16.
— Ten plan ma więcej odnóży niż gąsienica! — poskarżył się James. — Ale zły jest lepszy niż żaden, tia?
— To, że masz problemy z pamięcią, Potter, nie znaczy, że plan jest zły! — sarknął Snape, który dosłownie tonął we własnych notatkach. Tłusty łeb wystawał mu nad nie jak peryskop, a wielki nochal chciwie chwytał tlen.
— Więcej opcji znaczy więcej możliwości, by coś nie wypaliło, mądralo — odparował Gryfon. — A co, może uważasz się za speca od przeprowadzania akcji? Akcja ma to do siebie, że niewiadomych nie da się uniknąć. Trzeba im wyjść naprzeciw, nie trząść portkami jak stara baba!
Nastał początek marca, a oni wciąż pracowali pełną parą. Spotykali się co najmniej dwa razy w tygodniu. Jamesa wciąż prześladowały myśli, że prędzej czy później ktoś coś musi zauważyć, mimo że za każdym razem zabierał ze sobą Mapę Huncwotów. Jednak nikt nic nie dostrzegł. Może dlatego, że wszyscy siedzieli z nosami w książkach. Nawet Syriusz, któremu wujek owszem, obiecał fortunę, ale tylko pod warunkiem, że zaliczy co najmniej cztery owutemy i to co najmniej na P.
Ale dziś mieli zamiar dopiąć plan na ostatni guzik. Kłopot w tym, że po zapakowaniu ostatnich szczegółów walizka nie chciała się domknąć, nie ważne jak intensywnie skakali po niej Rookwood i Snape.
— Wolisz liczyć na ślepy fart? — odciął się Ślizgon. — Bo ja preferuję swój mózg.
— Mmm... Dobrze naoliwiony... Wszystko jasne...
Tu nastąpiła krótka przerwa, w czasie której Snape spróbował go przekląć, a James odwdzięczył się pewnym zabawnym urokiem. Ewa cisnęła na nich obu Impedimento, zapobiegając w ten sposób masowemu morderstwu. Prezentowała przy tym bardzo znużoną minę.
— Mam już po dziurki w nosie waszych sprzeczek — oświadczyła, przyglądając się beznamiętnie działaniu swego zaklęcia.
James wyrypał się do przodu, strzelając czołem w kant stolika. Snape zachwiał się jak kręgiel i przez chwilę nie wiadomo było, na którą stronę upadnie. Wreszcie zdecydował się na lewą. Rozległ się głuchy łomot.
Ewa czekała jeszcze chwilkę, aż zdrapią się z podłogi. Czaszkę Jamesa przeszył ostry ból, ale nie zamierzał się uskarżać. Snape był zielonkawy na twarzy. Podobno miał alergię na uroki.
— Taki więc, chłopcy — oznajmiła rzeczowo, stukając różdżką w wielką mapę zamku VanHelsingów — jak już odzyskaliście rozsądek, możemy podsumować najważniejsze punkty planu. Tuż po kolacji wymykacie się z dormitorium. Na niej dolewacie swoim kolegom nieco Eliksiru Słodkiego Snu do soku dyniowego, żeby się zbytnio nie niepokoili waszą nieobecnością... Ja udaję, że idę po kolacji do biblioteki, ale potem skręcam na Wieżę Astronomiczną, gdzie już na mnie czekacie...
— Ja z trzema miotłami, które wcześniej ukryłem w nieużywanej sali nieopodal. Lecimy w stronę Zakazanego... Na granicy szkolnych błoni teleportujemy się po ustalonej trasie. Ostatni punkt to wybrzeże Loary, sto metrów od jego zamku.
— Zauważy nas, nie ma przeproś — burknął Snape. Na chwilę zamilkł, by przełknąć spazmatycznie ślinę. — Ale Potter jest pewien, że uda mu się sprawić, by nie zauważył wszystkich. Życzę Potterowi powodzenia, bo po przeanalizowaniu wszystkich możliwości istnieje jakieś dwadzieścia-trzydzieści procent prawdopodobieństwa, że...
— ... Snape zaraz puści pawia — oznajmił radośnie James. — Oczywiście, że jestem w stanie wykiwać stary portret, który widzi świat w dwóch wymiarach plus kolesia w letargu, który ma wszystko w dupie.
— Jak ty mówisz, że się da, to od razu jestem spokojniejszy — odciął się Ślizgon. — Tak więc w czasie gdy Potter wmaszeruje frontowymi drzwiami, drwiąc sobie z najmroczniejszej magii jaka kiedykolwiek istniała, ja wyląduję na szczycie zamkowej wieży...
— Może i najmroczniejsza, ale już skapcaniała — wtrącił James.
— ... i zacznę szukać biblioteki — dokończył Snape, cedząc słowa.
— Nie zapomnijcie, że będę towarzyszyć Jamesowi — wtrąciła się Ewa. — I myślę, że to się uda. VanHelsing jest strasznie próżny, nie pomyśli z początku, że ktoś go próbuje wykiwać...
— Co da mi jakieś pół godziny, zanim nie przyuważy mnie magia obronna zamku.
— Jak zaskoczy, może być z tobą krucho — mruknęła Ewa. — Co prawda nie mamy pewności, czego dokładnie może użyć przeciwko tobie VanHelsing, jest tyle możliwości ale...
— Muszę być przygotowane na najgorsze — zgodził się Snape. — Dam radę.
Czyżby, Severusie Snape? Ale James nie zamierzał kwestionować zdolności Ślizgona, bo to by pewnie doprowadziło do kolejnej paskudnej kłótni. W końcu jeśli Smark zginie, to przecież nikomu nie będzie żal.
— Tutaj nam się plan zaczyna wikłać — zauważył James. — Właściwie wszystko zależy od tego, co zrobi VanHelsing... A raczej obydwu VanHelsingów.
Przez kolejne pół godziny utrwalali w pamięci kolejne opcje. Jamesa coraz bardziej bolała głowa.
— Ale jeśli ten zamek to Sześciograniasta Ostrosłupowa Pomyłka Numerologiczna, to będziemy w kropce — oznajmiła ponuro Ewa. — Z tego nie da się wyleźć.
— Może równie dobrze telepnąć nas do jakiegoś Labiryntu Fauna — odparował James. — Serio, Ewa, posłuchaj sama siebie! To tak prawdopodobne, jak to, że Snape wieczorami kręci sobie papiloty... Sorry, Smarku. Nie zauważyłem, że tu jesteś!
— Dobrze, najlepiej niczego nie rozważać! — wykrzyknął Snape. — Przecież zawsze można to zrobić metodą Pottera: podpalmy im zamek zaklęciem Fiendfyre, a na ogniu usmażmy sobie kiełbaski!
W czarnych ślepiach Ślizgona zapłonął mroczny ogień. James poczuł rosnące zdenerwowanie.
— To by ci się pewnie podobało, co? Widzę, że aż się ślinisz na myśl o ciśnięciu tym przekleństwem...
— Więc jeśli Severus znajdzie w tym czasie bibliotekę, to przyśle nam Patronusa, by nas o tym powiadomić! — huknęła Ewa.
James prychnął drwiąco, bo tego elementu planu, sorry, to on nie rozumiał.
— Ty, Snape, ty umiesz...
— EXPECTO PATRONUM!
Smuga oślepiającego światła wystrzeliła z różdżki Ślizgona i tuż nad ziemią zmaterializowała się w niewielkiego srebrzystego zwierza wyglądającego jak skrzyżowanie niedźwiedzia ze szczurem. Jego nieproporcjonalnie duży pysk wypełniały paskudnie ostre zębiska. Patronus Snape'a przebiegł koło Jamesa i w przelocie spróbował capnąć go w łydkę. Potruchtał ciężko przez pokój, zamiatając serdelkowatym ogonem i szczerząc się wojowniczo na meble, po czym rozpłynął się w mgiełkę.
— Na Merlina! A cóż to było? — zażartował słabo James, wciąż głęboko zszokowany. Takie kanalie jak Smark nie powinny być w stanie rzucać tego zaklęcia!
— Mój Patronus! Jakieś komentarze? — odwarknął Ślizgon, przybierając defensywną pozę.
Ewa wyglądała jakby z trudem powstrzymywała się od śmiechu. Snape najeżył się jeszcze bardziej.
— Diabeł tasmański! — wykrzyknęła w końcu histerycznie wysokim głosem. — Ze wszystkich zwierzaków... Oj, Severusie...
**
James często w swoim życiu knuł coś niedobrego. Lecz dziś szykował się, nie tylko w przenośni, wyskok stulecia. I to w niebanalnym towarzystwie. Gdy zawitał na Wieżę Astronomiczną, Snape już na niego czekał, nastroszony w swym podróżnym płaszczu. Prawdopodobnie wciąż nie wybaczył im tego, że podśmiewali się z jego Patronusa. Może i nie powinni byli, ale naprawdę, diabeł tasmański... Coś kiełkowało w brzuchu Jamesa za każdym razem, gdy o tym pomyślał. No cóż, po prostu chyba musiał pogodzić się, że będzie to jeszcze jedna rzecz, którą Smark dołączy do swojej listy wiecznych uraz. A niech się i obraża po sądny dzień, byle współpracował.
Snape i Rookwood... Jacy będą podczas akcji? To, co o nich wiedział, to że Snape nigdy nie spanikował w obliczu zagrożenia życia i zawsze próbował się odgryźć, nawet jeśli ewidentnie przegrywał. Zaś Ewa... Ewa była z tych wygadanych. Potrafiła manipulować ludźmi.
Hm... Może i mieli jakieś szanse.
— Jedno za drugim, ja prowadzę — zakomenderował James, gdy już wszyscy troje dosiedli swoich mioteł. — Trzymajcie się w kupie, nie wlatujemy w zasięg świateł.
Smark gibał się z początku jak wańka-wstańka i wydawało się, że lada chwila wywinie kozła i rozbije sobie łeb o ziemię, majaczącą się kilkadziesiąt metrów pod nimi. James przyhamował.
— Co ci? Nigdy nie latałeś?
— Dawno.
— A bo co? Masz lęk wysokości?
— Bo mi palce w butach przemarzają! Odwal się, Potter i wracaj na przód! Koncentrację mi burzysz!
— Może cię do miotły przywiążę?
— Zjeżdżaj!
James wzruszył ramionami i wysforował się na przód. Snape leciał w straszliwym skupieniu. Jego dłonie kurczowo zaciskały się na rączce. Rookwood zaś dosiadała swojej miotły tak jakoś od niechcenia, trochę boczkiem, jakby zażywała odpoczynku na sofie. Merlinie, co za miotlarze, myślał z odrazą James.
Wylądowali na szczycie góry, po drugiej stronie jeziora. Snape nieomal zarył nochalem w glebę. Złocisty poblask z okien Hogwartu rzucał smugi na taflę wody.
— To dziwne, zawsze wydawał mi się jaśniejszy — mruknął James.
— Pierwszego września zapalają o wiele więcej świateł — odparła Ewa, która jakoś nie chwytała nastroju. Obdarzyła zamek jednym obojętnym spojrzeniem i skinęła na nich ręką. — Gotowi? Mamy mało czasu.
Teleportowali się trzy razy pod rząd. Na chwilę zatrzymali się w Paryżu, żeby odetchnąć. Ewa nie uzyskała jeszcze licencji, więc musieli ją za sobą ciągnąć niczym bagaż. Robili to ze Snape'em na zmianę, ale podczas gdy James sapał po tym wyczynie niczym parowóz, Snape wyglądał, jakby nie zrobiło to na nim najmniejszego wrażenia. Oczywiście udawał, Ślizgon jeden. Sądził, że James nie zauważył tego, że w pewnym momencie zachwiał się i niemalże upadł?
— Dalej? — zapytał James.
Snape nie odpowiedział. Wpatrywał się jak urzeczony w światła miasta.
— Chodź, Severusie, nie mamy czasu na turystykę — wtrąciła Ewa. — Nie zapominajmy, że jesteśmy tu nielegalnie. Gdyby tutejsi magpolicjanci nas przyuważyli, byłoby krucho.
Przebyli ostatni etap podróży i oto pod ich stopami toczyła już swe wody Loara. James zmierzył wzrokiem odległość od miejsca, gdzie stali, do szczytu zamkowej wieży.
— Słuchaj, Snape, musisz wznieść się pod dość ostrym kątem i potem opadać też możliwie pionowo. Większość barier ochronnych ustawia się wertykalnie. Poza tym poczekaj parę chwil, żebyśmy mieli czas skupić na sobie uwagę pana tego zamku. Dasz sobie radę?
— Dam, Potter.
— Pytam poważnie, Ślizgonie.
— A ja ci poważnie odpowiadam, Gryfonie.
No dobra, skoro się uparł to niech mu i będzie. James i Ewa zostawili przeklętego Ślizgona na szczycie skarpy i poszybowali w dół, kierując swe miotły na dziedziniec zameczku. Posesja wyglądała nawet bardziej złowieszczo, teraz gdy już wiedzieli, co kryje się za murami. Cisza była przejmująca, a w zamkowych oknach nie paliło się ani jedno światło. James wziął głęboki oddech i poprowadził Ewę przez masywne drzwi do wnętrza.
W holu portrety przodków posykiwały, gdy kolejno padało na nie światło z ich różdżek. Wspięli się na piętro, gdzie przywitał ich znajomy szereg zamkniętych na ostatni spust drzwi. Tu korytarz oświetlało kilka ledwo tlących się świec, które dawały akurat tyle blasku, by nie wpadli na ścianę. Jamesowi zakręciło się w nosie od kurzu, który wzbijały ich kroki i ledwo powstrzymał się od kichnięcia. Szedł pewnie przed siebie do czasu, gdy zobaczył, że drzwi prowadzące do sypialni VanHelsinga są lekko uchylone.
— Wskakuj pod pelerynę — syknął do Ewy, wyciągając z kieszeni płaszcza drogocenny materiał. — Lepiej, żebyśmy zobaczyli go pierwsi.
Kłopot polegał na tym, że żywy i w pełni władz umysłowych VanHelsing był niebywale groźny. Wątpliwe, by dwójka nieopierzonych czarodziejów mogła stawić mu czoła. Szczęściem dla nich, przeskakiwanie z ciała w ciało nie wychodziło mu na zdrowie. Ewa prześledziła życiorysy VanHelsingów we wszystkich dziełach, do których była w stanie dotrzeć, i podsumowała, że przez te dwa wieki rzadko kiedy bywał naprawdę zdrowy. Przerobił szaleństwo, choroby magiczne i mugolskie, a raz czy dwa był charłakiem. Oczywiście nie wszystkie ogniwa łańcucha udało jej się zidentyfikować, ale to, co miała, wystarczyło, by dojść do wniosku, że ich VanHelsing nie dysponował pełnią swych zdolności.
Inną sprawą był zamek. Ten ród wprost uwielbiał szprycować swe posiadłości wszelkiego rodzaju magią. O tak, na zamek należało uważać. James wciąż miał wątpliwości, czy Snape'owi uda się go przechytrzyć.
Ale teraz miał swoją rolę do odegrania. Zarzucił pelerynę na siebie i Krukonkę. Było to nieco znośniejsze niż dzielenie jej ze Snape'em (o tym doświadczeniu wolałby zapomnieć). Zerknął przez szparę w drzwiach. Ujrzał tylko fragmencik spowitego w mrok pokoju. Zaryzykował uchylenie drzwi i wsunął się ciut do środka.
Łóżko stało puste.
Weszli do sypialni. Rozejrzeli się dookoła, choć w tym mroku i przez materiał niewiele było widać, a nie śmieli zapalić różdżki.
— Cholera — mruknął nieopatrznie James.
Obudziło to portret.
— Ktoś tu jest — powiedział mężczyzna, wlepiając wzrok w środek salonu. James i Ewa zamarli. — Jeśli przyszedłeś tu, by mnie zabić, to wpadłeś do nas w niewłaściwym momencie. Poszedłem na dół do kuchni poużalać się nad sobą.
James gestem nakazał Ewie wycofać się. Już na korytarzu zaczęli szeptać do siebie gorączkowo.
— Co robimy?
— To ty doszłaś do wniosku, że uda ci się przemówić mu do rozumu. Decyduj więc!
James osobiście był zdania, że tego rozumu to już nie za wiele ostatniemu członkowi rodu pozostało. Nikt tak nie powinien reagować na gości, jak zareagował pan VanHelsing. Niestety, Snape poparł Ewę, więc James został przegłosowany.
— Chciałam porozmawiać z nimi jednocześnie. Ale nie będę knuła, mając Alcara za plecami. Dobrze więc, chodźmy do tej kuchni.
Zeszli po schodach do holu, a potem po jeszcze jednych, wąskich, które zaczynały się zaraz za bocznymi drzwiczkami. Tu już było ciemno jak w grobowcu, więc James, rad nierad, zapalił różdżkę. Chropowate kamienne schody powiodły ich do wielkiego pomieszczenia z piecem zajmującym całą ścianę i walającymi się po podłodze mosiężnymi garnkami oraz innymi utensyliami kuchennymi. Ta kuchnia dawno nie widziała żadnego skrzata. Zaś w kąciku koło wyważonych drzwi od spiżarki kulił się żałośnie ostatni członek wielkiego niegdyś rodu VanHelsingów.
— Niech mi ktoś to zabierze z głowy! — jęczał, miętoląc rękami brudne i splątane włosy. Dorzucił jeszcze kilka smętnych fraz po francusku.
Mimo, że miał milczeć, James nie wytrzymał. Współczucie nim miotnęło.
— Aleś sobie chłopie piwa nawarzył! Taki gnój sobie ze łba zrobić!
Współczucie najwyraźniej nie było najlepszym sposobem na rozmowę z szaleńcami. Mężczyzna poderwał się, jakby ktoś mu szpilę w tyłek wbił, a jego oczy, jeszcze przed sekundą przywodzące na myśl zbitego szczeniaka, zaczęły ciskać błyskawice.
— KTO TU WLAZŁ? — ryknął, aż ściany zadrżały. Jego spojrzenie zogniskowało się na migocącym w powietrzu końcu różdżki — Natychmiast się ujawnij!
— Para nieszkodliwych czarodziejów — odparła zadziwiająco spokojnie Ewa. — Chcieliśmy tylko pogadać, panie VanHelsing.
James przewiesił przez ramię pelerynę-niewidkę i uśmiechnął się przyjaźnie.
— Sorry, że tak bez pukania. Ale drzwi były otwarte i żadnego odźwiernego w pobliżu, czy choćby działającego dzwonka...
Alcar wytrzeszczał na nich przekrwione ślepia. Wyglądał w tej chwili jak ktoś, kto uciekł z zakładu zamkniętego.
— Czego chcecie? — syknął. Nagle straszny uśmiech pojawił się na jego wychudzonej twarzy. — A po co w ogóle się pytam? Następni poszukiwacze zakazanej wiedzy, tak? Chcielibyście dostępu do biblioteki VanHelsingów, tak?
— Właściwie — przerwała mu Ewa — to chodzi nam o Javiera Terrence'a.
Twarz VanHelsinga wykrzywiła nienawiść.
— Ta stara małpa nie żyje — odwarknął. — I niech tak zostanie.
— Chciał się z tobą skontaktować — brnęła Ewa. — Właśnie z tobą, z nikim innym. Jesteśmy, że tak to ujmę, emisariuszami jego woli...
Alcar splunął na ziemię.
— On nie miał żadnej woli. Jego doczesne szczątki od zawsze należały do rodu... Ale ja nie chcę nic z tego gnoju. Nie obchodzi mnie to.
— Pan Terrence liczył na nieco inne traktowanie — zasugerowała Ewa.
— Możecie sobie panem Terrencem tyłek podetrzeć! — odwarknął VanHelsing. — To były sprawy moich po stokroć przeklętych rodziców i reszty rodu, niech ich piekło na wieki pochłonie! A ja nie zamierzam mieć z tym nic, ale to nic wspólnego! Chcecie zobaczyć, jak bardzo mi na tym nie zależy? Patrzcie!
I nim zaskoczony James zdołał wykonać jakikolwiek ruch, przyłożył sobie różdżkę do skroni.
— Oblivate!
— No i pięknie — mruknął James, gapiąc się z góry na nieprzytomnego mężczyznę. — Tak jak mówiłem od początku, on jest bardziej niezrównoważony psychicznie niż Snape. I co z twoim planem, Ewa? Jak go teraz zamierzasz przekonać?
— A chodź stąd — burknęła panna Rookwood, wyraźnie zniechęcona. — Może ten portret ma więcej rozumu.
Nie zdążyli jednak ujść i trzech kroków, gdy na ich ciałach zacisnęła się srebrna pajęczyna, całkowicie ich unieruchamiając. James nie zdążył nawet machnąć różdżką.
Nie docenili VanHelsinga.
Alcar obszedł ich dookoła, spoglądając na nich łakomie. Jego twarz zmieniła się zupełnie, tak jakby spoglądał na nich inny człowiek. Był bardziej spięty, bardziej skupiony.
— No od razu lepiej, kiedy nie muszę użerać się z tą płaksą — oznajmił prawie pogodnym tonem. — Za każdym razem to samo, czemu czemu czemu. Mierzi mnie to. Odkąd to walka z własnym przeznaczeniem popłacała? Znacznie lepiej się mu poddać. Prawda, panienko?
Ewa wpatrywała się w niego nieruchomo.
— Abraxas VanHelsing — wyszeptała.
— Jeden, jedyny i oryginalny, panienko — odparł mężczyzna. Skłonił głowę, po czym skrzywił się gdy brudne włosy opadły mu na twarz. — Nie do wiary, do jakiego stanu ten Alcar doprowadził moje ciało, prawda? Nędzny chłopczyna, wychowywany przez jakieś szlamy i nawet nie miał pojęcia o swoim dziedzictwie!
— Czy ty... Czy ty go posiadłeś? — spytała zafascynowana Ewa.
— Posiadłem? Dobre sobie! W tym ciele jest tylko jedna dusza, panienko. Moja. Ale starczy tych pogaduszek. Życzę sobie wiedzieć, co zrobiliście z księgą naszego rodu!
— Została w Hogwarcie — skłamał w żywe oczy James. — Terrence prosił nas, byśmy zwrócili go Alcarowi VanHelsingowi... Nie tobie.
— Czy ty nie rozumiesz, chłopcze, że Alcar nigdy nie istniał? — wysyczał VanHelsing. — Byłem tylko ja. A książka chce wrócić do prawowitego właściciela, to jasne. W Hogwarcie, powiadasz? To dobrze, on niebawem ją znajdzie... A z wami, co zrobimy? Stanowczo za dużo wiecie...
On? Jaki on? Nagle Jamesowi coś zaświtało.
— Nie znajdzie! — odparł szybko. — Twój piekielny pies zdechł, zanim zdążył się do niej dobrać a ten, kto go wysłał, jest pod obserwacją! Jeśli chcesz odzyskać książkę... całą książkę... to lepiej nam pomóż!
Przy wejściu do kuchni zamigotał jakby cień, po czym rozpłynął się w ciemności. VanHelsing, stojący plecami do drzwi, nic nie zauważył.
— Pomagać? Ja nie pomagam, mój drogi panie. Myślę, że po prostu was zabiję. Może jeszcze zawieszę wasze głowy na palach nad bramą, żeby następni nie wchodzili...
Przerwał swe wywody. I nie bez powodu, bo różdżka należąca do Severusa Snape'a wbijała mu się w plecy. James jeszcze nigdy w życiu nie ucieszył się tak na widok jego wielkiego nochala i zimnych czarnych ślepi.
— Radzę panu puścić różdżkę — wycedził Ślizgon. — Moja strzela Kedavrami w najmniej spodziewanych momentach...