Alea iacta est – kości zostały rzucone…
Rozdział IX
Drugi dzień świąt…
Otworzył oczy. Przeciągnął się. Wziął prysznic. Wysuszył różdżką włosy i sięgnął z nabożną czcią po prostownicę. Spróbował uruchomić. Nic. Ceramiczne płytki nie zajęły się jak zwykle przyjemnym ciepłem, które pieściło jego blond włosy. Baterie się skończyły. O kurwa. Co teraz? Narzucił bluzę i spodnie, a następnie wypadł z pokoju, mijając ciągle pogrążonego we śnie Sama. Pobiegł do baraków dziewczyn i załomotał w drzwi pokoju 666. Otworzyła mu Isobel owinięta w prześcieradło.
— Co jest na tyle ważne, że budzisz mnie o godzinie szóstej rano? – warknęła na wstępie.
— Prostownica — wydyszał opierając się o framugę. — W mojej prostownicy skończyły się baterie!
— I?
— Masz może pożyczyć?
— Czy wyglądam na kogoś, kto musi prostować włosy? – Podstawiła mu pod nos idealnie prosty srebrzysto-blond kosmyk.
— To może Walkiria ma?
— Nie rozśmieszaj mnie, Walkiria prostująca włosy? I co jeszcze? Inteligentny Longbottom, zły Potter i latające świnie?
— A znajdą się baterie?
— To już prędzej. Masz. — Machnęła różdżką i w powietrzu zmaterializowało się opakowanie baterii Duracel.
— Oczywiście! Jak mogłem używać zwykłych baterii? Zużywały się po tygodniu! Dzięki Isobel, postawię ci browara.
— Jasne – mruknęła ironicznie i zatrzasnęła mu drzwi przed nosem.
Julius wrócił z powrotem do pokoju, gdzie mógł w końcu wyprostować swoje włosy.
Neonowo-żółty napis "Fuck you, I won't do what you tell me!" rzucał się w oczy zaraz po przekroczeniu progu klasy, w której odbywały się eliksiry. I każdej innej. Wyglądało to na masowy akt wandalizmu w połączeniu z hasłami „No Future!", „Fuck the system" i charakterystycznym A w kółeczku, nabazgranymi na ścianach korytarzy. Co zabawniejsze skrzaty domowe, które obsługiwały stołówkę miały postawione irokezy we wszystkich kolorach tęczy.
— Ale fajnie się tu zrobiło. Chyba się przepiszę — westchnęła błogo Walkiria siadając ze swoją tacą do praktycznie pustego stolika.
— Dyrektor nie jest zachwycony zmianami — poinformował ją Siergiej zajmując miejsce obok. — Zapowiedział dochodzenie i karę śmierci dla tego, który to zapoczątkował.
— Karę śmierci? Nie mówisz chyba poważnie — przestraszył się Pies. — Nie w dobie wolności, praw człowieka...
— To jest komunizm, idioto — obruszyła się Isobel. — Tutaj nikt nie dba o prawa człowieka, a wolność to niezdefiniowany sen.
— Kiedy jesteśmy naprawdę wolni? – wtrąciła się Walkiria. - Nawet w naszych czasach wolność to iluzja. Anarchia – wtedy będziemy naprawdę mogli powiedzieć, że nie ma nad nami jarzma władzy, obowiązków, konwenansów... — rozmarzyła się.
— Daj sobie siana z tymi gadkami, ok.? Nie przeżyłabyś dnia, gdyby zapanowała prawdziwa anarchia.
— Tak sądzisz?
— Ja to wiem. Patrzcie, kto przyszedł! Pan prostownica. Hej Julius, jak tam włosy? — pomachała do wchodzącego w towarzystwie Sama, Juliusa.
— Dzięki za baterie! — odkrzyknął.
— Ciekawe jak to jest całować się z osobą tej samej płci — zaczęła swój wywód Katrina wciskając się pomiędzy Isobel i Siergieja.
— Chcesz spróbować? — wyszczerzyła zęby Walkiria.
— Uuuu... Gorzko, drogie panie, gorzko! — podniecił się Adam Potter.
— Fuuuu... W życiu nie pocałowałabym dziewczyny! — wzdrygnęła się Gabriela.
— Naprawdę? — dosiadł się Avery. — Dla mnie to bardzo seksowne.
— Kto cię tu zapraszał? — warknął Weasley.
— Na pewno nie ty, piegowaty móżdżku — odparł Malfoy.
— A ciebie kto zaprosił? — zaatakowała go była dziewczyna.
— Ja — Tom Riddle wyleszczył Katrinę i objął Isobel ramieniem.
— Panie i panowie siedzący przy tym stole! — wstała druga siostra Black. — Nas, zwykłych śmiertelników zaszczycił swoją obecnością sam Tom Marvolo Riddle. Brawa! Pogratulujmy mu też wczorajszego występu podczas którego poznaliśmy jego drugie oblicze! — zaklaskała ochoczo, dusząc się ze śmiechu na wspomnienie wydarzeń dnia poprzedniego.
— Właśnie, miałbym do ciebie prośbę, Riddle. Pożycz mi tych slipów, ok.? — dodał rozweselony Sam. — Julius świetnie będzie w nich wyglądał, dużo lepiej od ciebie.
Obecni przy stoliku ryknęli śmiechem, który zatrząsł całą stołówką.
Siedział samotnie w pokoju próbując zrozumieć co jest nie tak. Jest miły. Stara się. Pije tylko krew zwierząt. Dlaczego ona go nie kocha? Widział przecież to spojrzenie Gabrieli, kiedy pokazywał jej dormitorium. Nie mógł się pomylić. Wpadł jej w oko, więc co ona teraz robi z tamtym dupkiem ze Slytherinu? Dlaczego nie może trzymać jej w ramionach i szeptać do ucha, że ją kocha, że spędzi z nią wieczność, jeśli zapragnie? Był zbyt dobry. Tak, ona woli złych chłopców, więc zostanie buntownikiem. Wziął różdżkę. Wydłużył włosy. Zmienił ich kolor na czarny. Zaczesał grzywkę na czoło. Obrysował oczy kredką. Przećwiczył zblazowane spojrzenie i pozę. Rozwiązał krawat, rozpiął szatę i pasek. I o to chodzi. Pokaże im wszystkim, że wrażliwość jest jego siłą. Że go nie rozumieją i przyjdzie im za to zapłacić, jednak przede wszystkim zdobędzie Gabrielę. A zacznie od napisania wiersza.
27 grudnia, cztery dni do Sylwestra…
— O mój Boże. Isobel, uszczypnij mnie. Auć, nie tak mocno.
— Sorry. Czy to Edward?
— Tak. Ale emuś się z niego zrobił — Walkiria nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem.
— Przestań — powiedziała dusząc chichot Is. — On jest taki groźny...
— Jak Dominik z Sali Samobójców.
— Czy on idzie do Gabrieli?
— Oh shit. Nie patrzę, nie patrzę.
— Wow, ostre zagranie. Pocałować ją przed całą szkołą...
— Patrz na Avery'ego, ale się wpienił.
— Poor Edward, straci nos.
— Gabriela się nim zajmie, nie widzisz jak opiernicza chłopaka?
— Słyszałaś ją? Ty niewyżyty seksualnie dupku, co za zniewaga!
— Nie mogę — Walkiria Black upadła na ziemię dusząc się ze śmiechu.
28 grudnia, trzy dni do Sylwestra…
— Przyspiesz, Simon, więcej życia... Tak... Kurde, za wolno. Co się z tobą dzieje?
Pies przyszedł na próbę w glanach, skórzanej kurtce, dziurawych dżinsach do których przyczepił łańcuchy i koszulce z grafiką przedstawiającą okładkę Master Of Puppets.
— Od dziś jestem metalem. Żadnych kompromisów.
— Dobra Piesku, ale weź się troszkę bardziej wysil, bo twoja babcia gra szybciej – wytknęła mu Walkiria.
— Fuck you, I won't do what you tell me.
— Coś ty powiedział? Posłuchaj mnie ty worze niedotrzepany, to że ubrałeś kurtkę, t-shirt i glany nie czyni cię metalem, a jeśli nie postarasz się bardziej, to wypierdalaj z zespołu, zrozumiano?
— To nie jest tylko strój. To jestem ja, ten styl symbolizuje mnie. Ty możesz sobie być punkówą, to ja mogę być metalem.
— Ja punkówą? Wiesz co, rób co chcesz, ale jeśli jesteś prawdziwym metalem, to udowodnij to.
— Jak?
— Jest coś, co robią zarówno metale jak i punki. Zglanuj emo.
— Dobrze. Jeśli tak udowodnię ci moją metalowość, to stoi.
— Brawo, a teraz weź się kurwa za prawdziwe granie.
Tom Marvolo Riddle szedł spokojnie korytarzem, zatopiony w myślach, kiedy ktoś szarpnął go za kołnierz szaty, a jakaś ręka wyszarpnęła mu z kieszeni różdżkę. Atakujący mieli na twarzach maski z prześwitujących żeńskich pończoch, które więcej pokazywały niż ukrywały. Nie miał jednak czasu się im przyjrzeć, ponieważ sekundę później posypał się na niego grad kopniaków ciężkich butów. Rozwścieczony poczuł narastającą w nim moc. W szczytowym momencie powietrze zawirowało, kiedy skumulowana energia wyzwoliła się i powaliła napastników. Podniósł się, otrzepał szaty i zerwał pończochy z ich twarzy.
— Newman i Diggory? Cóż to za para mnie zaatakowała!
— Zamknij się emusiu i dziękuj za cud, który uniemożliwił mi skopanie cię na kwaśne jabłko — odparł wściekle Pies.
Na scenie pojawiła się Walkiria Black wychodząc zza rogu.
— Hej, Pies, czego chciałeś? — obczaiła całą sytuację. — Co ten idiota usiłował zrobić? — zwróciła się do Riddle'a.
— Nie wiem, może sam przybliży nam motywację swoich żałosnych działań?
— Chciałem zglanować emo, tak jak mówiłaś! I gdyby nie ten wybuch gazu, to by mi się udało!
— Ja pierdolę! Riddle - emo! Chciałeś go zglanować przy pomocy najżałośniejszego znanego mi emusia. Czy ty w ogóle myślisz?
— Co to znaczy emo?
— Emo to tacy frajerzy, którzy cierpią na depresję, tną się, płaczą twierdząc, że wrażliwość to ich siła i nikt ich nie rozumie. Często malują oczy. Taki wytwór XXI wieku, ale mamy przed sobą jednego z prekursorów tej subkultury.
— Mainlow masz szlaban na miesiąc. Diggory to samo. Zapraszam do mojego pokoju codziennie po kolacji. Jeśli nie będzie jednego z was chociaż jeden jedyny raz, to podwajam długość kary. I minus sto pięćdziesiąt punktów dla Gryffindoru i Hufflepuffu. I jeszcze minus pięćdziesiąt za głupotę Simona.
— Wal się, nie będę chodził do ciebie na jakiś szlaban!
— Pilnuj się Mainlow, bo Gryffindor właśnie stracił kolejne pięćdziesiąt punktów.
29 grudnia, do Sylwestra zostały dwa dni…
Wrzask Walkirii Black o godzinie trzeciej rano obudził całe piętro.
— Kuuuurrrrwwwwaaa! Moja głowa! Riddle, zabiję cię! Ja pierdolę!
— Przestań, Black, grzebanie w głowie wcale tak strasznie nie boli — uśmiechnął się drwiąco niedoszły trup. — A nawet jeśli, to chyba nie chcesz powtórki?
— Wal się, Królu Węży Ogrodowych.
Sięgnęła do kufra z którego wyjęła łyżkę, zapalniczkę, biały proszek, strzykawkę i igłę.
— Nie weźmiesz chyba heroiny? — powiedział Tom patrząc z zainteresowaniem na dziewczynę zaciskającą pasek powyżej łokcia, podgrzewając jednocześnie proszek.
— To najlepszy painkiller, jaki mam. Jeśli stoczę się na dno i umrę będę nawiedzać cię do końca twojego parszywego żywota.
— Walkiria, zostaw tą strzykawkę — odezwała się Isobel. — Już.
— Ale towar się zmarnuje — zaoponowała brunetka.
— Walkiria…
— No dobrze, mamusiu.
— Kto ci to zrobił? — jakby z oddali doszedł go dziewczęcy głos. Z trudem uniósł powieki i objawił mu się najprawdziwszy anioł w musztardowo żółtych rajstopach i spódnicy za kolano. To ona. Jego ukochana. Gabriela. Zawładnęło nim szczęście. Pamiętała. Martwiła się. Przymknął oczy rozkoszując się jej bliskością, dotykiem jej dłoni na twarzy, poszturchujących go, klepiących delikatnie.
— Tak go nie obudzisz — drugi głos i ból w kroczu, gdzie uderzył go ciężki but. Skulił się i wrzasnął z bólu. — A nie mówiłam?
— To go bolało! Edward, Edward, kochanie, nic ci nie jest?
— Chyba nie — wyjąkał osłaniając rękami strategiczne okolice zanim stracił przytomność.
Kończył nielegalnie zdobyte piwo, próbując wytłumaczyć sobie co jest nie tak z jego ożywioną lalką do pieprzenia. Przecież nie zrobił nic źle, mówił jej, że ją kocha, pokazywał się z nią, wysłuchiwał jej bzdurnych monologów. Był idealny, więc to nie jest jego wina. Lustrował nieprzytomnym wzrokiem otoczenie zastanawiając się nad bardziej palącym problemem – gdzie znajdzie drugą idiotkę o tak niskim poczuciu własnej wartości i małym doświadczeniu. Nie musi być ładna – potwór nie potwór byle miała otwór. Z rozmyślań wyrwał go Abraxas Malfoy.
— Mogę? — zapytał wskazując na zamkniętą butelkę. Skinął głową, więc blondyn otworzył ją i zaczął pić. Pił szybko, więc poprosił o następną, a nie napotkawszy oporu zajął się trzecią.
— Dziewczyny — westchnął Reg między łykami. — Jakie przez nie są problemy.
— Ale bez nich jest jeszcze gorzej.
— Oj tak, moja... ona była idealna.
— Perfekcyjna.
— Niebrzydka.
— Uparta.
— Zawsze chętna, zawsze. Niezależnie od pory dnia, nocy, gotowa na mnie i mojego przyjaciela — pociągnął ze szklanej butelki.
— Taka roztrzepana, wredna, ale takie miała miękkie wargi i czułem, że ma to coś...
— Ale cię rzuciła. Mnie też, więc... — Avery nierównym krokiem zbliżył się do pierwszej z brzegu osobniczki płci żeńskiej, złapał ją za piersi i wsadził jej język do gardła. — Ale obwisłe... — wymamrotał.
— Ty prostaku! — W bliżej nieokreślony sposób znalazł się na ziemi. — Minus sto punktów dla Slytherinu i pójdziesz ze mną do dyrektora! Ty niewychowany... — pomstowała profesor Achmatowa ciągnąc Ślizgona za ucho w stronę zamku. Dziedzic rodu Malfoy'ów śledził ich wzrokiem, a kiedy zniknęli z horyzontu wypił resztę zapasów Reginalda.
W ciemnym pomieszczeniu zebrał się krąg chłopców skupionych wokół samotnej postaci siedzącej na dębowym, bogato rzeźbionym fotelu. Pod ścianą leżała jeszcze dwójka nieprzytomnych młodzieńców.
— Witajcie, Rycerze. Spotykamy się po raz trzeci od wyjazdu z Hogwartu, a każde kolejne spotkanie przynosi mi coraz więcej rozczarowań. Od kogo mam zacząć? Może od ciebie, Avery? — przemówił cicho przywódca, cedząc każde słowo, a z kręgu wyszedł wysoki chłopak.
— Panie — uklęknął na kolano.
— Przybliżysz mi może powód dla którego zacząłeś dobierać się do profesor Achmatowej?
— Byłem pijany — wyszeptał wiedząc, że pakuje się w jeszcze gorsze kłopoty.
— Pijany, powiadasz? A kto pozwolił ci się upić?
— Nikt.
— Czyli miałeś jakiś ważny powód?
— Nie.
— Dlaczego więc musiałem się za ciebie tłumaczyć u Dippeta?
— Bo jestem idiotą — wśród zgromadzonych przeszedł szmer brzmiący jak chichot, a na twarzy przywódcy, pojawił się uśmieszek. Wstał.
— To nie ulega wątpliwości, ale głupota niczego nie usprawiedliwia i musi zostać odpowiednio ukarana, nie sądzisz?
— Panie, błagam o litość, to się nie powtórzy, nigdy...
— Prosisz mnie o litość? Mnie, Lorda Voldemorta błagasz o litość? — roześmiał się zimno. - Crucio.
Reginald nagle znalazł się na ziemi i zaczął wrzeszczeć z bólu. Wił się w konwulsjach, a z kącika ust popłynęła mu krew. Riddle niewzruszenie trzymał klątwę. Po jakiś pięciu minutach zdjął ją i przyjrzał się z ciekawością rozłożonemu na posadzce Ślizgonowi, którego krew wypełniła rysy w kamiennej podłodze.
— Dość?
Nie otrzymał odpowiedzi, więc nachylił się i uniósł końcem różdżki podbródek kolegi, który patrzył na niego z przerażeniem.
— Pytam się, czy masz już dość? Nie?
— Tak! — krzyknął pospiesznie Avery. — Dość.
— Zrozumiałeś lekcję?
— Nigdy więcej alkoholu.
— Dobry piesek. Następnie Malfoy. Masz mi coś do powiedzenia?
— Ja, panie? — blondyn wkroczył do środka kręgu.
— Tak, Malfoy. Ty. Słyszałem, że też lubisz się napić.
— To było tylko raz, błagam o wybaczenie.
— Och, nie ma problemu, wybaczam. Mam tylko jeden warunek, mianowicie mógłbyś spróbować mojego nowego eliksiru?
— Ja... — przełknął ślinę zamierzając protestować, ale wyraz utkwionych w nim oczu sprawił, że zrezygnował z prób stawiania oporu. — Oczywiście, panie.
Przyjął podsunięty mu do ust puchar i przełknął jego zawartość, powstrzymując twarz przed skrzywieniem się z obrzydzenia. Chwilę później klęczał ściskając się za brzuch z którego wyciekała gęsta, czerwona krew. W mgnieniu oka jego ciało stało się otwartą raną, a posoka sięgnęła czubków wypolerowanych butów Voldemorta, który obserwował z uwagą swój mały eksperyment. Usatysfakcjonowany jego wynikiem zajął się nieprzytomnymi więźniami.
— Panowie, teraz poćwiczymy rzucanie klątwy Cruciatus na tych oto ochotnikach – uśmiechnął się drwiąco. - Do roboty.
Wrzaski Psa i Edwarda wypełniły całe pomieszczenie.
30 grudnia, dzień przed Sylwestrem…
Drzwi gabinetu towarzysza Józefa Stalina otworzyły się z hukiem, co było wydarzeniem bez precedensu w całej historii Instytutu Magii Durmstrang, co więcej było to niedopuszczalne niedopatrzenie ze strony strażników. Nie mogli oni niestety przedstawić argumentów na swoją obronę, ponieważ leżeli znokautowani wyszorowaną do połysku patelnią.
Józef Stalin powoli obrócił się twarzą w stronę gości. Prawie się uśmiechnął widząc tłum skrzatów domowych trzymających transparenty z których wynikało, że żądają równych praw, związku zawodowego, zapłaty i urlopów. Pojawiały się hasła takie, jak: „Koniec wycisku!"; „Sam pierz swoje skarpetki!"; „Precz z niewolnictwem!" czy nawet „Gdzie nasza emerytura?".
— Witam, czym mogę służyć? — odezwał się uprzejmie, na co rozległ się szmer piskliwych głosików raniący bębenki uszne Przywódcy. — Nie wszyscy na raz, niech przemówi wasz przywódca - doradził dobrotliwie.
Na przód wyszedł jeden z nich ubrany w resztki poszewki z herbem Durmstrangu. Miał wyłupiaste, zielone oczy i uszy większe niż przeciętny skrzat.
— Nazywam się Lepik i mówię w imieniu wszystkich skrzatów domowych zatrudnionych w zamku. Żądamy zapłaty za naszą pracę, utworzenia związku zawodowego, emerytur, urlopów i premii. Ponadto potrzebujemy nowego wyposażenia do kuchni i osobnych sypialni dla każdego skrzata — wyskrzeczał donośnym głosem.
— Przepraszam, chyba źle zrozumiałem twoje piski, towarzyszu. Żądacie zapłaty z tworzenie nowego porządku? Emerytur, kiedy każdy z was pracuje dla dobra wspólnego? Związku zawodowego? Premii? Nie działacie dla mnie, czy dla tych dzieci, ale także dla was samych. Razem budujemy przyszłość i potrzebne są do tego każde ręce. Wy nie pracujecie, wy budujecie nowy, socjalistyczny świat! Towarzysze, czy ja dostaję zapłatę za ogrom pracy, którą wykonuję? Nie. Żyjemy w równym społeczeństwie i niestety, ale nie mogę spełnić waszych żądań. W przeciwnym wypadku sam musiałbym pobierać pensję, a na to nie ma środków. Spróbuję zdobyć dla was nowe wyposażenie do kuchni, a teraz żegnam, przyjaciele. Wracajcie do obowiązków i budujcie waszą i naszą przyszłość.
Wieczorem, tego samego dnia w całej szkole zawisły ogłoszenia zawiadamiające o noworocznej imprezie, która miała odbyć się nazajutrz w barakach.
31 grudnia, Apokalipsa…
Nadszedł w końcu upragniony Sylwester, na który wszyscy czekali z niecierpliwością. Napisy zmazano, skrzaty wróciły do normalności, a ich strajk zduszono. Wszyscy czekali na kolejny genialny pomysł Hogwartczyków, a na imprezę noworoczną sióstr Black w barakach wybierali się praktycznie wszyscy. Dlatego popołudniu w stołówce poruszyłam w końcu pewną bardzo ważną kwestię.
— Trzeba skołować jakiś alkohol na dzisiejszą imprezę, bo nie obsłużę trzech szkół. Ile właściwie będzie osób? — zapytałam Siergieja.
— Nie wiem – podrapał się po głowie. - Około tysiąca?
— Świetnie. I to wszystko w naszych barakach?
— Oczywiście. Na szczęście wiem, skąd możemy zabrać alkohol. Tylko potrzebujemy do tego więcej ludzi.
Wdrapałam się wyżej.
— Pies! Julek! Sam! Potter! Weasley! Longbottom! Avery! Dobra, ty też Malfoy! — krzyknęłam stojąc na stole pośrodku stołówki.
Wymienieni chłopcy stawili się przede mną w szeregu.
— Panowie, podążymy teraz za tym oto Siergiejem, do tajnej komórki wypełnionej C2H5OH. Zabieramy wszystko, zrozumiano?
— Tak jest!
— W drogę.
Przemierzyliśmy setki krętych korytarzy, pogubiliśmy paru chłopaków, którzy w końcu się odnaleźli i stanęliśmy przed niepozornymi drzwiami.
— To tutaj?
— Tak, odsuń się. — Siergiej machnął różdżką w dziwny sposób i znaleźliśmy się w niebie. Było tam dosłownie wszystko. Rum, wina, piwo, wódka, whiskey, nalewki, wszystko, co kiedykolwiek wyprodukowano, a zawierało alkohol. Parę zaklęć i plecaki pobrzękiwały wesoło z każdym krokiem, kilka butelek się stłukło, a Longbottom o coś zahaczył i oderwał tarczę z herbem szkoły, jednak nikt tego nie zauważył. Podobnie jak kosmyku czarnych włosów, który upadł na posadzkę. Cichaczem przemyciliśmy wszystko do baraków, gdzie zaczęły schodzić się pierwsi goście. Wyjęłam jedno piwo.
— Najlepszą imprezę noworoczną wszechczasów uważam za rozpoczętą! — krzyknęłam biorąc duży łyk.
Na wyższych piętrach zaczynała się właśnie szalona balanga. Spytacie, czy ja z Tomem dalej gawędziłam o różnych sposobach wykorzystania smoczej krwi…? Odpowiedź brzmi: nie. Działo się za to dużo w okolicach klatki piersiowej i krocza. W krótkiej przerwie wyjęłam z toby szczelnie zapakowaną paczuszkę.
— Sto lat — uśmiechnęłam się, wręczając ją zdumionemu prefektowi.
— Co to jest? — zapytał podejrzliwie, ostrożnie macając prezent.
— Nie bój się, to cię nie zje.
Otworzył i zobaczył srebrny sztylet, który wyszperałam w podrzędnym antykwariacie. Tępy mugol, który mi go sprzedał nie wiedział, oczywiście, że jest to robota goblinów. Dziedzic wyglądał na zaskoczonego, a to rzadkość.
— Nie wiem, co powiedzieć…
— Nie skalecz się, bo ktoś próbował zabić nim bazyliszka i chyba zahaczył nawet o kieł akromantuli.
— Zabójcza broń, hmm... Dobrze trafiłaś, Isobel Black — powiedział podnosząc się z wyczarowanego uprzednio fotela.
— Co jest tam na dole? — zapytałam ciekawie, dostrzegając schody, które zasłaniał wcześniej swoim ciałem.
— Nic specjalnego, same śmieci — podjął próbę zbycia mnie byle czym pochylając się nade mną. — Pozwól, że odniosę ten nóż na górę, dobrze? Zaraz wracam — wyszeptał dotykając wargami mojego ucha i wyszedł. Natychmiast wstałam z fotela.
Zeszłam kamiennymi schodami do komnaty, którą usiłował ukryć. Weszłam. Muchy. Wszędzie muchy. I smród jak z padliny. Nisko sklepiona komnata zbudowana z kamiennych bloków, oświetlona tylko chybotliwym światłem płonących pochodni umieszczonych w żeliwnych uchwytach. Piedestał, na który prowadził niski stopień. W kamiennej posadzce podwyższenia coś wyryto. Jakieś linie i okrąg. Kamienny stół na którym błyszczała zaschnięta brązowa posoka. Powąchałam. Krew i smród rozkładających się szczątków, coraz wyraźniejszy. Weszłam na podwyższenie. O kurwa... Na wyciosanym w kamieniu stole, stojącym pośrodku wyrytego w posadzce pentagramu leżało ciało. Dziewczyna. Jej długie, blond włosy poplamione były krwią. Biała szata sztywna od zaschniętej posoki. Na twarzy wyraz spokoju, jakby spała. Ale przecież nie mogła spać, jeśli ktoś rozharatał jej żywcem jamę brzuszną i powyjmował wnętrzności.
— Niezbyt estetyczne — rozległ się w ciemnościach głos. — Za to zyski znacznie przewyższają oczekiwania.
Oparty o framugę drzwi stał Tom, turlając różdżkę leniwie w długich palcach pianisty.
— Co masz na myśli? — zapytałam przełykając nerwowo ślinę.
— Nie domyślasz się? Isobel Black, która usiłuje mnie przebić na każdej lekcji nie wie, co tu się stało?
— Nie wiem, ale to mi wygląda na jakiś obrzęd — zaryzykowałam stwierdzenie.
— Kontynuuj.
— Złożyłeś ofiarę Panu Ciemności, tak powiedziałaby Walkiria, ale w twoim przypadku...
— Miałaby rację — przerwał. — Złożyłem ofiarę Panu Ciemności.
— Po co?
— Myślałaś, że do stworzenia horkruksa wystarczy rzucić Avada Kedavra, machnąć różdżką w skomplikowany sposób i tyle? Przecież to starożytna magia. Zapomniana. Zła do szpiku kości — delektował się własnym głosem, jego ponurym brzmieniem, treścią słów. — Aby stworzyć w pełni działającego horkruksa musisz wykonać pewien obrzęd. Najpierw znajdujesz miejsce takie jak to, gdzie nikt nie będzie ci przeszkadzał. Później przyprowadzasz tu dziewicę. Nie wolno ci jej usypiać. Bierzesz srebrny nóż z hebanową rękojeścią i upuszczasz na tyle swojej krwi, żeby wypełniła cały pentagram. Otwierasz jamę brzuszną jednym cięciem. Tylko jednym, inaczej ofiara na nic. Nie wolno ci też nic uszkodzić. Łamiesz mostek i rozchylasz żebra. Wyrywasz bijące serce. Kładziesz je w jednym z ramion pentagramu. W kolejnym wątrobę. Serce odpowiada za odczuwalne przez niektórych bicie wewnątrz horkruksa, wątroba za zdolność do regeneracji, kość, najlepiej żebro, które kończy w kolejnym ramieniu daje trwałość. Nerka – odporność na trucizny, a mózg... ten instynkt przetrwania. W centrum umieszcza się przedmiot, w którym chcesz umieścić cząstkę duszy. Tam, gdzie dziewczyna powinna mieć serce. Podpalasz pentagram Szatańską Pożogą. I mówisz Ojcze Nasz w łacinie, od tyłu. Podpalasz narządy stojąc pośrodku ognia. Mówisz: Ofiaruję ci, panie ciemności tę oto i tu wypowiadasz jej imię. Daj mi nieśmiertelność, tak jak obiecałeś Drakonowi, albowiem spełniłem wszystkie warunki. I wtedy... To trzeba zobaczyć, niesamowite… — oczy zapłonęły mu ogniem ekscytacji. Tak. Tom Riddle potrafi się ekscytować. — Jak wybuch, oślepiająca ciemność przełamana przez błysk czerwonego światła, które emituje horkruks. Popioły z narządów włączasz specjalnym zaklęciem do powstałego właśnie, więc słabego, niestabilnego horkruksa. To one go utrwalają.
— Czemu mi to mówisz? Mogę powiedzieć wszystkim. Dumby'emu, komukolwiek zechcę i będziesz udupiony — powiedziałam drżącym głosem.
— Martwi nie zdradzają tajemnic.
— Uff… ulżyło mi, przecież ja już jestem martwa — zaśmiałam się nerwowo. Popatrzył tym jego przenikliwym wzrokiem, nawet nie mrugnął.
— Wracając do rytuału zostało mi już tylko jedno do zrobienia, a jest to...
— Zabicie wampira? — wyrwało mi się.
— Nie, spalenie resztek i utoczenie krwi jednorożcowi. Skąd pomysł z zabiciem wampira? – spojrzał na mnie i w jego oczach zobaczyłam cień groteskowego uśmiechu.
— Nie wiem, może taki malutki nerw?
— Bez sensu, rytuał nie przewiduje twojej śmierci. Jednakże coś trzeba z tobą zrobić No nie wiem, co powiesz na przykład na małą zemstę?
— Za co?
— Za twój świąteczny wyskok.
— Ale to była Walkiria...
— Wiem, ze to ty byłaś zamaskowanym gitarzystą, więc skoro już tu jesteś... — mruknął wykonując skomplikowany ruch różdżką w stronę zwłok, które zajęły się ogniem. — Miło było pogawędzić, Isobel Black.
Wyszedł zatrzaskując ciężkie, kamienne wrota. Dupek. Zostawił jednak coś na posadzce. Uśmiechnęłam się wrednie. Pierścień z dziwnym znakiem wyrytym w kamieniu. Zrobiłam kopię, a oryginał wcisnęłam do kieszeni. Czas się stąd wydostać. Zwłaszcza, że kraniec mojej szaty zaczęły lizać płomienie wypełniające kontur pentgramu. Happy Birthday, Isobel pomyślałam kwaśno.
Dziesięć! Dziewięć! Osiem! Siedem! Sześć! Pięć! Cztery! Trzy! Dwa! Jeden... Szczęśliwego Nowego Roku! Pomieszczenie rozbrzmiało radosnymi okrzykami, polał się szampan, a ja złapałam chłopaka obok i pocałowałam. Zamiast oderwać się ode mnie, przyciągnął mnie mocniej i odpowiedział jeszcze gwałtowniej. Otworzyłam oczy i zobaczyłam dobrze mi znane szare tęczówki lśniące srebrem. Wiedziałam, że skądś znam ten smak. Abraxas próbował mnie wypuścić z objęcia, ale wtuliłam się w jego pierś. Nie oponował, tylko gładził mnie leniwie po głowie.
— Przepraszam, przepraszam — wyszeptał cicho, gorączkowo. — Brakowało mi ciebie, nie wyobrażasz sobie nawet jak bardzo.
— Ciii... — położyłam mu palec na ustach. — Nic nie mów.
Tuląc się do siebie tańczyliśmy wolno, nie przejmując się resztą ludzkości. Gdzieś na horyzoncie majaczyła Gabriela, whatever.
— Odbijany — aksamitny głos przerwał naszą sielankę.
— Riddle?
— Pozwolisz? — wyciągnął dłoń.
— Skoro chcesz — wzruszyłam ramionami i znalazłam się w jego ramionach. Akurat zaczął się wolny kawałek. Przekołysałam się jakoś, a kiedy muzyka się urwała, wyzwoliłam się z ramion Toma Riddle.
— Idę się napić, przynieść ci coś? — zaoferował uprzejmie.
— Colę z whiskey.
— Robi się — czarujący uśmieszek. What the fuck is wrong with him? Potrafi być naprawdę sympatyczny, jeśli się postara. Whatever. Przyniósł drinka, upiłam łyk i natychmiast zakręciło mi się w głowie.
— Czego tam dosypałeś? — wymamrotałam jeszcze tracąc przytomność.
Obudziłam się związana w ciemnym pomieszczeniu pozbawionym okien. Kamienne ściany oddzielały mnie od reszty świata, a migotliwe światło pochodni rzucało chybotliwy cień Riddle'a na posadzkę.
— Co mi teraz zrobisz? — zapytałam spokojnie. — Zgwałcisz? Zabijesz? Złożysz w ofierze Panu Ciemności?
— Kusząca propozycja, ale ofiarę niedawno już składałem. Nawet Pan Ciemności ma swoje ograniczenia co do liczebności trupów. Mam zamiar tylko się zemścić.
— Za co?
— Za numer z eliksirem wielosokowym.
— Aaa, to... Przecież to był tylko głupi żart. Nie masz powodu do zemsty.
— Oh, nie chodzi mi tylko o to. Co ci mówi nazwisko Granger?
— Dalej się boczysz o tamto? Nie masz nic lepszego do roboty? Innych problemów, jak na przykład turniej trójmagiczny, albo Dumb?
— Najwyraźniej nie.
Shit. Mam przesrane.