosi się ku niebu na wiekuistą pogodę, a żaden wietrzyk nie kłóci uroczystości ciszy.
Gdy to mówił, jakby na przekór, drzwi ciężkie od kościoła do tej izby wiodące, od ciągu powietrza się poruszyły i z trzaskiem zamknęły; ja sam wstrząsłem się ze strachu, a na twarzy Jana ujrzałem tak gwałtowną przemianę, że zdał mi się w istocie innym człowiekiem. Nie wiem, co mu się stało, oczy jakby mgłą się powlekły, oglądając się bojaźliwie na księdza Jacka, a gdy na nowo mówić próbował, ani głosu jego, ani ciągu myśli poznać nie mogłem.
— Wiem — rzekł, mierząc mnie z niedowierzaniem — pan tu zostałeś przysłany przez nieprzyjaciół moich dla wyśledzenia, co się ze mną dzieje. Otóż widzisz, że jestem zupełnie zdrów i pomszczę się na nich wszystkich… Waćpan gotów jesteś wierzyć temu, co przed chwilą mówiłem; cha, cha, bałamuctwo! bałamuctwo! dzieciństwo! Człowiek w moim wieku nie rozczula się i nie rozmazuje nie wiedzieć czego, żartowałem tylko z waćpana. Co md tam wspomnienia młodości… głupstwo! Użyć świata, to verbum personale4, zgnieść wrogów, stać się niezależnym i ludźmi jak piłkami pomiatać, oto cel! — Kto wymyślił dobroć i łagodność, ofiary i stękane poświęcenia, sam nie wiedział, jak głupią dał do grania komedię tym małpom, co go naśladują… Gdzież jest na świecie prawo, nakazujące być dobrym i żyć dla drugich, nie dla siebie? Każda istota w sobie czuje ognisko świata i wszystko sobie poświęca, dlaczegoby człowiek, bydlę trochę rozumniejsze od tych, które zjada w polędwicy i zrazach, miał być wyjątkiem?
Gdy tak mówił pośpiesznie, gorączkowo, bez oddechu, zbliżył się ku nam ksiądz Jacek, i w panu Janie zaszła natychmiast zmiana powtórna, uspokoił się, uśmiechnął, a jakby ciężar spadł mu z piersi, tak znowu pierwszym swym głosem mówić począł:
— Ot, patrz waćpan, anim się obejrzał, jak ten łotr przeze drzwi się tu wcisnął i na chwilę mnie był opanował, alem go już przegonił i nie ma go… słyszałeś, jak bluźnił? Otóż to taka nędza moja, że tyle mną owładnął, iż tę samą głowę i usta, których ja na dobre używam, zaraz na swoje łajdactwa obraca.
Jeszcze nie mogę przyjść do siebie, śmiały! śmiały! O czymżeśmy mówili? o młodości, tak, zdaje mi się… ten stan niewinności nie trwa długo… Kain czyha, otwiera oczy, ocknął się i jednego wiosennego poranka wstajesz z niepokojem w duszy, bo nieprzyjaciel już ci się wkradł do wnętrza i zamierza opanować zdradą, wziąć bez bitwy, a Abla w tobie udusić po cichu. Jeśli cię jaka pobożna duszyczka lub twój anioł stróż nie ostrzegł, żebyś dobrze w siebie wglądał, przepadniesz w pierwszym spotkaniu. Abel i Kain żyją zrazu jak bracia, w jednej kolebce, w jednym Ewy uścisku; — Abel głupiutki jeszcze, Kain udaje słodziuchne stworzenie; ale gdy jeden patrzy w niebo, drugi go ściąga na ziemię. A ziemia tak piękna młodym oczom, młodemu sercu; mój Boże, i tak w niej ugrzęznąć łatwo!
Pamiętam jak dziś, stary bernardyn, ksiądz Józef, który często bywał u moich rodziców, pierwszy mnie ostrzegł o grożącym niebezpieczeństwie; wpiło się to w umysł młody, ale zrazu tego łajdaka próżno jakoś w sobie szukałem, tak się skrył głęboko i gościć umiał z braciszkiem, że go ani znać było.
Tylko bywało, gdy się przyjdzie rozgniewać, kiedy przyjdzie użyć fałszu, gdy cię namiętność rozhuka, niewidomą siłą pomaga do lada jakiej roboty i poklaskuje spełnionej. Drugi znowu smuci się, wstydzi, płacze. Dopiero rozmowa między nimi:
— A, jakie z ciebie dziecko! Cały świat tak robi, cnota jest tylko oszukaństwem i spekulacją…
— Ale do niej wiedzie przeczucie, ku niej steruje pragnienie, czemuż wstydem oblewa mi czoło?
— Wstyd jest przesądem i tchórzostwem…
— Czemuż ów pierwszy, a bezwstyd i zepsucie drugim, po nim? Dlaczego tak silnie mówi w sercu?
— Bo je nim z miodu napojono.
— Bo go z sobą od Boga przyniosło…
I gdy jeden płacze, drugi się śmieje, zrazu zwycięstwo wątpliwe, bo z kolei pierwszy, to ostatni zwycięża.
Postrzegłem się nierychło, że mnie Kain krępować poczynał.
— Czekaj no, braciszku — zawołałem — nic jeszcze z tego nie będzie! Począłem walkę na zabój i nie poddałem się łotrowi. Zobaczywszy, żem się silnie wziął do niego, cofnął się na jakiś czas, i tak mnie tym uspokoił, żem był pewien, iż go nie ujrzę więcej.
Była to chwila, w której Antosię moją kochać poczynałem… Tamtemu miłość taka znać nie w smak była, jemu i Antosia, i Jadwisia, i Julka, wszystko równie było dobre, co miało dwoje czarnych lub niebieskich oczu, i pierś nabraną tęsknotą i pragnieniem. Ilem razy szedł do Antosi, a trzeba było iść przez wioskę, i mimo dworków sąsiedzkich, podkradnie się bywało i sprowadza mnie z drogi, a to do Julki, a to do Justysi, a to do Rózi, i choć serce do tamtej bije, znajdzie coś we mnie, co do nich pociąga… Trzeba go była widzieć, jaki to był zuch do dziewcząt, jaki dowcipniś, jaki śmiałek, jak mu nigdy słów i odwagi nie zabrakło, ani dwuznaczników i łgarstwa, ani sposobów ujęcia… Zobaczywszy, że to się na złe zanosi i że w brudach utonąć przyjdzie, kupując to groszem, to fałszem, co się sprzedawać nie powinno, dałem mu jakoś w kark i poszedł jak zmyty, a ja przy Antosi zostałem.
Jakoż nam się tak szczęśliwie składało, że ledwieśmy się pokochali, nic do wesela nie stało na przeszkodzie, rodzice go sobie życzyli, myśmy do niego wzdychali, wszystkie warunki odpowiadały żądaniom, i ksiądz pobłogosławił marzeniu przyszłości…
Ksiądz Jacek, rozmawiając z Romualdem, trochę się był od nas odsunął, ława, na której siedzieliśmy, stuknęła, mój rozmówca się poruszył, i znowu twarz jego dziwnie zmieniła i począł się śmiać szydersko.
— Czasem to na mnie napadają te śmieszne jakieś czułostki i łzawe usposobienia — rzekł żywo — ale to z choroby. Trzeba panu wiedzieć, żem się ożenił najgłupiej w świecie. Antosia była dobra dziewczyna, ale to proste, ubogie, bez wychowania, a taka w serduszku kobiecina… Kochała pewnie ze dwóch przede mną, a z dziesięciu się jej po mnie podoba. Historia mego ożenienia jest historią nieszczęść moich, zawiązałem nim sobie świat, zakopałem się w dziurze zapadłej, a ta kobieta zrozumieć mnie ani ocenić nie mogła. Byłem człowiekiem wyższych usposobień i gwałtownych namiętności, ani jednemu, ani drugim pokarmu nie mogło nastarczyć życie, do zabicia jednostajne, ciężkie i miłość, którą prędko przesyca uśmiech stereotypowy, żale codzienne też same, ziewanie co chwila szersze. Musiałem zaniedbać Antosię… Któż temu winien? Zanadto gorące i szerokie Bóg md dał serce, jedna miłość powszednia wystarczyć mu nie mogła! Cóż zresztą znaczą łzy jednej kobiety? Miała dziecię, które ją pocieszać było powinno, i przyjaciół, i wzdychającego do niej platonicznego kochanka! Rzuciłem się w świat większy: domowej rzeki mało dla piersi, musiałem na morze wypłynąć. Wszakże jej nic nie brakło? Nie wygnałem z domu, nie zapomniałem o jej potrzebach.
Byłbym wielką zapewne i znaczącą rolę odegrał na świecie, gdyby nie dziwna, chwilowa miękkość, której sobie darować nie mogę, a obronić jej nie umiem. Zbyt zniewieściałe odebrałem wychowanie, tysiące mętów z tego ulepku osiadły na dnie serca i oczyścić z nich go nie potrafię. Na najwięcej obiecującej drodze powstrzymała mnie i powstrzymuje skłonność dziwna, chorobliwa… jakaś drażliwość sumienia, która w stanowczej chwili odbiera odwagę i czyni mnie istotą bezsilną, rozstrojoną… Sumienie, opinia, niedorzeczności tego rodzaju, zawadzały mojemu szczęściu, które przecie pierwszym być powinno celem człowieka… innego, to darmo, nie widzę… Bałamucą nas nim, ale to dobre dla ciemięgów, nie dla nas, co się nad te przesądy wznieść umiemy.
— Co waćpan prawisz? Co waćpan prawisz nic do rzeczy? — zawołał w tej chwili ksiądz Jacek, który zbliżywszy się, podsłuchał ostatnie słowa Jana. Głos bonifratra czarodziejsko podziałał na biednego; znowu nastąpiła przemiana i wyjaśnionym wzrokiem spojrzawszy na braciszka, spokoił go szepcząc po cichu:
— Nic, nic, nie bójcie się, gadamy sobie z akademikiem… to tak o różnych rzeczach…
— Ależ waćpan bałamucił? — rzekł ksiądz Jacek.
— Tak, trochę, ale już to przeszło — odpowiedział Jan — znowu się był do mnie przyczepił ten utrapieniec… wypędziłem go… nie przeszkadzajcie nam… ten młody chłopiec umie słuchać…
Ksiądz Jacek ruszył ramionami i odszedł.
— Otóż to waćpan masz próbkę tego, co się ze mną dzieje — zawołał Jan po chwili — pokoju mi nie daje, to jeszcze dobrze, kiedy się da wyforować, ale często bywa, że siądzie obok poczciwego Jana ten niegodziwiec, i ząb za ząb się z nim ujada, to mnie tak zmęczy, że na siłach upadam… O czymże mówiliśmy?
O biednej Antosi podobno. Ożeniłem się, ożeniłem i kochałem ją szczerze i bylibyśmy szczęśliwi, gdyby nie intryga tego łotra. Anim się postrzegł, jak mi wszystko psuć zaczął: wynalazł zaraz, że ona mnie nie rozumie, gdy przeciwnie jam tego anioła był niegodny i serca jego pojąć nie umiałem; domyślił się kochanków, gdzie może byli przyjaciele, gdzie szukano tylko pociechy i współczucia; zatruł mi pożycie wątpliwością i obojętnością, żądzą jakąś namiętności gwałtownych, nienasyconych… Broniłem mu się ze łzami; biedna Antosia pojąć nie mogła po wieczornym uścisku rannego gniewu i szyderstwa, tych przemian czułości i niewiary, które wybuchały z kolei. Na koniec rzadszymi coraz stały się przywiązania dowody, jam płakał, on odciągał, porzuciłem dom… wybiegłem w świat.
A i któż opisze, com doznał w chwilach oprzytomnienia płacząc po straconym szczęściu, po cichym dworku i osieroconej Antosi… Nieraz przy pięknej Adeli, nowej mojej kochance, dla której traciłem, com miał tylko, rzucał mnie Kain i odskakiwałem od niej ze wstrętem, uciekałem z obrzydzeniem; to znowu, gdy mnie ten zły duch opętał, leżałem u nóg jej, usiłując przebłagać… Wszystkie namiętności, którymi brzydziła się druga moja połowa, rozbudził we mnie nieprzyjaciel: pragnienie zysku, dumę nienasyconą, upodobanie w fałszu i oszukaństwie. Ledwie na chwilę odzyskiwałem przytomność i wpadałem znowu w ten stan, którego całą podłość czułem, widziałem i cierpiałem za nią.
Byłbym może pod tą władzą zaborcy pozostał na wieki, gdyby serdeczny żal przeszłości nie wyrobił we mnie sił rozpaczliwych, nimi wygnałem z siebie Kaina i uciekłem od tych miejsc, które widziały poniżenie i grzechy moje. Ale duch złego nie odszedł ode mnie daleko, ucichł tylko przybity, ścigając mnie zawsze i wśród ciszy pokutniczej, prześladującej szyderstwem, starając się ułudzić swą sofistyczną dialektyką5…
Nocą i dniem słyszałem w sobie te dwa głosy, z dwóch przeciwnych krańców, wiodące niewyczerpaną dysputę z gwałtownością, od której pękała czaszka . i rozbijało się serce. Cokolwiek czyniłem, gdziem stąpił, szedł za mną prześladowca, i nicował każdą myśl, każdy ruch poczciwy, wykazując go głupim i niedołężnym. Jak syn marnotrawny powróciłem do domu, i jak on przyjęty zostałem przebaczeniem, łzami, miłością. Ale to ciche szczęście, które mi wprzódy wystarczało, dziś było bez smaku, zatrute goryczą przeszłości, a Kain umiał je oplwać i obrzydzić. Ledwiem stąpił na próg domowy, znalazł we wszystkim, co dla mnie było najświętszym, powody urągowiska i broń przeciwko poprawie; trzymałem się jednak na stanowisku…
— Ale to wszystko bałamuctwo — przerwał nagle prostując się pan Jan — miewam chwile takiego fałszywego na świat poglądu i słabości… Proszę pana, nie śmiej się ze mnie… mówiłem to na próbę… Młody jesteś — dodał uśmiechając się — przyjm dobrą radę ode mnie, strzeż się pracy w życiu, jest to żywioł niszczący; nie bądź dobrym, bo to do niczego nie prowadzi; zrozumiej tylko egoizm i praktykuj go, a będziesz mógł wyrobić sobie, jeśli nie szczęście, bo tym los i traf rządzi, to przynajmniej byt znośny.
Ziewnął.
— Tak mnie ta poczciwa żona moja znudziła, żem się aż do klasztoru dla spoczynku wsunął… używam tu diety moralnej, wytchnę, nabiorę sił i wrócę używać, póki jeszcze można.
Gdy to mówił, Romuald z księdzem Jackiem podeszli ku nam, obejrzał się i zamilkł pan Jan, a po chwili wstał i odszedł chmurny w głąb sali.
— Co to za osobliwy fenomen? — spytałem bonifratra, który znów częstował mnie tabaką.
— Bardzo biedny człowiek — odparł z litością dozorca — szczerze mi go żal… a niewiele mam nadziei, żeby wyzdrowiał.
— Któż to taki?
— Obywatel z Zawilejskiego, w głowie mu się z jakichś głupich pomieszało miłostek, chciał się rozwodzić, to znowu powracał i przepraszał żonę, wchodził kilka razy do służby i nagle ją porzucał, nie było nigdy ciągu i logiki w jego życiu… a chwilami napadały go nawet niebezpieczne szały gniewu… teraz jest lepiej nieco. — Kto wie? Bóg łaskaw, jednak wątpię wielce, żeby się nam udało całkowite mu zdrowie przywrócić.
— Ale on całkiem przytomny — przerwałem — jedynym zdaje się w nim obłąkaniem, to rozdwojenie dziwaczne, na które choruje.
— Lekarz, który tu do niego przychodzi, robi nam nadzieję, że potrafi dwojaka w nim tego zniszczyć — rzekł ksiądz Jacek — daj to Boże! Ja się nie śmiem spodziewać.
Chciałem się był więcej rozpytać, ale w tej chwili towarzysze moi wychodzili, Romuald mnie pociągnął i choć obłąkany dosyć mnie zajmował, rad byłem, że się wymknąłem na ulicę z tego smutnego więzienia.
Zupełniem był potem o Janie zapomniał, i przyznam się, żem nawet obiecanych mu kwiatów nie przyniósł. Kilka upłynęła miesięcy, gdy raz chodząc po Zakrecie i zrywając wiązankę letnich już kwiatków, przypomniałem sobie moją bytność u bonifratrów i przyrzeczenie dane Janowi… przykro mi się zrobiło, żem słowa nieszczęśliwemu nie dotrzymał, wyrzucałem to sobie żywo i narwawszy natychmiast, co tylko znaleźć mogłem, pobiegłem już nad wieczór do bonifratrów. Nierychło na żądanie moje wywołany, wyszedł ksiądz Jacek z twarzą spokojną; przywitaliśmy się jak starzy znajomi.
— A, śliczne kwiatki — zawołał nie pytając, dla kogo je przyniosłem, bonifrater, i bierze je w ręce z uczuciem, wywołanym zapewne jakimś wspomnieniem dalekim i od dawna zagasłym — a gdzie to je pan rwałeś?
— W Zakrecie.
— Proszę! I dla kogóż to ten bukiet?
— Przypominasz sobie może jegomość dobrodziej moją bytność w Wielkim Tygodniu… ten biedny, którego tu poznałem, prosił mnie, żebym mu kwiatów przyniósł… niezmiernie sobie wyrzucam, że tego nie zrobiłem wprzódy, żem sobie dopiero dziś przypadkiem przypomniał, ale lepiej późno niż nigdy.
— Ślicznie powiedziano — odparł ksiądz Jacek — tak, zapewne, we wszystkim, choć późno, byle dojść do celu, to grunt! Ale…
— Nie mógłbym zobaczyć pana Jana? — spytałem.
— A kiedy go tu już nie ma — odparł powolnie bonifrater.
— A gdzież? — zawołałem z przestrachem. — Co się z nim stało?
— Wyzdrowiał… i na świat powrócił.
— Jak to? Zupełnie?
— Całkiem, całkiem!
Ale mówiąc to ksiądz Jacek, zamiast rozpromienionej twarz miał smutną i niemal łzawe oczy. Zdawał się nie cieszyć a ubolewać. Zrozumieć tego nie mogłem, chciałem był czegoś się więcej dowiedzieć i już miałem na ustach zapytanie, gdy ktoś nadbiegł, żądając pomocy księdza Jacka do jakiegoś furiata, którego on tylko umiał powstrzymać i uśmierzyć… Oddałem mu niepotrzebne już kwiaty i dosyć zdziwiony, zasmucony jakoś, odszedłem do domu.
Tak to się żywo żyje w młodości! Tyle myśli i wypadków przynosi nam dzień każdy; kocha się tak prędko, a i zapomina tak łatwo. Później, zbierając łupinki po gościńcu, maluczko już mając tych skarbów, którymi nam szafowały dni pierwsze tak hojnie, skąpi, chowamy odrobiny i zaschłe nawet staramy się odwilżyć pamiątki… Ale w dniach młodości piorunem lecą uczucia. Nie dziwujcie się, żem w rok całkiem zapomniał i odwiedzin u bonifratrów, i kwiatków, i wrażenia, jakie na mnie zrobił widok tego rozdwojonego człowieka.
W wielkiej sali domu Müllera trzech czy czterech nas zasiadło do obiadu u osobnego stoliczka przy oknie. Dla naszych akademickich kieszeni zuchwalstwem było porywać się na kartę Titiusa6, ale przybyły z prowincji eks–towarzysz zapraszał, wesoło więc zabieraliśmy się po naszej powszedniej strawie zgodzonej miesięcznie i pożeranej za pańszczyznę, byle nie umrzeć z głodu, odwilżyć usta wytworniejszym jadłem. Nigdym jedzenia jako przyjemności życia nie pojmował, miałem je tylko za niezbędną potrzebę dosyć upokarzającą i nudną, ale kilka razy trafiło mi się, po długim wygłodzeniu lub wstręt obudzających pokarmach, doznać prawie przyjemności u dobrego i smacznego stołu, odzywało się zwierzę we mnie. Ten obiad był z liczby owych kilku pamiętnych; karmiono nas młodych zwykle tak licho, że często mimo głodu, wstręt brał do jadła, któreśmy zastępowali niezliczoną ilością szklanek kawy z bułką. Po kilkomiesięcznej tego rodzaju diecie, kilka potraw dobrze zrobionych i kieliszek wina, przychodziły jak ożywiająca rosa na zwiędłą roślinę i nowymi, niespodziewanymi obdarzyły siłami. Wesoło mi się zrobiło ku końcowi obiadu i spojrzałem po sali z wielką ochotą kochania całego świata, oczy moje zatrzymały się nagle na stoliczku, w pośrodku stojącym, u którego dopiero teraz spostrzegłem pięciu czy sześciu mężczyzn, niezmiernie huczno biesiadujących z kielichami szampana w ręku i szampańskim humorem na ustach. Twarz jednego z nich, który mi się zdawał częstować i gospodarzyć, dziwnie mi się jakoś przypominała, jakby gdzieś widziana i znajoma, ale jej do żadnego nazwiska, do żadnej postaci przywiązać nie umiałem. Spojrzałem raz i drugi, nie mogąc zdać sprawy z wrażenia: podrażniony, począłem poglądać pilniej i nierychło dopiero przyszedł mi na pamięć pan Jan, od bonifratrów.
Tak! On to był, wyraźniem go przypomniał teraz, ale strój staranny, miejsce w jakim go znalazłem, zmieniały do niepoznania. Oczy się nasze spotkały, zatrzymał je na tanie, ale nie zdawał się przypominać, żeśmy byli znajomi i szybko je odwrócił. Ci panowie, których przyjmował, bawili się tak ochoczo, on sam wykrzykiwał tak głośno, mówił tak śmiało, obawa, jaką dawniej zdradzał i wzrok, i każdy ruch jego, tak całkowicie znikła, żem poniekąd zwątpił, czy mnie jakie nadzwyczajne nie ułudza podobieństwo.
Nie spuściłem go jednak z oka, i gdy czas się było rozejść, a u drugiego stolika przedłużała się rozmowa, i coraz nowe butelki szampana odkorkowywano, przyzostałem nieco od towarzyszów, chcąc lepiej się temu niespodziewanemu przypatrzyć zjawisku. Wziąłem w rękę jakąś gazetę i udając, że ją czytam, odwrócony do okna, siedziałem na straży.
Kilka razy obejrzał się na mnie pan Jan dosyć niespokojny, widziałem, że go przytomność moja drażnić musiała. Dobrze już byli podchmieleni, żartowali, śmieli się, szeptali, rzucali imionami kobiet, wesołość wzbudzona winem dochodziła do najwyższego stopnia, na jakim jej przyzwoitość stanąć dozwalała. Nareszcie powstali, pan Jan zapłacił kartę, schwycili za kapelusze i wyszli śpiesznie. Mnie serdecznie żal było, żem go z oczów stracił, gdy zza drzwi powrócił, jakby czego zapomniał, i zdziwiony ujrzałem go tym razem wprost zmierzającego ku mnie.
— Jak się pan masz? — rzekł podając mi rękę z uśmiechem. — Wszak musiałeś mnie sobie przypomnieć?
— Tak jest — rzekłem — i bardzom rad, że go widzę zdrowym i wesołym.
— Bo też w istocie jestem zupełnie zdrów — podchwycił szybko — raz na zawsze opuściły mnie dziwne przywidzenia moje; śmieję się z nich dzisiaj. Był to skutek trochę miękkiego wychowania i drażliwości zbytecznej; dobyłem się, by się przerobić z gruntu, i zahartowałem na nowo. Dobrze mi się to powiodło, ani śladu tych dzieciństw dawniejszych, o których i pana proszę, byś zapomniał. Może będziesz łaskaw mnie odwiedzić, mieszkam tu w mieście…
— Nie na wsi?
— Nie, tam sobie żona moja gospodaruje… nie lubię wioski, nudna! Ja potrzebuję ludzi i wrażeń, czasem tylko dojeżdżam w Zawilejskie, żeby zobaczyć, co się tam dzieje i dać się mojemu dziecku oślinić… Mieszkam naprzeciw domu Pusłowskich na pierwszym piętrze… ot, jeśli nie masz nic lepszego do zrobienia, przyjdź do mnie na herbatę, będzie kilka osób.
To mówiąc, rozśmiał się, zakręcił i pożegnał mnie szybko…
— A, to pan znasz widzę pana Jana Birucia? — zapytał mnie w tej chwili komornik W., który nie postrzeżony zbliżył się i uderzył mnie po ramieniu. — Co to? Czy zacząłeś grać w karty?
— Ja? Nie! Pana Jana drugi raz widzę w życiu, ale cóż to za człowiek, bardzo bym był ciekawy czegoś się o nim dowiedzieć.
Komornik pokiwał głową.
— At! Co tam ciekawego można o nim powiedzieć! Hulak, gracz i po wszystkim, żonę porzucił, cudzą bałamuci! Mówią, że jakiś czas wariował… teraz niby przytomny i zdrów, ale niewiele na tym zyskał, ciągnie ostatkami, majątek strącił… tfu, nie warto o nim gadać! Jednakże — dodał staruszek — nie radzę się z nim bardzo bratać, chyba masz niepotrzebne pieniądze do przegrania… Żyje choć po pańsku i pokaźnie, ale podobno z tego tylko, co komu wyrwie… jak się jemu środków, a ludziom łatwowierności przebierze, zawsze czas w łeb sobie strzelić…
Komornik mówił to serio, odezwał się w nim jednak pod koniec człowiek XVIII wieku, uśmiechnął się, złożył trzy palce, i całując je, cmoknął… dodawszy po cichu:
— Ale co za kobiecina ta, w której się kocha! A! A! Niech go diabli wezmą!
Na tym–eśmy się rozeszli.
Nie miałem najmniejszej ochoty stawić się na zaproszenie pana Jana, zwłaszcza że oprócz komornika W., kilka osób jakoś mi o nim tu i ówdzie nieciekawe rzeczy przebąkiwały. Dom jego uchodził u jednych za ognisko wesołej hulanki, u drugich za jaskinię łotrów, dziwy prawiono o wieczorynkach, na które tam młodzież ściągano. Zresztą byłem pewny, że ubogie jak ja młode chłopię, ani przyjemności gospodarzowi, ani towarzystwu wesołego nie przyniosę żywiołu, ani do ich tonu nastroić potrafię.
Przeszedł ten dzień i wiele innych, spotykałem pana Jana na ulicy, dosyć ładnym jeżdżącego po wozikiem, to z damami jakimiś za miastem na Pohulance lub w Tivoli, kłanialiśmy się sobie z daleka, alem go unikał. Dziś już nie zajmował mnie tyle, bo przestał być dla mnie fenomenem moralnym, a stał się jedną z najpospolitszych postaci, jakich po miastach wszędzie pełno. Jużem go miał za całkowicie zatraconego, gdy niespodziane spotkanie dowiodło mi, że Abel, jak go nazywał, żył w nim jeszcze, choć Kain panował.
Któż nie zna tęsknot młodości, tych gwałtownych porywów ku niebu, którymi dusza z nas wyrywa się znużona w niebieską krainę ku Bogu? Jakkolwiek słodkimi są szały i marzenia dwudziestoletnie, i tych nie wystarcza człowiekowi, cała teraźniejszość i cała przyszłość nie napoją go nigdy, musi w przestankach uciekać się do modlitwy, i łzami, których źródło, jak Nilu początek, zakryte na wieki, opłakiwać wygnanie swoje. Nie byłem wówczas do zbytku pobożnym, alem chwilami czuł popęd, potrzebę . kościoła, Boga i religijnego rozczulenia. Przytulałem się wówczas do ołtarza, jak w macierzyńskie objęcie ucieka dziecię zmęczone długą zabawą lub zranione w igraszkach z rówieśnikami. Z takim uczuciem tęsknicy wszedłem raz po nieszporze do katedralnego kościoła; pustką stał ten gmach piękny, i pustka ta była mi miłą, bo mi się zdało, że sam na sam byłem z Bogiem.
Szukałem ołtarza, wizerunku, wzroku, który by przemówił do mnie słowy, jakimi Pan przemawia do sługi swego w naśladowaniu Chrystusa Pana. Nowe obrazy, piękne, ale świeże i nie uświęcone wiekiem przybory kościelne, milczały dla mnie, nigdziem nie mógł znaleźć znanej mi twarzy ciemnej Częstochowskiej Bogarodzicy, nigdzie starego krzyża święconego mnóstwem wotów, znamion wielu cierpień i modlitw wielu wysłuchanych w tym miejscu… wszystko wydawało mi się nowe, i ręka rzemieślnika lub artysty wszędzie jeszcze nadto była widoczną, a zbyt mało natchnioną. Pełno smaku, nigdziem nie znalazł religijnego namaszczenia. Ośmnasty wiek wiał ze ścian kościelnych, które przerobił.
Błądziłem nie zaspokojony, gdy przed kratą kaplicy świętego Kazimierza ujrzałem w mroku postać jakąś skuloną, zgiętą, złamaną, na wpół na ziemi leżącą. Słychać było wśród tej ciszy uroczystej silne uderzenia głową o posadzkę kościelną, bicie dłoni w piersi i westchnienia, i łkanie.
Ja także zatrzymałem się, spoglądając przez wrota na trumienkę Jagiellończyka, męczennika czystości, co duszę niepokalaną chciał zanieść do niebios i wolał umrzeć niż zniżyć się do objęć namiętności i świata.
Miałem go w oczach tego świętego młodzieńca, poetę, co zmarł, zostawiając po sobie woń lilii uwiędłej i hymn do Matki Boga! Rozpamiętywanie żywota jego przejęło mnie i wzruszyło, młodością acz zwiędłą i zbrukaną podniosłem się do tej jego młodości świętej i czystej, która mu pozostała na wieki… na męczeńskim płaszczu jego z purpury widziałem droższą szatę białą niewinności, u nóg leżała ziemska korona, na barkach wytryskały skrzydła anielskie…
Wtem, gdy się tak modlę rozpamiętywaniem, podniósł się sprzed kraty ów bolejący pokutnik, przystał bezsilny, chwytając się żelaznego zamknięcia, podskoczyłem podtrzymać go i zdziwiony poznałem w nim Jana Birucia.
Spojrzeliśmy na siebie, ze łzą w oku schwycił mnie za rękę… Inny to znowu był człowiek… smutek upadku, wstyd grzechu, skrucha i boleść malowały się na jego twarzy pięknej teraz i rozpromienionej. Wyciągnął mnie z kościoła za sobą, i długo milcząc, poprowadził ku Wilii. Szliśmy tak ku Antokolowi7, ja przeczuwałem wypadek jakiś w jego życiu, wstrząśnięcie, smutek, stratę, która go do ołtarza przywiodła.
— Nieprawdaż — rzekł uroczyście zatrzymując się nad rzeką — nieprawdaż, że niepojętym jest człowiek, niezbadanym życie? Nie zaspakaja, wszystko rozjątrza, są chwile, w których pragniemy śmierci, podnosim się, ulatujemy, by spaść niżej jeszcze niż wprzódy i śmiechem zaprzeczyć łzom naszym, a niedowiarstwem modlitwie. Dlaczego tak nas bezsilnymi czyni namiętność, czemuśmy tak słabi wobec ciała?
— Niewymownie się cieszę — odpowiedziałem z uczuciem — że taką w panu widzę zmianę i nowy zwrot do tych poważnych myśli.
Zdawało ci się, że utonę w dziecinnych rozrywkach — przerwał z uśmiechem litości — ja sam myślałem chwilę, że nimi, jeśli nie nakarmić się, to upoić potrafię i głód szałem odpędzić. Niestety! Nie udało mi się… Obraz życia spokojnego i poczciwego, jakie miałem, które—m utracił, stoi mi przed oczyma; serce Antosi ma jeszcze litość dla mnie, ale ani szacunku, ani przywiązania mieć nie może… dziecię moje nie zna mnie i boi się ojca, który by je zgorszył uściskiem, splamił dotykając ustami… Ludzie nie rozumieją i gardzą obłąkanym, kropli litości nigdzie znaleźć nie mogę. A! Bardzo, bardzo jestem nieszczęśliwy… i nie widzę ratunku! Drugi raz nie odrobić życia, rozpocząć go na nowo niepodobna, zmazać z pamięci przeszłości jaka siła potrafi? Nie! Nie! pokuta nawet nie zaciera jej, ale odradza, a usta, co się raz napiły mętów i kwasu ziemi, przyrastają nałogiem do naczynia, czystszy im napój nie starczy!
Szliśmy tak ponad drogą, gdy wtem zza nas głos srebrzysty, kobiecy, zawołał na Jana po francusku… widziałem, jak zadrżał, zawahał się pół chwilki, ćwierć mgnienia oka, zbladł i stanął wryty, oglądając się z przestrachem.
W maleńkim karyklu8 zaprzężonym parą koni rosłych i urodziwych, jechała kobieta tak piękna jak pokusa szatańska; jaśniejąca jak piekło, niezwyciężona jak namiętność, urocza jak obietnica młodości. Nie było to dziewczę w wieńcu i krasie świeżości i rozkwitu, ale kobieta w pełni sił, czująca potęgę swoją i umiejąca jej używać. Czarne jej oczy tkwiły w Janie, usta uśmiechały się do niego, rączką malutką wołała, grożąc, na buntownika. Jan ledwie miał czas skinąć na mnie z pożegnaniem, jak burza przeskoczył przez bariery bulwarowe, przebił się przez krzaki i nie oglądając się więcej, pociągnięty do powozu, zniknął rai w tumanach pyłu.
W kilka lat potem, będąc ostatni raz w Wilnie, gdym się przechadzał po ulicach, szukając zmian, jakim miasto uległo, i nową jego śledząc fizjognomię, spotkałem od bonifratrów wychodzący kondukt pogrzebowy, ubogi dosyć i nieliczny. Za trumną szła blada i wynędzniała kobieta w żałobie, prowadząc dziecię za rękę.
Miałem już minąć po krótkiej modlitwie i pogrzeb, i klasztorek, gdym ujrzał księdza Jacka, który wzrokiem zwilżonym zdawał się żegnać odchodzący wóz czarny. Zbliżyłem się; poznał mnie stary.
— Szczególna rzecz — zawołał po cichu — a toż waćpan znowu trafił na pogrzeb tego nieszczęśliwego Jana?
— Znowu tu wrócił? — podchwyciłem zdziwiony. — Jakże się to stało? Byćże to może? Zdawał się zdrów zupełnie!
— Stało się to najprościej w świecie — odparł braciszek — wyżył się, wyczerpał, zdradzili go świat i ludzie… Mundus immundus9, szarpały zgryzoty, opuściły siły, nie miał ich już ani na grzech, ani na pokutę, i w wielkim jęku boleści, ale pojednany z Bogiem opuścił ziemię… nieszczęśliwy zapaśnik… módlmy się za niego, dzieje tej duszy są nie jej tylko historią… wszyscyśmy tacy po trosze! — dodał ze łzą w oku bonifrater, machinalnie sięgając po tabakierkę… — Wieczne mu odpocznienie!
I zniknął za furtą klasztorną, która się za nim z dziwnym hukiem zatrzasła.
1855.
Urywek
Marszałkiem wielkim koronnym był podówczas Bieliński Franciszek, który po Mniszchu tę godność piastował; człowiek wielkiego znaczenia, charakteru gwałtownego, dumny władzą i nie szanujący nikogo. Obawiano się jego absolutności, która przy sile, jaką dawał urząd, istotnie straszną była. Ojca mojego nie bardzo ludzie szanowali, a Bieliński za boże nie miał go stworzenie. Wojewoda unikał spotkania z nim, bo rzadko kiedy czego nie oberwał, ratując się tym, że z nim styczności nie miał. Nieszczęście chciało, żeby u Małachowskich się zeszli, a że z dawna krzywo na się patrzyli, w pierwszym początku rozmowy marszałek zaraz coś ojcu przyciął. Gozdzkich krew ozwała się w starym i plunął także ostrym wyrazem. Od słowa do słowa, poczęli sobie przymawiać coraz kwaśniej i do tego przyszło, że wojewoda mu rzekł:
„Chociażeś waszmość marszałkiem, nie mieniałbym jego laski na mój kij sękaty”.
Bieliński, jak był pasjonat, tak się rozżarł i zapomniał, że powstawszy z krzesła, przystąpił do niego i począł go lżyć ostatnimi słowy, a w ostatku zakończył:
— Milcz, bo możesz się we dwadzieścia cztery godzin ze Świętą Trójcą zobaczyć!
Ojca mojego wyprowadzili, ale że dużo było tej sromoty naszej świadków, że przeciw dumnemu starcowi nic nie mógł począć, powróciwszy do domu, głowę tracił prawie z żałości i gniewu.
Ja o tym nic nie wiedziałem, bom rzadko tam, gdzie ojciec, bywał, mając swoje towarzystwo; wtem wchodzi do mnie nasz marszałek dworu Paporski, nocą, kiedym do mojej izdebki powrócił, i powiada mi, żebym szedł na górę do jegomości, bo się jakieś zdarzyło nieszczęście. Jużem był kontusz zrzucił i rozpasał się; — porwawszy tedy na się, com pod ręką znalazł, skokiem stanąłem w sypialni ojca. Widzę go, z załamanymi rękoma chodzi po pokoju, a łzy mu z oczu płyną… Książę Ludwik Radziwiłł, koniuszy litewski, siedzi z zaciętymi usty, oba milczą. Ledwie mnie na progu ujrzał ojciec, podszedł do mnie z jakimi uczuciem, którego w nim nigdy nie widziałem dla siebie.
— Słuchaj waść, Józefie — rzekł — rzuć imię Gozdzkich, rzuć, dziś ono zbezczeszczone zostało.
— Kuzynie — przerwał koniuszy — uspokój się!
— Ja bym się miał uspokoić? Ja… ja… senator rzeczypospolitej publicznie zbesztany, zesromocony?! Jak ludzim oczy pokażę, gdy się z tym człowiekiem spotkam? Ani wyzwać na rękę, ani się pomścić.
Krew we mnie zakipiała.
— Ojcze dobrodzieju — rzekłem — jeśli mam cokolwiek łaski, słowo tylko! Kto to uczynił?! Kto śmiał to uczynić, a będziesz pomszczonym. Przysięgam, będziesz pomszczonym!
Choć w wielkim nieładzie słów i myśli, wojewoda począł mi rozpowiadać, jak się to stało. Oba starzy byli winni, bo sobie nie szczędzili przycinków, ale Bieliński stokroć winniejszy, że prywatnego człowieka urazę, marszałkostwa swego znaczeniem chciał wetować i śmiał się odgrażać.
Ledwiem się domacał prawdy, jużem się nie zastanawiał nad niczym i postanowiłem się za ojca pomścić, na co natychmiast przy księciu koniuszym wykonałem jurament1; ale na to nie zważali bardzo, mając za próżną przechwałkę. Nie było wówczas człowieka, co by się na Bielińskiego śmiał porwać, bo to pachło szubienicą we dwadzieścia cztery godzin. Myśleli, że wysapawszy się, pomiarkuję, iż mi z marszałkiem walczyć niepodobna.
Ale ja byłem w wieku, w którym niepodobieństw i niebezpieczeństw nie widzi człowiek; awantur mi się chciało jak rybie wody; ojcowskie poniżenie dawno mi dojmowało, i gdy po długich lamentach, koło drugiej z północy, odjechał koniuszy, ja pełną mając głowę zamiarów najzuchwalszych, zbiegłem na dół do mego mieszkania gniewny, ale dumny, że się na coś przydać mogę.
Taka była natura moja, żem coś postanowiwszy, anim spać, anim jeść, anim się czym innym zajmować nie mógł, dopókim na swoim nie postawił; więc choć o drugiej z północy, w tejże chwili posłałem po masztalerza i kazałem mu trzy konie osiodłać, a sam począłem się ubierać. Nie bardzom wiedział, co czynię, to tylko czułem, że nie daruję krzywdy imieniowi mojemu wyrządzonej. Kazałem pokojowcowi memu, a miałem wówczas bardzo żwawego chłopaka Sulmierzyckiego, uzbroić się także, i zbiegłszy do stajni, samotrzeć z pokojowcem i masztalerzem dosiadłem konia i wyjechałem na ulicę. Co tam mną w tej ekspedycji kierowało, nie wiem, jakiś instynkt czy wola boża, dosyć że się to niewiele zastanawiając czyniło, a po myśli się błąkało, żeby wartę pod pałacem marszałka napocząć i przy pierwszym spotkaniu obelgą za obelgę publicznie zapłacić albo łeb mu roztrzaskać.
Dopiero gdyśmy się w czarną noc znaleźli w pustych ulicach, pomiarkowałem, żem oszaleć musiał i nie wiedzieć po co nocą wyruszył, ale już znowu wstyd było zawracać. Puściliśmy tedy konia w czwał, poleciałem do pałacu Bielińskich.
Niedaleko Saskiego pałacu, z daleka mignęły mi dwie pochodnie i kareta. Dopadam i poznaję, jakby mi sam go Pan Bóg chciał dać w ręce, marszałka, który parą ogromnych, całemu miastu znanych tarantów2, powoli do siebie powracał.
Gdybym miał czas ochłonąć z pasji, możebym się zastanowił, że głowę moją ryzykowałem, ale w tej chwili nic mię powstrzymać nie mogło. Jak–em skoro poznał, że mi los szczęśliwy daje w ręce nieprzyjaciela, pokojowcowi kazałem konie u karety chwycić, a ten by był na mój rozkaz koło młyńskie zębami porwał, konia mojego oddałem masztalerzowi, a sam rzuciłem się do drzwiczek i gwałtownie je oderwawszy, staję przeciwko Bielińskiemu.
Stary, pomimo nieograniczonej władzy w mieście i zupełnego bezpieczeństwa o swą osobę, którą prawo otaczało strachem, poczuwając się snadź do czegoś, pobladł, ale gwałtowny jak zawsze, drżał zarazem i wściekał się. Postrzegłem go przy świetle pochodni oniemiałego, z oczyma prawie z głowy wyskakującymi i drżącymi wargami.
— Słuchaj! — krzyknąłem. — Wiesz lub dorozumiewasz się, kto jestem, bo ci sumienie wyrzucać musi, żeś starca publicznie pokrzywdził, a póki jest na świecie choć jeden imię jego noszący, tego ci darować nie możemy. Jestem Gozdzki… i przyszedłem ci to oddać z nawiązką, czymeś ojca mojego nakarmił. Jesteś podły i nikczemny, boś się rzucił na bezbronnego, boś nadużył władzy, boś szlachcica sobie równego uczynił pośmiewiskiem! Naucz się drugi raz ludzi szanować!
To mówiąc, rękawiczką uchylającego się przede mną i pieniącego się ze złości trzepnąłem po twarzy i odskoczyłem od drzwiczek.
Sam nie wiem potem, jakem konia mojego dosiadł i do ojcowskiego domu się dostał. W dziedzińcu rzuciłem wierzchowca i wprost pobiegłem do ojca, który nie spał jeszcze.
— Jesteś pomszczony! — rzekłem wchodząc. — Los mi dał spotkać na ulicy Bielińskiego i na jego twarzy zostanie niezmazana pamiątka, że śmiał Gozdzkiego upokorzyć.
Ojciec uszom zrazu wierzyć nie chciał, ale się rozradował i do piersi mnie przycisnął. Tuż przyszła refleksja, co robić, aby uniknąć dalszych takiej sprawy następności. Kto zna wszechwładztwo wówczas Bielińskiego i moc, jaką prawo dawało marszałkom przy boku króla zostającym, ten tylko pomiarkuje, co nam groziło. Marszałek był pokrzywdzony i mściwy, w ręku miał miecz, którym sobie mógł sprawiedliwość wymierzyć, nie było sposobu uniknięcia zemsty jego. Ojciec, choć mu to dogadzało, żem się za jego sprawę, własne nadstawiając życie, ujął tak gorąco, głowę stracił. Posłano po księcia Radziwiłła do porady, gdyż chwili nie tracąc, trzeba było zaraz myśleć o moim bezpieczeństwie, nimby się Bieliński, ochłonąwszy, wziął do mnie.
O godzinie czwartej nadjechał koniuszy i zrazu wierzyć mi nie chcąc, gdy z zeznań Sulmierzyckiego przekonał się, że w istocie takem się sprawił, powiedział od razu, że innej rady nie ma, tylko mnie z kraju wyprawić. Lukta3 była, gdzie i dokąd, ale służył podówczas w wojsku pruskim generał Małachowski, wuj mój przyszły, brat panny Barbary; do tego więc postanowili mnie wysłać. Robiło się to tak, iż konie stały nie rozsiodłane, a Sulmierzycki i masztalerz czekali. Siadł wojewoda list pisać do Małachowskiego, ja na dół pobiegłem przeodziać się i chwycić, co naprędce można, zebrało się w domu dwa tysiące czerwonych złotych, i o brzasku dnia konno wybiegłem z Warszawy, niepewien, czy mnie ścigać nie będą, czy gdzie nie złapią… Na wszelki przypadek byliśmy zbrojni dobrze, miałem dwie pary pistoletów, pałasz i nóż turecki za pasem; Sulmierzycki także i bylibyśmy dziesięciu napastników się nie zlękli.
Dopiero za miastem, gdy mnie chłodniejsze objęło powietrze i ranek zmęczenie nocne dał uczuć, począłem egzaminować przeszłość i przyszłość moją, z pociechą widząc, żem nic nie uczynił, czego bym nie powtórzył znowu. Sumienie miałem spokojne, strach jakoś nigdy nie miał przystępu do serca mojego, przyszłość się śmiała. Król pruski właśnie siedmioletnią zabawiony był wojną, dobrego żołnierza, jak ja, odrzucić nie mógł, a kto wie, jaka tam pod okiem takiego wodza dla mnie otworzyć się mogła kariera. Czułem w sobie i męstwo, i potrzebę zajęcia. Warszawa stęchlizną mi śmierdziała, i choć poza sobą zostawiłem nie lada węzełek do rozplątania, z dobrym humorem jechałem ku nieznanej przyszłości. Ojciec mi dał znać potem, że nie dalej jak w pół godziny po moim odjeździe, nasłany na pałac nasz inspektor sądów marszałkowskich, z żołnierzami i pachołkami, zastukał do bramy. Dopominano się, aby mnie wydano, ludzie powiedzieli, żem nie nocował, bo tak już byli nauczeni. Strzęśli tedy pachołkowie dwór cały od strychu do piwnicy, nie mijając najmniejszego kącika, szukając i pod łóżkami, i po szafach, ale naturalnie śladu już winowajcy nie było. Pobrano ludzi do aresztu, pogoni jednak nie porozsyłano, i dali mi swobodnie za granicę pruską się przeprawić. Jam tedy prosto do obozu, wiedząc, że tam jest generał Małachowski, pociągnął. Paszport miałem wyrobiony na imię Krzysztofa Sławińskiego, którego nigdy na świecie nie było, i z tym nazwiskiem meldowałem się po drodze, Gozdzkiego do kieszeni schowawszy.
Nie było to bez racji, gdyż zemsta Bielińskiego i za granicą ścigać mnie mogła. Małachowski przyjął mnie dobrze, ale na razie, gdy wyegzaminował, co umiem, i popatrzył mi w oczy, uznał jeszcze potrzebnym w pruski egzecyrunek4 mnie wdrożyć i kazał mi się uczyć musztry, wedle obyczaju, który tu ściśle był przestrzegany. Wziął mnie jednak za swojego adiutanta, a nimbym mu się mógł przydać do czego, używał do kancelarii. Wojsko pruskie w owym czasie składało się nie z samych Niemców, ale z najrozmaitszego pochodzenia ludzi; byli w nim pochwytani i pozaciągani różnymi sposoby, bo i gwałtem, awanturnicy z całego świata, pod karabin postawieni księża, a między tłumem tym różnojęzycznym dosyć też Polaków, którym w domu gnuśny pokój nie smakował.
Człek tedy nie był zbytecznie odosobniony, bo choć wolontery5 polskie w wojsku pruskim nie mogły się poszczycić ani imionami sławnymi, ani wychowaniem wytwornym, byli to ludzie nic nie mający do stracenia, wszakże człowiek choć przez ich usta słyszał miłą mowę swoją i miał się do kogo obrócić.
Byłem naówczas w kwiecie wieku i mogłem się na żołnierza podobać, choćby królowi pruskiemu, który łokciem mierzył swoich gwardzistów i o wzrost dbał więcej niż o serce. Pan Bóg mi dał i postawę dzielną, i twarz piękną, i ramiona szerokie, i oko wesołe, i usta uśmiechnięte nawet w biedzie, a humor wówczas miałem prawdziwie żołnierski. Nigdym się nie zachmurzył, nie zatrwożył i nie dał wziąć pomieszany, przytomność największą i porywczość też miałem wielką; ale pobywszy w obozie, który niedaleko był austriackiego feldmarszałka Laudona, trzymany przez Małachowskiego na pasku, żebym jakiego wybryku nie zrobił, nie spróbowawszy jeszcze pałasza i nie powąchawszy prochu, nudziłem się, że mnie w kancelarii ciągle zamykano.
Dosyć długi czas nie było na to rady. Małachowski mi wciąż odpowiadał:
— Przyjdzie i do tego, poczekaj! Czekaj! Czekaj! — A tu korciło, mundur już nosząc, ochrzcić go krwią nieprzyjacielską, i czymś się odznaczyć, bo taką miałem zawsze naturę, żem spokojnie w kącie siedzieć nie potrafił. Chciało się próbować, czy też Niemiec się bije i jak, a nie miałem ich za boże stworzenia, wyobrażając sobie tylko takich Niemców, jakich u nas widać za warsztatem, co krzyczą czasem, ale przed pałaszem się chowają do dziury.
Raz i drugi tedy Małachowskiego proszę:
— Kochany generale, dajże mi też mięsa białego spróbować. Cóż ze mnie za żołnierz, kiedym jeszcze nawet na żart w pole nie wyszedł?
Ten się trochę śmiał, ale pod różnymi pozorami nie puszczał, nudząc musztrą, która więcej czasu brała niż wszystko. Mnie się zdawało, że to na nic nie przydatne, ale pruski żołnierz był lalką, którą musiano nieustannie stroić, przestawiać, prostować, szykować, aby z niego jakąkolwiek całość zrobić, bo to by inaczej jedno się drugiego nie trzymało.
Tak mi w końcu obozowe życie dojadło, żem już wytrzymać nie mógł, i postanowiłem najmocniej czymś się przecież odznaczyć.
W regimencie Małachowskiego najwięcej było Polaków, z tymi tedy najprzód porozumieć się przyszło. Pieniądze miałem i wcalem ich nie żałował, żołnierz był skąpo płatny i w wielkim trzymany rygorze; gdym więc począł ich poić i karmić na mój rachunek, a z nimi za pan brat sobie poczynać, w krótkim czasie zjednałem ich sobie do jednego, tak iż byliby się pokrajać dali za mnie.
Gdziem się w obozie pokazał, otaczali mnie i na rękach nieomal nosili, ale też nigdy na sucho się nie obeszło i zawszeni spotkanie przypłacił. Jużem tak kilka miesięcy nowicjatu odbył uprzykrzonego wielce, gdy jednego wieczora znalazłszy Małachowskiego w usposobieniu powolniejszym, jąłem go prosić, ażeby mi na patrol nocny jechać pozwolił.
— Tobie się chce koniecznie głupstwo jakieś zrobić, a mnie i sobie kłopotu. Dałbyś spokój! Spodziewamy się bitwy, no to sobie pozwolisz i mięsa niemieckiego spróbujesz. Miejże cierpliwość!
Wyperswadować mi było trudno, kiedym się na co uwziął; jakem go jął modlić, i prosić, i przekonywać, choć przeciw przekonaniu, dał mi nocny patrol dowodzić. Obozy nasze prawie się z sobą stykały, wyleciałem z komenderówką gdyby szalony wprost do moich i dałem sobie słowo skorzystać z okoliczności. W bitwie żadnej jeszcze nie byłem, chciało mi się jej nad wszelki wyraz. Nudziło mnie już to patrzenie na Austriaków. Więc konia siodłam, zbroję się, ludzi wziąwszy za obóz wyjeżdżamy; tu kazałem im stanąć, a byli prawie sami Polacy i przyjaciele moi.
— Słuchajcie, ichmoście! — rzeknę. — Za ten patrol, któremu kazano stać i patrzeć, ja odpowiadam jako dowodzący. Dla was z przestąpienia rozkazów nie ma żadnego niebezpieczeństwa, moja głowa za to odpowiada.
Dobyłem worka z kieszeni.
— Otóż macie każdy gemejn6 po dukacie, sierżant po trzy dla ochoty, a musimy dziś Austriaków przydybać i z nimi się spróbować.
W pobliżu obozu była karczma, w pobliżu której zastanawiliśmy się. Kazałem beczkę wytoczyć i na humor pić im dałem, ile chcieli, ale jednak tak, aby się nikt z nóg nie zwalił. Pilnowali sierżanci.
Kiedy już dobrze podochoceni zostali, zawołałem na koń, sam siadłem i mówiłem do nich tak:
— Trzeba się nam czymś odznaczyć, jest nas garść Polaków, między obcymi żaden jeszcze nic takiego nie zrobił, czym by Prusaka przekonał, że mężniejszego żołnierza i ludzi większego serca od nas nie ma na świecie. Panowie bracia! Dziś albo nigdy! Musimy im pokazać, czym jesteśmy! Łatwo nam przebaczą, gdy powiązanych przyprowadzim Laudanowskich baranków. Zgoda?
— Zgoda!
— Dla sławy oręża polskiego — dodałem — naprzód!
Zamruczało kilku, ale słuchać musieli.
Noc śpiesznie nadchodziła i my pociągnęliśmy ku linii patrolowej. Kapral dostał języka zaraz, że trzechset Austriaków najspokojniej sobie w pobliskiej na stronie karczmie rozłożyło się nawet bez placówek. Nie mogłem tego zrozumieć, czemu by tak mało się nas spodziewali; ale okoliczność zdawała się jedyna. Na nieszczęście nic o tym nie wiedziałem, że między armiami naszymi, tegoż ranka, kilkodniowy zawarty był rozejm…
Na miejscu wyznaczonym do placówki zostawiwszy tych, co iść nie chcieli na wyprawę ze mną, sam w sześćdziesięciu ludzi posunąłem się ku karczmie, do której światło nas prowadziło. Zbliżyliśmy się w cichości największej; rozstawiłem straże wokoło, objąłem karczmę, opasałem ją, opanowałem naprzód bez wystrzału konie, które stały w zagrodzie nieco opodal. A potem z krzykiem na dany znak mój rzuciliśmy się na gospodę.
Myślałem, że do żwawej przyjdzie utarczki, bo Austriaków było cztery razy tyle co nas. Huknęliśmy więc dając po razu ognia. Harmider się wszczął wielki; z rzadka tam wystrzelili do nas, ale bez szkody. Wypadli, ale żeśmy ich ze wszech stron objęli, musieli się poddać prawie bez oporu. Nuż ich tedy wiązać jak baranów, a ja, szczęśliwy jak nigdy, obliczywszy się, postrzegłem, żem ich trzechset ułowił. Wytoczyłem w karczmie, co było, dla swoich ludzi i skoro świt, do obozu ze zdobyczą, wyobrażając sobie, żem heroicznego dzieła dokonał, które mnie u króla sławę i estymację nie lada wyjedna…
Żem się w tej wyprawie dobrze zaszargał i ubłocił, poszedłem się przebrać do mojej kwatery, chcąc zaraz zameldować zdobycz generałowi Małachowskiemu. Wskok to odbyłem i już lecę do jego namiotu, gdy widzę, że mnie austriacki parlamentarz poprzedza. Wpuszczono go naprzód, zabawił chwilę. Ja stoję, aż mi się w piersi gotuje, żeby się pochwalić, a tu ledwie się Austriaka pozbył Małachowski, wypada na mnie rwąc włosy na głowie.
— Tyś to waćpan tego nieszczęścia sprawcą?!
— Jakiego nieszczęścia, panie generale?! Przyprowadziłem trzechset Austriaków wziętych przeze mnie w niewolę.
— A bodajby cię byli wprzód diabli wzięli, szaleńcze, wariacie! — W wojsku nie heroizmu, ale posłuszeństwa trzeba przede wszystkim. Kto ci kazał napadać, bić się i rozejmu nie szanując, awanturę robić?!
— Ale ja nie wiedziałem o rozejmie!
— Do aresztu! Pod wartę! — krzyknął Małachowski. — Pod sąd wojenny! Tylko co odszedł oficer od Laudona, skarżący się na złamanie prawa narodów i nieposzanowanie rozejmu. I tak już wojsko pruskie złej famy używa. Zbeszcześciłeś nas w oczach nieprzyjaciół! Co król powie? Co król powie?
Po desperacji Małachowskiego zmiarkowałem, jakiem głupstwo zrobił, ale na to nie było rady.
Trzeba wiedzieć, że rozejm ten niełatwo było wyjednać, a król pruski wszelkich praw wojskowych ścisłym był przestrzegaczem; zrobiło się więc z tego, że com z Warszawy uciekł od sprawy gardłowej, tom znowu w niebezpieczeństwo, życia najniespodziewaniej popadł.
Małachowski natychmiast kazał mię aresztować i po minach otaczających, i ze słów ich zmiarkować było łatwo, że sąd wojenny żartować nie będzie. U nas w Polsce szlachcicowi łatwiej się było zawsze wykręcić, to protekcją, to pieniędzmi, to łaską, to układem, ale w pruskim wojsku srogość była niezmierna i król dowiedziawszy się o zgwałceniu rozejmu, przysiągł, że nie daruje winowajcy, który wojsko jego jak garść awanturników, nie znających porządku i ładu, skompromitował.
Wzięto mnie pod wartę ostrą; nie było sposobu pomyśleć o ucieczce nawet, a w godzin dwie stawiono przed sądem. Ani wiem, com tam gadał i jakem się tłumaczył, bo wśród tych dziennych i nocnych wypadków, i najmniej spodziewanego końca zupełniem stracił, pierwszy raz w życiu, przytomność.
Miałem przy sobie ciągle starego unteroficera, Sandomierzanina Wołkowskiego, ciurę i pijaka, ale poczciwego serca człowieka, który się do mnie był niezmiernie przywiązał.
Pod noc, kiedy siedząc medytuję nad marnością rzeczy ludzkich, wchodzi Wołkowski, ale jakby go z krzyża zdjęto, napiły widocznie i cały we łzach.
— A co, panie poruczniku? Kiepsko?
— Cóż się tam dzieje? — zawołałem.
— Nic, tylko pana, słyszę, powiesić mają w środku obozu i już szubienicę stawić kazali.
Skoczyłem wściekły.
— Rozstrzelają chyba! — zawrzałem.
— Gdybyż choć tak…, ale mówią, że król gniewa się i na szubienicę skazał. Przypadłem do pana po dyspozycję… Sulmierzycki powiada, że pan dosyć jeszcze masz pieniędzy… Te Prusaki gotowi zabrać. Każ pan nam Polakom je rozdać! Wiernieśmy panu służyli, a teraz przez niego biedę cierpim.
Płakał, łzy rękawem ocierał i do kolan mi się kłaniał. Przekonany jestem, że miał do mnie przywiązanie, ale jako żołnierz życia nie cenił bardzo, i już się obywszy z tą myślą, że mnie powieszą, żałował tylko mojego grosza, żeby go Prusacy nie przywłaszczyli.
— Czyż mnie generał Małachowski nie potrafi obronić?! — zawołałem do Wołkowskiego. — To być nie może! Cóżem zresztą tak strasznego zrobił? Trzebaż mi było powiedzieć o rozejmie, kaduk ich tam wiedział, a żołnierzowi zawsze siekaniny się zachce… Powinni byli przestrzec.
— Komenda była: stać na patrolu i nic więcej.
— U tych diabłów wszystko po komendzie, a nie po sercu… Ale zjedzą licha, żebym im się dał powiesić!
Wziąłem parę pistoletów do kieszeni i siadłem.
— A tłomoczek, panie poruczniku? — pyta, płacząc, Wołkowski.
Ażem go połajać musiał, żeby się pozbyć. Mnie chodziło o życie, a temu o dukaty moje, bo już mnie miał za skazanego bezpowrotnie na tamten świat.
Posłałem go po generała, prosząc, aby się ze mną chciał widzieć. Sam nie wiedziałem, co począć; pojęcie niebezpieczeństwa powoli mię przejmowało i jakoś na przemiany to wściekłość ogarniała, to żal niewymowny życia, które marnie dla popisu utracić miałem.
W dodatku, ta sromotna szubienica, którą widziałem przed sobą, dreszczem mnie przejmowała. Chodziłem jak obłąkany, ale już nic nie mając do stracenia, postanowiłem drogo sprzedać życie i bronić się do upadłego.
W moment powraca Wołkowski z doniesieniem, że generała nie ma, bo do królewskiej kwatery wezwany, tłumaczyć się pojechał.
Trochę życia wstąpiło we mnie, bom czuł, że mnie tak nie da obwiesić, nie spróbowawszy szabli. Ale z Fryderykiem II sprawa była ciężka, gdy co postanowił, i w dyscyplinie militarnej ludzkie życie za fraszkę się liczyło.
Wołkowski wciąż u drzwi, a co chwila mi tłumoczek i dukaty przypomina, żebym ich Prusakom skonfiskować nie dał; małom go nie ubił z gniewu. Późno w noc posłałem znowu do Małachowskiego, ale jeszcze nie powrócił.
Wiele się w życiu przebyło na wozie i pod wozem, mospaneńku, ale tej nocy szubienicznej, i tego, czym mnie ona nakarmiła, nie zapomnę do śmierci; jeszcze mnie przechodzą śmiertelne dreszcze, gdy mi to na myśl przyjdzie; a we śnie ów namiot i Wołkowskiego u drzwi, i tę ciszę przerywaną tylko obozowym obluzem warty, często jeszcze mam w oczach.
Gdyby tak dziś gardło dać przyszło, jużby to takiego nie zrobiło wrażenia, ale wówczas, gdy byłem w pełni sił i życia, gdy mi się uśmiechało wszystko, i jeszcze dla tych pluder niemieckich pójść na szubienicę jako złodziej… nie zdziwisz się, gdy ci powiem, żem omal nie zwariował. Rzucałem się w najdzikszych projektach, między którymi było i wartę moją ubić, a pieszo uciekać z obozu, i domagać się widzieć z królem, i kaduk wie co… Ale co to natura; nad rankiem, mimo tego niepokoju, który mną miotał, sparłem się na stoliku i takem, nie wiedząc jak, zasnął. Sen był dalszym ciągiem tego, co mnie dręczyło na jawie, przerywany i gorączkowy. Zerwałem się z niego, sądząc, że mnie na śmierć już prowadzić mają, gdy ujrzałem starego Małachowskiego, który mnie targnął za rękaw, żeby mnie obudzić.
— Generale ratuj! — wykrzyknąłem, rzucając się ku niemu.
— Szalonego nikt uratować nie może, kiedy sam głową w przepaść leci… — surowo odezwał się Małachowski. — Byłem u króla, musiałem mu powiedzieć wszystko, wydać imię twoje, odkryć pokrewieństwo, rozczulić go młodym wiekiem i nieświadomością prawa… Prosiłem i błagałem, ale Fryderyk jest surowy.
— I cóż?
— Nie daje się zmiękczyć. Jedź waćpan ze mną! Sam staniesz przed nim i będziesz się tłumaczył…
Trochę ducha wstąpiło we mnie.
Szarzeć poczynało, gdyśmy stanęli przed domkiem dosyć lichym, który Fryderyk zajmował; dotąd widywałem go tylko z daleka na paradzie, z laską i tabakierką dziwnie do bohatera niepodobnym; teraz miałem się zbliżyć w chwili stanowczej, która los mój miała rozstrzygnąć.
W domu tym nic nie znamionowało króla, nawet naczelnego wodza. Była to kurdygarda7 dymu pełna, piwem trącąca i brudna. Ogromne draby trzymali wartę w sieniach. Cisza panowała, surowo zachowywana.
Weszliśmy z generałem do izby, w której dwie świece w prostych lichtarzach paliły się na nie pomalowanych, stołach. Czekał w niej jakiś starszy wojskowy z raportem i parę mniej znaczących figur. Mnie postawiono u drzwi. Drzwi od gabinetu królewskiego były zamknięte, milczenie przerywane tylko szczękiem broni w sieniach. Czekaliśmy chwilę wiekuiście długą; na ostatku wezwano generała do króla i drzwi znowu zamknięto. W oczach mi się ćmiło, gdy usłyszałem nazwisko moje i jakiś wojskowy wepchnął mnie raczej, niż wprowadził, do gabinetu.
Był to pokój niewielki, wcale nie przybrany, w środku stół kawałkiem sukna przykryty, na nim zegar stary leżący, papierów kupa, mapy i fletrowers8. Generał stał u boku, a przeciw sobie ujrzałem króla, w wyszarzanym i połatanym mundurze, w kapeluszu na głowie, przypatrującego mi się z miną surową. Twarz jego czysto niemiecka miała w sobie coś dziwnie poważnie śmiesznego, długa, wyciągniona i nastrojona surowo, a jednak nie budząca poszanowania strach jakiś raczej. Rysy były zwiędłe, zmarszczki głębokie, oczy wpadłe, ale przenikliwe wzrokiem. Prosty żołnierz wykwintniej od niego był ubrany, tak jakoś brudno wyglądał!
Najprzód w milczeniu obejrzał mnie od stóp do głowy okiem znawcy, który ocenia człowieka jako żołnierza, i znać postawa moja, wzrost, mina, musiały go korzystnie uderzyć. Zaraz złagodniała twarz i lekki niedostrzeżony uśmiech przeleciał po ustach bladych i wąskich.
— Waćpan jesteś ten foedifragus9? — spytał po francusku. — Wiesz, co cię czeka?
Żem o tym dobrze wiedział, szubienica obiecana dodała mi odwagi i słów mi w gębie nie zabrakło.
— Co możesz powiedzieć na usprawiedliwienie swoje? — podchwycił, krok odstępując.
— Najjaśniejszy Panie — odezwałem się — unikając prywatnej Bielińskiego zemsty, uciekłem do obozu waszej królewskiej mości, ciesząc się, że w tym miejscu zbierać będę laury rosnące obficie pod okiem Fryderyka. Pałałem żądzą wsławienia się jakimkolwiek czynem, lecz generał Małachowski bronił mi i zagradzał wszelką odznaczenia się drogę. Gdym go wreszcie uprosił, że mi dozwolił wynijść z patrolem, chciałem tę pierwszą chwilę czynnej usługi Waszej Królewskiej Mości uświetnić jakim czynem godnym pamięci; rozumiałem, że w osiemdziesiąt koni zabierając trzechset Austriaków, zasłużę sobie i rodakom moim na pochwałę, a tu los przeciwny śmiercią mi haniebną za to zagraża, com mniemał godnym nagrody.
Ta mowa moja widocznie się podobała. Zażył tabaki, uśmiechnął się nieznacznie i począł coś na stoliku machinalnie przezierać, poglądając na mnie w milczeniu z ukosa.
— Jakże waćpan chcesz, bym na to poradził — odezwał się po chwili namysłu Fryderyk, oddając mi życie, które w piersi wstępowało. — Cóż byś zrobił, gdybyś był na moim miejscu?
Stawił mnie na dziwnej próbie, zadając to pytanie, z którego wypadało wyjść bez upodlenia i przytomnie; szczęściem jużem czuł, że szubienica była daleko, i żywo odparłem:
— Najjaśniejszy Panie, gdyby to ode mnie zależeć miało, kazałbym dla uspokojenia Laudona, powiesić na szubienicy portret oficera Sławińskiego, a Józef Gozdzki, wdzięczen za ocalone życie, wiernie by służył monarsze, największemu w Europie wodzowi.
Uśmiechnął się Fryderyk, spozierając na Małachowskiego. Sprawa była wygraną widocznie.
— Zgadłeś, właśnie, żem tak chciał uczynić — odezwał się po chwili. — Idź waćpan i nie grzesz więcej… — rzekł kończąc żartem. — Mam nadzieję, że mi z twoim męstwem przydasz się na polu bitwy.
Skłonił głową, a ja niski oddawszy pokłon, co najprędzej się wyniosłem, oczekując w przedpokoju na Małachowskiego. Alem już głowę podniósł, ożył i pilno mi było wyjść, aby odetchnąć powietrzem na nowo z tą nadzieją przyszłości, której przed chwilą byłem pozbawiony, a która mi teraz nektarem smakowała, jakbym się na świat narodził.
Fryderyk Wielki wydawał mi się teraz największym i najmędrszym z monarchów świata całego i gotówem był za niego do ostatecznej kropli krwi przelać.
Tegoż samego dnia nastąpiła egzekucja Sławińskiego, którego imię i wizerunek powieszono na szubienicy pośród obozu Laudona; osoba bowiem się nie znalazła, a Józef Gabriel Gozdzki pod własnym imieniem wstąpił w aktualną służbę króla pruskiego, w regimencie Małachowskiego, jako podoficer.
Otóż, jak się ta sprawa, która szubienicą pachła, szczęśliwie skończyła, a Wołkowski łzy otarł przy kieliszku.
1859.
(Historyjka)
Mało komu znana postać. Mój Boże! Nawet nie bardzo stare rzeczy tak się łatwo zapominają; półroczny grób to już często zagadka, a z wielu żyjących po pięćdziesięciu leciech garstka popiołu i czcze nazwisko, jeżeli i ono zostanie. Tak się to pono stało z tym poczciwym profesorem Milczkiem. Nie było to jego właściwe nazwisko, ochrzcili go nim studenci. Myśmy go na ławach uniwersyteckich zwali panem Damianem Palcewiczem. Już wówczas, gdyśmy z nim razem na lekcje Capellego i Münicha chodzili, Palcewicz potajemnie brał się do pióra, ale to była tajemnica stanu, sekret, który przypadkiem tylko podchwycić ktoś zdołał. Wstydził się tego i zapierał. Byłem z nim bliżej, więc po długich naleganiach przyznał mi się wreszcie, że rzeczywiście pisać zamyśla…
— Bo to, widzisz — rzekł mi — oprócz pana Joachima* i kilku, co drabują1 po archiwach, do historii nie ma nikogo. A to, co się u nas historią zowie, czy nią jest w istocie? Materiał to surowy, w który nikt ożywczego nie tchnął ducha. Więc myślę, po cichu naprzód uzbierać tego materiału jak najwięcej, a potem… potem zżyć się z nim, wcielić, przetrawić go w sobie i — dopiero historię pisać. A! Żebyś wiedział — dodał z zapałem — jak mi się już teraz ta moja księga dziejów wydaje cudownie piękną Taką ona pewnie nigdy nie będzie, ale o niej marzę jak o kochance.
Po tym wyznaniu, które skracam wiele, nie mówiliśmy już z nim więcej; losy nas wkrótce rozdzieliły, ja wyjechałem na wieś, on z oczów mi zniknął. W lat kilka, długich i obfitych w wypadki… przejeżdżając przez S… dowiedziałem się przypadkiem, że Damian jest profesorem historii przy tamtejszym gimnazjum. Jakże nie wstąpić, nie pozdrowić dawnego towarzysza, nie ścisnąć dłoni, nie przypomnieć ciężkich lat próby razem przebytych! Pobiegłem do niego; zajmował parę pokojów w gmachu szkolnym… pełnym ksiąg i papierów. Uściskaliśmy się ze łzami.
— Cóż porabiasz? Co się z twoją historią stało? — zapytałem po pierwszych powitaniach. — Porzuciłeś ją?
— A! Uchowaj Boże! — zawołał — głębiej w niej siedzę zatopiony niż kiedykolwiek. Wybrałem cudowną epokę, zakochałem się w niej, pracuję nad nią i najrozkoszniejsze dni życia mojego jej winienem. Wystaw sobie to odgrzebywanie spod popiołów zagrzebanego w nich życia i skarbów. Co chwila odkrycie nowe, błysk… cudo! Wstają mi z martwych postacie… widzę je wyraźniej co dzień, oblicza ich się rumienią, usta przemawiają… Uczę się rozumieć ich mowę… Epoką tą jest panowanie Zygmunta Augusta. Wystaw sobie tło tego XVI wieku: odrodzenie sztuki, ruch umysłów, obudzenie się chrześcijaństwa w skostniałych zamrożonego pętach… to tło europejskiej kultury, na którym występują takie charaktery, jak Zygmunt Stary, Bona2, Kmitowie3, Orzechowscy4… nowatorowie religijni, takie kobiety, jak Barbara5 i Jagiellonki6… taki dwór! Co to za obraz! A jak obfity materiał!…
— Jużeś go zebrał? — spytałem.
— A! Nie! Jeszcze tego nie mogę powiedzieć, jeszcze mi tego nie dosyć, jeszcze tysiące tomów zostaje do przepatrzenia, do mozolnego zbadania, ale jestem na drodze… stosy notat leżą…
— A więc praca pociągnie się jeszcze długo?
— Czyż ja wiem? Mnie przy niej lata upływają jak błyskawice… Rozpocząłem już redakcję kilku rozdziałów i musiałem porzucić przekonawszy się, że o prawodawstwie, które tu ważny moment stanowi, nie jestem przygotowany mówić kompetentnie. Studiuję prawo i prawodawstwo współczesne europejskie.
Mówiliśmy potem o czym innym. Wieczorem profesor pokazywał mi zapisane księgi całe… studia cenne, ale ułamkowe. Cieszyliśmy się z nim razem i życząc mu powodzenia rozstałem się z nim nazajutrz rano…
Było to jeśli się nie mylę, około 1839 roku. Przeniosłem się na Wołyń i profesor Damian ze swoją historią zszedł mi z oczów… Znowu lat kilka zbiegło szybko — mnie przy na wpół gospodarskiej, wpół literackiej pracy, a światu na przerabianiu pojęć, idei i historii współczesnej coraz nowym krojem… Jednego ranka postrzegłem pocztową bryczkę zajeżdżającą przed ganek: jakież było zdziwienie moje, gdym wyszedłszy poznał (nie od razu) w bladym i o zmęczonej twarzy podróżnym dawnego towarzysza…
— Cóż ty tu robisz i jaki szczęśliwy traf? — zawołałem prowadząc go do swojej przybudówki dla książek moich skleconej. Nierychło mogłem jednak dopytać się u Damiana, że jechał, korzystając z wakacji, do biblioteki, w której pewne studia spodziewał się dokonać.
— A cóż się z historią dzieje? — podchwyciłem.
— A! Z historią! — rzekł jakby zawstydzony — smutna to ta historia moja… Wystaw sobie, jużem był w połowie pracy… alem się w sam czas opatrzył, że się wiele pojęć i warunków zmieniło. Urosły wymagania. Muszę myśleć nad filozoficznym poglądem na epokę, w harmonii będącym z dzisiejszymi wymaganiami nauki… inaczej dzieło będzie trącić zadawniałymi teoriami… I — dodał — historię teraz inaczej piszą, więcej muszę zbadać literaturę, obyczaje, kulturę narodu… to nieodzowne… To, com zrobił, było jakby rysunkiem, kolorytu mu braknie, koloryt zdobyć muszę…
Mówiliśmy o tym długo. Damian westchnął.
— Jest to praca Penelopy7. Co dziś się zrobi, jutro przerabiać potrzeba, przeinaczać… wypełniać, wczorajszy trud łamać. To coś jak ten pałac Stanisława Augusta na Ujazdowie, co miliony kosztował — co roku mury w nim łamano i w końcu król zmuszony był miastu oddać go na koszary.
Żal mi było biedaka; zawczasu siwieć poczynał. Pomimo lat straconych on sam zachował zapał dawny dla swego ideału historii.
— A! Te ofiary — mówił — to nic, bylebym dożył tego, ażebym zobaczył dokończoną pracę moją i taką, taką, jaką ja ją w duszy mej noszę! Pełną, wielką, piękną, cenną dla uczonych, zrozumiałą dla prostaczków, ponętną jak powieść, rozgrzewającą jak poezja… prawdziwa jak karta z życia.
Dwa dni zatrzymałem u siebie profesora tym w końcu, żem mu wynalazł parę niedrukowanych ustaw Zygmunta Augusta tyczących się zarządu ekonomii i lasów królewskich. Nareszcie pożegnaliśmy się rozrzewnieni, w progu, mówiąc cicho: — Kto wie, czy się jeszcze kiedy w życiu spotkamy!
Ale, dobre to przysłowie: góra z górą… Wypadła podróż niespodziana na Litwę i znalazłem się znowu jednego wieczora w S… Na myśl mi przyszedł Damian i jego historia. Student szedł ulicą — zapytałem go o profesora. Uśmiechnął się.
— A! Pan pyta o profesora Milczka?
— Jak to? Dlaczego Milczka?
— Bo my go tu tak nazywamy i wszyscy go tak nazywają…
— Rozumiem — rzekłem uśmiechając się — profesor Damian mówić nie lubi!
— Tak, i to wielka szkoda — dodał cicho młody chłopak — bo mógłby wiele rzeczy daleko rozumniejszych powiedzieć od tych, co słów nie żałują. Ale on — cały w sobie. Skromniejszego w świecie nie ma… Przestrasza go każdy, co się głośno i śmiało odezwie ze zdaniem, już usuwa się natychmiast i milczy… dlategośmy go Milczkiem nazwali.
Mieszkał jeszcze na dawnej swej kwaterze; w ciągu tych kilku lat ożenił się był, a młoda żona i dzieci — jego i książki zepchnęły do jednego ciasnego pokoiku. Ubożej to jeszcze wyglądało niż kiedykolwiek… ale Damian był, choć szpakowaciał, tyle gorąco serdeczny jak dawniej. Wśród stosów książek, które literalnie od góry do dołu izdebkę wyścielały i podłogę, i ledwie na dwa z biedy krzesełka zostawiały miejsce… siedliśmy znowu gawędzić. Płacz dzieci dochodził nas z drugiego pokoju i piskliwy głos żony.
— Ożeniłem się, jak widzisz — rzekł — jestem bardzo szczęśliwy… Dzieci takie ładne i żona taka dobra, a choć bieda wielka… ale czyż to tam człowiekowi wiele potrzeba!
— No, a historia, poszła w kąt? — zapytałem.
— A! Uchowaj Boże! Cóż ty myślisz! Ideał mojego życia! Ja bym j ą miał porzucić?
— Więc powinna by być skończona — odezwałem się — dwadzieścia lat pracujesz nad nią, spory to czasu kawał.
— Dwadzieścia lat! Ale cóż to jest wobec takiego zadania? — zawołał zapalając się Damian. — Wieszże ty, co to jest historia epoki, taka, jaką ja ją pojmuję?… Kraj nie był przecież bez związku z życiem Europy… tętniało w jego życiu, co się odgrywało gdzie indziej; historię wszystkich państw zbadać należy, aby zrozumieć jego położenie i stosunki… Wystaw sobie… historia Niemiec, Austrii, Mołdawii i Węgier, wszystkich mocarstw sąsiednich… Potem zmiarkowałem, że to każda najmniejsza postać własna, występująca na scenę, musi być scharakteryzowana dobitnie, więc historię rodzin… biografie, wizerunki… Kto pracuje nad takim relikwiarzem z mozaiki, musi sztuczki dobierać mozolnie.
— To prawda — rzekłem — ale kiedyż temu koniec będzie?
— A, i kiedyż? — westchnął. — Koniec być musi, zbliżam się do niego… wstęp napisałem. Redagowałem go sześć razy, obfitość myśli zrobiła go za rozległym, musiałem skrócić… chociaż wydał mi się zbyt obcięty, rozciągnąłem go nieco… dodałem przypiski objaśniające. Za rok przeczytałem i postrzegłem, że do niczego. Nie było artystycznej całości, miało to postać aglomeratu8, całość musi organicznie wyglądać… Historyk potrzebuje, jak poeta, chwili natchnienia, a tu mi dzieci płaczą… Wystaw sobie, w chwili gdym kreślił z zapałem tę scenę, gdy Zygmunt August przyjeżdża z Wilna, a Bona wychodzi przy trumnie męża klęknąć u nóg syna jako króla… Stefanek mi upadł i czoło sobie rozkrwawił. Rzuciłem pióro, pobiegłem go utulić, jużem potem nigdy nie mógł wątku przerwanego pochwycić. Ale to mniejsza — dodał — szczęśliwa chwila się znajdzie… tymczasem coraz nowy materiał odkrywają badacze. Nie mogę przecież powiedzieć jak Vertot9; Mon siège est fait10, muszę go wcielać do mojej pracy, a tu mi często lada głupia data całe moje pojęcie i tłumaczenie wypadków obala! Snuję na nowo!
— Kochany profesorze, uwielbiam twą wytrwałość, lecz pozwól sobie powiedzieć: gdybyś nie chciał koniecznie skończyć arcydzieła, już byśmy mieli choć dzieło, tak zaś nie mamy nic.
— Poczekajcie! — przerwał Damian. — Jużciż niepodobna, abym wam dał taki surowy i niedokładny zbiorek a łataninę, jak poczciwy, zacny i kochany Gołębiowski. Ja — mówił zapalając się — ja chcę stworzyć obraz skończony epoki, nie epizod bez związku, wyrwany i niezrozumiały… chcę, by moja historia odbijała przeszłość, której jest skutkiem, przyszłość, której była nasieniem… Chcę być historykiem, nie kompilatorem* i kronikarzem… My nie mamy dziejopisa w całym znaczeniu tego wyrazu, a ja nim być muszę…
— A! Mój drogi — zawołałem ściskając go — bądź nim! Ale prędzej, bo ja się nie doczekam twego Zygmunta Augusta, a bardzo mi pilno.
— No, między nami mówiąc — począł Milczek — już teraz mi niewiele zostaje… Notaty bardzo obfite w porządku, poglądy główne spisane… małych kilka luk… a potem wezmę się do redakcji, będąc już panem przedmiotu. Parę podróży odbyć jeszcze muszę… Do Petersburga koniecznie. Rękopisów, metryk i biblioteki cesarskiej nic nie zastąpi. W metrykach są nieocenione szczegóły, trzeba je tylko umieć dobywać ze stosu słów i powodzi formuł… samą esencję.
Cały wieczór przegawędziliśmy, ale już nie w pokoiku profesora, bo pani przysłała niańkę przestrzec nas, że mówimy zbyt głośno, a dzieci obok zasnąć nie mogą. Wyszliśmy więc w starą kasztanową ulicę i włóczyliśmy się po niej do północy.
Rano musiałem jechać dalej; a po kilku leciech zmieniłem pobyt i znalazłem się nad brzegami Wisły. W parę miesięcy po zagospodarowaniu się mocno mnie zdziwił jeden z kolegów wileńskich, gdy wspominając o dawnych towarzyszach nadmienił, że Milczek jest w Warszawie.
— Cóż on tu robi?
— Emeryturę dostał, a że mu tu pracować wygodniej, przeniósł się tu z rodziną.
Nazajutrz byłem już u drzwi poczciwego Damiana, którego znalazłem na odległej uliczce, w małym domku, zainstalowanego na tyłach w bardzo niepozornym mieszkaniu. Jedna izba, wydzielona przez profesorową na jego osobisty użytek, przedstawiała ten sam obraz chaotyczny, co ów pokoik w S… Na wysiedzianej sofce, w szlafroku — łysy i siwy, poczciwy Damian siedział zasłonięty foliantem, w którym — dla krótkiego wzroku — z nosem utonął. Posłyszawszy chód, nie odrywając się od czytania, spytał: „Kto tam?” Zbliżyłem się, nierychło mnie poznał, i to dopiero po głosie. Oczy już mu bardzo źle służyły.
— Wiesz — odezwał się — ja już dawno zbierałem się być u ciebie… to nawet na Mokotowską niedaleko, ale taki teraz jestem zajęty.
— No cóż? Zawsze Zygmunt August? — zapytałem.
— A cóż by innego być mogło? — odparł powoli — zbliżam się do końca. Ale wiesz, powiem ci, odczytując teraz, com sobie notował i ponakreślał przed lat y dwudziestu, znajduję to tak gorączkowym, impetycznym, zbyt śmiałym, że, do kata na nowo materiał muszę badać, aby skontrolować te sangwiniczne* pomysły… Tak się historia pisać nie powinna. Właściwie, ostygłszy teraz, dopiero się czuję usposobionym do zrobienia czegoś godnego tego imienia. Kolorytowi za wiele poświęciłem, wpadłem w anegdotyczność drobnostkową, zdawało mi się, że to lepiej wiek odmaluje, a te fraszki wielkie linie kompozycji historycznej przerywają i zasłaniają. Muszę wszystko przerabiać… Tak, tak — ars longa, vita brevis11… Jednakże, kochany mój — kończył — tej historii winienem, że mi życie przeleciało jak mgnienie oka… dzieci powyrastały, jam się zestarzał i ani się spostrzegłem.
— Ale mnie to idzie o historię — przerwałem.
— A i mnie o nic więcej nie chodzi. Mam ją całą w głowie, tu… — wskazał na pierś — czuję ją, widzę i czytam, cieszę się… i bądź co bądź, muszę to sobie przyznać: będzie opracowana sumiennie, wielostronnie. Pracując nad nią, nauczyłem się sam bardzo wiele, nieopłacone rozkosze winienem tej szczęśliwej myśli poświęcenia się tak pięknej epoce dziejowej.
— Mam tedy nadzieję — podchwyciłem — że ją wkrótce ujrzymy i pozwolisz mi, że dziś zapowiedzi ogłoszę w gazecie.
— A! Zlituj się! Tego nie rób, człowiecze, zgubiłbyś mnie! Żadnych obietnic… Czekam tylko, żeby Tomicjany12 skończył wydawać Działyński13, bo i stamtąd jeszcze jakieś mi spłynie światełko, potem siadam do redakcji ostatecznej… a że mam wszystko w głowie gotowe, piorunem to pójdzie… Wiesz — dodał — te ostatnie chwile, ten zgon ten ból serca ostatniego z Jagiellonów, schodzącego bezpotomnie i szukającego lekarstwa w sokołach14… te Giżanki15 i różne niewieście profile. Ta Anna16, siostra starzejąca nad herbarzem* i lekarstwy dla ubogich… ta tłuszcza chciwych dworzan dokoła, ten rabunek spod trumny… co to za obrazy!… Daj to Macaulayowi17, zobaczysz, co z tym zrobi. Ale ja — dodał zapalając się stary — ja będę tym Macaulayem dla Augusta…
— Kochany profesorze, aż mi ślinka do ust napływa, na Boga, nie dajże nam na to czekać…
— Ale, powiadam ci, już się biorę… niech tylko Tomicjany wyjdą — rzecz gotowa, nic nie braknie. Aneksa18 kazałem przepisywać: jest tego nie więcej jak sześćset arkuszy, bo trzeba być dokładnym i czytelnikowi postawić przed oczy dokumenta, aby mógł z nich sobie wyrobić sąd własny. W ekonomice mej historii — mówił dalej — zachodzą jeszcze małe trudności… Są wypadki, które ażeby w całości przedstawić, muszę ująć w jeden rozdział, nie pilnując ściśle chronologii, to mnie martwi… czytelnik się będzie bałamucił. Do niektórych przedmiotów wracać muszę i będę one powtarzał… A tu! Tu znowu forma! Bo przyznasz, że dzieło najznakomiciej opracowane, gdy formy nie ma, to stos kamieni tylko. Trzeba być artystą i architektem, bez tego nie, prawda?
Milczałem, on ciągnął dalej:
— Zawczasu też należy przewidzieć, co powie nasza krytyka! Jeśli zbyt literacką szatą odzieję moją historię, powiedzą, żem romans stworzył, choć słowa nie zmyślę; jeśli napiszę sucho, nikt nie przeczyta. Dla jednych to będzie za mądre, dla drugich za lekkie… koniec końców, Bartoszewicz19 skonkluduje, że materiały nie są jeszcze dosyć przedwstępnie ociosane i że zawczas budować. Gdy pomyślę, kto trud lat trzydziestu sądzić będzie… w gazetach, w pismach, kto go oceni, kto go przeczyta z uwagą, ręce mi opadają. Oto student, który niemieckiej akademii odkrywszy datę jedne omyloną w druku, pozwie mnie o niedokładność… a felietonista z treści rozdziałów potępi plan i i… jeśli pierwsza krytyka będzie choć głupia, a śmiała i ostra, dzieło przepadło; wrażenie jej zostanie. Przy tym i imię nie znane, a tu powag tyle!…
Spuścił głowę.
— Ale pomimo to… kończyć trzeba.
Po tej rozmowie w rok szedłem za trumną dawnego towarzysza na Powązki, myśląc sobie po drodze, co też z tą lat z górą trzydzieści pieszczoną historią się stało.
Trzeba było dać czcigodnej wdowie ochłonąć z żalu. W kilka więc dopiero miesięcy zapukałem do drzwi jej nieśmiało.
Zajmowała to samo mieszkanie. Pokój Milczka był zamknięty, przyjęła mnie w małym bawialnym, zagraconym i biednym; krajano dla dzieci sukienki żałobne, zacząłem od ubolewania i kondolencji.
— A! Tak — odezwała się z płaczem — poczciwy mój Damian odpoczywa, dobry, zacny był człowiek. Ale, panie, jakże on nas zostawił! Dla tej swojej nieszczęsnej historii poświęcił wszystko.
— Cóż się z nią stało?
— Książki Żydom sprzedałam — odezwała się profesorowa — bo to były rupiecie niewiele warte. Tylko tak obałamucony człowiek, jak ten biedny Damian, mógł do nich jakąś przywiązywać cenę.
— A rękopisma? — dodałem z przestrachem.
— W czasie pogrzebu jeszcze część się spaliła — obojętnie odpowiedziała profesorowa — a że mi to śmiecie zawalało dużo miejsca, więc i resztę rzuciłam do pieca, bom już i patrzeć nie mogła na te papierzyska, dla których my padliśmy ofiarą.
Taki był koniec pracy mojego profesora. Zmówcie zań wieczne odpoczywanie! W jednym z nim grobie i Zygmunt August spoczywa.
Drezno, 15 sierpnia 1872.
Wdowa po imć panu kasztelanie bracławskim, która w późnym wieku zmarła i pochowaną została w rodzinnym grobowcu u fary w Kamieńcu Podolskim, kobieta dziwnie spokojnego i przytomnego umysłu do zgonu, zwykła była poufałym przyjaciołom opowiadać nieraz, jak nieboszczyk jej mąż, naówczas podczaszyc bracławski, przyszedł do jej ręki.
Kawaler to był podówczas pięknego rodu, który się z najlepszymi w Rzeczypospolitej mógł mierzyć, ale dziwnymi losy, szczególniej wojnami, w których dziad i ojciec służyli na własnym żołdzie, podupadły tak, że mu się parę wsi zostało i zameczek opustoszały, w którym mieszkać nie było można jeno sowom i puszczykom. W jednej ze wsi dwór stary mieścił jego kawalerskie gospodarstwo; niewiele by był o to dbał, bo pieszczochem nie był, a na łowach głównie czas przepędzał, ale gdy pannę wojewodziankę Anielę zobaczył i zakochał się, dopiero mu ubóstwo zaciężało. Człek był takiego humoru, że choć go owa miłość bez nadziei trapiła, z wesołą twarzą mawiał, gdy go prześladowano, iż mu panny nie dadzą: — Ano, dobrze i popatrzeć, miło i powzdychać, choć wspomnienie potem zostanie! Pannę inny weźmie, a ja się uraduję, żem ją czcił i kochał!
Dobra psu i mucha!
Wojewodzianka była jedynaczką, pan wojewoda wdowiec, wielkiego animuszu mąż i wysoko patrzący.
Niektórym ciarki chodziły po grzbiecie, gdy na niego patrzeli, jak się w bok wziąwszy jedną ręką, drugą miotlanego wąsa pokręcał. Przysłowiami stary mawiał i tłustymi często, więc gdy się chłopaki kręciły koło córki takie, którym do niej daleko było, zwykł był powtarzać: nie dla psa kiełbasa, nie dla kota sadło.
Z daleka i podczaszyc nieraz to fatalne słyszał proroctwo, ale się nim nic a nic nie mieszał, i twarz mu się nawet nie mieniła. Wojewoda go lubił, lecz żeby mu się nie zdawało, iż tę miłość dlań za daleko posunąć może, otwarcie mu powiadał, że dla córki koligacji i męża szukać będzie między senatorskimi krzesłami. Podczaszyc mu na to odpowiadał: panna wojewodzianka królewicza warta…
Ze go tam wszyscy w domu miłym okiem widzieli, a panna pono najwyraźniej swoją estymę poznać dawała, o ile jej skromność dziewicza dozwalała, podczaszyc, mieszkający w sąsiedztwie, bywał bardzo często. Drudzy się też kręcili, a wojewoda tylko ostrzegał córkę:
— Mościa panno, trzymaj ich z daleka, wszystko to drobne ptactwo, szkoda naboju! Znajdzie się co lepszego.
Jakoż i senatorowicze, i senatory jawili się także, ale żaden do smaku nie przypadł ani ojcu, ani pannie.
Panna kończyła rok dwudziesty pierwszy, wojewoda mówił:
— Pierwsze kotki za płotki! Czasu mamy dosyć. Anielce niepilno, a mnie też, pozbywać się jej z domu.
Podczaszyc bywał a bywał, zaczynano po sąsiedztwie już szeptać, iż panna dla niego coraz była więcej uprzejmą. Nie ważył się jednak ani jej słówkiem dać do zrozumienia, co w sercu nosił, ani przed ojcem i ludźmi dać to poznać. Gdy go obcy badali, zapierał się wszelkich pretensji jak grzechu śmiertelnego.
I byłby może nie miał nigdy odwagi posunąć się sam, ani zuchwałej powziąć myśli, gdyby się w najosobliwszy sposób nie złożyły okoliczności. Słyszano we dworze, jak wojewoda do swych poufałych mawiał, gdy o kawalerach stręczących się pannie zgadało się przy kieliszkach:
— Wszystko to niewiele warto. Prawdą a Bogiem, wolałbym może najlepiej podczaszyca, bo i człowiek co się zowie, i imię poczciwe a głównie krew dobra — ale bestia goły…
Wojewoda zwykł się był tak zawsze dobitnie wyrażać. Znać tam przyjaciółki o tym wojewodziance doniosły, a ochmistrzyni, krewna daleka wojewody, co tam rej wodziła i gospodarzyła, i panem wojewodą samym trzęsła, a Anielkę kochała jak własne dziecię, kobieta mądra i przebiegła, powiedziała sobie: — poradzimy my na to…
Jednego tedy razu wszczęła się pogadanka przy wieczerzy o tym, jak to dziwnie szybko i niezrozumiale rodzice podczaszyca majątek stracili.
Wtem pani Straszowa, ochmistrzyni, odezwała się, że o tym coś dawniej słyszała, i że nie z winy własnej, ale z dopuszczenia bożego do tego przyszli, że dziad podczaszyca, człek rządny i oszczędny, skarbiec miał sławny, i ten czasu wojny ukrył od rabunku, a że zmarł, nie powiedziawszy nikomu, gdzie go zakopał, na próżno go już potem szukano.
Wszyscy sobie przypominali, iż coś o tym słyszeli, wojewoda także. Przy pierwszej bytności zagadnął o to podczaszyca, który przyznał, że istotnie tak być miało, lecz że sobie głowy łamać nad szukaniem owego skarbu na opuszczonym zamczysku nie myślał.
Tak to sobie przeszło, gdy jednego razu tak wedle zwyczaju — bo wojewoda lubił plotki, miał to starodawne przekonanie, iż Żydzi najlepiej o wszystkim byli uwiadomieni i przez swe poczty otrzymywali zewsząd komunikacje — przywołany arendarz z miasteczka Lejba Lewi, po zdaniu raportu o cenach zboża i o prawdopodobieństwie wojny od Turka, zbliżył się do wojewody oglądając i dał mu do zrozumienia, iż ma coś jeszcze ciekawszego — na ucho.
— Cóż to tam za sekret? — zapytał stary pan.
— Niech jasny pan to przy sobie zatrzyma; podczaszyc potajemnie na zamku kopał, no — i gadają, że swój skarb odkrył.
Wojewoda aż się szarpnął.
— Możeż to być?
— To jest pewna — dodał Lejba cicho — ale on żeby go zamęczyć, do tego się nie przyzna, miałby zatargi z familią, na co jemu to? Będzie udawał ubogiego, i powoli tak nieznacznie się dorabiał. A co ja mogę wiedzieć, co on myśli, tylko to pewna, że wielką robi tajemnicę. Gadają, że do Warszawy jedzie, a jak się z lada pierwszą panną ożeni, powiedzą, że po żonie wziął i będzie cicho.
— Ale czyż odkrył? — zapytał wojewoda niespokojnie.
— A skąd u niego stare portugały1 miały się wziąć, z którymi on nie wie co robić i jak mieniać.
Na ucho dodał Lejba, że wieść niosła, jakoby złoto półkorcówką mierzono, a kamienie drogie chustami nosił podczaszyc, jak orzechy włoskie. Choć niezupełnie temu dawał wiary stary, ale się go to uczepiło. Niecierpliwie wyglądał, żeby się podczaszyc zjawił.
W końcu tygodnia jakoś przybył.
Wojewoda go przyjął serdecznie, wymawiając mu, że się tak długo absentował2; podczaszyc podziękował, rozmowa się zawiązała zwyczajna. Wtem ni z tego ni z owego bąknął młody pan, że mu się w szufladzie od kantorka starego udało znaleźć kilka zaplątanych tam znać dawno sztuk złota, których wartości ocenić nie umiał, i dobył z sakwy zielonej osobliwych portugałów ze sześć, z których każdy po czerwonych dwadzieścia do trzydziestu był wart, prezentując je przed wojewodą i pytając, czyby się na nich nie znał.
Osłupiał na chwilę stary, bo się to dziwnie godziło z tym, co mu Żyd mówił, ale się uśmiechiwał i nie dając po sobie znać, iż o czymś wie, odezwał się tylko:
— Cóżeś to asindziej dziadowskiego skarbca się dokopał czy co? Monety te hiszpańskie dziś nie chodzą i są rzadkie a osobliwe.
Podczaszyc ruszył ramionami śmiejąc się.
— A, co za myśl — zawołał. — Kto by tam tego szukał! A już osobliwego trzeba by szczęścia, aby zatracone odzyskać.
I śmiał się; wojewoda mu w oczy popatrzał bystro; ten się zarumienił.
— Jak to? Nie znalazłeś nic? Mów prawdę?
— Anim szukał nawet! — ruszając ramionami odezwał się podczaszyc — w myśli mi to nie postało.
Posądzenie bawić się go zdawało — nie mógł się od śmiechu wstrzymać. Wojewoda go obserwował i na tym się skończyło.
Choć się kawaler nie przyznał, utkwiło to w panu wojewodzie.
Trzeciego czy czwartego dnia przyszła Straszowa pod sekretem powiedzieć jegomości, że o odkopaniu skarbu słyszała. Potwierdzająca się wieść jeszcze mocniej poruszyła starego. Podczaszyca widać nie było, zaczął się coraz rzadziej pokazywać. Podejrzenie przez to stawało się jeszcze silniejsze. Dowiadując się o nim u Lewego, stary usłyszał, że się do podróży ku stolicy sztyftowa!
— Wiesz, asińdźka — szepnął do Straszowej — podczaszyc do Warszawy ucieka.
I chrząknął. Szeptali z sobą długo.
— Szkoda chłopca — dokończył wojewoda.
— Wielka szkoda — potwierdziła Straszowa. — Czy on tam skarbiec odkopał, czy nie, a doprawdy dla Anielki to by był mąż, jak lepszego znaleźć trudno.
— Tak, tylko że goły! — dodał wojewoda zamyślony.
— A jeśli skarb odkrył?
— Katże go wie, czy to prawda! Przyznać się nie chce. Wy, baby — z cicha rzekł wojewoda — lepiej od nas wyciągać umiecie na słowo, asińdźka byś go powinna wybadać.
Podjęła to Straszowa, ale po kilku dniach przyznała się przed wojewodą, że nie potrafiła nic z niego wydobyć, że się wypierał mocno. Powiedziała to w taki sposób, iż wojewodę utwierdziła raczej w przekonaniu o skarbie, niż mu je odjęła. Podczaszyca poproszono na polowanie. Przysiadł się doń, dolewając mu starego węgrzyna, wojewoda, podchodził, męczył, badał, jak na pytkach, ale się chłopak śmiał tylko i zaklinał, że to bajki.
— Panie wojewodo — dokończył — choćbym kiedy był tak szczęśliwy i na ów loszek natrafił, pewnie się z tym przed ludźmi chwalić nie będę, jako żywo… Ci, co mnie chudopachołkiem nie cenili, mogliby wprawdzie więcej potem szacować, ale by mnie to wstręt do ludzi uczyniło; wolę na miłość zasługiwać tak, jak jestem, a nie kupować jej złotem.
Wojewoda bardzo niespokojnie tą sprawą jakoś się zajmował, posłał po Lejbę dla rozmowy z nim i kazał mu się dowiadywać. Arendarz wrócił opowiadając, iż wprawdzie podczaszyc się zapiera, ale u niego teraz znać taką zamożność, iż rzecz zdaje się nie ulegać wątpliwości.
Wkrótce potem sam na sam zostawszy z córką, stary począł sobie z niej żartować i przed nią konkurentów jej wyśmiewał, w czym mu dopomagała. Gdy przyszło do podczaszyca, a ojciec też po trosze szydził zeń, ujęła się panna gorąco. Ojca to zastanowiło i wąsa dziwnie pokręcił.
— Szczęśliwy chłop, znać się asińdźce podobał — rzekł. — Nie dziwi mnie to, bo i ja go lubię, ale goły, a co tam o znalezionym skarbcu plotą, bajki być muszą. Choć licho go wie! Poszlaki są. Gdyby człowiek na pewno wiedział, wiele by się rzeczy zmienić mogło.
— Dla mnie by on przez to nic nie zyskał — odparła wojewodzianka śmiało. — Ludzie go i tak, jak jest, cenią.
— Ale ze skarbcem byłby jak kamień w oprawie — dodał stary śmiejąc się — ono by mu to nie zaszkodziło.
Znowu w kilka dni podczaszyc przybył w odwiedziny, dobrej myśli a wesół jak nigdy, i wojewodzie się zwierzył, że ma do niego prośbę, poszli tedy do kancelarii oba. Tu dobywszy znowu sakwy młodzieniec, kilkanaście z niej portugałów dostał i pierścień piękny z diamentem w tablicę po staroświecku rzniętym wielkiej ceny, spowiadając się przed wojewodą, że postanowił troszkę w świat wyjrzeć i oto te pamiątki rodzinne chciałby zmienić i sprzedać, aby mieć zapas do podróży.
Popatrzył nań stary niedowierzająco.
— Co to asindziej bałamucisz przede mną? Przyznaj się lepiej, żeś skarb znalazł! Jać nikomu nie powiem o tym.
Podczaszyc się zmieszał, w piersi uderzył i rzekł smutnie:
— Nic nie znalazłem i oto tyle mojego mienia, co na stole.
— Prawisz mi banialuki! — krzyknął stary. — Skądże by ci nagle i diament, i to złoto przyszło?
— Chowałem je na czarną godzinę.
Nie sposób z niego było co dobyć. Pierścień wojewoda, który się na kamieniach dobrze znał i lubił je, cenił od siebie rzucając na trzysta czerwonych złotych. Portugałów było paręset. Nastąpiła zgoda i pięćset dukatów obrączkowych stary wyliczył z ochotą. Ale mu to zajechało w głowę niepomału.
Ku wieczorowi, wstrzymawszy kawalera, począł rozmowę z innej beczki.
— Co ty tam wiatra w polu na szerokim świecie szukać myślisz? — zapytał.
— Przetrzeć się chcę między ludźmi…
— Abyś się nie wytarł do nitki — mówił stary — bo i to bywa. Szczęścia szukać daleko od domu, gdzie człowieka nie znają, to jedno z dwojga, albo się oszukać chce, lub na oszukaństwo narazić. Waćpan pewnie o pierwszym nie myślisz, strzeżże się drugiego. Pojedziesz między ludzi z szykowną postawą i dobrym imieniem, ułowić się mogą lada jacy. Westchnął podczaszyc.
— Święte to rady pana wojewody, ale coś przecie o sobie i przyszłości myśleć należy; nie chciałbym, aby poczciwy ród zmarł ze mną i imię się zatraciło. Ubodzyśmy, ale Pan Bóg swe dary odbiera i szafuje, więcej ma, niż rozdał, może i na nas przyjść kolej. Tymczasem i o sitnim chlebie czekać na piróg potrzeba. Wojewoda, potwierdził.
— Jeśli jednak o ożenku myślisz, mój podczaszycu — rzekł — daleko nie odjeżdżaj od swej kniei, to diabła warto.
— Tu też dla mnie nie ma sperandy3. Wojewoda nic nie rzekł. W końcu rozmowy jednak, pod różnymi pozory podróż odwlec doradzał.
Złożyło się też, iż podczaszyc sam ją odłożył.
Na Boże Narodzenie był u wojewody; zgadało im się coś o rzędach i siodłach. Miał piękne stary, więc się z nimi popisywać lubił; przyniesiono stary rząd koralami sadzony w srebro pozłocisto oprawny. Ten i ów się chwalił z tym, co miał, aż podczaszyc wygadał się niechcący, iż jeden mu został rzęd po dziadku, o którym mówiono, iż bardzo kosztowny miał być, ale on go ocenić nie umiał.
— A to go bym rad widzieć! — rzekł wojewoda.
Na Trzy Króle przyjechał znowu podczaszyc, a zaraz w progu oznajmił, iż rzęd o którym mówił, dla pokazania przywiózł; ale że długo snadź w zamknięciu leżał, więc nieco zbrukany niepocześnie wyglądał.
Przyniesiono tedy pudło, umyślnie snadź robione z czarnej skóry, jak kamień twardej, z mosiężnymi zamkami i klamrami. Sam już futerał oznajmywał, iż nie lada co w nim chować musiano. Ani się tego nie spodziewano, co w nim znaleziono, gdy się pokrywa otwarła. Rzęd był nie w srebro, ale w dobre złoto oprawny, przedziwnej roboty, kamieniami różnymi wysadzany; na łbie końskim rubiny, ogładzone tylko, jak gołębie oniemal jaja siedziały — dalej ametysty i opale, i wszelkie kosztowne kamyki. Nad łeb była kita z drobnych brylantów w piór kształcie zrobiona, której by się i przy czapce nie powstydził.
Zapytany podczaszyc, jak tak kosztowną rzecz mógł w ukryciu trzymać, dodał, iż o niej niemal zapomniał, że to była pamiątka, której nie znał itp.
Wojewoda wszakże nabrał snadź nowego przekonania, iż skarb istotnie odkryć musiał. Już mu teraz tego z głowy wybić nie było podobna.
— Filut chłop — mówił do Straszowej — ano to rzecz oczywista!
Ochmistrzyni nie zaprzeczała.
Przez dni kilka podczaszyca nie było, a że się ów rząd był został w depozycie u wojewody, posłał po niego, aby go sobie zabrał, bo już był oczyszczony. Przybył na rozkazy chłopak, jak zwykle dobrej myśli, wesół i bawiący całe towarzystwo humorem przedziwnym. Wojewoda, z nim baraszkując, znowu go na skarb naprowadził.
— Panie wojewodo — odezwał się podczaszyc naciśnięty przez niego — być może, iż w istocie skarb znalazłem, ale nie ten, o którym myślicie i którego się domyślacie.
To mówiąc, westchnął na wojewodziankę spojrzawszy, ale ojciec wejrzenia nie uważał, a słowo pochwycił i znowu miał je, jako chciał. Zamilkł tedy uradowany.
— Widzisz, asińdźka — rzekł nazajutrz do Straszowej — przyznał mi się sam, że znalazł skarb, ino pono nie taki bogaty, jak ludzie sądzą. Ale dla chłopca jak on gdyby tylko sto tysięcy czerwonych złotych wszystkiego było — dosyć: zaś tyle najmniej być musi, sądząc z tego, co ludzie plotą.
Chodził długo po pokoju stary.
— Jak się asińdźce zdaje? — zapytał w końcu ochmistrzyni. — Czy Anielka ma do niego inklinację, bo mi się coś zdawało, jakoby nań nieobojętnym patrzała okiem.
Straszowa milczała.
— A gdyby i tak było — rzekła w końcu — na co się to przyda? Nie dacie mu jej, bo goły, a ja w skarb nie wierzę.
Wojewoda się rozśmiał.
— Jak chcesz, mnie rząd przekonał. Nie trzymaliby go na strychu, gdyby dawniej mieli. To oczywista rzecz…
— Ale się wypiera uporczywie.
— Ma rozum — rzekł wojewoda — to mu się chwali. Przyznam asińdźce, że gdyby i nie bardzo wiele tam znalazł, a Anielka go sobie podobała — to kto wie?
— Śmiałości nie będzie miał — szepnęła Straszowa.
Wojewoda w następnej rozmowie niby z niechcenia, rzekł do podczaszyca:
— Niech się waćpanu nie zdaje, ażebym ja dla córki Krezusów4 szukał, poczciwego imienia chcę i charakteru, a tam reszta… w mocy bożej.
Podczaszyc, zdawało się, że nie rozumiał.
W tydzień jednak daleki jego krewny, kasztelan kamieniecki nadjechał. Wszczęła się rozmowa o tym i owym.
— Przyznam się wam, panie bracie — rzekł gość — iż mnie tu krewniak z dziwnym poselstwem wyprawił, bo ja to bardzo dobrze rozumiem, iż choć podczaszyc chłopak i do tańca, i do różańca, piękny, stateczny, miły, aleć wy mu córki nie dacie — a tu mnie prosi, abym o pozwolenie dlań tu jechał; choć mi dacie rekuzę, za złe nie wezmę…
— Ale ja ani przyrzekam nic, ani odpycham — odezwał się wojewoda — córce wybór zostawiam, sobie konfirmację5, niech bywa — zobaczymy.
Zdumiał się pan kasztelan.
W ciągu rozmowy nawinęło się coś o owym skarbie, z którego śmiać się począł, dowodząc bardzo snadnie, iż to wierutne były baje, najmniejszej podstawy nie mające. Wojewoda słuchał, zżymał się — ale sporzyć nie chciał — zamilkł.
Począł tedy bywać podczaszyc, podziękowawszy do kolan wojewodzie za dozwolenie, a od tej pory wątpliwości nie było, iż się to małżeństwem skończy. Panna mu życzliwość jawną okazywać zaczęła, wszyscy w domu pomagali, tak że gdy kasztelan z oświadczynami przyjechał po wtóre, wojewoda nie czyniąc trudności, pobłogosławił i w pół roku magnificentissime6 ślub się odbył i wesele w Kamieńcu, na który całe województwo bracławskie niemal zjechało, nie licząc tych, co z dalszych stron nadciągnęli.
Wojewoda miał nadzieję, iż po ślubie z zięcia dobędzie przyznanie się do skarbu, a on tyle się tylko dowiedział, iż dlań najdroższym skarbem było serce Anielki.
Skarbu jako żywo nie było i oprócz tych zachowanych portugałów, pierścienia i rzędu, nic się nigdy nie znalazło.
Całą tę intryżkę, prawie bez wiadomości podczaszyca, pani Straszowa i Lejba Lewi osnuli i prowadzili tak zręcznie, że się ślubem zakończyła. Najzabawniejsze jednak ze wszystkiego było, iż wojewoda do zgonu nie dał się wywieść z błędu, i mimo zaręczeń zięcia, śmiejąc się utrzymywał, a był najpewniejszy, że skarb istniał. Że się młodemu małżeństwu przy dobrym gospodarstwie wiodło pomyślnie a zamożność rosła, wszystko to stary przypisywał tajemniczym portugałom.
— Niech go dunder świśnie — mawiał — jaki skryty! Żeby też przede mną nawet nie chcieć prawdy powiedzieć! Anielka też zaklina się, że — nic nie wie, ale mu słowo dać musiała. Już ich nawet nie męczę o wyznanie, a co wiem, to wiem!
W sekrecie czasem przy kieliszku wojewoda przyjaciołom opowiadał różne o tym skarbie historie, jakby go naocznie widział, poniekąd tym tłumacząc, że córkę za niebogatego wydał człowieka. Z czasem powieści pana wojewody, powtarzane ciągle, doszły do takich przysłów, iż się dla obcych prawdopodobnymi stały. On sam potem najwięcej w nie wierzył i z wiekiem utwierdzał się coraz mocniej w przekonaniu, że wnuki kiedyś posiądą owe sumy neapolitańskie7.
Zacna pani kasztelanowa bracławska, gdy o tym opowiadała, dodając ciągle do imienia ojca:
— Panie świeć nad jego duszą — i upłakać się zawsze, i uśmiać musiała. W jej ustach inaczej to cale wyglądało, niż w zimno powtórzonej powieści. Starzy nasi przy największej prostocie słowa, umieli w nie wlać takie życie!
1873.
(Z papierów po Glince)
Dostało mi się przeżyć te czasy, gdy się do syta było można ludzi napatrzyć, którzy do pospolitych nie byli podobni, a mieli fantazję, czy złą, czy dobrą, ale swoją. Później już nastała moda pewna, do której młodzież z dzieciństwa naginano, aby kubek w kubek jeden do drugiego przystawał, i poczęto mieć to za przyzwoitość największą, gdy kto jak pieniądz spod stempla wyszedł z edukacji… podobniusieńki do modnego wzoru. Za naszych czasów, choć z pewnych reguł nikt się nie wyłamywał i one szanował, w innych sprawach miał sobie za obowiązek nie kłamać ani postawą, ani gębą, ani peruką, ani zębami przyprawnymi, ani łagodnością, jeśli jej nie miał, ani męstwem, jeżeli mu go Pan Bóg nie dał. A już to rzec mogę śmiało, że ludzi osobliwych inne by może czasy tylu nie okazały, co ostatnie lata Rzeczypospolitej. Niech mi kto okaże takiego pana jak książę nasz, wojewoda Panie Kochanku1, jak pan starosta kaniowski, jak Gozdzki, brat przyrodni księżnej de Nassau, jak Jabłonowski, że innych pominę, bo pomniejszych nie zliczyć. Na małych zagrodach też było podostatkiem mniejszych takich oryginałów, co na małą skalę i tamtym nie ustępowali. Com się ja ich napatrzył! Ale kto by tam o chrząszczach pisał, kiedy się o orły ocierał.
O panu staroście kaniowskim chodziło historii dużo, nie wszystkie prawdziwe, bo na karb takich ludzi kładną często, co im nie należy; ja tylko tu o jednej awanturze powiem, w której kosa trafiła na kamień, jak to pospolicie mówią, i ów kawaler renomowany jaśnie wielmożny wojewodzic Gozdzki… starł się ze starostą kaniowskim. Gozdzkiemu, że szczęście we wszystkich jego awanturach służyło dziwnie, bo też męstwa był nieustraszonego tak go to uzuchwaliło, że się gotów był porwać na samego diabła. A miał to do siebie, że gdy słyszał o równym sobie śmiałku, korciło go niezmiernie guza nabić lub napytać. Naturę miał zawżdy niespokojną, a w spoczynku długo trwać nie potrafił.
Gozdzki już naówczas — na pniu sprzedawszy za bezcen przyszły spadek, bodaj po Humieckich — okupił się na Rusi, nabywszy miasteczko Jaryczów. Żył po części tu, czasami we Lwowie, gdzie awantury wyprawiał, bo był krewki z natury, szczególniej dla pięknych kobiet, a o te we Lwowie nigdy nie było trudno i miały, też Bóg raczy wiedzieć czy słusznie, famę, iż hołdów nie odrzucały.
Pan Bazyli Potocki, starosta kaniowski, naówczas się był właśnie, wedle swej fantazji kozackiej, ożenił. Nie znalazłszy panny w magnackim domu, która by za niego iść chciała — bo się go wszyscy obawiali, szczególniej gdy siwuchy się napił — rzucił okiem na ubogą szlachciankę, córkę ekonoma, który u niego rządził jednym folwarkiem. Biedny Dąbrowski ów miał sobie to za wielkie szczęście, że taki pan zażądał od niego dziecka, a choć dziewczyna z płaczem do nóg mu padała, Wypraszając się od szczęścia tego, nic nie pomogło, musiała ślubować panu staroście. Kobieta była dziwnie piękna, skromna, łagodna, a jak się to nieraz zdarza u nas, edukacji wielkiej nie miała, ledwie czytać i pisać od matki się wyuczywszy, rozumu jej nie było brak, ani tej szlachetności jakiejś, którą, niech mówią, co chcą, człowiek z sobą na świat przynosi. Kto jej nie ma, choćby się złotem obszył cały, będzie na chłopa wyglądał, a koniu ją Bóg dał, panem musi być, choć w łachmanach. Panna tedy Dąbrowska do takich wybranych istot należała, co to w zgrzebnej koszuli do królowych są podobne. Starosta kaniowski raz ją u ojca zobaczywszy na folwarku, nie uspokoił się, aż, tentując różnie, do ślubu z nią iść musiał. Poczęło się tedy życie, zrazu znośne, a dalej, przy zalanej pałce, okrutne i nielitościwe. Bywało, jak powiadano, że ją i kijem skropił, i rózgami karał, i do kordegardy między kozaków swoich odsyłał za urojone przewinienie. Kobieta była zacna, uczciwa, ale fantazjom szalonym, uwłaczającym jej ulegać nie mogła. Dziwy tedy prawić zaczęto o tyranii starosty, który jak z innymi, tak z żoną, podczas się obchodził, jakby nie Potockim był, ale prostym chamem.
Chodziły o tym wieści po kraju, rozpowiadano, może i dorabiając, osobliwe przygody, a wszyscy się nad nieszczęśliwą starościną litowali. Doszły te plotki do Lwowa, gdzie je na pytel wzięto. Więc jejmoście nad losem biednej kobiety płacząc, pomsty bożej na okrutnika wzywały.
Była naówczas mieszczanina pewnego żona, niejakiego Janasza, jeśli dobrze pomnę, kobieta fertyczna, języka doskonałego, wyszczekana, śmiała, którą Gozdzki polubił i, proszony czy nie proszony, do niej jeździł, choć mąż się krzywił na to. Jemu to było wszystko jedno, bo żeby słówko pisnął, wypłazowałby go niechybnie. Mieszczanin, spokojny człowiek, wreszcie tę łaskę pańską znosił, acz kwaśno, tyle tylko czyniąc, że ile razy mu gościa tego licho wniosło, zawsze z respektem wielkim asystował, na krok od jejmości nie odchodząc. Gozdzki go poić próbował, bo głowę miał, jak wiadomo, co antał węgrzyna znieść mogła, ani zwróciwszy, ale Janasz też ciągnął nie gorzej. Więc się w końcu ściskali, i mieszczanin jeszcze wojewodzica do powozu sadzał, sam potem pod studnię idąc, aby pochmielu2 zbyć.
Raz u pani Janaszowej będąc Gozdzki, pod dobry humor, gdy różne rzeczy opowiadała zabawiając go, posłyszał o starościnie kaniowskiej, jaki los jej zgotował pan Potocki. Że to było przy kieliszku, wziął do serca — choć jak żyw nigdy owej pani na oczy nie widział. Janaszowa po kobiecemu dosypywała do powieści pieprzu i soli. Gozdzkiemu nie trzeba było tego, aby w ferwor wpadł.
— A to łotr! a to niegodziwiec! rozbójnik! — począł… — niewart takiej żony… kto poczciw, odebrać mu ją powinien.
— Jeśli kto, to pan wojewodzic jeden uczynić by to mógł — odezwała się Janaszowa — boć nikt inny nie podoła staroście… ani się z nim mierzyć może. Ale to i dla pana wojewodzica twardy orzech do zgryzienia, bo to żona… mąż i żona jedno ciało. Kto by między małżeństwo chciał się mieszać… albo ważył? I pan byś na to nie poradził! Gozdzki wąsa pokręcił.
— Tak asińdźka myślisz? — zapytał.
— Nie inaczej — rzekła Janaszowa.
— A co byś asińdźka powiedziała, gdybym mu ją odebrał?
— To nie może być — odezwała się piękna mieszczka.
— Parol, że to uczynię! — krzyknął Gozdzki.
— Nie chcę wojewodzica wyciągać na słowo, bo co niemożliwe, to trudno. Naprzód żoną jego jest, a po wtóre, on starosta kaniowski, a o niego ocierać się, choćby tak rezolutnemu kawalerowi, za jakiego pan jesteś znany, niebezpiecznie.
Podbiła mu baba bębenka, jakby naumyślnie. Gozdzki się zaciął.
— Jejmość mnie nie znasz — zawołał — ja gdy co postanowię, gdyby diabeł na diabła siadł, albo życie stracę, lub na swym postawię!
Pan Janasz, który konwersacji przytomnym był, zmiarkowawszy, iż poczciwa jego żona bodaj naumyślnie wojewodzica ku staroście wysyłała, aby sama się od jego natrętności uwolniła — zwąchawszy pismo nosem — jął też ze swej strony przydawać, na jak wielkie niebezpieczeństwa naraziłby się Gozdzki. A temu w to graj — świerzbiała go skóra, więc tak się na niewidziane rozkochał w starościnie, jakby ją jedną w sercu nosił.
Janaszowa się go zbyła, ale powróciwszy do Jaryczowa, nie mógł już usiedzieć, aż się zaraz rozwiedział o starościnie, gdzie, co i jak, co się z nią działo. Znaleźli się ludzie, którzy ją widywali, inni, co słyszeli o tyraniach, potwierdziło się w znacznej części przywiezione ze Lwowa. Gozdzki mocne powziął postanowienie starościnę z rąk męża wyrwać.
Taki on był, wmówił sobie, że to bohaterstwo być miało i sprawa honoru, ująć się za pokrzywdzoną i uciemiężoną niewiastą.
W Jaryczowie koło siebie chował zawsze dworzan i niby milicji głów do stu. Bywało mniej lub więcej, bo z nim wytrwać długo była sztuka, a kto się tam zgłaszał, pewnie więcej miał szaleństwa niż statku. Ludzie jego jak on sam, desperaci, musieli iść ślepo za nim, w ogień i wodę, gdzie dał komendę… a pierzchnął który lub zawadzał mu, nie miał już po co powracać. Karmił i poił co się zowie, pieniędzmi obsypywał, lecz też gdy huknął: „wiara! za mną!” nie było się co oglądać i ryzykować. Zaraz tedy z całą tą siłą jaryczowską Gozdzki się jął wybierać na starostę, nie wypowiadając mu wojny, jak ów Fryderyk II pruski na Saksonię, czasu siedmioletniej. Sam naturalnie dowodził tą bandą.
Poszły naprzód szpiegi, ażeby się dowiedzieć, na którym folwarku przebywa starościna i rekognoskować pozycję3 i siły nieprzyjaciela. A nad nim miał ten awantaż4 Gozdzki, że pan kaniowski znał jego nienawiść ku sobie (odgrażali się wzajem od dawna), ale spodziewać się immiksji5 w swe domowe sprawy, nie mógł. Na to tylko potrzeba było takiej szalonej pałki jak wojewodzica. Już z Jaryczowa wybierać się mieli, gdy wypadkiem tam przytomny przyjaciel Gozdzkiego, pan Przyłuski, któremu się wyspowiadał z zamiaru, zreflektował go.
— Bój się Boga — rzekł — tak się nie czyni, to inwazja i rozbój. Honor nawet twój wymaga, abyś przynajmniej kaniowskiego wprzódy monitował, nim się porwiesz.
— A gdzie ja go będę szukał? — rzekł Gozdzki. —— We Lwowie jest, łatwo go zdybiesz.
U wojewodzica wszystko szło piorunem. Dawaj konie do Lwowa! Tu przybywszy, do starosty się dostać nie było łatwo, zamykał się w kamienicy, a kozactwo drzwi pilnowało. Czatował na niego wojewodzic w rynku i przydybał, gdy z kościoła powracał. Zaszedł mu drogę. Ludzie, co to z dala widzieli, stanęli patrzeć, Gozdzki był olbrzymiej postaci, jak dąb, ramiona szerokie, co się zowie piękny mężczyzna, głowa zawsze do góry, czapka zawsze na bakier, ręka w boki. Starosta wysoki, chudy, kościsty, niepozorny, twarz żółta, oczy wpadłe i koso patrzące, trochę przegięte, więcej miał minę franta niż zawadiaki. U Gozdzkiego noga i ręka pańskie, u starosty stopy ogromne, ręce kościste, czarne. Z wojewodzicem straszno się było spotkać, bo albo zabił lub zapoił; z tamtym się rozdrażnić, człek spać nie mógł spokojnie, mógł kazać podpalić, na rękę nie wyzwał, ale do śmierci nie przebaczył. Znali się i z twarzy, i z reputacji. Starosta chciał minąć bokiem, Gozdzki mu w oczy zaszedł.
— Czołem, panie starosto, parę słów.
— Ja waszmości nie znam.
— To może poznasz, Gozdzki jestem, Humiecka mnie rodzi. Naturę mam taką, że trutniów nie znoszę.
— A ja też i junaków w dodatku.
— Mam was, panie starosto, przestrzec.
— Przestróg nie potrzebuję.
— Życzę je wziąć, gdy daję, bo mogę naukę dać, a ta będzie mniej strawną. Ożenił ci się waszmość z biedną szlachcianką, a obchodzisz się z nią jak z niewolnicą, popraw się lub źle będzie.
— Kto ci dał prawo mnie upominać?
— Prawo mam od Boga i natury, z miłości bliźniego. Nieszczęśliwą kobietę uciemiężoną każdy uczciwy człowiek ratować powinien.
Starosta się rozśmiał i ramionami ruszył mrucząc:
— Wariat!
Gozdzki rękę podniósł i krzyknął:
— Poznasz mnie, com zacz!
I rozeszli się; a starosta tegoż dnia do Zbaraża odjechał.
W Gozdzkim już wszystko wrzało. Wnet tejże nocy swojego zaufanego posłał, aby się rozwiedział w Zbarażu, co się tam za powrotem kaniowskiego dziać będzie; ten powrócił donosząc, iż starosta żonę na chleb i wodę posadził w ciemnej izbie, a na ojca, którego posądził, że się skarżył, miał wyprawić kozaków, aby go rugowali z folwarku.
Niewiele myśląc, Gozdzki ludzi zebrał i poszedł na Zbaraż. Tu go się nikt nie spodziewał, bo w głowie nie było nikomu, aby się wojewodzic ważył dom napaść. Kozacy nadworni, wedle zwyczaju, na straży byli, ale połowa spała, a druga bez broni około dworu baraszkowała. Gdy Gozdzki nagle natarł na domostwo z wystrzałami i hasłem, kozacy przelęknięci ani się nawet porwali ku obronie; kto żył nogi za pas wziąwszy, zmykał w konopie, w krzaki, pod szopy, nie wyjmując starosty, bo i ten zemknął za dwór i schował się do rowu. Wojewodzic z triumfem wtargnął do mieszkania i przetrząsłszy całe, nierychło w ciemnej izbie na klucz zamkniętą jejmość wyszukał. Ta przestraszona tąż napaścią, nie wiedząc kto i co, sądząc, że rozbójnicy jacy naszli, padła mu do nóg błagając, aby jej życia nie odbierał.
— Ale ja tu w obronie jej życia przybyłem — podnosząc ją, zawołał Gozdzki — proszę się uspokoić. Zasłyszałem o jej męczeństwie i znęcaniu się starosty, i w pomoc jej przychodzę. Napominałem go próżno; trudno się po nim poprawy spodziewać, a pani godną jesteś lepszego losu. Zabieram więc ją z sobą do Lwowa i procesem rozwodowym się zajmę, a na opiece uczciwego człowieka pewnie acani dobrodziejka nie stracisz.
Piękna postać starościny, jej łzy, nieszczęście, wszystko to razem Gozdzkiego poruszyło, iż gotów był dla pomocy jej choćby życie i majątek stawić. Opierała się długo, obawiając zemsty starosty, lecz w końcu ją przekonał i poprzysiągł, że na honor jego i uczciwość zdać się może.
— Ja pani starościny w szponach jego zostawić nie mogę. Towarzyszę jej do Lwowa, gdzie przystojne i bezpieczne dla niej schronienie znajdziemy.
Z płaczem tedy musiała jejmość honor i życie powierzyć temu, jakby z nieba spadającemu obrońcy. Że Gozdzki z ludźmi konno przybył, kazał ze stajni powóz i brykę wyciągnąć, konie starosty zaprząc, rzeczy starościny spakować, swoich dwóch na kozły wsadził i sam towarzysząc w eskorcie natychmiast zawiózł jejmość do Lwowa. Tu do klasztoru panien benedyktynek wprost kazawszy zajechać, sam do przełożonej poszedł i jej panią starościnę zdał na opiekę. Nazajutrz zaś w imieniu jej, pozwy podał do rozwodu, w których wszystkie prześladowania, złe obejście, znęcanie się, bicie itp., były wymienione.
Gdy po odjeździe Gozdzkiego pan kaniowski z konopi wyszedłszy, dowiedział się o wszystkim, naprzód kozactwo, które się nie broniło, srogo ukarał, zmienił ludzi, potem zebrawszy nowych, natychmiast na Dąbrowskiego, ojca żony, posądzając go o skargi, napadłszy, z folwarku go precz wygnał i na gościńce wyrzucił. W furii niesłychanej dzień i noc chodząc, zemstę począł knować, a tak rozpasjonowany będąc doznanym upokorzeniem, iż do ludzi nie gadał — i przystępu do niego nie było. Ostrzegano Gozdzkiego, iż nie lada zemstę gotuje; ten sobie to lekceważąc, poświstywał.
Zeszło tak tygodni kilka, a o zemście jakoś słychać nie było. W Jaryczowie ludzie ciągle w pogotowiu stali do odparcia wszelkiej napaści: co do osoby swej Gozdzki nie miał zwyczaju się lękać i gotów był sam stanąć przeciw dziesięciu. Chodził zawsze zbrojny, a na animuszu nigdy mu nie zbywało. Tymczasem wypadła potrzeba do Kamieńca jechać i wojewodzic samoszóst się wybrał, nic złego nie przeczuwając. Na to tylko czyhał starosta. Napaść go na drodze się nie ważył, lecz ludzi swoich przodem dwoma partiami co najpewniejszych wysławszy do Lwowa, sam wreszcie tu nocą nadjechał, i, jak świt, obstawiwszy klasztor benedyktynek, w pogotowiu powóz mając i ludzi, do furty kazał bić, grożąc wyłamaniem, jeśliby mu żony nie wydano. Zakonnice się wylękły, o pomoc nie było do kogo się udać, strach o klauzurę i kozactwo taki je ogarnął, że wreszcie nieszczęśliwą starościnę w ręce męża wydały. Udała się więc sztuka i kaniowski odzyskawszy jejmość, tejże chwili do Zbaraża ruszył.
Aliści szczególna jakaś opatrzność nad nią czuwała, bo tejże godziny, gdy do Jaryczowa znać dano o wypadku, Gozdzki z Kamieńca wracał. Ani chwili nie mieszkając, ludzi zebrawszy, puścił się w pogoń za starostą, który się nie spodział, iż go ścigać może. Właśnie dla znużenia koni o cztery mile za Lwowem na popas w karczmie stanęli, mając się jednak na baczności, gdy wojewodzic nadążył ze swymi desperatami. Że karczma, w której się to działo, na uboczu stała, nim dobiegli do niej, już Potockiego ludzie mieli czas za broń pochwycić. Wrota zatarasowano, w oknach rozsadził starosta kozaków ze strzelbami, i do formalnego przyszło oblężenia i szturmu. Sam Gozdzki nim kierował, zapowiedziawszy swoim, że nieszczęśliwą kobietę, dla której zemsty się lękał, wyzwolić musi, choćby miał życie postradać. Starosta też zajadle się postanowił bronić. Gdy pierwszy szturm przypuszczono, padły strzały zza okiennic, tak nieszczęśliwie, że kula Gozdzkiego w lewe ramię trafiła, a choć się krwią zalał, tym zajadlej rzucił się na oblężonych. Ludzi mu ubito kilku, ale z boku też okiennicę wyłamano, i Potockiemu zginęło z milicji trzech. Nareszcie z tyłu do słabszych wrót wtargnął Gozdzki ze swymi, i w progu począł się krwawy bój, który trwał z pół godziny, póki starościńskich nie przemogli. Mimo rany, z pistoletami w ręku samotnie wojewodzie wpadł we wnątrz, i od izby zamkniętej drzwi wywaliwszy, starościnę znalazł z przestrachu na pół umarłą. Kaniowski z ludźmi cofnął się był w drugi koniec domu odstrzeliwując, ale go nie napastowano, jak tylko jejmość miano w ręku. Trupów z obu stron padło podobno kilkunastu, lecz starościna była ocaloną i Gozdzki puścił się z nią razem do Lwowa, Potockiego na pobojowisku zostawiając.
W mieście już się awantura była rozeszła i panny benedyktynki klasztor zamknęły, tak że gdy do nich znowu przybył wojewodzic, chcąc im panią powierzyć, za nic w świecie już się tej niebezpiecznej opieki podjąć nie chciano. Jeździł z nią tak cały dzień od klasztoru do klasztoru, obiecując sowitą nagrodę, straż i opiekę, ale żaden mu się nie otworzył. Koniec końców trzeba było jejmość w Jaryczowie umieścić, co ani dla niej, ani dla Gozdzkiego nie mogło być miłym. Szło za tym, iż salwując honor, gdyby rozwód stanął, żenić się musiał, o czym nigdy nie myślał, bo był wietrznik i bałamut, i cale mu to nie szło na rękę. A choć piękna i dobra starościna podobać się mogła, wszelako nie była to żona dla wojewodzica i szczęścia sobie przynieść się nie spodziewali. Co jednak cale inaczej się stało, jak zobaczymy, bo nigdy człowiek nie wie, gdzie znajdzie, co dla niego dobre, tak jak często szkodliwego nie dojrzy i właśnie się go napiera. Na tym nie koniec; uparł się wojewodzic, stał przy odzyskaniu żony starosta, aby na swoim postanowić. W Jaryczowie dwór cale obronny nie był, chyba go męstwo i czujność osłaniały. W tydzień potem, starosta, łudzi zebrawszy niemałą bandę, nocą naszedł na dom. Zastał wszystko tak przysposobione, że na niego jeszcze wycieczkę zrobił Gozdzki i o mało we dwa ognie ich nie wzięto, tak że napukawszy nadaremnie a strachu się najadłszy, odciągnąć musieli starościńscy.
Drugi raz w biały dzień, spodziewając się znaleźć mniej czujnych, wtargnęli ogrodami z tyłu na dwór, bo im snadź szpiegi doniosły, że z tej strony miała apartament starościna i czasem do ogrodu wychodziła na przechadzkę. Ten drugi napad jeszcze gorzej wyszedł staroście, kozaków rannych i zabitych było z dziesięciu, a milicja Gozdzkiego tak ich ścigała spędziwszy, że konie im padały w ucieczce, a przerażone chłopstwo w rowy i krzaki się pozaszywało.
Nie było już co czynić. Posłał pan kaniowski pismo do Gozdzkiego, które nocą w Jaryczowie do drzwi przybito, grożąc, jeżeliby żony dobrowolnie nie oddał, że mu Jaryczów na cztery rogi podpali i w popiół obróci.
Nazajutrz w Zbarażu kazał Gozdzki kartę przylepić.
— Żony ci nie oddam, boś ty jej niewart, a ja groźbom ulegać nie zwykłem. Spalisz ty mi Jaryczów, który u mnie jeden jest, ja ci z dymem puszczę pięć twoich miasteczek dla pokwitowania.
Wojna tedy a wojna. W Jaryczowie formalną palisadę i rowy trzeba było dawać dokoła dworu, a na wałach posadzono dwa działka, więcej dla postrachu, niż dla skutku, bo nie bardzo z nimi się kto obejść umiał. W kilka tygodni ledwie się nieco uspokoiło. Starosta napadł na Gozdzkiego, a ten już na baczności zawsze się mając, bo go to bawiło — stawał w obronie i prochu napsuwszy, często ludzi nakaleczywszy sobie, rozchodzili się ad videndum6. Dla wojewodzica to było rozrywką, przy czym, że punkt honoru mu nakazywał nieszczęśliwą starościnę bronić, a na nikogo tej obrony zdać nie mógł, zmuszony był dawne swe życie bałamutne porzuciwszy, doma siedzieć i swemu gościowi atentować7. Że z tego stalszy afekt po raz pierwszy w życiu w człowieku rozbałamuconym się wywiązał, było już w przeznaczeniu. Wojewodzic powziął szacunek dla starościny, amory swe lwowskie porzucił, stał się więcej domatorem i nie skarżył się na to. Proces rozwodowy szedł tępo, choć na powodach do niego nie zbywało, a Gozdzki na to nie żałował. Lecz w konsystorzu8 i Potocki też miał swoich obrońców, a grosza nierównie więcej— od wojewodzica, któremu na nim zawsze zbywało.
Trudna do wiary, a przecież prawdziwa rzecz, że się ta sytuacja lat dwa przeciągnąć mogła, a ani starosta się nie wyrzekał żony, ani Gozdzki obrony jej.
Przyszło do tego, że gromadnie raz naszedłszy na Jaryczów nocą, Potocki owe dwie armatki stojące na wałach, które żadnego strzału nie dały, zabrał i cofając się, uprowadził z sobą w triumfie.
Gozdzkiego to tak obeszło, iż z całą gromadą puścił się w pogoń, gotów znowu życie stracić, aby dyshonoru nie mieć. Starosta się mężnie bronił, ale naciśnięty armatki porzucił. Więc je zielenią poobwiązawszy, z wielkim hukiem i krzykiem nazad na wały zaprowadzono, gdzie spokojnie sobie drzemać mogły, bo im wartowników dodano.
Gozdzkiego przyjaciele różnymi racjami przekonać się starali i skonwinkować9, żeby do jakiej zgody i kompromisu ze starostą przyszło, bo mu to w istocie życie zatruwało, nie dał się jednak złamać:
— Kobiety nieszczęśliwej nie rzucę, na łup jej rozbójnikowi nie dam. Gozdzki nigdy nikogo nie zawiódł i nie zdradził. Co będzie to będzie, kaniowski beknąć musi. Gdyby już nie o kobietę mi szło; to o honor idzie. Nie dam mu się przechwalać, że mnie w kaszy zjadł.
Starosta do zgody był skłonniejszy może, bo spokoju chwili nie miał, ani w domu, ani za domem, ruszyć się nie mógł bez kilkudziesięciu z milicji, nocami stawić musiał straże i choć czasem jaki miesiąc spokojnie upłynął, Gozdzki zasadzał się na niego, czatował, i gdy się go najmniej spodziewano, napadał.
Postanowił sobie bowiem, że starostę w jakikolwiek bądź sposób ująć musi w niewolę i dopiero z nim traktat pokoju podpisze. Niełatwo to było, miano się bowiem na baczności. Z obu stron szpiegów sobie nasyłano. Ruszył się pan kaniowski do dóbr swoich, na drodze go pilnowano, a czasem nocą, choć bez nadziei skutku, alarmowano. Zrywało się co żyło na nogi, do samopałów, a nieprzyjaciela już nie było. Tak go drażnił, męczył i irytował Gozdzki, póki nareszcie wypadek końca nie położył tej utrapionej wojnie.
Obadwa już bez dobrej komitywy ludzi zbrojnych z domu się nie ruszali. Jakoś jesienią Potockiemu wypadł nocleg w Glinianach. Roztasował się był tylko co w gospodzie, gdy z drugiej strony aspirant10 wojewodzic nadciągnął. Żyd, do którego miał zajechać, ze strachu i aprehensji11, aby mu domu nie zniszczono, począł wołać, że starosta kaniowski jest w mieście.
W to mu graj. Nie dając czasu tamtym zebrać się ku obronie, nie zsiadając z koni, tejże chwili rzucił się Gozdzki i karczmę otoczyć kazał. Ponieważ mu razy kilka Potocki sam tyłami uszedł i salwował się pieszo, a kozaków darmo wybijać już mu się sprzykrzyło, wojewodzic część swoich odłączył i na tyłach gospody zasadzkę w chmielniku urządził. Na dany znak rzucono się na karczmę z trzech stron, czwartą, jakby z pośpiechu i nieoględności zostawując wolną. Więc po staremu, z okien starościńscy ognia dają, a tu w okna i bramy Gozdzkiego milicja szturmuje. Nie obeszło się bez krwi rozlewu, bo z obu stron dzielnie się nauczyli napadać i bronić. Aliści, jak zawsze, ludzie wojewodzica górę wzięli, nie ma tu już nic do czynienia, tylko z życiem umykać.
Dano znać staroście, że na tyłach od chmielnika przesmyk wolny. Pan kaniowski samotnie z furtki wyskoczywszy, wprost do gąszczów chciał smyknąć, gdy z rowu zasadzeni ludzie, którym sam niemal się w ręce rzucił, pochwycili go.
Okrzyknięto zdobycz i wojewodzic podbiegł, aby się oczyma własnymi o niej przekonać.
— No, panie starosto! — zawołał. — Jesteś w moich rękach, nic nie pomoże… każ ludziom broń złożyć. Wojna skończona, nie ma tu już co tergiwersować12, trzeba się poddać. Niejeden raz i królowie bywali do niewoli brani. Honor mój ręczy, iż mu się żaden despekt nie stanie…
Ustało strzelanie. Starosta rad nierad poddał się losowi swojemu. Szli tedy razem do izby karczemnej, a wojewodzic wino i gorzałkę kazał przynieść, aby i ludzie, i oni po boju się pokrzepili. Wszakże straże stały dokoła. Z wielkich rankorów13 i straszliwych zaciętości, jako przyszło zaraz do osobliwej komitywy.
— Nie mogę zaprzeczyć — odezwał się Gozdzki do więźnia — żeś mi waszmość porządnie też zalazł za skórę. Łatwiej było wojnę prowadzić panu staroście niż mnie, który krociów w skrzyniach nie mam i milicję utrzymywać musiałem ostatkami goniąc, aby się nie dać. Zatem traktat i przymierze zawrzemy, a warunki, jakie podyktuję, podpiszecie, inaczej będzie źle.
Starosta milczał.
— Pisz asindziej warunki, zobaczymy.
— Ja z kałamarzem i piórem miewam rzadko do czynienia — rzekł Gozdzki — brzydzę się nimi, poślemy po jakiego gryzipiórka.
Starosta też w pisaniu nie był mocny. Delegowano do miasteczka, które całe stało na nogach, aby człeka piśmiennego wyszukać… właśnie od tego, trafem narzuconego kauzyperdy14, niejakiego Atamanowicza, te szczegóły z własnych ust jego słyszałem. Znajdował się on podówczas w Glinianach na noclegu i miał pożywać rybę faszerowaną po żydowsku, gdy na niego wskazano i do starosty proszono… Nie bardzo mu się chciało między drzwi kłaść palca, ale dwu barczystych drabów byliby go pod ręce wzięli, choćby się opierał. Szedł więc Atamanowicz do gospody… Dwaj antagoniści, już u stołu jednego siedząc, pili, jeden drugiemu przypominając różne zajścia i wypadki dwuletniej wojny…
— Jak się asindziej zowiesz? — zaczął Gozdzki.
— Atamanowicz.
— Nieciekawe nazwisko, pachnie kozakiem, ale co robić! Umiesz pisać?
Ten się uraził.
— Mecenasem jestem.
— To nic nie dowodzi — rzekł Gozdzki — mecenasowi tylko gęba potrzebna.
— I głowa — dodał Atamanowicz.
Tym go sobie zjednał, dali mu lampkę wina.
— Otóż widzisz, asindziej — odezwał się Gozdzki — jest rzecz taka: Ja z panem starostą kaniowskim prowadziłem wojnę lat dwa, nie o piękną Helenę, ale o zacną niewiastę, którą on miał za żonę. Summa summarum15, gdy się prochu dużo napsuło, pana Potockiego wziąłem w niewolę… Zawieramy traktat, a asindziej zajmiesz się spisaniem go, żeby to było mocnym i niewzruszonym.
Atamanowicz, człowiek przezorny, który miał ten dobry zwyczaj, że z sobą zawsze nosił inkaust w rogowym kałamarzyku, pióro i papier… milcząc poszedł na róg stołu i rozłożył się ze swym warsztatem… poczynając, aby czasu nie tracić, od aryngi16: Między Jaśnie wielmożnym JMPanem Mikołajem Bazylim Potockim starostą kaniowskim z jednej, a Jaśnie Wielmożnym Józefem hr. Gozdzkim.
— Sine titulo17 — wtrącił wojewodzic. — Stanęła w dniu dzisiejszym, dnia, miesiąca, roku, w miasteczku Glinianach, wobec świadka uproszonego…
— Pięknie mnie prosili — wtrącił Atamanowicz — bo mnie dwóch drabów popychało…
Rozśmiał się Gozdzki.
— To się w honorariach zlikwiduje… następująca dobrowolna umowa…
— Pięknie dobrowolna — przerwał starosta — kiedy mi milicja JMP. Gozdzikiego nad karkiem stoi.
— Ale do niczego nie przymusza — odezwał się Gozdzki — wolisz pan starosta w Jaryczowie siedzieć w ciupie, nie bronię.
— Niedoczekanie twoje — odparł starosta — kat cię bierz… podpiszę.
— Dobrowolnie — dodał Gozdziki — i kląć nie trzeba, bo to się na nic nie zdało, a krew psuje.
Tu Gozdzki punkt po punkcie dyktować zaczął. — JW. Pan starosta kaniowski na rozwód z żoną swą de domo18 Dąbrowską… zezwala…
— Którą mu gwałtem Gozdzki odebrał — dodał starosta.
— Bo się starosta z nią źle obchodził. Atamanowicz ze zwieszonym piórem, czekał roztropnie rozkazów.
— Te wszystkie particularia19 w kontrakcie stać nie powinny — rzekł Gozdzki. — Zezwalasz pan?
— Kiedyś ją lat dwa trzymał, to ją sobie trzymaj i dalej, zgoda.
— Drugi punkt. JW. Potocki pokrzywdzonemu ojcu żony swej, Dąbrowskiemu, którego na honorze i majątku oprymował20, oświadcza się wypłacić tysiąc czerwonych złotych i puścić mu dożywotnią dzierżawą wieś Słomiankę, do starostwa kaniowskiego należącą.
Ofuknął starosta.
— Czemu nie dwie albo trzy wsie?
— Jeśli wola i łaska, choćby pięć — odparł Gozdzki.
— Pal was diabli ze Słomianką!
To powiedziawszy, czekał pan starosta kaniowski, będąc pewnym, że sobie Gozdzki straty na majątku policzy i koszta wojny zlikwiduje, ale się z tym omylił.— Punkt ostatni — rzekł wojewodzic. — Warunki opisane pan starosta obowiązuje się najdalej w przeciągu czterech niedziel dopełnić, sub nullitate21 niniejszego kontraktu, a spór w takim razie ma się rozstrzygać między nim a JWP. Gozdzkim, osobistym wyzwaniem na rękę i bojem… judicium Dei22.
— Mości panie wojewodzicu — mruknął Potocki — ja co przyrzekam, to mam zwyczaj dotrzymywać.
— I ja też — ofuknął Gozdzki.
— Tandem owa groźba wyzwania na rękę superflua23, ale mniejsza o to, próbuję tylko, żeś waszmość niedelikatny, ale i ja nim nie jestem. Kwita byka za indyka… Co napisał, niech stoi! Dla honoru mojego przecie nie obejdzie się obustronny kontrakt, abym i ja nie postawił punktów moich…
— A proszę — rzekł Gozdzki — i ciekawym.
— Primo — począł ponuro starosta, patrząc w oczy Atamanowiczowi, a dając mu znak, aby nie mieszkając24 pisał: — JWPan wojewodzic, hrabia Gozdzki, wnet po rozwodzie, ma się ożenić z panią starościną Potocką.
Spojrzał na Gozdzkiego.
— Zgoda — rzekł zimno zagadnięty.
— Przed ślubem zaś zapisze jej na dobrach swych prostym długiem, wziąłem, pożyczyłem, do rąk własnych odliczyłem, bez żadnego kondyktu25, sto tysięcy złotych.
Gozdzki, jako był zawsze animuszu wspaniałego, choć po niej ani grosza nie brał, a jeszcze go kosztowała sporo, ani zmarszczył się wcale.
— Pisz waćpan — rzekł do Atamanowicza.
— Tertio26 — dodał Potocki — broń i armatki w ewentach27 wojny zabrane, obie strony sobie wzajem, zwrócić wszystkie solennie niniejszym przyobiecują.
Gozdzki śmiać się zaczął, aż się za boki wziął.
— A to mi się podoba! — zawołał. — To mi się podoba, bo dowcipne, ja ani jednego karabinka dzięki Bogu nie postradałem, więc idzie o to, abym oddał, cośmy zdobyli na panu staroście… honor salwowany kontraktem.
— Czy to już koniec? — spytał spoglądając na kaniowskiego.
— A nie — rzekł Potocki — ekscypuję28 sobie pozwolenie waszmości, abym moją żonę w obecności jego pożegnał… i aby na przyszłość pomiędzy nami stała i niezmienna przyjaźń została zawartą na wiekuiste czasy, aby nieprzyjaciele moi stali się nieprzyjaciółmi wojewodzica et vice versa29.
— Dla mocniejszego zaś wrażenia na pamięć traktatu pacificationis30 — dodał Gozdzki — strony kontraktujące wymianą swych portretów dokumentować go się zobowiązują, ad aeternam belli pacisque memoriam31. Pisz acan — dodał Atamanowiczowi, który pióro był zatrzymał.
Po czym wstawszy podali sobie ręce i uściskali się, a Gozdzki w ręce klasnął, wołając na swojego marszałka, aby przyjęcie gotował, nie tylko dla starosty, ale dla obu milicji, żeby one też, zapomniawszy nieprzyjaźni dawnej, kielichem zgody pokój zapiły.
Zleciało się całe miasteczko patrzeć na to widowisko, gdy po świeżej batalii, poczęto traktat obchodzić tak hucznie z samopałów waląc i okrzykując go, iż się zdało, że wojna jeszcze trwała… Strach brał o strzechy słomiane. Starosta z Gozdzkim, poprosiwszy Atamanowicza, jak siedli pić, różne sobie dzieje i dykteryki opowiadając, tak dopiero nazajutrz wstali — i to na niepewnych nogach. Instrument pokoju na dwie ręce spisany i pieczęciami obu korroborowany32, własnymi rękoma podpisawszy, rozjechali się dopiero nazajutrz po śniadaniu. Kauzyperdzie lwowskiemu, któremu osobliwie dnia tego posłużyło szczęście, dostało się za skrypturę po piętnaście czerwonych złotych od obu, a później jeszcze Gozdzki mu młodego źrebca podarował, za którego by, jak powiedział, wziął, wyhodowawszy go, pięćdziesiąt czątych33.
W kilka dni potem starosta z kawalkadą34 swą kozacką przybył do Jaryczowa, kędy na niego już oczekiwano, przyjmując z wszelkimi honorami, ale nie chciał nic tylko żonę swą, niegdy pokrzywdzoną, widzieć: przy czym Gozdzki, przez delikatność nie chciał być, i z drugiego pokoju całej się scenie przypatrywał. Starosta wszedłszy, z jakiegoś sentymentu opóźnionego, do nóg upadł jejmości, upraszając ją, aby mu wszelkich uraz zapomniała i one przebaczyć raczyła. Na to biedna kobieta, oczywiście rada, że się uwolniła, odpowiedziała, iż ile chce, aby jej Bóg własne winy przebaczył, tak panu staroście za wszystko dobre uczynione jest i będzie wdzięczną, złego nie pamiętając.
Potocki, chcąc się po pańsku okazać, w podarunku jej złożył trzy sznury pereł uriańskich35 piękne z zapinką diamentową i tysiąc czerwonych złotych jednego stempla, jak rodzeni bracia… Wszystkie też warunki umowy święcie dotrzymane zostały. A że wojewodzic ani wspomniał o kosztach wojny i procesu rozwodowego, chciał starosta wspaniałym być i z dobrej woli ofiarował półtorakroć sto tysięcy złotych, które wojewodzic jako własność przyszłej żony na majątku ewinkował36. Tandem37 po rozstaniu natychmiast pro forma38, pojechała starościna do benedyktynek na rezydencję, gdzie ją już teraz chętliwie przyjęto; rozwód stanął wprędce i Gozdzki wziął z nią ślub. Kobieta była dobra, łagodna, piękna — i gdyby się człek taki jak on ustatkować mógł, byłby się przy niej ustatkował, ale to była natura gorąca, niespokojna i nigdy tym kontentować się nie mogąca, co jej Bóg dał. Pożycie więc, choć na oko dobre, opłakanym było dla jejmości, która o wszystkich niestatkach mężowskich zawiadamianą bywała i cierpliwie je ignorować musiała. Prawda, iż jej Pan Bóg dał dwu mężów z rodu znakomitego, jakich się prosta szlachcianka, ekonomska córka, spodziewać nie mogła, lecz co po tym, gdy przy tytule i powadze szczęścia brakło.
Szanował ją wojewodzic i obchodził się grzecznie, a na stronie szalał i niepokojem ją karmił, bo i życie narażał co chwila i nieprzyjaciół mnożył. Nierychło się to nieco ustało i ukołysało. Wypadek zrządził, iż wojewodzicowa, w jednej kompanii będąc we Lwowie, zmuszona do tańca, nieszczęśliwie w nim na wznak upadła, a że była dosyć słuszną i w miarę ciała miała, całą wagą padłszy na krzyże, tak szwankowała, iż po kilku miesiącach słabości, mimo najbieglejszych lekarzy, zmarła, której Gozdzki rzeczywiście żałował i opłakał ją, nie przestając do późnego wieku wspominać z utęsknieniem…
1875.
W chwilach większych wstrząśnień i zmian społecznych, które nowy charakter nadają ludziom pod ich wpływem wyrosłym, może najciekawszym widokiem są owe resztki społeczeństwa umarłego, dożywające smutnie dni swoich ostatka na świecie obcym dla siebie. Wloką się ci biedni po ziemi zastygłej, wśród ludzi, których nie rozumieją, zesmutniali, zamknięci w sobie, nie mając przemówić do kogo, oczekując rychło–li odezwie się im uwolnieniem dzwon ich pogrzebowy. Przykro jest spojrzeć na nich, tak ciężar życia gniecie im barki bezsilne, tak nieubłagany los odebrał im wszystko, a wszystko.
Rodzina, najbliżsi, ci których krew, los, przyjaźń i nawyknienie związały z nimi, nie rozumieją ich, dziwią się im, ledwie nie tłumacza potrzebują, aby mowę pojąć z innego odzywającą się świata. Szczęśliwi jeszcze, jeśli oczyma i usty nie szyderstwo, ale litość okazują.
Mnie zawsze ściska się serce na widok tych resztek epoki zamkniętej, tych obłąkanych żołnierzy wojska, co już przeszło do wieczności. Coraz ich prawda mniej jakoś się między nami postrzega, ale za to typy ostatnie wyrazistsze są wśród otaczającego świata i na tle jego potężnie się rysują.
Zdarzyło mi się nieraz bywając w bliskim miasteczku przed kilku laty, widzieć z rana około godziny dziewiątej przesuwającą się ku kościołowi postać, która mnie wielce uderzyła. Był to starzec wysokiego wzrostu, ale zgarbiony, z siwiuteńkim włosem, który już z białego koloru na jakiś żółto–płowy przechodził, w odzieniu dawnego kroju, tak zszarzanym, znoszonym i spłowiałym, że zdawało się ostateczną zwiastować nędzę, opierający się na wysokiej trzcinie ze srebrną skuwką, na której do pół prawie starty był lakier i wyślizgane użyciem bielały włókna. Szedł zwykle prawie nóg nie podnosząc, posuwając tylko nimi, z głową spuszczoną, powoli, ani się nawet oglądając na mijających go i ocierających o niego.
Powoli mijał okno moje, wsuwał się w uliczkę wiodącą do kościoła i niknął mi z oczu jak widmo wywołane z drugiego świata. Wszystko w nim taką we mnie wzbudzało litość, tak mnie żywo zajmowała ta starość jego posępna, żem za pierwszą razą, ujrzawszy go, zapytał kogoś o imię tego człowieka.
— To stary adwokat Paliszewski — odpowiedziano mi ruszając ramionami.
— Ależ to biedny jakiś człowiek?
— Biedny? nie wiem, to pewna, że nie tak ubogi, jak się wydaje.
— Dlaczegóż tak nędznie chodzi, sam jeden, pieszo, w tym wieku?
— Alboż wiem! — ruszając ramionami, po wtóre rzekł spytany. — Mało go znam, mówiono mi tylko, że skąpy bardzo.
Na tym w początku poprzestać musiałem, ale za drugą razą spytałem o pana Paliszewskiego, Żyda. Nikt takiej nie ma wprawy w poznaniu ludzi jak Żydzi: może dlatego, że zależą od wszystkich, że wszystkim się kłaniać muszą, że ze słabości ludzkich korzystają w wielu okolicznościach, może nareszcie wrodzonym jakimś instynktem, nikt tak trafnie nie zna i nie opisze ci każdego, jak Izraelita.
— Pan Paliszewski, pan mecenas! — ze śmiechem politowania rzekł mi Żydek. — Pan nie wie, co on za jeden? Mecenas! Ot i po wszystkim!
— Biedny widać jakiś człowiek?
— Żebym ja miał te pieniądze, co on ma i co stracił, czego bym chciał!
Właśnie przechodził stary adwokat, a jego szaraczkowa kapota, kontusz pod nią jedwabny, wytarty, jakiegoś niepewnego koloru, proste buty kozłowe i czapka niegdyś biała, dziś brudna jak kasztanek, co ją otaczał, tak mi się dziwnie wydały sprzeczne z wykrzyknikiem pytanego Izraelity, żem się go dopytywać począł o całe curriculum vitae2 pana Paliszewskiego i z łatwością następnych dowiedział szczegółów.
O pochodzeniu początkowym jego dokładnie nikt nie wiedział, domyślano się tylko, że musiał być szlachcic, bo w palestrze sama tylko szlachta się mieściła, a na palcu nosił sygnet z krwawnikiem i jakimś herbem, którym się pieczętował. Z maluczkiego aplikanta w owych czasach, gdy procesy rosły jak grzyby, wyskrobał się na adwokata i zaraz prawie znaczące w palestrze* zajął miejsce. Dala mu je pracowitość niesłychana, namiętna, łatwość niezmierna pisania i mówienia, w ostatku przy pozorach uczciwości takie wyrabianie się z sumieniem, że jak mu kazał, tak śpiewało.
Życie jego poczęte z małego bardzo gryzipiórka, co za mecenasem papiery naszał i w kancelariach stawał u progu, a w domu nieraz i krzesełka podawał litygantom3, gdy na radę przyszli; małym się też zawsze obchodziło. Nie piął się ani do spraw znacznych, ani do klienteli możnej, ani w swych głosach starał o zrobienie wielkiej sławy; a żył gdzieś daleko na przedmieściu, w ciasnej izdebce, nie wiedzieć jak i czym. Kto tam się do niego po błocie dostał, nie zobaczył w domu nic prócz papierów, tapczana, na którym sypiał, i pary butów zapaśnych. Sam sobie sługa, sam pan, co jadł i jak życie pędził, nikt nie wiedział. Z rana tylko widziano go zawsze naprzód regularnie na mszy świętej, potem z papierami pod pachą, w sądzie. Tu miejsce miał w kątku, na ustroniu i nigdy się z niego nie wymknął. Mówił mało, zawsze tylko to, o co go zapytano, a nigdy nawet całkowicie na pytanie nie odpowiedział, zjadając, ile mógł, w sobie! Skąpy nadzwyczajnie, obcy wszelkiej przyjaźni, niedowierzający, nigdy się w pole wyprowadzić nie dał, ale też i nikt na niego poskarżyć się nie mógł. W konieczności nawet, gdy przeciwnika szarpał, czynił to tak grzecznie, tak pilnując tytułów i szafując nimi, tak zasypując formułami uszanowania, że choć się ten wściekał, przyczepić się do niego nie mógł.
Trudno mi było z teraźniejszych rysów pana Paliszewskiego wyczytać, czym były dawniej, gdyż zgrzybiała twarz, trupią, chłodną, nieporuszoną przedstawiała maskę; ale mi mówiono, że wyjąwszy trochę zmarszczek zapracowanych latami, takim był zawsze. Wystawcie sobie długawą fizjognomię cery żółtobladej, z brodą śpiczastą i wydatną, z czołem naciskającym głęboko wciągnione oczy, nos prosty, suchy i kościsty, usta schowane pod wąsem, a to wszystko razem tak nieruchome, tak kamienne, że trupem pachniało za życia. Oczy nigdy nie patrzały wprost, ale i nie bujały po bokach, zdawały się wlepiać zawsze w coś niewidzialnego na prost siebie i niecierpliwiły tą obojętnością swoją. Paliszewski przecie, szczególną jakąś zapewne organizacją obdarzony, widział wszystko, choć na nic nie patrzał.
Tak nie włażąc nikomu w drogę, powoli na chleb pracując, a małymi bardzo jedząc go kawałkami, sławniejszym mecenasom kłaniając się nisko, wyrobił sobie stanowisko odrębne. Wszystkie naprzód drobniejsze, a zawiłe sprawy szły do niego, klientom swoim nie obiecywał wiele, wymagał od nich dosyć, ale nie było praktyki, żeby kogo zawiódł. U towarzyszów tym sobie zjednał jeśli nie przyjaźń, to życzliwość, że im nigdy niczego sprzed nosa nie chwycił, owszem, najchętniej ustępował z drogi i tak szedł cichuteńko dalej a dalej. Były to czasy, w których palestra4 grała u nas niemal rolę, jaką dziś grają artyści. Wielcy panowie nawet ubiegali się o przyjaźń mecenasów, przyjmowali ich, poili, karmili, pochlebiali, a że to był chleb z głowy czerpany, kto należał do palestry, liczył się za literata, za uczonego, za człeka pióra i konceptu.
Z tych powodów był szacunek, były oklaski i honory, a że u nas to troje objawiało się najczęściej ucztowaniem i pucharami, pojono palestrę, aż ją rozpojono do ostatniego. Przy każdym trybunale musiały być piwnice, sprowadzano na kadencje5 węgrzyna, a Żydzi ipsymowali6 kwaskowate cienkusze, rachując na spalone podniebienie tych, co je spijać mieli. Tak samo było i w naszym miasteczku, gdzie żadna ważniejsza sprawa nie obeszła się bez narady przy kielichach, gdzie kielichy poprzedzały sesje i zakańczały je, gdzie dekreta całymi oblewano beczkami. Pan Paliszewski, zaproszony, wciągnięty, dawał się poić, ale pił jak piasek, nie dając poznać po sobie, żeby to bynajmniej go ożywiało, upajało i na humor jego wpływało. Nie rozgadał się po biesiadzie więcej, nie zarumienił, nie pożartował, i jakim przyszedł, takim odchodził.
Dziwili się temu wszyscy, wyśmiewali się niektórzy, ale w końcu już to nie zwracało nawet uwagi.
Położenie jednak Paliszewskiego nieznacznie zmianie uległo. Zwróciła uwagę jego niesłychana pracowitość, wytrwałość i łatwość pracy, niechybne zwycięstwa, zręczne przedstawienie sprawy i argumentowanie, którym umiał związać sędziów, że mu się ani próbowali sprzeciwiać. Poczęto go naprzód wzywać na konferencje, na których choć się mało udzielał, często tak widoczną miał wyższość zdania, że mu najsławniejsi prawnicy ustępować musieli. Nikt też nie zrównał mu w pamięci faktów, dat i najdrobniejszych szczegółów spraw nie tylko pod okiem jego rozwiązanych, ale o jakich tylko kiedy w życiu zasłyszał. Cytował w dziesięć lat dokumenta każdego procesu, oblaty7 ich, wyrażenia nawet dosłownie, a prawo i praejudicata8 umiał na palcach, tak że czy do konstytucji, czy do statutu, czy do korektury pruskiej9 udać się przyszło, do niego jak w dym; zaraz paragraf cytował.
Nic nie hardziejąc i nie podnosząc głowy, trzymając się swej ciupki na przedmieściu, chodząc w makowej kapocie i pasie lada jakim, którego strzępki starannie zawijał, Paliszewski doszedł do tego, że się żadna już sprawa bez niego nie obeszła i co najważniejsze, najzawikłańsze jemu były powierzane.
Milczkiem się gotował, z klientem nie mówił wiele, przed przywoływaniem sprawy nikt o niej słowa od niego nie posłyszał, ale gdy się odezwał, było czego posłuchać. Bo czy z papieru mówił, czy z pamięci, tak ułożył, co tylko było na poparcie swego, tak wyłuszczył się jasno, tak przycisnął swą logiką sędziów, że dekret opisać musieli, prawie jak im podyktował.
A gdy mu winszowano potem, odpowiadał kłaniając się nisko:
— To nie ja, mości dobrodzieju, to sprawa wygrała!
Szalonym, co się do niego czepiali, że przeciw nim stając, wygrał, odpowiadał po cichutku, bez wzruszenia, zawsze jednym przysłowiem:
— Si te judex bene judicabit, cede justitiae; si male, cede fortunae10.
W domowym życiu nie było człowieka, co by mniej potrzebował; mieszkał zawsze w izdebce niezmiernie oddalonego dworku na drugim końcu miasta, chodził pieszo, ubierał się ubogo, a grosza tak pilnował, że się nikt pochlubić nie mógł, by mu go kiedykolwiek wyciągnął. Człowiek to był bez namiętności, młodość przeżył nie spojrzawszy na kobietę, nie rozumiejąc co to sobie w czymkolwiek dogodzić, skąpił tylko nadzwyczajnie, i jak mówiono, taką miał żyłkę do prawa i ochotę do procesów, że gdyby mu sprawy zabrakło, gotów by sam siebie pozwać, byle mieć co robić. Ale spraw w owe czasy dla palestry szczęśliwie nie brakowało nigdy, a były niektóre tak pomyślne, że się po lat dwadzieścia ciągnęły.
Z powodu skąpstwa, miano Paliszewskiego za bogacza, bo wiedział niejeden, co gdzie wziął od kogo, a grosz raz u niego w worku, już więcej świata nie ujrzał.
Zbierał tak, zbierał, a fama rosła, że dwa razy złodzieje nią zwabieni napadli na dom szukając tych skarbów, ale się oszukali, bo grosza nie znaleźli. Co miał, wszystko składał w niewiadomym jakimś, dobrze obranym schronieniu.
Trwało to życie bez najmniejszej zmiany lat przeszło dwadzieścia, a że starsi mecenasi pomarli, drudzy się wzbogaciwszy na wieś powynosili, skończyło się na tym, że Paliszewski stanął na czele palestry w chwili, gdy jej ostatnia wybiła godzina.
Zaprowadzone zmiany, którym do końca wiary nie dawał, uderzyły go jak piorunem — zbyt stary, by się mógł uczyć, zbyt nałogowy, by inny tryb życia obrał, poszedł ostatniego dnia do sądów, posiedział milczący i choć rażony w serce, nie dawszy tego poznać po sobie, ale chwiejąc się na nogach, do domu powrócił.
Stara gospodyni jego dworku powiadała, że przez parę tygodni po całych dniach słyszała go chodzącego szybko w izdebce ciasnej i niezrozumiałymi wykrzyknikami mówiącego do siebie. Jak drzewo wzruszone burzą, chwiał się czas jakiś niepewien, co pocznie, potem powoli nowy tryb życia sobie wyrobił. Z rana o godzinie ósmej latem i zimą, słotą czy pogodą, wychodził regularnie na mszę, po której albo do jakiego księdza na chwilę wstąpił posiedzieć, lub ku dawnym sądem poszedł, pochodził w dziedzińcu i z wolna kierował się do domu.
Tu brał się do pracy, jak gdyby najpilniejsza do niej wołała go potrzeba, układał w fascykuły11 i spisywał papiery, które mu z dawnych lat pozostały, robił sumariusze12, niekiedy biegł aż do starych akt dla zweryfikowania czego, rozpoczynał kwerendy13, drabował* akta, a to w rzeczach, które nikogo nie obchodziły prócz niego. Śmiano się z niego jak z wariata, on się z szydzących nawzajem uśmiechał. Ale tą pracą do tego doszedł, że się stał żywym regiestrem wszystkich ksiąg aktowych i żadna kwestia obejść się bez niego nie mogła. On jeden wskazać mógł rok, księgę i możność wyszukania dokumentu, którego by kto inny, dwa lata próżno grzebiąc, nie znalazł. Uczuwszy się potrzebnym, brał od każdego aktu, w ten sposób wskazanego, mało wiele, jak mógł, ale darmo nic nie zrobił. I tak dalej, acz pomaleńku zarabiał. Zjadłszy, co mu gospodyni dworku uwarzyła, przedrzemawszy się kwadrans, siadał znowu do roboty, aż go dzwon na nieszpory budził. Szedł na nieszpór, czasem znów zajrzał ku sądom, westchnął i już na noc kroczył do domu. Tu znowu rozpatrywał się w papierach, grzebał, konfrontował, pisał i pracował czasem do północka. Największą mu łaskę zrobił, kto jaką starą od lat stu osądzoną a zawiłą napomknął sprawę. Naówczas siwe jego oczy żywiej nieco wlepiały się w jakiś punkt nie schwycony, wąs zadrgał, a nazajutrz już Paliszewski uczył się tego procesu i odsądził go de noviter repertis15 po swojemu.
Gdzie chował pieniądze, nikt nie doszedł, ale wiedzieli wszyscy, że je mieć musiał, zaczęto mu o nie dokuczać. Od dawna widać pod sekretem na zastawy pożyczał, ale gdy się zajęcia zmniejszyło, lichwiarz powoli wyrósł z mecenasa. Zadziwiającą jednak było rzeczą, że człowiek tak przebiegły, tak zręczny, tak znający ludzi, tu dawał się oszukiwać najhaniebniej. Żydzi go jakoś wymacali, że był chciwy i byle który zaofiarował wysoki procent, wziął go jak swego na tę pospolitą wędkę. Sprzedawał, jak to pospolicie mówią, talar po trzy grosze i puścił ich dosyć tym sposobem, to biorąc nie wartujące nic zastawy, to dokumenta na domy, których Żydzi nie posiadali. Opamiętał się po niewczasie, stał ostrożniejszym, ale zawsze jeszcze zręczniejsi, to pozorem bogactwa, to uczciwością chwytali go kiedy–niekiedy. Oszukany starał się nowymi oszczędnościami nagrodzić sobie poniesione straty i podwajał skąpstwo.
Chodził też, jakeśmy go widzieli, w makowej wytartej kapocie, w kontuszu nie mającym już żadnego koloru, tak że na ulicy wziąć go było można za żebraka. Postarzał się znacznie, a mimo pobożności, nigdy mu jakoś na myśl nie przyszło, że umrzeć może, że to tak ułożone zegarkowo życie przerwać się kiedyś musi. Wprawdzie troszczyć się nie miał o kogo, a nikt nie mógł go się dopytać, skąd pochodził.
Od wielkiej owej zmiany, która zaszła w życiu jego, gdy zmiany w sądownictwie usunęły go od zwykłych zatrudnień, czas swój spędzał, jakeśmy powiedzieli, nie szukając ani towarzystwa, ani ludzkiej pomocy.
Ta zimna jakaś mizantropia, ten pozór zagadkowy, postać tajemnicza i oryginalna zaciekawiły mnie do tyla, żem usilnie starał się poznać go i zbliżyć do niego.
Nie będę opisywał, ile mnie to dni straconych i wysiłków kosztowało — użyłem pozoru jakiejś sprawy spadkowej, która dawnymi prawami rozstrzygać się miała, prosząc go o poradę. Zastałem Paliszewskiego w jego izdebce na przedmieściu, która z drugim maluczkim przedpokoikiem, tarcicami tylko od niej oddzielonym, całe jego składała mieszkanie. Izdebki były nagie, smutne, wilgotne i silnie przejęte stęchlizną. W pierwszej, jakieś sprzęty liche ledwie dojrzeć dawał zmrok, który tu panował; w drugiej trochę było jaśniej, ale równie ubogo. Jedno okienko oświecało izdebkę, stolik przysunięty do ściany, zarzucony papierami i pokryty resztką wyszarzałego zielonego sukna, łóżeczko wyleżane jak tapczan zakonnika wąskie i twarde, i kilka kufrów wpółotwartych, w których pliki jakieś widać było.
Paliszewski siedział na starym trochę obłamanym krzesełku w białym kitlu, który od częstego prania pościągał się i ledwie się dając spiąć, rękawy miał tylko po łokcie. Na nosie miał okulary starodawne, bez podtrzymujących ramion, mocno na nos wciśnięte, a sznurkiem obejmujące głowę, zamiast butów jakieś chodaki wydeptane. Nic go wszakże przybycie obcego nie zmieszało; popatrzał, spytał, poprosił siedzieć i wziął się do papierów. Zdziwiłem się nadzwyczajnej wprawie, z jaką zaledwie rzuciwszy okiem na papier, intuicyjnie zgadywał, co zawierał, i wybornemu sądowi, który wydał o rzeczy. A że nie o to mi szło, ale o poznanie człowieka, począłem go wprowadzać w rozmowę. To mi się raz pierwszy całkiem nie udało; zamilkł, nałożył okulary, słuchał bardzo obojętnie, ale nie dawał md uczuć, że powinien bym poradziwszy się pójść sobie i czasu mu nie zabierać.
Dopiero spoufaliwszy się z nim, poznałem go bliżej, lepiej i mogłem czasem wyprowadzić na gawędkę. Ale i w tym zawsze był oszczędny, a ująć go nie miałem czym, bo prócz skąpstwa i jurysterii15 żadnej słabości nie miał.
Użyłem fortelu niewinnego na przyciągnienie go ku sobie. Miałem pliki ogromne jakiegoś procesu odsądzonego przed stu laty, bardzo porządnie przez starego kawalera stryjaszka ułożone chronologicznie. Dałem mu jeden fascykuł na załakomienie i wziąłem jak na wędkę. Witał mnie potem przyjeżdżającego, chciwie patrząc na ręce, czy mu dalszego ciągu tego ciekawego dzieła nie przynoszę. Tak w nim grała namiętność i podbudzona ciekawość, że by wytargować resztę sprawy, stał się nawet grzecznym, miłym i pochlebcą.
Kiedym go tak już ujął, spytałem raz nagle:
— Panie Paliszewski, na Boga, cóż cię tam obchodzić może, jak jakiś proces przed stu laty odsądzono?
Paliszewski się skrzywił, nie bardzo chcąc odpowiadać, poprawił okulary.
— E, mój jegomościuniu — rzekł — to gadać! Państwo macie teatr, książki, i ludzi, a ja co? Ot te jedne zbutwiałe papiery, w których sobie życia szukam. I panu to dziw!
— Ależ i pan znalazłbyś także ludzi, zajęcie, towarzystwo i inny cel w życiu!
— Za późno, jegomościuniu! Za późno obejrzał się Holofernes16, a hołowy nema17! Już minie to nie obchodzi! Odpowiem panu, że jak dobrze prowadzoną sprawę czytam, to jakbym sam tam był, aż ręce świerzbią poklasnąć! Albo to mało się poznaje ludzi! O! oj! jegomościuniu, ani lekarz, ani kapłan nie zajrzeli tak nigdy do serca ludzkiego jak my. Wieleż to uczciwych ludzi sumienia inaczej się nam po sekretnej konferencji wydawać musiały! Albo i sędziowie! Oj oj, napatrzyło się różnych, bywało idziemy do izby sądowej uprzedzeni, że ichmościów strona skaptowała, a myślisz jegomość, żeśmy się tego lękali? Weszli arbitrowie18, poczęły się glosy, czasem człek i przekonał, a częściej wstydu napędził i sprawę wygrał! Ba! tak wygrał, że ten, co ją przegrywał wobec opinii publicznej, która go potępiała, cichaczem poszedł jak zmyty. No, i jak ja nie mam sobie przypominać tych czasów, w których zrosłem i do których przyrosłem!
Tu stary zamilkł, choć go słuchałem z taką uwagą i w takim milczeniu, że mógł był mówić do jutra. Opamiętał się, że za wiele powiedział, zasępił i ramionami ruszył. Po chwili przecie znowum go potrafił z tej żółwiej skorupy jego obojętności wyprowadzić.
— Ot tak — rzekł — dziwujcie się, nie dziwujcie, a ja do śmierci prawnikiem zostanę, jakem był. To darmo! czym się skorupa za młodu napije, i na starość trąci! Nosiłem papiery chłopięciem, nauczyłem się wprzódy formularza niż katechizmu, teraz kiedy nie ma co pisać, to się w starym grzebię!
Całe też życie starca było w tych kilku słowach, i niewielem ich więcej mógł na nim wymóc, milczeniem mnie zbywał, nieraz widocznie niecierpliwiąc się, żem mu do pracy przeszkadzał.
Jeszcze tak czas jakiś o swojej godzinie, coraz wolniej suwając nogami, chodził na ranną mszę i pod gmach sądowy, powracał do papierów, pracował do nieszpornego dzwonu i szedł spać późno w noc przy łojówce decyfrując*, do których ledwie się przespawszy powracał. Jedyną dystrakcję stanowiły targi z Żydami wykupującymi zastawy, pożyczanie i odbieranie zastawów.
Wiedząc o jego groszu, a coraz posuwającego się ku grobowa go postrzegając, poczęli znajomi chodzić koło niego, żeby sobie spadek po nim zapewnić. Księża przypominali mu kościół i duszę jego, inni ujmowali go sobie małymi przysłużkami, przyjmował to obojętnie, ale gdy go naglono, odpowiadał zawsze:
— Ho! ho! będzie na to czasu!
I życie szło jak dawniej bez zmiany żadnej. Wzrok mu się osłabiony pracą popsuł, a siły tak opuszczały, że kwadransem wprzódy na mszę wychodzić musiał, nareszcie nogi puchnąć zaczęły.
Nie zmieniło to jednak trybu jego życia i tak raz z głową na stolik spuszczoną znaleziono go z rana umarłym.
Nie wiadomo, co się stało z majątkiem pozostałym, który znikł, jakby go nie było. Pochowano go skromnie, fascykułami papierów gospodyni poczęła okna zaklejać na zimę, makowa kapota przeszła na jakiegoś szewca pijaka, trzcinę wziął jakiś krewny gospodyni, rzeźnik podobno, a szkatułki — Bóg jeden wie kto — a gdy jednego poranku stojący przed kramami Żydzi nie zobaczyli go ciągnącego o zwykłej godzinie ku kościołowi, pokiwali tylko głowami, domyśliwszy się, że już żyć nie musiał.
Ruszyli ramionami i to był jedyny po Paliszewskim nekrolog.
1877.
Opowiadanie przy kominku
Siedzieliśmy u komina; suche drewka olchowe płonęły na nim tym spokojnym ogniem, mieniącym się w barwy zielonawe i fioletowe, na który godzinami całymi człowiek zapatrzywszy się, zadumawszy, siedziałby, ot tak, z rękoma założonymi. Tyras, głowę położywszy na łapach, drzemał, też nosem zwrócony ku kominowi. Trzech starych myśliwych otaczało ognisko to domowe, które nigdy prawie nie wygasało, ja czwarty tuliłem się w kątku za włosieniem okrytą kanapką. Wabiły mnie tam i pociągały niewypowiedzianym urokiem powieści, które całymi wieczorami starzy sobie o dawnych czasach opowiadali. Mało kto naówczas miał ochotę i cierpliwość wziąć się do pióra, lecz bez żywego słowa nikt się dnia jednego obejść nie mógł. Byli tacy niemal z powołania gawędziarze, których Rzewuski niewłaściwie polskimi bardami nazywał, jeżdżący od dworu do dworu, z imienin na imieniny, goszczący nieraz po kilka tygodni, obwożeni po sąsiedztwie, wszędzie przyjmowani serdecznie, około których, jak tylko zasiedli, wszyscy się ustawiali, podsłuchując ich ciekawie. Opowiadanie ich częstokroć nie było bez kunsztu; historyjki te umieli na pamięć, a za każdym razem przybywał im jakiś wariant, kwiatek, dowcip i rys charakterystyczny. Więc choćby rzecz była znaną, gdy ją przedziwnie pan łowczy lub cześnik opowiadał, skupiano się dokoła, zrywano boki lub łzami się zalewano, słuchając. Tego wieczora poczęło się jakoś od myśliwskich historii mniej zabawnych, ale to był wstęp tylko. Potrącić dosyć było o znane imiona księcia Karola, starosty kaniowskiego, Jabłonowskiego, lub Gozdzkiego, jednego ze słynnych dziwaków swojego czasu, aby się pokrewne im postacie, na których nie zbywało, ruszyły i powstały żywe.
Niezliczoną ich moc wydały ostatnie czasy; łatwo to nawet sobie wytłumaczyć można. Gdy zabrakło ludziom, do czynnego, bojowniczego żywota nawykłym, zajęcia, walk, celu jasnego, bujała fantazja i niespokojną krew burząc, pędziła na rozstajne drogi.
Gorący ludzie, przykuci do domów, stawali się kapryśnymi dziećmi. Dodajmy do tego rozpojenie przez Sasów i ową potrzebę zabawiania się nieustannego, która za nich weszła w obyczaj, podbudzanie się wzajemne w wielkiej gromadzie, wśród której wszyscy gotowi byli iść na wyprzódki, aby się gorszymi nie okazać od innych.
Ze trzech starych, siedzących przy kominie, najciekawszym dla mnie był pan Seweryn Burba, którego, pułkownikiem tytułowano, choć bardzo być może, iż już poza służbą grzeczni i kochający go przyjaciele trochę go zaawansowali. Słyszałem dawniej, że go i majorem, i kapitanem zwano; zdaje się, że on sam wcale o te tytuły nie dbał.
Śliczny to niegdyś musiał być mężczyzna, bo nawet już przy siwych włosach i późnym wieku jeszcze w nim dawną tę męską piękność widać było; trzymał się po żołniersku, wyprostowany, a w obejściu się z ludźmi miał coś tak łagodnego, sympatycznego, dobrego, iż trudno go było nie pokochać. Z dawnej młodej twarzy zostały mu były jeszcze oczy niebieskie, patrzące serdecznie, usta uśmiechające się wyrazem wielkiej dobroci, wspaniałe czoło i policzki świeże, rumiane, mało nawet pomarszczone, choć miał lat przeszło pięćdziesiąt. Spojrzawszy na niego, można się już było wielkiej siły domyślać, jakoż w istocie znano go, że siłaczem był, choć się z tym nigdy nie popisywał. Wszystko co żołnierz i szlachcic lubić, znać i umieć powinien, pan Seweryn lubił, znał i umiał, jak nikt lepiej. Koniarz był sławny, choć końmi nie frymarczył jak drudzy, bo się do nich przywiązywał, strzelał doskonale, powoził wybornie, tylko do kieliszka, którego naówczas nadużywano, pociągu nie miał. Wypił czasem przed obiadem, coś i przy obiedzie, ale jak tylko zabierało się na pijatykę, uchodził. Gdy go zaskoczono, zaklęto, przymuszono, choć się marszczył, pił; naówczas jednak nie było żartów, wszystkich pogrzebał, sam wychodząc jak trzeźwy. Tylko zawsze potem (opowiadał) chorował. Przy kieliszku też takim, gwałtem do gardła wlewanym, ani już humoru, ani zwykłej swej uprzejmości nie miał, dąsał się i ostro stawił.
Pana Seweryna widywaliśmy goszczącego u krewnych w sąsiedztwie, a wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że człowiek był majętny, który dobra znaczne całe oddał dzieciom, sobie jeden dworek pod lasem, ogród, ordynarię i pensję zostawiwszy. Że okolica, w której mieszkał, dosyć była pusta, a pułkownik z ludźmi żyć lubił, więc częściej pono u krewnych i przyjaciół niż w domu przebywał. Gdy się zatęsknił za dziećmi i wnukami, zawracał do Horodowszczyzny i parę miesięcy widać go nie było. Zapraszano go z daleka nawet na polowania wszelkiego rodzaju, bo nie tylko myśliwym był wielkim, ale najmilszym w świecie człowiekiem i przynosi z sobą dobrą myśl wszędzie.
Rzadko się trafia widzieć człowieka, który by w różnych towarzystwach wśród drobnej szlachty i wielkich panów był tak zawsze jednym i tym samym, nie zmieniając się wcale. Nie czynił mu wstrętu stary strzelec w łapciach, ani imponował książę z Dereczyna, a choćby i udzielny. Naturalnym był i godność swoją utrzymać umiał — jeden tylko majestat niedoli i cierpienia widoczniejsze na nim czynił wrażenie, przed tym skłaniał głowę z poszanowaniem.
Z przeszłości pana Seweryna oprócz tego, że wojskowo służył, że wiele po świecie bywał, potem do kraju powróciwszy ożenił się szczęśliwie i gospodarzył — niewiele wiedziałem. A patrząc na tego człowieka trudno było oprzeć się myśli, że wiele przygód ciekawych w życiu swym przebyć musiał.
Po anegdotkach myśliwskich tego wieczora, zeszło wkrótce dłuższe opowiadanie o dawnych czasach. Sięgano daleko w głąb, bo starzy powtarzali to, co od ojców zasłyszeli, częstokroć też ojcowie od dziadów. Tradycje te, jak wszystkie w świecie, są prawdziwe poezje pokoleń; — prawda w nich leży niekiedy, ale naokoło jej ziarnka snuje poezja swe ideały. Około imion i charakterów skupiają się blaski, gromadzą cienie, iskrzą barwy, które były duszną potrzebą i pragnieniem tych, co nimi przeszłość malowali. Każdy naród ma takie posągi, które rzeźbiły pokolenia; dziecinną jest i śmieszną krytyka historyczna, przychodząca je mierzyć swoim łokciem maleńkim i dłubać się w tej patynie szlachetnej, jaką je okryły wieki, aby dobyć spod niej pospolitego kruszcu.
Starzy gawędzili i tak się jakoś zapomnieli, uciekłszy w przeszłość, że mnie z kanapką zostawili, nie zważając może na defraudowanego słuchacza.
Pan Seweryn tego dnia był w humorze wyśmienitym, ubił kozła i dwa zające, ani razu nie chybił, nikt też zwierza nie przepuścił, za co się zawsze gniewał trochę, i pudeł w ogóle było niewiele.
Wpłynęło i to zapewne na rozweselenie, że po łowach zjedli smaczno, a teraz u najrozkoszniejszego ognia w świecie siedzieli z fajkami. Płynęły więc historie jedna po drugiej, smutne, wesołe, dziwaczne, niektóre na bajki wyglądające, a z dobrą wiarą przyjmowane; aż pan Seweryn rozpoczął, mniej więcej w ten sposób. Zapamiętałem dobrze jego powieść całą, bo żywo mnie naówczas zajęła.
Powróciłem był właśnie do kraju — mówił — którego od lat wielu nie widziałem. Cierpiałem wówczas trochę na postrzał w nodze, i choć rana była zagojona, ból w kości czułem jeszcze. To mnie zmusiło służbę wojskową porzucić. Szczęśliwszy od innych, bo wielu naówczas niespodzianie wracających — z własnymi rodzinami mieli zajścia nieprzyjemne — znalazłem brata, który mi moją ojcowiznę ocaloną, kapitalik dosyć znaczny gotów był natychmiast wypłacić.
Uściskawszy go i Panu Bogu za to dziękując, bo niezależność jest rzeczą drogą i dźwignią wielką, obejrzałem się, co tu robić. Ba! In quo nati sumus1, po żołnierskim chlebie najbardziej mi się gospodarka uśmiechała. Mamy to we krwi. Kupić coś nie trafiało się, trzeba się było rozpatrzyć wprzódy lepiej i samego siebie wypróbować. Brat mi na początek radził dzierżawę, nie byłem od tego.
W okolicy i o to było niełatwo; postanowiłem odwiedzić krewnych, których dużo rozsypanych miałem po różnych ziemiach i poszukać, azali się co nie trafi. Choć odrobinkę na nogę napadałem, alem był młody, lubiłem ruch, nie brzydziłem się zabawami, szukałem kobiecego towarzystwa — tylko nie tak jak dzisiejsza młodzież, która w kobietach to najwięcej ceni, co najmniej warto; myśmy wzdychali do ideałów, do powietrznych istot i do dobrego towarzystwa; ażeby się móc zakochać, musieliśmy trafić na taką, z którą mówić było można.
Ale to — intra parenthesim2.
Wybrałem się w drogę jakoś pod zapusty — gdziem wpadł, pełno było wesołych ludzi, a wojskowego, który wracał z owych wojen sławnych, z owych bojów tytanicznych, co się z hukiem dział tysiąca po świecie rozlegały, każdy witał otwartymi rękami. U niejakich państwa Moskorzewskich na Podlasiu, ludzi bardzo zacnych, ale wyszłych pono świeżo z małego, dokąd mnie zawieźli krewni moi Zbąscy, zastałem zjazd nadzwyczaj liczny. Moskorzewscy ci dorobili się byli na dzierżawach fortuny znacznej, on sam potem trochę na dobrach spekulował — czasy były takie, że je za bezcen sprzedawano — słowem przyszli do grosza. A że nie mieli synów tylko trzy słuszne córki, jak róże rozkwitłe, wesołe, dobre i po bożemu wychowane panny, młodzież się tam jak na lep cisnęła. Ludzie też byli niezmiernie, może aż do zbytku nawet, gościnni; — stary, którego obwołano dusigroszem, miał na sobie dowieść, że choć zbierał grosze, ale je też i wydawać umiał. Naprzykrzona niemal była ta ich gościnność, bo jak człowieka pochwycili, wyrwać się im było trudno.
Panny, choć były ładne, posażne, mnie jakoś do żadnej z nich nic nie ciągnęło; nie mogłem też zaś myśleć o ożenku, bo za naszych czasów, kto gniazda własnego nie miał, nie ważył się w konkury, aby nań nie mówiono, że chciał siąść na żoninym fartuszku. Zaraz pierwszego dnia Moskorzewski, człek grzeczny, a szczególnie dla mnie, jako dla starego wojskowego, z respektem wielkim, gdy się coś zgadało, że dzierżawy szukam, wystąpił:
— My wam ją tu znajdziemy, jak pana Boga kocham.
Wziąłem to za puste słowo i tylko mu głową kiwnąłem. Drugiego dnia przy śniadaniu wziął mnie na bok.
— Wiesz pan co — rzekł — ja mam już dla waćpana na myśli dzierżawę. O kilka mil stąd mieszkają Boguszowie, rodzina zacna i majętna. Ci mają dobra rozrzucone, on sam takiego gospodarstwa dopilnować nie może, szczęściem dla niego będzie, gdy uczciwego człowieka znajdzie, z którym bezpiecznie mieć do czynienia.
— Ale jakże tak obcesowo wpaść? — rzekłem.
— Znajdziemy chwilę sposobną i kogoś, co tam w tym domu dobrze jest położony; pojedzie się ot tak w odwiedziny i może się tam coś złożyć. Ludzie wielce grzeczni, raili, a gościom radzi, bo i staruszka się rozerwie.
Chciałem spytać o szczegóły, ale Moskorzewskiego odciągnięto i na tym się skończyło, tylkom Boguszów zapamiętał. Tańcowaliśmy dnia tego do upadłego i nie rozeszli się aż nad rankiem. Dano nam ze Zbąskim stancyjkę osobną do przespania się w oficynie; gdyśmy tam zaszli, a choć pomęczeni, ale rozbawieni, rychło zasnąć nie mogli, o różnych rzeczach rozmawiając, powiadam Zbąskiemu: — Jacy to Boguszowie, co mi u nich Moskorzewski stręczy dzierżawę?
— Jacy Bogusze? — odezwał się Zbąski śmiejąc. — Otoś mi doskonały. Boguszów i Bohuszów z różnymi przydomkami w Litwie, w Koronie i na Rusi moc wielka. Familia znaczna, rozrodzona, są i majętni, są i ubożsi, nie wiem, o których ci mówił. Domyślam się jednak, że nie o innych tylko o tych, co w Za błociu mieszkają, i dlatego ich Boguszami–Zabłockimi nazywają.
— Cóż to za ludzie? — spytałem.
— Najszanowniejsi w świecie — rzekł Zbąski. — Starościna, staruszeczka, anioł dobroci kobieta, mąż jej, jeszcze od niej starszy. Żyją jak para siwych gołębi, syna jedynaka stracili — służył w wojsku.
Wnet mi na myśl przyszło, żem znał Bogusza w szwoleżerach i nie wiedzieliśmy tylko czy ten sam. Zbąski mi dalej opowiedział, że dwie córki zostało Boguszom, pani Sawicka i Baranowiczowa, które przy rodzicach albo obie z kolei przebywały, że miały już dzieci dorosłe itp. Gdyśmy się rozgadali dłużej, dodał Zbąski, iż staruszka to najmłodsze swe dziecię, syna, który służył w wojsku, kochała niezmiernie, tak dalece, że gdy przyszła wiadomość o jego śmierci, nie śmiano jej powiedzieć, że zginął, i biedna matka była dotąd w nadziei powrotu tego, który już nigdy nie miał powrócić… W złudzeniu tym wołano ją utrzymywać, niżeli odjąć jej jedyny promyk, co życie krzepił i ozłacał. Staruszka sama sobie biedna wymyślała historie najdziwaczniejsze, o niewoli tego nieboszczyka, o przebywaniu gdzieś w jakimś nieznanym kraju, z którego powrotu się jego zawsze spodziewała.
— Mówię ci to — dodał Zbąski — zawczasu, ażebyś, jeżeli tam pojedziemy, nie wygadał się z czym niepotrzebnie. Moim zdaniem byłoby okrucieństwem tej matce odejmować ostatnią życia nadzieję.
Zdało mi się to trochę dziwacznym, przyznaję, że ją tak okłamywano — ale cóż mi było do tego? Nazajutrz, gdyśmy się wywczasowali i powstawali znowuż o Boguszach myśląc, przypomniałem sobie mojego szwoleżera i okoliczność jedną, w pierwszej chwili zapomnianą, że dwa czy trzy razy mnie za niego wzięto. Raz nawet, biorąc to za jakiś żart niedorzeczny, pogniewałem się mocno i o mało do pojedynku nie przyszło. O tym nie potrzebowałem mówić ani Zbąskiemu, i nikomu też. Bawiliśmy się jeszcze dni parę u Moskorzewskich przedziwnie, potem zabrali nas w sąsiedztwo Lewiccy, u których też hasano, choć dom był ciasny; na ostatek Zbąski mi przypomniał, żeby do Boguszów jechać, których dobrze zna.
— Tam — rzekł — choć panienek podobno jest parę, ale starzy spokoju potrzebują; zapust więc hucznych nie sprawiają. Bądź–co–bądź, nie znudzimy się bardzo. Mnie Bogusze ci są po trosze krewni; stary wiele razy zapraszał. Jedźmy.
Ruszyliśmy tedy do owego Zabłocia, mil cztery opętanych, saniami. Tymczasem z rana zaraz po trzaskającym mrozie wczorajszym, jak lunie deszcz, do południa sannę licho wzięło. Sunęliśmy się połowę drogi po błocie bez śniegu, szczęściem jeszcze gdzie kałuża była, to się na dnie zamróz utrzymał. Zamiast przybyć, jakeśmy sobie układali, po obiedzie, dowlekliśmy się dopiero o gęstym mroku. Co tu robić? rada w radę, czy do austerii3 zajechać i jutrzejszego ranka czekać, czy od razu do dworu? Ja bytem za austerią, Zbąski za dworem. Stanęło na moim, ale Żyd, choć mu to było na rękę, żebyśmy u niego nocowali, nie śmiał nas przyjmować, wiedząc, że dostanie burę. Karczma stała nie opodal ode dworu; ktoś widać za sług był w niej, gdyśmy nadjechali — i nadbiegł stary kamerdyner, aby nas natychmiast zabierać.
— To u nas niesłychana rzecz — zawołał — żeby kto nocował w austerii, niech Bóg uchowa! Pan starosta by się gniewał! Nie ma tego zwyczaju!
Jak zaczął naglić, tylkośmy się ogarnęli, bo droga nas w niwecz obróciła, i pojechaliśmy.
Z dala już na dworze wielką zamożność państwa poznać było można. Dwór był staroświecki, murowany, na rodzaj pałacu przerobiony, ogromny. Tuż oficyny z nim połączone galeriami krytymi, zabudowania pyszne, kaplica, skarbiec. Tylko nie widać było nowej elegancji w tym, ale jakąś staroświecką zamożność, co świecić nie chce, nie zaleca się sobą, a czuć pod nią fundamenta mocne.
Służby w ganku stało dosyć; ale niestrojnej, odzianej skromnie, rumianej, wesołej i dobrze wykarmionej.
Nim przebraliśmy się, zajechali, wysiedli, mrok się zmienił w noc, ciemniuteńko było i w pokojach się już świeciło. W domu panowała cisza jakaś uroczysta, spokój jakiś miły. Stary ów kamerdyner w perłowym kontuszu, z zegarkiem na piersiach, tabakierką i chustką do nosa, poufały jakiś, którego w karczmie nie widziałem, bom się w drugiej izbie odziewał, gdy wyszedłszy naprzeciw ze świecą, spojrzał na mnie, coś mu się zrobiło i żachnął się. Myślałem, że mu się noga ośliznęła czy co — nie zważałem. Szliśmy już do salki bawialnej, do której nas prowadzono. Tu u drzwi stała średnich lat pani i dwie ładne panienki; była to pani Sawicka. Gdy Zbąski pierwszy wszedł prowadząc minie za sobą, i zastępująca gospodynię spojrzała na mnie, dostrzegłem, że pobladła dziwnie, zmieszała się niezmiernie, obejrzała niespokojna, i jakby się coś stało nadzwyczajnego, słowa z początku odezwać się nie mogła.
Stała tak jakiś czas osłupiała i nierychło dopiero opamiętawszy się, podała mi rękę, którą ucałowałem. Dwie córki stojące za nią równie jak ja znalezieniem się tym matki zostały zdziwione. Zbąski też osłupiał.
— Panowie darują — odezwała się głosem przerywanym i niepewnym — ojciec jest trochę niezdrów, matka także, ja na chwileczkę muszę wyjść do nich, wracam natychmiast. Misia i Lorcia zastępować będą gospodynię.
Wszystko to mówiła z pośpiechem, oglądając się ku drzwiom, z takim jakimś niepokojem wyraźnym, iż czuliśmy przybycie nie w porę. Ale po cóż nas zapraszano i ciągniono tak gwałtownie? Rzecz była niepojęta.
Grzeczne panienki, które zdawały się nie podzielać i nie rozumieć nawet zakłopotania matki, zaraz po jej odejściu z wesołością wiekowi swojemu właściwą, zaprosiły nas do stolika szczebiocąc i starając się rozpocząć jaką—taką rozmowę.
Nie było to łatwym, ale katastrofa tego dnia i nagła odwilż, która nam takiego figla spłatała, na początek dostarczyła wątku. Zbąski, i zły trochę, i zmieszany tym przyjęciem, usiłował nie pokazać po sobie, co się w nim działo i nuż opisywać nasze dzieje, naszą sannę, utrapioną podróż i śmieszne jej przygody.
Panny rade by się były tym zabawić i prychały po trosze, ale — matka nie powracała, spoglądały na siebie, widocznie zrozumieć tego nie mogąc, dlaczego uciekła tak prędko i została tak długo.
Wszystkim nam ten kwadrans wydał się godziną, chociaż ja wiedziałem najlepiej o tym, iż więcej kwadransa nie trwało to dziwne położenie, bo siedziałem naprzeciw pysznego zegara w szafce brązowej zamkniętego, który miałem czas admirować.
Przedłużone oczekiwanie na matkę zaniepokoiło w końcu jedną z panienek, która, pokręciwszy się na krzesełku, poszeptawszy coś z siostrą, wyrwała się i pobiegła. Została do bawienia nas jedna gosposia, na którą wystąpiły rumieńce, wesołość ją opuściła, żal mi się zrobił niezmierny biednej dziewczyny — i to było pono zawiązkiem, jak państwo zobaczycie, daleko gorętszego dla niej sentymentu.
Zbąski, pomimo nadrabiania wesołością, coraz większe też okazywał zakłopotanie, w głowie mu się nie mogło pomieścić, co się stało. Zapytał w końcu panny, czy nie zasłabł kto w domu?
Panna spuściła oczy i bełkotała coś niewyraźnie.
— Podobno babcia trochę niezdrowa, ale to nic.
Siedzieliśmy jak na mękach, gdy naprzód powróciła pośpiesznie, mocno zarumieniona druga panna, i w tejże chwili prawie otwarły się drzwi ze strony przeciwnej, a w nich ujrzeliśmy prowadzonego pod rękę przez wyrostka, o kiju z wolna wchodzącego staruszka, przygarbionego nieco, który ciekawe oczy wlepił we mnie, nic nie mówił i zdawał się drżeć cały. Powstaliśmy, aby go powitać, nie posuwał się dalej, spostrzegłem, że łzy miał na oczach. — Wszystko to dla nas było tajemnicą nierozwiązaną; po chwilce przemógłszy się staruszek, żywo pośpieszyć chciał ku nam, a chociaż Zbąski stał na przodzie, jak w tęczę patrzał we mnie. Panienki usunęły się na bok.
— Pan starosta dobrodziej przebaczy — odezwał się postępując ku niemu — przybyliśmy jakoś nie w porę.
— Ale jak to nie w porę?… — niby ocknąwszy się począł żywo, głosem drżącym i zmuszając się do uśmiechu starosta. — Owszem, Bóg widzi, z duszy i serca radzi jesteśmy, radzi…
Głos mu zawiązł w piersiach, widziałem, że łzy mu płynęły z oczu, choć usta usiłowały się uśmiechać.
— Serdecznieśmy wam radzi — powtórzył. — Siadajcie, proszę.
Gdym się zbliżył zaprezentowany staroście, podał mi rękę, chwycił moją i wlepił we mnie oczy tak natarczywie, żem się zmieszał.
Tymczasem panny, jakby korzystały z ukazania się dziadka, pierzchnęły natychmiast.
Zostaliśmy sami. Pacholę, które towarzyszyło Boguszowi, posadziwszy starego na krześle, samo zaraz wycofało się z pokoju. Zbąski już miał rozpocząć znowu opowiadanie o odwilży i jej skutkach, gdy starosta, nie spuszczający mnie z oka, odezwał się do mnie:
— Służyłeś pan wojskowo?
— Tak jest — odpowiedziałem.
— To zaraz widać po człowieku — podchwycił śpiesznie stary. — I ja… i ja miałem… mieliśmy syna w tym wieku co pan, w wojsku także.
Splątał się, mówiąc coraz niewyraźniej i rozpłakał głośno.
Źle mi się zrobiło, wyrzucałem sobie, żem moją przytomnością obudził tu takie wspomnienia i zasmucił biednego starca. Zamilkłem strapiony, przypomniawszy sobie jeszcze moje nieszczęśliwe podobieństwo do owego Bogusza od szwoleżerów. Wyjaśniło mi się teraz wszystko: wejrzenia niespokojne, łzy, pomieszanie starszych osób. Nie pozostawało mi nic więcej nad to, jak otwarcie się rozmówiwszy, wycofać się z położenia, które i dla mnie srodze przykrym było. Odwróciłem się do pana starosty.
— Niech mi pan daruje moją otwartość przy pierwszym spotkaniu — rzekłem — jestem żołnierz, to mnie trochę tłumaczy. Widzę, że obudzeniem wspomnień dla serca rodzicielskiego bolesnych, wzruszyłem państwa i wniosłem z sobą łzy do domu. Pozwól mi, panie starosto, abym się oddalił.
Wstawałem już; staruszek naprzód ręce podniósł do góry, potem, wyciągnąwszy je, chwycił moją dłoń i ścisnął silnie.
— Na miłość Boga ukrzyżowanego — zawołał — nie czyńże mi tej przykrości i tego despektu! Mylisz się waćpan; łzy to są smutne, ale słodkie razem; żywy obraz syna naszego mamy przed sobą — niech się choć tym pocieszę. Zlituj się! Nie bierz za złe…
Mówił z taką gorącością starosta, że przez poszanowanie dla wieku i uczucia, jakie okazywał, nie śmiałem się mu sprzeciwiać, siadłem zakłopotany, wyrzucając tylko w duchu sobie, żem myśl miał pojechania tu, Moskorzewskiemu, że mi ją poddał, i Zbąskiemu, że mi ją do skutku przyprowadził.
Staruszek ocierając łzy wciąż patrzał na mnie.
— Podobieństwo nadzwyczajne — szeptał jak sam do siebie — niesłychane. Postawa, twarz, głos, ruchy… Boże miłosierny!
Domawiał tych wyrazów, gdy drzwi od pokoju naprzeciw otworzyły się i prowadzona przez córkę ukazała się pani starościna.
Osoba była w późnym wieku, a choć od męża młodsza, tak złamana cierpieniem, że się niemal od niego wydawała więcej zgrzybiałą i osłabłą. Szła drżąc, powoli, opierając się na córce i wnuczce. Pomimo wieku i znękania, które się na smutnej malowało twarzy, starościna była tak piękną, iż malarz by z niej wzór mógł brać do,, obrazka. Smutkowi jej towarzyszyła taka anielska słodycz w wyrazie ust, wejrzeniu, w składzie wszystkich rysów twarzy, nawykłej życiem do chrześcijańskiej rezygnacji i cierpliwości, iż niepodobna było nie uczuć się wzruszonym widokiem tego oblicza pełnego powagi oraz dobroci, bólu i spokoju pobożnego.
Nierychło, zbliżywszy się ku nam, podniosła oczy i poczęła się uważnie wpatrywać we mnie i Zbąskiego. Musiano ją zapewne, unikając zbyt silnego wrażenia, uprzedzić o moim podobieństwie do syna. Wzrok miała osłabiony, i gdym z kolei przystąpił do ucałowania jej ręki, wlepiła we mnie oczy, ściekając mnie i nie puszczając ręki mojej. — Czułem przyśpieszony oddech staruszki, dłoń jej drżała mocno, tchnęła, jakby jej powietrza zabrakło, i nawet nie odpowiedziawszy na moje powitanie, padła na podane jej krzesełko.
Córka dała mi znak głową, ażebym zajął miejsce przy staruszce — musiałem być posłuszny. Siedzieć tak pożeranemu ciekawymi oczyma, jak winowajcy, nie jest miłym: krew mi biła do głowy. Starosta i starościna, niemi oboje, to na siebie, to na mnie patrzali: milczenie stawało się nad wyraz przykrym.
Starościna wreszcie, jakby na męstwo się wysilając, głowę podniosła ku mnie i spytała z wyrazem pełnym czułości:
— Skąd pan przybywa? Dawno w kraju? Słyszałam…
Chciałem uniknąć wspomnień wojska i wszystkiego, co by mogło staruszków zasmucić: odpowiedziałem ogólnymi wyrazy, żem jechał od brata, że znajdując się w sąsiedztwie, korzystałem ze zręczności, aby poznać dom, o którym tyle w obywatelstwie słyszałem. Gdym to mówił, niezbyt zręcznie się tłumacząc, bom był niezmiernie pomieszany, starościna pochylona ku mnie, słuchała, usta jej się uśmiechać poczęły, twarz rozpromieniała, oczy zajaśniały, podała mi rękę.
— A, to dobrze! dobrze, ślicznieś pan zrobił, żeś do nas zajechał! Tu u nas spoczniesz! Nieprawdaż? Długo a długo?
Nie wiedziałem już co odpowiadać — lecz widząc starościnę wesołą, nabrałem śmiałości, pocałowałem ją w rękę i uczułem, że usta zbliżyła do mojej głowy. Pani Sawicka, stojąca tuż, spoglądała niespokojnie i chcąc ułatwić dalszą rozmowę, poczęła rozpytywać o zapusty u Moskorzewskich i sąsiedztwo. Wmieszał się do rozmowy starosta, zagadał Zbąski, trochę się jakoś, ożywiło. Chciałem wśród tego wstać z krzesła i inne zająć miejsce, ale starościna za każdą razą wyciągała rękę i nie puszczała mnie od siebie. Jak na mękach, ścigany wejrzeniami obojga starych, wysiedziałem do wieczerzy. Do stołu staruszka kazała mi się prowadzić i posadziła obok siebie. Pilnowała mnie przy jedzeniu z troskliwością nadzwyczajną, która niezbyt nawykłego do atencji i czułości coraz bardziej kłopotała. W duchu sobie postanawiałem nazajutrz rano, ani wspomniawszy już o dzierżawie, uciekać.
Tymczasem stało się inaczej, czegom się nie spodziewał wcale. Zbąski, który był gaduła nad gadułami, po kilku kieliszkach dobrego wina, plotąc trzy po trzy, o tym i owym, wypaplał się przed starostą, że miałem myśl szukania dzierżawy.
— A to się, mości dobrodzieju, składa, jak nie może przedziwniej — zawołał Bogusz — prawdziwa opatrzność boska. Ja właśnie szukam dzierżawcy! Rozgość się asindziej u nas, objedź, opatrz, jak Bóg miły, zgodzimy się, będzie wilk syty i koza cała…
Starościna, posłyszawszy to, klasnęła aż w ręce, zdawało się, że to ją niepomiernie uradowało.
Szczególna rzecz, spojrzała na mnie z wyrazem jakimś porozumienia się i przebiegłości, jakby pochwalała doskonały fortel jakiś i posądzała, że ta dzierżawa była fikcją. Znowu nie wiedziałem, ani co to jest, ani co się dzieje. Ale reszta wieczoru upłynęła już raźniej i weselej.
Gdy przyszła godzina rozchodzenia się na spoczynek, starościna przywołała kamerdynera polecając mu, aby pamiętał o wszystkich naszych wygodach. Starosta dawał mu informacje od siebie. Poprowadzono nas do gościnnych pokojów.
Okrutny ciężar spadł ze mnie, aż mi lżej było, wyszedłszy z tego fałszywego położenia. Pokoje wyznaczone były nie tylko wygodne, ale można powiedzieć, zbytkownie urządzone. Gdy się stary kamerdyner oddalił, dopierom sobie wodze mógł puścić i rozprawić się ze Zbąskim. Ja brałem to jakoś tragicznie, a mój kolega, co mnie gniewało, komedię czystą robił z tego.
— Starym przypominasz syna! Z czułością są dla ciebie, co w tym u kaduka tak desperackiego! Dzierżawę puszczą ci tanio, któż wie! In gratiam4 podobieństwa, wnuczkę jeszcze mogą wydać za ciebie! A ten się zżyma!
Mnie, przyznaję się, i gniewało, i niecierpliwiło, że nie sobie byłem winien te łaski i fawory, ale jakiemuś nieboszczykowi. Być żywym upiorem nie jest rzeczą miłą.
Chciałem się i dzierżawy wyrzec a uciekać, ale Zbąski mnie za poły trzymał i aż do połajania przyszło, bo mnie dziwakiem nazwał. Ani ja, ani on nie wiedzieliśmy naówczas, w co wpadłem z tym moim nieszczęśliwym podobieństwem do nieboszczyka szwoleżera. Później znacznie dopiero od matki mojej żony dowiedziałem się, jak rzeczy stały.
Starościna tak była uderzona żywym obrazem ukochanego syna, że sobie powiedziała, iż ja byłem nim w istocie, żem się tylko z jakichś powodów chciał pod obcym ukrywać imieniem i że fortelu użyłem, aby do rodziców przyjechać. Na próżno pani Sawicka w początkach usiłowała jej to wyperswadować, mówić sobie nawet nie dawała, abym ja kim innym był, jak jej synem.
— Co ty mi gadasz, proszę cię! — odezwała się do córki. — To on! To on! Widać, że mu jakieś biedakowi grozi niebezpieczeństwo, że się musi ukrywać… Dwóch ludzi tak podobnych do siebie, nie może być na świecie; mowa, ruchy, uśmiech… To mój Włodzio! To on!
Starosta w początkach usiłował żonie wyperswadować także przywidzenie to; rozpłakała się tylko, zniecierpliwiła; nić nie pomogło.
— Niby ja nie rozumiem! Przyjechał za dzierżawą! A tak! Udawajmy, że nie poznajemy, ale to on, serce moje go czuje!
I mąż, i pani Sawicka musieli staruszkę przy tym złudzeniu zostawić, mając nadzieję, że następne dnie je rozproszą.
Nazajutrz rano zaledwieśmy się ubrali, starosta kazał się powieść i zasiadł na gawędkę, o wyjeździe mó—wić nie dawał, myśl dzierżawy chwycił gorąco, kazał przynieść inwentarze, osnuł objazd majątku na dni kilka rozłożony; a że dnia tego lał deszcz, potrzeba było z oględzinami czekać lepszej pory.
— Musiałem przesiedzieć niemal cały dzień ten przy staruszce, która mnie od siebie puścić nie chciała. Jakkolwiek przykrą mi była ta rola cudza, pożyczona, macierzyńskie to przywiązanie, czułość, serdeczność starościny chwyciły mnie za serce. Ja com matkę stracił zawczasu i ledwie ją sobie przypominałem, znajdowałem w niej tę miłość macierzyńską, której żadna w świecie zastąpić nie może; poddałem się losowi mojemu, powiedziałem sobie, że mogąc osłodzić biednej staruszce kilka chwil życia, byłbym okrutnym, gdybym dla fantazji jakiejś i dumy się cofał.
Zarazem jednak, czując się sobą i chcąc okazać, jakim byłem w istocie, aby powoli wywieść ją z błędu, już tego dnia nabrałem śmiałości, rozweseliłem się i nadrabiałem fantazją może do zbytku.
Na nieszczęście, co miało pomóc, to jeszcze utwierdzało; znać, że obyczaje i humor nieboszczyka szwoleżera, równie jak twarz, do moich być musiały podobne. Im bardziej starałem się być panem Sewerynem, tym więcej byłem Włodziem.
Skutkiem osobistego położenia mojego, jakby w myśl starościny idąc, mąż jej; pani Sawicka, a co gorzej obie panienki, córki jej, spoufalały się ze mną coraz bardziej i ja z nimi. Młody byłem, a Lorcia, śliczne dziewczę, wesołe, naiwne, od pierwszego wejrzenia uczyniła na mnie wrażenie. Starościna tegoż dnia, niby odkrywszy moje podobieństwo do syna, pół żartem, pół serio, zażądała, żebym ją mamą nazywał, i poczęła mnie Włodziem wołać. Zatem szło, że pięknych dwóch panien zostałem wujaszkiem, co ze śmiechem i wesołością przyjęto za rzecz postanowioną.
Ten żart dozwalał mi się zbliżać do siostrzenic daleko śmielej niż panu Sewerynowi. Drugiego dnia deszcz nie ustał, siedzieliśmy jak wprzódy w domu, ja przy staruszce i już naprawdę przywiązując się do niej jakby do matki.
Pani Sawicka nic nie mówiąc, niemymi wejrzeniami dziękowała, starosta był wesół, ja sam pod wieczór zapomniałem o moim położeniu fałszywym.
Tymczasem Zbąskiemu, który już miał myśl starania się o jedną z panien Moskorzewskich, pilno było do nich powracać, mnie samemu tu zostać zdawało się niepodobieństwem. Prosiłem go, błagałem; rwał się, obiecując powrócić, niepodobna go było wstrzymać, a starosta „nie tylko mnie nie puszczał, ale o wyjeździe słuchać nie chciał.
Tylem tylko wymógł na Zbąskim, że do najbliższego folwarku o milę od Zabłocia pojechał ze mną na oględziny, a stamtąd wprost miał wracać do Moskorzewskich. Ja zaś dałem słowo najuroczystsze, że przyjadę do Zabłocia. Pani Sawicka, która była w spisku, dojrzawszy może, iż bardzo na Lorcię często spoglądałem, tak to zręcznie jakoś ułożyła, iż ona mnie wyciągnęła na słowo.
W Rutkach, folwarku, który miałem dzierżawą objąć, okazały się warunki takie, gleba, wygody, zabudowania, inwentarze, iż na świecie całym nic bym dla siebie korzystniejszego wyszukać nie mógł ze świecą. Zbąski mi powiedział wprost:
— Trzeba być wariatem, żeby ze szczęścia nie korzystać! Bierz, mówię ci, z zawiązanymi oczyma.
Dzierżawa była od św. Jerzego na wiosnę; dom mieszkalny, wcale niezły, choć jutro zająć mogłem. Starosta inwentarz swój zostawiał mi z warunkiem oddania in statu quo5, bez przypłodku.
Składało się tak, licząc w to piękne oczy Lorci, żechoć miałem wstręt do korzystania z fizjognomii mojej i jakiegoś tam przypadkowego podobieństwa, wyrwać mi się było trudno.
Gdy sam już powróciłem do Zabłocia, a kamerdyner mnie do starosty zaprowadził, zastałem go w krześle z koronką w ręku, powagą jakąś wielką obleczonego i smutnego. Począł się mnie najprzód rozpytywać o Rutki; nie było im nic do zarzucenia, musiałem prawdę wyznać.
— Mówmy otwarcie — odezwał się starosta — ja lepszego dzierżawcy od was nie znajdę, a pan wątpię, byś powolniejszego i wyrozumialszego dla siebie znalazł jurysdatora6; nie będę przed nim i tego taił, iż sztucznie bym go chciał zatrzymać w sąsiedztwie dlatego, abym mojej biednej Annie uczynił tym przyjemność. Waćpan jesteś żywym wizerunkiem naszego syna; jej przywiązanie do dziecka sprawiło to, że nie obraz jego, ale samo to dziecię chce w nim widzieć. Na próżnośmy się starali jej to wybić z głowy. Urojenia swojego trzyma się jak ostatniej deski wybawienia. Bądź waćpan wyrozumiałym, bądź pobłażającym dla biednej staruszki, Bóg ci to nagrodzi! Nie popełniasz grzechu, czynisz dla nas ofiarę, uczynek dobry! Bóg ci to nagrodzi! — powtórzył.
Stary począł mnie ściskać ze łzami; na tym się skończyło; wziąłem Rutki.
Miałem najmocniejsze postanowienie, zmuszonym teraz będąc, zwłaszcza w początkach, co dzień niemal przyjeżdżać do Zabłocia, nie sprzeciwiając się bynajmniej staruszce, nie pomagać jej jednakże do zachowania złudzenia. Ostrożnie rozpocząłem to o mojej rodzinie mówić, to o stosunkach itp.
Starościna słuchała z uśmiechem, jakby żartu, śmiała się, kręciła głową i szeptała:
— Komponuje wybornie.
Naturalnie z tego przyjęcia za syna wypadała rzecz dla mnie najprzykrzejsza, której uniknąć musiałem, bądź–co–bądź starościna chciała mi nieustannie być w czymś pomocą, ciągle mnie obdarzała, pani Sawicka oczyma i ruchami błagała mnie, ażebym przyjmował. Działo się więc tak, żem pozornie biorąc i dziękując, natychmiast na ręce córki składał, co otrzymałem od matki.
Przekonawszy się o moim niezłomnym postanowieniu w tym względzie, pani Sawicka wcale się nie sprzeciwiając już, odbierała wzdychając te ofiary, z których najmniejszej prószynki przyjąć nie mogłem.
Trwało to wszystko, jak powiadam, czas jakiś bez większych komplikacji. Na Wielkanoc oprócz Sawickiego, którego wprzódy poznałem, bardzo zacnego człowieka, posłusznego żonie, powolnego i niepodejrzliwego, przybyli do Zabłocia państwo Baranowiczowie oboje.
O całej mojej historii, położeniu w domu starostwa, słyszeli już wprzódy; nie podobało się im to mocno.
Sam Baranowicz, człowiek niezmiernie o grosz dbały, zabiegliwy, nie pochwalał wypuszczenia mi Rutek w dzierżawę, jak się wyrażał, za psie pieniądze, we mnie widział zawczasu, nie znając, awanturnika, który wyzyskiwał słabość, a jak on mówił, obłąkanie i zdziecinnienie starościny. Pani Baranowiczowa tak samo widziała przez oczy mężowskie, jak Sawicki przez źrenice żony. Gotowała się tedy burza z mojego powodu, której ja ani się domyślałem, ani przewidywałem.
Gdy w Wielkim Tygodniu przybyli Baranowiczowie, byłem w Rutkach; pierwsze więc sceny wstępne odegrały się beze mnie. Gwałtowniejszego charakteru od siostry pani Baranowiczowa, mocno już w drodze przez męża przygotowana, zaledwie przybywszy i pozostawszy sam–na–sam z matką, poczęła jej czynić wyrzuty, że się na śmiech ludzki naraża, obcym ludziom dając z siebie korzystać, krzywdząc własne dzieci dla jakichś awanturników itd.
Staruszka wysłuchała cierpliwie wyrzutów córki, wstrzymała się od odpowiedzi, zmilczała. Poprosiła potem do siebie męża, i co mówili na osobności, tego nikt nie wiedział. Scena jakaś zaszła z Baranowiczem potem, który nie czekając Wielkiej Nocy, pod pozorem pilnego interesu, wyjechał z Zabłocia. Żonę tylko pozostawił na straży.
Gdym zawczasu zaproszony na święta przybył w Wielką Sobotę do Zabłocia, stary kamerdyner czekał już na mnie w ganku i prosił, abym z nim szedł do starościny. Zastałem ją samą przy pacierzach. Jak zwykle pocałowała mnie w głowę.
— Mój Włodziu — rzekła, bo inaczej mnie nazywać nie chciała — uczyń to dla mnie, bądź cierpliwy i wyrozumiały dla tej mojej poczciwej Baranowiczowej, która tu jest. Ja tego ci nie potrzebuję mówić, bo ona zawsze taka była młodą. To biedactwo zawsze kwaśne, smutne, kapryśne, więc choćby tam czasem syknęła, a skrzywiła się, nie zważaj, moje dziecko, nie zważaj! Moje serce ci to nagrodzi. Zawsze to… (tu się rozśmiała do mnie z porozumieniem) zawsze to… siostra… Już rozumiesz.
Z tym mnie staruszka odpuściła.
Poszedłem do Bogusza, który mnie z podwójną przyjął grzecznością, ale o Baranowiczach tyle tylko wspomniał, że on sam bardzo żałował, iż mu niezmiernie gwałtowny wypadł interes i wyjechać musiał, a poznać mnie nie będzie miał przyjemności.
W pokoju zastałem panią Sawicką, także serdeczną bardzo, jakby już zawczasu za to, co od siostry miałem ucierpieć, płacić mi chciała. Lorcia też przyjęła mnie jakby prawdziwego wujaszka.
Na kanapie siedząca majestatycznie pani Baranowiczowa, gdym się jej przedstawił, zaledwie mi głową kiwnąć raczyła. Z twarzy i jej wyrazu wyczytałem wypowiedzenie wojny. Przestroga staruszki już mi się jej kazała spodziewać. Co było robić? Mężne stawić czoło i — cierpieć. Tegoż wieczora poczęły się podjazdowe wycieczki, przekąsy, umyślne uchybienia i postponowanie, ale starościna, jakby na przekór, była nadzwyczaj czułą.
Usuwałem się sprzed oblicza zagniewanej pani, i na ten raz posłużyło mi to wcale nieźle, bo uciekając od niej, miałem zręczność zbliżania się do Lorci. Byliśmy z nią co dzień lepiej i bliżej, a siostra, która się widać domyślała czegoś, serdecznie nam pomagała.
— Niech się pan nie boi cioci Baranowiczowej i jej złych humorów — szepnęła mi Lorcia — ma migrenę, ale jej to przechodzi. Jeden na to sposób: nie trzeba zważać.
Trochę to było trudnym, bo nie tylko oczów, uszu też trzeba było nie mieć, aby nieustannych ukłuć nie brać do siebie. Im mniej występowanie to przeciw mnie miało skutku, tym pani Baranowiczowa dozę lekarstwa podwajała.
Jakem się później dowiedział, dała słowo mężowi, że mnie stąd wykurzy. Brała się do tego, trzeba przyznać, z niewieścią gorączką i zapałem, a niezbyt zręcznie. Jednakże podrażniła mnie tego wieczora okrutnie.
Nazajutrz zjechało się mnóstwo gości. Między innymi (wszystko to później się dopiero odkryło) przybył forytowany do Lorci przez Baranowiczów niejaki Kuźmiński. Jejmość, pierwszego już wieczora postrzegłszy moje zbliżanie się do panny, podwójnie już przeciw mnie poburzona, przed święconym pono wzięła na stronę Kuźmińskiego i dała mu instrukcję.
Miał być narzędziem do pozbycia się mnie z Zabłocia.
Słówko o tym Kuźmińskim. Mężczyzna był w moim wieku, także w młodych latach trochę wojskowego chleba kosztował, słuszny, przystojny, zręczny, silny, gospodarz dobry, człek uczciwy, ale głowę miał tępą i defekt brzydki, bo się jąkał. Czasem udawało mu się przez cały dzień mówić płynnie i nie zatrzymać się na jednym słowie, ale bywały na niego chwile, że strwożywszy się, co moment się zająkiwał, a gdy go to napadło, czerwieniał, twarz mu nabiegała i mało że w konwulsje nie wpadał. Szczególniej, gdy poruszony był, rozgniewał się, napił więcej, podpadał temu kalectwu. Sam przez się mało co robił, zawsze go ktoś popychał. Na teraz kierownictwo wzięła Baranowiczowa. Kuźmiński był majętny, stateczny, nic mu oprócz jego jąkania i słabej głowy zarzucić nie było można.
Przy święconym jajku poznałem się z wszystkimi i z księdzem kanonikiem Supajłą, przyjacielem domu, który po raz pierwszy przy mnie tu przybywał (pono dalekim krewnym Boguszów) i z sędzią Rozwadowskim, powinowatym samej pani, i z innymi wielą. Kuźmiński mi się z dala pokłonił, ja jemu, skończyło się na tym. Gdy mi Lorcia podała do podziału święcone jajo, przypadkiem obejrzawszy się ku niemu, zobaczyłem go w płomieniach, dostrzegł, żeśmy coś poufale szeptali i ona się zarumieniła.
Dzień zszedł jako tako, bo osób było dużo i rozmowy ogólne, obojętne. Starościna, jakby umyślnie, starała się mnie trzymać przy sobie i okazywać publicznie to przywiązanie, jakie ku mnie powzięła. Mówiła o mnie kanonikowi, rozpowiadała Rozwadowskiemu, musiała Kuźmińskiemu coś powiedzieć, uderzało to wszystkich, że byłem tu jak w domu. Nie przechwalając się tymi łaskami, nie mogłem się znów taić.
Nazajutrz niektórzy z gości się rozjechali, inni przybyli, Kuźmiński został. Na trzeci dzień Wielkiej Nocy, gdym jeszcze był w moim mieszkaniu z rana i kończyłem się ubierać, usłyszałem kroki, patrzę, wchodzi sztywny, wyprostowany z miną jakąś junacką razem i pomieszany Kuźmiński.
Przywitaliśmy się zimno.
— Ja tu do waćpana dobrodzieja z małym interesikiem — odezwał się, nie chcąc usiąść, przybyły.
— Do usług.
— Może to zapytanie będzie śmiałe — rzekł — ale jam żołnierz, pan też, otwartość jest naszym przymiotem. Po kryjomu i podstępnie nie mam zwyczaju nic czynić.
— Ja też — wtrąciłem.
— Mam zamiar, szczerze panu mówię, o pannę Sawicką konkurować, a postrzegam, że mogę mieć w panu rywala, jeżeli się nie mylę. Więc, karty na stół.
Ruszyłem ramionami.
— Trochę to dziwne pytanie — odpowiedziałem — wszelakoż nie wzdragam się na nie dać odpowiedź. O pannę, która nikomu nie jest ni przeznaczoną, ni przyrzeczoną, ni zaręczoną, każdemu starać się wolno. Mnie i panu. Nie wiadomo, komu Bóg da szczęście.
— Ja bo nikomu w drogę nie lubię włazić i nie pozwolę też, aby mnie kto właził.
Spojrzałem nań.
— Jak to pan rozumie, to „nie pozwolę”? — spytałem.
— Niech pan to sobie tłumaczy, jak chce — rzekł, trochę już jąkając się, Kuźmiński.
Zmierzyliśmy się oczyma, zatarł czuba i z wolna się po pokoju przechadzać zaczął.
— A gdybym ja to wziął za wyzwanie! — spytałem.
— Jam nie od tego! — odparł, coraz mocniej się jąkając.
— Ja także nigdy nie odmawiam zaprosin tego rodzaju — odezwałem się. — Zważ pan tylko, że oba o pannę nie mamy prawa się bić, bo żaden z nas jeszcze się do niej ani zbliżył. Uczynię panu tę refleksie, że do wyrąbania się mamy czas, a gdybyś mnie istotnie wyzwał, to by mu prędzej zaszkodziło do panny, niż pomogło.
Kuźmiński się zamyślił.
— Jeżeli pan dobrodziej — dodałem — masz jaki inny słuszny powód zobaczenia się ze mną, na przykład, jeżeli się mu nos mój nie podobał albo mina, lub chód, to co innego.
Mówiłem drwiąco, bo mnie zniecierpliwił — odwrócił się żywo.
— Dosyć tych kilku słów, abym powód miał — rzekł. — Po świętach się skomunikujemy. Tymczasem, spodziewam się, zostanie to między nami.
— Możesz pan być spokojny — odpowiedziałem —uregulujemy to na przewody, czy po przewodach, a tu w domu gościnnym u starostwa dajmy sobie pokój.
Skłonił się, ja jemu, wyszedł. Poznałem z miny pani Baranowiczowej, gdym się z nią spotkał przy święconym, bo tu ono „cały tydzień trwało, że wiedziała już o wszystkim. Wzrokiem uraźliwym, zwycięskim rzuciła na mnie; podwoiłem wesołość i nadskakiwania około Lorci; Kuźmiński chodził struty.
Nie mam się czym chwalić, bo mnie tak Pan Bóg stworzył i jemu, nie sobie to winienem, ale jest i było zawsze ze mną tak, że na długą metę gniewu nigdy utrzymać nie mogłem. Łatwo mnie było rozsierdzić aż do pasji, ale żebym się ze złością w sercu całe lata nosił, od tego mnie uchowała łaska boża.
Kuźmiński swoim wystąpieniem trochę mnie na siebie obruszył w pierwszej chwili, ale—m stygł już. Wiedziałem, że sobą nie władał, że go popychano, prawie mi go już żal było. Nie dałem mu w najmniejszej rzeczy poznać, żem żal jakiś miał do niego. Owszem przy stole, w rozmowie, zamiast się mu przeciwić i szukać zwady, pomagałem. Zająknął się parę razy, podszepnąłem mu słowo po cichu, bez śmiechu, boć biedne człeczysko defektowi, którym go Bóg dotknął, nie był winien. Uważałem, że to jakoś przyjął wdzięcznie i był skonfundowany. Nie chcąc znowu, by sądził, że go sobie jednam, unikałem go.
Drugiego dnia Kuźmiński czegoś kwaśny, po obiedzie się posprzeczał o marną rzecz z jednym z sąsiadów, szło o rozwiązanie, kto miał słuszność. Byłem przy tym, obrócono się do mnie. Krótko a węzłowato przekonałem, że słuszność była na ten raz przy Kuźmińskim. Poszedłem zaraz precz, aby mi nie potrzebował dziękować; ano, co prawda, to prawda. Nie odjeżdżał do przewodów. Nie wiem tam, z czego poszło, że starosta mu opowiedział moje przybycie do ich domu i całą historię, ze łzami w oczach. W sobotę rano, gdy się golę, znowu słyszę, drepcze ktoś, wchodzi Kuźmiński, ale skonfundowany niezmiernie i całkiem inny. Chce coś zacząć mówić, jak się zaciął, ani sposobu.
Żal mi go było, więc zagadałem zręcznie, dając mu się wyprychać i nie okazując po sobie nic; ochłonął jakoś.
— Wiesz pan co — odezwał się do mnie nareszcie — miałem sposobność przekonać się, że pan jesteś dobry człowiek. Co my mamy dla babskich spraw się zadzierać, to głupstwo, dajmy sobie ręce i niech będzie zgoda.
Podałem mu rękę chętnie.
— Słuchaj, mój poruczniku — rzekłem — daję ci słowo, że do panny przeszkadzać ani chcę, ani myślę.
Serca jej ani pałasz, ani kula nie da, staraj się, ja stoję na boku.
— Panna ani patrzy na mnie — rzekł. Jeszcze raz wzdychając podał mi dłoń.
— Masz tu nieprzyjaciół — dodał — ale masz i tych, co waćpana kochają. Ja już teraz wiem wszystko, mówiła mi dużo pani Sawicka, osoba godna, powiadał starosta.
Zamilkłem, tak się rzecz skończyła, a w Kuźmińskim miałem później przyjaciela do zgonu. Tegoż dnia musiał coś powiedzieć Baranowiczowej, bo mnie bazyliszka7 wzrokiem ścigała. Po przewodach zapowiedziała wyjazd swój, sądząc, że ją będą wstrzymywali, a o tym nikt nie myślał. Starościna tylko, która serce miała anielskie, bolejąc nad tym dzieckiem, obdarzyła je, obsypała, aby jej za tę gorycz, której doznała, nagrodzić. Nic to nie pomogło, odjechała gniewna i nadąsana.
Nauka, jaką mi przyniosło przybycie tych państwa do Zabłocia, pobudziła do myślenia o sobie. Czułem coraz bardziej, że gram tu rolę, która u ludzi szkodzić mi może i różnie być tłumaczoną. Postanowiłem więc, jak najmocniej starać się wyrwać z Zabłocia, pojechać na dłuższy czas do brata, przerwać trochę te stosunki, choćby serce zabolało.
W istocie boleć ono musiało, żem się do staruszki niezmiernie przywiązał, po wtóre, że mnie ta Lorcia ciągnęła. Kochałem się szalenie, ale po cichu, nie mówiąc słowa, nie śmiejąc się zbyt przybliżać, nie chcąc korzystać z położenia. Starościna niekiedy zdawała się odgadywać skłonność moją, ale zawsze na serio biorąc synostwo moje, groziła mi i mówiła:
— Tylko proszę do siostrzeniczki się tak nie zbliżać, bo to się nie godzi, nie godzi.
Czasem, gdym przed wyjazdem do brata parę dni nie był w Zabłociu, wnet posłaniec za mną gonił, kazano przyjeżdżać.
— A, jam stara, ja się już tobą niewiele nacieszę, nie uciekajże ty ode mnie — mówiła prawie ze łzami. — Czy ci to tu źle? — Czy ty nie wiesz, jak my cię kochamy?
Pani Sawicka opowiadała mi, że sny miewała staruszka, odgadywała dnie i godziny. Gdym miał przyjechać, poznawała po turkocie bryczkę, która mnie przywiozła.
Tysiączne dowody przywiązania napełniały mnie wdzięcznością, lecz zarazem niepokoiły i męczyły. Czułem, że rodzinie odbieram, co najdroższego miała, serce matki, była to kradzież i oszukaństwo wedle mojego pojęcia. Mówiłem to nieraz pani Sawickiej, starającej się mnie uspokoić i uprosić, abym biednej staruszce jedynej nie odbierał pociechy. Gdym o wyjeździe do brata zaczął mówić, starościna, która wszystko usiłowała tłumaczyć po swojemu, żeby się nie wyrzec raz stworzonej sobie baśni, powiedziała przed Sawicką:
— Już ja wiem, Włodzio musi mieć bohdankę i do niej mu tak pilno. Gdzie brat! Jaki? To tylko fikcja, ale kiedy się koniecznie napiera, niech już jedzie, byle tam zbyt długo nie bawił, bo mi tęskno będzie.
Gdym przyszedł na pożegnanie, rozpłakała się, powtarzając mi prawie toż samo. Starosta był trochę niezdrów i z pokoju swego nie wychodził i jego więc musiałem osobno żegnać. Znalazłem go zmienionym, i choć słabość, jak doktor zaręczał nie miała w sobie nic zagrażającego, mnie się wydał dziwnie zmienionym, i osłabłym na umyśle. Nierad był, że mi wypadło jechać, ale wstrzymać nie mógł.
Ruszyłem nazajutrz z Rutek z mocnym postanowieniem zabawienia u brata. Wpadłszy do domu jego, dawnego rodzicielskiego, znalazłem w nim tyle wspomnień, tak żywą przeszłość, przyjęto mnie tak serdecznie, iż mi moje kłopoty dziwnie wyszły z głowy. Na wieść o moim przybyciu dawni znajomi i przyjaciele domu zaczęli się ściągać, dnie płynęły świątecznie i wesoło.
Parę tygodni przeszło, anim się opatrzył, gdy jednego dnia wracając z polowania, ledwieśmy z bryczek zsiedli, patrzę, idzie ku mnie posłaniec z listem w ręku.
— Skąd?
— Z Zabłocia.
Tknęło mnie jakieś przeczucie niedobre; nimem list rozpieczętował, pytam go:
— Cóż tam u was?
Fornal dworski w głowę się poskrobał.
— A cóż! Bieda, jaśnie panie, starosta nam zmarł.
— Co mówisz? — krzyknąłem.
— Już czwarty dzień, jak Bóg wziął go do swej chwały.
Rozpieczętowałem list. Pisała do mnie pani Sawicka, zaklinając mnie na wszystko w świecie, na cienie mej własnej matki, abym co prędzej do Zabłocia przyjeżdżał, bo jedyną we mnie nadzieję mają dla starościny, która się nieustannie o mnie dopomina.
Nie było co nawet myśleć. W takim razie obowiązek chrześcijański służyć nieszczęśliwym; kazałem niezwłocznie konie zaprzęgać i ruszyłem do najbliższej poczty, a stamtąd wprost do Zabłocia.
Pomimo największego pośpiechu nie trafiłem już na pogrzeb, który przyśpieszono dlatego, aby nie przedłużać dni żałobnych ze względu na starościnę. Ciszę grobową zastałem w starym dworze, całą rodzinę bliższą i dalszą zgromadzoną, jakieś narady, szepty i strwożenie widoczne. Jak tylko przybyłem, Sawicka wprost mnie poprowadziła do starościny, która mnie ściskając i płacząc, rzuciła się na szyję.
Usiłowałem ją pocieszać, nadaremnie, powtarzała mi tylko:
— Przez litość nie odstępuj mnie.
Musiałem się więc przygotować na wszystko, co mnie tu z Sawickim, Baranowiczem i familią czekało. Trzeba jeszcze wiedzieć, że znaczniejsza część majątku należała do starościny, samej, a mężowski zapisany był na przeżycie, tak że rozporządzenie fortuną zależało od staruszki. Nie lękali się może zięciowie o dobra, których pani Boguszowa nie miała prawa oddać komu innemu, jak dzieciom, ale o bardzo znaczne kapitały, wedle ich pojęcia mające stać się łupem awanturnika. Nie posądzałem ich o to, anim wiedział, co myśleli, lecz z obejścia się ze mną Baranowicza szczególniej mogłem wnosić, jakby był rad się mnie pozbyć. Jedna poczciwa pani Sawicka i skromna, cicha Lorcia dodawały mi sił i odwagi.
Gdy starościny żal gwałtowny cokolwiek się uśmierzył, familia z pomocą kanonika Supajły, poczęła zręcznie nalegać na starościnę o zrobienie rozporządzenia. Baranowicz domagał się oddania im dóbr, z których się płacić sumę oznaczoną ofiarowali, ksiądz Supajło jednak rozmowę o tym delikatnym przedmiocie potrafił odciągnąć jakoś i byłoby może oszczędziło się starościnie przykrości, gdyby Baranowicz, wypatrzywszy chwilę zniecierpliwiony sam jej nie rozpoczął.
Pani Boguszowa znalazła się z wielkim taktem, nie uniosła się, nie wzięła mu tego za złe, odpowiedziała obojętnie i odprawiła z niczym. Ten się już zaczynał coś odzywać o kurateli8. O ile możności unikałem zetknięcia się z nim, a tym bardziej sporu, na ostatek trafiło się tak, że gdy mi już do żywego dopiekł, musiałem go dnia jednego wziąć na stronę.
— Mój mości dobrodzieju — rzekłem mu stanowczo — położenie moje w tym domu jest tak osobliwsze, a ja nie mam honoru mu być bliżej znajomym, że wreszcie muszę tu z nim rozmówić się otwarcie dla uspokojenia go. Oświadczam więc panu uroczyście i gotówem to pismem stwierdzić, iż mimo szczególnego afektu dla mnie starościny, nie tylko stąd żadnych korzyści nie myślę i nie myślałem ciągnąć, ale gotówem się własnym groszem odkupić od posądzeń. Baranowicz się zmieszał bardzo.
— A któż mógł panu myśl poddać, że my go o to posądzamy? — burknął.
— Całe postępowanie pańskie — rzekłem. — Gdyby nie czcigodna staruszka, której serca nie chcę zakrwawić, dawno by mnie tu nie było, zrzekłbym się Rutek, dzierżawy i znajomości nawet.
Widząc, że to tak gorąco biorę, zawstydził się Baranowicz, począł przepraszać, tłumaczyć się, zapewniać, że mu w myśli nie postało. Zły był jednak, żem go odgadł i tak obcesowo przyparł do kąta. A że starościny do uczynienia rozporządzenia nie mogli skłonić, oboje Baranowiczowie nazajutrz wyjechali. Pozostał kanonik, pani Sawicka z córkami i ja.
Jednemu tylko Panu Bogu wiadomo, com się naówczas cudzą grając rolę, namęczył; a zrzec się nie było podobieństwa. Starościna prawie wszystko zdawała na mnie: papiery, interesa, kasę, dom, czyniąc mnie w nim panem niejako. Ja z mojej strony musiałem nieustannie konferować z panią Sawicką, jej przekazując wszystko i stosując się do rady i woli.
Jedyną moją pociechą było, że mnie to do Lorci zbliżało. Stosunek z nią był w swoim rodzaju osobliwy, była bowiem znacznie młodszą ode mnie, a ja, choć się szalenie kochałem, miłości tej musiałem nadawać ton i powagę przywiązania wujaszka do siostrzenicy. Wprawdzie ułatwiało to stosunki, czyniło je poufalszymi, lecz pewnej granicy przejść nie dozwalało.
Dziewczę było nad wiek swój roztropne, z główką otwartą, z sercem, co kochać umie głęboko, spokojnie, cicho.
Nie potrzebuję przypominać ichmościom, że jak ludzi jest rodzajów wiele, tak i miłości ich różne bywają, szczególniej zaś u kobiet napatrzeć się można osobliwych, ale najrzadszą jest ta poczciwa miłość, jaką i ja dla Lorci, i ona miała dla mnie. Wiedzieliśmy doskonale, żeśmy się kochali, bo na to słów nie trzeba i wyznań, ani ja, ani ona na pewnośmy nie mogli przewidywać, czy kiedy co z tego będzie, aleśmy siebie pewni byli, że choćby przyszło z największymi walczyć przeszkodami i czekać jak najdłużej, zmienić nas to nie potrafi.
Gdy się goście rozjechali, a mnie starościna oddalić się nie dawała i wszystkich oficjalistów9 zwoławszy, przykazała mi posłuszeństwo, rozpoczęło się dawne regularne życie w Zabłociu. Brakło nam tylko poczciwego staruszka, którego krzesło zostało próżnym, aleśmy wspomnieniami jego żyli.
Pani Boguszowa nie jak czasem inne, niby wielce zbolałe niewiasty, które zacierają pamięć osób opłakiwanych i usuwają wszystko, co by je mogło przypominać, przeciwnie zachować się starała, co utrwalało wspomnienie nieboszczyka, mówiła o nim, opowiadała przeszłość, zdawała się mieć upodobanie we wskrzeszaniu dni ubiegłych.
Wieczorami przychodziła do salonu i tu na czytaniu lub rozmowie kilka godzin ubiegało. Opowiadania o staroście szczególniej były do mnie zwrócone dlatego, żem ja przez długi czas go nie widział i nie znał. Zawsze bowiem rachowałem się za tego szwoleżera, który zawczasu z domu rodzicielskiego uszedł i wstąpił do wojska.
Nigdy bym nie wytrwał w tej biedzie, gdyby nie pani Sawicka. Kochała ona matkę nadzwyczajnie i z miłości dla niej mnie jak na sznurku trzymała. Gdym się czasem poskarżył, patrzyła mi w oczy, ruszając ramionami.
— Czyżbyś pan w poczciwym sercu swoim żadnej nie znalazł kompensaty za tę ofiarę, jaką dla nas czynisz! — mówiła.
Być może, iż Lorcię miała na myśli, ale ani jej się z nią narzucać mi nie wypadało, ani korzystając z położenia, sięgać zaraz po rekompensę10.
Gdyby wygódki, pieszczoty, nadskakiwania mogły osłodzić człowiekowi fałszywość położenia i upokorzenie a niewolę, mógłbym się był uważać za bardzo szczęśliwego. Uprzedzano moje życzenia, starano się odgadnąć gusta, a byłem słowo powiedział, starościna co najśpieszniej wydawała rozkazy i musiano się do nich stosować. Ludzie, którzy mieli interesa do Boguszów, potrzebowali protekcji, pośrednictwa, płynęli do mnie i męczyli. Przelewałem ich żądania na panią Sawicką ale gdy szło o rozstrzygnięcie, starościna wołać mnie kazała i wymagała, ażebym ja decydował.
Z powodu tego ciągłego przebywania w Zabłociu trudno mi było dojechać i dopilnować w Rutkach, oficjaliści młodzi, za oczyma nadużywali i pomimo że dzierżawa była doskonała, widziałem się zagrożony stratą.
Pisnąć zaś niepodobna było o tym, bo delikatność nie pozwalała.
Choć młody i niewiele dbający o pieniądze gryzłem się tym. Bierzcie to sobie, jako chcecie; ale wyznam otwarcie, choć może nie umiałem, jak drudzy robić majątku, tracić zrobiony uważałem za grzech. Niech sobie mówią inni, że grosz głupia rzecz, że się to do niego przywiązywać nie trzeba; ja trzymani inaczej.
Majętność po rodzicach, co to jest? Ich praca, oszczędność, ich pot krwawy, nocy bezsenne, jest to rzecz powstała z niczego, a dająca, o ile co na świecie pewnego, niezależność, zapewniająca wychowanie dzieci, wykształcenie ich, wprowadzenie na świat, na ostatek możność czynienia dobrego. Mamy może prawo nie zbierać i nie zapracowywać, jak się komu podoba, ale tracić nie mamy prawa; kto traci, winien jest wobec społeczeństwa, rodziny, przeszłości i przyszłości. Wolno pewnie złożyć w ofierze wszystko, co się ma, na cele szlachetne, ofiara marnotrawstwem nie jest; strwonić się nie godzi.
Strwonić na dogodzenie fantazjom, zachciankom, pysze, namiętności jest świętokradztwem, jakby kto z ołtarza i w błoto rzucił.
Więc widząc moją ojcowiznę zagrożoną rozpłynięciem mi się w rękach, przez nieudolność moją, bolałem, tłumaczyłem to sobie tylko ofiarą. Dzierżawa stosunkowo do funduszów, jakie mi brat zachował, była duża i łatwo się mogło stać, że jaka część trzecia jej mogła zniknąć. Stracić niezmiernie łatwo, dorobić się lub odrobić, jak trudno, wie tylko ten, co był zmuszony ciułać po groszu.
Co było robić! Cierpieć i milczeć!
Humor mi się popsuł z tego, a i kwaśnej a posępnej miny pokazać się nie godziło. Do starościny przywiązałem się sercem całym i myślałem sobie, kiedy drudzy dla płochych miłostek tracą i cierpią, czemużbym je dla macierzyńskiej miłości, którą mi Bóg zesłał, nie miał coś sakryfikować!11
Nic się nie zmieniało w Zabłociu, trzeci rok już trwałem na tej osobliwej służbie synowskiej z którą ludzie się oswoili, wreszcie Baranowiczowie przestali się jej tak bardzo lękać, mniej o tym mówiono, jam się obył nieco z nią, ale ciężką mi była. Stałem się tu domowym zupełnie, poufałym, pilnując tylko, ażebym się z moją miłością dla Lorci nie wydał zbytnio i cugli jej nie puścił.
Pani Sawicka już widać zupełnie spokojna z tej strony, dawała nam swobodę, ufając mi.
W trzecim roku do starszej siostry trafił się pretendent, sąsiad pan Matkowski, chłopak średniego majątku, dosyć dobrze wychowany, niczego, roztropny, ale też nie odznaczający się niczym tak dalece, oprócz szalonej miłości do mojej ładnej siostrzeniczki. Jak tylko to się wydało, że się stara, Sawicka przyszła do mnie po radę, a starościna odwołała się też na mnie. Musiałem i w tym grać rolę wujaszka; pannę wyrozumieć, o pretendencie małą inkwizycję12 przeprowadzić, a na ostatek i Sawickiego, któremu zięć był za mało dodatni, na jego stronę nawrócić.
Zostaliśmy jednego dnia, gdy już po oświadczeniu i przyrzeczeniu około wyprawy panny się krzątano, ja i Lorcia w ganku sami jedni. Na stolikach pełno było gałganków, około których dziewczę chodziło z wielkim zajęciem.
— Dobrze to jest być młodszą siostrą — odezwałem się wesoło — pani teraz nabierzesz doświadczenia i około własnej wyprawy będziesz już doskonale wiedziała, jak chodzić.
Dziewczę spojrzało mi w oczy dziwnie i głową potrzęsło.
— Gdzie tam jeszcze do mojej wyprawy — rzekła — kto by się o mnie starał!
— Skądże takie zwątpienie? — spytałem.
— Wcale nie zwiątpienie, albo mu to pilno? — odezwała się Lorcia. — Albo mi to tu źle, przy babci, matce i wujaszku?
Uśmiechnęła się z dygiem.
— Dziękuję za wujaszka — rzekłem — ale ten nie powinien wchodzić w rachunek, bo fałszywy, a wszystko, co fałszywe na świecie, musi kiedyś iść precz.
Lorcia głową potrząsała ciągle.
— Przestawszy być wujaszkiem, zniknę ze sceny i będę tylko przypomnieniem nudnym jakiegoś intruza,
— Pan się koniecznie domaga komplementu? — szepnęła.
— A, od tego niech mnie Pan Bóg uchowa! — przerwałem.
— Źle się wyraziłam — poprawiła się Lorcia — to, co bym powiedziała, inaczej by się nazwać powinno. Myśmy wiele panu winni.
— Ja państwu także, i obliczywszy się, byłbym w długu — odezwałem się.
— O, nie! — przerwała Lorcia. — Choć ja sobie jestem, jak mnie mama nazywa, dzieckiem, ale ja widzę wszystko i rozumiem. Powtarzam, myśmy panu wiele winni.
— Dług ten, gdyby nawet był, niezmiernie łatwy do zapłacenia — rzekłem — poczciwe słowo i dobre wspomnienie, a będzie kwita. Panna Lorcia jednak zmuszoną zostanie fałszywego wujaszka zapomnieć. Przyjedzie jakiś pan Matkowski, zakocha się, poprosi pięknie, zabierze i…
— Nie dam się wziąć — przerwała Lorcia — nie mam ochoty iść za mąż.
— Wszystkie panny tak mówią, dopóki jakiś Matkowski nie przyjdzie, który się podoba.
— Mnie się podobać trudno.
— Dlaczego? — spytałem.
— Wymagam wiele.
— Na przykład?
Lorcia się trochę zamyśliła.
— Widzi pan — rzekła — choćby się we mnie kochał najśliczniejszy królewicz, jak w bajce, nie dałabym się wziąć na szalone przywiązanie bez próby, jak w bajce. Bajki są bardzo rozumne. Musiałby spełnić wprzódy czyn jakiś, który by dowiódł charakteru, duszy, serca. Do nas przyjeżdżają kawalerowie wystrojeni, wyperfumowani, których znamy tylko z ich żargonu w salonie i z plotek, jakie o nich po sąsiedztwie chodzą. To za mało, jeśli się wiąże na całe życie.
Słuchałem z uwagą tych słów za poważnych dla młodej panienki.
— Wszystko to śliczne, rozumne, ale to jest teoria — rzekłem śmiejąc się. — Gdy się młodzieniec podoba, natenczas próby niepotrzebne. Serce ma swe prawa, zaręczy za młodzieńca, porwie główkę i… kawaler od próby dyspensę13 dostanie.
— A! Nie! Nie! — zawołała Lorcia, zmilczała chwilę i szepnęła żywo:
— W jednym tylko razie gotowana go uwolnić od próby, jeśli wujaszek zaręczy i da mi go ze swojej ręki. Naówczas biorę z zawiązanymi oczyma.
— Ach! — zawołałem, chwytając jej rączkę i całując. — Bądź pani pewną, że z mojej ręki mieć go nie będziesz! Nie wezmę na siebie odpowiedzialności.
Rozmowę przerwała nadbiegająca siostra; Lorcia mi spojrzała w oczy bardzo znacząco i dodała tak, żeby siostra nie słyszała:
— Albo od wujaszka mąż, lub nie idę wcale.
— Przygotujże się pani na stare panieństwo — szepnąłem. — Ja nie mogę!
Była to może pierwsza nasza trochę większego znaczenia rozmowa, która później się przy różnych zręcznościach odzywała i powtarzała z odmianami i dalszymi ciągami.
W tym roku choć się na pozór w zdrowiu starościny nie zmieniło nic, wszyscyśmy dostrzegli, że słaba i zapominała się. Nie była chorą, ale jakby znużoną życiem, więcej czasu poświęcała modlitwie, mniej towarzystwu, mówiła o śmierci, jako o spoczynku, którego potrzebowała.
Staraliśmy się ją rozerwać, chwilami się to udawało, potem wpadała w zamyślenie jakieś milczące, jakąś półsenność i godzinami siadywała wśród nas na krześle, nie mówiąc słowa. Zachowała całą swą przytomność, ale myślami zdawała się być gdzieś indziej, na drugim świecie. Zmiana w jej stanie była nieznaczna, powolna, stopniowa, tak że myśmy ją mniej widzieli niż obcy. Zaprzeczaliśmy zrazu potem i nas to uderzyło.
Starościna niepokoiła się teraz rozporządzeniem majętnościami. Był wprawdzie testament dawny, ale ten, po kilkakroć powtarzany, chciała przerobić koniecznie i odmienić. Unikałem o tym mowy, jak się łatwo dorozumieć.
Jednego ranka przyszła do mnie pani Sawicka, zastukała w okno i kazała iść do starościny. Że to się codziennie prawie trafiało, nie zdziwiłem się wcale i poszedłem.
Staruszka na pół siedząc, pół leżąc w fotelu swym, drzemała z koronką w ręku.
— A, jak to dobrze, że przyszedłeś, mój Włodziu — poczęła głosem słabym — ja się już dawno, dawno z tobą o tym mówić wybierałam. Trzeba raz skończyć, będę spokojniejszą.
— O cóż to chodzi? — spytałem.
— Siadaj tu blisko przy mnie, bo ja mówić głośno nie mogę.
Siadłem wedle zwyczaju na niskim stołeczku przy jej nogach.
— Czas bardzo, żebym ja tym, co mam, rozporządziła. Okoliczności, jak widzę, nie zmieniły się, i ty zawsze musisz się ukrywać pod pożyczonym imieniem, jakże ja tobie zostawię, co ci należy?
Krew mi do głowy palnęła.
— Ale ja nic nie chcę i nie potrzebuję — począłem.
Nie dając mi kończyć, staruszka rękę swą wychudłą położyła mi na ustach.
— Proszę tego nie mówić! — poczęła bardzo gorąco i żywo. — Ja tego słuchać nie mogę. Majątku w ziemi nie mogę zapisać, kiedy tak Bóg zarządził, że ty musisz być tym jakimś panem Sewerynem. Kapitału jest dosyć, chcę, żebyś go wziął cały, siostrom się krzywda nie stanie, bo każda z nich tyleż weźmie w dobrach.
— O kapitałach tych cały świat wie — odezwałem się. — Ja w oczach świata obcym jestem, oddać je mnie, byłoby mnie wydać, wskazać.
Staruszka załamała ręce.
— Proszę mamci — dodałem całując jej kolana — kapitały te zapisać pani Sawickiej, ona będzie dyspozytorką i od niej ja już sobie odbiorę.
Spojrzała mi w oczy z powagą i smutkiem.
— Ale czy pewnie?
— Przecie mamcia zna dobrze panią Sawicką, inaczej to nie może być.
Pocałowałem ją w rękę i unikając dalszej rozmowy, wstałem ze stołeczka, chcąc odejść.
— Więc tak ma być? — spytała drżącym głosem.
— Tak, bo inaczej być nie może.
— Niech będzie, jak chcesz, ja z Sawicką pomówię, a ty mi jutro każ sprowadzić rejenta. Czuję się jakoś słabą, senną, wiem, że koniec się mój zbliża.
O rozmaitych jeszcze legatach14 mówiła potem ze mną, nareszcie wyszedłem jak z łaźni wprost do pani Sawickiej, aby uprzedzić i przygotować. Zdaje się, że przeczuwała, o co chodziło. Przyjęła to milcząc, a gdym dokończył, odezwała się:
— Pozwól mi pan powiedzieć dwa słowa: miałeś straty, robiłeś ofiarę…
— O tym ani pół słowa mówić nie pozwolę — rzekłem stanowczo i wyszedłem.
Gdy rejent przyjechał, uprosiłem panią Sawicką do pomocy staruszce, nie chcąc nawet być świadkiem spisywania rozporządzeń, wziąłem go tylko wcześniej na stronę i powiedziałem mu otwarcie, że jeśliby starościna w jakikolwiek sposób miała o mnie wspomnieć w testamencie, aby się temu oparł, zaręczając, że nic nie przyjmę.
Prawnik przyjął to z pewnym zdziwieniem, biorąc może za skutek podrażnienia jakiegoś i obrazy; nie potrzebowałem się przed nim tłumaczyć, tylko jeszcze raz zapewniłem, że to jest nieodwołalne postanowienie moje. Był to dzień dla mnie przykry, ale w końcu się to przeżyło jakoś. Dano mi do przeczytania brulion, przekonałem się, iż kapitały przelane zostały na panią Sawicką i uspokoiłem się.
Starościna też, uczyniwszy rozporządzenie, na parę dni odzyskała dawną żywość, a nawet pewien rodzaj wesołości. Lecz jakby ten wysiłek ją kosztował, uczuła się wkrótce osłabioną znowu i senną. Parę tygodni nie wychodziła już ze swojego pokoju, a ja prawie ciągle siedzieć musiałem przy niej. Gdy się zdrzemnęła na chwilę, otwierając oczy, pierwszym zawsze pytaniem jej było:
— Jest Włodzio?
Musiałem podawać wodę, usługiwać, bo od kogo innego nie przyjmowała chętnie. Osłabienie powiększało się, posłaliśmy po lekarza pod pozorem, że ogrodnik był chory. Przybył on, posiedział, pulsu nieznacznie popróbował i powiedział pani Sawickiej:
— Cóż pani chce? Życie się wyczerpało, staruszka, gaśnie jak lampa, co się wypaliła. Trzeba być przygotowanym do tego.43
Z tym uchodzącym życiem, czasem się ożywiając nieco, krzepiona i podtrzymywana przepisanymi lekarstwami i pokarmami starościna jeszcze cały miesiąc przetrwała wśród nas. Zdawało się nawet pod koniec, że siły wracają. Był to ostatni błysk gasnącego światła. Jednego wieczora, gdym przyszedł do drzemiącej, rozbudziała się posłyszawszy mnie, kazała mi usiąść na stołeczku przy sobie, wzięła za rękę i poczęła mówić:
— Już mi czas! Wołają mnie tam! Wołają! Bóg niech ci zapłaci za osłodzenie chwil życia ostatnich!
Pocałowała mnie w czoło.
— Byłeś dla mnie dobrym dzieckiem, nagrodzi ci to Opatrzność… a ja cię błogosławię…
Rozpłakała się mocno, weszła na to pani Sawicka.
— Chodź i ty tu, moja Leńciu, chodź, tobie też się należy moja wdzięczność i błogosławieństwo…
— Po co się mama tak rozrzewnia, to ją osłabia — zawołała, zbliżając się, Sawicka.
Starościna objęła ją rękoma za szyję, ale jakby w istocie uczucie gwałtowne ją wyczerpało, ręce opadły wkrótce i starościna osunęła się na poręcz krzesła, jakby omdlona. Pobiegłem po wodę, córka zaczęła ocierać skronie, ale biedna staruszka tchnąwszy jeszcze parę razy, skończyła życie.
Rozruch się stał w domu niewypowiedziany, mnie się serce ścisnęło okrutnie, jakbym istotnie matkę utracił, wybiegłem, łkając, jak szalony. To była ostatnia scena tego dziwnego dramatu…
Nie będę opisywał wszystkiego, co potem nastąpiło; odbył się pogrzeb, ja wyjechałem do Rutek. Wynosząc się z Zabłocia, ostatniego dnia po pożegnaniu urzędowym, gdym już miał wyruszyć stąd, w ganku spotkałem się z Lorcią. Nie wiem, czy przypadek ją tu sprowadził, czy znalazła się umyślnie, aby podać rękę. Oczy miała zaczerwienione. Zbliżyłem się nie mówiąc słowa, wyciągnęła mi dłoń; spojrzeliśmy tylko na siebie, nie mogłem i ja powiedzieć nic, pocałowałem jej ręce obie, uciekłem.
Czułem, że mi należało w istocie uchodzić stąd, abym upominając się o rękę Lorci, nie miał pozoru, jakobym nagrody żądał.
Nazajutrz z Rutek, gdzie mi tęskno było nie do wytrzymania, zmęczony, chory, zbiedzony, wyjechałem do brata. Gdy mnie przybywającego zobaczyli, prawie się przelękli, tak zmizerniałem. Droga się przyczyniła do tego może, alem zachorował obłożnie i dwa miesiące z łóżka—m się nie ruszył.
Miałem mocne postanowienie zapomnienia wszystkiego, a nawet tej biednej Lorci. Ponieważ termin dzierżawy właśnie na świętego Jana wychodził, uprosiłem brata, aby pojechał ją zdać Baranowiczowi, na którego majątek ten przypadł.
Człowiek ów, choć się przecie o mojej bezinteresowności mógł przekonać, miał zawsze jeszcze ząb do mnie, a że oprócz tego w interesach był nieznośnym i drobnostkowym, mnóstwo narobił szykan, rachunków, pretensji i brat, chcąc to raz skończyć, opłacić się musiał grubo. Z tej tedy tak szczęśliwie wziętej dzierżawy wyszedłem, straciwszy połowę kapitału i kilka lat życia.
Brat, powróciwszy, z początku mi nic nie powiedział, aby nie martwić, później dopiero, gdym zupełnie wyzdrowiał, złożył rachunki.
Nie pojechałem nawet na Podlasie już i unikałem wszelkiego wspomnienia o mojej przygodzie. Po starościnie został mi jako jedyna pamiątka, krzyżyk złoty z błogosławieństwem, który chciała, abym nosił na szyi. Modliłem się co dzień za jej duszę.
Prawie dwa lata upływało już od śmierci jej, gdy na nową dzierżawę, którą wziąłem niedawno, przyjechał do mnie Zbąski, ten sam, z którym do Zabłocia pierwszy raz przybyłem. Widok jego takie we mnie wzbudził wspomnienia, że mi odwiedziny prawie przykre były. Zaraz na wstępie, w progu zawołał:
— Wiesz, z czym przybywam? Po długich targach nareszcie mi się udało dostać średnią Moskorzewską, żenię się! Drużbą mi być musisz!
Zacząłem się wymawiać, on gniewać, koniec końców zmógł mnie, przyrzekłem jechać na ślub i wesele.
Przychodziło mi na myśl, a nuż tam gdzie się spotkam z Sawickimi albo z Baranowiczami, ale mil kilka dzieliło ich od Moskorzewskich i wiedziałem, że ci mało z kim żyli.
Moskorzewski jak był zwykł zawsze występować ogromnie, tak i na to drugie wesele wysilił się nadzwyczajnie. Zapraszał, kogo tylko mógł, przygotowania były niesłychane, zawczasu o tym mówiono.
Rzecz to pewna, że gdy skąpy chce się popisać, i rozrzutnego zakasuje. Będzie potem zbierał łupinki i gryzł się w sercu, ale, znaj pana po cholewach, musi być!
W wigilię ślubu przyjechawszy, zastaliśmy już ludzi gromady i występ pański, nazajutrz obiecywano drugie tyle. Jakoż poczęło się zjeżdżać sąsiedztwo wszelkiego kalibru od rana i płynęło jedną strugą do wieczora.
Czas był jesienny, ale dnie piękne i pogodne, młodzież stała w ganku, bo już w pokojach i ciasno było straszliwie i gorąco. Byłem i ja w tłumie tym, gdy czterokonny powóz zajechał i koło mnie ktoś zawołał:
— A to Sawiccy!
Jakby mnie ukropem oblał, a potem zimną wodą. Nie byłem nigdy tchórzem, w tej jednak chwili, wyznaję, jakiś nieopisany strach, mnie ogarnął, tak że gdybym tylko mógł, uciekłbym z placu.
Zwróciłem oczy ku wchodowi i w tej chwili zobaczyłem panią Sawicką z mężem, a za nią tuż idącą Lorcię, tak piękną, jak była, choć bledszą i smutniejszą, niż ją znałem w Zabłociu. Ona też musiała mnie postrzec, bo stanęła jakoś pomieszana, pobladła bardziej jeszcze, zacięła usta i dopiero ochłonąwszy nieco, poczęła się przeciskać za matką. Widząc, że idzie sama, rzuciłem się ku niej, zapomniawszy na wszelkie postanowienia, nie zważając, że na nas patrzą, przypadłem i podałem jej rękę. Słowaśmy nawet nie powiedzieli do siebie, bo i mnie słów brakło, i ona się na powitanie zebrać nie mogła. Sawicka, która zobaczyła, gdym szedł, odwróciła się, skinąwszy mi głową i grożąc nieco.
Niedobrze pamiętam, co się dalej ze mną działo, wiem, żem posadziwszy pannę, przywitawszy rodziców, został przy nich, nie mogąc ruszyć. Otaczało nas zbyt wiele osób, abyśmy coś więcej nad parę słów obojętnych przemówić mogli.
— Mój Boże! — zawołała do mnie w głos. — Co się to z panem stało? Tyle czasu, żebyś też zajrzał, żebyś się dowiedział, żebyś dał znać o sobie! Słowo daję, nie mogę panu tego darować.
— Pani moja — rzekłem — wejdź w położenie moje, nim mnie potępisz! Mnie to pewnie przykrzejszym było niż państwu, ale tak być musiało.
Ruszyła ramionami.
Prędzej niż chciałem, jako drużba pana młodego, musiałem pójść pełnić moje obowiązki, lecz skorom się zdołał uwolnić, wróciłem do Lorci. Szczęściem dla mnie, po obiedzie, gdy się goście rozbawili, wrzawa stała się większa, każdy sobie znalazł swoich i zajął się nimi, mogłem i ja swobodnie się zbliżyć do panny.
— Czy pan już na zawsze się nas wyrzekłeś? — zapytała mnie.
— Jak się pani możesz o to pytać mnie? — odpowiedziałem. — I czyż nie usprawiedliwiasz mnie, że inaczej nie mogłem postąpić?
— Ależ przecie dlatego, że babunia pana tak bardzo kochała — odezwała się — to nie może być powodem, abyś nas pan nienawidził za to.
— To słowo okrutne! — odpowiedziałem. Spojrzała na mnie z wyrazem nie gniewu, ale żalu.
— Po weselu jadę do Zabłocia — odezwałem się, zbierając na odwagę — zdaje mi się, że już odpokutowałem za moje grzechy i wszystko zapomniane zostało. Nikt mnie teraz nie posądzi o nic więcej, prócz że państwa szanuję i kocham.
Ruszyła ramionami.
— Nikt pana nie mógł o nic posądzać — dodała.— a ja posądzałam tylko, żeśmy mu tak dokuczyli, że nas nie chcesz widzieć na oczy.
— I zwątpiłaś pani o mnie? — spytałem smutnie.
— Nie — odpowiedziała mi i podniosła oczy. — Nie zwątpiłam — rzekła — alem się gniewała.
— Mogę więc do Zabłocia przyjechać? — spytałem schylając się.
Uśmiechem tylko odpowiedziała.
Przy tańcach rozmówiliśmy się szczerzej i otwarciej. Tegoż wieczora przysunąłem się do matki; dostałem od niej burę, bośmy z sobą nadto byli dobrze, by potrzebowała się ceremoniować. Widziała już i odgadła moją rozmowę z córką.
Tak wśród tego wesela i ja się oświadczyłem, a we trzy dni pojechaliśmy ze Zbąskim uroczyście po dawnemu pannę zaswatać.
Zostało mnie na całe życie miłe tej przygody wspomnienie, bo koniec końców ona o moim losie przyszłym rozstrzygnęła, jednakże gdy sobie wszystkie przejścia moje w tej dziwnej roli na pamięć przywodzę, momenta ciężkie, które w niej przebywałem, uczucia, jakich doświadczałem, utrapienia, kwasy, powiadam państwu, nikomu i nigdy nie życzę jak ja być w cudzej skórze, choćby ona była jak najmiększą i najgładszą.
Tyras śpiący przy ogniu podniósł głowę, miał on instynkt przedziwny przeczuwania wieczerzy, jakoż kroki w sieni słychać się dały, otworzyły się drzwi i stary Paweł uroczystym głosem zwiastował:
— Dano do stołu!
Szliśmy na kolację, a pan Seweryn przy niej, jakby wspomnieniami owiany starymi, przesiedział milczący i chmurny.
3 sierpnia 1877, Drezno.
Było to późną jesienią. Podkomorzy Wereszczaka, powróciwszy z małej w pole wycieczki, dla obejrzenia posiewów, jak się one przed zimą prezentowały, chodził po wielkiej izbie gościnnej, w której nigdy bardzo ciepło nie bywało, a dnia tego szczególniej przenikliwy chłód czuć się dawał.
Podkomorzy, który na cierpkim powietrzu i wietrze ostrym trochę już był przemarzł, nogami tupał, ręce zacierał, poruszał się, wyciągał, a rozgrzać nie mógł.
Na dworze zmierzchać zaczynało. Przed domem z okien widać było dziedziniec— szeroki, prawdą, a Bogiem, dosyć niedbale utrzymywany. Z jednego boku przypierały do niego stajnie, przed którymi zawsze coś stało: albo prosty wóz drabiasty, albo ze zwieszonymi na ziemię smutnie hołoblami1 odarta bieda2.
Nie mówię o tym, że siano rozsypane, słoma roztrzęsiona i inne nieuchronne następstwa pobytu koni zdobiły część podwórza bliższą stajen. Z drugiej strony duża oficyna służyła za dom folwarczny, czeladni, kuchnię, praczkarnię i na wszelki użytek, do którego dom nie starczał.
Naturalnie też okolice jej zbyt czysto utrzymać się nie mogły. Tu rąbano drewka, szczepano skałki3, wyrzucano węgle i popioły, pozostałości kuchenne, wylewano pomyje, a psy gończe Podkomorzego, ilekroć je wypuszczano, same podobno ten śmietnik z grubszego oporządzały.
Wprost naprzeciw okien były wrota, stojące tak nałogowo otworem, iż byli ludzie, co powątpiewali, czyby je już zamknąć było można. Nabrały od tej nieruchomości fizjognomii dziwnej, zdawały się walić — lecz stały tak już od bardzo dawna i wrósłszy w ziemię, obiecywały trwać lata.
Gdy Podkomorzy chodził rozgrzewając się po izbie, tymi wrotami właśnie wjeżdżał konny, w którym najniewprawniejsze oko mogło poznać posłańca.
Jest to postać przedpotopowa, dziś już zaginiona i z tradycji tylko znana, ale dawniej istnieli tacy ludzie, co przez całe życie sprawiali obowiązki posłańców, było to ich powołanie. Takiego: „umyślnego” poznać było można zaraz po fizjognomii. Człowiek to zwykle bywał śmiały, z ludźmi obyty, dróg świadomy, zahartowany na wszystko i chętnie przewożący różne wiadomości. Nie gardził on kieliszkiem w szynku i koń jego miewał zwyczaj nawet przed każdym się zatrzymywać proprio motu4.
Więksi panowie mieli takich bojarów5 wielu, szlachta wybierała zdolniejszych z włościan.
List, który zwykł był posłaniec przywozić, często do rąk własnych adresowany, zawijany był w szmatkę, trzymany za nadrą, niekiedy pod koszulą na gołym ciele, aby go czuł zawsze poseł, czasem zatykał się w baranią czapkę, między dwie jej ściany.
Pismu niekiedy towarzyszyło ustne pozdrowienie i jaki dodatek słowny. Przyjmowano posłańca różnie, ale najczęściej i kieliszkiem, i miską. Czasem garść jaka i konikowi się dostała, który albo szedł do gościnnej stajni, lub — drzemał u płotu.
Podkomorzy Wereszczaka w nadjeżdżającym konno, na srokatym koniu człowieku, który szkapę u kołka przywiązał i nie zważając na szczekanie psów odprowadzających go do dworu, skierował się ku gankowi, poznał zaraz posłańca.
Od kogo? To było dlań tajemnicą, lecz bądź co bądź — zafrasował się. Posłaniec wiózł list, który potrzeba było przeczytać — a co gorzej — odpisać nań. A trzeba wiedzieć, że od czasu, gdy go u jezuitów w Lublinie męczono pisaniem, Podkomorzy, równie manipulacji samej, jak tego wytężenia myśli, którego pisanie wymaga, cierpieć nie mógł.
— Otóż masz! — rzekł w duchu. — Posłaniec i — list! A jejmości w domu nie ma.
W istocie Podkomorzyna była u córki… a Wereszczaka sam w domu.
W sieniach już słychać było, jak się ów posłaniec zaczął targować ze służącym Jakubem. Podkomorzy drzwi otworzył.
— Co tam?
Z odkrytą głową łysawą, stojący poseł, szybko odpowiedział.
— Z listem do jaśnie pana.
— Od kogo?
— Od Podskarbiego.
To mówiąc, czapkę położywszy na ławie, posłaniec sięgnął za nadrę, wyjął z niej czerwoną chustynkę, rozwinął i dobywszy z niej na szarym papierze z wielka pieczęcią list, z pokornym wręczył ukłonem.
Podkomorzy przyjął go zmartwiony. Przewidywał widać, iż z odpowiedzią ciężko mu będzie, bo się po chwili odezwał łagodnie:
— Niech Jakub powie, aby konia do stajni wzięto, a posłańca na folwark.
I szepnąwszy coś staremu słudze, Podkomorzy drzwi zamknął.— W pokoju szaro już było, list położył, a raczej rzucił na stół, kwaśny:
— Jezu mój miłosierny — stęknął — czego on znowu pisze? Pewnie o sejmik i swojego kandydata. Ale, niechby go z nim… dałbym głos i ja, i moi, żeby mnie listami nie nasyłał. Co tu teraz robić bez Podkomorzyny?!
Oprócz starego Jakuba, który był i sługą, i rodzajem majordoma6, Podkomorzy miał chłopca — Jaśka, do tych usług pomniejszych, jak na przykład zdejmowanie butów, nader zawsze mozolne, któremu przekleństwa i stękania towarzyszyły — przynoszenie drewek na komin itp.
Tym razem właśnie Jasiek wyprawiony był po suche drewka i miał na kominie zapalić. Poszedł, lecz była to rzecz znana powszechnie, że mimo kuksów, jakie za to odbierał, Jasiek wszelkie poza oczyma odbywane funkcje pełnił z niezmierną czasu stratą.
Co robił w czasie tych wycieczek, nie było docieczone dokładnie. Wedle pory roku i zmiennych okoliczności, drażnił indyka, niekiedy do najwyższej doprowadzając go pasji, pędzał kury, dłubał w nosie, wymykał się ku ogórkom itp.
Dnia tego nie można go było o co innego posądzić, chyba o kaczany od kapusty, na które też był łasy. Klucznica przysięgała się, że marchew surową jadał, cóż dopiero słodkie kaczany!…
I nie było go, choć drewka leżały na drewutni w szopce tuż około kuchni, a Podkomorzy klął i gderał. Miał ten zły zwyczaj, chociaż skutkiem częstego powtarzania doz — nie robiły skutku.
Wołał półgłosem:
— Gdzie ta jucha Jasiek? Kiedy poszedł, a dotąd nie wraca! A, żeby go…!
Tu następowało wyliczenie wszystkich plag egipskich, których życzył Jaśkowi. Wchodziły w lik — deptanie kaczek — sczeźnięcie marne — skiśnięcie itp. Podkomorzy miał wielką tych wyrażeń obfitość.
Jakkolwiek list zbyt ciekawym być nie mógł — drażnił jednak i niecierpliwił leżąc zawarty. Podkomorzy bez świecy go czytać nie mógł, a nawet przy niej nie obchodził się bez okularów.
Zawołał Jakuba, aby przyśpieszył powrót Jaśka. Jakub leniwy równie jak poczciwy, pofatygował się tylko na ganek i huknął na stróża, rozkazując mu, aby dezertera przyprowadził za uszy.
Lecz w tym i on sam ze ścierką ogromną, pełną drewek na opał, uginając się pod jej ciężarem, ukazał się od strony drewutni.
Wyłajał go naprzód stróż, potem Jakub po drodze, na ostatek sam pan przypadł, któremu żywo począł coś Jasiek prawić niezrozumiałego — i rzuciwszy drewka, pobiegł po świece.
Świece te dla Podkomorzego nie było łatwo tak na zawołanie podać.
Rurkowe łojowe, jakich na co dzień używano, miała klucznica pod swym zawiadywaniem, trzeba więc było biec na folwark po nie, potem je w papier oprawić, zapalić, lichtarz z umbrelką7 oczyścić, i szczypce zawsze pełne fundamentalnie z knotów wczorajszych wychędożyć.
A że Jasiek zwykł to był czynić nie śpiesząc się, zwlokło się zapalenie świec tak, że Podkomorzego niecierpliwość do tego stopnia urosła, iż Jaśkowi wnoszącemu światło i wedle zwyczaju — odzywającego się w progu: „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” — pięścią pogroził.
Teraz należało krzesło przysunąć, podać stołeczek pod nogi.
Podkomorzy usiadł.
— Podaj okulary.
Z okularami od niepamiętnych czasów była zawsze turbacja niesłychana. Wereszczaka dbał niezmiernie o te okulary, które sobie do oczów dobrał z niemałą biedą, czasu swej bytności w Warszawie; chował je, ale nigdy nie pamiętał, gdzie położył.
Miały one dwa czy trzy miejsca przeznaczone dla siebie, w których się jednak nigdy nie znajdowały. Urzędowe ich ulokowanie było w szufladce przy kartach od mariasza i kabały, niekiedy znajdowano je na komodzie około niebieskiej filiżanki, czasem walały się na dużym stole, a raz nawet przydybano je na oknie, co Podkomorzego oburzyło, choć sam je tam położył.
W kieszeni od kapoty extra–rzadko się trafiały.
Poczęło się poszukiwanie okularów, macanie po ciemku, bo duże łojówki z umbrelką niedaleko światło rzucały — i klątwy. Szukał Podkomorzy sam, Jasiek, zawołano Jakuba. — Rozstąp się ziemio! okularów ani słychu.
Powstała burza. Przybiegła stara Dorota, ze stoczkiem8 w ręku na pomoc i udało się jej prawdziwym cudem albo dziwną domyślnością niewieścią odkryć je utkwione… pomiędzy komodą a ścianą.
Tu dopiero potrzeba było posłuchać dociekań, czyją winą one się tam dostały, bo, rzecz oczywista — same one, jak powiadał Podkomorzy, wleźć tam nie mogły, ale ktoś sprzątający na komodzie z lekceważeniem karygodnym sprzęt ten drogi — nie dość, że zrzucił, lecz nawet występku tego nie był świadom… lub… mogła w tym być niepoczciwa złośliwość.
Przekonawszy się dopiero, że zsunięcie się za komodę okularom nie zaszkodziło i futerał ich tylko szwankował nieco, Podkomorzy włożył je na nos, kopertę rozciął, list dobył, zbliżył go do świec i z uwagą rozpoczął czytanie, od intytulacji9.
„Jaśnie Wielmożny Podkomorzy dobrodzieju a mnie wielce miłościwy panie a bracie”.
Zwykłe listy, tylko dla formalności pisywane, na ćwiartce papieru, rzadko zajmowały więcej niż jedną stronicę, i obrachowywane bywały tak, że podpis w pewnym odstępie u dołu się mieszczący, wypadał jeszcze nie na samym skraju. Z przerażeniem dostrzegł naprzód Podkomorzy, iż na pierwszej tej stronie nie tylko nie było podpisu, ale ani nawet formuł go poprzedzających, odwrócił niespokojnie papier i przekonał się, iż list miał trzy całe stronice, a opatrzony był jeszcze — postscriptem10.
Oczywiście kuso nań odpisać, per dominum pstrum11, nie godziło się, zwłaszcza Podskarbiemu; sprawa być musiała magni momenti12, ważna.
Opadły mu ręce.
— Masz tobie! — rzekł w duchu — nie mówiłem? Podkomorzy w istocie nie mówił nic — lecz zwykł był wyrażenia tego używać, pocieszając się w każdym kłopocie przenikliwością swoją.
Bądź co bądź, potrzeba było zacząć czytać. Operacja ta, niewprawnemu Podkomorzemu, który i z powodu oczów, i dla wstrętu do papieru, zawsze się kimś posługiwał — nie przychodziła łatwo z drukowanego — a cóż dopiero z tych zygzaków kancelarii Podskarbiego, którego amanuensis13 grzebał jak kura.
Wereszczaka, któremu przed chwilą było zimno, potnieć zaczynał; a nie stało się to od ognia rozpalonego na kominie, bo Jasiek ledwie go rozdmuchał, lecz z niezmiernego wysiłku wszystkich władz umysłowych, jakie odczytywanie i sylabizowanie wymagało.
Przerywał sobie tylko.
— A niechże go! — O, to pisze! Cóż to znowu jest? — Nie ma końca.
Sprawa była skomplikowana dosyć. Nie szło o sejmik, ale o dawny proces z powodu zbiegłego poddanego, którego tożsamości Fleming dowodził, a Podkomorzy przeczył.
Rzecz ta uśpioną była przez czas jakiś, teraz ją wznawiano.
Pomijając to, że sama rzecz niemiłe czyniła wrażenie i groziła procesem — potrzeba było odpisać.
Przenikliwy Podkomorzy odgadywał, że wznowienie pretensji było tylko sztuką, ażeby kosztem umorzenia jej, pozyskać sobie na sejmiku poparcie.
Należało więc tak odpisać, aby i nie dać poznać, że się zwąchało pismo nosem — (wyraził się Podkomorzy) — i podrożyć się… a potem…
Podparłszy się na łokciu Wereszczaka dumał i wzdychał długo. Zwlekać z odpowiedzią i po dniu albo dwóch dopiero, wysłać ją drugim umyślnym do Terespola — nie wypadało.
Dowiodłoby to, że się zbyt namyślano i strwożono. Stante pede należało odpowiedzieć.
W tym był sęk.
Nadchodził czas wieczerzy, po jedzeniu zaś miał Wereszczaka za stałe prawidło wstrzymywać się od wszelkiej pracy umysłowej oprócz wieczornego pacierza.
Trzymał się też reguły starożytnej: mille passus meabis14, i chodził, pisać więc nie mógł.
Musiał natychmiast zasiąść do listu, wieczerzę odroczyć, kieliszkiem tylko ratafii15 się pokrzepić i — zbyć się tego licha.
Zawołał Jakuba, który stanął u progu.
— Słyszysz stary — rzekł — ten list przeklęty od Podskarbiego! Oto mi w porę! Muszę zaraz odpisać… a tu — wieczerza, a po wieczerzy nie mogę. Niech z tą kolacją zaczekają, czy co?
Jakub ręką zamachnął.
— A toż kaczka na rożnie — rzekł — to się wniwecz spali!
— Bodajby go z tym listem — zamruczał Podkomorzy i dodał z heroizmem: — No — to niech się spali! Kat ją bierz! Daj mi kieliszek ratafii! Z wieczerzą czekać!
Wereszczace, gdy tym tonem mówił, niepodobna było już żadnych czynić uwag. Jakub poszedł po ratafię.
Podkomorzy mentalnie16 przygotowywał odpowiedź swą, nie szła mu…
Natchnienia nie miał. Dać je mogła ratafia — ale różnie i z tym się trafia. Bywa, że co ma pokrzepić, to w głowie zamęt sprawi.
Jakub przyniósł chleb, sól i flaszkę owej ratafii, którą Podkomorzy badawczym okiem zmierzył, bo mu się coś zdawało, że ostatnią razą we flaszce jej zostawił więcej.
Podejrzenie padło na Jakuba, lecz czasu nie było się o to spierać.
W chwilkę potem, zakąsiwszy chlebem, w istocie uczuł Podkomorzy, iż w głowie mu się wyklarowało…
Wyrazy i wyrażenia ustawiały mu się jakoś zręcznie, przybiegły na zawołanie; wiązały z sobą pięknie; uśmiechał się niektórym z nich.
A chociaż list by był mógł w takiej chwili natchnienia zaimprowizować śmiało, ponieważ szło o sprawę z Podskarbiną, bezpieczniej było i namyśleć się, i brulion sobie zostawić. Raptularz17 taki przydać się może.
Szło więc już tylko o pisanie.
Stęknął biedny Wereszczaka, bo ręce miał zawsze trochę nabrzękłe i pióro brał ze wstrętem. Lecz dura necessitas18.
Otworzył szufladę, w której zawsze bywało kilka arkuszy papieru, jeśli nie rygałowego19, to wcale przyzwoitego… Spojrzał, wpuścił rękę — dobył, ale zamiast białego — siny, prosty, gruby, rejestrowy, na którym wstyd było odpisywać.
Gorączkowe wypróżnienie szuflady z łona jej wydobyło: nożyczki stare, kłębuszek wyporków nawinięty na asa kierowego, kawałek wosku, naparstek Podkomorzyny, dwie stare koperty, już na kwitki do arendy poobrzynane — i lineał.
Papieru białego — ani śladu.
Krzyknął Podkomorzy: „Jakub!” — aż w drugim końcu domu wszystko się poruszyło — „Jakub!”
Stary, którego już odroczenie wieczerzy podrażniło, wszedł nadąsany.
— Gdzie papier? Papieru nie ma? Gdzie się mógł podziać? Kto śmiał ruszyć? Sześć arkuszy tu, w tej szufladzie, sam włożyłem.
Jakub o papierze nie wiedział wcale, pobiegł po Dorotę. Dorota zaklinała się wcześnie, że z papierem nie miała do czynienia nigdy; a na Wielkanoc pod placki, oprócz starych rejestrów, żadnego innego nie brano. Być wszakże mogło, iż pani Podkomorzyna, obawiając się nadużycia, zamknęła go do swojej szuflady, której klucz wzięła z sobą.
Wereszczaka w taką już wpadł rozpacz, iż Jaśka natychmiast wykomenderował na wieś po ślusarza, aby komodę otworzył gwałtem — Dorota protestowała — nie pomogło. Jasiek już ruszał, gdy Jakub poważny i milczący z drugiego pokoju przyniósł znalezione, prawdziwym jasnowidzeniem, trzy arkusze’ papieru, które w stoliku samej Podkomorzyny spoczywały.
Było ich tylko trzy… lecz mogło się to później wyjaśnić. Podkomorzy ochłonął i siadł…
Rozkazał Jakubowi przynieść kałamarz.
Sprzęt ten, rzadko bardzo będący w użyciu, szeroki u dołu, z szyjką zwężoną, zwykle zatykany korkiem, stał zawsze, od czasów niepamiętnych na komodzie w sypialni. Jakoż znalazł się w swym miejscu, zapylony, ale bez korka…
Pomimo szkła ciemnoszafirowego, z którego był odlany, przeciw świecy okazał się próżnym — atramentu nie było w nim ani kropli.
Lecz na to znany był sposób, wlewało się trochę wody ciepłej, a osad na dnie przyschły, dawał wcale przyjemnej barwy ciecz szarawą, z prószynkami pyłu, która na papierze przybierała kolor niezdecydowany, lecz czytelny. Dorota podjęła się wskrzeszenia inkaustu.
Teraz dopiero Wereszczaka przypomniał sobie, że oprócz papieru i atramentu, potrzeba było koniecznie pióra do pisania. Jakub poszedł ich szukać i znalazł dwa. Jedno z długim ogonem białym, pokaźne na oko, lecz gdy mu się Wereszczaka przy świecy przypatrzył, okazało się tragicznie rozdarte na dwie części i każda z nich wykręconą była tak, jakby zaprzysięgła, że papieru nigdy nie dotknie.
Drugie pióro, mało obcięte, jak więźniom głowy strzygą, było długie, wyglądało na dające się zużytkować, lecz rozeschłe, starte na końcu — nie spuszczało wcale i pierwszym jego owocem był „żyd”, którego Podkomorzy, papieru żałując, po studencku językiem zlizał.
Splunął zaraz, lecz smak mu pozostał potem tak niemiły, że musiał sobie kazać dać kapkę ratafii i chleba z soli prószynkę. Dopiero to przeszło.
Zamachnął się już poczynać raptularz — i Jakub, uspokojony szedł do progu, gdy krzyk się dał słyszeć, który Podkomorzy, tylko w chwilach zupełnego zapomnienia się wydawał.
— A, wciornastki by cię…! Jakub stanął.
— Nie pisze — szelma!
I cisnął w stół piórem tak, że gdyby nawet potem chciało mu się akomodować, nie mogłoby, gdyż zdruzgotał je w kawałki.
— Biegaj mi zaraz do ekonoma na folwark… pióra! Na rany ludzkie, pióra! Żeby też w domu jednego poczciwego pióra nie było! A to skaranie — a to nieszczęście jakieś!
Jakub wyprawił Jaśka po pióra, a chłopiec nie miał zwyczaju się śpieszyć. Przy tym sprawa z ekonomem przedstawiała, mimo prostoty swej, niektóre trudności wykonania.
Ekonoma nie było w domu. O tych absencjach jego wieczornych, ponieważ nie był żonaty, chodziły wieści różne; zwyczajnie plotki. Oficjalnie zaś ekonom miał się znajdować u arendarza z powodu wątpliwości o wódkę znajdującą się w beczce. Posądzano go o dolewanie po kryjomu sprowadzanej.
Jasiek więc musiał biec do karczmy, a karczma znajdowała się o dobry kawał od dworu. Przyszedłszy tu, ekonoma nie zastał, tylko co się oddalił, lecz gdzie był, nie wiedziano.
Tymczasem Podkomorzy klął, a że upływały kwadranse, wpadł na pomysł genialny pisania raptularza ołówkiem.
Egzystencja ołówka w domu, mityczna trochę, nie dawała się dowieść.
Dorota przysięgła, że raz tylko maleńki kawałek jego widziała, którym, śliniąc go mocno, deseń na perkalu panna Petronela rysowała. Nie wiadomo jednak było, czy ołówek ten był jej własnością czy skarbową.
Jakub mówił odważnie, że ołówka nie znał żadnego, bo nikt go tu nie potrzebował.
Podkomorzy przypomniał sobie, iż coś walającego się w szufladce, podobnego do ołówka, na swe oczy widział.
Strzęsiono wszelkie możliwe kryjówki, w których ołówek miałby prawo spoczywać — nie znaleziono nic.
Tymczasem co się działo z ową kaczką już na rożnie będącą, strach pomyśleć.
Jasiek wrócił w dobre pół godziny, ze trzema piórami, używanymi, zamazanymi, z których jedno zalecał ekonom szczególniej, jako piszące dobrze, lecz zawczasu zastrzegał się, że on sam nigdy piór temperować nie umiał, scyzoryka po temu nie miał, i zwykle pióro dostawał od krewnego swego dominikana w Brześciu.
Przeciwko świecy wzięte pióro owe polecone, jako dobrze piszące, zdawało się mieć wszelkie warunki wymagalne. Ani zbyt spisane, ani zbyt świeże, z nosem trochę przytartym, rozłupane miernie, wyglądało sobie na przyzwoite pióro ekonomskie.
Podkomorzy umoczył je, otrząsnął, przyłożył do papieru — pisało! Odetchnął.
Cienkich rysów nie można było nim nakreślić, ale z gruba, równo mazało znośnie.
Natychmiast Wereszczaka wystylizował: „Jaśnie Wielmożny Podskarbi dobrodzieju, mnie wielce miłościwy panie a bracie!
Lecz tu był sęk. Fleminga niektórzy zwali — Grafem, inni ze względu, iż w Polsce równość szlachecka tytułom się przeciwiła, tego sasko–niemieckiego atrybutu20 odmawiali mu.
Nie ulegało wątpliwości, iż — Graf musiał Flemingowi smakować, z drugiej strony było to — przylizywanie się magnatowi, o które nie chciał być posądzonym Wereszczaka.
Położył pióro — i — uderzył w palce.
— Niech go kaczki, dać mu Grafa, kiedy mu to miłe.
Skasowawszy więc intytulację, napisał na nowo:
— Jaśnie Wielmożny Grafie, panie Podskarbi dobrodzieju, mnie wielce…
Znowu sęk. Miał–li Grafa nazwać bratem? Ten tytuł nie dopuszczał już braterstwa.
Wereszczaka wstał zmęczony i przeszedł się parę razy po izbie.
Potniał — na zegarze było pół do dziewiątej. Kaczka — nie chciał myśleć o kaczce, choć była to cyranka, po której palce sobie oblizywać.
Musiała się spalić na węgiel.
Siadł do pisania, lecz sprawę tytułu, braterstwa itd. odkładając na później, począł układać raptularz dalej.
Myśli, które w pierwszej chwili po ratafii tak żywo i ochoczo mu przychodziły — znikły gdzieś, pochowały się, szło jak z kamienia.
— „Zaszczycony szanownym listem J. W. Pana, dla którego estymacji mojej i wysokiej weneracji21 zawsze…”
Znowu sęk.
Czy weneracja powinna być — głęboką czy wysoką? — Podkomorzy zaciekał się, splątał — i zaczęło mu się robić na przemiany zimno i gorąco.
Rozstrzygnięcie między: wysoką a głęboką, mógł tylko stanowić usus22, potrzeba więc było szukać w listach. Wereszczace zrobiło się zimno — wolał już cały ten początek obrócić inaczej. Zmazawszy więc — rozpoczął na nowo.
Nie dalej, jak w czwartym wierszu, zaszła trudność nowa — utknął.
Położył pióro, westchnął, wtem wszedł Jakub i chrząknął.
— Cóż będzie z kolacją? — spytał.
Wyglądało to na urągowisko — krew się w nim poruszyła.
— A idźże ty mnie, trutniu, do kroć sto tysięcy! Nie przeszkadzaj, słyszysz?!
Mężny Jakub nie wahał się jednak dodać:
— Blisko dziewiątej!
— Choćby i dwunasta była! — zawołał Podkomorzy i pochylił się nad stołem.
Lecz przerwa w pracy umysłowej — ciąg myśli rozbity — przy tym samo poruszenie gniewne działa zwykle fatalnie. Podkomorzy pogubił wszystko, co miał już przygotowanym, połapać się nie mógł, odczytał, co napisał — dalej ani rusz. Jednym zamachem przekreślił całą robotę swoją i zniszczył ją. Musiał począć raz jeszcze na nowo.
Szło nadzwyczaj tępo, stało przecież półczwarta wiersza ukośnie i fantastycznie nagryzmolonych, tak że jedne od drugich uciekać się zdawały — bo Podkomorzy pojechawszy zanadto do góry, posuwał się potem w dół, powracał do pierwszego itd. Wtem odczytując redakcję tę, która mu się nową wydawała — postrzegł się, że powtórzył tylko najpierwszy swój koncept. Zdumiało go to — bo nie miał poczucia plagiatu23 popełnionego na samym sobie.
Rozmyślał więc, jakim trybem się to stać mogło? — a czas upływał.
Listu jak nie było tak nie było — bo to, co raz się wydało złym, pomimo recydywy24 — znajdował podejrzanym.
Pot kroplami spadał mu z czoła — czynił wymówki Opatrzności, która naraziło go na tak nieprzyjemny wysiłek. Czekał natchnienia — nie przychodziło.
Upokorzony, ze smutkiem w duszy, pochylił się i rozpoczął czwarty raz, dając sobie słowo, że bądź–co–bądź wypadnie — nie będzie się już wysilał nadaremnie, i — praeter propter25 odpowiedziawszy — wyśle Podskarbiemu, co Bóg da.
Tym razem po słowie, z wolna stawiając, kreśląc, zmieniając, o pół do dziesiątej dokończył mozolnie sklejoną odpowiedź.
Odczytując, chociaż nie był nią zaspokojony, znajdował uchodzącą. Jasną nie była, ale interes wymagał, aby wątpliwość rzucić umyślnie. W kilku miejscach, styl do życzenia coś zostawiał — lecz do piękności wysłowienia Podkomorzy nie miał żadnej pretensji. Szło o to, aby czarno na białym, przeciw sobie nie wydać świadectwa.
— Pał go licho! — rzekł wzdychając. — Jeżeli nie zrozumie, niech głowę łamie! Moja rzecz, odpisać, a jego tłumaczy sobie i ciągnąć z tego konsekwencje, jakie chce.
Szło tedy już tylko o przepisanie.
Podkomorzy obciął trzęsącą się ręką papier niezupełnie równo — poprawił linie krzywe i zasiadł trzymając w lewej ręce raptularz ze świecą, a prawą rozpoczynając, Jaśnie…
Papier nie przytrzymywany, poruszeniem ręki prawej pociągnięty zjechał w dół, a „Jaśnie Wielmożny” niepostrzeżenie ruszył tak szpetnie w górę, że oparł się na samej krawędzi.
Wereszczaka zajęty kaligrafowaniem, nie widział, co robił, i pióro dopiero spadające na podłożony arkusz, oznajmiło mu, że się zaawanturował.
Ćwiartka papieru była zepsutą.
Wprawiło to Podkomorzego w taką rozpacz, ze nie zważając na to, iż się przydać mogła na notatki, kwitki, na pomniejsze listy, zdusił ją w garści namiętnie i cisnął w komin.
Papier, jak wiadomo, jest rzeczą zapalną. W zetknięciu z ogniem zajął się płomieniem i stoczył na posadzkę tak nieszczęśliwie, że nim Podkomorzy ruszył się z krzesła, zapalił zwieszoną ku ziemi serwetkę na stole.
Ogień ten potężną garścią zdusił zaraz Wereszczaka, ale co z nim działo — niepodobna opisać. Szalał po prostu.
Ręce mu się trzęsły, że obcięcie drugiego półarkuszka przyszło z większą jeszcze trudnością niż pierwszego, a po brzegach był powykąsywany obrzydliwie.
— Niech sobie kancelaria się śmieje — mówił w duchu — nie jestem tak wielkim panem, żebym trzymał gryzipiórków, skryptorów, darmozjadów…
Tym razem tytuł wyszedł, z opuszczeniem jednej litery, niedostrzeżonym — jako tako. Podkomorzy śpieszył się, bo nawykły do regularnego życia, obdarzony apetytem znakomitym — czuł głód nie żartem. W żołądku odzywały się głosy — owo charakterystyczne burczenie, które było, jakby przemówieniem natury do sumienia! Trzeba było jednak naprzód raz koniec położyć temu nieszczęśliwemu pisaniu.
Do połowy szło jako tako, gdy, zmuszony uciec się do chustki do nosa, i przerwać kopiowanie — Wereszczaka ani się opatrzył, jak pół wiersza już napisanego, powtórzył iterum26…
Dopiero kończąc ten duplikat, powziął podejrzenie!
— Masz tobie!
Nastąpiła chwila zwątpienia takiego, że kto by był naówczas poczciwego Wereszczakę zobaczył, miałby litość nad nim.
Przepisywać raz jeszcze? — nie miał już siły. Przemazać te wyrazy było przyznać się do błędu, i obrazić Podskarbiego wysłaniem pisma tak niedbale wykonanego.
Podkomorzy powiedział sobie, że mógł to — ignorować.
Zresztą powtórzenie wyrazów, ściśle wzięte, nie było tak wielkim grzechem.
Jednakże siadając pisać dalej Wereszczaka narzekał na los, który mu się dał rodzić w epoce, gdy listy pisać ludzie musieli.
Wrażenie usterku tak podziałało na rękę jego, że prawie wyrazu jednego nie mógł napisać teraz, kiedy by coś do życzenia nie miał. Jednym brakło liter, drugie nadto były ściśnięte, inne zbyt luźno. O interpunkcji mowy nie było, gdyż Podkomorzy zawsze ją uważał za zbyteczną. Pieścił tak czytelnika, żeby mu pokazywać, gdzie się miał wstrzymać, gdzie głos zawiesić, gdzie się jedna myśl kończyła, druga poczynała — znajdował Wereszczaka rodzajem rozpusty.
Do końca pierwszej stronicy dojechawszy, odetchnął. Spojrzał na dokonane dzieło. Nie wyglądało ono wprawdzie lepiej nad inne współczesne — ale też nie gorzej.
— Ujdzie — rzekł w duchu — pal go tam… z elegancją…
Wziął pióro do ręki i razem półarkuszek dla odwrócenia go, spostrzegłszy dopiero, że z grubego pióra rysy nie były jeszcze suche.
Tak już się czuł znękanym i był nieprzytomnym, iż jakimś studenckim dawnym zwyczajem bezmyślnym, jak gdyby piaseczniczkę27 miał przed sobą, z najzimniejszą krwią, atrament wylał na papier. Postrzegł za późno swój błąd i krzyknął.
Z kałamarza wytoczyła się rzeczułka czarna — i kreśląc kilka meandrów28 na papierze, a słuchając prawa ciężkości, z arkusza listowego polała się na czysty, a z niego na kolana Podkomorzego…
Wereszczaka dłonie załamał, podniósł oczy, Jakub skrzywiony stał przed nim— Pokazał mu, co się za nieszczęście przytrafiło, lecz niepodobieństwo było temu zaradzić, bo pod ręką miał tylko Jakub serwetę, a wiadomo, jakiej reputacji zażywają plamy atramentowe. Ruszył po ścierkę.
Wereszczaka zdrętwiały i zrezygnowany siedział — czekając. Jasiek ze ścierką, i to starą, Jakub dla dozoru, a Dorota przez ciekawość, ze stoczkiem w ręku, zjawili się przy stoliku.
Tymczasem Wereszczaka w stoliku dopytał kawałka bibuły, i list nią uwalniał od resztek powodzi atramentowej; zdecydowany trzeci półarkuszek obcinać i pisać na nowo.
Nikt nie zaprzeczy, że dawał dowody anielskiej cierpliwości.
Już miał zabrać się do pisania, gdy Dorota, jak wszystkie niewiasty przewidująca, wzięła do rąk kałamarz i naprzeciw świecy patrząc przekonała się, iż suchuteńki był, atrament z niego wylał się co do kropli.
— A co? — zapytał z obawą Podkomorzy. — Nie ma nic.
— Dolać wody ciepłej — rzekł Wereszczaka — albo z listem, na folwark do ekonoma posłać po atrament!
— Gdzie u niego atrament? — zamruczała, zostająca w niedobrych z nim stosunkach, panna Dorota i wyszła.
Podkomorzy miał czas odetchnąć.
Zegar wybijał dziesiątą.
Tymczasem papier został ostrzyżony na nowo — Podkomorzy nie tracąc chwili usiadł tak gotów, że mu nic nie pozostało, tylko pióro umoczyć. Jakoż zanurzył je natychmiast, lecz był to dzień feralny (kalendarz stary stuletni świadczył o tym), panna Dorota przepełniła już poprzednio spłukanego staruszka i miasto atramentu — stał się barszcz, jak mówił Podkomorzy.
Dorota utrzymywała nadąsana, że właśnie taki blady atrament najlepiej czernieje — zresztą innego nie było. Siadł pisać Wereszczaka, chociaż pismo zaledwie było znaczne,
— Pal go! Niech sobie oczy psuje! Co mi tam! — rzekł w duchu Podkomorzy, — Pisać moja rzecz, jego czytać.
Tym razem szło nierównie lepiej, ręka nieco nabyła wprawy przez poprzedzające próby — przy odwracaniu stronicy zachował wszelkie należyte ostrożności, dobił się aż do respektu i estymacji, z którą zostawał, zakreślił zygzak ku dołowi, podpisał się z tytułem manu propia29 — położył datę — odetchnął…
Odczytać list nie było sposobu — lecz nie czuł się też Podkomorzy w obowiązku.
Teraz szło już tylko o skrojenie koperty, której teoria była znaną Podkomorzemu, lecz w praktyce nastręczało się trudności nieprzewidzianych mnóstwo. Stare nożyczki, których bez miłosierdzia wszyscy nadużywali, krajały jeszcze, nie tak jednak gładko i równo, jakby były powinny.
Koperta wyszła fantastycznie i krzywo, lecz tym się już Podkomorzy nie frasował. Sygnet herbowy, na krwawniku, ut decet30, rznięty miał na palcu. Szło o lak.
Klasnął w ręce na Jakuba.
Stary przywlókł się z posępną twarzą.
— Nie wiesz, gdzie lak?
— Jaki?
— Głupi! A jakiż ma być? Lak do pieczętowania… bałwan!
— Laku u nas dawno nie ma — odparł Jakub spokojnie.
— Jak to nie ma?
— Bo wyszedł — mówił sługa. — Pani Podkomorzyna ostatni raz, gdy chciała pieczętować list do kanonika, to wiem, że odrobinę znalazłszy, na pióro nasadziła, żeby palców nie popiekła, i pióro osmoliła, a na pieczątkę nie starczyło….
Dzień był najdowodniej feralny.
Podkomorzy zażądał opłatka. Był to jedyny surogat możliwy. Dorota znalazła szczątki czerwonego na komodzie i Wereszczaka się wziął do zalepiania koperty…
Dzieło to niezupełnie się szczęśliwie powiodło, lecz szło o to, aby się do Terespola trzymały z sobą końce. Drżącą ręką położył adres Podkomorzy i głosem zawołał o wieczerzę. List do jutra rana miał pozostać na stoliku, gdyż atrament był tak blady, iż należało po dniu sprawdzić, czy sczernieje, wedle zapewnienia Doroty. Kluseczki na mleku, przydymione, zjadł Wereszczaka z apetytem, po nich nastąpiła wysuszona cyranka, którą na głodny ząb — przyjąć było potrzeba. Podkomorzy wstał, przeżegnał się i z przerażeniem spostrzegł, że on co regularnie po pacierzach o godzinie dziewiątej bywał w łóżku, miał jeszcze przed sobą mille passus i pacierze; a na zegarze północ dochodziła…
Ano! dobrze, że się jeszcze i tak skończyło.
Wróciwszy do pokoju, w którym list leżał na stoliku, chcąc się przekonać o czernieniu atramentu — Wereszczaka wziął go do rąk i — dostrzegł tylko, że… przeciwnie, atrament jakby pobladł… Ale — nie mogło to być — po dniu się on musiał wydać inaczej.
Jak potem zasnął znużony, jak okrutnie chrapał, jakie miał sny, w których przypominało mu się owo pisanie — opowiadać nie widzimy potrzeby. Obudziwszy się rano, pierwszą myślą było odprawić posłańca… Zaledwie się przeżegnawszy, pobiegł do pokoju, chwycił przygotowane pismo i z nim pośpieszył do okna.
Okulary wziął, nałożył… patrzy… adresu położonego — ani śladu… atramentu ani znaku — papier przybrukany, więcej nic.
Uniósł się niepotrzebnie Podkomorzy, i w drobne kawałki podarł wczorajszą pracę…
— Jakub, Jakub!
Jakub z nieodstępnym Jaśkiem biegli oba…
— Posłańca z Terespola mi wołaj!
— On tu już w kredensie czeka od rana.
Podkomorzy w palcach dusił dobytego z sakiewki najpaskudniejszego tynfa31, jakiego miał.
U drzwi stał, kłaniając się, poseł.
— Kłaniaj się, moja duszko, panu Podskarbiemu, powiedz, że ja z odpowiedzią ustną sam przyjadę.
To mówiąc wręczył tynfa posłańcowi i dodał:
— Każ—że sobie dać połkwartek gorzałki!
Tak skończyła się historia, w życiu Wereszczaki pamiętna, listu do Podskarbiego — a gdy pani Podkomorzyna wróciła — miała czego słuchać, bo wszystkie tragiczne jej przejścia opowiedział żonie — i długo, długo wydychać jej nie mógł.
1882.
— Pan dobrodziej daruje, jeżeli, może w niewłaściwą porę, ośmieliłem się go inkomodować1. Okoliczności, nadzwyczaj naglące, skłoniły mnie do tego kroku.
Z tym frazesem trochę wyszukanym na ustach, stał przede mną, w skromnej ciupce, w której w roku 1866 mieściłem się w Krynicy — unikając nieprzyjemnych odwiedzin pruskich w Dreźnie — człowieczek niewielkiego wzrostu, fizjognomii ożywionej, blady, ogolony, ale przed trzema dniami, z włosami niepewnego koloru rozrzuconymi fantastycznie dokoła twarzy zmizerowanej, z oczyma, których wyraz trochę obłąkanego przypominał. Ubranie jego było najosobliwszą mieszaniną ubóstwa i elegancji. Na kołnierzu od bardzo zbrukanej koszuli zawiązana była niedbale, rażąco niebieska chusteczka, ręce nie myte, ozdobione były dwoma dużymi pierścieniami, paltocik z kieszeniami powypychanymi, pomięty, zszarzały, leżał na nim obwisło, a reszta ubrania spod niego wyglądająca, niegdyś stalowego koloru, dziś i rozmiarami, i barwą wiele zostawiała do życzenia. Buty na ostatek, może niegdyś lakierowane, popękane, wykoszlawione, kazały powątpiewać, czy pod nimi znajdowały się podeszwy. W ręku trzymał cylinder zrudziały i chustkę fularową ogromną, której czerwoność nie mogła już skryć brudu.
Pomimo tej powierzchowności, obudzającej litość, i powątpiewanie o człowieku, minę miał jak najwyśmienitszą, uśmiech na bladych ustach, wiele ognia w wejrzeniu i ruchy śmiałe, a niemal poufałe. Było w nim coś wędrownego, biednego artysty, półwariata, a lekki zapach kminu i atmosfera wódczana — mówiły, że świeżo gdzieś pokrzepić się musiał.
— Czymże panu mogę służyć? — rzekłem trochę sucho.
— Pozwoli pan dobrodziej naprzód, że się wytłumaczę — przerwał żywo — nie chciałbym być posądzonym o jakieś natręctwo nikczemne.
Tu pochwyciwszy za blisko stojące krzesełko, przysunął je sobie, siadł na nim, kapelusz na ziemi, pod opieką szeroko rozsuniętych nóg, ustawił, starł pot fularem, chrząknął i mówić zaczął:
— Nie wiem, czy panu dobrodziejowi znajome jest imię moje, chociaż ma ono pewien rozgłos w świecie: Mikołaj Dereczko.
Widząc, że w milczeniu chłodnym słucham, sięgnął do kieszeni paltota, dobył z niego plik mocno zatłuszczonych papierków i zabierał się poświadczyć nimi, gdy ruchem ręki wstrzymałem go — i archiwum to podróżne nazad wpuszczone zostało do kieszeni.
— Tak. Mikołaj Dereczko — dodał z westchnieniem — to dosyć powiedzieć. Wirtuoz na gitarze i skrzypcach, uczeń Ernsta2. Tak jest.
Uśmiechnął się dumnie.
— Ofiara przeciwnych losów, które się na niego spiknęły. Oprócz tego swego czasu poeta liryczny i dramatyczny. „Rozmaitości Lwowskie” drukowały niektóre moje utwory. Napisałem poemat Obrona Olsztyna, dwadzieścia cztery pieśni, dotąd nie wydanych. Nieszczęściem zastawić go musiałem u Igla. Potomność go ocenić potrafi, nie obecnie! Nie! Smak dziś jest zepsuty i świat ostygły. Tak, czcigodny panie, ofiara losu.
Tu parę razy powtórzona czkawka przerwała mu potok wyrazów, które jak lawa gorąco z ust mu płynęły.
Chciałem zapytaniem przerwać mu — aby rozmowę zwrócić do właściwego kierunku, nie mogąc znieść zapachu kminu ani anyżu, lecz pan Mikołaj Dereczko prosił o cierpliwość. Potarł czoło i włosy.
— W tym nieszczęśliwym kraju, który się na niczym nie zna, a o wszystkim chce wyrokować — rzekł z westchnieniem — potrzeba koniecznie przybyć z patentem z zagranicy, aby zostać uznanym, a w dodatku mieć palto eleganckie i nie wyglądać jak ja… negliżowo. Naprzód słuchać nie raczą, a potem złego od dobrego, miernego od genialnego, nie mogą rozeznać, takich skromnych męczenników geniuszu jak ja wprost za drzwi wypychają. Bo, że mam geniusz, to nie ulega wątpliwości, czuję go w piersiach moich, pod tym czołem. Ale z losem walczyć!…
Przerwałem mu nieśmiało:
— Czymże mu służyć mogę?
— W tej chwili, najprzód odrobiną cierpliwości — przerwał śmiejąc się. — Widzi pan, walczę mężnie z losem. Gdybym był sam, niczym by to było, ale anioł niewiasta związała los swój z moim, zwierzyła go mnie. Mam dziecinę śliczną… a tu — nie sposób dobić się do niczego.
Uśmiechał się mówiąc to.
— Nie rozpaczam — dodał — daleki jestem od tego. Gdybym nawet został pochłonięty przez fale i poszedł na dno, anioł mój weźmie w spuściźnie imię, które kiedyś wypłynie… Dziś niepodobna się wybić z tłumu. Poezji Milikowski drukować nie chce, kompozycji moich nie mogę wydać; aby koncert dać, potrzeba środków i poparcia.
Dorozumiewając się, o co chodziło, z wolna zacząłem dobywać pugilares, lecz zobaczywszy ten ruch, pan Dereczko rzucił się gwałtownie.
— Niechże mnie pan wysłucha — zawołał — nie idzie tu o żadną żebraninę, ale o objawienie się ludziom, o wyzwanie ich sądu. Pomiędzy zebranymi tu chorymi, jest wielu znawców i miłośników muzyki, może się ktoś znajdzie, co zechce jej słuchać nie patrząc na człowieka. Pragnąłem dać koncert. Poczciwy Dereszkiewicz, gramatyk, pan dobrodziej go zna, chce się nim zająć, przyjdź mi pan w pomoc…
— W jaki sposób? — odezwałem się, — Jestem tu prawie obcy, znajomości nie mam i nie zawieram… Gdybym chciał..
— Przyjdź pan na koncert — dodał Dereczko.
— Z największą chęcią — dodałem, ujęty tą nędzą uśmiechniętą, choć od niej kminkówkę czuć było. Będę się starał nawet namówić innych, jeżeli mi się uda.
— Ja o więcej nie proszę — westchnął Dereczko. — Domagam . się od ludzi sprawiedliwości, posłuchania, najbiedniejszemu z ludzi odmawiać się go nie godzi. Prawda, wyglądam bardzo nie obiecująco — uśmiechnął się — ale trzeba przezwyciężyć uprzedzenie.
Nie chciałem już podsycać rozmowy; i spytałem tylko o czas i miejsce, gdzie się miał koncert odbywać.
Dereczko wskazał mi nowo pobudowaną willę, trochę oddaloną od deptaka i naszych gospód, gdzie był salon dosyć duży i, co rzecz główna, fortepian naówczas może w Krynicy jedyny.
— Szukam jeszcze miłosiernej duszy i palców, które by mi akompaniować chciały… kto wie? może je i znajdę. Fortepian trzeba podstroić, to już sam dopełnię.
Czkawka się powtórzyła.
— Niech pan dobrodziej nie zważa na to, że mi ta przeklęta czkawka dokucza — rzekł żywo. — Chcąc się jej pozbyć, napiłem się wódki i musiałem się czymś pokrzepić, bo siłę mieć potrzeba, aby grać, a obiad jest bardzo problematyczny.
Pośpieszyłem z ofiarą za bilety, co Dereczko przyjął w milczeniu jako rzecz naturalną.
Zerwał się potem z siedzenia, skłonił z daleka z wyrazem bardzo miłym biednej twarzy i zniknął.
Na deptaku spotkałem kilka osób i wspomniałem o koncercie. Ruszano ramionami.
— Ale któż by na niego poszedł? — odzywali się wszyscy prawie. — W ostateczności bilet wziąć, cóż robić? Jest to podatek, jałmużna, ale iść, słuchać…
— Znaż go kto z panów?
Nikt a nikt nie słyszał nigdy tego nieszczęśliwego Dereczki, ale nikt też posłyszeć go nie był ciekawy i dać biednemu nie tylko jałmużnę grosza, ale ucha jałmużnę.
Około restauracji zobaczyłem go na ławce wśród małego gronka milczących ludzi, którym opowiadał coś żywo. Był w humorze tak wesołym który mi serce krajał, śmiał się i niezmiernie wydał mi się ożywionym. Minąłem go idąc dalej.
Jużem się był oddalił kawał drogi, gdy usłyszałem chód prędki za sobą i zobaczyłem pędzącego za mną Dereczkę, który podskakiwał, kapeluszem dając mi znaki. Musiałem się zatrzymać.
— Bardzo jestem szczęśliwy, że pana łapię — zawołał zdyszany. — Pan pozwoli, tu niedaleko, żonę moją, tego anioła, i cherubinka mego Stasieczka chcę przedstawić.
Niepodobna było odmówić — ciągnął tuż do domku na uboczu stojącego i śmiejąc się poprzedzał.
Nie zajęte dla wilgoci domostwo, dosyć opuszczone — było schronieniem Dereczki, który tu jedną izdebkę sobie wyprosił — nie darmo.
Wyprzedziwszy mnie, w otwartych drzwiach stojąc, wcale nie zakłopotany tym, że żonie uczyni przykrość, popisując się ze swym ubóstwem, zapraszał do środka.
Pokoik, w którym od dawna nikt nie stał, od tyłu, pełen woni stęchlizny i próchniejącego drewna, z zapylonymi szybami, miał zaledwie parę stołków, lichy stoliczek, maleńkie na wysokich nogach łóżeczko, a w kącie garść słomy — widocznie posłanie genialnego wirtuoza, okryte zmiętym i dziwacznym płaszczem starym.
Kobieta wyżółkła, chuda, ze smutnym wyrazem twarzy, tuląca dziecko do piersi, zmieszana, zakłopotana, była tym zapowiedzianym aniołem i cherubinkiem.
W istocie młoda jeszcze twarz jej miała na sobie ślady piękności, niebieskie oczy pełne były wyrazu — lecz nędza nielitościwa już starła z tego oblicza ochotę do życia i wiarę w przyszłość. Była to cicha męczennica, za chwile uniesienia odpokutowująca boleśnie, cierpiąca za dwoje. Dziecię, które w ręku trzymała, smutne, chorobliwie wyglądające — zdawało się równie wygłodniałe i zmęczone jak ona.
Szybko chwyciła z łóżka chustkę dużą, aby nią okryć trochę siebie i bardzo spraną i biedną sukienczynę. Wejrzenie jej zdawało się mężowi czynić wymówki, iż ją niepotrzebnie wystawiał na oczy ludzi.
Pan Mikołaj udawał, że tego nie rozumie, i dumnym był, że się znalazła na świecie istota, co mu zawierzyła, co los swój z jego losem związała.
— Liziu, kochaneczko… gość…
Zarumieniona kobieta nie wiedziała, co począć z sobą. Dereczko gwałtem zapraszał i podawał stołek, z którego zrzucił na ziemię paczkę nut i gruby ręcznik.
— Pragnąłem koniecznie, abyś pan Lizkę zobaczył — mówił ożywiony. — Panie, to istota anielska, to dusza złocista… to święta i męczennica. Gdyby nie ona, dawno by mnie na świecie nie było, ona i Stasieczek trzymają mnie na nim. Dla nich ciernistą noszę koronę i w walce nie ustaję.
Otarł czoło, uśmiechnął się do żony, pocałował Stasieczka, który trochę przestraszony w początku, bułkę w rączynie ściśniętą na nowo zajadać poczynał. To przypomniało Dereczce, że w kieszeni niósł obiad dla nich i — wcale nie zważając na mnie, dobył w bibułę pozawijaną szynkę, chleb, salceson — ser… kawałek pieczonego mięsa. „Wszystko to pośpiesznie na stoliczku przy łóżku porozkładał, żonie podawał i zawołał:
— Siadaj i jedzcie! Pan dobrodziej pozwolisz. Kobiecisko głodne. Zapewne ciepła kuchnia, talerz rosołu… ba i befsztyk a pieczyste i melszpajs3 lepsze by były — ale… trzeba żyć, jak się da. To święta niewiasta! Dla mnie i dla Stasieczka od gęby sobie odejmuje. Jedzże, Lizko, nie zważaj — szepnął cicho.
Głodny dzieciak tak się napierał, że biedna kobieta, uśmiechnąwszy się smutnie, jakby mnie przeprosić chciała, musiała siąść w istocie do tego zaimprowizowanego obiadu.
Dereczko patrzał z rozkoszą, jak Stasieczek drżący, wypuściwszy z ręki bułkę, rwał się do mięsa. Żal mu jednak było tego kawałka upadłego na ziemię i zręcznie podniósłszy, schował do kieszeni.
Milcząca pani Dereczkowa budziła wielkie współczucie — była jakąś istotą skromną, bojaźliwą, a znękaną niezmiernie. Wirtuoz usiadł przy mnie i począł szeptać wskazując na nią.
— Ona jedna geniusz mój potrafiła ocenić; poświęciła dla niego wszystko… Panie, anioł to jest… a jeśli ja chcę się do czegoś dobić, to tylko dla niej… Córka zamożnych ludzi, u których dawałem lekcje muzyki, ale to szlachta, dziedzice, ani przystępu. Pogniewali się, córce nic nie chcieli dać ani ją widzieć na oczy. Wszystko zniosła. — Złożył ręce. — Ale i im też się nie poszczęściło — dodał — z kretesem stracili, co mieli i pomarli. Teraz my oboje sieroty. Niegodziwi ludzie rozchwytali, co pozostało. Westchnął.
— Rajskie to były chwile —— szepnął cicho, i w oczach mu się łzy zakręciły — gdy ja i Lizka schodziliśmy się, aby wieczorami pomówić z sobą, jak dwie dusze pokrewne. Stawała przy oknie mojej izdebki, sparta na krawędzi, czatując, czy kto nie podgląda. Bzy kwitły i jaśminy, słowik śpiewał. Jednej takiej nocy wykradliśmy się do wiejskiego kościółka…
Westchnął, czoło mu się zasępiło.
— No, i poczęliśmy życie pielgrzymką o chłodzie i głodzie.
Kobieta była tak dzieckiem zajętą, że nic nie słyszała. Dereczko w oczach miał łzy. Zerwał się nagle i otrząsnął.
— Geniusz zwyciężyć musi! — zawołał podnosząc rękę.
W obrazku, który miałem naówczas przed sobą, a nigdy go zapomnieć nie będę mógł, tyle było zarazem trywialności i tragiczności, realizmu straszliwego i poezji krwawej, tak się to dziwnie w całość zlewało, żem doznał wrażenia nadzwyczaj boleśnego.
Sam bohater, zarazem śmieszny i obudzający pewne współczucie dla swej odwagi i wiary w siebie — milcząca matka z dzieckiem, oboje na rozdrożu, bez przyszłości, na jutro nawet obiadu pewnego, suknie podarte. Serca jak one — a przy tym wszystkim ten uśmiech na pół wesoły, półironiczny na ustach…
Wyszedłem wzruszony.
Dereszkiewicz ze swą długą brodą i białym płaszczem, który mu dawał fizjognomię dziada kościelnego, siedział w progu mieszkania. Pisał naówczas dialogi historyczne, którym dawał tytuł dramatów.
— Skądże Pan Bóg prowadzi? — zapytał.
Opowiedziałem mu o Dereczce.
— Ale ja znam dawno tego trutnia — zawołał. — Żal mi go wielki, a większy jeszcze nieszczęśliwej kobiety; ale poradzić Dereczce nie ma sposobu. Istotnie ma talent, ale zarozumiałość większą jeszcze; pracować nie umiał nigdy, fantazja go niesie na bezdroża. Jutro można mu dać tysiąc guldenów, w tydzień ich nie będzie. Najprzód wystroi żonę i dziecko, potem sam się cudacznie ubierze, będzie jadł i pił, dokazywał, szalał, aż wszystko straci.
— Żona by go powinna wstrzymać, ma przecie nad nim władzę, bo do niej i do dziecka jest przywiązany — rzekłem siadając.
— To głupia baba, za pozwoleniem — odparł nielitościwy Dereszkiewicz. — Czy uwierzysz? Zakochana w nim; nie śmie mu się sprzeciwić, adoruje go! Wszystko, co on robi, dla niej doskonałe… Napoił ją już goryczą dosyć, a pomimo to ubóstwia go.
— No, ale i on ją kocha.
— Jeszcze by też! — krzyknął Dereszkiewicz. — Najniewdzięczniejszy byłby z ludzi, gdyby nie umiał ocenić tego serca. Prawda to istotna, ja najlepiej wiem, bo historia ta się działa niedaleko od Łańcuta: była córką zamożnych dosyć rodziców, mogła zrobić partię świetną… Ten ją oczarował swoimi poezjami i muzyką.
Splunął stary gramatyk.
— Co to za koniec temu będzie? — odezwał się.
— Przewidzieć go łatwo — rzekłem. — Smutny być musi, a jednak nie godzi się utyskiwać nad losem dwojga ludzi, którzy choć o głodzie mieli błysk i chwilkę szczęścia.
Koncert był oznaczony za dwa dni.
Dereczko biegał, przysposabiając się do niego gorączkowo. Salę sobie wyprosił, fortepian wymodlił, panienkę jakąś do akompaniowania zdołał skłonić tym, że i ona popisowymi wariacjami miała się do koncertu przyłożyć.
Wszystko to jednak było niczym, głównym zaś, aby znaleźć chętnych słuchaczy, co by choć po pół guldena dać chcieli.
Śmietanka towarzystwa nie myślała się kompromitować, słuchając nieznanego, a niepozornego rzępoły…
Tam zaś, gdzie nie ma śmietanki, i mleko bywać nie zwykło. Zostaje tylko serwatka w najlepszym razie, która często pięćdziecięciu centów nie ma do wyrzucenia, a dla której muzyka jest obojętną.
Liszt4 albo węgierska kapela z czardaszem5, śpiewaczka głośna, wirtuoz z orderami, ha! to jeszcze… ale taki nieznany biedaczysko… Widziałem zawczasu z całego usposobienia, że na koncercie będzie pusto.
Nawet ci, co przymuszeni bilety pobrali, kręcili nosami. My ze starym Dereszkiewiczem, bądź co bądź, obiecywaliśmy sobie placu dotrzymać Dereczce.
Spotykałem go biegającego z końca w koniec Krynicy, zdyszanego, zmęczonego, ale dobrej myśli, z tym wiecznym uśmieszkiem, który go w najgorszych nie opuszczał chwilach, a może mu je osładzał.
— Anonsuje się wcale nieźle — mówił mi spotykając się — bilety idą. Powoli, ale idą. Wiele osób w chwili ostatniej brać zwykło. Rachuję, że sala będzie plus minus pełna. Postanowiłem zrobić siurpryzę. Pomiędzy elegią Ernsta, a karnawałem Paganiniego6…
— Jak to, ma pan go na programie? — zawołałem zdziwiony.
— A cóż pan myślisz; ja go nawet gram najlepiej, bo jest w nim piekielnie szału dużo, a to odpowiada mojemu temperamentowi muzycznemu. Otóż, pomiędzy elegią Ernsta a karnawałem, odczytam epizod z mojego poematu: „Śmierć samobójcy”.
— Nie śmiem odradzać, ale przedmiot…
— Wzniosły, tragiczny, dramatyczny, bajronowski7. Pisałem ten epizod w chwilach rozpaczy, gdym zwątpiło tym aniele moim… czy ona zdoła poświęcić się dla mnie… Laudanum8 stało na stoliku… wiersz… posłyszysz pan… strach, jak wąż mieniący się wszystkiemi barwami wije się… syczy, bryzga jadem rozpaczy… błyska oczyma fascynującymi… Nie chwaląc się, panie dobrodzieju, co to Słowacki przy mnie! Być może, iż nie jest to tak wykończone, ale ogień i siła, piekielne…
„Ziemio, ty krwi kałużo błotnista…”
Zaczynał deklamować wśród ulicy, gdym go pożegnał, tłumacząc się, że nie chcę, aby mi przedwcześnie psuł wrażenie…
Nadszedł dzień przeznaczony na koncert… Pogoda, która trwała do wieczora, popsuła się o zachodzie słońca, mały deszczyk padać zaczynał.
Dereszkiewicz, opiekujący się poczciwie niepraktycznym Dereczką, pierwszy się znalazł przy nim na miejscu.
Widząc mnie nadchodzącego, wciągnął do pokoiku, w którym Dereczko się znajdował. Przywdział on swój zwykły strój koncertowy. Ponieważ szło mu o to, aby i powierzchownością zajął publikę, kazał się ufryzować.
Śmiesznie mu z tym było.
Koszula nieposzlakowanej, śnieżnej białości krochmalna jak deska, okrywała piersi, spięta dwoma guziczkami pseudokoralowymi. Frak, mocno zużyty, był przecież niegorszy od tych w których kelnerowie posługują. Chociaż zdaje się, że Dereczko zegarka nie miał, łańcuszek na kamizelce kłamał jego przytomność.
Buty były tak misternie wyświeżone, iż zdawały się wychodzić od szewca.
Głowę podnosił ku górze — za wcześnie lubując się muzyką, którą miał nas napawać. Skrzypce swe nosił już w rękach, coraz to po strunach ich przebierając i uchylając drzwi do sali, aby się przekonać, czy publika nie zaczyna przybywać.
W istocie zjawiła się dotąd tylko akompaniatorka z mamą. Panna słusznego wzrostu, z minką pogardliwą, strojna niesmacznie, kwaśna, znudzona.
Mama, w czepku przedpotopowym, zajęła zaraz jedno z najlepszych miejsc w pierwszym rzędzie.
Tymczasem wirtuozka przysiadała się do fortepianu i kilka razy przebiegłszy po klawiszach, dała nam przedsmak okropności, które uszy czekały.
Waliła w ten nieszczęsny fortepian, jakby rozbić chciała, a że pedał trzymała ciągle, rodziła się z tego przeraźliwa kakofonia.
Dereczko, słuchając, drżał i zżymał się.
Dereszkiewicz klął diabłami.
Muzyk stawał się niecierpliwszym coraz. Zmierzchało, świece pozapalano. Gramatyk, któremu o zmniejszenie kosztów chodziło, sprzeczał się, że dużo światła nie było potrzeba.
Dereczko chciał wystąpić świetnie.
Godzina, o której miał się odbyć koncert, nadchodziła, nadeszła — w sali oprócz dwu pań, znajdowało się dwie osoby w kącie, z biletami gratisowymi.
Widząc zniecierpliwienie Dereczki i nie chcąc patrzeć na nie, bo mi przykrym było, wysunąłem się do sali.
Widok był przerażająco smutny.
Świece gorzały pogrzebowo. Cale rzędy poustawianych krzeseł czekały. Panna chodziła w coraz gorszym humorze. Mama to wstawała do niej, to powracała na krzesło mrucząc, z obawy, aby go kto nie zajął.
Zaczynało kapać z dachu złowrogo — nikt nie przybywał. Nastawiałem ucha ku sieni — grobowe milczenie.
Dereczko coraz to wyzierał z pokoiku i drzwi za sobą omykał.
Nareszcie — słychać ocieranie nóg na progu, drzwi otwierają się — dwóch panów; jeden otyły bardzo w taratatce9, o kiju, łysy, drugi w surducie, chudy — wchodzą. Obejrzeli się po sali, zamruczeli coś do siebie.
Widocznie jeden z nich wotuje10 za wyjściem, drugi za zostaniem. Siedli w kącie.
Po chwili niemłoda kobieta z ogromnym parasolem, z którego ciecze… zjawia się, zajęta bardzo tym zabytkiem starożytnym, którego w sieniach zostawić się obawiała. Szukała dla niego kąta. Mruczy… usiadła pośrodku.
Znowu milczenie. Wciska się jeden gratisowy słuchacz i zamaszysto potrącając krzesła, rozsiada się w rzędach ostatnich.
Niektóre świece zaczynały płynąć, jak gdyby los nieszczęśliwego Dereczki opłakiwały. Nie śmiem zajrzeć do niego. Żal mi serdeczny.
Wtem panna akompaniatorka, która coraz żywsze dawała oznaki zniecierpliwienia, przybiegła do matki. Schyla się jej do ucha, mówi żywo.
Nie słyszę nic, lecz przysiągłbym, że napiera się wyjść, że przed salą próżną popisywać się nie chce. Matka stara się ją utrzymać, przebłagać. Nie pomaga nic, niepiękna wirtuozka, trzaskając drzwiami, opuszcza salę, matka wynosi się za nią.
Dereczko na pół drzwi uchylił, zrozumiał ten despekt, jaki go ma spotkać, lecz impavidum ferient ruinae11, nie idzie prosić.
Wybiega gramatyk do sieni, aby gorącą wymową powstrzymać rozdąsaną niewiastę. Ale nie ma sposobu.
Obrażona, rozpłakana z gniewu uchodzi.
— Niechże ją kaci biorą; to sekutnica! — woła dotknięty do żywego Dereszkiewicz.
Żal mi się zrobiło biednego Dereczki, wszedłem do Pokoiku.
Niepojęta rzecz — znalazłem go w pozie dramatycznej, uśmiechniętego, tulącego skrzypki do piersi i wcale nie zmieszanego, afrontem, którego doznał.
— Oczywista rzecz — rzekł — że tu deszcz winien wszystkiemu! To darmo, z losem walczyć trudno. Lecz, ponieważ kilka osób naraziło się na błoto i niepogodę, zaprawdę, Dereczko nie zawiedzie ich zaufania. Akompaniatorka, prawdę rzekłszy, szczęście, że sobie poszła, nie potrzebuję jej. Zagram solo, i w ten sposób cała czystość tonów i ich potęga wyjdą świetnie.
To mówiąc, Dereczko przejrzał się w zwierciadle… i zuchwałym krokiem bohaterskim, wpadł na salę.
Prześwietna publiczność ze mną i gramatykiem, składała się z ośmiu, lecz — zawsze byli to z dobrej woli słuchacze. Ale z powodu dezercji akompaniatorki program musiał być zmieniony.
Zaszyłem się w kątek. Dereczko zaczął z furią improwizować.
Gra to była osobliwa, oryginalna, czasem przypominająca cygańską, z niezmierną werwą i ogniem, niekiedy łagodna i delikatna, z której się nauczyciel Ernst przebijał.
Dereczko grał niepoprawnie, technikę miał dziwaczną, tony nie zawsze czyste, lecz niepodobna było nie czuć w jego improwizacji natchnienia i ducha, artystycznego temperamentu, talentu niezaprzeczonego.
Innego ostudziłaby sala pusta… on widocznie grał sam dla siebie, zapomniał, gdzie był, czy go kto słuchał. Było to dla niego zupełnie obojętnym.
Skrzypce namiętnie przyciskał do piersi, oczy mu ogniem pałały, ręce poruszały się gwałtownie, dobywał tony dziwaczne, latał, rwał się, warczał…
Ani razu nie dostrzegłem, żeby się ku nam zwrócił. Tej pomocy, jaką dają oklaski, nie potrzebował woale, ognia miał tyle w sobie, że mu na opalenie tej ogromnej sali pustej starczyło.
Grał, grał nie mógł skończyć. Nie stał w miejscu — poruszał się po estradzie i biegał, wyginał się, schylał, szalał.
Czyniło to wrażenie czegoś tak niezwyczajnego, strasznego, że chwilami dreszcze przebiegały po całym ciele. Jemu pot się lał ze skroni…
Całą swą poranioną duszę, wszystko swe zbolałe serce, historię swojej walki wyśpiewał tak, dla siebie samego.
Sił mu nareszcie nie stało, zachwiał się, oczyma dopiero po sali potoczył, opamiętał się. Sypnęliśmy oklaskami — uciekł.
Pierwsza część koncertu była skończoną. Pobiegłem za nim.
Znalazłem go wyczerpanego, dyszącego na jedynym krzesełku, jakie się tu znajdowało. Zobaczywszy nas wchodzących z Dereszkiewiczem, podniósł się z uśmiechem na ustach.
— A co? — zagadnął gorączkowo. — A co? Grałem? Słyszeliście, jak–em grał. A te bałwany nie chcieli przyjść napoić się tą muzyką! Mieli słuszność, mieli! Taka muzyka nie dla tych, co noszą kalosze i chodzą z parasolami. Oni by jej nie zrozumieli. Trzeba mieć duszę, aby się ona w niej odbiła, a oni mają tylko flaki w sobie. Ale kat ich bierz z oślimi uszami! Ja ich nie potrzebuję! Ja gram sobie… Pan Bóg mnie słucha i rozumie. Jam się skarżył, a On mi odpowiadał: Męcz się, męcz, bo gdybyś gnuśnie gnił, nie kosztowałbyś tych rozkoszy, które ci daje muzyka.
Zaschło mu w gębie i przypomniawszy sobie, że miał coś w butelce, pobiegł do kąta, przyłożył ją do ust, pociągnął długo. Twarz mu się cała okryła purpurą i poweselała jeszcze.
Schwycił skrzypce swe, starannie ocierając je fularem, tak jakby swojego Stasieczka pieścił. Wdzięczył się do nich.
— Czekajcie — rzekł — wyjdźcie do sali, rezonans tym lepszy, że pusta. Gdyby się tu tych kłód nawaliło, głos by się tak nie rozchodził. Zobaczycie, zagram wam teraz rozkosze niebieskie. Proszę nie sądzić, że ja tylko piekło umiem grać, jak w pierwszej części. Nie, nie! Kląłem ludzi, ale teraz zaśpiewani z aniołami.
Rozśmiał się i już nie patrząc na nas, wybiegł do sali.
Szliśmy za nim.
W sali parę osób, zapewne domowych, zwabionych ciekawością, przybyło. Do tych nowych słuchaczów należała dziewka, która dzbanek chowała za siebie i zasłaniała się fartuszkiem.
Poważny i spokojny wystąpił na estradę Dereczko. Znowu cały zatopił się w sobie i skrzypcach.
Poczęło się to jak oddalony szmer jakiś, łagodnie, lecz niewyraźnie, zbliżać zaczęło stopniowo. Jeden głos naprzód śpiewał pieśń nadzwyczaj prostą, połączył się z nim drugi — szły tak razem w parze, powoli aż do chóru, który ten sam śpiew podjął z całą siłą i wlał w niego charakter nowy.
Nie była to może muzyka aniołów, pomimo spokoju w pierwszej jego części, nadto z niej tryskało namiętności ziemskiej, a czasem smutek i tęsknota tętniała, ale pieśń była szeroka i wielka. Z chóru Dereczko spadł do duetu, do głosu jednego, który cichnął… i umarł w szmerze niedosłyszanym.
Lecz w tej chwili, gdyśmy mu brawo dać chcieli, obudził się, drgnął, podniósł głowę. Przypomniał sobie, że czegoś nie dopowiedział. Na tle ostatniej pieśni począł coś szyderskiego, złego, kapryśnego, poplątanego dziwacznie, a ciągle zrywającego się do śmiechu. Śmiech to był tego tajemniczego ptaka, który czasem w puszczy głos ludzki naśladuje szatańsko.
Dereczko na pożegnanie wylał resztki żółci z siebie. Wódka czy wino, którego się napił przed wyjściem, grały w nim teraz wesołością niezdrową, krzykliwą, zbójecką.
I znowu latał po estradzie, a skrzypce te ukochane, zdawało się, że w drobne kawałki pokruszy w rękach, na których nabrzmiałe żyły występowały, jakby miały popękać i krwią wytrysnąć.
Dereszkiewicz, wystraszony tym wysiłkiem, wstał i poszedł ku niemu, chcąc go poskromić, uprowadzić, ale Dereczko go odtrącił. Wszystkich jeszcze szatańskich uśmiechów nie wyśpiewał, wszystkiego zgrzytania zębów nie wyrzępolił.
Jak długo to trwało, nie wiem. Na dworze deszcz w początku cichy, jakimś wichrem od gór zmienił się w burzę. Okna sali chwilami oświecone błyskawicami sinymi, stawały jak jakieś otwory płomienistych przepaści.
Kilka razy rozległ się grzmot przeciągły. Huk ten, towarzyszący jego muzyce, zdawał się czynić Dereczce nadzwyczajną przyjemność.
Ludzie wprawdzie na koncert nie przyszli, ale burza przyleciała… i akompaniowała mu dzielnie.
Nawet ulewa, strumieniami z dachów spływająca, dostrajała się do pieśni nieszczęśliwego wirtuoza.
Piorun uderzył tak blisko, że stara jejmość z parasolem krzyknęła:
— A słowo stało się ciałem! W tejże chwili Dereczko skończył. Skłonił się ku oknom oblanym blaskiem błyskawicy i noga za nogą powlókł się do pokoiku. Nimeśmy tu przyszli, już złożywszy skrzypce dorwał się do butelki i wypił, co w niej było, do dna, rozstrzaskał ją o podłogę i rzucił się na krzesło.
Nie mówił nic. Wesołość jego znikła, a śmiech, co go nigdy nie opuszczał, znikł z twarzy, zrozpaczony się zdawał, smutny i przybity.
Dereszkiewicz począł coś mówić, odpowiedział mu, potrząsając tylko głową.
Daliśmy mu spocząć naturalnie — po takim wysiłku, ale spoczywając usnął i gramatyk wziął go pod swoją opiekę, podejmując się odprowadzić do żony i dziecka.
Nazajutrz trochę niespokojny, co się z nieborakiem stało, nie mając się od kogo dowiedzieć, bo Dereszkiewicza nie mogłem spotkać nigdzie, po południu poszedłem do domku, w którym Dereczko mieszkał.
Nie było tu już nikogo. Stancyjka przez nich zajęta stała otworem i okna były także, jakby dla przewietrzenia, szeroko poodmykane. Na łóżeczku leżało stare siano, na podłodze walało się mnóstwo papierków zatłuszczonych, sznurków i strzępek.
Nie miano jeszcze czasu przemieść po nich… ale gdzie indziej czyż wiele więcej pozostaje po życiu biednego człowieka?
Stałem zamyślony, smutnie, gdy Dereszkiewicz się przywlókł.
— A co? — zawołał pojrzawszy — nie mówiłem? Byłem pewny, że już go tu dziś nie będzie. Odprowadziłem wczoraj żonie i położyłem spać; jedno miał na myśli, że ślicznie grał! Słuchał go kto, czy nie, mniej dbał o to.
— Nie udało się w Krynicy — rzekł do żony — no, to cóż? Trzeba próbować gdzie indziej… w końcu albo się gdzieś uda, albo wszystkie struny pękną i będzie finał!
1882.
Wzięto go do dworu przez miłosierdzie. Matki nie miał dawno, ojciec się puścił na żebry i jemu się kazał prowadzić, bo chociaż nie oślepł zupełnie, ale mało co widział, a robić nic już nie zdążał.
Chodził więc boso, głodny, od wsi do wsi, od chaty do chaty, żyjąc suchym chleba kawałkiem i wodą.
Sypiali latem pod płotem, zimą po szopach, rzadko w ciepłej izbie.
Psom się musiał opędzać, a ojciec znędzniały, zbolały, nie oszczędzał dziecka.
Jednego dnia zaniemógł idąc na gościńcu, położył się w rowie, przykrył siermięgą, otulił jak do snu, stęknął parę razy i nie wstał więcej.
Chłopak siedział przy nim, budził go nazajutrz próżno, płakał, aż urzędnik nadjechał. Starego pochowano, a jego wzięto, aby odstawić do miejsca urodzenia.
Wodzili go długo, nim się tam dostał, i rzucono sierotę na łaskę gromady. Krewnych, takich, co by się do niego przyznali, nie było. Doniesiono do dworu; nie wiadomo, kto się tam zlitował — kazano wziąć go na folwark.
Posługiwali się nim wszyscy, bo nawet psom pańskim on osypkę dawać musiał: stróż, stróżka, a cóż dopiero ekonom, ekonomowa, oficjaliści…
Byle przysiadł, ktoś już wołał i kazał mu gdzieś iść lub coś robić.
Dobrego słowa dać nikt nigdy nie myślał, a strawę i odzież dostawał jakimś zawsze przypadkiem; co drudzy nie pojedli lub nie donosili — ochłapki i łachmany.
O duszyczkę, w tym biednym ciele zamkniętą niewolnicę, któż by się troszczył? Że Iwaś mówić umiał, zawdzięczał to poczciwej naturze człowieka, która naśladować lubi i musi, powtarza i przedrzeźnia jak ptaszki, co się śpiewać uczą. Jednakże w tej życia jego dobie, kto by był sobie zadał pracę policzyć wyrazy, które w skarbcu swoim miał Iwaś — znalazłby ich na podziw mało.
Z tych pewnie trzecia część była dla niego pustym dźwiękiem, bez znaczenia. Wielką rozkoszą był czasem sen — bo jest jakby śmierć chwilowa, i chleb, gdy był głodny.
Przysmaków wonią tylko mógł się napawać. Z przyjaciół miał naówczas jednego starego psa, z którym się czasem suchym chlebem dzielił.
Na folwarku, przy kuchni, potem w stajni, gdzie podściół wymiatał, doszedł lat kilkunastu. Był chudy, osmalony, ale silny i zręczny.
Zabrakło we dworze chłopca przy kredensie, bo ostatni umarł dostawszy ospy. W przewietrzone jego odzienie przyobleczono Iwasia.
Służba była nowa, której uczyć się musiał, ale korzyści jej tak ogromne, że chłopiec miał się za najszczęśliwego z ludzi.
Wylizywał talerze, ogryzał kości, udało się pochwycić po trosze niedojadków pańskiego stołu. Miał odzież całą i buty.
Smutno było, że bił go, kto chciał, łajał, kto zamarzył; nie odzywano się nigdy prawie do niego, bez jakiego epitetu ornans1: „ty kanalio, ty łotrze, Iwaś, paskudo jakiś!” lub tym podobnych.
Na to wszystko chłopiec ani odpowiedzieć, ani ust nawet otworzyć nie śmiał. Zawołany poruszał się, słuchał, biegł, robił, co mu kazano, i milczał.
W rozmowę z Iwasiem nikt się wdawać nie myślał; był istotą tak dalece upośledzoną, że wszelkiego zetknięcia z nią unikano.
Właściwie były to ręce, nogi, jakaś siła do zużytkowania — nie widziano w nim człowieka.
On zaś sam, ażeby się ośmielił cło kogo przemówić, spytać, zażądać czegoś — nie było przykładu. Wiedział, czuł, jakie by to wywołało oburzenie i pociągnęło za sobą skutki.
Nawykł więc zupełnie się zamykać w sobie i nie mieć w świecie nikogo oprócz siebie.
Taki stan sieroctwa, nawet nie wszystkie sieroty dotyka — był on wyjątkowy… i nie mógł pozostać bez skutku na rozwijającego się właśnie, na rosnącego człowieczka.
Tak samo jak na roślinę działa słońce, powietrze, rosa i miejsce, wśród którego rozkłada liście i gałązki — to odcięcie od społeczności ludzkiej, pozostawienie samemu sobie musiało oddziaływać na Iwasia.
Chłopiec, aby nie uschnąć i nie zemrzeć, musiał się niejako rozdwoić, być w sobie dwiema istotami — Iwasiem i jakimś bezimiennym towarzyszem jego; musiał mówić z sobą, nauki dawać sam sobie, łajać i pochwalać.
Nie dawało to spoczywać umysłowi, ale ruch jego w ciasnych ramach, bojaźliwie, ostrożnie się odbywał. Ze wszystkich stron jak ściany stały zagadki, co chwila spotykał coś niezrozumiałego.
Uczyło go nie słowo — bo tego nikt nie dawał — ale życie, wypadki; gdy dla drugich ono poprzedza czyny, dla niego było ich następstwem, które z mozołem musiał wyciągać z guza częstokroć i bólu.
Niekoniecznie najmilszy i najłatwiejszy to był sposób uczenia się — myślenia, lecz nie dawał spoczywać… chodziło o skórę. Czujnym być musiał.
Brak zupełny towarzystwa, zespolenia z czymś, z kimś, zmusił go szukać sobie znajomości i przyjaciół gdzieś indziej, nie między ludźmi. Milczący po całych dniach, z myślą zastygłą, Iwaś oglądał się za życiem jakimś, które by ze swoim mógł związać i porównać.
Stało się to, nie wiedzieć jak i kiedy, poczęło, nie wiem od czego. Iwaś nawiązał przyjaźń i najściślejsze stosunki ze zwierzętami i roślinami.
Gdy tylko czas pozwalał, największą dla niego przyjemnością było godzinami całymi siedzieć nieporuszonemu, z oczyma wlepionymi — na przykład w stado wróbli albo przypatrywać się bodaj pająkom i muchom. Wcielał się tak w ich naturę i czynności, zdawał się je rozumieć tak, że się do nich uśmiechał.
Nie miał ulubieńszej nad tę rozrywki albo raczej zatrudnienia, gdyż brał tę zabawkę bardzo serio i dla niego była ona jedyną prawie ważną życia sprawą.
Na wiosnę, gdy z ziemi poczynają kiełkować rośliny, siadał na ziemi i badał, jak się to one dobywają, rosną, rozkładają liście, obracają ku słońcu i przybierają kwitnąć. Niektóre z nich nawet poświęcał nienasyconej ciekawości swej, usiłując odkryć może tajemnicze źródło życia…
Tak samo żywo go interesowały drobne stworzonka, muszki i to mnóstwo bezimiennych włóczęgów, które w trawie i po ziemi nieustannie się zwija, rodzi nie dostrzeżone i ginie, i odżywa.
Nie było istoty żywej, która by nie pociągała Iwasia, chociaż względem ludzi obojętnym był i ledwie na nich patrzył. Uważał ich za nieprzyjaciół, przeciw którym się ciągle musiał bronić i mieć na baczności.
W kredensie nie dawano mu spoczynku, więc chwile te kontemplacji, w których mógł zasiąść przypatrywać się, były bardzo rzadkie, kradzione.
Od świtu zaczynała się robota — zamiatanie, czyszczenie, bieganie z posyłkami; rosła ona w ciągu dnia, po obiedzie, czasem nieco później, gdy wszyscy odpoczywali, nieco wolniała, a wieczorem powracała z nową gwałtownością. Dopiero późną nocą, gdy wszystko było pomyte, poustawiane, gdy ludzie się porozchodzili, pospali, Iwaś mógł spocząć także.
Zdaje się, że pierwszymi przyjaciółmi jego musiały być psy podwórzowe, z którymi poznał się; wylewając pomyje.
Oczekiwały one na niego zwykle, wychodziły naprzeciw znajomego ceberka, ruszając ogonami; towarzyszyły mu w krzaki za kuchnią, gdzie ceberek wylewał, a potem niektóre z nich poznawszy jego usposobienie łagodne, ważyły się w okolice i pod same drzwi kredensu.
Z niektórymi z nich Iwaś rozmawiał po cichu. Lecz myliłby się, kto by sądził, że psy przenosił nad inne zwierzęta; były one dla niego zbyt już cywilizowane i nadto podobne do człowieka. Daleko wolał wróble dzikie i stworzenia, które ze światem, do którego on należał, nie miały związku.
W nich on bez innego nad instynkt nauczyciela podpatrywał to, co nie wiedział jak nazwać, ale co w jego pojęciu było prawdziwym życiem natury.
Gdyby Iwaś umiał mówić, co by on za śliczne historyjki mógł prawić o muchach, o stonogach i pająkach, których obyczaje tak pilnie studiował.
Największą rozkoszą dla niego było, gdy potrafił odgadnąć, intuicją cudowną, na przykład dokąd mucha leci, co robić będzie i jaki ją los spotka. Niekiedy cudownie mu się to udawało; naówczas aż w ręce plaskał z uciechy.
W kredensie, pracując zasmolony, wyrosnął Iwaś.
Natura nie dała mu najmniejszego wdzięku, nawet w młodości.
Był silny, zdrów, wytrzymały, zahartowany — ale twarz miał smutną, na pozór bez wyrazu, rysów nieregularnych, zwiędłą przed czasem, włos najeżony, oczy jakieś, jakby obłąkane. Zdawał się niezgrabnym, poruszał się niezręcznie.
Powierzchownością więc losu sobie poprawić nie miał nadziei.
Zdawało się, że go natura przeznaczyła do prostej pracy, do zwierzęcego tylko zażywania siły.
Nie miał nieprzyjaciół, bo posłuszny i cichy, nie narażał się nikomu, słowa nie burknął, nie zniecierpliwił się nigdy, ale pokochać go, ulitować mu się też nikt nie myślał.
Była to istota obojętna; przechodzono około niego, nie patrząc, nikt się nim nie zajmował.
Gdy nareszcie wzrost już na chłopca kredensowego uczynił go za silnym, za dużym, jednego pięknego poranku dano mu suknie lokajskie, rozumie się noszone i najgorsze.
Rozpoczynał nowy zawód, jako służka sług, przeznaczony do najutrapieńszych posług, które dla innych były wstrętnymi.
Zawsze jednak była to krescytywa2.
Z niezmierną czułością spojrzał Iwaś na swojego następcę, chłopaka nieskończenie żwawszego i więcej rozbudzonego, niż on był.
Jako lokaj początkujący miał wprawdzie robotę za wszystkich, ale zawsze więcej wśród niej chwil wytchnienia i swobody.
Wyrobiło się o nim naówczas przekonanie, które, jasno sformułowane, on sam podsłuchał.
— Głupi chłopiec, tępy, ale pracowity i nie ma złych nałogów. Niewiele z niego zrobić będzie można, ale się na machinę wykształci niegorszą od innych.
Iwaś niezupełnie to zrozumiał, lecz rzecz była zresztą dla niego obojętną. Nigdy nie miał żadnej nadziei i żadnych pragnień, nie czuł się zdolnym do władania sobą i los swój zdawał zupełnie na ludzi.
Co z nim miano zrobić? Więcej czuł ciekawości niż strachu.
Prawie w ten sam czas, gdy Iwaś przeobleczony został lokaikiem, panicz przyjechał na wakacje. Dano mu go do posług.
Młode chłopię było żywe, ogniste, ciekawe, rozpuszczone i wydało się Iwasiowi przynajmniej tak ciekawe jak wróble.
Bawił go nadzwyczaj Alfredek, który w Iwasiu chciał na próżno znaleźć powiernika, towarzysza, wspólnika do wybryków, a znalazł tylko sługę, ale bezprzykładnego poświęcenia.
Iwaś czuł, że to było zupełnie naturalnym, aby on poddał się temu temperamentowi stworzonemu do rozkazywania; słuchał go z rozkoszą, gotów by skoczyć w ogień i wodę.
Bawił go panicz.
Ałfredek nadużywał chłopca z egoizmem młodości chciwej życia, ale złym nie był.
Zaraz w czasie tych pierwszych wakacji, palec mu u lewej ręki ustrzelił, lecz Iwaś ani pisnął, ani się poskarżył. Dostał za to starą chusteczkę na szyję i dwa złote.
Bez palca tego doskonałe się obchodził, a rana zgoiła się bardzo prędko.
Następnego roku nogę złamał, usiłując przy koniu pomóc Alfredowi i ratując jego. Leżał dosyć długo, ale noga się zrosła dobrze.
Iwaś więcej się przez to przywiązał do Alfreda niż on do niego, to pewna.
Pan niewdzięcznym nie był, lecz zdawało mu się, że Iwasiowi niewiele potrzeba. Byt Iwasia nie polepszył się, tylko więcej nierównie miał czasu na swe zabawianie się naturą, ptakami, robakami i wszelkim bożym stworzeniem.
Było mu to zawsze najulubieńszym zajęciem.
Ale miłość ta i ciekawość stworzeń różnych nigdy go nie skłoniła do łapania ich i osadzania w niewoli. Instynkt jakiś mówił mu, że naówczas już by ich takimi, jakimi są, nie widział, ale jakimi stają się w pętach. Ogród był dla niego rajem, a najdziksze kąty najrozkoszniejszymi.
Bardzo naturalnym też było, że ta ciekawość życia zapoznała go z pasiecznikiem i zbliżyła do pszczół; zachwycony został ich rozumem.
Byłby może na zawsze pozostał na wsi, nie wychodząc poza dwór, ogród i pasiekę, gdyby wojna nie wybuchła, a panicz nie potrzebował iść na tę wojnę.
Złożyło się tak, iż pachołka wierniejszego dać mu rodzice nie mogli nad Iwasia.
Z początku ta ogromna zmiana, która wprawić miała w ruch, pchnąć w świat, przeraziła go; ale Alfredek był wesół, radował się i śmiał z trwogi swego sługi. Iwaś musiał być posłusznym.
Nauczono go, co miał robić z koniem, jak się obchodzić z pańską bronią, co czynić, czym i jak.
Z niewygodami był od dawna obyty głód i chłód znosił lepiej niż inni.
Gdy wyciągnęli w pole, Iwaś, człowiek nowy, znalazł się tu lepiej przygotowanym do życia żołnierskiego, niż ci nawet, co z nim byli oswojeni. Odgadywał instynktem wiele rzeczy, bo w naturze tkwi bój i ona do niego potajemnie usposabia.
Zwierzęce niemal rozwinęły się w nim władze i przeczucia.
Nikt nie słyszał w nocy lepiej najmniejszego w powietrzu drgnięcia, ziemi dźwięku, tego co wiatr przynosił, co mruczało w jego powiekach.
Z podziwieniem później radzono się Iwasia, gdy się jego przepowiednie ziściły nieraz.
W pierwszej bitwie, Iwaś, z dala przy obozie będąc, oczyma ścigał pana… I przyniósł go rannego na swych rękach, płacząc, a uratował kosztem ran, których nawet nie czuł.
Alfredek winien był mu życie, ale to tak się zdawało obowiązkowym, naturalnym, że mu nawet nie dziękował. Iwaś też by nie zrozumiał podziękowania; serce go poprowadziło.
Długi czas upłynął, nim się ranny wyleczył, nim chodzić począł, nim się wojna skończyła i oba mogli powrócić do domu.
Iwaś miał tyle, jeśli nie więcej, ran i blizn co pan jego, ale o tych nie wspominał wcale.
Doskonały na wojnie, nieopłacony w obozie, Iwaś w domu nie mógł się przydać panu Alfredowi. Był w najwyższym stopniu niepokaźny, niepozorny, niezgrabny, milczący i w pokojach czynił wrażenie niemiłe.
Przez czas jakiś los jego zostawał nie rozstrzygniętym. On sam, choć mu go wolno było wybierać, nie myślał wcale o sobie. Chciał tylko pozostać w miejscu i przy Alfredzie.
Nie rozumiał życia gdzie indziej, tylko tu, gdzie był od niepamiętnych czasów.
Po długim wahaniu, dano mu miejsce przy kredensie. Powracał niejako do swych wspomnień dziecinnych, do lat chłopięcych.
Taż sama obojętność na los, która go dawniej odznaczała, została cechą jego charakteru. Nic nie żądał, niczego się nie spodziewał, sam nic dla siebie wymyśłeć nie umiał.
Stara miłość zwierząt, gdy powrócili na wieś, obudziła się w nim z siłą nową.
Nigdy za to w życiu nie spojrzał na kobietę Iwaś bez jakiegoś strachu, którego sam nie rozumiał. To pewna, że się ich obawiał wszystkich i uciekał od nich.
Czy się do tego przyczyniło to, że go dawniej chłopięciem baby nielitościwie tłukły, trudno zgadnąć, lecz w życiu żadnej nie pokochał i ani próbował się zbliżyć.
W rzadkich wypadkach, gdy która sobie z niego zażartować chciała albo istotnie bałamucić zamierzała. Iwaś uchodził, wymykał się, unikał i tak był zafrasowany, jakby go największe nieszczęście spotkało.
Wiadomym było wszystkim, że nawet w dłuższe rozmowy z kobietami nigdy się nie wdawał. Odpowiadał nie patrząc im w oczy, zbywał słowami krótkimi, odwracał się, wymykał.
W kredensie, mimo pracowitości Iwasia, czasu wiele zostawało mu nie zajętego. Naówczas szedł albo do pasieki, lub w ogród, w gąszcze, kładł się na ziemi i przypatrywał życiu, które go otaczało.
Nikt tak dobrze nie znał gospodarstwa mrówek jak on, drożyn, którymi chodziły, ciężarów, które dźwigały, kryjówek, w jakich składały swe zapasy. Poznawał ich wiek po barwie i kształtach.
Tak samo robaczki, ślimaki, muszki, których nazwisk nie znał, po swojemu je mianując, miał w pamięci i rozpoznawał wszystkie.
Nikt nad niego obyczaju ptaków, ich gniazd budowy, śpiewu, znaczenia nie wiedział lepiej nad niego. Niektórych roślin i traw imiona, jakie im lud ponadawał ponauczał się Iwaś, innym sam je wymyślał. Miał między nimi ulubione i wstrętne, przyjaciół i nienawidzonych. Tych gnębił wyrywał, w chwilach rzadkich większego roznamiętnienia. W ogóle jednak był spokojny, nie poruszał się łatwo i zimną krew miał zawsze.
Ludzie, wśród których żył, patrzyli nań z rodzajem politowania, był im obcym, oni jemu. Daleko poufalej czuł się ze zwierzętami.
Tak powoli doszedł Iwaś do lat średnich, nie postrzegłszy nawet, że w tym kredensie i w domu, z którym się zrósł, coraz było biedniej, głodniej i chłodniej.
Zaraz po wojnie to się z wolna czuć dawało.
Alfred naprzód żył bardzo pańsko, potem ożenił się i życie jeszcze się więcej ożywiło. Pracy było wiele, często po całych nocach.
Hulanki te i zbytki im mniej na nie stawało, tym większym szałem się odznaczały, jakby się chciano upoić, aby końca nie widzieć. Jeden może Iwaś go nie przeczuwał, nie rozumiał…
Jak piorun to spadło na niego, gdy się dowiedział nagle, iż Alfred majątek sprzedawał albo raczej, iż mu go sprzedać miano. Nie rozumiał, czy ma zawsze pozostać przy kredensie czy iść? dokąd?…
Gdy na ostatek i resztki kredensu zostały zlicytowane, poszukał pana. Alfred nie miał nic, wynosił się szukać biednego chleba kawałka do miasta.
Iwaś ani mógł pojąć, ażeby opuścił swego pana; był to jedyny człowiek, z którym go coś łączyło.
Niewymowny, z trudnością Alfredowi mógł się dać zrozumieć.
— Ale, mój Iwaś, co ja tam z tobą zrobię? Ja sam nie wiem, co jeść będę? Służącego trzymać nie mam za co…
Iwaś nic a nic nie potrzebował.
Naprzód w ciągu życia nic nie wydawał na siebie, więc nie chcąc, grosza zebrał trochę, którego ani liczył, ani o niego dbał; po wtóre, mógł pracować… Nie dał się więc odpędzić panu i wybrał się z nim do miasta.
Prawda, że rozczulony tym poświęceniem pan Alfred go uściskał; Iwaś nie wiedział, za co on mu mógł dziękować? Szedł za instynktem… Inaczej nie mógł postąpić.
Z nowymi ludźmi żyć nie potrafiłby nigdy.
Z kredencerza wrócił tedy na sługę do wszystkiego, jakim był w wojsku.
Alfred najął gdzieś izdebkę na czwartym piętrze, w alkierzyku barłóg sobie wysłał Iwaś.
Z początku szło jako tako, później pan Alfred nie zawsze trzeźwy do domu powracać zaczął. To była klęska straszna dla Iwasia, który nie pił nigdy nic prócz wody.
Opłakał to po cichu.
Zamiast znaleźć zajęcie w mieście znalazł tu stary żołnierz towarzyszy i zabawiał, otumaniał biedę swoją.
Iwaś musiał czatować, aby go na schody wciągnąć, rozebrać, położyć, otulić, przesiedzieć przy nim część nocy. Żałował tego swojego pana, nie mogąc zrozumieć nałogu jego.
— Musi pić z desperacji — mówił w duchu. — Taki piękny majątek mu zabrali.
Za tymi starymi drzewami, które Iwaś znał od dzieciństwa, i on tęsknił bolejąc, a we snach nigdy o niczym innym prócz nich nie marzył.
Panu Alfredowi uwag czynić, przestrogi mu dawać, nigdy by nie śmiał stary sługa. Myślał, co to będzie, i oczy ocierał.
Z początku wypadki te z paniczem, bo Iwaś Alfreda i teraz jeszcze tak nazywał, trafiały się rzadziej, potem przypadać zaczęły częściej coraz, na ostatek weszły tak we zwyczaj, że sługa musiał czatować na powracającego, którego zawsze ktoś odprowadzał do wrót kamienicy.
Pomimo takiego życia Alfred, dzięki znajomym, przyjaciołom, rodzinie, utrzymywał się przez czas jakiś, płacił komorne i chodził dosyć porządnie ubrany.
Iwaś jednak dostrzegał, że coraz ciaśniej być musiało.
Gdy zaczynało braknąć na pierwsze życia potrzeby, bardzo nieznacznie, aby panicza nie obrazić, spróbował czerpać z własnych oszczędności, byle mu na niczym nie zbywało.
Pan Alfred wcale się na tym nie poznał, szło jak z płatka.
Iwaś mówił sobie;
— Do czego mnie to potrzebne? Uchowaj Boże nieszczęścia, a nie będzie nic, no, to co? Pójdę żebrać pod kościół; albo to mnie wiele potrzeba? Byle suchar a woda.
W ciągłym prawie upojeniu, pan Alfred nie domyślał się nawet ofiary swojego sługi. Najsmutniejszym to było, że im gorzej szło, tym biedny stary żołnierz był weselszym. Powtarzał:
— Kiep świat — i zasypiał nucąc piosenkę żołnierską.
Iwaś słuchał jej i płakał.
Jednego wieczoru pana Alfreda we dwóch musieli wciągnąć na wschody i ledwie na łóżku mogli położyć, tak zbytkował, wyrywał się i dokazywał.
Nazajutrz zachorował mocno.
W domu nie było ani złamanego szeląga. Iwaś dobył swojego skórzanego woreczka i czerpać zaczął z niego, nie myśląc o jutrze.
Alfred też się niczym nie troszczył. Potrzeba było doktora, lekarstw, dozoru przy chorym, jadła.
Płacił, milcząc, sługa za wszystko.
Z przyjaciół i towarzyszy mało się kto dowiadywał, a nie pomagał tak jak nikt.
Parę razy jednak znalazło się coś na stoliku przy łóżku, ale tego Iwaś nie tknął; Alfred wprędce tym sam rozporządził.
Z chorobą, pomimo starania lekarzy, szło gorzej coraz.
Jednego dnia w korytarz wyprowadziwszy doktora, Iwaś pocałował go w rękę i śmiał zapytać:
— Co będzie z paniczem?
Doktor mu w oczy popatrzył, poklepał po ramieniu i ruszywszy głową, rzekł:
— Wstać nie wstanie, ale pociągnie jeszcze… I odszedł.
W istocie Alfred ciągnął.
Polepszyło mu się nawet o tyle, że mógł na łóżku siąść, obstawiony poduszkami, i zdawało mu się, że wkrótce wstanie. Przyjaciele czasem przychodzili, grali w karty; zjawiały się butelczyny.
Iwaś szepnął o nich doktorowi, ale ten zbył go obojętnym ramion ruszeniem.
Ciągnęło się tak dalej.
Gorzej bywało, lepiej na przemiany, a stary żołnierz wysechł na drzazgę i ledwie już dyszał.
W woreczku Iwasia było właśnie może tyle, ile na pogrzeb ubogi potrzeba.
I jednego wieczoru zasnął panicz, aby się już nie obudzić.
Sługa był przy nim jeden, na nim wszystko, ale na chwilę nie stracił potrzebnej przytomności umysłu. Wcześnie był przygotowany do tej chwili, a nawet w duchu obrachował, co ona kosztować będzie.
Nie zabrakło więc niczego i pogrzeb ubogi odbył się tak, jak należało, nawet się znalazł towarzysz, co krzyż żołnierza poniósł za trumną na poduszce.
Po pogrzebie, zaledwie Iwaś mógł swoje łachmany wydobyć z alkierza, wszystko opieczętowane.
Znalazł się we wrotach kamienicy, z węzełkiem na plecach i z próżnym woreczkiem skórzanym, w którym kilka tylko złotych pozostało.
Nie umiał sobie powiedzieć, co czynić, i nie wiedział nawet, gdzie przenocuje.
Szczęściem litościwy stróż domu, który go widywał często, a znał z milczenia i pracowitości, na tę jedną noc dał mu przytułek u siebie.
Długo rozmawiali półsłówkami.
Iwaś chciał pod kościół. Stróż mu dowodził, że miejsca żebraków nie stały otworem pierwszemu lepszemu do zajęcia, że się o nie dobijano i nie bardzo łatwo było dostać się na wschodki. Musiał się wkupić lub wprosić.
Cóż tu było począć z sobą?
Sił miał jeszcze tyle, że coś robić mógł łatwo… ale co i gdzie?
Przychodziło mu na myśl o żebraninie na wieś, choć tam już nikogo nie było, powrócić.
Znał każdy kątek w niegdyś swojej wiosce. Zdawało mu się obowiązkiem tam pójść umierać.
Kawał drogi!
Przyjaciel stróż nastręczył mu w biednej ubogiej kamieniczce dziurę, nie izdebkę, i obowiązki odźwiernego. Tymczasem, było to błogosławieństwo boże. Iwaś tak mało potrzebował, byle gdzie głowę przytulić. Zamiatał więc, porządkował, pracował i zasługiwał się jak umiał, aby go nie wypędzono.
Nawykły do zajęcia jakiegoś, pomimo że je sobie wyszukiwał, że się do niego nastręczał, okrutnie nudził się długimi godziny.
Siadał naówczas w swojej dziurze i myślał… Błądził po pustej i wymarłej przeszłości swojej.
Izdebka była z dawna zaniedbana i opustoszała. Przed Iwasiem mieszkały w niej i rządziły się swobodnie myszy. Z wielką przyjemnością ujrzał on je, powracające nieśmiało.
Żywo przypomniała mu się młodość owa, gdy ze zwierzętami myślą i duchem obcował…
Myszy, jakby w nim przeczuwały przyjaciela, oswoiły się wprędce. Miał więc przyjemność przypatrywać się im, wkrótce coraz swobodniej harcującym po podłodze. Żywił je okruszynami swojego chleba i stworzył sobie z nich właśnie takie towarzystwo, jakiego mu było potrzeba.
Rozumieli się, jak nie można lepiej. Znał z nich każdą osobiście… a one się go bynajmniej nie obawiały.
Oprócz myszy izdebka obfitowała w pająki, które sieci swe swobodnie po kątach rozpościerały. Bawiły i one Iwasia, i znajdował je rozumnymi bardzo.
Być może, iż inne jeszcze pomniejsze stworzenia nie uszły jego baczności; bo to pewna, że nigdy żadnego żyjątka nie zabił ani się nie brzydził.
Życie, we wszystkich swych tajemniczych przejawach, było dla niego rzeczą jakąś świętą… wielką, poszanowania godną.
W dziedzińcu zamiatając, razu jednego znalazł Iwaś zrzucony nie wiadomo skąd wazonik rozbity, z resztką ziemi tkwiącą w niej na pół zeschłą nieznaną roślinką.
Stał długo nad trupem i myślał… Na ostatek wziął go i zaniósł do swej ciupy.
Ziemię poprawiwszy, doniczkę związawszy, podlawszy zwiędłą roślinkę, począł je hodować.
— A nuż? — mówił sobie.
Zeschła nasturcja, bo ona to była, cudem jakimś przyszła do siebie z omdlenia i poczęła blade puszczać listki; blade, bo światła było tak mało i tak biedne, że zabrakło promieni, które by ją pomalowały zielono.
Zawsze to jednak było… życie! Iwaś triumfował prawie tak, jakby je człowiekowi ocalił.
Myszy straciły trochę jego serca… całe niemal wrosło do wazonika.
Oprócz nasturcji, puściły w nim dokoła jakieś trawy i mchy z nasionek w ziemi uśpionych…
Iwaś ich wyrywać nie śmiał.
Dla niego trawa miała też same prawo do życia co najwspanialsza arystokracja kwiatowa.
Jedna doniczka, jakim sposobem potem pomnożyła się towarzyszkami kilkoma na oknie, o tym wiedział tylko on, co je gdzieś na bruku i śmietniskach podbierał.
Ogródek był osobliwy, z którego śmiałby się każdy oprócz tego, co go stworzył. Dla niego było to czymś tak pięknym, jak najwspanialsze orchidee, które się złotem opłacają.
Godzinami siedział nad nimi i podziwiał, podziwiał to życie, które się tak cudownie dobywało z niczego… z siłą niepochwyconą…
Gdybyśmy zaręczyli, że Iwaś bywał szczęśliwym w swych kontemplacjach natury tej biednej, chorowitej, cierpiącej, nikt by nie uwierzył; ale jemu tak mało było potrzeba…
Z wolna zdziecinniał, powracał do tego stanu ducha i umysłu, z jakiego wyszedł.
Był to ten sam Iwaś, który przy kredensie pomywając, legiwał pod płotem wśród pokrzyw i przyglądał się na wiosnę kiełkującej trawie.
I tak, jednego dnia rano, gdy się na podwórzu w swojej nie pokazał godzinie, gospodarz wszedłszy do izdebki zastał go na łóżku ostygłym, a wśród podłogi tańcujące myszy, które się przerażone rozbiegły.
Na oknie kwitła nasturcja, chora na bladaczkę…
Kto miał szczęście znać rejenta Wątróbkę, ten go nigdy nie zapomni, ale trzeba było wiedzieć szczegółowo główniejsze przynajmniej wypadki jego życia, aby tego poczciwego oryginała ocenić.
Naprzód co do jego nieszczęśliwego nazwiska, z którego był dumny, musimy objaśnić, że Wątróbków jest stary ród szlachecki, prosapia1 niepoślednia; zrazu jednak wygląda to na przezwisko, na fałszywą woń i pozór plebejuszowski. Tymczasem ekscerpt2 z drzewa genealogicznego Wątróbków, wykazujący biskupów, opatów i kasztelanów w XIV wieku, poczciwy rejent Wątróbka nosił zawsze w kieszeni.
Ogromny spis wszystkich dóbr, które Wątróbkowie posiadali, z nadzwyczajną dokładnością dokonany, nie przeszkadzał temu, że z dawna byli oni podupadli, zubożali, a rejent nie mógł się nazwać posesjonatem.
Postać i fizys3 jego nie były już wcale arystokratyczne, z wyjątkiem jednej cechy: miał bardzo małe ręce, choć nieładne, bo o to się nie starał. Na krwawniku rżnięty sygnet ojcowski, aby mógł nosić i klejnotu tego nie gubić, zmuszonym został jedwabną nitką omotać obrączkę. Jakiej barwy potem była ta nić, wątpię, ażeby ktokolwiek oznaczyć potrafił.
W drugim dziesiątku tego wieku, po raz w życiu pierwszy miałem przyjemność spotkać pana rejenta, przypadkiem na popasie w drodze. Dowiedział się o moim nazwisku, a że znał mojego ojca, przyszedł zaraz poznać się i za mną.
Było to jesienią późną i w porze najnieprzyjemniejszej: słotnej, zimnej. Mały, ruchawy niezmiernie, z twarzą nieustannie się wykrzywiającą, wyrazistą, niepiękną, ale uderzającą oryginalnymi rysy, rejent miał na sobie lisiurkę wytartą, około szyi okręcony szał stary i spłowiały, na nogach berlacze4 osobliwych kształtów…
Zacząwszy od zapytań:
— Co kawaler tu porabia w tym kącie zapadłym? Dokąd i z czym jedzie? Czy ma co do przekąszenia i nie jest głodny? itp. — Rejent jak siadł na ławce i począł opowiadać, badać, śmiać się, prawić anegdotki, przebałakał5 tak cały czas aż do zaprzężenia moich koni, poświęciwszy swoje, które od dawna na niego czekały.
Zastanowiło mnie w rozmowie z nim, że wszystkich znał, a o czymkolwiek mówić przyszło, ze wszystkim był oświadomiony, nic nie było mu obcym, obchodziło go wszystko.
Wiadomości najprzerozmaitsze sięgały nawet aż do literatury, której nowości znał; choć kilka słów francuskich, straszliwie wymówionych, wprawy w jezyku tym nie dowodziły, rozumiał go dobrze.
Musiał mieć naówczas z górą lat pięćdziesiąt, ale żywość miał prawdziwą młodzieńczą, dziarskość dwudziestokilkoletniego chłopaka, i choć okutany, poobwijany od zimna, i wilgoci, kręcił się, jakby mu zimno zawadzało.
Króciuchna ta znajomość na gościńcu zawarta, gdym o niej ojcu, powróciwszy do domu, wspomniał, wywołała wesoły wykrzyknik:
— Poczciwe rejencisko! A, prawda, że oryginał?
Ja niewiele o tej oryginałości mogłem sądzić, ale ojciec który znał go z dawna, utrzymywał, że to była istota wyjątkowa.
Na imieninach u państwa W. wśród bardzo licznego zjazdu, po raz wtóry zetknąłem się z nieoszacowanym rejentem. Wyglądał wcale inaczej, miał bowiem naówczas używany frak granatowy z guzikami błyszczącymi, kamizelkę kaszmirową, chustkę na duczce niebieską, popielate spodnie, a włosy najdziwniej do góry nastrzępione, które nieustannie rękoma rozstrząsał i znowu wygładzał.
Wszyscy go witali wesoło i uprzejmie, zdawał się miłym wszędzie, a czynnym był i osobą, i mową, tak że na chwilę nie spoczywał. Jego szybką, a dobitną mowę i śmiech klarowny jasny, czysty, bez żółci, słychać było z kolei po wszystkich kątach domu.
Niekiedy powoływano się na niego i słychać było:
— Rejencie, rejencie!
Wezwany nadbiegał i kupka ludzi gromadziła się zaraz koło niego, której gwar wesoły towarzystwo ożywiał.
Nie zawsze przebywając w tych stronach, nie miałem tu wiele znajomych, oprócz trochę dzikiego, bardzo czasem dziwacznego, ale nie bez dowcipu i złośliwości, pana B. z Czachca.
Ten zwykle w towarzystwie był jak korek w wodzie, spływał po wierzchu i zanurzając się, obserwował, a czasem słówkiem rzucił ostrym i okrutnie bolesnym, choć tak ogładzonym, że trzeba je było przełknąć w milczeniu.
Tego dnia, dzikszy może niż zazwyczaj, p. B., nie mając kogo, trącał mnie łokciem i bawił się rejentem, który mu się wydawał śmiesznym.
— Czy pan pierwszy raz dziś spotykasz tego nieoszacowanego Wątróbkę? — zapytał mnie potem, szczególnie dnia tego będąc usposobionym, bo zwykle nie lubił mówić; wolał słuchać i śmiać się.
— Tak dobrze, jak pierwszy raz — odpowiedziałem — bo raz tylko spotkaliśmy się na gościńcu.
Pan B. począł się śmiać z tym wyrazem satyra6, który mu był właściwy; ciągnął dalej po francusku, bo ten język był mu najmilszym:
— Ale to unikat! Zapytaj go pan, co robi cesarz chiński i jak stoi sprawa w komisji radziwiłłowskiej, i co się dzieje w parlamencie angielskim, i kto wygra proces o grunta w Połonnym Urodzie, ręczę, że z równą dokładnością potrafi wszystko objaśnić. Ale to by jeszcze było niczym, gdyby zarówno do wszystkiego nie chciał się mieszać.
Spojrzał na mnie pan B. Słuchałem z uwagą, postrzegł się, że już za wiele jak na siebie powiedział, ściągnął więc usta, wedle swego zwyczaju w rodzaj ryjka i zamilkł.
Ciekawość moja była tak rozbudzona, że nie mając wśród tych imienin nic lepszego do roboty, nieznacznie chodziłem w ślad za Wątróbką i niedyskretnie się przysłuchiwałem.
Charakterystyka pana B. okazała się trafną, gdyż w istocie Wątróbka był niezmiernie oświadomiony i żywo zajmował się najmniejszego z sobą związku nie mającymi osobami i okolicznościami.
Z mowy jego wnosić mogłem, że nie wzywany, ale sam z własnej woli mieszał się tak czynnie do wszystkiego. Z kilku napomknień widać było, że nie zawsze nawet bezkarnie mu to uchodziło, ale nic go nie zrażało.
Przy stole traf mnie posadził obok pana B., który był milczący, tak że na parę pytań moich nie odpowiedział wcale. Raz tylko, jakby mimowolnie rzucił mi w ucho, patrząc na Wątróbkę:
— Don Kiszot!7
Jakoś w kilka tygodni po tych imieninach, trafił się wypadek w sąsiedztwie, w domu ze wszech miar poszanowania godnym, w rodzinie nie majętnej, ale zacnej. Przyjęty do chłopców nauczyciel, rozkochał w sobie jedną z córek państwa X. i wykradł ją. Ojciec wyparł się dziecięcia; nic go nie mogło przebłagać.
Zrobiło to wrażenie ogromne, bo wszystkim — i rodziców, i tej biednej panienki wielce żal było.
Jeszcze się tym zajmowano, gdy jednego dnia zajechał do nas rejent Wątróbka.
Ojciec go otwartymi przyjął rękoma, rad niezmiernie i miłemu gościowi, i może w nadziei, że po południu wraz z komornikiem, wezwanym z Bogusławców, zaprosi go do wista po trzy grosze.
Ale z Wątróbką ani było mówić można o czym innym, oprócz awantury owej w sąsiedztwie, dla której, jak się okazało, przybył do nas umyślnie.
Główną kwaterę założywszy u nas, miał stąd czynić wyprawy do L., aby ojca przebłagać, a córce i uwodzicielowi wyjednać przebaczenie.
Tej ciężkiej roli pośrednika dobrowolnie się podjął, a gotował się do niej z taką gorączką, jakby mu ona do serca przyrosła i obchodziła najbliższe pokrewne osoby. Rejent pannę raz w życiu widział, nieszczęśliwego zaś guwernera ani razu.
— Kochany rejencie — odezwał się zaraz w początku mój ojciec — jest to sprawa tak delikatnej natury, bolesna, że obcemu się do niej mieszać niepodobna. Tylko czas ułagodzi słuszny żal.
— A tymczasem oni z głodu poumierają! — zawołał rejent. — Sprawa delikatna, tak, drażliwa, niewątpliwie, dlatego właśnie powinien się każdy starać dopomóc, aby się to szczęśliwie skończyło. Byłem już w Kobryniu, gdzie oni we dwoje u Żyda na komornym siedzą, i złajałem tego chłystka.
Spłakałem się nad panienką, a teraz jadę… i choćby plackiem przyszło paść do nóg… padnę, ale muszę gniew zażegnać.
— A mnie się zdaje — rzekł ojciec — bogdajbyś nie podrażnił gorzej jeszcze! Daj teraz pokój, czekaj.
— Ale nie mogę! — wykrzyknął rejent. — Obowiązek sumienia.
Ojciec chciał zmienić rozmowę, nie było sposobu: Wątróbka przejęty, poruszony, ciągle powracał do swego.
Należy dodać, że naszego sąsiada X. znał bardzo mało, stosunków z nim nie miał żadnych; przewidzieć więc było łatwo, iż jego wmieszanie się źle zostanie przyjęte.
Wiedzieliśmy, iż pan X., do najwyższego stopnia zrozpaczony postępkiem córki, wpadał prawie we wściekłość, gdy się nawet matka ośmielała wstawiać za córką.
Wszystko to Wątróbkę, zamiast zrażać, podniecało jeszcze i zachęcało.
Do wista nie dał się nakłonić; po obiedzie zaraz pojechał do L., zabawił krótko i powrócił o mroku.
Ojciec, swym zwyczajem, siedział z fajką na barierze przed domkiem, gdy rejent się zjawił.
— A cóż? — zapytał.
— No nic, ale zrobiłem początek.
— Jakiż?
— Wypchnął mię za drzwi, powiadając, abym nosa nie wścibiał, gdzie nie należy — rzekł rejent spokojnie i tylko włosy ręką czochrał i następnie gładził. — Na dziś dosyć, jutro rekapituluję8… Pan chorąży mnie nie wypędzisz? Przenocuję gdziekolwiek bądź.
— Nocuj i siedź, póki tylko chcesz — odparł ojciec — admiruję twe poświęcenie się, ale ci przepowiadam, że przykrość mieć będziesz, a nic nie wskórasz. Znam jego, jest zacięty, nie łatwo go zmiękczyć.
— Ale próbować należy — odparł rejent — to darmo! Żeby z tego powodu córki się wypierać i wydziedziczać, i nie dać się jej na oczy pokazywać, to się nie godzi! Serce mieć trzeba. W pierwszej chwili pojmuję oburzenie, uniesienie, ale teraz czas ochłonąć.
Rejent pozostał na noc, nazajutrz znowu pojechał do rozgniewanego ojca, który schował się przed nim. Rejent siedział i czekał do wieczora o głodzie i powrócił z niczym do nas. Ruszył po raz trzeci i skończyło się na tym, że u zamkniętych wrót pan X… kijem mu zagroził.
Wątróbka wrócił skonfundowany9 wprawdzie niepowodzeniem, ale bynajmniej nie zrażony… Uznał tylko, że potrzeba było ojcu więcej dać czasu na wyburzenie całkowite. Pożegnał więc nas i odjechał.
Dowiedzieliśmy się później, że wygnanym onym młodym państwu dał naprzód schronienie u siebie, a potem póty pracował, biegał i prosił, aż byłemu guwernerowi wynalazł zajęcie.
Ale ponowione próby przebłagania ojca zupełnie mu się nie powiodły.
Ten jeden wypadek dał mi wyobrażenie o rejencie. Był ubogi, a niezamożność swą zawdzięczał tylko temu mieszaniu się do spraw cudzych. Śmiano się z niego, wstrzymywano go, ale natura jego była taka, więc nic nie pomagało. Zaledwie zasłyszał o czymś, zrywał się i szedł złapać guza.
Naówczas, gdym go poznał, był wdowcem bezdzietnym, ale historia jego ożenienia należała także do ekscentrycznych wybryków. Dlaczego nigdy nikt nie uznał w nim heroizmu i bezprzykładnego poświęcenia, się, a wszyscy się z niego naśmiewali, nie wiemy; dlaczego ci nawet, którym służył z takim zaparciem się siebie, nie okazywali mu wdzięczności, rzecz niepojęta.
Pan B. z Czachca zwał go don Kiszotem i miał po części słuszność; obok heroizmu była śmieszną ta jawność, jaką mimo woli nadawał swoim uczynkom. Śmieszność zaś nawet cnotę na tym padole zabija. Rejent ożenił się był, jak mi później opowiadano, po roku 1831. Tę, która miała być jego żoną, poznał przypadkiem w domu, w którym jej czasowo dano przytułek. Była to osoba nadzwyczajnej piękności, świetnego wychowania, ale sentymentalizmu chorobliwego i egzaltacji nadzwyczajnej. Mieszkając u majętnych krewnych, czasu pewnego poznała pięknego sąsiada, który się w niej zakochał i w którym też ona się rozmiłowała. Nastąpiły zaręczyny, ale nie było czasu na wesele; narzeczony, rozchorowawszy się nagle, umarł po kilku dniach męczarni.
Rozpacz narzeczonej dochodziła do szaleństwa; musiano ją gwałtem oderwać od zwłok, a że bogatsi krewni, u których się wychowywała, już nie chcieli być jej dobrodziejami, wzięli ją biedniejsi.
Od nich dowiedział się Wątróbka o historii panny Walerii, ulitował się nad biedactwem i postanowił ożenić się z nią. W chwili uniesienia, nie obrachowując następstw, nie zastanawiając się nad przyszłością, Wątróbka oświadczył, że gotów jest, chociaż nie kochany i nie kochający, iść z sierotą do ołtarza.
Nie widział jej nigdy w życiu, gdy to postanowienie uczynił. Nikt naówczas nie śmiał go odwodzić od poświęcenia, które istotnie pięknym było i szlachetnym.
Krewni pochwycili go za słowo, sierota zezwoliła na ślub z człowiekiem zupełnie obcym.
Przy bardzo szczupłej fortunce Wątróbki, ożenienie to musiało pociągnąć za sobą najopłakańsze następstwa. Nieszczęśliwa Waleria była i wychowaniem, i losem swym do najwyższego stopnia rozdrażnioną, niecierpliwą, w pożyciu nieznośną. Czuła swą wyższość jakąś naci biednym człowiekiem, który się dla niej poświęcił, i obchodziła się z nim w sposób nieznośny.
Wymagająca, wiecznie skarżąca się, dumna, zatruła życie rejentowi i w dodatku, bez względu na jego położenie, wydatkami bez rachuby zrujnowała go.
Wątróbka z cierpliwością anielską znosił swe męczeństwo. Szczęściem, trwało ono niedługo, gdyż biedna kobieta, wydając na świat syna, który żył tylko godzin kilka, sama po nim wkrótce umarła.
Nigdy najmniejsza skarga nie wyrwała się z ust jego. Pamięć okrutnej żony szanował i wystawił jej wspaniały nagrobek. To ożenienie było może najheroiczniejszym ze wszystkich czynów poczciwego rejenta, innych pomniejszych zliczyć niepodobna. Nie gardził bowiem najdrobniejszą okazyjką uczynienia komuś przysługi.
A ludzie śmieli się z niego!
Nikt nie ocenił człowieka, któremu tylko przydomek „wścibskiego” narzucano, i ten mu do śmierci pozostał.
Śmierć w opuszczeniu była logicznym zamknięciem długiego, powolnego, dobrowolnego męczeństwa.
W ostatnich czasach podupadł majątkowo do tego stopnia, iż się już zaledwie na dzierżawie kilku chat mógł utrzymać. Na koniec dziedzic, nie odebrawszy tenuty10, wygnał go z dzierżawy. Rejent z resztkami rupieci i starą, kulawą gospodynią, której sam więcej niż ona jemu służył, wyniósł się do małej mieściny, na komorne do Żyda.
Z czego i jak żył, to było nierozwikłanym zadaniem; wiedziano tylko, że potrzebował bardzo mało.
Posługiwali się nim szczególnie Żydzi do pisania próśb i układania dokumentów, które wedle formy stylizował. Jeden z Żydów, którzy go najwięcej wyzyskiwali, w najniepoczciwszy sposób wciągnął go w jakąś szalbierską spółkę, i sam uciekłszy za granicę, rejenta jako spólnika podał w podejrzenie. Biednego Wątróbkę wsadzono do więzienia.
Kto by sądził, że mu to wielką, boleść sprawiło, myliłby się wielce.
Zapominając o sobie, Wątróbka znalazł tu biedniejszych od siebie, bo potrzebujących pociechy i moralnego sprostowania. Nawracał więc ludzi, którzy tak samo się z niego śmieli tu, jak wprzódy, gdy był w lepszym bycie, jego znajomi i przyjaciele.
Żywa dusza nie ujęła się za niewinnego, który lat dwa pozostał pod kluczem, nim go dla braku dowodów wypuszczono.
Z węzełkiem resztki łachmanów, których w więzieniu nie porozdawał, znalazł się jednego rana stary, złamany, ale pogodnego oblicza rejent na ulicy, wcale nie wiedząc — ani dokąd się uda, ani co jeść będzie.
Zdawało mu się nadzwyczaj prostym, że każdy, do kogo zapuka, da mu przytułek.
Okazało się jednak, że nikt go znać nie chciał.
Aby mieć wyobrażenie o nikczemności człowieka, potrzeba w nieszczęściu tylko żądać pomocy.
Psy gdy widzą, że jednego z nich gryzą inne i że napadnięty skomli z bólu, mają zwyczaj rzucać się na niego i dogryzają ofiarę.
Coś podobnego czynią ludzie; nieszczęście, zamiast obudzić litość, niecierpliwi ich i gniewa.
Faktem jest, że Wątróbka idąc pieszo w mróz od jednego przyjaciela, który mu drzwi zamknął przed nosem, do drugiego, który by był niechybnie toż samo uczynił, siadłszy pod krzyżem, zasnął i we śnie śmierć litościwa uniosła duszę jego do nieba…
Pozostało po nim wspomnienie dziwaka. Ludzie tak dalece go nie mogli zrozumieć, iż się aż do obłąkania uciekali, aby sobie wytłumaczyć tę namiętną ofiarność.
Wszystkim o nim anegdotkom, najsmutniejszym nawet, nadano koloryt komiczny; i w czapce błazeńskiej z dzwonkami odszedł zacny człowiek z tego świata, który go zrozumieć nie umiał.
Pochowano go z urzędu, jako włóczęgę, w jakimś wspólnym dole.
I jest mu w nim najlepiej!
…Samiuteńki jeden, jak palec, na świecie całym! Siedem krzyżyków, zgarbione plecy, włosów omal, sił niewiele, snu mało, wspomnień do zbytku, pieniędzy odrobina — a w sercu pustki? — Nie. Gdy się nie może żywych, kocha się umarłych, a ci żywi, jak mi Bóg miły, nie tak są znowu źli i czarni, jak ich tam malują!
U Kasi, dokąd chodzę na kawę, gdy się czasem rozgadam ze wspomnieniami moimi, a rozgrzeję, ten i ów mi powiada: — Ale bo, panie, mości poruczniku — lub tp., powinien byś asindziej pisać te różne historie przeszłości, zawsze by się to na co zdało! Zapewne! Choćby na zawijanie pieprzu lub sera, albo pod placki!
Albo się to nie wiedziało tego, co za los czeka papier zapisany! Jeszcze dziś pół biedy, papier, gdy stary, nauczono się szanować, ano dawniej, jak tylko nie dokument, nie oblig1, w piecu tym palono albo i gorzej — tymczasem, miły Boże co za życia zostaje? Kawałek papieru — albo nic…
W dziesięć lat po śmierci człowieka gadają o nim, jak o żelaznym wilku; wnuki nie wiedzą o dziadku więcej, niż o królu Gwoździku i bracie jego, Ćwieku. Ja, com żył, napatrzyłem ci się tego, nasłuchałem gadania o tym, z którymi poufale przestawałem. Jeszcze grzeszne ciało nie zbutwiało, a pamięć się ulotniła, jak woń, albo za pozwoleniem, smród w powietrzu.
A choć papier — habet sua fata2, poczciwy to przyjaciel, z którym pogawędzić miło.
Siedem krzyżów, stare dzieje, a dorachowawszy do tego, że się znało i żyło z tymi, co też mieli po siedem, mając sam jakie lat dwadzieścia, to się prawie półtora wieku ma z żywych ust, de auditu et visu3, no — może i więcej.
Znałem ci ja takich, co czasy Augusta III pamiętali, a opowiadali o ojcach, co żyli za Sobieskiego.
Kaduk wie, jest w tym jakaś tajemnica, że kto o tych czasach z papieru tylko wie i uczył się ich książek, całkiem inaczej je rozumie i czuje… Ale co o tym pisać, nie moja sprawa. Jam wcale nie filozof, ale simplex servus Dei4.
16 maja. Przystąpiło tedy do mnie pisanie; wczoraj się kawałek nasmarowało, chce się zaraz i dzisiaj tego samego. Można się przyzwyczaić, nie przymierzając, jak do wódki, i nałóg sobie zrobić z tego: quod Deus avertat5.
Osobliwe bo teraz moje życie. Wszystko mnie odumarło — a mnie wola Jego przenajświętsza przytrzymała na tym świecie, abym sobie liber baro6 pobaraszkował…
U Potockich mam kapitału półtora tysiąca czerwonych złotych całego mienia, prowizji7 biorę pięć od sta, co czyni siedemdziesiąt i pięć czerwonych złotych, czyli złotych naszych półtora tysiąca. W sepeciku8 gotówką, na wypadek choroby lub czegoś ekstraordynaryjnego9, złotych tysiąc w dukatach obrączkowych. Garderoba siaka taka…
Z procjozów10: dwie obrączki ślubne, sygnet11 pradziadowski z krwawnikiem, zegarek bregietowski12, który idzie, jak słońce! Bielizny ni nadto, ni za mało. Czego chcieć?!
Czym dobrze zrobił, że się przeniosłem do miasta, po dziś dzień nie wiem jeszcze. Oto, już rok, jak mieszkam w kamienicy na Starym Mieście, drugi się poczyna w czerwcu na Święty Jan, a sam Bóg widzi, nie wiem, czym dobrze zrobił, czy nie, że się przeniosłem. Na wsi, w komornym nie ma się gdzie staremu dziadowi pomieścić, a drugim człek zawadza i sam nic nie robi. Miasto dla próżniaka ma więcej dystrakcji.
Dystrybucja dnia doskonała. Zregestrujmy ją. Godzina siódma zimą i latem budzi się człek; jeżeli nie spał, nie potrzebuje się budzić i wstaje. Tandem13 wszystko nagotowane i stoi z wieczora do rannej kawy na machince, nawet garnuszek śmietanki już sprażonej, tylko odegrzać, i para sucharków. Westchnąwszy do Boga i umywszy się dla siebie a ludzi, jeżeli zima, sam pan, sam sługa w piecu sobie zapalam. Na stole już się kawa gotuje… Jeżeli lato lub wiosna, okno się otwiera. — Z okna widok nieosobliwy. Dachy, dachy, dachy, a za dachami nad piaskiem czuprynki lasu. Ale górą jaskółki, pod oknem wróble, czasem sroka się przesunie, a na dachach kot, spacerujący, psia jucha, za wróblami — robi paskudną dystrakcję.
Powietrze na tych wysokościach — jeżeli z kominów sąsiednich dymem nie zawiewa — niczego. Nie to, co na wsi, bo czego to z nim w mieście człek się nie nałyka! Jednak nim ludzie żyją.
Kawa — kawałeczek cukru rzuca się na ziemię w kąt dla znajomej myszy, która po niego regularnie przychodzi. A tak śmiała, że gdybym zapomniał, to się ryzykuje spod krzesła ku środkowi, upominając o daninę. Resztki sucharków lub chleba sypię wróblom na okno. A i te zbereżniki tak się uzuchwaliły, że gdy okno zamknięte, w szybę dziobią. Otóż to tak, gdy się kogo nazwyczai, że mu się służy!
Tandem miasto się rucha na dobre — idę na mszę do Księży Dominikanów, dziad znajomy częstuję; tabaką zieloną i dostaje grosz, więcej nie mogę dać — ale ten go regularnie dochodzi, jak cukier moją mysz. Na tej mszy przed ołtarzem Matki Boskiej bywa nas krągło osób pięć, nie licząc księdza, serwitora14 i służby kościelnej.
Stara jejmość w czarnym kapturku z ogromną książką i workiem w okularach, która wzdycha na kościół cały, wdowa po rzeźniku z Długiej ulicy. Item15 o kiju staruszek w kapocie, suponuję, woźny być musi, modlący się przykładnie z rękoma złożonymi i oczyma podniesionymi. Item stara panna, loki rude przyprawne; musiało to kiedyś być piękne, formalnie kokietuje Pana Boga, tak się mizdrzy… Item staruszka, której się ręce okrutnie trzęsą i głowa takoż, a podnieść jej już nie bardzo może — to się modli z pamięci, bo niedowidzi nieboga.
Item, ostatnia dziewczyna jakaś z różańcem u ręki, blada, oczy jakby wypłakane, koszyk przy niej. Sługą być musi, pobożna jakaś bardzo. Może też, oprócz Panu Bogu, nie ma się komu poskarżyć.
A szósty pan Gabriel Kalasanty Rzempiński, sługa wasz, ongi porucznik, niegdy kawałek obywatela, ale to wszystko praeteritum plus quam perfectuin16.
Godzina dziewiąta, zimą czy latem, dlatego żeby nie zardzewieć i nie skostnieć, człek lokomocji używa per pedes apostolorum17, bo na inny rodzaj kieszeń nie pozwala.
O wierzchowej jeździe, choćby człek i mógł jeszcze na siodle się utrzymać, mowy być nie może, a o powozie — ani myśleć. Ale po trotuarach, gdy nie bardzo ślisko, gdy nie bardzo błotno, gdy nie ma śniegu, gdy nie ma tłumu, spacer ku Ogrodowi Saskiemu lub Krasińskich lub w aleje — wcale wygodny. Czego chcieć? — ławka się gdzieniegdzie znajduje.
Tu tedy spektakl gratis. Prawie nikogo nie znam, mnie też tak, jak nikt, mogę sobie swobodnie bąki strzelać i napatrzeć się do woli na to, co mnie spokusi.
A w mieście, dalipan, jest bo na co patrzeć. Tać to są żywe komedie chodzące, jeśli nie tragedie, ci ludzie, co się po ulicach kręcą. Czasem się i smutna farsa trafi. Już mi się zdarzyło, jako wiekowemu człowiekowi, widzieć w karetach takich, co zapałki roznosili, i w dziurawych butach tych, co paradowali poszóstno…
Spacer trwa z rozmaitymi wariacjami do obiadu. Jadam zwykle w traktierniach18 na Długiej u Hołkiewiczów, ludzie nie źli, chociaż zupę dają przebrzydłą, ale za ten grosz, który się tam płaci, trudno pulpetów i bażanta wymagać, a ludziska też zarobić muszą. Ja się dziwuję zawsze, jak oni i to mi dać mogą za te niespełna dwa złote, co się im płaci. Jadło się niegdyś lepiej, a na starość i apetyt niewielki, i byle co starczy. Siłami się nie szafuje. Byle iskierkę tlejącą czymkolwiek podsycić, by nie zgasła!
Hołkiewicz czasem do obiadu, zamiast przystawki, plotkę jeszcze jaką miejską da.
Zły to pono zwyczaj, że się po obiedzie przedrzemać muszę, ja to wiem, ale się nałogiem stało. Muszę się więc wdrapać na trzecie piętro i siedząc na sofce, trochę chrapnąć. Budzę się regularnie, gdy gdzieś na nieszpór dzwonią, i otrząsnąwszy się, do Kasi. Kawiareńka nieosobliwa, ale się do niej nawykło, ma się tu swój stołek, swojego „Kurierka”, „Gazetę Warszawską” i filiżankę kawy, nie takiej jak ranna, co ją sam robię, z cykorią — ale to tam mniejsza. Kilku znajomych zawsze się znajdzie; czas, jak z bicza trząsł, zejdzie do wieczora… Co tu robić? Staremu po teatrach i ogródkach się nie włóczyć, bo i nie ma za co — więc spacer znowu, ale po mieście i z gawronadą19. Od Starego Miasta do Świętego Aleksandra — nim się dojdzie, napatrzy się człek do syta, wesel i pogrzebów, pijatyk, kłótni, ekwipażów, łobuzów i — czasem ekstraordynaryjnym ewenementów.
Otóż i wieczór; zwrot ku domowi powoli i na górę, porządkuje się nieco gospodarstwo, ściele łóżko, pacierze mówi, pomyśli o przeszłości i kładzie na spoczynek. Gdy sen klei powieki, Panu Bogu dziękuję.
17 maja. Myszy mojej dziś nie było ani słychać, ani widać, kawałek cukru leży pod stolikiem nie tknięty. Czy niezdrowa, interesa jakie familijne, czy, uchowaj Boże, ten kot bury gdzie ją schruptał.
Nie mogę cierpieć tego szelmy, bo to zbójca prawdziwy, poluje na wróble, dobiera się do gniazd jaskółczych, stacza boje ze szczurami, a myszy łyka jak kluski. I że to tego kto nie zabije — bo to jest zwierzę szkodliwe i paskudne, już spojrzawszy nań, obrzydliwość bierze. Koty bywają zwykle czyste, myją się, czeszą; ta bestia najeżona, poopalana, brudna, ucho jedno gdzieś ucięte, a z oczów mu patrzy łotrostwo. Ale nie może być, żeby moja mysz miała się eksponować na dachy, po których on poluje. Po co? Daje się jej cukier, bułka… czasem i co z dodatku.
Raz już tak było, że jej nie widziałem trzy dni, i myślałem, że się co stało biednemu zwierzęciu — aż czwartego dnia — jest! A ja ją znam! I z twarzy, i ze śmiałości poznałbym ją zawsze, a kiedy z sobą raz przyprowadziła jakąś kompankę, zaraz wiedziałem, która obca. Nie ma nic w świecie pocieszniejszego, jak gdy, wlazłszy w sam kątek, siądzie na tyłku, w przednie łapki cukier chwyci i tymi białymi ząbkami chrup, chrup! Czysta wiewiórka i tak elegancko . wygląda.
Coby się jej stać mogło! Zdechnąć nie miała przyczyny, wyglądała żwawo i zdrowo… Okaże się jutro.
Wróble się stawiły do apelu wszystkie. Te miejskie wisusy, czyste łobuzy uliczne! Na wsi, pamiętam, cale to inaczej wyglądało, czyściej, trochę dziko, ale nie miało to tego urwiszowstwa w sobie, co tutejsze. Miasto działa na wróble. Gdzieś się to brucze, pióra nie w porządku: jedno się nastawiło, drugie nadłamało, trafiają się kulawe, a widziałem jednego, co mu tylko jedno oko zostało, ale proszę tylko patrzeć, jak się to tłucze, czubi, a wrzeszczy, a wierci! Satysfakcja na to patrzeć. Mówią, że Trembecki, szambelan, wszystkie wróble, co do niego chodziły, znał, i ich genealogię. Bałamuctwo! Genealogię ale ba! — gdzie u nich genealogia, albo to pyta ojca i brata… Jedna tylko ekscepcja20: sam to eksperymentowałem. Gdy matka ze smarkaczem przyleci, co dopiero niedawno się nauczył siako tako ruszać skrzydłami, sama nie je, a jego karmi. Czasem, z pozwoleniem, durniowi pakuje w gardło i tak go oćka, oćka, że się ledwie potem ruszy. A bury na to tylko czeka… Nie! Ten bury, ten bury! Słowo daję, dałbym złotówkę, żeby go kto jakim sposobem sprzątnął, bo tu się nic dalej żywego przed nim nie utrzyma.
18 maja. Myszy, jak nie ma, tak nie ma. Coś zaszło — coś w tym jest. Szkoda mi jej. Ale kto wie? Może nie wychodzi z dziury dla słabości i gotowa w niej zdechnąć z głodu.
19 maja. Dziś miałem ekstraordynaryjną przygodę. Stróż Demko zachorował, który mi nosi wodę na górę, no i czasem przymiecie i śmiecie zabiera. Nic osobliwego pójść ze dzbankiem do studni, bo ja się tam tego nie powstydzę, ale na trzecie piętro, na moje nogi, jest subiekcji trocha. Czuję potem w kolanach, bo się i tak spuścić trzeba i wdrapać razy kilka. Wszyscy na tego gospodarza krzyczą, że zdzierca i kłótnik, a ja tego z nim nie doświadczam, bo oto, widząc, iż nie ma komu mi wody przynieść, sam się o chłopca postarał i przysłał mi go. Skąd on go wziął — Bóg go wie, gdzieś z rynsztoka, bo to dopiero łobuz na łobuzami, co się zowie! Jakem go zobaczył, a Jezu miłosierny, choć go za biletami pokazywać.
Buty, poczynając od nich, gdzieś ze śmietnika chyba wziął i dwa razy większe niż jego niemożliwe łapy… Spodnie na jednej szelce, obszarpane a zatluszczone. Spencerek21 dam dukata, kto mi powie, jakiego koloru; twarz zamorusana, włosy jak szopa. A we łbie tym dwoje oczu, jak węgle, czarnych.
Gdy mi się zjawił na progu, myślałem, że przyszedł po jałmużnę, i jużem się gotował z trzygroszniakiem i z kazaniem — aż tu, nie pytany, obejrzał się i do dzbanka.
— A tobie co do niego?
— A kiedy gospodarz mnie przysłał, przez to, że Demko chory.
Więc rozmowa.
— Cóż Demce?
— Kto to może wiedzieć? Leży, a zębami dzwoni. Ani chybi, febra — pomyślałem.
— A ty się jak zowiesz?
— Na chrzcie, to ja wiem, że Józkiem mnie nazwali, a tak — mnie prześladują Czupurnym.
Zacząłem się śmiać.
— Czekaj, a skądże ty?
— A znikąd, proszę pana.
— Co u licha, a skądżeś się wziął?
— Byłem u majstra, u szewca, co prawda, ale, ale jak się spije, to tak wali, że kości łamie, tom uciekł i służę do latania przy sklepach, i ot tak, jak się zdarzy.
— Nie masz rodziców?
— Gdzie? Kiedy ich już nie stało! — rzekł Czupurny.
— Gdzie legasz, ha?
— Śpi się to tu, to tam. — I począł się dobierać do dzbanka.
— Patrzże — rzekłem — żebyś nie stłukł, a popłucz i palców w niego nie maczaj!
Rozśmiał się, pokazując zęby białe i furknął. Mój miły Boże, co to z tego wyrośnie! Na gałąź! Aż żal. Bo nawet zdaje się sprytne.
Gdy ze dzbankiem powrócił, dałem mu trzy grosze. Setnie mi się go żal zrobiło, i byłbym go po głowie pogłaskał, ale go ani dotknąć, taki brudny!
Pocałował mnie w rękę.
Pytam go:
— A co to z ciebie będzie? Rozśmiał się i podrapał za ucho.
— Abo to ja wiem.
— Uczyć by cię czytać — odezwałem się.
— A mnie się to do czego zdało! — rozśmiał się. Ale drapnął mi zaraz.
Jeżeli przyjdzie drugi raz, lepiej się z nim rozgadam, bo to żal, zwala się.
20 maja. Mysz tedy jest, wróciła wczoraj. Co jej było, trudno dociec. Przyszła szparko bardzo po swoją daninę i jadła jak zgłodniała. Kruszynki nie zostało. Zdaje mi się, że kawałeczek z sobą poniosła. Kto to może wiedzieć? Może matka dzieciom? Jak tam to biedactwo podrośnie, ona je pewnie przyprowadzi.
Wróble na gwałt jeszcze gniazda ścielą, bo widzę, że, gdzie było jakie piórko, słominka, puszek, wszystko chwytają i po dziurach zawłóczą. Jaskółki też bardzo czynne. Wszystko to pracuje i po swojemu Pana Boga chwali. Nie wiem, dlaczego nietoperzów nie lubię. Jak tylko zmierzch, to te włóczęgi biorą się, skądciś nie wiem, i głupio latają. Muszę okna zamykać, bo jeszcze by mi który wpadł do izby, a mówią, że, jak się to we włosy wkręci….. Prawda, że u mnie ich mało, ale jeszcze gorzej, gdyby takiemu jegomości ubrdało się siąść na łysinie. Z tego może być choroba nawet. Do czego się to zdało na świecie te nietoperze, jednemu Panu Bogu wiadomo!
Miałem tedy znowu wizytę Czupurnego. Dziś już był u mnie, jak w domu, a ze mną, jakbyśmy się znali od wieków. Jucha sprytna, łobuz prawdziwy, zabawiał mnie anegdotami brukowymi; że staruszkę powóz na Dziekanii22 przejechał; że się u Panny Marii jakoby z dzwonu serce urwało, co ludzie różnie tłumaczą. Spytałem się go o Demka, bo mi go żal, choć napiją się; mówią, że leży i stęka. Gospodarz by też powinien posłać i po doktora, bo się to tak biednemu chłopu dać zdychać nie godzi.
Gdyby Czupurny chciał się uczyć czytać, nie mam tak dalece co robić, chętnie bym mu się o elementarz postarał i pokazał, ale gdy mu wspomnę o tym, drapie ze strachu.
21 maja. No i Demkowi się zmarło. Zdawał się człek pilny, tylko, że się zakrapiał. Chwycił gdzieś febry wiosennej, nic łatwiejszego, wódka go rozgrzała i nie czuł. Powiadał mi gospodarz, że gdy przyszło do rewizji łachmanów i siennika, jak zaczęli chodzić po węzełkach, złotych ze trzysta się znalazło samymi dziesiątkami i berlinkami23. Nie do wiary. Jakaś baba teraz się przyznaje, że była jego żoną, i rości prawo do sukcesji, a gdy żył, nigdy jej tu widać nie było. Dopiero mi rozpaczać zaczęła, gdy już leżał martwy i trzysta złotych się znalazło.
Mysz znowu regularnie przychodzi. Co jej było, podobno, nie odgadnę.
Z Czupurnym jesteśmy za pan brat. Ryzykuje się od progu do pół pokoju i wszystko ogląda — oczyma sznurkuje. Takie to ciekawe a rozgarnięte — a takie brudne. Straszniem się śmiał, gdy mi dziś z pychą oznajmił, że gospodarz go przyjął w miejsce stróża. Słyszę, nie chciał na żaden żywy sposób, a ten mu po nogach pełzał, żeby na próbę go tylko, na tydzień choćby przyjął, i zaklina się, że domu nie odstąpi i że wszystkiemu radę da. Ciekawym. Gospodarz przez kalkulację gotów go zatrzymać, a to się na nic nie zdało. Dziecko się zamęczy, no, i niczego się nie nauczy i na wiek wieków zostanie przy miotle i cebrze.
23 maja. Znowu myszy mojej nie ma. Prowadzi życie nieregularne, tegom się po niej nie spodziewał, bo minę ma uczciwą, a bałamuci się. Nie spodziewam się, żeby ją jakie nieszczęście spotkało.
Że dziś deszcz padał, nie rychłom wyszedł. O niezwykłej godzinie patrzę, z dziury, którędy ona przychodzić zwykła, wyłazi pyszczek, ale nie jej. Dowodnie wiem, że nie jej. Ta wchodzi śmiało, a ten intruz oglądał się i oglądał, więc jak nie tupnę nogą — a nie pójdziesz ty mi precz! Dosyć, że się już i inne o tym przesmyku dowiedziały. Ale za się! Miejsca jeszcze wakującego nie ma, a ja kilku myszy żywić nie mogę zwłaszcza że ten Czupurny, no — nie można się nie ulitować, a bywa, jak powiada, głodny. Już ci nie kłamie.
24 maja. Teraz, gdy przychodzi po dzbanek, a nie ma co robić, czasem się zagadamy. Spytałem go ile ma lat.
— Tego to ja nie wiem, proszę pana. Jak matusi się zmarło, to mnie Izydorowa, przekupka, wzięła z miłosierdzia, com siedział, ja tam nie wiem, coś lat dwa przy straganie. Raz–em jej bułkę zwędził, czegoś zła, zła — i precz — a że mnie szewc Sawikowski widywał, poszedłem do niego. Wzion mnie. Myślałem, co mnie swego rzemiosła uczyć będzie, a on, za uszy wytargawszy, powiedział, żem smarkacz, że mi jeszcze zawczasu. Tom po to u niego był, żeby się znęcali nade mną, kto żyw. Majstrowa sobie, Sawikowski sobie, a szelmy chłopcy, to łaska Boża, żem wyszedł z duszą.
Bywało, od serów na głowie guz na guzie, a sińców to ani zliczyć. Napije się majster, to, byłem, pisnął, to wali pociągaczem, bo to u niego był zwyczaj i po trzeźwemu, żeby rozumu nabijać, dostawało się i drugim. Takem go i porzucił.
— Cóż z ciebie będzie? — spytałem.
— Jak Pan Bóg da, stróżem będą; a na co mnie więcej! Dernko, słyszę, strach, co pieniędzy nazbierał.
Rozśmiałem się.
Powiedział mi nazwisko straganiarki, u której był, ciekawość wzięła u niej o chłopca popytać.
Baba herod czysty, spasła się okrutnie, a mała, trochę wąsów, a wyszczekana i no! Jużem ją przywitał, jak nie można grzeczniej. Zrazu zrozumieć nie chciała, po co przychodzę, a gdym o Józka zagadał, poczęła, jak pytel:
— A bo to jucha! Skurczypałka nic dobrego! Lasował a łasował i w miejscu go nie było utrzymać, gdzie się dwóch łobuzów tłukło, on pewnie już tam trzecim musiał być. Toby jeszcze było nic; bo to młodość — trudno; ale ja go, bywało, po macierzyńsku, w mordę chlasnę, to mi zaraz nogi za pas i ucieka. Słyszę, że i u szewca nie wytrwał.
Poczęła wróżyć gałąź i szubienicę, a jednak jawnie go jej żal było. Spytałem, czy nie wiedziała co o rodzicach.
— Jakżeż nie, tom ci ich znała: ojciec się zapił, ale to bodaj nie był ojciec, bo się z nią ożenił, gdy ten już był na świecie. Matka była zbytnicą, ot też i skończyła marnie. Jabłko się nie odtoczy od jabłoni.
Gdym odchodzić chciał, poczęła pytać o chłopca — tak go jej było żal.
26 maja. Myszy nie ma, prawdopodobnie już nie wróci. Wróble też pono jadła nie potrzebują, jak w zimie i w ciężkie czasy, zdezertowały; jeden Czupurny mnie się trzyma. Przynoszę mój chleb, co go nie dojem przy obiedzie, a czasem i jaką polizówkę. Chłopiec się do mnie przywiązał i spoufalił się, że już do stolika przychodzi, oprze się łokciami na nim i tak ze mną gawędzi.
Muszę mu choć na tandecie buty kupić, bo na te poczwarne, ogromne chodaki patrzeć nie mogę; ale mu nie dam, chyba się zacznie uczyć czytać ze mną. Ma taki wstręt do elementarza, że jak go zobaczy, bom już kupił umyślnie — drapie jak diabeł od święconej wody! Ale figlem go podejdę.
26 maja. Nigdym się nie spodziewał, mysz z wojażu powróciła. Jest, jest! Ta sama. Nie znam obyczajów tych stworzeń, lecz po co ona, mając to, co do życia potrzeba, włóczy się gdzieś po dziurach? Może na pułapkę trafić. Czyby też i myszy miały fantazję mieć? — Wszystko to być może.
Doktor Sulzer, człek stateczny i uczony, chociaż mu się znać nie wiedzie — spotykam go u Kasi — powiada, że bodajby się na wojnę nie zebrało. Prorokuje drożyznę wiktuałów. Byle Holkiewiczowie nie podnieśli ceny obiadów, bobym musiał zredukować się. Ale zresztą co mi tam!
27 maja. Czupurny się uczy, ale dla butów; pokazałem mu je i nie daję, aż alfabet pozna. Pojętny nadzwyczaj, a leniuch! Ja mu pokazuję litery, ten zagaduje, co się na ulicy działo, co w kamienicy. Kucharka z dołu opuchła, suponuje, że pani ją tak utraktowała. Na drugim piętrze jejmość z jegomością tak się kłócili, że wszyscy powybiegali słuchać, bodaj czy do kułaków nie przyszło, bo w końcu jejmość się rozbeczała. Ale ten Czupurny powiada, że ile razy męża wytłucze, potem sama płacze. Oboje pono nieszczególni ludzie. Ja mu A, B, C, a ten licho wie, co… i czerwca. Nareszcie alfabet umie — i buty wziął. Do sylabizowania trzeba stare spodnie odłożyć; za darmo się uczyć nie będzie.
Doktor Sulzer, czarno patrzący na świat, przewiduje w tym roku tyfus, a uchowaj Boże, wojny, zarazę morową. Przydałoby mu się oboje, bo klientów24 nie ma, a człek widocznie bardzo uczony. Studnia najrozmaitszych wiadomości, cóż z tego, gdy mu się nie wiedzie. Jada on także u Holkiewiczów, praktykę ma bardzo skromną. Czarno patrzy na świat. Inaczej nie może być. Powiada, że wszyscy doktorowie, oprócz niego, osły. Uczeń Franka25. Rozmaitych u niego historii pełno. Lubię go słuchać ale, gdybym chory był — hm! — nie wiem, posłałbym po innego. Gdy się komu nie powodzi, trudno w niego wierzyć — taka ludzka natura.
2 czerwca. Ja z tym chłopcem rady sobie nie dam — coraz mi bardziej rozwydrza, a jużem go złapał na łasowaniu. No cóż? Wyszczerzył zęby, począł się śmiać, pocałował w rękę, zaręczył, że tego więcej nie będzie. Prawdę rzekłszy, nie było go tam tak bardzo o co pozować. Kawałek szynki, com sobie przyniósł na podwieczorek, bo kolacji nie jadam.
Sylabizować poczyna. — Ale mam wątpliwości, bodaj, czy nie umiał on już wprzódy i alfabetu, i sylabizowania, a udawał tylko dla butów i spodni, że się uczy! Minę ma taką figlarną, i tak mu to idzie chwilami łatwo… Ale, przypuśćmy nawet, żeby tak było! Jestże to znowu grzech tak wielki? Chłopię straszliwie biedne, w nogi mu było zimno. Sądził, że darmo nie dostanie okrycia. Przy tym, to są domysły, dowodu nie mam. Katechizmu go pono nikt nie uczył, a natura i instynkt każą się ratować — choćby sprytem. Innemu by to było nie do przebaczenia, jemu — odpuszczam chętnie.
Zdaje mi się, że stary surdut tabaczkowy, gdyby go przerobić, jeszcze by mu mógł służyć wyśmienicie.
3 czerwca. Chłopiec mnie co dzień więcej zajmuje, prawdę rzekłszy, przez egoizm — paskudna ludzka natura. Nie mam się do kogo przywiązać. Mysz mi zginęła, wróble się absentują — chłopak daleko mi więcej robi satysfakcji, zwłaszcza że roztropny.
Chodziłem na zwiady do przekupki, u której teraz bułki sobie kupuję; dopytałem nazwiska domniemanego ojca i matki; po tej nici do kłębka dojdę i genealogię Czupurnemu wysztyftuję, i metrykę mu wynajdę, bo jużci gdzieś chrzczony był.
Zgadało się o tym z .Sulzerem, który, biedę klepiąc, zwykle ubogich leczy i łachmany zna doskonale. Sulzer mi mówi, że matkę jego pamięta, że istotnie chłopak już był na świecie, gdy się ten łajdaczyna z nią ożenił. Ona szła za niego, aby mieć podporę w mężu, a on — by miał w niej sługę. Kobieta była delikatna, słabowita, zamęczył. Sulzera zawołali do niej, gdy już nie było żadnego ratunku; opowiadała mu o swoim życiu. Była wprzódy garderobianą u starościnej N… Syn jej, młody chłopak, całemu jej nieszczęściu winien. Starościna, dowiedziawszy się o stosunkach, wypędziła ją z domu bez litości. Miły Boże! Znam ten dom! Starościna za młodu nie była tak surową dla siebie, i wiele mówiono o jej różnych miłostkach. Ale, co wolno Jowiszowi, nie wolno… prostej garderobiance. Pana starościca, a dziś senatora S… znam nawet. Że też się ani spytał, ani dowiedział, co się z nieszczęśliwą stało.
Dosyć, że to cały romans, ten chłopiec — a właśnie nie komu innemu się dostał w ręce, jak mnie! Zrządzenie, Opatrzność Boża!
4 czerwca. Spotkałem się dziś z gospodarzem na schodach; ja, choć go tu wszyscy nie lubią lokatorowie, jestem z nim w dobrych stosunkach. Niezły człowiek, tylko trochę gorący. Zajmuje się handlem i ma na dole sklep łokciowy. Nieustanny kłopot, kontrola, doglądanie muszą wpływać na charakter. Ma na głowie i administrację kamienic dwóch, i handelek.
Zobaczywszy mnie, przywitał bardzo uprzejmie, była godzina poobiednia, szedłem właśnie do Kasi na kawę; zaprosił mnie do siebie, nie ma co mówić, bardzo grzecznie. Dwoje ich jest, podżyli ludzie, mają podobno tylko jednego synowca, i to urwisza, z którym sobie rady dać nie mogą. Nudzą się, szczególniej ona, bo sama jedna siedzi, a jak się wymodli w kościele, kwiatki poleje, kabałę parę razy pociągnie, chyba w okno siąść i na ulicę popatrzeć. Mieszkanie mają wcale porządne, choć przez oszczędność od tyłu i w sąsiedztwie tego niesfornego małżeństwa, które takie hałasy wyprawia.
Gdyśmy siedli do kawy, a nie można powiedzieć, tylko że kawa była wyśmienita, bez porównania lepsza, niż u Kasi — powiada mi mój juryzdator26:
— Pewnie do uszu i pana doszło, że nie mam łaski u moich lokatorów, ale jakże tu im dogodzić? Jedni nie płacą, drudzy mi dom niszczą, inni spokoju sąsiadom nie dają, wszyscy dlatego, że pod moim dachem mieszkają, przez to samo nienawiść mają do mnie.
— Proszę mnie do tego pocztu nie zaliczać — rzekłem — bo skarżyć się nie mam powodu.
— Waćpan, panie poruczniku, człowiek jesteś stateczny, do porządku nawykły, nie mamy powodu do kolizji żadnej z sobą.
Gdyśmy się rozgadali, wspomniałem o Czupurnym, że mnie ten chłopak interesuje.
— Mnie też — odparł gospodarz — biedna to sierota z bruku, trzeba nad nim miłosierdzie mieć. Ale szczególna rzecz, że takie biedactwo, byle mu lepiej było, zaraz się psuje, trzymać należy ostro, wziąłem go za stróża, co śmiechu warto, bo to smarkacz, w istocie i ja sam, i moja służba na kamienicę nagląda, a jego trzymam w sperandzie27, że go na człowieka wyprowadzę.
Małom go nie uściskał, tak mi tym trafił do serca, i opowiedziałem mu z mej strony, co robię z Czupurnym. Dosyć, żeśmy się uśmieli. Dobry człek, słowo daję, bardzo w gruncie zacna natura.
6 czerwca. Idzie mi o to, jak się do senatora zbliżyć — zachodzę w głowę. Za małą jestem figurą, abym się ważył zachodzić mu drogę. Znałem ci go młokosem, ale mnie sobie nie przypomni. Może by, dowiedziawszy się o chłopcu, uczynił co dla niego? Chociaż znowu trudno! Choćby miał serce, wstydzić się będzie.
Mysz już drugą powoli sobie przyswajam: wcale inną ma naturę, żwawsza, śmielsza, więcej niedowierzająca, płochliwa, ale z dniem każdym nabiera poufałości. Zuchwałe to razem i nieufne… Wpada czasem aż na krzesło, a byle szelest, piorunem do dziury! Nie jest tak ładna, jak tamta pierwsza, nie ma tych ruchów, co poprzedniczka. Co się też z nią stać mogło? O, ten kot, ten kot!
8 czerwca. Nigdy bym się był nie spodziewał, nigdy w świecie! Czupurnego nie ma ani śladu! Wesół był, chwalił się, że mu doskonale, na robotę się nie skarżył, całował mnie po rękach, nazywając dobrodziejem, a wczoraj do dnia, zabrawszy swe łachmany, drapnął. Gospodarz we furii na łobuza, próżno go mitygowałem!
Powiada: „Nikczemnik!” Co to tam potępiać zaraz! Lato, mosanie, chłopcu się chciało na swobodę; to jest w naturze. W okolicy, na powietrzu świeżym znajdzie sobie robotę biedaczysko!
A miałem już tak piękne dla niego projekta. Byłbym pana senatora zainteresował i — mógłby był pójść do szkół.
Ale to, słowo daję, tak jak z tą myszą, ledwie się zaczęła przyswajać i poszła szukać lepszej doli. Mam już takie dziwne szczęście, do czego się zacznę przywiązywać, Pan Bóg mi to odbiera. Wola jego. Może to i lepiej, boby człek potem miał z tego jaką zgryzotę.
Poskarżyłem się Sulzerowi, naśmiał się. Powiada: „Dziękuj asindziej Panu Bogu, że się to zawczasu stało i że jeszcze nie okradł, uchodząc.”
Zgorzkniały jakiś człek. Zaraz: „Okradł!”
11 czerwca. Nie mogę inaczej powiedzieć, tylko, że mi po tym chłopcu straszliwie tęskno. Więc i dobrze, że drapnął, bobym się był zanadto przywiązał. Ta samotność dokuczliwą jest. Na zimę pewny jestem wróbli, myszy są niestateczne. Karm je, karm, żebyś im nie wiem co dawał, skłonne są szukać lepszego losu i nikną. Po kilka dni żadna się teraz nie pokazuje. Latem widać i one na pola wychodzą, bo im natura i swoboda miła.
12 czerwca. Gdym dziś wieczorem poszedł na przechadzkę do Świętego Aleksandra, jak zwykle, patrzę: na placu, poznałem go po Spencerze, uwija się mój Czupurny; ten sam, słowo daję, z workiem piasku na plecach, ale jak mnie zobaczył, w nogi. Próżnom kiwał i wołał, czmychnął. Przecież się mnie nastraszyć nie mógł.
Pięknie zamienił kondycję28. Ciężki piasek, może wilgotny, dźwigać na plecach! Ale na swobodzie, a przy tym w towarzystwie innych łobuzów! Młodość potrzebuje ruchu, awanturowania się. Alboż to i ze mną inaczej było, gdym zemknął od rodziców do wojska!
Nie byłbym go sekował29 o ucieczkę, chciałem tylko dać admonicję — ale jak drapał, jak drapał aż się kurzyło! Nie byłem widać dość dla niego powolnym, gdy mi nie ufa.
13 czerwca. Sulzer mi się przyznał, że ostatkami goni. Praktyki mu latem zawsze brak, a i zima licha, najwięcej kiedy dwuzłotówkę weźmie. Musiałem mu pożyczyć dukata. Ręka rękę myje. To tylko źle, że na świat narzeka, ludzi czerni. Cóż temu kto winien, że jemu się nie powodzi? A mnie za tylu innymi? Powiada, że doktorowie go prześladują, ale i on poczciwej nitki na nich nie zostawi. Gdybym mógł co pomóc temu człowiekowi — bo słuszny człek jest i nie głupi — tylko skwaśniał. Mówią, że po wsiach doktorów brak. Czegóż on tu siedzi? Powiedziałbym mu to, ale będzie myślał, że się go chcę pozbyć. Biedne człeczysko.
14 czerwca. Awanturę miałem formalną. Gdym ze mszy szedł, patrzę, psisko się wlecze, skowycząc, nogę za sobą wlecze, czy przebitą, czy złamaną. A chudy był. Począłem go wołać i — wabić. Stanął, potem zbliżył się do mnie. Powoli, powoli dał się podprowadzić do domu. Nie darmo się dawniej myśliwym było i ze psy miało do czynienia. Obwiązałem mu nogę szmatą i nakarmiłem. Psisko się ani już chce ruszyć ode mnie. Kłopot — gospodarz w kamienicy psów nie znosi; porzucić nieboraka z taką nogą! Nie wiedzieć, co począć! Zaprowadziłem go do przekupki i zapłaciłem, żeby mu przy sobie zostać dozwoliła. Psisko, jakby zrozumiało, położyło się u budy. Jutro się przyjdę o niego dowiedzieć.
15 czerwca. Pies będzie zdrów, nogę miał nie złamaną, ale stłuczoną mocno, wyliże się. Gdym przyszedł się dowiedzieć, poznał mnie zaraz i ogonem zaczął merdać. Czy go pan porzucił, czy się zabłąkał, czy go jakiś przypadek spotkał? Nakarmiłem go, i baba mi przyrzekła, że mu da leżeć przy sobie.
Sulzer zdał mi się dziś trochę jakby napiłym. Nie jestem pewnym — miałżeby nałóg? I to być może.
A zaraz go potępiać? Boże miłosierny, człowiek, co żadnej w życiu pociechy nie ma, że z desperacji szuka w kieliszku chwilowego szczęścia błysku, siły do życia? Gdy wielcy i potężni panowie piją, to nic, a gdy biedne człeczysko sobie podchmieli, zaraz nań kamieniem ciskają.
16 czerwca. Pies, wylizawszy się, uciekł. Ani mu się dziwuję, musiał dawnego pana odszukać. To i lepiej. Przekupka, która się do niego przywiązała, strasznie narzeka na psią niewdzięczność, a dawny jego pan także by miał do tego prawo, gdyby, mogąc doń powrócić, zaniedbał.
17 czerwca. Dzień szczęśliwy — dzień prawdziwie do zanotowania. Tegom się nigdy w życiu nie spodziewał. Idąc Miodową ulicą, naprzeciwko sądu apelacyjnego, patrzę, stoi ktoś, taratatka czarna, na szyi chustka po naszemu, po wojskowemu, wąs szpakowaty do góry, przysiąc, że Posiłkowski. Ale skąd by się on tu wziął? Stanąłem, ten się też gapi na mnie i powoli podchodzi. Jam nie śmiał, i on też, zaczepić, mierzyliśmy się oczyma długo. Wreszcie przystąpiłem: — Posiłkowski? A ten, jak mi się nie rzuci na szyję!
Służyliśmy w jednym pułku, leżeli w jednym lazarecie, odbyliśmy wspólną niewolę — razemśmy się pojedynkowali o głupstwo… Dopieroż się posypały pytania; zaszliśmy pod „Szczupaka”. Nieboraka sprawa tu zapędziła, ma folwarczek pod Garwolinem. Żonaty, ma dwoje dzieci, ale się już o szpakowatych włosach ożenił. Ponieważ tego dnia nie miał już nic do atentowania30, zaprosiłem go na obiad do Holkiewiczów, zapowiadając, że występować nie myślę, on też gęby popsutej mieć nie powinien…
Tośmy się nagadali, ażem odżył. Z obiadu poprowadziłem go do Kasi, na kawę, wieczorem wreszcie do mnie, bo końca rozmowie nie było.
Zestarzał się poczciwy Krzysztof! Powiada, że mu się stare rany czuć dają. Mój miły Boże, ma familię, dom, tyle rzeczy do kochania, a na dolę się skarży!
Musiałem mu powiedzieć; „Nie obrażaj Pana Boga — a ja?” Ten by się był gotów mieniać na moje sieroctwo. Jak tu człowiekowi dogodzić? Przyznał mi się, że żona sekutnica, że ją wziął dla tego fołwarczku. Ale chociażby i tak było, przecie dwoje dzieci ma. Toć to skarb, toć to złoto, toć to laska Boża! At!
Zaprasza mnie do siebie. Pojechałbym, albo i poszedł, ale po co? Napatrzę się cudzego gniazda, to mi w mojej dziurze tęskniej potem będzie.
13 czerwca Nie odstępuję na krok Posiłowskiego, opowiadamy sobie nasze stare historie i radziśmy z siebie, radzi. Z tego, co mi wyśpiewał, widzę, że dostatków wielkich nie ma, ale mu chleba nie brak. Czegóż chcieć? I ten kwaśny! Po obiedzie, gdyśmy do Kasi szli, znalazł się Sulzer, którego parę dni nie było. Cięliśmy gawędę we trzech i mariasza31 do puli32. Spędziłem czas do wieczora jak nie można weselej. Posiłowski sprawę swą skończył — i jutro do domu. Szkoda mi go, ale dobra psu i mucha. Parę dni spędziłem wesoło, za co Panu Bogu niech będą dzięki.
19 czerwca. Odprowadziwszy trochę Posiłowskiego, powracałem do domu, gdy — patrzę, wlecze się przede mną, nakuliwając, chłopię jak Czupurny. Ja go łap za ramię!
— A tuś mi!
Zląkł się i chciał uciekać, alem go schwycił mocno.
Czy myślał, że go będę bił, bo jak mi się rozbeczał! Ledwie go uspokoiłem, żeć mu złego nie zrobię nic, a chcę wiedzieć tylko dlaczego uciekł.
— Nie można było wytrzymać — rzekł z płaczem — co dzień jedno i jedno, i jegomość kroku nie dał zrobić za drzwi. Nogi pozaklękały od siedzenia. A tu zamiataj podwórze, zamiataj sień, zamiataj schody, a noś wodę, a wywoź śmiecie… I taką strawę dawali, że i pies by nie jadł.
Reflektowałem go, dając mu nauki moralne, ale mało to do niego przystawało; wystawiłem mu całą przyszłość, gdy łobuzować tak będzie. Wysłuchał, to prawda, ale, jak potem pięty zadarł, gdym go puścił! Nauczyłem go tylko, gdzie mnie może spotkać, uchowaj Boże, wielkiego jakiego wypadku, bobym rad pomógł
23 czerwca. Dawnom nic w dzienniku nie zapisywał, ale bo nie było co, życie nader jednostajne, trudno wymagać, aby dla mnie Opatrzność siurpryzy33 wymyślała Sulzer pozawczoraj pożyczył znowu dwa dukaty, nie mogłem odmówić, uważałem, że wczoraj był nietrzeźwy znowu. Biedaczysko — nie chcę mu nic odmówić — każdy ma swą słabość.
Byłbym istotnie niewdzięcznym, skarżąc się na Opatrzność, bo dziś mi usłużyła tym, czego dawno pragnąłem. Nigdy się nikomu nabijać nie mam zwyczaju. Idąc Saskim Ogrodem spotykam senatora. Anim myślał się z nim witać, gdy podszedł sam do mnie I zagadnął mnie po imieniu. Dosyć, że poznał.
Musiałem mu się spowiadać z tego, co cię ze mną działo i dzieje, z wesołą twarzą, aby nie myślał, Boże, że potrzebuję czego. Stał mi na pamięci ów chłopak.
Przyznam się, żem filut34, bo gdy mi zaproponował, zapewne nie mając co robić, abyśmy w kątku na ławie usiedli, i wyzwał mnie na opowiadanie o życiu moim, tak poprowadziłem żartobliwą historię moich dni samotnych, żem o Czupurnego zaczepił i imię jego matki napomknął. Bóg widzi, nie dlatego, abym mu chciał przykrość uczynić, ale dla Józka. Najmniejszej rzeczy nie dał po sobie poznać, śmiał się, nie spytał więcej, słuchał roztargniony, a gdy się jakaś pani ukazała z dala na ulicy, pożegnał mnie prędko i odszedł ku niej.
Niepodobieństwem jest, aby to na nim wrażenia nie uczyniło, ale człowiek wielkiego świata umie nic nie okazać po sobie. Postarzał mocno, a czy to jakie rendez–vous35 w ogrodzie miał? Natura widać się nie zmieniła.
Nie prosił mnie wcale, abym go odwiedził, z czego też bym się wymówił, bo to dom nie dla mnie.
25 czerwca. Byłem u moich gospodarstwa na kawie znowu. Gadu, gadu, niepotrzebnie może wygadałem się im, że mam kapitalik u Potockich, na pięć prowizji umieszczony. Kupiec dowodzi, że, gdybym go w mieście starał się ulokować, miałbym ośm do dziesięciu łatwo i żyć bym mógł daleko wygodniej. On sam, jak powiada, chcąc handel swój rozszerzyć, wziąłby kapitał na ośm.
Zapewne, nie od rzeczy by to było, nie od rzeczy! Człowiek, zda się, stateczny, dwie kamienice ma, handel duży. Zapobiegliwy…
Tak mi to wbił w głowę, że ciągle z tym chodzę; trzy procenty więcej nie jest bagatelą, można by i samemu żyć, i nieraz się z kim obficiej podzielić.
Sulzer pije — bardzo to niedobrze; żal mi go, ale na to nie ma rady!
29 czerwca. Szczególne mam łaski u gospodarza. Prosili mnie na gospodarski obiadek. Był barszcz i flaki, jakich już nie pamiętam, kiedy jadłem. Butelkę wina postawił węgierskiego, którąśmy wysączyli do dna i poprzyjaźniłi się bardzo. Serdeczny człek.
Zagadnął mnie o kapitalik, naciskając trochę, abym się zdecydował. Rad bym mu usłużył, zwłaszcza że to z korzyścią jest i dla mnie, a znowu nie rad bym okazać jakiejś nieufności Potockim, którzy mi zawsze w terminie regularnie prowizję płacili.
i lipca. Wypowiedziałem tedy mój kapitalik, bo trudno być nieużytym dla ludzi i na własną też korzyść, tak oczywistą, obojętnym. Plenipotent36, człek jakiś bardzo, bardzo poważny, nie rzekł mi nic, tylko, gdym mu rację przełożył, powiedział, że należy być ostrożnym, bo kto na wielkie prowizje poluje, ryzykuje często sam kapitał. Ale przecież mój gospodarz i stateczny, i majętny — żadnego nie ma niebezpieczeństwa.
Uczyniwszy mi tę uwagę, przyrzekł wypłatę bez trudności. Chwała Bogu, że się gospodarzowi wygodzi, ucieszył się bardzo, gdym mu oznajmił o tym. Ja też się raduję, bo i Sulzerowi się czasem co wetknie, i Czupurnemu grosz jaki, no — i innym. Trybu życia postanowiłem nie zmieniać. Po co mi wygódki, żyło się tak czas niemały, i dobrze było, nie potrzebuję ani lepiej, ani inaczej. Ale satysfakcję mieć będę, satysfakcję!
2 lipca. Przychodzę do Kasi dziś, a ta mi powiada, że chłopak jakiś trzy razy przybiegał, dowiadując się do mnie od Sulzera, który leży chory przy ulicy Wałowej, żebym do niego szedł co prędzej.
Przeląkłem się mocno, tak że kawy nie tykając, pobiegłem pod numer wskazany, trzecie piętro. Znalazłem go w nędznym mieszkaniu; jakaś średniego wieku baba brudna koło niego, lamentując, chodziła. — Biedny człek, drugi już dzień grosza w domu nie miał, a gorączka go jakaś trawi. Dałem najprzód zasiłek, a sam poszedłem do znajomego mi doktora Zeilera, żeby radził. Szczęście, że go zastałem, ale podobno ratunek za późny. Zeiler powiada, że się zniszczył nadużywaniem trunku, i jakoś nazwał chorobę, nie obiecując nic dobrego. Jutro raniuteńko muszę iść i siedzieć przy nim. Nie mam też nic lepszego do roboty. Z zapasu wziąłem już dukatów pięć, bo na co mnie go tyle, gdy tu człek w niedostatku!
3 lipca. Źle jest z Sulzerem, dogorywa — nie chciał, abym przy nim nocował — baba szlocha — przynajmniej mu rosołu zgotowała dobrego, ale nie może jeść. Podejrzewam ją, że mu wódkę nosi, a Zeiler zakazał pod karą śmierci.
5 lipca. Zmarł biedaczysko Sulzer dnia wczorajszego, no i nie było go za co pochować. Musiałem pójść do zapasu znowu, na chwałę Bożą! Ot, dobrze, że się to miało i mogło spełnić obowiązek. Bądź co bądź, braknąć mi będzie tego człowieka. Dobry był, roztropny był, drugim doskonałe radził — ano, słabość ludzka, nałóg! Niech odpoczywa w pokoju!
W kawiarni u Kasi, długo się za nim oglądać będziemy, bo i miał co powiedzieć, i umiał gadać. Bawił wszystkich — szkoda człeka.
10 lipca. Zjawił się Posiłowski znowu, podobno ma syna do szkół oddać i szuka mu kwatery; a na mnie zdaje nad nim opiekę. Prawdziwe szczęście, bo dzieci lubię i będę miał przyjemne zajęcie. Zapowiada, że chłopak żwawy, jak żywe srebro, tym lepiej, mazgajów nie znoszę.
Zaprosił mnie na śniadanie, aleśmy siedzieli do wieczora na nim, nie mogąc się nagadać. Poczciwości człek. Wieczorem jam go poprowadził do Kasi, bo lubi czasem w bilard zagrać, i tak się do nocy przebawiło.
Niezmiernie mnie ucieszyło, żem mu kilku dukatami mógł wygodzić. Wybrał się z domu trochę nieopatrznie, a Warszawa kosztuje — ho ho!
11 lipca. Odprowadziłem za rogatki poczciwego Posiłowskiego, ale mi się było z nim ciężko rozstać. Zaprasza mnie na gwałt do Sroczyna, do siebie, na dni parę. Dlaczegoż nie? Czas już trochę gorący, ale rankami i wieczorami idzie się z przyjemnością. Pójdę pieszo, nie mam co robić, to się rozruszam, i służyć mi będzie po miejskiej sedenterii37. Czemu nie?
i sierpnia. (Z powrotem ze Sroczyna). Nie taję tego, iż z przyjemnością wdrapałem się na moje trzecie piętro i wróciłem do moich penatów i myszy. Nie puszczał mnie poczciwy przyjaciel ze Sroczyna, alem dłużej siedzieć i nie mógł, i nie chciał.
Posiłowska, zacna, miła i wcale jeszcze niczego kobiedna, znacznie młodsza od męża, ma tę przywarę, że zgryźliwa jest trochę i gderać lubi. Ale któż bez ale? Dostawało się tedy i przyjacielowi, za com w rączkę, niezbyt białą i nie zawsze czystą (przy gospodarstwie inaczej być nie może) — całował. Posiłowskiemu głowę myła dobrze, ale to go utrzymuje w emocji i nie daje mu zestarzeć, sprawia, że nad sobą czuwa i jest mu zbawiennym. Przy tym ma ten zły zwyczaj, że ząb za ząb się spiera, i to ją rozjątrza.
Dzieci nieładne i trochę rozpieszczone przez matkę. Ten, co pod moją opiekę na iść, wisus, nie przeczę, ale w szkołach mu rogów przytrą.
Użyłem świeżego wiejskiego powietrza do syta. Stół był gospodarski, niewykwintny, skromny, ale się z głodu nie umarło. Widząc, jak jejmość oszczędną jest, środy i piątki suszyłem, co mi na zdrowie poszło i czuję się rześkim, jak nigdy. Śniadania też wolałem nie jadać.
Prawdziwie powiadam, że dla starych ludzi to nie ma jak takie życie skromne. Dali mi wyśmienite pomieszczenie w lamusie38, gdzie, prawda, światła i tytuniu wprowadzać się nie godziło — ale po co mi było w lecie światło i nocą tytuń. Świeże siano pachniało tak aromatycznie. Bez szczurów bym się był obszedł, które nocą dokazywały, mało jednak mi przeszkadzały, i kij stawiłem zawsze, którym byłem zastukał, zaraz się to wszystko po norach rozbiegało.
A nagadaliśmy się i przegadali, co dusza pragnęła.
Gdym się po takiej długiej niebytności ukazał u Kasi — jakże mnie te poczciwe ludziska witały, małom się nie rozpłakał.
Tylko Sulzera na jego miejscu zwykłym przy stoliku nie było. Kawa mi się wydała doskonała, zadymiony pokoik tak wesołym i miłym, jak rzadko; wszystkie twarze mi się śmiały, a pytań było bez końca. Nie zapomniałem o małych prezencikach ze wsi.
Ta Kasia, choć się na nią służące skarżą, że je strasznie trzepie, ale w gruncie, najlepsza kobieta. Dziewczęta by się porozpuszczały, to dla ich dobra. A i tak, ta Marysia, taka śliczna dziewczyna jak malina padła ofiarą. Gdyby ich ostro nie trzymała, byłoby gorzej jeszcze…
Nikt jednak nie witał mnie serdeczniej nad moich gospodarstwa oboje. I on, i ona, gdy mnie zobaczyli, chwycili zaraz do siebie, utraktowali i ugościli.
W moim mieszkaniu faworyty sobie trochę pozwalały. Pomimo, że tam dziewczyna okna otwierała, przewietrzała, naglądała co dzień, myszy gospodarowały. Jedna kamizelka w niwecz pogryziona. Stara już była, ale co tam w niej smacznego znalazły, pojąć nie mogę. Fantazja, aby zębięta nie próżnowały!
Kota burego nie widać na dachu; jeżeli dla niego godzina sprawiedliwości wybiła, cieszyć się będę. Tyran był. Ile ma młodych wróbli na sumieniu, nie zliczyć! A wszystkie chwycone zdradą. Trzeba go widzieć, gdy się skrada — rzekłbyś, że stoi w miejscu, posuwa się, jak igła zegaru, nieznacznie, nagle skok — i już chrupie.
Często mnie tak zirytował.
3 sierpnia. Na przechadzce pod Świętym Aleksandrem nawinął mi się Czupurny. Byłbym go nie poznał, wystrojony, włosy uczesane, prawie ładny — roznosi gazety! Od piasku do gazet, w jaki sposób szczęśliwy awansował, nie umiał czy nie chciał mi powiedzieć! Dosyć, że na eleganta wyszedł, buty całe, czapka na bakier, teczka na pasku, a mina — daj go katu! Sam mi się zaprezentował, śmiejąc i skacząc. Ucieszyłem się, jest na dobrej drodze; uznaje już pożyteczność alfabetu i dobrodziejstwa sylabizowania. W kieszeni pobrzękiwał trzygroszniakami. Ciekawym, do czego to go doprowadzi — Opatrzność czuwa. Dałem i ja mu dwuzłotówkę, bo mi się jego raźność podobała.
Spotkałem także tę nieszczęśliwą babę, co była przy Sulzerze, mocno napiłą — ale ekskuzuję ją w mych oczach, raz, że mogła, służąc temu człowiekowi, nabrać nałogu, po wtóre, że opuszczona jest w wielkiej nędzy.
W takim położeniu ja nawet wódkę ekskuzuję39. Dobrze nam, co mamy przytułek, jadło i jakie takie jutro, na nędzarzy hałasować, a w ich stanie… tyle szczęścia, co sobie pałkę zaleją. Politowania godni, nie urągowiska.
4 sierpnia. Nawet w stworzeniach jest pamięć i wdzięczność. Psisko, com mu nogę przewiązał, poznał mnie na ulicy, powąchał, zaskowyczał i tak się witał, żem się prawie rozpłakał; ktoś na niego świsnął — i poleciał. Chwili tej jednak nigdy w życiu nie zapomnę. Poczciwe psisko!
5 sierpnia. Na obiedzie u moich poczciwych gospodarstwa utraktowali mnie znowu flakami, wiedząc, że ja je lubię, tłuste i korzenne były, a posilne! Na wsi w Sroczynie ani razum nie jadł, ale za to bywały kluski z mlekiem wyśmienite. Zapiliśmy flaki paru kieliszkami wina. Mili ludzie i mogę powiedzieć, że w nich braterskie znalazłem serca.
6 sierpnia. Spotkałem na przechadzce pana senatora, a że on wprzódy sam się mojej przypomniał znajomości, sądziłem, że mi wypada się ukłonić, mijając go. Udał zrazu, że mnie nie postrzegł, co łatwo poznać było, potem się widać namyślił i zawróciwszy, sam przyszedł do mnie z twarzą uśmiechniętą. Po staremu mnie zagadnął:
— Jak się masz, panie Gabrielu?
— Do usług.
— Jakże tam idzie?
— Z łaski Bożej, nieźle, jak staremu… nie skarżę się. Począł się uśmiechać.
— Waćpan, panie poruczniku, zawsze więcej żyłeś dla ludzi niż dla siebie, i teraz pewnie trzymasz się tej wyśmienitej metody. Jakże tam protegowani jego?
Śmiał się.
— Za mały jestem, abym mógł kogo protegować — rzekłem.
— Przecież wspomniałeś mi pan o jakimś chłopcu, sierotce…
Nastawiłem uszu. Oho! Myślę, sumienie go ruszyło. Chwyciłem się tego i począłem, śmiejąc się, o Czupurnym mu opowiadać. Słuchał niby obojętnie, lecz pewien jestem, że w nim też serce zakołatało.
— Przyznam się — rzekł — że mnie ta historia zainteresowała, porucznik miał dar opowiadania. No, i matka tego chłopca była na dworze starościnej, może pozwolisz, abym i ja w twym dobrym uczynku miał udział jaki. Czasy ciężkie — jednakże…
Sięgnął do pugilaresu, milczałem. Spojrzał mi pytająco w oczy.
— Jeżeli pan senator chce coś uczynić dla sieroty, nie godzi mi się odrzucać — rzekłem.
Drżącą ręką zaczął przewracać w pugilaresie.
— Czasy ciężkie — powtórzył, wetknął mi w rękę papierek, ukłonił się i odszedł prędko, nim mu podziękować mogłem.
Dopiero po odejściu jego rozwinąłem asygnatę — dwudziestopięciorublową. Fraszka to była, ale zawsze lepiej niż nic, i świadczy o poruszeniu serca. Teraz na mnie spada kłopot, jak to użyć, aby poszło na korzyść chłopcu, nie na swawolę. Zakłopotałem się mocno, muszę się poradzić z moim poczciwym gospodarzem.
7 sierpnia. Bieda z tymi 25 rublami, istna bieda! Jako kapitał na procencie, przyniesie bzdurstwo, do utrzymania w szkołach chłopca za mało, do oporządzenia za wiele. Co z nimi zrobić? Gospodarz radzi, abym u niego wziął sukna, które on ma dać bardzo tanio, i od stóp do głów obszyć kazał. A co mu potem? Wolałbym go za te pieniądze dać gdzie do nauczyciela, ale na długoż to stanie?
Nie chciałem mieć nic na sumieniu; pytam wszystkich, radzę się, każdy co innego mówi, i dwóch się nie zgodziło na jedno. Muszę samego łobuza odszukać i spenetrować go, czegoby też on sobie życzył. Nie inaczej.
Bury kot znowu po dachach łazi, że też go licho nie wzięło! Ale co złego, to nie ginie.
8 sierpnia. Udało mi się przydybać Czupurnego, ale już w stanie odmiennym cale: bez gazet, bez teczki, mina kiepska i odzienie poszarpane. Zaparłem go do kątka i wziąłem ostro na spytki. Nie chciał mi się tłumaczyć, lecz w końcu wyznał, że w bójce z ulicznikami gazety mu poszarpano i rzucono w błoto, i z tego powodu abszyt40 dostał.
— Cóż robisz?
— Ano nic — rzekł — z głodu mrę — odparł, płacząc…
— A ja — odezwałem się po ojcowsku — mam i dla ciebie trochę grosza od jednego pana, który… u którego matka twoja nieboszczka służyła. Dał mi je na to, abym ci pomógł.
— No, to daj mi je pan! Daj, daj — począł wołać, naciskając chłopiec.
— Poczekaj! Nie dam inaczej, jak na co poczciwego. Ażebyś przejadł i zmarnował, nie pozwolę. Pójdziesz na naukę.
— A jako żywo — zawołał, prawie płacząc — nie pójdę.
Poczęliśmy się tedy sprzeczać. Nie mogąc z nim dojść do końca, dałem mu kilka złotych, a z 25 rublami wstrzymałem się. Kazałem przyjść do mnie. Obawia się gospodarza; zaręczyłem, że mu się nic nie stanie.
(Kilkanaście kart w rękopisie wydartych).
i października. (Rok, jak się zdaje, następny). Trzeci raz już stukam do drzwi gospodarza mojego, rano i wieczorem, znaleźć go nie mogąc. — Prawdę rzekłszy, procent, który mi tak regularnie, jak zegarek, płacić przyrzekał, zalega. Kapaniną oddaje i niechętnie. Musi być biedne człeczysko w interesach, ale jużciż o kapitał nie mam się co obawiać, boby go był nie brał, żeby nie miał ewikcji41. Człowiek uczciwy, wiedział, że to mój ostatni fundusz.
Należy być wyrozumiałym.
Muszę się trochę ścisnąć, bo już się i zapas wyczerpał, i grosza przy duszy nie mam, ledwie trochę miedzi, co dla ubogich była odłożona.
3 października. Nie może to być — nieporozumienie jakieś, nie wierzę w niepodobieństwo. — Plotką są. Wczoraj u Kasi, przysłuchując się rozmowie, doszło do mych uszów, jakoby gospodarz mój zbankrutował i znikł, a na kamienicach długów tyle, że ostatnie pospadają. W istocie, że gospodarstwa obojga w domu nie ma, drzwi zamknięte na kłódkę, sklep opieczętowany, ale nie wierzę, ażeby mnie nieszczęśliwego mieli… ale to nie może być! Mój kapitalik się znajdzie. Nie byliby mnie namówili na odebranie go od Potockich i lokowanie u nich, gdyby nań pewności nie było. Mogliżby być tak niesumienni?
Mogą być chwilowo w ambarasie. Trzeba zegarek zastawić. Głowy nie tracę. Co robić, co robić!
4 października. Chodziłem do prawnika, którego mi polecono, bardzo słusznego człowieka, na radę, bo okazuje się, że istotnie ci biedni zbankrutowali. Okoliczności, złe czasy, dopust Boży, może rachuba fałszywa. Czeremszyński wziął mój skrypt i obiecał się poinformować. Pewny jestem, że źli ludzie przesadzają… Tak znowu fatalnie mnie Pan Bóg za moje w ludziach zaufanie pokarać nie zechce. Pojutrze obiecał mi rezolucję…
6 października. Byłem u Czeremszyńskiego. Stań się wola Twoja. Powiada, że istotnie mój gospodarz zbankrutował, w niezbyt uczciwy sposób. Moja należność, stojąca na samym końcu w rejestrze, podobno nie da się odzyskać. Spytałem, czy choć w części? Wątpi o tym bardzo.
Nie wierzę temu, lecz, jeśliby się Panu Bogu podobało dotknąć mnie, jużciż się to bez woli jego stać nie mogło. Mamże rozpaczać? A co rozpacz pomoże?
Posiłowski mógłby mnie wziąć za gumiennego, boć ja wiele nie potrzebuję, a na coś się przydać mogę. Nogi mam jeszcze i oczy, do dozoru posłużę. Trzeba tu jednak wyczerpać wszelkie środki. Gdyby mi się choć, bodaj, część trzecia okroiła, choć byle co — ale nic, nic! Nie może to być!
8 listopada. Wracam do tych moich notatek, choć z ciężkim sercem. Wola Twoja, Panie, powtarzam, aby nie popaść w zwątpienie. Z domu zasekwestrowanego ruszono mnie na bruk; bo sumiennie nie mogłem przyrzec, że płacić będę za mieszkanie, gdy nie mam czym. Poczciwa stara przekupka dała mi przytułek u siebie w alkierzu za małą bonifikacją42. Zawadzać jej nie będę. Rzeczy i garderobę posprzedawałem, aby nie mieć ciężaru z tych rupieci. Po co mi była garderoba? Jedna odzież na lato, druga na zimę, wystarczy. Człowiek jest swobodniejszy. Nie czuję się też słabszym przez to, że jem tylko chleb i czasem coś trochę ciepłego. Te regularne obiady to, niedobre nawyknienie — człowiek i żołądek się rozpieszcza.
Trzeba brać przykład ze stworzeń Bożych, które ani stołu, ani kucharzów nie mają, ani regularnych godzin pożywienia, i silne są i zdrowe. Więc ta metoda: „Urwij, podaj!” musi być najlepiej zdrowiu sprzyjająca. Bieda uczy rozumu, słowa daję.
Jutro, zostawiwszy manatki moje u poczciwej kobiety, chociaż dni są zimne, pójdę do Sroczyna. Chłopca ze szkół odebrali, więc się ja ich tu nie doczekam. Posiłowski mnie przygarnie po koleżeński, nie wątpię — nie potrzeba mi wiele, a odsłużę, dalipan.
15 listopada. Wracam ze Sroczyna, okazuje się, żem się w rachubach omylił, nie winię poczciwego Posiłowskiego ani żony jego, ale miejsca nie mają, obchodzą się bez gumiennego, byłbym im ciężarem. Muszą myśleć o dzieciach. Bądź co bądź, prima charitas ab ego43. Mają słuszność.
Gdym się wyspowiadał im z mojego nieszczęścia, biedni ludziska ręce załamali, spojrzeli po sobie, stary mój kolega długo się słowa nie mógł odezwać. Powiedziałem mu zaraz, że przychodzę do niego służby szukać, na co jejmość zakrzyknęła:
— Zmiłuj się, albo my to panowie, żebyśmy sługi trzymali! My sobie sami służyć musimy!
Przyjęli mnie, jak nie można lepiej Sam widzę, żem źle rachował, bo przy ich szczupłych funduszach niepodobieństwo się obarczać. Spędziliśmy wieczór na gawędce, jak za dobrych czasów.
Ja nie desperuję, że jakiekolwiek miejsce, zajęcie, gdziekolwiek w mieście uda mi się wyszukać: nie jestem wcale wymagający, byle kątek, jaka taka strawa, odzienia mi do trumny starczy. Z obuwiem może być trudność, ale Opatrzność Boża! Grzech wielki, żem zwątpił o niej. Jeżeli na ziemi potrzebny jestem, pomoże mi, jak nie… no — to cóż? Albom to ja pierwszy lub ostatni w położeniu podobnym?
Ta poczciwa stara moja gospodyni musi suponować, że ja już nie mam co jeść, bo mi ciągle jakąś przekąskę proponuje, a ja nie miałbym sumienia, gdybym pracującą biedną kobietę objadał. Więc się wymykam umyślnie w tej porze z domu, gdy jedzą, ażeby mnie nie nakarmili, a wróciwszy, opowiadam niestworzone rzeczy o paradnych obiadach, których nie jem. Suchy chleb to istotna kuracja dla człowieka! Apetyt, jakiegom nie miał dawno! Wszystko mi pachnie. Każda rzecz wydaje się przedziwnego smaku.
Sygneta ojcowskiego nierad bym sprzedawać, chciałbym, żeby go ze mną włożono do trumny; z tej gałęzi Rzempińskich jestem ostatni — sterilis44. Boję się, żeby mnie do tego gwałtowana potrzeba nie zmusiła. Miałem kilku dłużnych mi, ale tych teraz ani odszukać, i — są to ludzie biedni — naciskać trudno.
Roboty na żaden sposób znaleźć nie mogę. Podjąłbym się wszelakiej, bo się pracy nie wstydzę, byle siły starczyły. Wszędzie mnie odprawują, spojrzawszy, żem stary, politykując45. A od czegóż Opatrzność, tylko co jej nie widać! Trzeba wytrwać, serca sobie nie psując. Pogodnym czołem, panie Gabrielu, zuchowato! Czoło stawić przeciwności! Albo to ja jeden? Miałem i ja dni dobre, miałżem być wyjątkiem i nie zaznać biedy? Chyba bym człowiekiem nie był! Wszystko to w porządku, a narzekać, gdy się tyle chwil jasnych przeżyło, byłoby niewdzięcznością.
17 listopada. Mój Czupurny, Pan Bóg łaskaw, na człowieka wyjdzie, słowo daję, mnie to tak cieszy, jakbym sam doznał nad sobą opieki. Od czasu, jak mi się go udało umieścić w magazynie u Zelta, do posyłek, pod dozorem, zaszła w nim zmiana szczęśliwa. Chłopak, wzięty w ryzę, otarł się, otargał, sam mówi, że mu dobrze, wygląda jak jabłko, a w sklepie mi powiadają, że okrom tego, iż nadto żwawy, nic mu do zarzucenia nie mają. Spotkałem go wczoraj w ulicy, z dwoma pudełkami pod pachą, poświstującego piosenkę. Gdy mnie zobaczył, sam, poczciwe chłopaczysko, przybiegł do mnie i w rękę mnie pocałował.
— No, jakże tam? — zapytałem.
— A dobrze! Chwalić Pana Boga! Ale — spojrzał mi w oczy — coś jegomość mizerny!
— Ja? Co ci jest?…
— Czy to prawda, że pan wszystko stracił? — zapytał.
— Jak to wszystko? — odpowiedziałem, uśmiechając się. — Widzisz przecie, że ani humoru, ani spokoju sumienia, ani ufności w Bogu nie straciłem, reszta — fraszki.
Jakoś się tak do mnie uczepił Czupurny, jakby on teraz chciał mnie pomóc. Ale zapewne. Śmiech bierze, musiałem co prędzej odejść. Także bym nie miał sumienia, ja, stary, młodemu odbierać, który na świecie potrzebniejszy jest niż ja. A po mnie co światu? Do grobu się i tak dowlokę.
18 listopada. Nie ma, jak bieda, żeby ludzi doświadczyć, a co pociech z jej łaski! — Najprzód o poczciwości serca tego mojego kochanego Czupurnego się przekonałem; po wtóre: cóż to za zacna kobieta, ta moja stara karmicielka. Gderliwa, kwaśna, ale serce złote. I gdyby nie interes Czupurnego, nie byłbym jej poznał i nie miałbym z niej opiekunki, nie wiedziałbym, że pod tak niepozorną łupiną tak piękna dusza i serce kryć się mogą!
Nieszczęście też na coś przydać się może, ledwie, że nie dziękuję ręce, co mnie nim dotknęła, tyle spotykam na tym ludzkim śmiecisku diamentów.
A moja Izydorowa! Kto by na nią spojrzał albo posłuchał, gdy wziąwszy się w boki, wymyśla, stojąc w straganie, mógłby ją za niegodziwą babę mieć; tymczasem to złota kobieta!
Już bym też był najniewdzięczniejszym z ludzi, gdybym za tak tani grosz, będąc u niej w komornym i doznając tyle z jej strony miłosierdzia, nie starał się około domu być użytecznym. Robię więc, co mogę, i to mi na zdrowie doskonale służy. Parę razy pójść do studni, skałek nałupać, ognia pomóc rozpalić, spisać rachunek, tak mi łatwo przychodzi, a Izydorowej jest zawsze jakąś ulgą. Ma ona dosyć i tak na głowie.
19 listopada. Coraz być zimniej zaczyna; dzięki Bogu, że bajówkę46 mam niezgorszą i mróz, gdy przyjdzie, nie dokuczy mi. Mało co było porozparanego koło niej, nie mając co robić, pozaszywałem. Dawniej się do tego krawca brało i kilka groszy nadaremnie wydało, a teraz, na nice wywróciwszy, tak paradnie zrestaurowałem, że i krawiec z profesji47 lepiej by nie potrafił. Wszystko to są korzyści z położenia, gratiae status48, anim suponował, żebym się umiał tak z igłą obchodzić. Z butami ciężka sprawa.
Butów jednak jest, starych wprawdzie, par kilka, a te, przemieniając stosownie do pory, okoliczności i ich przymiotów, długo się nimi obchodzić mogę. Oglądałem je dziś właśnie. Jedne mają podeszwy doskonałe, a skóra na nich popękała, w drugich przeciwnie, zdarte podzelowanie, a przodki paradne i mocne. Trzecie, najgorsze, ale te mogą służyć do błota, żeby tamtych oszczędzić. Nóg nie mam co pieścić, choćby zamokły, nic się im nie stanie. Mało też teraz wychodzę z domu, chyba do kościoła na mszę świętą. Spacerować mi się odechciało, zważając na buty, przyjemność to za kosztowna.
20 listopada. Ten bestia Czupurny musiał mnie chyba szpiegować, dosyć, że dziś patrzę, a ten w progu stoi: ażem się żachnął. Dobrał sobie chwili, żeby Izydorowej nie zastać.
— A ty tu co robisz?
— Ot, przyszedłem zobaczyć, co się z panem dzieje — odezwał się, oglądając dokoła. — Po drodze mi było. Widzi pan, musi już być bieda, kiedy pan się wniósł do przekupki, do tego paskudnego alkierza…
— Jaka bieda?! — zawołałem. — Cóż ci to znów świta w głowie? Ale. Cóż to, nie wolno mi fantazji mieć. Znudziło mi się na jednym miejscu, tom się tu wniósł. Kobieta dobra, mnie tu wygodnie.
Czupurny począł cmokać, rozglądać się, dobył z kieszeni od kamizelki, nieśmiało, trzy talary i począł je w ręku obracać, patrząc na mnie.
— Ja bo panu winien jestem — szepnął.
— Cóż ty mi winien?! — krzyknąłem. — Oszalałeś, czy co?!
— A jużciż — rzekł cicho. — Cóż to ja żebrak, czy co? Pan mi pożyczał, a teraz się powinienem wypłacać powoli. Więc niech to będzie na rachunek.
I położył trzy talary na rogu stolika. Dopiero, gdym się okrutnie gniewać począł, wziął je i, nadąsawszy się poszedł.
Patrzcie go!… A to mi się podoba!
No, ale z niego być może człowiek, a kto by to był powiedział, gdy od takiego łobuza poczynał. Miły Boże. Jakto nigdy ludzi pośpiesznie sądzić się nie godzi.
25 listopada. Ja bo taki zawsze, to powtarzam, nie tak źli są ludzie, jak ich czernią melancholicy i mizantropowie49.
Wczorajszego dnia, że dzień był wcale niczego, suchy, a nawet ciepławy, jak rzadko o tej porze roku, wyszedłem się raz przejść trochę, choć mi butów żal, ale z ostrożnością i należnymi dla nich względami, omijając miejsca wilgotne i zbyt szorstkie.
Trochę w moim alkierzu bywa duszno i mokrawo… czasem stare piersi ledwie tym powietrzem oddychać mogą. Potrzebowałem świeżej aury50 i ruchu.
Było to pod wieczór, bo dniem pokazywać się nie lubię w resztkach odzieży, jaka mi pozostała, aby się starym znajomym z lepszych czasów, choć ich niewielu jest, nie nastręczać z moją biedą. Wróciwszy, zastałem moję gospodynią nad miską ciepłej strawy, jak zwykle, po trudach dnia, wypoczywającą. Babusia, tak do gadania nawykła, że nawet, gdy już sama jest i mogłaby gębie odpocząć, sama do siebie coś mruczy. Zobaczywszy mnie, otarła usta i powiada śpiesznie:
— A tu do pana, panie poruczniku, dwa razy pocztylion list jakiś przynosił, ale mnie go oddać nie chciał, bo ważny i do własnych rąk jego.
Mocno mnie to zdziwiło! List, do mnie! Nie mogłem pojąć od kogo, a jeszcze jakiś ważny. — Któż by do mnie mógł mieć jaki interes? Ja na świecie z nikim nie koresponduję. Byłem niespokojny. Co to może być? Całą noc mi to po głowie chodziło, i gorzej spałem, niż zwykle, choć może i ta zaducha wilgotna w alkierzu przyczyniła się do tego. Dziś już nie ruszyłem się z domu, czekam. Co to być może? Myśli galopowały, odgadując. — Około południa, patrzę, idzie pocztylion i gruby list niesie w ręku.
— Pan porucznik Gabriel… et caetera51 — powiada — aż w policji musiałem się o pańską kwaterę dowiadywać.
— Ja jestem.
— Niechże mnie pan tu pokwituje.
Patrzę na kopertę, pismo nieznajome, stempel zagraniczny i kazali półtora złotego dopłacić za porto. Aż mi się przykro zrobiło. List najwyraźniej do mnie, z tytułem porucznika. Cóż to może być? Rozrywam kopertę, wypadają jakieś banknoty niemieckie. Osłupiałem. Zrazu nie mogłem pojąć, od kogo to przyszło. Za co? Po co?
A to list od mojego zbankrutowanego gospodarza, co mi zarwał moje półtora tysiąca czerwonych złotych, niech mu Bóg nie pamięta. Pisze tedy, iż go sumienie gryzie, że mi posyła na moją należność, co może! Cud łaski Bożej. Banknotów znalazłem w liście na sto talarów pruskich! Jezu miłosierny, czysta manna i rosa niebieska. Właśnie pod zimę mogę sprawić parę butów nowych, bo buty są dla mnie pierwszorzędną potrzebą. Izydorowej będę mógł z góry zapłacić komorne, no, i czasem sobie trochę ciepłej strawy pozwolić. Poszedłem na mszę świętą na podziękowanie Bogu, który serce tego człowieka poruszył. I nie jest to jeszcze tak z gruntu niepoczciwy człek, kiedy przecie coś mi przysłał… Miły Boże, a czułżebym ja taką radość z tych, z pozwoleniem, głupich pieniędzy, gdybym nie zaznał trochę biedy, niedostatku i kłopotu! Wszystko to ma swą dobrą stronę, tylko trzeba ją umieć znaleźć, a nie zakwaszać się i nie truć lada czym. Sit nomen Domini benedictum52. Sto talarów, a toż skarb!
26 listopada. Gdym historię tę moją opowiedział Izydorowej, poczciwe kobiecisko tak się tym ucieszyła, że się niemal spłakała. Zaraz–em jej za komorne zapłacił z góry, choć brać nie chciała. Spokojną mam całą zimę, a że powietrze w alkierzu nie jest najwyśmienitsze?… Pieścić się nie trzeba. Jedna rzecz mi dokucza najbardziej to zbyt bliskie sąsiedztwo beczki z kwaszoną kapustą, która mi jakoś śmierdzi. Surową kapustę nawet jeść lubię, ale tak przez cały dzień nią oddychać, staje się niemiłym trochę. Mam nadzieję wszakże, że się do tego przyzwyczaję i naturę zwyciężę, bo to są kaprysy człowieka rozpieszczonego. Dzięki Bogu za to, co jest, a wymyślać się nie godzi. Ludzie do daleko przykrzejszych wyziewów nawykają.
27 listopada. Poszedłem z butami do Odrzyńskiego, z którym się od dawna znam, i jest człek uczciwy. Cholewy jeszcze bardzo dobre, skóra doskonała, dychtowa53, jakiej teraz nie dają. Przyszyć tylko przodki nowe i buty będą choć od parady. Po naradzie z Odrzyńskim i maleńkim targu o cenę, przyrzekł mi uszyć po przyjacielsku, żeby to przecie trzymało, nie tak, jak to nowomodne obuwie, co staje na dwa dni z dzisiejszym. Nigdy nie zapomnę, co mi nieboszczyk Sulzer opowiadał o tym szewcu z Krakowskiego Przedmieścia, którego mu (za jego lepszych czasów) zachwalano. Prawda, że robił buty eleganckie, choć je było w salonie na etażerce postawić, ale tyleż tego. Sulzer kazał mu sobie uszyć buciki, włożył je i we trzy tygodnie z podeszew — strzępki, skóra spękała się w kawałki. Idzie do tego sławnego artysty ze skargą, a ten mu odpowiada, w boki się biorąc:
— Cóż to dziwnego? Waćpan chodzisz piechotą, ja tylko dla tych buty robię, co karetami jeżdżą, i po roku u nich całe.
Ale mój Odrzyński inny człek, wchodzi w położenie, rozumie, czego mi potrzeba.
Z koszul się naśmiałem, przedsięwziąwszy rewizję54, ich, trzy jest wcale całych i dobrych, dwie mocno nadwerężone, ale niezdesperowane, jedna na onuczki chyba. Czytałem gdzieś, że ludzie dawniej koszul wcale nie nosili. Jest to, prawdę powiedziawszy, zbytek, ale że się do niego nawykło, znałogowało, trzeba słabości ulec. Liczba niedobitków moich bardzo dostateczna. Bywało w wojsku miewaliśmy dwie całej parady, jedną w mantelzaku55, drugą na sobie. Jedna się przepierała, druga wkładała, a wyśmienicie się żyło z nimi. Och, och, jakoś to będzie, przy pomocy bożej, jakoś to będzie!
i grudnia. Tchnąć nie było czasu, a tym bardziej pisać. Dnia 28 listopada zasłabła nagle Izydorowa poczciwa, zaziębiła się, siedząc w straganie, czas był szkaradny, chłód przejmujący, a nigdy się porządnie ciepło odziać nie chciała. Wieczorem położyła się w łóżko z gorączką, a nad ranem wzmogła się ona tak, że utraciła przytomność. Pobiegłem do doktora zaraz i siedzieć przy niej musiałem na przemiany ze sługą sierotką, i o wszystkim pamiętać. Dosia, głupia dziewczyna, głowę całkiem straciła, lamentując i ręce łamiąc. Kilka dni nie wiem, czym jadł, a co o śnie, mowy być nie mogło. Biednej, starej, poczciwej gospodyni, ot tak, prawie się nagle zmarło, tylko, że trochę odzyskała przytomności, gdy jej księdza sprowadziłem.
Zdawała się być nieźle w swoich interesach, a po śmierci okazało się, że nie zostawiła nic prócz długów i trochę rupieci. Familia nie chciała nic wiedzieć o pogrzebie, ani o trumnie, ani o niczym; spadł na mnie obowiązek, od którego się nie myślałem uchylać i zapłaciłem za wszystko. Trochę sprzętów zabrano za długi, a co gorzej, że mnie z alkierza56 wyrugowano, choć z góry za niego zapłaciłem. Nieboszczka, świeć panie nad jej poczciwą duszą, wcale temu nie winna, niech jej Bóg da spoczynek po pracy ciężkiej! Biedna, zacna, prostoduszna istota!
Odprowadziłem ją do grobu i rzuciłem garść ziemi na ubogą trumnę. Nazajutrz potrzeba sobie było kąta szukać, a co na zawołanie i w tej porze niełatwo. Trafił mi się w ulicy ten mój poczciwy Czupurny i jak zaczął biegać, znalazł izdebkę na tyłach, u jakiejś ubogiej wdowy po stolarzu. Ubogim z ubogimi zawsze najlepiej i najbezpieczniej, swój swego rozumie… Prawda, że izdebina paradna nie jest, że muszę przechodzić przez pierwszą, pełną dzieci i wrzawy, bo te robaki jej krzykliwe są, żwawe okrutnie i po nocach nawet biednej matce spoczynku nie dają. Piecyk swędzi i dymi, wilgoci dużo, zawsze to jednak lepiej, niż żadnego nie mieć przytułku. Człowiek się z wolna do tego, co złe i niegodne, przyzwyczai, a co się da poprawić, poprawi. Ta biedna majstrowa przy swych kłopotach, których ma dużo, rozirytowana, biedna do zbytku, dzieci zbytecznie karci i musztruje; po całych dniach ją słychać, ale, jak sama powiada, została sierotą z liczną familią na głowie, nie może sobie rady dać i to ją czyni niecierpliwą, a czasem nawet wydaje się złą, ale nią nie jest. Serce najlepsze, ale, bieda, bieda! Rzadko kto ją nosić umie, jak należy, tak samo jak i szczęście. Biedna kobieta z dziećmi tymi ma kłopot, i z czeladzią, która buszuje, bo warsztat prowadzi, co nieraz i mężczyźnie trudno.
Ja mam dla niej wielki szacunek, bo zabiegliwa, pracowita, śmiała i nieznużona; a że hałasuje i klnie, bez tego się nie obejdzie, mając przez wierzch głowy roboty i troski.
Obliczyłem się dziś z nadwerężoną kasą moją. Pomimo strat poniesionych, nieuchronnych, zimę jakoś przekołatałem, chociaż ścisnąć się, oszczędzać potrzeba. Gdybym mógł sobie co zarobić, z serca pychę szlachecką i porucznikowską zrzuciwszy… Ale gdzie? Jak? Kogo o to prosić? Niewiele umiem lub tak jak nic, siły w rękach trochę jest, więc chyba by się ta prosta zwierzęca siła dała zużytkować, a cóż w tym złego? Do pisania oczy mi nie służą; nie jestem pewny czy correcte57, jak to teraz wymagają, mógłbym przepisywać. Rzemiosła żadnego nie umiem, a uczyć się bodaj za późno.
6 grudnia. Dzisiaj, prawdziwy cud! Spotkałem się z kolegą Rożniakiem. Ni mniej, ni więcej nie widzieliśmy się lat trzydzieści. Byłbym go też nigdy nie poznał, bo postarzał i zmienił się nadzwyczajnie, ale miał brodawkę poziomkową około nosa, jakiej drugiej nigdy w życiu nie widziałem, po niej go zaraz przypomniawszy sobie.
Wołam nań: „Panie Pawle!” — na próbę. Odezwał się odwracając:
— Hę?
Ale mnie nie poznał wcale, może z powodu ubogiej mojej odzieży, albo i wieku. Niegdyś człowiek dosyć elegancką miewał minę, wąs do góry, ho ho!
Musiałem mu się po formie zaprezentować i przypomnieć, dopiero zakrzyknął:
— Na rany boskie, a czyż to być może?
Widywał mnie w innej sytuacji. Między nami jest tam nawet przez nasze matki jakieś dalekie pokrewieństwo. Ze stroju, miny i fantaji zauważyłem, że mu się dziać musi dobrze i pomiarkowałem zaraz, żem się nie powinien przed nim skarżyć na tę moją biedę, aby tego nie wziął za przymówkę do kieszeni.
Złoty człowiek, dobry z kościami, ale zawsze był skąpy. Wszyscy wady mamy, nie jesteśmy aniołami, to trudno, a z drugiej strony człek z familią, ma obowiązki; skąpstwo jego nazwać należy cnotą.
Musiałem przed nim udawać wesołego i dziwaka, boby się nędzy mojej nastraszył i czmychnął mi, a niezmiernie mi się z nim chciało rozmówić o naszych wspólnych znajomych, o starych czasach, o tych rzeczach, co w duszę balsam leją, o których ja nie mam do kogo przemówić i słowa.
Pogadaliśmy tak na początek trochę, w ulicy stając, i odprowadziłem go do hotelu Smoleńskiego, Gdym mu zaraz w początku dał do zrozumienia, że choć się prezentuję tak ubogo i niepozornie, nic od nikogo nie po— . trzebuję, poweselał widocznie. Wiedział dawniej, żem miał kapitalik u Potockich, umyślniem zmydlił, nie przyznając się do tego, że go straciłem, boby nieochybnie stchórzył i humor by mu odebrało.
Traktuje mnie więc jako bezdzietnego starowinę, po którym, w danym razie, titulo58 pokrewieństwa mógłby się nawet spodziewać przyjacielskiego legatu59.
A to jest, prawdę powiedziawczy, z mojej strony szelmostwo i niegodziwość, wyrzucam to sobie. Nie będę go długo utrzymywać w tym błędzie, boby to było kłamstwo i podłość; honor nie pozwala. Bylebym się z nim wygadał o wszystkich, rozpytał, nacieszył, powiem mu prawdę całą. Jestem pewien, że gdy się dowie o niej, strach go ogarnie. Ludzie są słabi; na widok cudzego nieszczęścia, tak jak zaraźliwej choroby, czują niepokój i trwogę.
7 grudnia. Rożniak, się rozochociwszy, prosił mnie na obiad. Nie zrujnuje się na to, bo w Smoleńskim hotelu stół nie drogi, a butelka porteru krajowego także nie przejdzie dwu złotych. Mój Boże, mój Boże! Jakże mi się tu wydawało wszystko smakowitym, przedziwnym! Tak dawno nie jadłem porządnego obiadu, a nawet i obiadu w ogólności, ograniczając się chlebem, serdelkiem albo nawet chlebem z jaką taką polewką. Co to za dobrodziejstwo ten głód, jak on wszystko potem czyni wyśmienitym!
Ale fraszka obiad! Cośmy się nagadali, naprzypominali naśmiali!
Najbardziej mnie to poruszyło, gdy Rożniak wspomniał boską ową Paulinkę, w którejem się ja na zabój kochał, którą jeszcze dziś pod siwym włosem ubóstwiam. Rodzice ją gwałtem za starego wydali i uczynili nieszczęśliwą, a Rożniak mi powiada, że jeszcze teraz, gdy kto o mnie wspomni przy niej, rumieni się biedna, jakby młodą była i przysięga, że ona mnie w sercu nosi. Notabene60, że bezdzietną jest, stary safanduła cały jej majątek zapisał i zmarł zostawując wdową. Starało się o nią wielu, za nikogo wyjść nie chciała. Boska Paulino, stary nędzarz, nie mogę nawet pójść ci się dziś rzucić do nóg i podziękować, aby ci lepszego obrazu z pamięci nie wygluzować61. Spotkamy się odmłodzeni na innym świecie.
Dawno takiego nie doznałem uczucia, czułem się odmłodzonym. Łzy mi się zbierały pod powiekami. Oni mnie tam, powiada Rożniak, dawno mają za umarłego, to i lepiej.
Dosiedzieliśmy tak za stołem, gadu–gadu, do późnego wieczora. W końcu Rożniak powiada mi:
— Co bo wy, panie Gabrielu, w tym mieścisku siedzicie, nie wiedzieć na co i po co? Wiesz co, przyjeżdżaj do mnie na wieś, w oficynie są dwa pokoiki śliczne, jakby zrobione dla ciebie. Ja was za tanie pieniądze dobrze żywić, opalać, opierać będę, dam wam i ciepły kąt, chłopaka do usługi.
Milczałem, słuchając, a serce mi biło. E! Rada by dusza do raju, ale grzechy nie puszczają. Dłużej kłamać milczeniem nie godziło się. Powiedziałem mu tedy:
— Mój drogi, ja bo i najtaniej wkrótce płacić nie będę miał czym.
Ten aż osłupiał, a potem żachnął się. — A kapitał—że ten u Potockich?
— Hę, hę! — rzekłem śmiejąc się. — Dawno mu requiem aeternam62 zaśpiewano.
— Jak to? Zmarnowałeś go? Na co?
Opowiedziałem mu całą historię tego kapitału, po prawdzie, obwiniając moje własne głupstwo, a oczyszczając biednych ludzi, którzy pewnie sądzili, że to ich uratuje. No, nie udało się, a ja padłem ofiarą.
Mój Rożniak, jakby na niego kto wiadro zimnej wody wylał, ostygł natychmiast, zakłopotał się, zmieszał mocno. Po chwilce niewiodącej się rozmowy, powiada na ostatku:
— Prawdą a Bogiem, tobie to już bez miasteczka, do któregoś nawykł, bardzo by było przykro! Ty byś na wsi nie wyżył, bo nałóg ma swe prawa. Trudno na starość obyczaj zmieniać.
Potem począł na ludzi wyrzekać i na swoje interesa, że mu idą nieszczególnie, że córkę starszą wydał za trutnia, że go syn niezmiernie kosztuje. I tak rozstaliśmy się.
8 grudnia. Awantura! Słowo daję. Gdym dzisiaj rano przyszedł do Rożniaka, choć mi nic nie wspominał o wyjeździe wczoraj, już go w hotelu nie zastałem. Wyniósł się czy wyjechał, portier mi coś przez zęby niewyraźnie cedził, jakby zakłopotany, a w końcu gdym się dopominał o to, co się z nim stało, zawołał niegrzecznie:
— Dosyć, że nie ma! Co darmo gębę studzić, kiedy powiadam, że nie ma, to nie ma.
I tyłem się do mnie obrócił. Ci ludzie w ciągłych kłopotach nawykają do takiego kwaśnego humoru, nigdym wesołego w hotelu portiera nie widział.
Musiał odebrać wiadomość z domu Rożniak i to go do nagłego odjazdu napędziło. Byle się co złego nie stało.
10 grudnia. Zabawna znowu historia. Gdym szedł przejść się po Dynasach, spotykam człowieka z piłą pod pachą, a ten popatrzywszy na mnie, wręcz proponuje63 mi, że kompan od piły mu zasłabł, czybym ja się nie zgodził z nim razem drzewo trzeć!
Z początku mnie to wzruszyło jakoś dziwnie, aż krew mi do głowy palnęła, alem się w jednej chwili opamiętał. A cóż w tym złego? Co w tym złego? Naprzód, że biednemu człowiekowi dopomogę w tąp sposób do zarobku, po wtóre, nie od tego jestem, ażebym i sam coś uczciwie zarobił. Więc od słowa do słowa, w gawędę. Człek jakiś snadź i stateczny i roztropny, bardzo mi się podobał. Z powodu, że piła jest jego własnością, połowy zarobku mi dać nie mógł, co sprawiedliwa, trochę więcej nad część trzecią. Ale ba, pomyślałem, trzeba i tego popróbować. Zgoda, chodźmy. W taki czas chłodny satysfakcja jest drzewo trzeć, tak to wyśmienice krew rozgrzewa. Nie ma jak ruch, zwłaszcza dla nas podstarzałych. Zrazu szło mi niefrasobliwie, potem, jakem się ułożył, piłowałem, słowo daję, jakbym w życiu nic innego nie robił. Zabawiło mnie to. Siedliśmy coś przekąsić, wdałem się z moim nowym kolegą, panem Filipem Chromym w gawędę i z przyjemnością go słuchałem opowiadającego dzieje swe. Szkoda, że człeczysko z tego swojego stanowiska zbyt czarno patrzy na świat i z piłą się pogodzić nie może. Ale co za harda dusza, mosanie! Jakoś i on mnie, i ja mu snadź do serca przypadłem, bo mi w końcu powiedział:
— Bierz go licho tego Pankiewicza, który raz wraz choruje, bo się zalewa, jak jegomość chcesz, ja robotę mam zawsze, będziemy z sobą drzewo piłowali.
Czemu nie? Jestem przekonany, że mi z tym będzie zdrowo! Co mam robić? Próżnować, bąki zbijać, a siłę, która jest, marnować? Prawda, że mi wieczorem ręce bolały i kto wie, czy pod pachami nie nabrzękło, ale to przejdzie… Gagatkiem żadnym nie byłem, siłę mam jeszcze! A do piły, panie poruczniku! Słowo daję, śmiać mi się chce… Żeby tylko moja szlachta się o tym nie dowiedziała, boby mnie ukamienowali.
Zarobiłem parę złotych, które mnie więcej uszczęśliwiły, niż dawniej tysiąc. Nie ma to jak ubóstwo, aby dodać, smaku do wszystkiego…
24 grudnia. Co tam ten biedny stary Filip Chromy zrobi beze mnie? Pankiewiczowi dał abszyt, a ja tymczasem dłużej z nim drzewa na żaden sposób trzeć nie mogę. Siły mnie zupełnie opuściły. Musiałem się wczoraj położyć i ot, jeszcze na samą wigilię Bożego Narodzenia majstrowej mojej chorobą uczynić przykrość. Boć to rzecz nieprzyjemna chorego mnieć pod bokiem, ale ani stęknę, ani drgnę, ani pisnę, ani się ruszę! Sza! Choć okrutnych bólów doznaję.
Niewielka sztuka… (tu zmazano)…
Zimno w izbie, palce kostnieją, pisać niepodobna, a obok dzieci huczą. Daj im Boże na zdrowie. Jakie to wesołe!… Coś mi jest bardzo, bardzo niedobrze: żebym mógł choć zasnąć!
25 grudnia. Na mszy świętej, na pasterce być nie mogłem, przykro mi to bardzo, ale nogi mam obrzękłe, obuwia ani wciągnąć, w głowie się jakoś kręci, w ustach zasycha, no, i oczy się kleją, może choć zasnę.
Miałoż by to już być oswobodzenie?
Niech Bóg czyni ze mną, co Jego wola i łaska; żyło się też dosyć! Stań się wola Twoja i niech za wszystko Imię Twe będzie błogosławionym!
Na ostatniej stronicy zeszytu, po ogromnym żydzie, który wygląda, jakby na nim z rąk pióro wypadło, obcą ręką dopisane:
„Dn. 25 Decembris 18… Wezwany przez majstrową Łukaszową Niedźwiedzką do chorego człeka, mieszkającego u niej w komornym, wyspowiadałem go jeszcze przytomnego i dałem mu wijatyk i oleje święte.
Umarł wielce przykładnie, jak się z tych raptularzy okazuje, stary żołnierz i szlachcic dobrej familii, człek niegdyś zamożny. Ponieważ fanty, pozostałe po nim, na zapłacenie pogrzebu nie starczyły, z miłosierdzia go pochowano. Pokój duszy jego.
Ks. T. M. S. T. Doktor”.
Raptularz64 mi ten majstrowa oddała, bo się nikomu na nic nie zdał. Osobliwe zrządzenie boże, iż musiałem później na rekwizycję mecenasa M. wydać metrykę zgonu, bo się okazało, że mu niejaka pani Paulina M. wdowa, cały majątek testamentem przekazała, ale nim odszukano porucznika, poszedł już do chwały bożej i nic dziś nie potrzebuje.
1 Historia o Elefantynie, o Magiellonie, Miłostki Agnulja i Floretty; Alfons Aragoński i Orystella Kreteńska — fantastyczne romanse średniowieczne, sprzedawane dawniej na straganach odpustowych i jarmarcznych jako rzekoma literatura ludowa.
2 Duser (z fr.) — słodkie słówko, grzeczność, komplement.
3 Pitagoras (ok. 572 – ok. 497 p.n.e ) — starożytny filozof i matematyk grecki Filozofia Pitagorasa zawierała pewne elementy mistycyzmu, niedostępnego dla zwykłych ludzi.
4 Samuel ze Skrzypny Twardowski (1600–1660) — polski poeta barokowy, autor poematów historycznych oraz sielanek o tematyce mitologicznej.
5 Anakreon (t) — liryk grecki z VI wieku p.n.e; autor dworskich pieśni miłosnych i biesiadnych.
6 Logogryf (z gr.) — zagadka językowa polegająca na układaniu z pojedynczych zgłosek wyrazów, których początkowe, środkowe lub końcowe litery, odczytane w jednym ciągu, dają właściwe rozwiązanie.
7 Akrostychon, akrostych (z gr ) — utwór wierszowany, w którym początkowe litery lub słowa wierszy czy zwrotek tworzą razem jakiś wyraz lub zdanie.
8 Triolet (fr.) — zwrotka złożona z ośmiu wierszy, w której wiersz pierwszy powtarza się po trzecim i szóstym, a drugi po siódmym (schemat rymowy: abaaabab).
9 Tantae ne animis caelestibus irae? (łac.)— więc gniew taki i niebian pierś pali? Cytat z Wergiliusza poety rzymskiego z I wieku p.n.e., twórcy rzymskiej epopei narodowej Eneidy. (Tu Księga I, wiersz XI Eneidy w przekładzie Tadeusza Karylowskiego, opracował T. Sinko, wyd. Bibl. Narodowej).
110 Spirytualny kancjonalik (z łac.) — duchowny śpiewniczek, zbiorek pieśni pobożnych.
111 Kantor (z łac.) — śpiewak kościelny.
112 Wszelkiej kondycji — tu: wszelkiego rodzaju.
113 Szymon Szymonowicz (Szymonowie) (1557–1629) — poeta polski, autor znanych sielanek: Żeńcy i Kołacze. Pisał też po łacinie.
114 Sykulskie — sycylijskie, odnoszące się do starożytnej Sycylii.
115 D.O.M. skrót łac. Deo Optimo Maximo — Najlepszemu i Największemu Bogu (na chwałę).
116 Amici posuerunt anno 1761.4 mai — położyli przyjaciele 1761 r. 4 maja.
1 Il n’y a point de heros pour son valet de chambre (Proverbe français) — nikt nie jest bohaterem w oczach swego lokaja (przysłowie francuskie w wolnym przekładzie). Sens tego przysłowia, którego ilustracją jest obrazek historyczny pt. Imieniny, wyraża się w tym, że słudzy .znali najlepiej słabe strony swych panów, choćby nawet uchodzili oni w oczach świata za bohaterów.
2 Franciszka de Maintenon (1635–1719) — margrabina francuska. Od 1684 r. morganatyczna (niepełnoprawna) małżonka króla Ludwika XIV. Wywierała znaczny wpływ na ówczesną politykę Francji.
3 Ninon (Anna) de 1’Enclos (1616–1719) — znana francuska dama dworska, która do późnego wieku zachowała piękność; przyjmowała w swym salonie wielu literatów.
4 Maria Stuart (1542–1587) — królowa Szkocji i Francji; pretendentka do tronu angielskiego; więziona przez 19 lat i ścięta z rozkazu królowej angielskiej, Elżbiety I; bohaterka wielu utworów dramatycznych, m. in. Słowackiego i Schillera.
5 Molier, Moliere, właśc. Jean Baptiste Poquelin (1622–1673) — największy komediopisarz francuski.
6 François (fr.) — Franciszek.
7 Siurpryza (z fr.) — niespodzianka.
8 Mariasz (z fr.) — rodzaj gry w karty.
9 Kralka (z czesk.) — dziesiątka w kartach.
110 Panfil, parafii (z fr.) — walet treflowy.
111 Kameryzowany (z łac.) — wysadzany drogimi kamieniami.
112 Wolter, Vollaire, właśc. Francois Marie Arouet (1694–1778) — filozof, historyk, poeta i dramaturg francuski. Jako wolnomyśliciel był jednym z twórców racjonalizmu francuskiego i zwiastunem późniejszych reform społecznych. Współpracownik Wielkiej Encyklopedii Francuskiej.
113 Rejencja, regencja (z fr.) — tymczasowe rządy sprawowane przez osobę, ustanowioną na czas małoletności, dłuższej choroby lub nieobecności monarchy; tu chodzi o styl w sztuce francuskiej (głównie w meblarstwie i dekoracji wnętrz), związany z okresem zarządzania Francją przez Filipa Orleańskiego w latach 1715–1727.
114 Liwerant (z niem.) — dostawca; tu: dostawca nadworny (hofliwerant).
115 Benefis (z fr.) — korzyść; tu: przedstawienie teatralne na dochód jednego z artystów.
116 Filipika (z gr.) — tu: ostre słowne wystąpienie przeciw komuś. Pochodzi ten zwrot od filipik, czyli gwałtownych przemówień greckiego mówcy, Demontenesa, skierowanych przeciw królowi Filipowi Macedońskiemu.
1 Fantasmagoria (z fr.) — złudzenie wzrokowe wywołane przy pomocy rozmaitych przyrządów optycznych; tu: zmyślone dziwaczne obrazy.
* Historyczne (przyp. autora).
2 Karaimi, karaici (z herb.) — wyznawcy zreformowanej w VIII wieku religii żydowskiej, grupa etniczna pochodzenia tureckiego. W końcu XIV w. część ich przybyła z Krymu do Polski. Obecnie karaimi mieszkają w Związku Radzieckim (Republika Litewska), Turcji i Egipcie.
3 Juryzdyka, jurysdyka, jurydyka (z łac.) — wyodrębniona dzielnica miejska, będąca własnością prywatną możnowładcy, wyłączona przywilejem królewskim spod władzy i sądownictwa miejskiego. Na terenie dawnej Polski jurydyki zaczęły powstawać już w końcu XVI wieku, a rozpowszechniły się w XVII i XVIII wieku.
* Historyczne (przyp. autora).
1 Kolebka: — tu: powóz na pasach.
2 Sełedec lub osełedec (z ukr.) — dawnych Kozaków u kosmyk włosów na czubku ogolonej głowy, pleciony w warkocz albo rozpuszczony.
3 Jańczarka (z tur.) — strzelba używana przez janczarów, czyli doborową piechotę turecką; używali jej też kozacy.
4 Sabełtas, szabeltas, szabeltasz (z niem ) — płaska torba zwisająca u pasa od szabli.
5 Vivat heroina (łac.) — niech żyje bohaterka.
6 Roztruchan (st. poi.) — bogate zdobiony puchar metalowy do wina.
7 Murza, mirza (z pers.) — książę, dostojnik tatarski, dowódca.
1 Karol Linneusz (1707–1778) — sławny przyrodnik szwedzki, twórca systematyki opisowej, opartej na zasadzie niezmienności gatunków roślinnych i zwierzęcych.
2 Homo troglodytes (łac.) — człowiek jaskiniowy; tu: małpa człekokształtna.
3 Chyl (z gr.) — biaława ciecz, płynąca naczyniami chłonnymi od jelita, stanowi tzw. sok pokarmowy. Tu zastosowane w przenośni.
4 Prozelita(z gr.) — nowo nawrócony; tu: gorliwy krzewiciel.
5 Iluminator (z łac.) — malarz, kolorysta.
6 Kompilator (z łac.) — autor pracy złożonej i urywków z dzieł innych twórców.
7 Folusz (z niem.) — maszyna do folowania, czyli zgęszczenia tkanin, pilśniarka.
8 Walter Scott (1771–1832) — powieściopisarz szkocki, autor wielu powieści histerycznych, które wywarły wybitny wpływ na literaturę europejską.
9 Traduttore traditore (wł.) — tłumacz to zdrajca; powiedzenie to oznacza, że przekład często wypacza myśl twórcy dzieła lub zmniejsza artystyczną wartość oryginału.
110 Rychter, Jean Paul Friedrich (1763–1825) — pisarz niemiecki na przełomie pseudoklasycyzmu i romantyzmu, autor satyr, opowiadań i powieści
111 Hoffmann Ernst Theodor Amadeus (1776–1822) — niemiecki powieściopisarz, kompozytor i rysownik. Pisał powieści fantastyczne i romanse grozy.
1 Prymira, flus, wist — dawne gry w karty.
2 (Condicio) sine qua non (łac.) — (warunek) nieodzowny, bez którego nic nie można osiągnąć.
3 Komersyjny, komersowy (z fr.) — niehazardowy, towarzyski.
4 Bobak — gryzoń z rodziny wiewiórkowatych, znany z twardego snu zimowego
5 Podtuptały, podtuptany (st. poi.) — strudzony chodzeniem, schodzony; tu: podtatusiały, leciwy.
6 Rober (z ang) — zamknięta faza gry w karty (wista lub brydża), której wynik zostaje ustalony ilością zdobytych lub straconych punktów.
7 Tour (fr.) — kolejka w grze
8 Partie maître (fr.) — partia mistrzowska.
9 Renons (fr.) — karty odkładane przez rozdającego do licytacji lub odkładane przez gracza, jako nie wchodzące do rozgrywki.
1 Antropolog (z gr.) — uczony zajmujący się antropologią, czyli nauką wyjaśniającą wszechstronnie biologiczną stronę natury człowieka.
2 Frenologiczny (z gr.) — odnoszący się do frenologii, czyli pseudonaukowej teorii dopatrującej się związku między kształtem czaszki i intelektualnymi i moralnymi wartościami człowieka. Frenologia była m. in. uprawiana przez antropologów rasistowskich faszyzmu i hitleryzmu.
3 Zadeterminować. zdeterminować (z łac.) — określić.
4 Fizjonomologia, fizjonomistyka (z gr.) — umiejętność rozpoznawania charakterów ludzkich z rysów twarzy.
5 Diatryba (z gr.) — pismo polemiczne, ostra krytyka.
6 Naturofil (z gr.) — przyjaciel natury (na wzór filozofa francuskiego Jana Jakuba Rousseau, który głosił w XVIII wieku hasło powrotu do natury); tu w znaczeniu ironicznym, przesadzonym.
7 Wylecony (st. pol.) — letni.
8 Za kompromitowanie — tu: zaniedbanie.
9 Beefsteak (ang.) — befsztyk, zraz wołowy.
110 Subiekt (z łac.) — istota zdolna do myślenia, osoba, osobistość.
111 Z profesji (z łac.) — z zawodu.
112 Arystarch (z gr.) — surowy, nieubłagany krytyk (od imienia Arystarch z Samotraki, gramatyka greckiego z II wieku p.n.e., który wsławił się wydaniem klasyków literatury greckiej).
113 Enigmatyczny (z gr.) — zagadkowy, niejasny.
114 Judex natus (łac.) — sędzia z urodzenia.
115 Refutować (z łac.) — odpierać, zbijać dowody.
116 Abonament (z fr.) — tu zastosowane w przenośni na oznaczenie zakończonego już okresu zdobywania wiedzy.
1 „Rzeczpospolita babińska” — nazwa parodii państewka, założonego w poł. XVI wieku w Babinie pod Lublinem przez sędziów lubelskich, Stanisława Pszonkę i Piotra Kaszowskiego. Ta humorystyczna instytucja przetrwała do poł. XVII wieku. Stanowiła żartobliwą odmianę popularnych w dobie Odrodzenia stowarzyszeń społ.–literackich
2 Czyli— tu: albo.
3 Krotochwilnik (st poi.) — żartowniś, błazen.
* Tak przetłumaczył Włyński. Słowa oryginału następne (Ed. Dobromil. 1611. p. 133 — „Scurra quidam polonicus, valetudine mentis liberius dicax, cui etiam ad opprobrium vitae Stanczyko nornen erat” (przypis autora).
4 Piretrum (łac.) — środek przeciw gorączce.
* Dworzanin Górnickiego (przypis autora).
* J. Kochanowski: Apoftegmata (przypis autora).
* Kronika, Księga V., r, 1533 (przypis autora).
* Bielski Kronika, Ksiąga V (przypis autora).
5 Franciszek Lismanin (zm. 1566 r.) — prowincjał franszkanów, spowiednik królowej Bony; przeszedł na kalwinizm, tłumaczył Biblię tzw. radziwiłłowską. Diogenes z Synopy (ok. 413– ok. 323 p n.e.) — filozof grecki ze szkoły cyników, uczeń Artystenesa z Aten. Stosując w życiu głoszone przez siebie surowe zasady postępowania, ograniczał swe potrzeby do tego stopnia, że chodził boso, sypiał często na ulicach lub u progów świątyń otulony jedynie płaszczem, a w końcu — jak podaje tradycja — zamieszkał w beczce. Kraszewski porównał naszego Stańczyka z Diogenesem, ponieważ obaj gardzili bogactwem i nie liczyli się z opinią możnych, mówiąc nawet królom prawdę w oczy.
1 Czarny Las, Czarnolas — wieś w pow. zwoleńskim, woj kieleckim, gdzie mieszkał i tworzył swoje dzieła największy poeta polskiego Odrodzenia, Jan Kochanowski (1530–1584).
2 Filip Padniewski (zm. 1572) — podkanclerzy koronny, biskup krakowski, opiekun uczonych i artystów.
3 Samuel Maciejowski (1498–1550) — biskup krakowski, mąż stanu, opiekun kultury i nauki.
4 Ciągnąć kota (st. pol.) — popijać; tu: ucztować, korzystać z gościny.
5 Dywdyk, tyftyk (z tur.) — gatunek tkaniny jedwabnej lub wełnianej; tu: długie i bogate przykrycie na konia.
6 Mirabilia, stupenda (łac.) — dziwne, zdumiewające.
7 Ab ovo (łac.) — dosłownie: od jajka; tu w przenośni: od początku wydarzenia.
8 Marcha (z niem.) — stary koń, szkapa.
9 Nie lża było (st. pol.) — nie wolno było, nie wypadało.
110 Poszlabankować (st. pol.) — tu: potańczyć.
111 Podwika (st. pol.) — nakrycie głowy kobiecej; tu: kobieta.
112 Tuwalnia (st. pol.) — ręcznik.
113 Przezdrowie (st. pol.) — toast.
114 Taszka (z niem.) — kieszeń.
115 Manu propria (łac.) — własnoręcznie.
116 Montanus, Montan — doktor Hiszpan, uwieczniony we fraszkach Kochanowskiego.
117 Bajbardzo (st.pol.) — byle co, lada co, hetka pętelka.
118 Juvante Amore (łac.) — z pomocą Amora, bożka miłości.
119 Musis (łac.) — muzom, czyli opiekunom sztuki i nauki.
1 Relata refero (łac.) — zdaję sprawą tylko z tego, co sam słyszałem.
2 Et quo rum pars magna fuit (łac.) — i w których brał czynny udział.
3 Karuzel, karuzela (z fr.) — tu: zawody konne, zabawy rycerskie, które od XVII wieku zastąpiły średniowieczne turnieje; w odróżnieniu od turniejów, które często kończyły się śmiercią lub dotkliwym kalectwem pokonanych, karuzele były raczej popisami zręczności.
4 Egzonerować (z łac.) — uwalniać od ciężaru; tu: opróżniać.
5 Kadryl (z fr.) — taniec z XVIII wieku, zwany inaczej kontredansem. Tancerze ustawiali się parami naprzeciw siebie.
6 Tandem (łac.) — w końcu, wreszcie.
7 Lejb–regiment (z niem.) — pułk przyboczny.
8 Ad hoc (łac.) — do tego, specjalnie w tym celu.
9 Kolet (z fr.) — tu: żołnierska kurta skórzana.
110 Obszlegi (z niem.) — wyłogi u munduru.
111 Pogoń — herb dawnej Litwy, przedstawiający rycerza na koniu.
112 Brechlanca (z niem.) — rodzaj piki ułańskiej lub kopii.
113 Alla Borghese (wł.) — na wzór iluminacji stosowanej w sławnej willi arystokratów rzymskich z XVII wieku.
114 Equiti dextro (łac.) — prawemu (szlachetnemu) rycerzowi.
115 Transpirować (z łac.) — parować; tu: wychodzić na jaw.
116 Instygować (z łac.) — pobudzać; tu: podniecać ciekawość.
117 Dłużnicy — tu w znaczeniu: wierzyciele.
118 Czmucić (st. pol.) — oszukiwać, zwodzić, bałamucić.
119 Stante pede (łac.) — tu: natychmiast, niezwłocznie.
220 Coram testes (łac.) — wobec świadków.
221 Praeter propter (łac.) — około, mniej więcej, prawie.
222 Kariatyda (z gr.) — figura kobieca podpierająca belkowanie zamiast kolumny.
223 Girolamo Lucchesini (1751–1825) — markiz, dyplomata pruski, od 1789 r, poseł w Warszawie.
224 Eo instante (lac.) — w tej chwili.
1 Ferezja (z tur.) — ubiór wierzchni szlachty polskiej, zrobiony z czerwonego sukna, podbity i obramowany futrem sięgający do kolan.
2 Białozornicy (st. pol.) — sokolnicy, opiekujący się ptakami myśliwskimi.
3 Ochapiać (st. pol.) — przypominać sobie coś niejasno.
4 Misiurka (st. pol.) — czapka żelazna z siatką spadająca na ramiona.
5 Dziewiętnasta godzina — w dawnej Polsce był sposób obliczania czasu, który określano od 12 w południe, zamiast jak obecnie od 12 w nocy. Tu godzina 19 oznacza wobec tego godzinę 7 rano.
6 Zastanowić się — tu: zatrzymać się.
7 Nobilis (łac.) — szlachcic.
8 Vivat! Vivat palatinus plocensis! Vivat dominus Brzozovius! Vivant! (łac.) — niech żyje wojewoda płocki! Niech żyje pan Brzozowski! Niech żyją!
9 Jurgielt (z niem.) — płaca roczna, żołd, pensja.
1 Ab u no disce omnes (łac.) — dosłownie: z jednego ucz się wszystkich; tu w znaczeniu: jeden przykład może dać wyobrażenie o wielu podobnych osobach lub wydarzeniach. Taki — tak i, jednak, przecież, mimo to.
1 Amfitrion (z gr.) — tu: gościnny gospodarz; aluzja do znanego z gościnności mitologicznego króla lebańskiego.
2 Profan (z łac.) — tu: człowiek nie znający się na danej nauce lub sztuce.
3 Trejbhauz, trebhauz (z niem.) — cieplarnia, oranżeria.
4 Józef Strumiłło (1774–1847) — autor wielu dzieł naukowych z dziedziny ogrodnictwa i pszczelarstwa (m. in. napisał podręcznik: Ogrody północne i pierwszą pol. monografię ogrodniczą o daliach).
5 Alfons Karr (1808–1890) — pisarz i dziennikarz francuski, redaktor naczelny dziennika paryskiego „Figaro”.
6 Monoman (z gr.) — człowiek dotknięty monomanią, czyli chorobliwym opętaniem przez jedną natrętną myśl.
7 Elzewiry — tu mowa o dziełach klasyków rzymskich w małych formatach (12°, 24°), rozpowszechnianych w XVII wieku przez rodzinę holenderskich drukarzy i księgarzy Elzevierów, oraz o wydanej przez nich 35–tomowej serii tzw. małych republik z opisami różnych krajów. Wydawali oni także dzieła Komeńskiego, Kartezjusza i Pascala. Elzevierowie wynaleźli również nowy krój czcionki zwany od ich nazwiska elzewirem.
8 Manuel (fr.) — podręcznik; tu chodzi o Podręcznik dla księgarzy i miłośników książek
9 Jakub Karol Brunet (1780–1867) — sławny bibliotekarz francuski i autor wyżej wymienionego podręcznika.
110 Thouvenin — współczesny Kraszewskiemu introligator paryski.
111 Förstery — zabytki sztuki typograficznej, czyli drukarskiej, zwłaszcza z zakresu historiografii polskiej, wydawane przez polskiego księgarza i wydawcę w Gdańsku, Jerzego Förstera (ok. 1615–1660). Miał on także filie swojej oficyny drukarskiej w Warszawie, Krakowie i Lublinie.
112 Bibliopola (z gr.) — księgarz.
113 Bałaguła (z żyd.) — tu: szlachcic kresowy w pol. XIX w., prowadzący prostacki i hulaszczy tryb życia.
114 Szlegel — chodzi tu o jednego z dwóch braci tej rodziny. Byli nimi: Wilhelm Schlegel (1767–1845) — znany krytyk literacki, tłumacz i poeta niemiecki, oraz Fryderyk Schlegel (1772–1829), również poeta niemiecki, krytyk literacki i filozof.
115 Bronisław Trentowski (ok. 1807–1869) — filozof–heglista, teoretyk pedagogiki, próbował stworzyć system „filozofii narodowej” i „pedagogiki narodowej’” mającej odrodzić naród polski przez oświecenie i wychowanie w duchu patriotyzmu (Chowanna).
116 Złoty Ołtarzyk — dawny popularny modlitewnik.
117 Racjonalizm (z fr.) — tu: postawa filozoficzna i naukowa, która żąda niezależności wiedzy od wiary i dogmatu i głosi zdolność rozumu ludzkiego do poznania rzeczywistości.
118 Ludwik Feuerbach (1804–1872) — niemiecki filozof teoretyk ateizmu, materialistyczny krytyk filozofii Jerzego Wilhelma Hegla (1770–1831); wywarł duży wpływ na Karola Marksa i Fryderyka Engelsa, twórców socjalizmu naukowego w połowie XIX wieku.
119 Dawid Fryderyk Strauss (1808–1874) — filozof i teolog niemiecki; pochodzenie chrześcijaństwa objaśnił w dziele Das Leben Jesu ze stanowiska heglisty, panteisty i ateisty w jednej osobie.
220 Rari nantes in qurgite vasto (łac ) — na niezmiernej przestrzeni morskiej gdzieniegdzie widać pływających rozbitków (Wergiliusz); w przenośni: wyjątki wśród ogółu.
221 Paradoksować (z gr.) — używać paradoksów, czyli błyskotliwych i dziwacznych twierdzeń, sprzecznych z opinią powszechną i na pozór nielogicznych, typu: „jesteśmy za biedni, aby kupować tanią odzież”, (która się szybko zużywa); , należy się spieszyć powoli (z rozwagą)” itp.
1 Potuzować (st. pol.) — potarmosić się wzajemnie, posprzeczać się.
2 Homo duplex (łac.) — dosłownie: podwójny człowiek; tu chodzi o chorobę umysłową zwaną schizofrenią, tj. rozszczepieniem jaźni (świadomości człowieka). Polega ta choroba na pogrążeniu się dotkniętej nią osoby we własnym urojonym świecie.
3 Sofistykować (z gr.) — tu: mędrkować, dowodzić rzeczy nieprawdziwych, posługując się fałszywymi przesłankami.
4 Verbum personale (łac.) — słowo osobowe; tu w przenośni: hasło naczelne życia, dewiza.
5 Sofistyczna dialektyka (z gr.) — sztuka oszukiwania przeciwnika za pomocą ukrytych błędów logicznych w pozornie poprawnych twierdzeniach Nazwa pochodzi od szkoły filozoficznej w starożytnej Grecji, tzw. sofistów, którym zarzucano posługiwanie się takimi właśnie metodami rozumowania i postępowania.
6 Karta lub prawo Titiusa (inaczej: szereg Bodego) — tabela odległości poszczególnych planet od słońca w porównaniu z odległością ziemi od słońca, przyjętą za 1; tu: użyte w przenośni na oznaczenie astronomicznych cen w luksusowej restauracji.
7 Antokol — przedmieście Wilna na lewym brzegu rzeki Wilii.
8 Karykiel (z ang.) — powozik.
9 Mundus immundus (łac.) — świat brudny, nieczysty.
1 Jurament (z łac.) — przysięga.
2 Tarant (z niem.) — tu: koń maści czarno–białej.
3 Lukta (z łac.) — spór, walka.
4 Egzercyrunek (z niem.) — ćwiczenia wojskowe, musztra.
5 Wolonter (z fr.) — ochotnik.
6 Gemejn, gemajner (z niem.) — szeregowiec, prosty żołnierz.
7 Kurdygarda, kordegarda (z fr.) — wartownia, pomieszczenie dla warty wojskowej, a także dla trzymania pod strażą aresztowanych, odwach.
8 Fletrowers (z wł.) — flet.
9 Foedifragus (łac.) — gwałciciel przymierza.
* tj. Lelewela (przyp. aut.)
1 Drabować (st. pol.) — przetrząsać, przerzucać, szperać w czym.
2 Bona Sforza (1494–1558) — królowa polska, druga żona Zygmunta Starego, matka Zygmunta Augusta.
3 Piotr Kmita (1477–1553) — marszałek wielki koronny, wojewoda krakowski, zausznik Bony, później jej wróg i przywódca buntu szlachty przeciw Zygmuntowi I w 1537 r., który zwano ironicznie wojną „kokoszą”.
4 Stanisław Orzechowski (1513–1566) — kanonik przemyski, pisarz polityczny, polemista wyznaniowy; występował przeciw celibatowi (bezżenności duchownych). Sam jako ksiądz katolicki złamał celibat przez małżeństwo swoje z Magdaleną Chełmską.
5 Barbara Radziwiłłówna (1520–1551) — druga żona Zygmunta Augusta, wdowa po wojewodzie nowogródzkim Gasztołdzie.
6 Jagiellonki — mowa tu prawdopodobnie o córkach Bony: Izabeli, Zofii, Annie i Katarzynie.
7 Praca Penelopy — tu użyte w przenośni na oznaczenie bardzo żmudnej i przewlekłej czynności. Jest to aluzja do żony bohatera greckiego, Odyseusza, która 20 lat czekała wiernie na powrót męża z wojny trojańskiej. Broniąc się przed licznymi zalotnikami, oświadczyła im, że wybierze jednego z nich po ukończeniu tkaniny, którą umyślnie pruła co noc. aby przedłużyć termin decyzji. Wreszcie doczekała się powrotu męża, który pozabijał zalotników.
8 Aglomerat — skupienie, zgromadzenie; tu: zlepek
9 Rene Aubert de Vertot (1655–1735) — historyk francuski, autor wielu rozpraw historycznych.
110 Mon siege est fait (fr.) — tu: mój sąd został ustalony.
* Kompilator — autor składający dzieło nie samodzielnie, ale z prac innych autorów.
* sangwiniczny — tu: porywczy, pochopny
111 Ars longa, vita brevis (łac.) — sztuka (jest) długa, a życie (człowieka) krótkie.
112 Tomic jany, Acta Tomiciana (łac.) — akta dyplomatyczne biskupa krakowskiego, Piotra Tomickiego (1464–1536), wydane w XIX wieku, zawierają pierwszorzędny materiał do poznania czasów Zygmunta I i polityki jagiellońskiej.
113 Adam Tytus Działyński (1797–1861) — opiekun nauk, wydawca w latach 1852–1860 Tomicjanów, założyciel Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Poznaniu.
114 Sokoły — tu: żartobliwe przezwisko, jakim darzył Zygmunt August swoje kochanki.
115 Barbara Giżanka — jedna z kochanek Zygmunta Augusta, łudząco podobna do zmarłej jego żony, Barbary Radziwiłłówny.
116 Anna Jagiellonka (1523–1596) — córka Zygmunta Starego i Bony, żona króla Stefana Batorego.
* herbarz — tu: zielnik
117 Tomasz Macaulay (1800–1859) — angielski historyk i mąż stanu.
118 Aneks (z łac.) — rzecz dołączona do większej całości, np. aneks do umowy pisemnej, zawierający dodatkowe szczegóły.
119 Julian Bartoszewicz (1821–1870) — historyk polski, autor wielu rozpraw historycznych i literackich.
1 Portugały — monety polskie wybijane za Zygmunta Augusta obok talarów.
2 Absentować się (z łac.) — być nieobecnym, nie zjawiać się.
3 Speranda (łac.) — nadzieja na przyszłość, spodziewany zysk.
4 Krezus — tu: wielki bogacz. Nazwa ta pochodzi od imienia legendarnego bogacza starożytnego, ostatniego króla Lidii (VI wiek p.n.e.)
5 Konfirmacja (z łac.) — wyrażenie zgody, zatwierdzenie.
6 Magnificcntissime (łac.) — bardzo wspaniale, uroczyście.
7 Sumy neapolitańskie — tu: użyte w znaczeniu przenośnym na określenie domniemanych wielkich ilości pieniędzy. Aluzja ta dotyczy wysokich kwot pieniężnych (ok. 430 tys. dukatów) pożyczonych przez królową polską Bonę po jej wyjeździe z Polski w 1566 r. królowi hiszpańskiemu, Filipowi II. O zwrot tych pieniędzy starał się bezskutecznie jej syn, król Zygmunt August, i jego następcy.
1 Panie Kochanku — przydomek Karola Radziwiłła (1734–1790), hetmana wielkiego litewskiego, który często używał w rozmowie tego zwrotu. Magnat ten był sławnym bogaczem, wichrzycielem i dziwakiem. Oprócz Kraszewskiego „uwiecznił go w Pamiątkach Soplicy inny pisarz 19–wieczny, Henryk Rzewuski.
2 Pochmiel (st. pol.) — kociokwik, „kac”, dolegliwość po nadużyciu alkoholu.
3 Rekognoskować pozycję (z łac.) — badać stanowisko.
4 Awantaż (z fr.) — przewaga.
5 Immiksja (z !ac.) — wmieszanie się.
6 Ad videndum (lac.) — do zobaczenia (ponownego).
7 Atentować (z łac.) — tu: dotrzymywać towarzystwa.
8 Konsystorz (z łac.) — urząd biskupi do spraw kościelno–sądowych.
9 Skonwinkować (z łac.) — przekonać, zjednać.
110 Aspirant (z łac.) — ubiegający się o coś (tu: o żonę Potockiego).
111 Aprehensja (z łac.) — niepokój, obawa.
112 Tergiwersować (z łac.) — ociągać się, wykręcać.
113 Rankor (z łac.) — złość, nienawiść, uraza, żal.
114 Kauzyperda (z łac.) — lichy prawnik (przegrywający rozprawy).
115 Summa summarum (łac.) — suma sum, wynik ostateczny.
116 Arynga (z wł.) — przepis, wzór, ustalona formuła, modła.
117 Sine titulo (łac.) — bez tytułu.
118 De domo (łac.) — z domu, rodem.
119 Particularia (łac.) — szczegóły.
220 Oprymować (z łac.) — gnębić, uciskać, nękać.
221 Sub nullitate (łac.) — pod groźbą unieważnienia.
222 Judicium Dei (łac.) — sąd boży, wyrok boski; tu: pojedynek.
223 Superflua (łac.) — zbyteczna, zbędna.
224 Nie mieszkając (st. pol.) — nie omieszkając, nie zwlekając, nie pomijając, nie zaniedbując
225 Kondykt (z łac.) — warunek, zastrzeżenie.
226 Tertio (łac.) — po trzecie.
227 Ewent, ewenement (z fr.) — osobliwe wydarzenie.
228 Ekscypować (z fr.) — zastrzegać.
229 Et vice versa (łac.) — i na odwrót.
330 (Traktat) pacificationis (łac.) — (umowa) pokojowa.
331 Ad aeternam belli pacisque memoriam (łac.) — na wieczną pamięć wojny i pokoju.
332 Korroborowany (z łac.) — potwierdzony, uprawomocniony.
333 Cząte (st. pol.) — dukaty, wysokiej wartości moneta używana w dawnej Polsce.
334 Kawalkada (z fr.) — orszak konny, grupa jeźdźców.
335 Uriański (z hebr.) — orientalny, pochodzący z krajów wschodnich.
336 Ewinkować (z łac.) — udowadniać, wykazywać; tu: zabezpieczyć.
337 Tandem (łac.) — w końcu.
338 Pro–forma (łac.) — dla formy, formalnie; tu: dla zachowania pozorów przyzwoitości.
1 Palestrant (z łac.) — dawna nazwa prawnika, głównie adwokata, członka palestry.
2 Curriculum vitae (łac.) — bieg życia, życiorys
* Palestra — w dawnej Polsce zgromadzenie pracowników zastępujących strony w sądach
3 Litygant (z łac.) — prawujący się, mający sprawę sądową.
4 Palestra (z łac.) — dawna nazwa ogółu prawników, zwłaszcza adwokatów i ich pomocników, występujących na procesach trybunalskich.
5 Kadencja (z łac.) — okres urzędowania obieralnego urzędnika lub zgromadzenia; tu: okres trwania posiedzeń trybunału, czyli sądu najwyższego w dawnej Polsce, do którego się odwoływano od sądów ziemskich i grodzkich.
6 Ipsymować (st. pol.) — zaprawiać (wino).
7 Oblaty, oblata (z łac.) — tu: wniesienie aktu do właściwych ksiąg.
8 Praejudicat, prejudykat, precedens (z łac.) — wyrok sądowy miarodajny i wzorowy dla następnych wyroków, wydawanych w podobnych sprawach.
9 Korektura pruska — ustawa dotycząca stosunków prawnych w Prusach królewskich (na Pomorzu gdańskim), uchwalona na sejmie 1598 roku (korektura — poprawki w kodeksie, w ustawie).
110 Si te judex bene judicabit, cede justitiae; si male, cede fortunae (łac.) — jeżeli sędzia słusznie orzeknie, pogódź się ze sprawiedliwością. Jeśli nie — pogódź się z losem
111 Fascykuł — plik, zwój papierów, dokumentów
112 Sumariusz — krótki zbiór, spis, wyciąg
113 Kwerenda — poszukiwanie, dochodzenie
* Drabować — przetrząsać, przerzucać, wertować
115 Noviter repertis (łac.) na podstawie nowych przesłanek
115 Jurysteria (z łac.) — prawoznawstwo; tu: zamiłowanie do zagadnień prawniczych
116 Holofernes — aluzja do wodza króla babilońskiego Nabuchodonozora. Wódz ten został zabity podstępnie przez kochankę Żydówkę Judytę, która ucięła jego głowę i w ten sposób uwolniła swój kraj od wrogów.
117 Hołowy nema (ukr.) — głowy nie ma
118 Arbiter — w dawnych sądach sędzia polubowny
* Decyfrować — tu: odczytywać z trudnością
1 In quo nati sumus (łac.) — dosłownie: w czym się urodziliśmy; tu: zgodnie z nawykami nabytymi od urodzenia.
2 Intra parenthesim (łac.) — w nawiasie; mówiąc nawiasem, na marginesie.
3 Austeria, osteria (z wł.) — gospoda, karczma, dom zajezdny.
4 In gratiam (łac.) — dzięki, dla, z powodu, ze względu na…
5 In statu quo (łac.) — w tym samym stanie, jak przedtem.
6 Jurysdator (z łac.) — mocodawca; udzielający pełnomocnictwa,
7 Bazyliszek (z gr.) — legendarny smok o zabójczym spojrzeniu; tu: użyte w przenośni na określenie wrogości i złości.
8 Kuratela (z łac.) — nadzór nad chorą osobą i jej majątkiem, ustanowiony sądownie z powodu jej niezdolności do działań prawnych.
9 Oficjalista (z łac.) — tu: urzędnik dworski w majątku ziemskim.
110 Rekompensa, rekompensata (z fr.) — nagroda.
111 Sakryfikować (z łac.) — poświęcić.
112 Inkwizycja (z łac.) — tu: dochodzenie, badanie, wywiad.
113 Dyspensa (z łac.) — zwolnienie od pewnych przepisów prawnych lub kościelnych, tu w znaczeniu żartobliwym.
114 Legat (z łac.) — tu: zapis testamentowy.
1 Hołoble (ukr.) — podwójne dyszle boczne, w które wprzęga się konia pojedynczego wozu.
2 Bieda — tu w znaczeniu st. pol.: wózek o dwóch kołach.
3 Skałka — tu w znaczeniu st. pol.: drzazga, drewienko.
4 Proprio motu (łac.) — z własnego popędu, natchnienia.
5 Bojar (z ukr.) — tu: posłaniec konny.
6 Majordom (z łac.) — marszałek dworu; zarządca dworów wielkopańskich; tu w znaczeniu żartobliwym.
7 Umbrelka (z łac.) — tu: zasłona przy lichtarzu.
8 Stoczek (st.pol.) — tu: cienka świeczka woskowa, zwinięta w kłębek albo spiralnie.
9 Instytulacja (z łac.) — zatytułowanie, napis, nagłówek.
110 Postscriptum (łac.) — dopisek.
111 Per dominum pstrum, zamiast: dominium nostrum — (żartobliwy zwrot polsko–łaciński) odpowiednik polskiego zwrotu: piąte przez dziesiąte.
112 Magni momenti (łac.) — wielkiej chwili; tu: doniosła.
113 Amanuensis (łac.) — pomocnik, pisarz kancelaryjny.
114 Mille passus meabis (łac.) — pójdziesz tysiąc kroków.
115 Ratafia (z fr.) — rodzaj nalewki z wielu owoców, zaprawionej korzeniami.
116 Mentalnie — (z łac.) — w umyśle, w myśli.
117 Raptularz (z łac.) — księga do zapisywania różnych wiadomości i prędkich notatek; brulion, notatnik.
118 Dura necessitas (łac.) — twarda konieczność.
119 Rygałowy (z niem.) — papier biały w lepszym gatunku.
220 Atrybut (z łac.) — cecha, znamię; tu: tytuł.
221 Weneracja (z łac.) — poważanie.
222 Usus (łac.) — używanie; tu: zwyczaj, praktyka.
223 Plagiat (z łac.) — przywłaszczenie sobie cudzego pomysłu twórczego.
224 Recydywa (z łac.) — nawrót choroby po wyzdrowieniu; tu w znaczeniu przenośnym.
225 Praeter propter (łac.) — mniej więcej.
226 Iterum (łac.) — znowu.
227 Piaseczniczka (st.pol.) — tu: naczyńko na piasek do zasypywania pisma.
228 Meander (z gr.) — tu: szlak zdobniczy, złożony z nie przerywanej linii, wijący się w równoległych spiralach.
229 Manu propria (łac.) — własnoręcznie.
330 Ut decet (łac.) — jak należy.
331 Tynf (z niem.) — dawna srebrna moneta polska o wartości 18 gr. od nazwiska zarządzającego mennicą, Tymfa, za Jana Kazimierza.
1 Inkomodować (z łac.) — trudzić, niepokoić, przeszkadzać.
2 Ernst — któryś z ówczesnych muzyków, mistrz Dereczki; może autor miał na myśli Ernesta IV, księcia niem. i kompozytora oper w tym okresie.
3 Melszpajs, melszpejz (z niem.) — legumina mączna.
4 Franciszek Liszt (1811–1886) — węgierski kompozytor i pianista jeden z najwybitniejszych wirtuozów i kompozytorów XIX wieku.
5 Czardasz — węgierski taniec narodowy; składa się z powolnego wstępu i właściwego tańca w żywym tempie.
6 Mikołaj Paganini (1782–1840) — sławny włoski skrzypek, wirtuoz i kompozytor.
7 Bajronowski — Dereczko usiłował nieudolnie naśladować wielkiego romantycznego poetę angielskiego, Jerzego Byrona (1788–1824).
8 Laudanum (łac.) — opium; tu chyba: trucizna.
9 Taratatka (st. pol.) — kapota męska, sięgająca do kolan, noszona przez szlachtę polską w XVIII wieku.
110 Wotować (z łac.) — głosować.
111 Impavidum ferient ruinae (łac.) — nieustraszonego przygniotą ruiny, zwaliska.
1 Epitet ornans (z łac.) — tu: przydomek ozdabiający w znaczeniu ironicznym.
2 Krescytywa (z łac.) — poprawa bytu, kariera.
1 Prosapia, prozapia (z łac.) — ród, przodkowie.
2 Ekscerpt (z łac.) — wyciąg pisemny.
3 Fizys (z gr.) — twarz, wygląd, powierzchowność.
4 Berlacze (z niem.) — wierzchnie trzewiki zimowe, nakładane na pantofle domowe.
5 Przebałakać (z ukr.) — przegadać, przegawędzić.
6 Satyr (z łac.) — tu: szyderca, złośliwiec.
7 Don Kiszot, Don Kichot — bohater tytułowy powieści sławnego hiszpańskiego pisarza Cervantesa (1547–1616); tu w znaczeniu przenośnym; błędny rycerz.
8 Rekapitulować (z łac.) — powtórzyć w krótkości.
9 Skonfundowany (z łac.) — zawstydzony.
110 Tenuta (z wł.) — czynsz dzierżawny.
1 Oblig — dowód zaciągniętego długu, zobowiązanie zwrotu udzielonej pożyczki.
2 Habet sua fata (łac.) — ma swoje losy.
3 De auditu et vis u (łac.) — ze słyszenia i z widzenia.
4 Simplex servus Dei (łac.) — prosty sługa Boży.
5 Quod Deus avertat (łac.) — co niech Bóg odwróci!
6 Liber baro (łac.) — wolny człowiek.
7 Prowizja (z łac.) — procent, dochód.
8 Sepecik (st. pol.) — kuferek, skrzynka.
9 Ekstraordynaryjny (z fr.) — nadzwyczajny.
110 Precjoza (z łac.) — kosztowności.
111 Sygnet (z łac.) — pierścień z drogim kamieniem, na którym wyryto herb lub litery nazwiska, używany jako pieczątka.
112 Zegarek bregetowski — od nazwiska firmy Bregueta.
113 Tandem (łac.) — wreszcie.
114 Serwitor (z łac.) — tu: służący do mszy, ministrant.
115 Item (łac.) — również.
116 Praeteritum plus ąuam perfectum (łac.) — rzeczy dawno minione.
117 Per pedes apostolorum (łac.) — piechotą jak apostołowie.
118 Traktiernia — gorsza jadłodajnia.
119 Gawronada — tu: obserwacja życia.
220 Ekscepcja (z łac.) — wyjątek.
221 Spencerek (z ang.) — kurtka, krótki kaftan.
222 Dziekania — nazwa ulicy na Starym Mieście w Warszawie.
223 Berlinek — drobny pieniądz.
224 Klient — tu: pacjent, chory.
225 Uczeń Franka — tu mowa o Józefie Franku (1771–1842), prof uniw. wileńskiego, sławnym lekarzu.
226 Juryzdator — tu: udzielający prawa mieszkania.
227 Speranda (łac.) — nadzieja, perspektywa na przyszłość.
228 Kondycja (z łac.) — tu: stanowisko społeczne.
229 Sekować (z wł.) — prześladować.
330 Atentować (z łśc.) — uczestniczyć z obowiązku prawnego.
331 Mariasz (fr.) — rodzaj gry w karty.
332 Pula (z fr.) — stawka.
333 Siurpryza (z fr.) — niespodzianka.
334 Filut (z fr.) — tu: spryciarz.
335 Rendez–vous (fr.) — spotkanie, schadzka.
336 Plenipotent (z łac.) — pełnomocnik.
337 Sedenteria (z łac.) — życie siedzące, pozbawione ruchu.
338 Lamus (z łac.) — skład różnych narzędzi i sprzętów, często już niepotrzebnych do codziennego użytku.
339 Ekskuzować (z fr.) — uniewinniać, usprawiedliwiać.
440 Abszyt (z niem.) — odprawa, zwolnienie z obowiązków.
441 Ewikcja (z łac.) — rękojmia, poręczenie.
442 Bonifikacja (z łac.) — wynagrodzenie.
443 Prima charitas ab ego (łac.) — pierwsza miłość od siebie; równoważnik pols. przysłowia: bliższa koszula ciału niż kaftan.
444 Sterilis (łac.) — bezpłodny; tu: bezdzietny.
445 Politykować (z łac.) — tu: grzecznie się wymawiać.
446 Bajówka — suknia z grubszego materiału.
447 Profesja (z łac.) — zawód.
448 Gratiae status (łac.) — korzyści z położenia. Narrator tłumaczy tu na łacinę powiedzenie polskie.
449 Mizantrop (z gr ) — odludek.
550 Aura (łac.) — tu: powietrze.
551 Et caetera (łac.) — i tak dalej
552 Sit nomen Domini benedictum (łac.) — niech Imię Pańskie będzie błogosławione.
553 Dychtowa — mocna.
554 Rewizja — tu: przegląd.
555 Mantelzak (z niem.) — torba.
556 Alkierz (z niem.) — tu: sypialny pokój, komórka.
557 Correcte (łac.) — poprawnie.
558 Titulo (łac ) — tytułem, z powodu.
559 Legat (z łac.) — tu: zapis testamentowy.
660 Notabene (łac.) — tu: w dodatku.
661 Wygluzować (st pol.) — wytrzeć, usunąć.
662 Requiem aeternam (łac.) — wieczny odpoczynek.
663 Proponować — tu: przedstawiać.
664 Raptularz (z łac.) — dawna nazwa notatnika do zapisywania różnych zdarzeń.
-