Autor: meet-mad-hatters
Do oryginału: http://www.fanfiction.net/s/6336440/7/Dwa_Cytrynowe_Dropsy_w_Szklance_Whiskey
Humor/Parody - Voldemort & Tom R. Jr.
Kiedy Salazar Slytherin zaczyna się nudzić jego działania przynoszą niespodziewane i niekoniecznie pożądane efekty...
Dwa Cytrynowe Dropsy w Szklance Whiskey
Lex retro non agit - prawo nie działa wstecz...
Prologos
PRESENT
Śnieg. Szybkość. I ten dźwięk, którego nie da się opisać. Wiatr staje się ścianą. YES! Wychylenie. Zakręt. Następny. I jeszcze jeden. Adrenalina? Chyba tak. Kurwa, koniec trasy. Wyciąg. Telefon wibruje w kieszeni.
- Walkiria, zbieraj się, to ostatni zjazd.
No dobra, jest ciemno i późno, ale ona dalej może jeździć. Wyrabia. To, że inni mają z tym problem, to nie jej wina. Górna stacja. Słuchawki są. Poprawia seledynowy kask. Zakłada gogle. Włącza Nine In the Afternoon Panic! At The Disco. Rękawiczki. Jazda.
Samotność pośród tłumu. Mijają ją ludzie. Nieznajome twarze. Lubi ludzi, są jak eksponaty w muzeum, ich emocje opisują ich własne historie. Jej hobby to manipulacja tymi uczuciami. Nie znaczą dla niej nic, bo to ona je tworzy. Stuk, stuk. Szpilki uderzają o bruk. W oddali widać drzwi, które prowadzą do jedynej w tej chwili oazy spokoju. Wolności od ludzkich uniesień, które ją przytłaczają. Biblioteka, miejsce, gdzie każdy przestaje być sobą, przestaje istnieć, by stać się elementem wyobraźni autora. Otacza ją cisza, niestety tylko przez kilka sekund. Pierwsze takty uroczego, lecz kurewsko głośnego Master Of Puppets przywracają ją do rzeczywistości.
- Isobel?
- Nie, Harry Potter. – Sarkastyczna replika.
Gra. Smells Nirwany. Tłum szaleje. Wszystkie niunie klaskają do taktu. TAAAK! W tej chwili jest kimś. Czuje, że coś znaczy. Jakaś dziewczyna o brązowych włosach wpatruje się tęsknie w gitarę. Podchodzi nieśmiało gapiąc się w niego jak w ósmy cud świata.
- Nie chodź po kablach. – Opryskliwa odpowiedź. On ma elektryka, on tu rządzi.
- Weź się, kurwa ogarnij, Piesku.
Jest wściekły. To przezwisko zawsze było, jest i będzie tabu.
- Jakbyś nie była dziewczyną…
- Gdybyś nie był taki żałosny…
Wklepuje hasło do zdezelowanego komputera na informatyce. O**topała1234. Gdyby nauczyciel wiedział, że to o nim. W przypływie entuzjazmu wykrzykuje frazes na głos. Koledzy rechoczą.
- Masz minus jedynkę.
Ale jazda, wreszcie się zorientował. Widząc podziw i uwielbienie w oczach kumpli wie, że zrobiliby dla niego wszystko. To nieważne, że inni nazywają go pogardliwie Surykatką. Uwielbienie tych kretynów staję się najlepszą motywacją do robienia bydła na lekcji.
- A podręcznik gdzie?
Czego ten kutas od niego chce?
- Panie, nie stać mnie. – Co ich tak znowu rozbawiło?
Rodzice kolegi nadjeżdżają. Cholera, dalej jedzie trawką. A jeśli obczają, że to on jest dilerem? Jeśli ktoś się zorientuje to resztę życia spędzi czyszcząc kible w poprawczaku. Kolega jest bardzo blady. Nie dziwi mu się. Dom przypomina pobojowisko. Chwiejnym krokiem wytacza się z toalety. Drzwi majaczą na horyzoncie. Jeszcze kilka kroków. Nagle zmienił pozycję na horyzontalną, potykając się o szpilkę wsuniętą na stópkę mamusi kolegi. On to ma przejebane.
- Julek z Wólek! – słyszy tracąc przytomność.
Nieśmiało podchodzi do zbiorowiska chłopaków z jej klasy. Też pragnie być częścią tej elitarnej, imprezowej grupki. Jest dla nich niczym, i to boli. Ale Katrina zmieni ten stan rzeczy. Ma siłę przebicia, własny styl i urodę. Nie ważne, co mówią jej koleżanki, da sobie radę, przecież one są tylko zbędnym balastem w drodze na szczyt. W końcu to właśnie ona im się podoba. Wie to na sto procent!
Wpatruje się z drugiego końca korytarza w pulchną postać Katriny, która próbuje zagadać do Pieska, Surykatki i reszty teamu. Gabriela zdaje sobie sprawę, że ta dziewczyna dla sławy może zrobić wszystko. Zabawne, że Katrina myśli o niej to samo. Niepewnie obciąga bluzeczkę z obrazkiem loda w rożku, którą ma od pierwszej klasy podstawówki (i to nie jest literówka).
Dumbledore ogląda Złote Trio pałaszujące pyszności upichcone przez skrzaty domowe. Sam zadowala się jedynie dropsem, no może paczką dropsów o smaku cytrynowym. Hermiona spokojnym i skupionym wzrokiem obserwuje resztę uczniów, podobnie jak on. Spojrzenie jej łagodnych, brązowych oczu nie odzwierciedla ognia, który trawi ją od wewnątrz. Czarnowłosy Harry kłóci się o coś z płomiennorudym Ronem. Tacy niewinni i nieświadomi niebezpieczeństwa. Błękitne oczy Albusa rejestrują to wszystko mimochodem. Wulfryk się boi. Boi się przeszłości, która właśnie go dopadła.
Extremis malis, extrema remedia – mruczy pod nosem. Na krańcowe zło krańcowe środki.
Blada dłoń o cienkich, smukłych palcach, chybotliwie trzyma różdżkę, skierowaną w stronę bezimiennego ciała, szamoczącego się w konwulsjach na podłodze. JEGO dłoń. Zabawne, że zna wszystkie myśli tego Śmierciożercy. Każdy z nich ma złudną nadzieję, że tym razem doczeka się miłosierdzia Czarnego Pana i nie zginie wpatrując się w czubek tego niepozornego drewienka, skierowanego prosto w oczy potencjalnej ofiary. Voldemort zawsze celuje między oczy, nigdy w serce. Ta instytucja jest zbyt przereklamowana, jak na jego gust. Zielony błysk. Finita est comoedia. Komedia skończona. Niedbałym ruchem pozbywa się ciała z posadzki i sięga po eliksir na ból głowy. Ten frajer wyjątkowo głośno krzyczał.
PAST
Wertował niecierpliwie kolejną książkę. To MUSI gdzieś być! Chyba, że to nie ojciec, ale wtedy... ona by nie umarła. Jak mogłaby umrzeć wiedząc, że ma szansę się uratować? Jak mogłaby go zostawić w tamtym miejscu? To było bez sensu. Ale fakt pozostaje faktem. W żadnym z przeczytanych przez niego tomów nie było ani słowa o jego tatusiu. Tom po jego ojcu, Marvolo po jej ojcu przypomniał sobie słowa kobiety prowadzącej sierociniec, kiedy zapytał ją o rodziców. Czyli jednak matka. Która umarła, więc była słaba. Do tego zakochała się w mugolu. A ten mugol ją porzucił. Tom Marvolo Riddle obrał nowy tor poszukiwań, nie zapominając jednak o pewnej wizycie, którą złoży w najbliższe wakacje.
Przemierzał korytarze dworu mijając portrety przodków. Czarna szata wizytowa kontrastowała z jasnymi, niemalże białymi włosami. Zatrzymał się przy oknie i przez chwilę podziwiał płatki śniegu wirujące za oszronioną szybą. Zza drzwi na końcu pomieszczenia dobiegał gwar. Przyjrzał się klamce, i jakby zbierając siły, wszedł do jasno rozświetlonej sali pełnej ludzi. Nagle znikąd u jego boku pojawiła się ładna blondynka w czerwonej sukni sięgającej ziemi.
– Synu, gdzie się podziewałeś? I jak ty wyglądasz? Za późno na poprawki – pokręciła głową, cmokając z niezadowoleniem. – Trudno, jakoś damy sobie radę. Chodź przedstawię cię paru czarującym damom.
Pociągnęła go do grupki dziewczyn pogrążonych w rozmowie przerywanej chichotami, wśród których ujrzał Walburgę Black, starszą siostrę jego kolegi z klasy, Cygnusa. Uśmiechnął się.
- Abraxas, o wilku mowa – wyszczerzyła zęby wiedźma o włosach koloru piór kruka.
W gabinecie dyrektora Hogwartu zgasło światło. Armando Dippet wszedł do swoich prywatnych komnat i ułożył się do snu. Portrety przedstawiające jego poprzedników powoli, jeden po drugim odpływały w objęcia Morfeusza. Tiara Przydziału pochrapywała w gablotce. Nikt nie zauważył, że szuflada biurka zawierająca akta uczniów otworzyła się, a kilka kart pergaminu, które pojawiły się znikąd, umiejscowiło się wśród dokumentów piątoklasistów jarząc się srebrzyście, po czym skrytka zatrzasnęła się z trzaskiem.
W lustrze odbijała się całkiem przystojna, blada twarz. Złociste tęczówki spoglądały z uwagą spod długich rzęs. Przez rozchylone zasłony padł promień słońca sprawiając, że policzek zabłyszczał, jakby był zrobiony z milionów diamentów. Kasztanowe włosy wracały do porządku z każdym pociągnięciem grzebienia. Poprawił krawat w barwach Hufflepuff' u. Przetarł odznakę prefekta. Jest dobrze uśmiechnął się, to znaczy byłoby, gdyby nie te kły - poprawił się w myślach Edward Diggory.
Czarnowłosy chłopak leciał na miotle. Już prawie... Znicz uciekł. Znowu trzeba szukać. Okrążył boisko i skinął głową do swojego najlepszego przyjaciela. Rudowłosy pałkarz odbił tłuczka w kierunku ścigającego w zielonej szacie. Radosny krzyk czerwono – złotej części stadionu. Patrick Weasley – jedyny i niepowtarzalny, uśmiechnął się z zadowoleniem. Jego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej, kiedy Adam Potter złapał złotą piłeczkę jednym płynnym ruchem nadgarstka.
POZA CZASEM
Był niewątpliwie największym i najgenialniejszym czarodziejem. Poprawił srebrny pierścień w kształcie węża o szmaragdowych oczach i jeszcze raz rzucił okiem na uśpione Mojry. Boginie przeznaczenia, phi. Załatwił je machnięciem różdżki. I to one odpowiadały za to, co spotyka ludzi? Żałosne staruszki. Przyjrzał się niciom ludzkiego żywota. O, ta należy do jego dziedzica. A te dwie? Blondynka i brunetka o nieodkrytym potencjale destrukcyjnym. A ta to ich przyjaciółka o niespełnionych ambicjach. Kolejna to inna dziewczyna tkwiąca w pułapce własnej matki. I następny młody człowiek o apodyktycznej rodzicielce. Następna nić i kolejny chłopak, prawie nierozerwalnie połączony z innym, gracze quidditch'a. Bezsensowny sport nawiasem mówiąc. O, ta jest ciekawa. Bushy – haired witch, inteligentna, ale stłamszona przez tępotę przyjaciół. I jeszcze jeden tępak, który ma się za geniusza gitary, leżący niebezpiecznie blisko duszy przywódcy, który na to miano nie zasługuje. Jeśli mowa o niezasłużonych darach, to posiadacz wyjątkowo długiej nici nie potrafi wykorzystać możliwości, za to inny korzysta z życia aż za bardzo, co może sprawić mu kłopoty. A gdyby tak? Nie, to złe. Ale kusi. Zresztą co złego może się zdarzyć? Nie jego zmartwienie.
- SALAZARZE SLYTHERIN, JEŚLI JESTEŚ TAM, GDZIE MYŚLĘ TO MASZ NAPRAWDĘ SPORE KŁOPOTY! – Z reguły czarujący głos Roweny Ravenclaw przerwał jego rozmyślania nad tym, co właśnie zrobił.
- Tak? – Na jego twarzy zagościł niewinny wyraz, na który nabierał się KAŻDY.
- Coś ty najlepszego zrobił?
- Co się dzieje? A, Salazar, dlaczego nie dziwi mnie, że jesteś na miejscu zbrodni.
- Daj sobie siana Godryku, ok.? Nic złego nie zrobiłem. Po prostu chciałem pooglądać sobie losy ludzi, to chyba nie przestępstwo.
- SALAZARZE SLYTHERIN! JAK MOGŁEŚ POMIESZAĆ LOSY TYCH LUDZI? CZY TY NIGDY SIĘ NIE NAUCZYSZ, ŻE TAKIE RZECZY SĄ ZAKAZANE?
- Roweno, kochanie, omówmy to w mniej zatłoczonym miejscu, na przykład u mnie, wieczorem, co?
- Nie omówimy tego wieczorem...
- Ja też mam ochotę, ale wiesz, przy Godryku nie wypada... – w końcu Rowena lekko spąsowiała – ale skoro nalegasz. – Zaczął rozpinać szaty.
- Jak możesz tak odzywać się do damy, Slytherin – wycedził purpurowy z wściekłości Gryffindor.
- Czy ktoś cię pytał o zdanie?
- Czuję się w obowiązku bronić czci niewieści, kiedy jest obrażana w taki sposób.
- Godryku Gryffindor, czy insynuujesz, że nie potrafię sama obronić się przed Salazarem? – Narastająca furia była słyszalna w głosie uroczej czarownicy. – Czy po prostu się przesłyszałam? – trzymała jeszcze emocje na wodzy, ale to nie potrwa długo.
- To nie ma nic wspólnego z tobą Roweno... – Lew się pogrążał.
- Nic wspólnego ze MNĄ powiadasz? O ile się nie mylę to MOJEJ czci poczuwałeś się w obowiązku chronić, więc dalej uważasz, że to nie ma nic wspólnego ZE MNĄ?
Salazar Slytherin wyślizgnął się z pomieszczenia korzystając z tego, że uwaga czarnowłosej czarownicy była zwrócona ku jego byłemu przyjacielowi. Będzie jazda.
Różni ludzie. Różne historie. Różne rzeczywistości życia. Różne ramy czasowe. I kto by pomyślał, że kiedyś wszyscy spotkają się w jednym miejscu, w jednym czasie?
Veni, vidi, vici - przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem...
Jeśli jeszcze jesteście w pełni sił umysłowych po ostatnim to zapraszamy...
Rozdział I
Walkiria…
Pieprzone poranki. Naprawdę nie chce mi się wstawać z tej miękkiej, pachnącej, a do tego jedwabnej pościeli. Do dupy, już otworzyłam oczy. Wiedziałam, że to jakieś inne posłanie. Tak nawiasem mówiąc, całkiem wygodny ten pokój gościnny Malfoy'ów. Jakby pomyśleć o tamtej klitce u Mugoli… Aż ręce opadają. Za to pokoik w posiadłości rodowej Black'ów… on to dopiero jest zajebisty! I w ogóle, po co do cholery mam wstawać tak wcześnie? Aha. Pierwszy września. Ekspres Hogwart. 11 o 'clock. Z trudem dociera do mnie tak wiele informacji o porze świtania. Olewam resztę. Abraxas zadba, by się nie spóźnić. Taką mam nadzieję, złudną zapewne.
- Pani ubrania są czyste, jak Pani krew, madame. – Irytujący głosik skrzata domowego majaczy, gdzieś na skraju mojej otumanionej świadomości.
-Panicz Malfoy kazał mi poprosić Panią na śniadanie. - Chyba naprawdę muszę już wstać. Z miną człowieka skazanego na stos, usiłuję wybudzić się zupełnie. Podczas gdy, ten upierdliwy, żywy budzik stoi koło mnie i wydając dźwięki przypominające drapanie paznokciami po tablicy, kontynuuje swój monolog.
- Przyniosłem też ubranie, które młody Panicz życzy sobie, aby Pani założyła i drobny prezent…
- A gdzie są moje dżinsy i T-shirt? – Wreszcie przerwałam tą kurewską kakofonię. Po trzech wyczerpujących próbach wstałam i sięgnęłam po zawiniątko ze stolika nocnego. Paczuszkę owiniętą w ozdobny zielono-srebrny papier, która skrywała kolejne skarby rodu Abraxas'a, po chwili zastanowienia odłożyłam ponownie na biurko. Potem się tym zajmę. Kurwa, gość zdrowo przesadza. Chwiejnym krokiem weszłam do łazienki. Z ogromnego lustra spogląda na mnie całkiem ładna szesnastolatka z ciemnobrązowymi lokami sięgającymi ramion i szaro-niebieskimi, niewinnymi ( taka ściema ) oczami. Absurdalna bluzka, na którą nie chciałam teraz nawet patrzeć i niewiarygodnie idiotyczna spódnica sięgająca łydki. A co się stało z ukochanymi Levis'ami i Converse'ami? No i ten cudny T-shirt z „łapami"? Już tęsknię, ale… całe lato chodziłam, jak chciałam, a Abraxas kupował mi, co chciałam i ogólnie był git. Przeżyję parę godzin ubrana, jak moron, tylko te buty to porażka. I wcale nie przykładam wagi do ubrań. Whatever. Doprowadziłam się do stanu przyzwoitej używalności i skierowałam, a raczej poczłapałam w stronę jadalni na spotkanie przeznaczenia, czyli uroczej rodzinki Malfoy'ów. Boże, ci ludzie potrzebują chyba mugolskich urzędników skarbówki, żeby przestać marnować forsę na taki shit, jak serwetki śniadaniowe haftowane złotą nicią i tuzin usługujących kumpli tego małego, porannego skurwiela. Bosko. Nie mogę obmacywać się z moim Ślizgonem pod tym ekskluzywnym obrusem z motywami węży, a cała ta etykieta przy stole kiedyś mnie wykończy. Przynajmniej mogę udawać, że się odchudzam. Taaa… mam lepsze rzeczy do roboty niż zostanie anorektyczką. Double whatever. Po pysznym śniadanku, na którym było wszystko oprócz kanapek, mamusia Malfoy'a zaprosiła mnie „na kawę" do swojego gabinetu. O matko, to brzmi tak dostojnie, że zaraz dostanę palpitacji! Doskonale wiem też, że kawa to tylko sprytny bluff i jedyne na, co mogę liczyć to pusta filiżanka ( w najlepszym wypadku ). Wspomniałam już, że ta kobieta mnie nie lubi? To dziwne, bo absolutnie każdy żywi do mnie uczucia od niechętnej tolerancji do względnej nienawiści, ale ta sucz musi mnie tylko nie lubić. To brzmi tak protekcjonalnie. Jej gabinet od progu sprawia, że człowiek chce rzygać, bowiem jest utożsamieniem zboczonych marzeń każdej fanki lalek Barbie – cały różowy, dosłownie wszystko nawet kartki na biurku i atrament. Z niechęcią muszę przyznać, że pomimo tego całego pink syfu miał klasę i śmierdział kasą na kilometr. Totalne zaprzeczenie gabinetu Umbridge, jaki znamy, choć paradoksalnie tak podobny. Usiadłam w ( a jakże! ) różowym fotelu i wzięłam kiczowatą, różową filiżankę ze spodka o tym samym kolorze. Kurwa, było nawet kawo-idealne coś ( bogom dzięki czarne ) na samym dnie tej skorupki. Jestem pod wrażeniem. Naprawdę. Tymczasem pani Malfoy usadowiła się na krześle ( pink! ), uśmiechnęła się słodziutko i głosem ociekającym cukrem, którego wyraźnie brakowało w moim napoju, powiedziała:
- Walkirio, kochanie, zauważyłam, że coraz więcej czasu spędzasz z moim pierworodnym synem Abraxas'em. Nie chcę być uważana za wścibską, jednakże pragnę poznać wasze plany na wspólną przyszłość. – What the fuck?
- Co ma pani konkretnie na myśli?
- Otóż postawmy sprawę jasno. Nie chciałabym, żeby dziedzic dumnego, szlachetnego i czystokrwistego rodu zacieśniał stosunki z młodą damą, która ma jeszcze nie do końca pewne pochodzenie, w sytuacji, kiedy wspomniany Abraxas posiada szansę związać się z panną o nieposzlakowanym rodowodzie, której plany dotyczą małżeństwa z moim ukochanym synem. Na koniec proszę cię, byś pomyślała o jego przyszłości i dla dobra ogółu usunęła się z jego życia na dobre. – Po tej wyczerpującej przemowie wreszcie odetchnęła. Ekstra, nie wiedziałam, że można tak długo wstrzymywać oddech.
- Więc insynuuje pani, iż ród Black'ów ma nieczystą krew? – Skoro ona taka ugrzeczniona to i ja nie gorsza, nie?
- Ja niczego nie insynuuje, kochanie. Ja tylko stwierdzam powszechnie znany fakt.
- Że co, do cholery? – Nie wytrzymałam nerwowo.
- Że jesteś szlamą. – Po tym oświadczeniu wzdrygnęła się malowniczo i spojrzała na mnie przepraszająco.
- W sytuacji, kiedy nie jestem żadną szlamą takie sugestie pod moim adresem są niestosowne i na miejscu – oświadczyłam z kamienną twarzą dobrej pokerzystki, którą w istocie jestem.
- Wybacz, ale nie widzę w tobie partnera do rozmowy, szlamo.
- Po raz ostatni suko, nie jestem szlamą. Bardzo uprzejmie cię proszę, weź się, kurwa ogranij!
- Wyjdź. Natychmiast. – Gdyby pusty wzrok lalki Barbie mógł zabijać…
- Fuck yeah.
Zatrzasnęłam drzwi tego przybytku sukowatości. I niech się mamusia Malfoy'a cieszy, że choć raz w życiu jej posłuchałam. Czystość krwi… Moja krew jest czysta, jak łza!
Isobel…
W zwolnionym tempie obserwuję przepiękny, taktyczny nóż wojskowy o ząbkowanym ostrzu, który pewnie wbija się w czaszkę skrzata domowego. Dobrze, że Abraxas pożyczył mi kilka tych śmiesznych ludków. Mam na czym trenować. Od niechcenia spoglądam na zegarek. 6 o'clock. Ostatnia próba i kończę na dziś. Wolnym ruchem zawiązuję oczy czarną przepaską. Uda mi się, po prostu musi mi się udać. Sięgam po ostatni nóż na ścianie i skupiam się maksymalnie. Rzut. Chwila napięcia i słyszę ten satysfakcjonujący dźwięk, kiedy broń trafia do celu. Mlaszczący dźwięk. Są rzeczy, których magią nie zastąpisz. Szybki prysznic, zmiana ciuchów i jestem gotowa na śniadanie. O tej porze mamusia Malfoy'a nie dopadnie mnie w jadalni, żeby porozmawiać o Walkirii. Ta baba ma nierówno pod sufitem z tą jej manią na punkcie czystości krwi. Kontrolnie spoglądam w lustro w hallu rezydencji. Jest jak na razie akceptowalnie. Lekko kręcone, popielato – blond włosy układają się ładnie na ramionach, a nienaturalnie jasne, prawie białe tęczówki wyglądają odpowiednio groźnie, jak na mój gust. Z moją jasną karnacją, włosami i oczami to prawdziwy cud, że nie jestem albinosem. Kieruję się do dobrze wyposażonej biblioteki Malfoy'ów, kiedy niespodziewanie wpadam na Lukrecję Parkinson, która właśnie opuściła cel mojej wizyty. Coś tu śmierdzi. Ona nigdy dobrowolnie nie przekroczyłaby progu tego pomieszczenia. Z przymusu też raczej nie, no zależy od oprawcy, bo na przykład gdybym to była ja, to może.
- Co ty tutaj robisz? – pytam bez ogródek, podejrzliwie mrużąc oczy.
- Ja?
- Nie, Tom Riddle. – Mętne spojrzenie posłane w moją stronę. - No oczywiście, że ty kretynko. Ktoś tu nie do końca chwyta moje wyrafinowane poczucie humoru. Już żałuję, że pani M. zaprosiła tą slut na wakacje właśnie tam, gdzie ja postawiłam swoją szlachetną stopę.
- Czemu jesteś dla mnie taka niemiła. – Końska twarz Parkinson wydłużyła się niebezpiecznie. Chyba się popłaczę razem z nią. Żal.
- Powiedz mi tylko, co tam robiłaś i dam ci spokój, O.K?
- Czytałam o eliksirach miłosnych. – Odpowiada szybko, za szybko. No i wątpię, żeby broszurki o takich zaklęciach stały sobie spokojnie na półce pośród książek z gatunku: „Avada Kedavra to za mało? 100 najbardziej bolesnych śmierci dla wrogów i przyjaciół." pióra jakiegoś Malfoya Seniora. W tym wypadku trzeba sięgnąć właśnie po coś z tych woluminów, a przynajmniej po dobre Legilimens. Już miałam wyciągnąć różdżkę, kiedy drzwi na końcu korytarza otworzyły się z hukiem i wypadł z nich Abraxas wrzeszcząc na całe gardło:
- Walkiria mnie zabije, albo zabije Tofika, albo nas obu! Kurwa!
- Oh, jaka to będzie tragedia dla twojej biednej mamusi. – No co? Ten kretyn zepsuł mi pogawędkę ze slut Parkinson.
- Co się stało Ab? - Ab? Niech tylko W. się o tym dowie!
- Tofik zniszczył przez przypadek Levisy Walkirii. – Jak tak to niech lepiej przygotuje się na ciężkie tortury i zamówi dobrego uzdrowiciela. „Ab" oczywiście, bo ten przygłupi skrzat domowy przepłaci to życiem, jak Wulfryka kocham, a za całym tym osławionym „przypadkiem" stoi zapewne polecenie tej bitch lub drugiej naczelnej pink bitch wyższego rzędu . Te domowe skrzaty to jednak wadliwy system, odmóżdżone stworzenia słuchają wszystkich, nawet wariatów/-ki. Niepotrzebne skreślić.
- I jak ja mam jej o tym powiedzieć, już zamówiłem sową wszystkie te śmieszne spodnie z ich najnowszej kolekcji, ale zanim to zrealizują będę martwy. – Ma chłopak gest. Teraz to nawet mi go żal. W. przerobi go na mielonkę, a potem rzuci testralowi. Ewentualnie odwrotnie, wtedy koń odwali całą czarną robotę. Aktywnie jej w tym pomogę w imię siostrzanej solidarności. Ciekawe, kiedy jej powie o tych Levisach? Zostawiłam Ab'a samego z Lukrecją, niech się tam nawet pozabijają. Boże! Taka awantura przez święte portki W. Śmiać mi się chce. Ha ha ha… Wreszcie rozsiadłam się na szezlongu w przytulnym koncie biblioteki i powróciłam do uroczej księgi o zaklęciach tworzących wizje doprowadzające do bolesnego szaleństwa u ofiary. Mniej więcej po dwóch godzinach słyszę wrzaski Walkirii, Abraxsa i na dodatek Lukrecji. Zaczęło się. Nawet tam nie wchodzę, bo W. gotowa mnie obwiniać o to, że nie upilnowałam jej gaci. Nagle wszyscy troje dosłownie wpadli do mojego zacisza, przerywając duchowy monolog wewnętrzny z samą sobą. Moja siostrzyczka rzuciła się na Ab'a z pięściami. Frajer nawet się nie broni, a już podbiła mu oczy i zadrasnęła łuk brwiowy. Poczuwając się do obowiązku rozdzieliłam walczącą parę, W. prawie natychmiast się uspokoiła. Mam na nią dobry wpływ. I wszystko skończyłoby się happy endem, gdyby nie ta slut, która w przypływie uczuć macierzyńskich lub bliżej nieokreślonych, próbowała nieudolnie rzucić na biedną, pokrzywdzoną Walkirię Cruciatusa. Już wiem czego szukała w „przybytku wiedzy". Efekt do przewidzenia. Nawet nienawidzić nie potrafi. Żal, żalem poganiany. W. nie namyślając się długo, wypchnęła Malfoy'a za drzwi i obracając się powoli w moją stronę rzekła złowieszczo:
-Isobel, wiesz na czym polega operacja plastyczna bez skalpela plazmowego i znieczulenia morfiną?
- Nie do końca, ale wiem komu ją zafundujemy i wyobrażam sobie przybliżony efekt końcowy – odpowiadam niewinnie.
Po 20 min. Wyszłyśmy z biblioteki w o wiele lepszych humorach, a Parkinson już nigdy nie będzie wyglądać tak samo.
Tom…
Poprawił czarną szatę, przeczesał lśniące, krucze włosy długimi, bladymi palcami. Idealnie. Wyszedł z ciemnego pomieszczenia zostawiając za plecami perfekcyjnie zasłane łóżko, pusty stolik nocny oraz skromną szafę, gdzie pozostały tylko krzywe, druciane wieszaki. Drewniane, rozklekotane krzesło zostało przysunięte do opróżnionego biurka, na którym leżał gruby, wełniany sweter. O ścianę opierał się masywny kufer z herbem Hogwartu, a w kieszeni szaty tkwiła bezpiecznie różdżka. Jego pokój był, jak zwykle zupełnie anonimowy. Żadnych przedmiotów osobistego użytku i nawet najmniejszego śladu po mieszkańcu. Co więcej pachniał tak, jak dawno nie otwierany, stary dom i w jakiś dziwny, pokrętny sposób ten zapach koił jego zmysły.
– Tom! – Głos całkiem ładnej, aczkolwiek wysoce nudnej dziewczyny dobiegał zza otwartych na oścież drzwi obok.
– Tak? – odpowiedział siląc się na uprzejmy ton.
– Wychodzisz?
– Na to wygląda.
– Mogę iść z tobą?
– Amy, ile razy mam ci powtarzać, że nie? – Ciągle trzymał nerwy na wodzy i miły uśmiech na twarzy, gdzie jego medal?
– Ostatnio powiedziałeś, że mnie zabierzesz – powiedziała z wyrzutem.
– Ale tym razem naprawdę nie mogę. Do zobaczenia później. – Minął próbujące się kłócić dziewczę i przekroczył próg oddzielający go od wolności. Jeszcze tylko żelazna brama i znalazł się na pozbawionej ludzi ulicy. Aaa... wojna. Mugole wykonują za niego całą czarną robotę wykańczając się nawzajem. Może przy okazji zginie parę szlam. Mean smirk. Chociaż jednej szlamy mogłoby mu brakować. Smirk złagodniał niespodziewanie na myśl o brązowowłosej wiedźmie, która zapewne już czeka na niego na Pokątnej.
Tymczasem manewrował wprawnie pomiędzy domami kierując się w stronę „Dziurawego Kotła". Gdzieniegdzie zamiast budynków ostały się gruzy pozostałe po nalotach nazistów. Tu i ówdzie można było spotkać pojedyncze, pochylone postaci poruszające się jak zastraszone mrówki, jednakże o zdecydowanie mniejszym niż jeszcze trzy, cztery lata temu zagęszczeniu. Wtedy miasto pełne było eleganckich i obrzydliwie bogatych ludzi, mężczyzn w płaszczach i błyszczących cylindrach, z eleganckimi laskami, kobiet wystrojonych w snobistyczne i niezaprzeczalnie piękne suknie, w wymyślnych kapeluszach, niektóre nosiły nawet te niedorzeczne koronkowe parasolki, które miały chronić w ich mniemaniu przed słońcem. Londyn też wtedy pachniał inaczej, nie prochem i śmiercią, ale mieszanką deszczu, świeżych bułeczek i perfum. Tanie sentymenty. Teraz czasy się zmieniły, wybuchła wojna przez tego, jak mu tam, Hitlera, poziom życia kapitalistów spadł na łeb, na szyję i mnóstwo młodych, silnych mężczyzn zaciągnięto do armii, a reszta narodu oczekiwała na kolejne zwycięstwa bohaterskich wojaków w wojnie ze złym Adolfem. Obecnie tylko paru żołnierzy patrolowało puste dzielnice miasta. Znaczna część witryn sklepowych została zabita byle jak deskami, okiennice w domach zatrzaśnięte na amen, a ich mieszkańcy zapewne kulą się w środku ze strachu, oczekując na kolejny alarm przeciwlotniczy. Tom uśmiechnął się na tę myśl. Jeszcze nie tak dawno temu zazdrościł bogactwa pracownikom City. Nieraz też zwędził im portfel. Niektóre wręcz wlatywały do jego rąk. Dla dziesięciolatka to było jak czary. Później dowiedział się, że to rzeczywiście była magia. Magia... i Hogwart... jego dom, jedyne miejsce, gdzie naprawdę należał, gdzie znalazł grupę wiernych zwolenników w postaci jego elitarnej jednostki zwanej Power Rangers Rycerzami Walpurgii. A wśród nich odnalazł nawet całkiem dochodowego idiotę, który finansował większość jego małych inwestycji w czarnomagiczne artefakty. Sakiewka wypełniona cudzymi galeonami przyjemnie ciążyła w kieszeni czarnej szaty. Granatowe chmury zwiastujące niechybny deszcz unosiły się nad jego głową. Świetnie. Przynajmniej Messerschmity nie nadlecą. Jakby to był problem na Pokątnej. Samoloty nie stanowiły zmartwienia w miejscu obwarowanym prawie tak, jak Ministerstwo Magii, za to opady atmosferyczne mogły popsuć mu plany na popołudnie.
– Chłopcze! – Krzyk mundurowego.
– Słucham? – Obejrzał się na chłopaka niewiele starszego od niego ubranego w służbowy mundur, parę rozmiarów za duży, znoszony i połatany.
– Nie powinieneś być w domu? Zaraz będzie padać, a w każdej chwili mogą zaatakować Niemcy. – Jak on kochał fałszywą troskę. Czas się nieco zabawić, tak jak lubił najlepiej, czyli kosztem innych.
– Nie ma jeszcze godziny policyjnej. – Niewinny wyraz twarzy, palce pieszczące różdżkę, to małe drewienko, które może dać tyle władzy. – Poza tym zgubiłem się. Proszę, pokażesz mi drogę do domu? – usilnie uważał, żeby nie wybuchnąć śmiechem, jednakże dalej patrzył tymi błagalnymi, szarymi oczami.
– Jasne, skąd przyszedłeś? – Fałsz przeistacza się w prawdę, niezwykłe.
– Chyba tamtędy. – Wskazał na wąską uliczkę skrytą w mroku.
– Rick, odprowadzę go do domu! – Żołnierzyk zawołał głośno do swojego kolegi.
Weszli do zaułka. Otoczył ich cień rzucany przez dwa wysokie, ceglane budynki. Odgłos kroków stopniowo ucichł, a niedoszły bohater oddalił się od bezpiecznej obecności drugiej osoby. Ciche Silencio rzucone za ramię.
– Nie mogłeś stąd przyjść, to ślepa uliczka... – kojarzenie w iście zabójczym tempie.
– Naprawdę, bo wydawało mi się, że stąd... – powiedział zimno Tom Riddle.
Steven, znany także jako żołnierz armii Jej Królewskiej Mości odwrócił głowę w stronę młodego chłopaka, który go przywiódł w to odosobnione miejsce.
– Ale o co... – urwał ujrzawszy twarz nie wyrażającą żadnych emocji. Spojrzał w oczy podrostka i zadrżał. Zimne jak lód. Przerażająca nienawiść. Zło. Te oczy były jak u demona. Nie, demon nie byłby aż tak pusty w środku. To nie mógł być człowiek, a jednak nim był. W tym momencie przyglądał się prawie z rozrzewnieniem kawałkowi drewna, który trzymał w wyciągniętej dłoni. Co do... Uderzyła go fala bólu. Jakby rozrywano go na strzępy. Łamano wszystkie kości. Gwałcono. Podpalano. Cięto. Odrywano paznokcie. Wypalano oczy. Wyrywano kutasa. Krojono żywcem. Agonia. Czy to kiedyś się skończy?
In the so called meantime młody Tom Marvolo Riddle oglądał z zainteresowaniem mały spektakl w postaci jęczącego człowieka, rozgrywający się przed jego oczyma. Żeby wojownik wrzeszczał w ten sposób… – pokręcił głową niezadowolony. Zdjął klątwę, ale tamten idiota dalej krzyczał. Muzyka dla jego uszu. Czysta symfonia.
– Sectumsempra – mruknął machając różdżką nad skulonym młodym człowiekiem. Mundur natychmiast zabarwił się na purpurowo od krwi opuszczającej głębokie rany na jego piersiach. Musiał naruszyć tętnicę szyjną, bo posoka zaplamiła wypolerowane niedawno, przez jakiegoś mieszkańca sierocińca buty i wykrochmaloną, białą koszulę, nie mówiąc już o wyprasowanych w kant spodniach. Z obrzydzeniem wysmarował sobie ręce płynami ustrojowymi ofiary i wybiegł z uliczki.
– Hej! Ty! – zawołał do drugiego z patrolujących.
– O co chodzi?
– Z twoim kumplem jest coś nie tak. – Kolejny idiota wszedł do tamtej alejki. Zobaczył leżącego na ziemi przyjaciela i natychmiast podbiegł do ciała, leżącego na wątpliwej czystości kamiennym chodniku.
– Crucio. – To było zbyt proste. Teraz ten drugi zwijał się z bólu na ziemi. Ach... lepsze niż najlepsza aria operowa. Pierwszy żołnierz zaczął się powoli wybudzać z otępienia pozaklęciowego. Przerwał torturę i czując już ten przyjemny napływ mocy, tą pewność, jak wtedy miesiąc temu... To się zbliża, a nieszczęśnik czując nadchodzący, nieuchronny koniec zaczął płakać i błagać o litość. Ale Lord Voldemort nie zna litości.
– Avada Kedavra! – Dwa słowa o niezwykłej sile opuściły jego usta niosąc śmierć. Piękne. Rozluźnił się nieco i skierował drewienko na kolejne danie z dzisiejszego menu.
– Imperio. – Połączenie z drugim umysłem, jego znacznie silniejsza wola i niedoszły bohater wstał, wyjął nóż, wbił go w rany trupa patrząc na siebie z przerażeniem, kompletnie nie rozumiejąc, dlaczego to robi, zamoczył ostrze we krwi i ubrudził się cały posoką, wyciągnął z kieszeni pistolet, przyłożył do swojej skroni. Tom przerwał działanie zaklęcia i wyszeptał ponownie, z uśmiechem, który w innych warunkach mógłby zostać uznany za czarujący,
– Avada Kedavra.
Zielony błysk. Czubkiem buta kopnął dłoń trzymającą pistolet, który wystrzelił tworząc dziurę, przez którą wypłynął mózg denata. Mugole i ich idiotyczne zabawki do zadawania cierpienia innym. Te dwie wariatki, jak im tam było? Isobel i Walkiria, one na pewno powiedziałyby mu co to za shit. Bezsens, są przecież dużo zabawniejsze metody tortur niż to, na co stać mugoli. Machnięciem różdżki oczyścił się z zasychającej krwi, poprawił koszulę i pewnym krokiem wyszedł z zaułka.
Chwilę później przedzierał się już przez wyjątkowo gęsty tłum na Pokątnej poszukując pewnej pięknej czarownicy. Znalazł ją przy stoliku w lodziarni Floriana Fortescue.
– Tom! – powiedziała z uśmiechem, jej oczy błyszczały z czymś na kształt uwielbienia, tak to się chyba nazywało. Wiedział, jak działa na dziewczyny, lecz gdyby ona wiedziała o... ale tę część swojej działalności wolał trzymać z daleka od całkiem ładnego noska panny Granger.
–Witaj Hermiono. Co słychać?
– Nie za wiele, a u ciebie?
Smirk. Aż kusi, żeby się pochwalić... Zamiast tego pochylił się szybko i pocałował ją mocno w usta. Smakowała jak lody truskawkowo-czekoladowe. Pycha. Wyprostował się po chwili i jak gdyby nigdy nic kontynuował:
– U mnie wszystko po staremu, wiesz jak to jest, czekam na Hogwart, nie czaruję, takie tam.
– Też nie mogę się doczekać powrotu. To już szósty rok! Ciekawe, czy będzie trudniej, wiesz... – wyłączył się ze słuchania paplaniny o lekcjach.
– Skończyłaś? – Wskazał po chwili na pusty pucharek po lodach. – Co powiesz zatem na małą przechadzkę?
– A gdzie mnie pan zabierze, panie Riddle?
– W miejsce, którego unikają takie grzeczne dziewczynki, jak pani, panno Granger. Obdarzyła go łobuzerskim uśmiechem, który wprost uwielbiał. Wstali i udali się w kierunku mało uczęszczanej, a raczej dosłownie omijanej szerokim łukiem przez większość ludzi, części Pokątnej. Schylił się pod nisko sklepionym przejściem i wszedł do mrocznej odnogi największej dzielnicy magicznej w Londynie. Natychmiast otoczył ich półmrok, a Hermiona ścisnęła go mocniej za ramię. W powietrzu unosił się zapach szczyn i stęchlizny, w rynsztokach brukowanej ulicy biegały szczury,a po kątach kryły się wiedźmy, żebracy, prostytutki i Bóg wie jeszcze co. Tu i ówdzie stał stragan z bardzo nielegalnymi przedmiotami czarnomagicznymi. Tom jednak skierował się prosto do jednego, dobrze znanego sobie sklepu. Szyld głosił: „Borgin i Burke". Wszedł do zagraconego pomieszczenia pełnego pajęczyn i zakurzonych gablot przy wtórze dzwonka zawieszonego nad drzwiami. Większość światła, które powinno przechodzić przez witrynę zatrzymywała warstwa zaschniętego od lat brudu. Riddle pewnie manewrował w tym labiryncie przedmiotów, a uczepiona jego ramienia Hermiona z trudem nadążała za wysokim młodzieńcem. Znaleźli się w końcu przy kontuarze, a zza zaplecza wyszedł stary, pomarszczony mężczyzna o postawie sępa czyhającego na zdobycz. Resztki włosów pokryte siwizną zaczesał na czubku jajowatej głowy. Haczykowaty nos i wredne, chciwe spojrzenie małych oczu, do momentu, gdy rozpoznał czarnowłosego czarodzieja, wtedy jego oczka zalśniły strachem i szacunkiem, a usta wykrzywił grymas przypominający w zamierzeniu uśmiech, a wyglądający raczej na stężenie pośmiertne twarzy starego truposza.
– Pan Riddle, czemuż to zawdzięczam tę uroczą wizytę?
– Słyszałem, że chowasz tu coś, co mogłoby mnie zainteresować, Burke.
– Co ma pan dokładnie na myśli?
– Parę trucizn, te co zwykle. – Podał listę staruszkowi. – I jeden mały szczególik. Podobno w twoim posiadaniu znajduje się pewien artefakt. Ktoś zaufany powiedział mi, że masz księgę napisaną przez Askelpiosa.
– Księga Askelpiosa... Tak znalazła się nieoczekiwanie w mojej kolekcji, jednakże... – potarł nerwowo skroń. – Nie wydaje mi się, aby była na sprzedaż.
– Wszystko ma swoją cenę, jak zwykle sam mawiasz.
– Ale ten artefakt jest wyjątkowo cenny i naprawdę nie sądzę, aby było na niego stać nawet Pana...
– Ile?
– 20.000 galeonów.
– Za tyle mógłbym sobie kupić świętego Graala. Jeszcze raz powtórzę pytanie: ile?
– No, minimalnie 19.000, ale to po znajomości...
– To coś jest warte najwyżej 5.000.
– Skoro pan nalegasz, ale nie zejdę niżej niż 15.000.
Hermiona podziwiała staruszka za odwagę, wszak śmiał sprzeciwiać się Jemu.
– Niech ci będzie 7.000.
– 14.500.
– 8.000.
– 10.000 i koniec.
– 9.500, stoi?
– Stoi – niechętnie zgodził się Bruke. – Borgin! – Z zaplecza wybiegł dwudziestopięciolatek, syn jednego z założycieli sklepu. – Przynieś panu Riddle nasz mały skarb.
Tom zapłacił, wrócił też młody Borgin i niepozorne jak na posiadaną magiczną moc i wiedzę zawiniątko zmieniło właściciela. Riddle przepłacił i doskonale o tym wiedział, ale w końcu to nie były jego pieniądze.
Magnum incendium saepe parva scintilla excitatur - często mała iskra powoduje wielki pożar...
Rozdział II
Later
Walkiria…
Pociąg Londyn – Hogwart, korytarz. Za drzwiami przedziału dla Prefektów siedzi bardzo z siebie zadowolony Tom Riddle razem ze swoimi Pieskami. Thanks God, Slughorn zaprasza go na imprezę, więc za chwilę się wyniesie. Weszłam do przedziału, usiadłam na kolanach Abraxasa, założyłam mu ręce na szyję i bez krępacji zaczęłam się z nim całować. Poczułam, jak obejmuje mnie mocno w talii. Dochodziliśmy właśnie do trzeciej bazy, kiedy ktoś głośno odchrząknął. Niechętnie obejrzałam się za źródłem hałasu.
- Malfoy, ty i ta szlama to jednak prawda? Mówiłem ci, żebyś dał sobie z nią spokój. Czeka cię kara – Tommy brzmiał naprawdę złowieszczo. Oczywiście, jak dla kogo. Poczułam, że Ab dosłownie sztywnieje ze strachu. Reszta Piesków, w tym mój kochany kuzynek, powoli otrząsała się z podniecenia i zazdrości. Przypomniałam sobie o małej kopercie, która dotąd spoczywała bezpiecznie w kieszeni mojej szaty. Wyjęłam ją i rzuciłam w stronę Riddla.
- Masz i wreszcie się przymknij. Zaproszenie od Ślimaka – dodałam tonem wyjaśnienia. – Jak wrócisz to zajmiesz się odrobaczaniem swojego drogiego Pieska, powodzenia. Cholera, chyba jest wkurwiony. Pospiesznie wytłumaczyłam:
- Nie bój się, już wychodzę, tylko załatwię coś z Avery'm. Pozwolisz? – zwróciłam się do kapitana drużyny quidditch'a. Popatrzył niepewnie na swojego pana, który od niechcenia wzruszył ramionami. Wyszliśmy z przedziału.
- Mam do ciebie małą prośbę. Mogę w tym roku wziąć udział w sprawdzianie do drużyny? Wiem, że macie dwa wolne miejsca pałkarzy.
- Ale… Jesteś dziewczyną.
Wow, kapitan stwierdza fakt oczywisty.
- I?
- No, dziewczyny nie grają.
- Daj mi tylko spróbować. Najwyżej się nie dostanę. Dla ciebie to żadna różnica, nie?
- Dobra, ale nie ma nic za darmo.
Podniosłam wysoko brwi w niemym pytaniu.
- Weźmiesz udział w sprawdzianie, jak dasz mi się zerżnąć – stwierdził bardzo subtelnie ten kutas.
- Stary, ogarnij się, maksymalnie lizanie do drugiej bazy, jak dla ciebie.
- Nie bądź taką suką, w końcu jeden numerek to nie tak dużo.
- Musiałeś mnie z kimś pomylić, bo ja nie jestem jakąś tanią dziwką. Poza tym mam chłopaka, a sprawdziany nie są warte nawet drugiej bazy, więc znaj moją szczodrość.
- Chłoptaś nie musi się dowiedzieć…
- I nie dowie – stwierdzam krótko.
- Ale za dyskrecję to już będzie trzecia baza.
- Słyszysz się?
- Tak. Stoi?
Komu, tobie? A chuj z nim…
- Niech ci będzie – nachylił się – ale dopiero po sprawdzianie – skończyłam wciskając mu koniec różdżki w krocze, po czym zniknęłam w przedziale Isobel na drugim końcu długiego korytarza.
- Czołem siostrzyczko – rzuciłam od progu.
- Hej! – przywitała mnie. – Tak się właśnie zastanawiałam, czy pamiętasz jeszcze o…
Our past…
Nudne popołudnie na początku nudnego tygodnia w nudnym miejscu zwanym przez niektórych odd people szkołą. Kind of joke, I think. Walkiria i ja uczęszczamy do snobistycznego ( czytaj prywatnego ) oddziału tej szlachetnej instytucji. Według niektórych jesteśmy elitą. Według mnie to tylko dumny tytuł, za niezbyt dumnie wyciągniętą kasę od naszych starych, frajerzy. Za to siedzimy w czystej klasie, mamy windę i brak perspektyw na ucieczkę dzięki kratom w oknach. Razem z W. okupuję ławkę na końcu sali, otoczona przez bandę kretynów ( nawiasem mówiąc elita w elicie, że tak powiem ). Będąc osobą odpowiedzialną i w pełni sił umysłowych, przytoczę tu ich szczegółowy opis, jako ostrzeżenie dla potomnych. Moron nr 1 – tleniony blondynek, zwany przez nas inteligentnie Surykatką za przejawianie szczególnych uzdolnień w naśladowaniu zachowań tego słodziutkiego zwierzaczka. Razem ze swoim przydupasem A i przydupasem B ( dalej figuruje jako Pies ) usiłują wyrafinowanie dać znać reszcie klasy, że wykazują tzw. negatywny stosunek do przedmiotu. Cokolwiek to oznacza. Pospólstwo musi posłusznie rozwiązywać ćwiczenia ze strony bla, bla, bla którejś. Oczywiście tylko ja skończyłam całość. Tak wiem, pogratulować naiwności! Idiots chichoczą ukradkiem pochyleni nad czymś, co niebezpiecznie przypomina niewinną kratkę papieru z wyraźnym napisem „HELP!". Dziwne, skąd Surykatka wziął ten wskaźnik? Tymczasem Pies usiłuje wystawić go za okno przez więżące nas kraty, razem z dyndającym okazale transparentem. Prawie wybili przy tym jakiejś babci oko, a już na pewno ma biedaczka stan przedzawałowy. Olać to, przynajmniej coś się dzieje. Walkiria, nieświadoma rzeczywistości, pisze nowe erotyki za 2,50 zł. w słynnym zeszyciku. Kojąca lekturka na dobranoc. Dziewczyna ma już zapewniony dodruk i moje serce pęka z dumy. Co do…, a to tylko dzwonek. No to pa!
At home…
Isobel i Walkiria wchodzą do hallu i przeglądają się w zakurzonym lustrze. Ich odbicia uśmiechają się do siebie wesoło. Wysoka blondynka i drobna brunetka. Nikt nigdy nie nazwałby ich siostrami, a jednak to szczera prawda. W. zamaszystym ruchem pozbywa się przeładowanego plecaka i granatowych trampek Converse. Ups! Jeden z nich właśnie wylądował w koszu na papiery i nie tylko, nie opróżnianego chyba od przeprowadzki na to zadupie zadupia Polski, zadupia Europy.
- Posprzątaj szybko ten syf – rzuciłam leniwie i nieszkodliwie.
- Weź się, kurwa ogarnij! – taa…najlepsza obrona to atak, co nie W.?
- Proszę, pomyśl o tych wszystkich bakteriach, które teraz rozłażą się po twoim bezcennym tramposzczale.
- O.K. – warknęła przez zaciśnięte zęby Walkiria.
Spokój to klucz do sukcesu w kontaktach z nadpobudliwymi piętnastolatkami z ADHD. I kogo ja oszukuję? Sama mam tyle samo lat. Tylko, że ja nad sobą panuję. Alleluja, chwalmy Pana! W. jako przyszły chirurg/ koroner zna doskonale zagrożenia związane z drobnoustrojami (czytaj mania i fobia). Kocham manipulowanie niewinnymi, poczciwymi ludźmi. Walkiria ubiera jednorazowe, gumowe rękawiczki ze złowieszczym cmoknięciem. To jej stały arsenał. Ja pasuję i rozkładam obolałe ciało na kanapie przed TV. Leci powtórka jakiegoś odcinka CSI. Radosny akcent na koniec dnia. Po chwili moja siostrzyczka rzuca we mnie czymś, co nie jest śmierdzącym trampkiem. Podejrzliwie zerkam na dwie ozdobne koperty o lekko zapleśniałych brzegach.
- Co to do cholery jest?
- Nie mam bladego pojęcia, ale są ładne i zaadresowane do nas. Czy to nie wystarczający powód, żeby je otworzyć, Isobel?
- Dobra – wyciągnęłam poręczny nożyk do tapet. – Zrobię to dla ciebie.
- Uważaj kobieto na ten zajebisty hologram!
- To, my little moron jest pieczęć. Chyba jakieś dziwne „H" w otoczeniu ZOO, ale żadnych Piesków ani Surykatek tu nie widzę, więc to nie zaproszenie na super słodkie urodzinki tego nadzianego sukinsyna. Swoją drogą niezłe cacko, ta pieczątka.
Wyjęłam plik pożółkłych kartek papieru wypisanych staroświeckim atramentem.
- Przeczytaj na głos!
- Jasne, no problem.
HOGWART
SZKOŁA MAGII i CZARODZIEJSTWA
Dyrektor: ALBUS DUMBLEDORE
(Order Merlina Pierwszej Klasy, Wielki Czar., Gł. Mag, Najwyższa Szycha, Międzynarodowa Konfed. Czarodziejów)
Szanowna Panno Steven,
Mamy przyjemność poinformowania Pani, że zo stała Pani przyjęta do Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Dołączamy listę niezbędnych książek i wy posażenia.
Rok szkolny rozpoczyna się 1 września. Ocze kujemy Pani sowy nie później niż 31 lipca. Z wyrazami szacunku,
Minerwa McGonagall,
zastępca dyrektora
W salonie zapadła głucha cisza. Drżącymi rękami otwarłam swoją kopertę i szybko przebiegłam tekst wzrokiem.
- U mnie piszą to samo – oświadczyłam cicho. - Dobrze, że nie wyrzucamy tych śmieci.
- Ale jazda, zawsze myślałam, że Hogwart to tylko opium dla mas!
- A tu niespodzianka. Cytuje: "Są rzeczy na niebie i na ziemi, które nie śniły się filozofom."
- To w dalszym ciągu może być podpucha.
- Jest tu podpis, cytacik :" tego krzywonosego miłośnika Mugoli".
- No dobra, ale objawiłyśmy ostatnio jakieś szczególne uzdolnienia, no wiesz… specjalny talent do magii, czy coś?
- Te listy wysłano cztery lata temu, to cud, że nikt ich nie sprzątnął.
- Cztery lata temu ten małolat Cię wkurwił i dostał opryszczki w wiadomym miejscu, wtedy myślałam, że to przypadek, ale teraz…
- Cztery lata temu wszystkie twoje Converse zmieniły kolor na turkusowy, remember?
- Yeah. It was cool, almost like I had bought new.
- Podsumowując czeka nas interesująca, choć spóźniona wycieczka.
- Tylko jak naciągniemy starych na kasę?
- Spoko. Wiszą nam forsę za świadectwo, a mi roczne kieszonkowe.
- To trochę tego będzie, a resztę kulturalnie i oczywiście za ich plecami pożyczymy.
- Jak już rzucimy na nich to słynne zaklęcie zapomnienia Lockhart'a. Myślisz, że uda się bez różdżki?
- Spróbujemy, najwyżej wyślą nas do pokoju bez klamek.
- Przynajmniej trafimy tam razem żulu spod jednego mostu.
- Mam tylko jedno małe pytanie, Isobel. Skąd my mamy skołować sowę?
Wieczór…
Wybuchy tłumionego śmiechu dobiegają z pokoju Walkirii. Te parodie na YouTube są przezabawne. Harry Potter wygląda tak kretyńsko śmiesznie, jak powinien. Ciekawe, co tam u niego na froncie z Voldim? A może You-Know-Who i Chłopiec-Który-Przeżył-Żeby-Go-Wkurwiać już nie żyją? Zawsze lubiłam He-Who-Must-Not-Be-Named. Bądźmy dobrej myśli. W. kleją się oczy. Zasnęła na siedząco przed migoczącym monitorem laptopa. Dobrze dla niej, że jest taka lekka i wciąż może liczyć na darmowy transport do łóżka. Wolnym krokiem wracam ciemnym korytarzem do siebie. Jak zwykle niepotrzebnie martwię się na zapas, ale mam bardzo złe przeczucia. Liczę tylko, że razem nam się uda. Wsuwam się bezszelestnie pod kołdrę. Zegar wyświetla godzinę 4.00 nad ranem. Wszystko to, co nas spotkało, jest takie fascynujące i zarazem przerażające. Możliwe, że obie doświadczyłyśmy zawiasu systemu i to tylko nasza popieprzona wyobraźnia zdrowo szwankuje, ale warto podjąć ryzyko, by poznać prawdę, nie? Jutro nadejdzie i przeminie, jak wszystko w tym nędznym, ludzkim życiu. Ta myśl jest w pewnym sensie nawet pocieszająca. Przynajmniej dla mnie.
- Dobranoc Isobel – mruczę w ciemność i opadam w kojące objęcia Morfeusza.
Poranek…
Cudowny, uroczy, nieziemsko zajebisty poranek. Leje. Schodzimy z Walkirią do kuchni. Ona ubrana w wytarty podkoszulek marki nieznanej ze stylowym napisem „Mały Marines", ja w wściekle różowej pidżamie w czarne plamki a la pantera. Rodzice są już w trakcie wczesnego śniadania. Ekstra. Jeszcze możemy się wycofać, ale spoglądając w oczy W. wiem, że ta opcja istnieje tylko teoretycznie. Jeśli starzy nie wsadzą mnie do wariatkowa to sama się tam dobrowolnie udam, żeby jęki i wyrzuty Walkirii nie zabiły nie na miejscu. Tatuś czyta poranne wydanie prasy usiłując w tym samym czasie pochłonąć kanapkę z sardynkami i dżemem. Nawet z daleka widzę ciemne plamy na jego śnieżnobiałej, wykrochmalonej koszuli. Mamusia obrzuca nas pasywnie podejrzliwym spojrzeniem, z gracją konsumując odtłuszczony serek wiejski. Normalnie rodzinna sielanka!
- Musimy z wami pogadać – stwierdzam śmiertelnie poważnym tonem.
- Która z was zaciążyła? – wrzeszczy natychmiast Mamusia pewnie uderzając w blat stołu swoimi wypielęgnowanymi dłońmi. Po prostu cudnie. Przechodzimy do bezpośredniego ataku. W. ostrożnie podchodzi do stołu. Staję solidarnie obok niej.
- Spójrzcie nam w oczy – rozkazujemy unisono. Trochę zszokowani posłusznie wlepiają w nas wzrok. Tatuś z żalem odłożył gazetę na blat.
- Obliviate! – Walkiria rzuca zaklęcie zapomnienia.
Puste twarze parents nadal są puste.
- Pamiętacie nas? – pytam ostrożnie.
- Oczywiście kochanie – odpowiada lekko zdziwionym głosem Tatuś.
Tego się właśnie spodziewałam. Magia bezróżdżkowa działa tylko u małych dzieci, ale nic próbuję teraz ja.
- Obliviate!
- I jak? Wiesz kim jesteśmy Mamusiu?
- O co tu chodzi? I po co mamy patrzeć wam w oczy?
Trafne pytania. Pokój bez klamek otwiera swoje ciasne podwoje.
- Razem. – Słyszę szept W. Obie skupiamy się maksymalnie. Nagle czuję takie dziwne mrowienie z tyłu czaszki, coś jakby osobliwy prąd.
- Obliviate! – nasze głosy brzmią czysto i pewnie.
No i zadziałało. Zaklęcie tymczasowego unieruchomienia też. Prawie tak szybko jak w reklamie jakiegoś odplamiacza. Dzięki Bogu za J. K. Rowling! Razem z Walkirią schodzimy do garażu po drodze zabierając papiery i trochę gotówki z tajnej skrytki rodziców, którzy już nie będą nas pamiętać. Nieoczekiwanie zrobiło mi się smutno, ale oni by nie zrozumieli. Podchodzę niepewnie do naszego starego samochodu. Jeep Wrangler razem z naszymi przeładowanymi bagażami czeka. Siadam za ogromną kierownicą. Kluczyki jak zwykle są już w stacyjce.
- Zmieniaj mi biegi – proszę. W. kiwa poważnie głową. Ostrożnie wyjeżdżamy z garażu. Metalowe drzwi zatrzaskują się za nami z hukiem. Witaj przygodo!
- Mój jeep! Ukradły mi auto! – ryczy na całe gardło Tatuś.
Cholera, chyba zobaczył nas przez okno. Gazu!
W podróży…
Stanęłyśmy w końcu na jakiejś podrzędnej stacji benzynowej. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapaszek nafty. Z głośników ( o dziwo! ) słychać było „Partyzant K." zespołu Happysad. Polskie radio i dobra muzyka. Takie rzeczy tylko w Trójce. W. wyszła z auta, żeby zatankować jeepa.
- Chcesz hot – doga? – zapytała.
Mój żołądek zaburczał w odpowiedzi.
- Rozumiem, że tak. Ketchup, czy musztarda?
- To i to.
- Czad!
Skierowała się w stronę budynku o uroczo zabłoconych ścianach i cudownie upapranych szybach. Ble, na chodniku leżał zapleśniały ser z pizzy. Skupmy się jednak na dokumentach. Prawo jazdy już mamy. Koncentracja, zamykam oczy i … nic, kurwa. Jeszcze raz. Zmieniły się imię, nazwisko, data urodzenia ( nie mam przecież 40 lat! ), PESEL i inne pierdoły poza zdjęciem. I jeszcze raz to samo. Hm… Mamy to. Chwalmy Pana, że jest dobry! Drugi cud nad Wisłą i tak dalej. Wandless magic sucks. Teraz tylko dowodzik. Poszło znacznie szybciej, całość za drugą próbą. Walkiria kopniakiem otworzyła drzwi samochodu.
- Kurwa! Gość, który to sprzedawał chyba nie wie co to antyperspirant!
- Cudnie, ruszamy.
Dzień i 10 kaw później…
Przekraczamy granicę Holandii do wtóru Iron Maiden. Koło trzeciej nad ranem zmieniamy na AC/DC. Cause I'm back! I'm back in black! - wrzeszczymy razem z radiem odpowiadając na fuckery innych kierowców tym samym powszechnie znanym znakiem. Krótki przystanek w Amsterdamie. Pięć kilogramów zioła, porządny zapas ecstasy i amfy oraz aviomarinu. Coś jeszcze? No dobra, szarpnę się. Heroina i kokaina uzupełniły „apteczkę". W porcie poszło bez przeszkód, choć policjanci nie byli do końca przekonani, że nie przemycamy niczego nielegalnego ( Isobel przekonała obu podejrzliwych panów, zgodnie z modłą Sokratesa, że nic nie wiedzą ). Zanotowałam u nas brak jakichkolwiek objawów choroby morskiej. God save the Queen!
Dziurawy Kocioł i Pokątna…
Obie czułyśmy się, jak w jakiejś cholernej bajce Disney'a. Wszystko było na swoim miejscu. Pub też i wszystkie sklepy, nawet Ollivander! Ciekawe, kiedy za rogu wyskoczy Chłopiec-Który-Przeżył razem ze swoją paczką kumpli. Coraz lepiej również szło mi przekonywanie tych frajerów ( tzn. mieszanie im w mózgach ). Jeden z nich, wyglądem przypominający Mundungusa Fletcher'a, otworzył nam uprzejmie przejście na Pokątną. Oczywiście po drobnej perswazji. Zakupy były udane, nie będę narzekać. Nie miałyśmy żadnych problemów z goblinami i z założeniem skrytki bankowej. W końcu zaopatrzyłyśmy się też w różdżki. Moja trzynaście cali, giętka, czarny heban z piórem feniksa. Przepiękna. W. zdecydowała się, po zdezelowaniu połowy wnętrza, na jedenasto calową z włóknem z serca smoka ( rogogon ) wykonaną z drzewa pomarańczy. Unikat i o potężnej mocy magicznej podobnie jak moja. Wzór szat wybrałyśmy „nowoczesny", czyli bardziej skąpy. Nie będziemy się przecież ograniczać! Wieczorem byłam padnięta, a Walkiria prawie nieprzytomna. Już miałam jej zrobić masaż serca i złamać wszystkie żebra. Na szczęście przypomniałam sobie inny sposób i po prostu dostała w twarz. Za to ja rano musiałam wypić szatana, żeby móc normalnie funkcjonować w społeczeństwie, ale to nic. Jeszcze tylko musimy troszkę potrenować te Niewybaczalne i będzie git. Ekspres Hogwart czeka!
Na King's Cross…
Aportowałyśmy się bezpośrednio przed stacją. Nie wiem jak nam się to udało, ale obeszło się bez rozszczepienia. Trening czyni mistrza! Niepewnie podeszłyśmy do barierki pomiędzy peronami ciągnąc za sobą pokaźnych rozmiarów kufry szkolne. Czułam się strasznie dziwnie. Nagle usłyszałam za plecami jakieś przytłumione głosy. Kurwa, to Potter i Weasley we własnej osobie!
- Dlaczego nie udało nam się przejść? – syknął Harry do Rona.
- Nie wiem…
Poczułam gwałtowne uderzenie w plecy. To Walkiria popchnęła mnie razem z wózkiem na tę cholerną barierkę! Obie pędziłyśmy na złamanie karku, już nie zdążę zahamować! Zamknęłam oczy i…
- Fronte! – wrzasnął Rudy.
- Nie! – Krzyk Bliznowatego.
Z wrażenia otworzyłam oczy. Jaskrawy srebrno-zielony błysk i… Jesteśmy po drugiej stronie! Hura! Weasley urósł w moich oczach, do czasu gdy…
- Isobel, czemu tu pisze 1941 rok?
Spojrzałam na "Proroka Codziennego", który leżał zapomniany na ławeczce obok. Chwila zastanowienia…
- Ten debil wysłał nas w przeszłość! – warknęłam z trudem tłumiąc złość. Dłuższa chwila zastanowienia…
- Prosto w łapy piętnastoletniego Riddle'a! – teraz to już wrzasnęłam. Ludzie zaczęli się na nas gapić, więc szybko przecisnęłyśmy się do przedziału na końcu korytarza. Po drodze chyba zobaczyłam czuprynę Toma, ale mogłam mieć jakieś omamy.
Walkiria już otworzyła usta, aby coś powiedzieć, więc zatkałam jej otwór gębowy własnym szalikiem.
-Muffliato! – rzuciłam dyskretnie. – Teraz już możesz wypłakać mi się na ramieniu. W. wypluła materiał i odkaszlnęła.
- Reasumując utknęliśmy tu obie w jednym zamku z tym kurewskim, młodocianym psycholem z manią wielkości, tak? – Moje biedne bębenki uszne!
- Doskonale wyciągnięte wnioski W.
- I co my teraz zrobimy?
Wzruszyłam obojętnie ramionami.
- Na początek proponuję poważną rozmowę z Dippet'em.
U dyrektora…
Parę godzin później, po udanym maskowaniu się w pociągu w celu uniknięcia kontaktu z wiadomo kim i wyczerpującej przejażdżce powozem dotarłyśmy do osławionego gabinetu dyrektorka Armanda. Zapukałam do drzwi. Cisza. W. załomotała w nie pięścią osiągając zamierzony efekt, czyli słowa zaproszenia. Wyłuszczyłyśmy mu całą sprawę. O dziwo, nasze karty ucznia już znajdowały się w jego szufladzie. Podejrzana sprawa.
- Skoro ustaliliśmy już wasz poziom ( piąta klasa ), to zostaje tylko przydzielenie was do poszczególnych Domów. Są cztery i…
- Tak, tak już to wiemy – przerwałam mu szybko. Założył mi bez słowa Tiarę Przydziału na głowę. Nareszcie!
- Kogo my tu mamy? Isobel, tak? Gdzie Cię przydzielić, co? Pasujesz idealnie do Ravenclawu lub do Slytherinu.
- Poproszę do Slytherinu – stwierdzam krótko. Cholera a Tommy?
-Więc niech będzie Slytherin!
Walkiria usłyszała od starej czapki ten sam werdykt. Byłam bardzo zadowolona. Nagle drzwi do pokoju otworzyły się bezszelestnie i do środka wszedł chłopak przypominający wyglądem pewnego wampira ze „Zmierzchu".
- To Edward Diggory. Nasz Prefekt, zaprowadzi was do pokoju wspólnego. Wspomniany wykonał zachęcający ruch dłonią. Podążyłyśmy za nim w ciszy. Niespodziewanie promienie światła padły na skórę Edwarda, która zaczęła wyraźnie błyszczeć. I co jeszcze? Czy wszystkie te porąbane książki są prawdziwe?
- Sorry – wymruczał zażenowany. – Zapomniałem się zaczarować, tak na wszelki wypadek.
- Jesteś wampirem? – W. jak zwykle taktowna do bólu.
- A, tak. Jestem. Tylko raczej nie wspominajcie o tym nikomu, ok.?
- Nie ma sprawy, ale przysługa będzie kosztować – odpowiadam niewinnie.
3 dni kurewskiego piekła potem…
Wszystko jest takie wyraźne. Kolory walą po oczach swoją intensywnością. Każdy szept jest ogłuszającą kakofonią, ale powiadają, że człowiek przyzwyczai się do wszystkiego, nawet do tego, że go powieszą. Mam nadzieję, że wampir też.
Powrót do teraźniejszości…
Walkiria…
Z trudem otrząsam się z wspomnień, które obudziła we mnie Isobel. Za horyzontem majaczy Hogwart. Witaj z powrotem!
Rozdział III
Qui non habet equum, vadat pedibus – Kto nie ma konia, niech idzie pieszo.
Walkiria...
Bogom dzięki za obiadek u Ślimaka, bo umarłabym z głodu czekając, aż Dippet skończy się produkować. Cytując: „Bla, bla, bla, bla, bla, turniej Trójmagiczny, bla, bla, bla, bla, okazja, bla, ble, bla, Durmstrang, bla, bla, ble, blu" i tak całą wieczność, a talerze stały puste.
– Augamenti – pomyślałam celując w rękaw szaty podpalonej przed sekundą przez Riddle'a, a któżby inny? Pogrzebałam w kieszeni dżinsów, gdzie obok różnorakich śmieci znalazły się solone orzeszki ziemne. Cudnie. Devious smile. Chce wojny? Będzie ją miał. Amunicję załadować! Cel... pal! Pierwszy orzeszek wylądował dokładnie pośród idealnych włosów Króla Węży dla ubogich. Następny pocisk. Cel... pal! Za wolno mi to idzie. Różdżka, zaklęcie powielające i perfekcyjnie przeprowadzone bombardowanie. Triumphant smirk. Nie zadziera się ze znudzoną Walkirią Black. Isobel nie byłaby sobą, gdyby przeoczyła okazję i nie dołączyła do zmasowanego ataku, a Riddle zaczął oddawać „strzały" wspomagany dzielnie przez wierne Pieski. Szala zwycięstwa powróciła jednak na naszą stronę, kiedy pół stołu Gryffindoru zgodnie przeprowadziło nalot, co zaowocowało kontratakiem fanek i...
– STOP! – Donośny głos Dumbledore'a przerwał milusią zabawę. Orzeszki zatrzymały się w locie i spadły na nas jak krople deszczu. Pierwszoroczniak dramatycznie upadł na posadzkę ugodzony w skroń fistaszkiem. Riddle w przypływie szaleństwa zaczął wymachiwać głową, jak fan na koncercie Metalliki, pozbywając się części włosów wraz z naszą cenną amunicją. Fanki rzuciły się, żeby pozbierać próbki DNA do ołtarzyków i badań nad stworzeniem klona. Podobno zdarzają się również takie, które podkradają eliksir wielosokowy i między sobą odgrywają scenki. Okropność. Księciu Węży coś się musiało pomylić, albo był wyjątkowo głodny, bowiem orzeszki w moich włosach (jak i u Isobel) zaczęły się gwałtownie prażyć.
– Riddle, ty cioto! – Mój piękny głos przedarł się przez wrzaski Gryfonów, Ślizgonów i rozhisteryzowanych fanek trafiając prosto do bębenków usznych przedmiotu wypowiedzi.
– You pathetic bastards. – Isobel nie powiedziała tego do nikogo szczególnego, ale ego Toma M. Riddle'a mężnie przyjęło obelgi rzucone w kierunku wszystkich osobników płci męskiej znajdujących się obecnie w Wielkiej Sali. W niemalże przyjemnej ciszy, która nastała po naszych słowach rozległ się syk wielkiego Lorda V.
– Szlamy. – Otworzył swe „idealnie wykrojone, w barwie płatków róży wargi", jak to zostanie zapewne opisane w większości pamiętników żeńskiej populacji Hogwartu, w celu kontynuacji swojego niewątpliwie fascynującego monologu, ale zmienił zdanie, kiedy widelec Dumba wystrzelony z niewiarygodną prędkością i precyzją ugodził go w lewe przedramię, a następnie odbił się i trafił w oko ciągle nieprzytomnego jedenastolatka. W międzyczasie nastąpiła fala omdleń fanek i kilka ataków serca. Czego się nie robi dla miłości...
– Pragnę poinformować państwa iż w trakcie tej niesamowicie interesującej przedmowy profesora Dippeta otrzymaliśmy informację od komitetu organizacyjnego partii, że wyżej wymieniony Turniej Trójmagiczny w tym roku odbędzie się w Durmstrangu, więc proszę, abyście nie rozpakowywali swoich kufrów i wyspali się przed długą podróżą autobusem szkolnym. W swej mądrości dyrektor postanowił również, że cała szkoła pozostanie na miejscu przeprowadzenia zawodów, aby kibicować samobójcom reprezentantom. Wasze lekcje zostaną odwołane do czasu przybycia na miejsce, a następnie będziecie uczestniczyć w zajęciach z gospodarzami. Profesorze Dippet, przepraszam za przerwę, proszę uprzejmie kontynuować.
Dyrektor-Który-Chce-Nas-Zagłodzić wrócił do swego monologu, a mocno wkurwiony Riddle zabrał się za odejmowanie punktów i rozdzielanie szlabanów mocno wkurwionym Gryfonom przy aplauzie rozbawionych Ślizgonów. Tak, jestem w domu - pomyślałam przeciągając się na niewygodnym krześle.
Next day
Ollie, manual, kickflip, 360 stopni, rozpęd, wybicie, barierka na schodach tuż za drzwiami do Wielkiej Sali... i kurwa Riddle zawsze musi napatoczyć się w nieodpowiednim momencie. Tommy amortyzator – trzeba to opatentować. Materac z uroczym uśmieszkiem pomaga nam się podnieść.
– Co to za niebezpieczna dziedzina mugolskiego sportu?
– Skateboarding.
– Może objaśnicie mi zasady?
Dziesięć minut monologu Walkirii, z którego nic nie zrozumiał, a później...
– Fascynujące – komentarz Tommy'ego ociekający wręcz hipokryzją.
– Nic z tego nie rozumiem – Abraxas przyznał się do porażki.
– Zbiórka! Podchodzimy klasami. Najpierw siódme! – Sterta kufrów wylądowała w bagażniku. – Teraz szóste! - Prześlizgnięcie się przez tłum żądnych krwi fanek Toma, który stracił pół języka usiłując nie wybuchnąć śmiechem po tekstach typu „to nasza pierwsza podróż, następna będzie poślubna". Z plecakiem na plecach i wiosłem szatana w ręce weszłyśmy do naszego przedziału. Będzie jazda - pomyślałam patrząc na tabliczkę „Slytherin, 6 rok". Jakimś cudem udało nam się zająć łóżko przy oknie. Następnie udałyśmy się do jadalni – każdy dom osobno – w celu wysłuchania kolejnej natchnionej mowy fana dropsów nr1.
– Podróż do Instytutu Durmstrang potrwa dokładnie trzy dni. Posiłki będziecie spożywać tutaj, jako ostatni według porządku alfabetycznego. Na każdy przedział przypadają dwie łazienki – jedna damska, druga męska. Każdy rocznik i każdy dom śpi osobno. W łóżku może spać tylko jedna osoba. Nie ma czegoś takiego jak zamiany, macie to łóżko, które zajęliście, prawo pierwszego. Pomiędzy godziną 22.01, a 6.00 nie wolno opuszczać przedziałów. Nauczyciele i prefekci będą patrolować korytarze. Oczywiście żadnych pojedynków. Na końcu korytarza jest coś na kształt świetlicy, gdzie możecie spotkać się ze swoimi przyjaciółmi z innych domów. Z braku funduszy nie mogliśmy stworzyć Pokojów Wspólnych osobno dla każdego domu. W trakcie podróży nie będą odbywać się zajęcia lekcyjne. Za to odrobimy je w soboty! To chyba wszystko. W razie pytań prefekci i grono pedagogiczne chętnie udzielą wam wszelkiej pomocy. Aha, jeszcze jedno. Zarówno ja, jak i sądzę wy, chcecie dojechać na miejsce w jednym kawałku, więc postarajcie się pohamować ze wzajemnymi niesnaskami.
Wróciłam do przedziału, skoczyłam do łazienki i po sekundzie wyszłam w mojej ulubionej koszulce z napisem Satan's Child, ukochanych dżinsach w bliżej nieokreślonym kolorze oscylującym pomiędzy fioletem a brązem i rozpadających się trampkach, tych samych, które wylądowały w koszu tamtego pamiętnego dnia. Łapię wiosło, uruchamiam wzmacniacz i zaczynam Road Trippin' z wymownym uśmiechem na twarzy przy słowach We got snacks and suppllies. Nikt nie narzekał więc uderzyłam w Nothing Else Matters. Dalej bez odzewu, więc rozbrzmiało Bleeding Me, One, ale przy Sad But True...
– Black, przestaniesz wreszcie hałasować? – cold voice, guess who? Oczywiście. Udając, że nie słyszę zaczęłam męczyć solówkę...
– Black, ostrzegam cię... – Ten sam milusi głosik i nastała cisza. Silencio, czemu nie?
– Riddle, jak śmiałeś? – Przeciwzaklęcie i kontynuacja. Znowu cisza. – Nie prowokuj mnie, nikt nie narzeka, więc jeśli nie marzy ci się wpierdol ogarnij się worze niedotrzepany.
– To akurat nie ja.
– Może skrzaty domowe?
– Nie, to byłam ja. – Isobel, nowy nr1 na liście zdrajców. – Chcę poczytać w spokoju książkę, więc idź, wypal fajkę pokoju z Gryfonami, co? Oni lubią się zabawić, a tu są poważni ludzie, Lucjanku.
– Oczywiście, Marianie. – Zostawiam zdrajcę z Królem Ubogich w Szare Komórki, niech się męczy. Przedział Gryfonów. W przeciwieństwie do mojego, tam nie panuje grobowa atmosfera, co można wywnioskować z hałasu na korytarzu wiodącym do ich drzwi. ONI przynajmniej wiedzą, jak spędzać trzy dni wolności – impreza, impreza i dzień na leczenie kaca. Wesołe okrzyki powitały moje kochane wiosło, które dostąpiło wreszcie należnej mu chwały. Potter zmontował skręty z mojego towaru (zapasy) i pomieszczenie wypełniło się słodkawym zapachem trawki. Do tego Smoke Weed i zabawa nabrała odpowiedniego charakteru. Jedyną osobą, która nie brała w niej udziału była bushy – haired witch znana jako Hermiona „Zabrała Nam Toma" Granger. Dotarła do szkoły mniej więcej w tym samym czasie, co my i była nawet dobra w docinaniu Królowi Węży dla Ubogich, bowiem czuła do niego podobny do naszego poziom sympatii, jednakże gdzieś na wiosnę wyznali sobie miłość i skończyły się docinki. Tak czy inaczej, impreza się rozkręcała, ktoś przemycił Finlandię i Carlaberga, Weasley jechał na speedzie, co dało mu niewiarygodne przyspieszenie i błyskotliwość (pierwszy raz w życiu wiedział, o co chodzi). Zaczęłam Stairway to Heaven, bo Potty w końcu dobrał się do Samanty Rogers (piersiastej Gryfonki, za którą wzdychał po nocach), kiedy...
– Tom, co ty tu robisz? – głos pani Know-It-All przedarł się jakimś cudem przez gwar wytworzony przez rozbawionych ludzi.
– Przyszedłem zobaczyć, co u ciebie słychać. – Jak słitaśnie, zaraz się porzygam. – Widzę, że zabawa trwa w najlepsze. Co tak pachnie?
– Cannabis. – Dziesięć punktów dla panny Granger za objaśnienie oczywistego.
– Ale to są mugolskie narkotyki, a w Hogwarcie są kategorycznie zabronione. Kto to tutaj dostarczył?
– Black. – Kolejne punkty za konfidenctwo.
– Dlaczego ostatnimi czasy przy sprawach dotyczących łamania zasad nazwisko Black występuje częściej niż Potter? – Aaaa! Czuję się jak Surykaty przez te wszystkie lata.
– Nie mam pojęcia. Aaach... Zioło... Jedziemy! W refrenie krzyczymy I like the goverment, I like the Police, but most of all I like cannabis! – Pierwsze akordy i oczywiście ktoś dorwał się do wzmacniacza wyciszając go.
– Czy nawet tak proste polecenie, jak „Nie dotykać!" trzeba ci tłumaczyć, panie Riddle?
– Ale przecież ja niczego nie dotykałem.
– Jasne, a wzmacniacz sam się wyłączył? Już drugi raz majstrujesz przy moim sprzęcie. – Nie wiem jak, ale udało mi się rzucić niewerbalnie Cruciatusa. Gorzej, bo jak Tommy wrócił z randki patrolu trafiło mnie parę milusich klątw, przy których Cruciatus to ledwie namiastka prawdziwego cierpienia. Co nie znaczy, że nie potrafię czerpać sadomasochistycznej podjary z bólu. Od teraz każdą bliznę będę nosić z honorem. A tak szczerze to bolało jak cholera, ale nie ma bata, żebym zaprzestała autodestrukcyjnej działalności.
Pieprzony poranek. Głowa napierdala tak, że najchętniej bym ją obcięła, a i wieczorna pogawędka daje się mocno we znaki. Powłócząc nogami udałam się na śniadanie, ale dobiegł mnie konspiracyjny głos.
– Tak panie profesorze, konopie indyjskie i alkohol etylowy... Black... Ta mniejsza...
Konfident. Niezłe bagno. Czad. To chyba dalej THC, nie pamiętam ile tego wczoraj wypaliłam. Milusio. Slughorn chce mnie zobaczyć. Ciekawe dlaczego?
Parę kroków później znalazłam się w gabinecie naszego kochanego wychowawcy, który siedział w wygodnym fotelu, ogrzewając swoje małe stopy przy kominku.
– Dziecko, rozumiem, iż młodzi ludzie imają się różnych metod poprawienia samopoczucia podczas imprez, ale marihuana? Toż to przecież mugolski narkotyk. Albo wódka. Też środek otumaniający naszych niemagicznych braci. Można przecież zarówno bawić się jak i żyć bez takich rzeczy. Tak przy okazji, skąd to sprowadziłaś?
– Mam paru znajomych tu i tam. – A także zaklęcie powielające i przyspieszające wzrost - dodałam w myślach.
– Dużo sobie liczą?
– Więcej niżbym chciała, ale nie jest źle.
– W takim razie mógłbym złożyć zamówienie, bo wiesz, mój ostatni dealer został, no powiedzmy aresztowany, a butelką dobrej wódki też bym nie pogardził...
– Profesor mówi poważnie, czy raczy żartować?
– Poważnie.
– Zobaczymy, co da się zrobić. – Mrugnięcie i już mnie nie ma.
Wróciłam do naszego przedziału. Oprócz łóżek było tam coś na kształt „kącika naukowego" złożonego z paru obitych ciemną skórą foteli i biblioteczki. Takie alkowy porozmieszczane były praktycznie wszędzie, zwykle pozajmowane, jednakże o tej porze nikt nie wpadłby na pomysł, żeby tu siedzieć. Nikt poza Isobel, która uparła się, że dzisiaj poćwiczymy grę na gitarze i – tu cytat – „…wymienimy najnowsze plotki." – koniec cytatu. Dłuższą chwilę zajęło mi znalezienie jej, ponieważ nie było nigdzie widać białej szopy kłaków, ukryła się dość inteligentnie. Z miejsca, gdzie się znajdowała, otoczona stertą tabulatur, nut i zapisków można było obserwować cały przedział, pozostając niezauważonym dla wchodzącego. Wzięłam z kufra bas (czasami wolę go niż gitarę) i podeszłam do siostry, z którą zagłębiłam się w papierzyskach w celu znalezienia czegoś wartościowego do zagrania.
– Aaach... Tom... przestań... jesteś pewien, że nikogo tam nie ma... czekaj... – Jęki Hermiony G. wypełniły ciszę, zanim dogrzebałam się do czegokolwiek.
– Czy oni nie mają lepszych miejsc? – Isobel półgłosem wyartykułowała moje myśli.
– Widać nie. – Kolejne jęki i coś jakby rozszarpywany materiał. – Dać im znać? A może nakręcimy pornola? Fanki sporo za niego zapłacą. – Zniesmaczenie i stłumiony chichot, czyli właściwa reakcja.
– A prawa autorskie?
– Damy radę, w końcu to my możemy kręcić.
– Więc się pospiesz, niedługo zaczną.
– Fuck, zostawiłam kamerę na łóżku.
– To co zrobimy?
– Accio?
– A jeśli zauważą?
– Sądząc po odgłosach są sobą bardzo zajęci.
– Tom widzi wszystko... – Złowieszczy szept. – Strzeżcie się wrogowie Dziedzica...
– To zawołajmy do nich, żeby rzucili.
– Może mają jeszcze ustawić i uruchomić?
– Abraxas by na to poszedł.
– Abraxas jest prawie jak Julek.
– Wersja okrojona o 50% zboczenia.
– I z prostym uśmiechem.
– Pamiętasz te ich teksty? Ty worze niedotrzepany.
– Albo bąki pierońskie.
– Dziewice orleańskie.
– Ale przecież mówiłem, że naziści...
Stłumiony śmiech uwolnił się na wolność.
– Co wy tu robicie? – W naszej oazie, gdzie zwijałyśmy się ze śmiechu pojawił się Tommy z koszulą pozbawioną połowy guzików, pokaźnym namiotem i potarganymi włosami. Wow już myślałam, że ta fryzura jest utrwalona superglue.
– „Woń twych pachnideł słodka, olejek rozlany – imię twe, dlatego miłują cię dziewczęta" – Isobel cytuje Biblię, co było dalej...Mam.
– „Pociągnij mnie za sobą! Pobiegnijmy! Wprowadź mnie, królu, w twe komnaty!" – wybuchamy śmiechem, a H.G. w poszarpanej bluzce pali cegłę, co powoduje kolejny atak niekontrolowanego parskania.
– Widzę, że zdarza wam się czytać Biblię, ale interpretujecie ją w zły sposób. Otóż oblubienica to Izrael, a oblubieńcem jest Jahwe. Ale kto doszukiwałby się prawdziwego znaczenia, kiedy tekst brany dosłownie może z powodzeniem uchodzić za erotyk. Wydawało mi się, że jesteście katoliczkami, więc niezbyt ładnym z waszej strony jest profanowanie Świętej Księgi, waszego drogowskazu do osiągnięcia wieczności. Co powiedziałby jakikolwiek ksiądz słysząc was teraz?
– Skąd pewność, że nie zmieniłyśmy religii? – odparła Is.
– Właśnie, zawsze miałam ciągoty do satanizmu, czcijmy Pana Ciemności! – dodałam.
– Dokładnie Tom, skąd wiesz, że nie przeszły na Islam? – Hermiona nas wspiera. HERMIONA nas wspiera. Hermiona NAS wspiera. Hermiona nas WSPIERA. / Zaleciało nam Twilight'em, a wam? To Bella zawsze wszystko wyolbrzymiała./
– Ne zapominajmy też o fakcie, że jako ateista nie masz pojęcia o religii, Riddle.
W międzyczasie podeszłam do łóżka (moje jest na samym dole, piętro zajmuje nieodwracalnie T.R., a na samej górze rezyduje Is), gdzie znalazłam szukane wcześniej tabulatury z bliżej nieokreślonych przyczyn nagle pomięte, parę guzików, których sobie nie przypominałam, zresztą pościel była całkowicie i niezaprzeczalnie skotłowana. Ponieważ w przeciwieństwie do niektórych potrafię dodać dwa do dwóch wniosek był tylko jeden.
– Co to, kurwa, ma być? – wycedziłam rzez zaciśnięte zęby. – Naprawdę gówno mnie obchodzi, co robisz po nocach ze swoimi dziwkami, ale rób to w SWOIM łóżku. „NIE DOTYKAĆ!" – Dwa, powtarzam, DWA słowa, i aż tak trudno to ogarnąć? CO TY SOBIE, KURWA, WYOBRAŻASZ? – Wrzasnęłam w momencie, kiedy Tom chwycił mój bas.
– Nic. – Książę dla Ubogich z pokerową twarzą uderza instrumentem o podłogę. Trzask. Pękł gryf. Drzazgi. Drewno. Struny utrzymujące szczątki w całości.
– Ty zjebana, porąbana dziwko! Pierdolony konio – jebca! Ty fiucie niedorobiony! Ty kurwo, zjebie, zabiję cię, słyszysz: zabiję! Ukatrupię gołymi rękami, będziesz błagał o litość! Chuja ci żywcem poćwiartuję!
Coś w tym stylu opuściło moje usta, kiedy wyciągałam różdżkę. Is wyczarowała najsilniejszą tarczę, jaką zna, co skopiowała Granger, a Tommy się śmiał.
– Avada Kedavra – ja.
– Crucio – Tom.
– Sectumsempra – znowu ja.
– Ossiustum – wypalenie kości od wewnątrz, Tommy.
Isobel trafiła Granger Drętwotą, ale oberwała Inpedimentą. Wtedy opadły obie tarcze i dostałam Avadą, a Tom Expelliarmusem. Skończyliśmy wszyscy leżąc na podłodze, unieruchomieni, kiedy wszedł Abraxas. Stał przez chwilę, wyraźnie w rozterce, jednakże sekundę później podbiegł do miłości swojego życia T. M. Riddle'a. Zapłaci za to, zapłaci.
– Panie, nic ci nie jest?
– Nie, Malfoy. Pomóż pannie Granger.
– Tak jest Panie. – Wymamrotał Enervate i dopiero wtedy zwrócił się do mnie – A ty, Wal, jesteś cała?
Pokazałam mu międzynarodowy znak szacunku dla drugiego człowieka, podniosłam się i zaczęłam szukać różdżki, a znalazłszy ją naprawiłam szybko bas.
Isobel...
Pierwsze działanie mojej siostry po naprawieniu instrumentu, to obściskiwanie go jak dawno niewidziane ukochane dziecko. Mruczała coś o tym, że nie pozwoli, żeby znowu coś mu się stało, że go nie opuści... Jak to zwykle ona. Żal. Ja dalej, oczywiście leżę na podłodze, unieruchomiona, skąd mam doskonały widok na migdałki Riddle'a, tak nisko opadła mu szczęka.
– Avada Kedavra! – powtórzył głośniej, jakby miało to zwiększyć siłę zaklęcia, celując w W. Prawie się roześmiałam, kiedy zamiast paść martwa z basem w objęciach, jak gdyby nigdy nic dalej mamrotała te swoje pierdoły o wiecznej miłości do gitary. Podwójny żal.
– Nie można cię zabić, suko. – Stwierdził inteligentnie Riddle. Odkrywca na miarę Kolumba.
– Co ty nie powiesz? – Walkiria wróciła do rzeczywistości. – Tak się składa, że ja już nie żyję. Jestem wampirem Mały Wężu. Rozumiesz? – Mina Toma – bezcenna. Są rzeczy, których kupić nie można. Za wszystkie inne zapłacisz kartą Mastercard.
– Ciekawe, czy ona też – odparował. Widzę czubek różdżki przed oczami. Cholera. Zielony błysk. Nie wytrzymałam i wybuchnęłam śmiechem, kiedy Hermiona rzuciła się na Tommy'ego w mojej obronie. Uskoczył zwinnie, ale udało jej się pociągnąć go na łóżko W.
– Co ty wyprawiasz, kobieto? – Ktoś tu jest wściekły...
– Po prostu nie pozwalam ci zabić bezbronnej dziewczyny! – Buhaha.
– Abraxas, zabierz W. i Hermionę do pokoju wspólnego. Mam tu mały interes do załatwienia.
Wyszli. Wal nonszalancko, Hermiona ciągnięta za rękaw przez młodego Malfoy'a. Zdrajcy.
– Czyli nie można cię zabić. – Riddle okrąża mnie boleśnie deptając moje piękne, złociste włosy. Bastard. Dajcie mi różdżkę, a wywołam trzecią wojnę światową. Królestwo za różdżkę! Kopnął mnie w twarz. Dobrze, że mam twardy szkielet, bo w innym wypadku złamałby mi nos.
– Skoro jesteś odporna na Avadę, to chyba inne niewybaczalne też na ciebie nie działają.
Nie, nie działają, ale nie jestem masochistą, nie, chłopczyk nie dostanie dzisiaj cukierka w postaci mioch wrzasków.
– Crucio. - Czemu to tak pięknie brzmi? Jedno zaklęcie niweluje drugie. Pali. Tylko tyle? Za mało dla mnie. Wolno wstaję i spokojnie podchodzę do Toma.
– Ból to tylko uczucie. – Albo reakcja organizmu na uszkodzenia, jak powiedziałaby moja siostra. – Potrafię nad nim panować – stwierdzam cicho. Riddle wpatruje się we mnie rentgenowskim wzrokiem. Szkoda, ze jest tylko człowiekiem. Wychodzę z przedziału. Czas na zemstę. Pewnym krokiem przekraczam próg pokoju wspólnego wypełnionego marionetkami losu. I nagle, jak za dotknięciem magicznej różdżki, wszyscy milkną. Czuje się prawie jak Król Węży z Odzysku.
– Wszyscy won. – Nie muszę podnosić głosu, żeby mnie posłuchali. A. i W. też chcieli zdezerterować. Szybkie Petrificus Totalus załatwiło sprawę. Uśmiechnęłam się wrednie. Zaklęcie trwałego przylepca połączyło ich w jedną, w 50% wkurwioną całość. Tylko Riddle może ich teraz od siebie uwolnić, ponieważ zapomniałam przeciwzaklęcia. Muszę wierzyć w jego inteligencję i zaradność, inaczej W. do końca życia będzie skazana na objęcia tego frajera. Chyba, że znajdzie wystarczająco silne zaklęcie rozdzielające. Uśmieszek i wielkie wyjście. Kocham magię.
Poranek
Dumb ogłosił, że dzisiaj popołudniu dojedziemy wreszcie do celu. Świetnie. Rzucam się do okna i wpadam na Toma, który odsuwa się robiąc mi miejsce. Patrzę na niego spode łba. Gentlemenik się znalazł. W. i A. obmacują się na sofie, albo to tylko moje zaklęcie. Chyba to drugie, bo oczy A. przypominają dorodne śliwki, a W. została tylko w spodniach i staniku. Cute. Za oknem prószy śnieg, ograniczając pole widzenia do paru centymetrów. Czuję puls Riddle'a. Niedobrze. Może mały 3Bit pomoże. T. patrzy na mnie z niechęcią podszytą zainteresowaniem.
– Mugolskie słodycze?
– Owszem. Miałam ochotę na ciebie, ale nie toleruję półkrwi skurwysynów. – Odwrócił się do mnie.
– Uważam, że głód krwi to fascynujące zagadnienie.
– Wiem. Bycie wampirem, to fascynująca sprawa. – Od niechcenia wskazuję na W. i A. – Czemu nie pomożesz swojemu Pieskowi?
– Nie jest mi na razie potrzebny.
– Aha. W milczeniu obserwujemy krajobraz Syberii ukryty za gęstą śnieżycą. W. patrzy na mnie oczami kota ze Shrek'a. Smirk. No dobrze, pomogę jej. Magicznym sposobem przypominam sobie przeciwzaklęcie, macham różdżką i jest wolna. Ułamek sekundy później leżę na podłodze okładana przez moją niewdzięczną siostrę pięściami.
– Ty suko, jak śmiałaś? Całą pieprzoną noc musiałam spędzić z tym niewyżytym seksualnie seksoholikiem! Całą pieprzoną noc doprowadzałam kości jego nosa do obecnego stanu, to znaczy drzazg! I chyba coś mu przestawiłam w wiadomym miejscu. I TO WSZYSTKO TWOJA WINA! Jesteś gorszą suką od Katriny! Zobaczysz, jak to, kurwa, miło marnować noc z Malfoy'em.
W odpowiedzi traktuję ją ciosem w brzuch, po którym następuje knock-out. Podnoszę się lekko do góry, a mój śmiech wypełnia ciszę, która nastąpiła po błyskawicznym zakończeniu walki.
– Zemsta najlepiej smakuje na zimno – stwierdził Riddle.
– Przyznaj, że i tak dobrze się bawimy – odpowiadam pomiędzy uskakiwaniem przed W, która chce mnie powalić na ziemię. A. w końcu ruszył dupę i ją powstrzymał. Uff...
– Puść mnie, zboczeńcu! Niech tylko dorwę tę dziwkę!
– Też cię kocham, siostrzyczko!
R. wyjmuje różdżkę i ponownie zapada cisza. W obliczu zagrożenia zapominamy o wzajemnych niesnaskach, jednak R. uderza W. jakąś sympatyczną klątwą, która sprawia, że ta zaczyna rzucać się w konwulsjach na podłodze. Uwalniam ją. Znowu.
– Kurwa, ja pasuję – stwierdza w podzięce trzaskając drzwiami. No pięknie, co ja jej niby takiego zrobiłam?
Walkiria…
Instytut Magii Durmstrang. Dotychczas majaczył na horyzoncie, ale zza śniegu wyłania się kamienny zamek. Zimno jak w psiarni na tym korytarzu, ale to w końcu Syberia. Niechętnie wróciłam do przedziału Ślizgonów. Naprawdę zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby mi w Gryffindorze. Isobel może sobie wsadzić tę miłość do węży, przynajmniej w Domu Lwów lubią grę na gitarze. I nie ma Tommy'ego. Pozbierałam cały stuff do plecaka i futerałów, wygrzebałam zimowe szaty, szalik, czapkę, rękawiczki i moje ukochane, czarne, wojskowe buty wysokie za kostkę. Pomimo kurtki i wełnianego swetra pod szatą miałam dziwne wrażenie, że będzie mi zimno. Po namyśle wyciągnęłam jeszcze nauszniki i kominiarkę. Isobel udało się wyglądać elegancko, pomimo faktu, że nie wydawało mi się, jakoby miała cierpieć z powodu lodowatej aury. O kurczę, znowu zaczyna padać śnieg. Chyba widziałam gdzieś w plecaku gogle... Rzuciłam zaklęcie zatrzymujące ciepło na futerał z wiosłem – nie chcemy, żeby struny popękały. Ile jest, -30, -40 stopni?
– Dokładnie minus 48,5. – Isobel jakby czytała mi w myślach. Wyszliśmy z autobusu (Dumb parkował, więc potrzebujemy nowego zderzaka). Ukazał nam się człowiek o posturze wysoce przypominającej Józka Stalina.
Zaraz...
– To Stalin! – zapiszczała mi do ucha Is, fan Rosji nr1.
– Jazda – mruknęłam trzęsąc się z zimna. Kurwa, ile jeszcze mamy tu stać?
– Witam was w Instytucie Magii Durmstrang. Nazywam się profesor Dżugaszwili, ale wolę, kiedy zwraca się do mnie profesor Stalin. Jestem dyrektorem tej placówki, jednakże przez większość czasu moje obowiązki będzie wypełniał profesor Wasilij, mój zastępca. Po prawej znajdują się baraki, gdzie będziecie mieszkać, ponieważ w zamku, niestety, nie ma miejsc. Ostatnie właśnie zajmuje reprezentacja Beauxbatons, jednakże zapraszamy do środka na posiłki i lekcje, możecie także korzystać z naszej obszernej biblioteki. Do zobaczenia na kolacji. – Zakończył z dobrotliwym uśmiechem i oddalił się pozostawiając nas z woźnym, który poprowadził nas do baraków, gdzie czekał profesor Jak-Mu-Tam.
– Pokoje w budynkach są zaczarowane tak, żeby nie można było w nich używać czarów. Zostaniecie podzieleni na grupy po trzy osoby na pokój. Nie przejmujcie się wyglądem i stanem pomieszczeń, ponieważ to byłe łagry przystosowane do waszych potrzeb. Wasz dyrektor da wam klucze do pokoi, godziny posiłków i ogłoszenia wywieszone są na tablicach w korytarzach, podstawowe informacje znajdziecie też w pokojach. Radzę przychodzić punktualnie na posiłki, ponieważ mamy ograniczone zasoby żywności. Tereny szkolne są do waszej dyspozycji, tylko nie zbliżajcie się do drutu kolczastego pod murem, ponieważ jest pod napięciem. – Zostawił nas pod opieką naszych nauczycieli, stetryczałego dyrektora i porąbanego Fana Dropsów, co poskutkowało tym, że jakieś trzy godziny późnie dalej staliśmy trzęsąc się z zimna przed budynkiem z tabliczką „Slytherin V, VI, VII rok". W końcu nadszedł Slughorn.
– Mam nadzieję, że polubiliście sąsiadów z trzypiętrowych łóżek, bo nikomu nie chciało się was inaczej dzielić. Więc... – machnął różdżką i poczułam w dłoni coś ciężkiego, co okazało się być dużym, żelaznym kluczem do baraku i mniejszym do pokoju opatrzonym numerkiem. Weszłam do środka wciągnięta przez tłum, który na każdym piętrze się przerzedzał. Wchodząc na najwyższe piętro, gdzie, jak mówił znak na klatce schodowej, znajdował się cel mojej podróży, byłam już tylko w towarzystwie ludzi z klasy. Stanęłam przed odrapanymi drzwiami z numerem 666 i włożyłam klucz do zamka, który z ociąganiem ustąpił dając mi dostęp do pokoju.
– Kurwa – mruknęłam patrząc na meble z przeżartego przez korniki drewna, które wyglądały, jakby za chwilę miały się rozpaść. Trzy łóżka nie sprawiające wrażenia specjalnie solidnych ze złożonymi kocami (przynajmniej to były koce, zanim ktoś powypalał w nich wielkie dziury) i brudnymi poduszkami na materacu z którego wyłaziła słoma. Trzy szafy, z czego w jednej brakowało drzwi, druga pozbawiona była klamek, a trzecia półek. Stół wbrew prawom fizyki klasycznej utrzymujący się na trzech nogach i – uwaga – krzesła, które posiadały wszystkie nogi, siedziska, a nawet oparcia. Ściany pomalowane na mój ulubiony, cudowny, głęboki odcień rzygowin, a wykładzina kiedyś musiała być biała. Rzuciłam plecak i wiosło na łóżko przy ścianie, które zatrzeszczało niebezpiecznie, ale utrzymało się w całości. Weszła Is. Przyjrzała się posłaniom i bez wahania zostawiła środkowe wolne.
– Czysta fizyka – powiedziała. – Jak widzę warunki na miarę pięciogwiazdkowego hotelu.
– Słuchaj, mamy ŁAZIENKĘ. Prysznic bez zasłonki, a deska klozetowa wybrała się na przechadzkę, za to jest umywalka z działającym kranem. Do tego jest nawet światło.
– Czyli nie będzie jak na tamtej pamiętnej mugolskiej wycieczce, kiedy trzeba było świecić komórkami.
– Uwaga... Jest! Jest ciepła woda! Kurwa, wrzątek, auuu! – wrzasnęłam zamykając kurek. Wybiegłam z łazienki dokładnie w momencie, który wybrał Tom na swoje wejście smoka.
– Co to, na gacie Merlina, ma być?
– Pokój – wycedziła Isobel. Gdyby nie to, że ona często tak mówi, można by pomyśleć, że coś ją wkurzyło.
– Czemu przydzielili mnie do pokoju z dziewczynami?
– Nie słuchałeś Slughorna? Nie chciało im się myśleć nad innym podziałem.
– Trzeba coś z tym zrobić.
– Zacznijmy od tego, że wyjdziesz i utopisz się w jeziorze.
– Witam, jak się podobają pokoje? Jest nieco prymitywnie, ale po miesiącu, czy dwóch na pewno się przyzwyczaicie. – Niewątpliwie, rozpieszczone dzieciaki z najbogatszych magicznych rodów na pewno. – Co to za miny? – Slughorn w końcu zauważył, że wszyscy patrzyliśmy na siebie wilkiem, i z bliżej nieokreślonych przyczyn dwie różdżki wycelowane były w Srebrnego Chłopca, a trzeci oscylowała pomiędzy mną a Is.
– Nie ma potrzeby ani sensu wyciągać różdżek, tutaj zaklęcia nie działają, sprawdzałem.
– Czyli musimy to załatwić tradycyjnymi metodami – podciągnęłam rękawy swetra.
– Dobrze, że mamy kły – mruknęła Is.
– Panie profesorze, żądam, aby przeniósł mnie pan do innego pokoju. – Tom wpadł na genialny pomysł.
– Chłopcze, nie mogę...
– Dostanie pan karton wódki gratis – odezwałam się.
– Ale...
– Własnoręcznie rozpalę panu ogień w kominku – Is.
– Dożywotnie dostawy kandyzowanych ananasów. – Tommy podwyższył stawkę.
– Niech będzie, uncja zioła i trzy kartony.
– Uprzątnę panu kantorek.
– Słuchajcie, to bardzo miłe z waszej strony, ale nie mogę narazić się towarzyszowi Stalinowi, przepraszam, muszę iść do waszych sąsiadów. – To mówiąc zwiał.
– Po prostu pięknie – warknął Tom rzucając się na łóżko. Trzask. Łóżko pęka. – Shit – warknął (znowu). – Nie dość, że utknąłem tu z dwoma wariatkami, którym nie mogę nic zrobić, to jeszcze pękło mi łóżko, a nie można tu czarować! I co mam, kurwa, zrobić?
– Wyślij Abraxusa po gwoździe, parę desek i młotek – powiedziałam.
– Pomagasz mi? – Zawsze ten ton zaskoczenia.
– Alternatywą jest, że będziesz spał ze mną lub Is, albo na krzesłach, a żadnej z tych opcji nikt sobie nie życzy.
Przedmiot rozmowy wszedł do pokoju.
– Walkiria, słuchaj, przepraszam, naprawdę...
– Idź do woźnego po gwoździe, młotek i deski – przerwał mu Tommy.
– Tak, Panie – ukłonił się wychodząc, zamiatając jednocześnie włosami kurz z podłogi.
– I przynieś nasze kufry! – krzyknęłam za blondynem.
Zapadła cisza. Tom zaczął stukać palcami w resztki wezgłowia. Wyjęłam gitarę i zaczęłam Come As You Are Nirvany w rytm stukania. Come as you are, as you were, as I want you to be... zaczęłam nieświadomie śpiewać.
– Przestaniesz? – Riddle.
– Coś ci przeszkadza? – warknęłam w odpowiedzi.
– Nic poza twoim wyciem i rzępoleniem.
Złamany nos Toma krwawił obficie.
– Więc lepiej się zacznij przyzwyczajać, skoro mamy mieszkać w jednym pokoju.
W końcu przyszedł Malfoy z kuframi.
– Desek nie było.
– Świetnie – syknęłam wyjmując z plecaka Finlandię i skręta.
– Chcesz Isobel? – pokręciła głową – Riddle?
– Czysty?
– Nalepka nietknięta.
– To nalej trochę – podałam mu kieliszek.
– A ja? – wyrwał się Abraxas. Pokazałam mu co o nim myślę i wyszedł.
– Zdrowie – wzniosłam butelkę.
– Zdrowie, ale... czemu?
– Czemu co?
– Pijesz i odurzasz się konopiem.
– Uważa, że skoro nie może nic zrobić, to pieprzy ten system. – Isobel wytłumaczyła mój tok myślenia. Zapaliłam jointa i wzięłam gitarę. Zaczęłam grać z ziołem w ustach.
– Co to? – zapytał.
– My Sweet Prince zespołu Placebo – odpowiedziała Is. – Jej ulubiona piosenka, kiedy działa na prochach.
– Niezłe, jak na dzieło Mugoli.
– Lepiej brzmi z perkusją – mruknęłam z przymkniętymi oczami.
Tom wyjął książkę, a Is zabrała się za rozpakowywanie rzeczy. Po chwili T. poszedł za jej przykładem. A ja dalej leniwie wydobywałam dźwięki ze stalowych strun wciągając słodkawy dym z tlącego się suszu.
– Zaraz będzie kolacja. – Błogi spokój przerwał Potter wchodząc z Weasley'em do pokoju. – Wow, co się stało z tym łóżkiem?
– Jak to się mówi, pękło na dwoje – wyjaśniła Is.
– Jazda, u Longbottom'a było podobnie.
– W którym pokoju mieszka Hermiona? – Tommy włączył się do rozmowy.
– 532 – łypnął spode łba Patric W. Tom fachowo go olał i wyszedł.
– Uff, od razu lepiej – odetchnął Adam. – To co, Walkiria, uszczuplimy trochę twoje zapasy? Impreza u nas, pokój 528, sąsiedni barak. Przyjdźcie z Isobel...
– Sorry chłopcy, nie dzisiaj – Izzy odmówiła za nas obie. Zmarszczyłam brwi. O co chodzi?
– Trudno, idziemy na kolację? – Zostawiłam wiosło i wyrzuciłam niedopałek do kibla. Naciągnęłyśmy szaty zimowe i w eskorcie (jakby była nam potrzebna) wyruszyliśmy w stronę zamku.
Przeludniona stołówka, kilometrowe kolejki do stołów, gdzie skrzaty domowe wydawały jedzenie. System inny niż w Hogwarcie, ale może traktują tak tylko cudzoziemców, ponieważ nigdzie nie było widać tępych osiłków, charakterystycznych dla tej placówki.
– Jak za komuny w mięsnych – powiedziałam Izzy stając za nią w kolejce.
– Technicznie rzecz biorąc to jest komuna.
Dostałam się w końcu do lady, gdzie obsługujący mnie stwór wyciągnął małą dłoń.
– O co...
– Macie wybór – odparł typowym piskliwym głosikiem, co gorsza z akcentem. – Darmowa papka, albo kotlet schabowy z ziemniakami i kapustą za galeona.
– To jawne zdzierstwo!
– Co pani wybiera? Proszę się decydować, bo kolejka rośnie...
Wyłuskałam kasę i znalazłam stolik, przy którym usiadłyśmy z Is.
– Jak w domu – powiedziałam patrząc kwaśno na posiłek.
– No co ty, Mamusia dałaby nam jeszcze kompocik i kazała zjeść dokładkę.
Zabrałyśmy się do jedzenia, a po chwili dołączyli do nas Potty, Weasley, a z nimi Longbottom, Rogers, Stevens (taka blondynka, która robiła maślane oczy do Pottera) i Marc Prewett znany z miłości do mojej szanownej siostry.
– Pieprzony Durmstrang, wam też kazali płacić? – zapytał Adam.
– Jep.
– Ostrzegali was też przed drutem kolczastym? Wie ktoś właściwie, co to jest? I co to znaczy pod napięciem?
– To znaczy, że jeśli dotkniesz takiej metalowej siatki to usmaży ci się mózg.
– Wow, będę trzymał się od tego z daleka. Wiecie, że w nocy nie będzie grzania?
Reszta kolacji upłynęła w typowej, wesołej, gadatliwej atmosferze.
– Na pewno nie przyjdziecie? Rogers był w Egipcie i przywiózł sziszę... – kusił Wiewiór, kiedy stanęliśmy przed naszym barakiem.
– Nie ma bata.
– Cześć.
Pomachałyśmy im na pożegnanie. Mili, prości ludzie. Proste kmioty, jak określiłaby ich profesor magister doktor rehabilitowana. Ach te mugolskie lekcje polskiego...
– To co dzisiaj robimy? Gramy, czy wygrzebujesz laptopa i oglądamy film? – Izzy wyrwała mnie ze wspomnień.
– Myślałam, że coś masz, skoro odmówiłaś pójścia na imprezę. Jak myślisz, co bardziej wnerwi współlokatora?
– Proste. – Smirk. Weszłyśmy do pokoju.
– Kurwa, zimno jak w psiarni. Szybkiego na rozgrzewkę?
– Nie pogardzę. Jak mamy niby spać w takiej temperaturze?
– Te koce nie wyglądają zbyt ciepło... Wiem! Podprowadzimy w nocy pościel z autobusu.
– Jestem za. Tymczasem zagramy?
Trochę AC/DC, My Chemical Romance, Metallica, System Of A Down... Gdzieś w połowie wszedł Tommy i usiłował czytać, co w towarzystwie Chop Suey było raczej skazane na porażkę. Koło dwunastej zaczęło się T.N.T.
– Możecie przestać? Niektórzy chcieliby spać.
– Niespecjalnie wyśpisz się w zimnie, na zsuniętych krzesłach – zauważyłam.
– A może wprowadzimy nasz plan w życie? – zaproponowała Is.
– Już?
– A kiedy? Nauczyciele śpią w zamku, a Slughorn albo się spił na umór, albo chrapie przy kominku, najwyżej go przekupisz. Idziemy?
– O czym wy mówicie?
– O podprowadzeniu czystej i ciepłej pościeli z autobusu – wyjaśniła mu Is. – A może zabierzemy też jakiś fotel?
– Ok. – Ubrałam kurtkę i wywaliłam pół kufra w celu wyciągnięcia lepszych rękawiczek. Worek żeglarski na ramieniu i stoję pod drzwiami w pełnym rynsztunku.
– Idziesz z nami? Jak weźmiesz Pieski, to znajdzie się dla ciebie porządne łóżko – zaproponowała moja stanowczo zbyt miła siostra.
– Dobrze. – Wyszliśmy do ciemnego korytarza. Z pokoju obok zostali wyciągnięci w środku rozdania w pokera Abraxas, Lestrange, Avery i nasz kuzyn, Cygnus. Zeszliśmy na dół i niezauważeni opuściliśmy teren budynku. U Gryfonów świeciły światła, ktoś rzygał przez otwarte okno, impreza trwała w najlepsze. Rzuciliśmy na siebie Zaklęcie Kameleona, Riddle musiał obsłużyć w tej kwestii swoich „rycerzy". Przedzieraliśmy się grupką przez sięgający kolan śnieg, aż ujrzeliśmy nasz cel – autobus. Tego uczucia nie da się opisać. Kiedy zbliżaliśmy się do pojazdu poczuliśmy wzniosłość, niemal boskość tego poniekąd prostego środka lokomocji. Autobus – ósmy cud świata, który bezczelnie zbezcześciliśmy włamując się do niego. Szybko znaleźliśmy nasz stary pokój. Wchodząc przypomniałam sobie te wszystkie piękne chwile... Stop. Buhaja, piękne chwile, jasne. Właściwe łóżko i worek wypełniony pościelą, która, dzięki jednemu malutkiemu zaklęciu, nic nie ważyła. Łóżko, fotel i sofa zostały potraktowane tym samym czarem i Pieski zatargały wszystko na górę tylko po to, żeby wrócić się po trzy szafy, dwa fotele, stolik do kawy, lampki, dywan i trzy biblioteczki, w końcu meble z prawdziwego zdarzenia. Wyszły ze trzy kursy, ale to cieplutkie wyrko jest zdecydowanie lepsze niż poprzednie, które wraz z resztą poprzedniego wyposażenia skończyło na płonącym za oknem stosie. Rzuciłam ciuchy na fotel i zakopałam się pod ciepłą, puchową kołdrą. Goodnight…
Rozdział IV
Ignavis semper feriae – Dla leniwych zawsze są ferie...
Walkiria...
Następnego dnia obudził mnie strumień zajebiście zimnej wody. Kurwa, o co chodzi - pomyślałam przecierając zlepione po krótkim śnie oczy. Wywlekłam się z łóżka i zadrżałam z zimna. Okazuje się, że biały T–shirt w rozmiarze XXL z napisem I NY nie jest najcieplejszy.
– Co to ma być? – warknął Riddle wskazując na zaczątki artystycznej i niewątpliwie obszernej, pod koniec tygodnia, sterty ubrań na razie złożonej z szaty, swetra, spodni, kilku skarpetek i bluzki.
– Jaaak to cooo? – ziewnęłam przeciągle. – Ubrania. Wygrzebałam z kufra ręcznik, czyste szaty i bieliznę. Tak wyposażona skierowałam się wolnym krokiem, lekko zataczając się po drodze, pod prysznic.
Isobel…
Patrzyłam z rozbawieniem na Riddle'a, który wściekał się na moją siostrzyczkę. Widać, że nie zna Walkirii Black – jednego z największych znanych mi bałaganiarzy, dodatkowo gatunek raczej mocno uparty. Próby doprowadzenia jej do porządku podejmowane przez matkę, odkąd skończyła sześć lat spełzły na niczym. W przeciwieństwie do bliźniaczki miałam wszystko poukładane, a łóżko perfekcyjnie pościelone. Tom mierzył jej fotel wzrokiem godnym głodnego bazyliszka.
– Nie tknie tego przez najbliższy tydzień. – Uświadomiłam pana Jestem-Idealny-Aż-Do-Bólu, który wyjął koronkowy stanik spośród części garderoby W. i popatrzył na mnie pytającym wzrokiem.
– Możesz go zabrać, ten akurat jest mój. Poćwiczysz sobie rozpinanie na poduszce, a nie na Hermionie.
– Ona naprawdę nie ruszy tego czegoś przez tydzień?
– Albo i dłużej, jeśli będziesz się denerwował – rzuciła z szerokim uśmiechem W. wychodząc z łazienki. – O, pada śnieg! – Zauważyła inteligentnie wyglądając za okno. – Is, wpadłaś już na to, jak złamać te sowieckie blokady?
Czy ona myśli, że jestem cudotwórcą? Nie, żebym nie zastanawiała się nad tym, ale jeszcze muszę sprawdzić parę dodatkowych rzeczy.
– Dla twojej informacji w łazience mogłam magicznie wysuszyć włosy. Dzisiaj jest niedziela?
– Yhm. – Kiwnęłam głową.
– Super, biorę chłopaków i idziemy na deskę, te góry wyglądają zachęcająco. Idziesz z nami?
– Nie wiem, chyba raczej mimo wszystko poczytam.
– Trudno, nie zobaczysz, jak robię Double McTwist'a (przerwa na żargon snowboardowy i kolejna porcja słów oraz pojęć niezrozumiałych dla niewtajemniczonych).
– Za to zaraz po powrocie będziesz mogła czarować w swoim pokoju.
– Czad. Kurwa, gdzie wcisnęłam tę deskę...- i znowu wybebeszyła pół kufra zanim udało jej się znaleźć ukochaną zgubę – drugie, zamiennie pierwsze miejsce w hierarchii wartości Walkirii.
– Co to jest? – zapytał T. wychodząc z łazienki i oglądając deskę z bezpiecznej odległości.
– Snowboard lub wg Walkirii wrota ku wolności, ósmy cud świata i inne tego typu gówno.
– I do czego to gówno służy?
– Do zjeżdżania z góry i robienia trick'ów. Taka zimowa wersja deskorolki do jeżdżenia po śniegu, wzbogacona o specjalne buty i wiązania.
– Miłego czytania! – wrzasnęła na wychodne W. ubrana w strój do jazdy na desce.
Udałam się do łazienki, gdzie pod prysznicem, w strumieniach gorącej wody ustaliłam plan na dzisiejszy dzień. Ciekawe, czy W. pomyślała o śniadaniu, whatever. Ubrałam się i udałam w stronę zamku.
– Cześć. – Usłyszałam cichy głos za plecami. Powitanie wyszło z ust zarumienionej z zimna dziewczyny o charakterystycznej brązowej szopie, opatulonej szalikiem. Te ludzkie słabostki...
– Cześć. – Odpowiedziałam Hermionie Granger.
– A gdzie siostra?
– Tam. – Wskazałam górkę, po której właśnie wspinała się grupa ludzi o wspólnym mianowniku – snowboardzie, wśród których wyróżniała się odziana na seledynowo postać.
– A... Razem z Adamem, Patrickiem, Markiem i Josephem Longbottom'em. – Longbottom ma imię, szok.– Czemu nie jesteś z nimi?
– Mam lepsze rzeczy do roboty niż siedzieć z nimi na śniegu i pić, jak to się zwykle kończy. – Nie bez powodu plecak W. pobrzękiwał, kiedy tylko go nieznacznie poruszyła.
W tak zwanym międzyczasie dotarłam do zamku. Przekroczyłam wrota, niepewna drogi do biblioteki, ciekawa wnętrza i w ogóle. Podeszłam do tablicy informacyjnej. „Aby zobaczyć treść ogłoszeń umieść 2 sykle w skarbonce. Pomóż nam poprawić jakość życia w szkole!" Kurwa, niedługo trzeba będzie płacić za powietrze. Zło. Wyjęłam jednak z torby, przewieszonej przez ramię, czarny, skórzany portfel i wrzuciłam te dwa cholerne sykle.
„Uczniowie Durmstrangu, Hogwartu i Beauxbatons mają się zebrać w Auli o godzinie 20.00 w celu ustalenia szczegółów dotyczących planu lekcji i Turnieju Trójmagicznego. Obecność obowiązkowa." Ledwo udało mi się to przeczytać, a szyba na powrót przybrała srebrzysty kolor i nic nie dało się już odczytać. Super.
– Ty jesteś z Hogwartu? – Ładnie brzmiący, rosyjski akcent rozbrzmiewający w głębokim głosie ciemnej postaci stojącej za mną. Odwróciłam się. Posiadacz tego narzędzia komunikacji obdarzony był, prócz głosu również innymi walorami. Wymienić należy tu szczupłą budowę ciała, długie do ramion, czarne włosy, ostre rysy twarzy i twarde spojrzenie granatowych oczu. Ciekawy typek - pomyślałam, mierząc wzrokiem wysokiego chłopaka w moim wieku.
–Tak. A ty pewnie z Durmstrangu?
– Jestem Siergiej i będę twoim przewodnikiem. To znaczy, jeśli rzeczywiście jesteś Isobel Black.
– We własnej osobie. Więc panie przewodniku proszę, abyś pokazał mi bibliotekę, jeśli łaska.
– Oczywiście, proszę tędy, madame. – Ukłonił się z łobuzerskim uśmiechem, pokazując mi kierunek. Przemierzywszy labirynt korytarzy znalazłam się przed drzwiami z jakimś napisem wykonanym cyrylicą. Powinni przywrócić rosyjski do szkół.
– Biblioteka – przetłumaczył Siergiej (ładne imię). – Mamy zbiory z Ukrainy, Białorusi, Niemiec, Austrii, Litwy oraz Łotwy. Niedawno uzyskaliśmy również ciekawe okazy z Polski. Wszystkie książki angielskie są po prawej stronie. Zresztą każdy regał jest opisany po rosyjsku i francusku, pracujemy też nad językiem angielskim.
– Czekaj…Macie książki po polsku? – Łatwiej się czyta w języku, który znasz od dziecka.
– Tak. Znasz polski?
– Dosyć dobrze.
– Ciekawe. Dziadkowie pochodzili z Polski, ale języka, niestety nie znam. Moja rodzina została, jak to się mówi, zrusyfikowana.
– Zdarza się. Mam do ciebie małe pytanko... –zaczęłam niepewnie.
– Zamieniam się w słuch.
– Wiesz, ta szkoła jest taka fajna i w ogóle…. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Bardzo ciekawi mnie jakiego rodzaju zaklęcia są stosowane do ochrony budynku i tych naszych nieszczęsnych baraków. Oczywiście nie musisz mówić mi wszystkiego dokładnie, wystarczy tak bardzo ogólnie. Chyba że nie wolno ci nic mówić na ten temat, to nie było pytania.
– Nie ma sprawy. Zamek jest chroniony tyloma czarami, że raczej niemożliwe byłoby ich przełamanie, zważywszy na fakt, że umacniane są od tysięcy lat. Natomiast baraki to całkiem inna sprawa. Zbudowano je niedawno, więc czary jeszcze nie wsiąkły tak dokładnie. Wiesz o czym mówię, no nie? Przebicie się przez bariery ochronne łagrów byłoby zdecydowanie prostsze, niż przez te chroniące główną część zamku. Jak sądzę, chciałabyś po prostu czarować w swoim pokoju?
– Dokładnie. – Uśmiechnęłam się wdzięcznie. – Dziękuję za pomoc.
– Nie ma za co. Tak z ciekawości, nie wiesz kto wczoraj rozpalił ognisko pod jednym z baraków?
– Widoczne było? – Przestraszyłam się. Naprawdę. No dobra, udawałam.
– Nie aż tak bardzo. Zauważyłem je jako jedyny, bo tylko w moim pokoju okno wychodzi na tę stronę terenów zielonych.
– Masz własny pokój?
Uśmiechnął się szeroko.
– Tak, jestem kimś w rodzaju waszego Prefekta Naczelnego. U nas jesteśmy wybierani w szóstej klasie, na podstawie wyników z testów. Coś na kształt SUM 'ów.
Ujęłam go pod łokieć.
-Może oprowadzisz mnie po zamku?
Walkiria again...
– Dajesz!
Longbottom najechał na hopkę, wybił się... Co ten idiota usiłuje zrobić? Kurwa, nie ma bata, żeby mu wyszło. I jak można się było tego spodziewać, Gryfon ląduje w połowie obrotu na śniegu, twardym od setek ślizgów lądujących desek. Shit. Chłopak wrzeszczy z bólu i strachu, bo właśnie zobaczył swoją kość udową strzaskaną i skąpaną we krwi. Kurwa, on to ma pecha, złamanie otwarte. Jak szło to zaklęcie... Aaa...
– Ferula – mruczę celując różdżką w połamaną kończynę. – Dzięki inteligencji i znakomitej ocenie własnych możliwości w połączeniu z zajebistym wyczuciem czasu naszego kolegi musimy wracać do baraków, żeby ktoś go naprawił. Niniejszym zamykam jam session na dziś. Dziękujcie ofermie!
– Nie bądź taka ostra, to nie jego wina... – zaczął Weasley.
– Mówiłam mu, żeby zaczął do Indy, ale nie, on chce od razu zrobić 360˚! Nie, nie ma się czym przejmować, przecież tylko spieprzył mi pół dnia, bo sam się nie zaniesie do skrzydła szpitalnego. A z tego, co widzę to tylko mi zdarza się, od czasu do czasu uważać na zaklęciach. Mobilicopus!
Bezwładny debil uniósł się w powietrze i wszyscy ruszyliśmy zgodnie w stronę baraków.
Tom Marvolo Riddle w pełni korzystał z faktu, że potrzepane siostry Black opuściły jego pokój, wobec czego miał okazję zastanowić się nad blokadami założonymi na to tymczasowe miejsce zamieszkania. Zebrał w sobie swoją potężną moc i w skupieniu przełamywał bariery, które dzieliły go od uprawiania magii. Jedna po drugiej padały pod wpływem jego siły woli i niezwykłej mocy magicznej. Parę minut później wyjął różdżkę i leniwie machnął w stronę formującej się sterty na jednym z foteli. Dużo lepiej - pomyślał, kiedy ubrania strzepnęły się, poskładały i wylądowały w otwartej szafie. Kolejny ruch nadgarstka i rzeczy z kufra leżącego koło łóżka przy ścianie, wylądowały na swoich miejscach. Jeszcze jeden niedbały ruch i łóżko należące, podobnie jak ubrania i zawartość kufra, do pewnej irytującej, niskiej współlokatorki, pościeliło się same. Skończył porządki i przywołał do siebie młodego Malfoy'a. Time for fun.
Katrina usiadła w miękkim fotelu i zajęła się malowaniem paznokci na jej ulubiony, brzoskwiniowy kolor. Zmiana, która dokonała się rok temu, była, przynajmniej w jej mniemaniu, całkiem pozytywna. Razem z Walkirią i Isobel pozbyła się części balastu, a teraz... Popatrzyła na ekran telefonu. Dzwonił Piesek. No właśnie, o to chodzi.
– Katrina, wchodzisz? Julek załatwił nowy towar, podobno czyściuteńki. Będzie też Surykata. Bierz Gabrielę i ruszamy nad jezioro. Stawię się tam za dziesięć minut.
– Spoko.
Ach, ci chłopcy! Jakby była w stanie wyszykować się w dziesięć minut! Ale dla Katriny nie ma rzeczy niemożliwych. Przejrzała pobieżnie szafę szukając czegoś, co by się nadawało na tę „okazję". Wyciągnęła mini spódnicę w szkocką kratę, zieloną koszulkę i dżinsową kurtkę. Aha. Zadzwoniła do Gabrieli, która jakimś cudem przebłagała matkę. Jeszcze tylko trampki, cienie, tusz i pomadka. Wygląda super. Teraz może jechać.
Julek miętosił w rękach torbę z trawką, spoglądając na nią niepewnie co chwila. A może nie? Przypomniał sobie karteczkę z dziwnego papieru, pokrytą zielonym atramentem układającym się w pochyłe i ledwo zrozumiałe, pajęcze pismo, załączoną razem z paczką zioła tego ranka. Wypal to dzisiaj wieczorem, o 18.00, nad jeziorem X z Psem, Surykatką, Katriną i Gabrielą. A. D. Jest 17.55, a on czeka na resztę, na polanie nad wspomnianym jeziorem X. Kumple i dziewczyny właśnie dotarli i rozsiedli się na starym kocu, przytaszczonym tu przez niego.
– Pokaż, co tam masz, Julek – powiedziała Katrina. Czemu ona wiecznie się rządzi? Podał jej pakunek.
– Niezbyt tego dużo – zauważył Surykatka.
– Starczy na jakieś pięć sztuk.
– To zwijaj! – Gabriela podała mu wędrującą z rąk do rąk paczkę. Spojrzał na komórkę. 17.58. Podzielił towar i zawinął trawkę w bibułkę. Podpalił i rozdał gotowe skręty.
– Zaczynamy.
Dym unosił się wokół nich otaczając ich szarym, słodkawo pachnącym kokonem. Mgiełka robiła się coraz cięższa, a powietrze w momencie wybicia 18.00 zapachniało głębokim, bogatym zapachem cytrynowych dropsów. Na moment zaparło im dech w piersiach, jakby nagle zmieniło się ciśnienie.
– What the fuck – Julek.
– Chill out, ziom, już czuję te nadchodzące haluny. – Pies jak zwykle rzucił inteligentną uwagę rozmarzonym głosem.
– Zimno mi w tyłek, to mają być te obiecane haluny? – Katrina dołączyła do fascynującej rozmowy.
– Stary, wydaje mi się, że zioło chyba nie wywołuje halunów... – Julek powiedział głosem brzmiącym jak zepsuty bęben pralki automatycznej.
– Mam mokre majtki! – pisnęła Gabriela, zyskując natychmiastową uwagę wszystkich obecnych tu osobników płci męskiej, nagle zainteresowanych musztardową spódnicą za kolano, należącą prędzej do jej młodszej siostry (gdyby ją miała) i grubych, wełnianych rajstop w bliżej nieokreślonym odcieniu zieleni. Ona tymczasem macała pewną część swojego ciała, pobudzając wyobraźnię napalonych wiecznie młodzieńców, których miny wyrażały absolutne i bezgraniczne zdumienie. Tymczasem mglisty kokon otaczający grupkę rozbłysnął srebrzystym światłem, oślepiając ich na dłuższą chwilę, żeby w następnej sekundzie rozwiać się w mroźnym powietrzu.
– Ale realistyczne te haluny...Śnieg jest nawet zimny – wyszeptał Surykatka, kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do jasnego słońca odbijającego się od białego puchu.
– Stary, chyba jesteśmy na Grenlandii – Pies znowu popisał się wiedzą na temat otaczającego go świata.
W tak zwanym międzyczasie, w pokoju nr 666 Tom Riddle rozglądał się dookoła pełnym samozadowolenia wzrokiem. Wreszcie to coś przypomina apartament godny kogoś takiego, jak on. Całe pomieszczenie dosłownie ociekało ślizgońską zielenią i srebrem. Królewskie łoże, o czarnych, mahoniowych kolumienkach, przykryte jedwabną, szmaragdową narzutą z herbem domu Węża, wyszytym srebrzystą nicią, stało dumnie pośrodku pokoju. Biurko, biblioteczka i inne ekskluzywne sprzęty w podobnej kolorystyce stały równo przy ścianach. Posłania i rzeczy tych wariatek skończyły w kanciapie, którą im łaskawie wydzielił. Chybotliwe światło świec oświetlało scenerię złocistym blaskiem. Nagle ciężkie, dębowe drzwi rzeźbione w węże, które zajęły mu pół godziny recytowania inkantacji, otworzyły się z hukiem. Isobel Black we własnej osobie, ubrana w zwyczajowy czarny trencz, obrzuciła pokój spojrzeniem niesamowicie jasnych, prawie białych oczu.
– Doskonale, Tommy. – Pokiwała głową z politowaniem – Ale ja i Wal tak się nie bawimy.
Isobel…
– A jakie są wasz wampirze preferencje w tym temacie? Może mi pokażesz? – Tom poklepał zachęcająco narzutę łóżka.
– Wolę bardziej krwiste zabawy, jeśli wiesz, co mam na myśli – mówię obnażając kły. Riddle patrzy na mnie zafascynowany. Totalny psychol. – Gdzie nasze łóżka? – Szybko zmieniam temat. Tommy wykonuje niedbały ruch ręką w kierunku małych, okratowanych drzwi, za którymi kryje się komórka 2x3m zapchana śmieciami Walkirii i moim skromnym, ale treściwym bagażem. Wszystko mieści się tam chyba wyłącznie na słowo honoru. Riddle uśmiecha się rozbawiony.
– Jak będziesz grzeczna i posprzątasz mój pokój, to może wpuszczę cię do swojego łóżka. – Od jego sugestywnego spojrzenia chce mi się rzygać.
– A co z Hermioną Granger? – pytam niewinnie. – Poza tym, chyba sobie jakoś z tym poradzę – stwierdzam. Dzięki Bogu za Siergieja!
Macham łagodnie, lecz pewnie różdżką i na oczach tego dupka ściągam wszystkie założone przez niego zabezpieczenia. Potem malutka metamorfoza. Ta – dam! Pomieszczenie powiększyło się chyba dziesięciokrotnie i podzieliło na cztery obszary, nie licząc wspólnej łazienki.
Moją część zajmują meble podobne do mebli Riddle'a. No co? On ma dobry gust, to tylko z psychiką jest coś nie tak. Na ścianie wisi wielki monitor ciekłokrystaliczny, a dwa komputery i trzy laptopy cicho szumią na blacie czarnego, gotyckiego biurka. Obok ekranu wisi ciemnofioletowy snowboard i deskorolka, a czarny elektryk stoi podłączony do wzmacniacza obok łóżka z ciemnofioletową pościelą. Beautiful. Biblioteczka zajmuje pokaźnych rozmiarów ścianę, a wszystkie przedmioty osobistego użytku są schludnie pochowane w szufladach i na półkach. Prawie jak w Hogwarcie. Na złość Riddle'owi łazienka zmieniła barwy na soczystą czerwień i wszechobecną czerń. Mały kompromis. I tak powinien się cieszyć, że jego cześć została nietknięta, pominąwszy lekką zmianę rozmiarów. No i ten paskudny składzik zniknął wreszcie z pola widzenia. Szybko zakładam z powrotem bariery, niech się Lord nie cieszy, zawczasu. Jak było do przewidzenia, niezależnie od dostępnej przestrzeni, część Walkirii jest zagracona do granic możliwości. Po tych wszystkich latach zdążyłam się już przyzwyczaić.
Jedyna w całym pokoju jasna, sosnowa podłoga i mocno kontrastujące, białe ściany, z czego jedna obwieszona znakami, plakatami, zdjęciami, tablicami rejestracyjnymi, rysunkami, nalepkami i God knows what else (na honorowym miejscu znak „Uwaga kangury"). Stojak na gitary (w tym Gibson Les Paul, czerwony, z 1950 roku duma W.) podpiera inną ścianę, obwieszoną deskami snowboardowymi, deskorolkami, a nawet znalazła się tam deska surfingowa. Proste meble z Ikei, w tym szafa z przesuwanymi drzwiami z dużym lustrem. Do tego dwa miękkie, wygodne fotele w granatowo – białe paski, gdzieś z boku upchnięta biblioteczka z książkami na każdy temat, ale przede wszystkim z Atlasem Anatomicznym ze zdjęciami spreparowanych narządów i cudowna „Biologia" Ville'go, biblia mieszkanki tej części pokoju. Na środku zestaw „Mały chemik", gdzieś znalazł się kącik na w pełni wyposażony barek i sziszę. Biurko z jej ukochanym laptopem. Posłanie dla psa, który zapewne niedługo się pojawi. I dosłownie wszędzie ubrania i inne pierdoły. Na tle reszty pomieszczenia, część Walkirii to pobojowisko.
Za to wreszcie udało mi się wkurzyć Toma Marvolo Riddle'a. Z groźnym wyrazem twarzy, na którego widok pieski robiłyby w gacie i różdżką w dłoni zbliżył się w moją stronę, kiedy nagle coś chwyciło go w górę i powiesiło za kostkę pod sufitem. Ha! Ha! Ha!
– Nie wchodzi się do cudzego pokoju bez pukania, Tommy – szydzę. Pomyślałam nawet o zaklęciu niewidzialnych ścian, które oddziela poszczególne części pokoju.
– Poczekam, aż wyjdziesz do łazienki. – Sarkazm przebija jak czarny atrament z głosu Toma. Skurczybyk. Jednak się zorientował. Skoro gorzej już być nie może, to wychodzę. Bez problemu przekraczam granicę jego pokoju. Patrzy na mnie bez słowa i unosi różdżkę.
– Tak nawiasem mówiąc, to nie jesteś taka tragiczna. – Czy on coś insynuuje? – Nie wiedziałem, że tak bardzo chcesz mnie odwiedzać w nocy, kiedy Walkiria będzie mruczeć dobranocki z Gryfonami, ale jeśli tak to serdecznie zapraszam.
– A nakopał ci ktoś kiedyś do dupy? – Wiem, dama nie powinna się tak wyrażać. – Nie? To ja będę pierwsza.
Zdecydowanym gestem podnoszę różdżkę i...
– Hudson, mamy problem. – Mówi moja siostrzyczka stojąc w progu. Kurwa, znowu coś się zaczyna.
Znosiliśmy tą parodię czarodzieja i w ogóle człowieka ze stoku, bo przyznam się szczerze, zaklęcia leczące to zupełnie nie moje klimaty. Co innego Granger, ona jest w nich mistrzynią. Wracaliśmy więc, przedzierając się przez śnieg sięgający do kolan, z deskami, plecakami i Longbottom'em jęczącym z bólu. Jakby miał jakiś powód. Czy tylko ja traktuję wszelkie urazy spowodowane snowboardingiem jako powód do dumy? Jednak chyba tylko ja nie ruszam magią tego typu złamań i stłuczeń tak długo, jak mogę. Anyway, w połowie drogi do baraków Gryffindor'u na naszej ścieżce pojawił się srebrzysty dym, po rozwianiu ukazując...Surykatę, Gabrielę, Julka, Katrinę i Pieska. Ferajna w komplecie.
– Stary, chyba jesteśmy na Grenlandii. Ha ha, magiczne zioło! – No comment, już prawie za tym tęskniłam.
– Magiczne, czy nie, zimno mi w tyłek.
Zostawić, czy zabrać? Zostawić...
– Hej, to Walkiria! Cześć! – Julius macha radośnie i nie ma już, kurwa, odwrotu.
– Cześć. – Wymuszony uśmiech z trudem formuje się na mojej biednej twarzy.
– Nie wiesz może, gdzie jesteśmy?
– Na Syberii, Instytut Durmstrang.
Bezbrzeżny szok. Nic dziwnego, kto by wierzył w bajeczkę Rowling do momentu, kiedy do niej trafi?
– Ale Durmstrang nie istnieje... – Surykacie zdarzyło się powiedzieć coś mądrego, przynajmniej jak na jego warunki umysłowe.
– Ale w nim jesteś, więc jeśli nie znasz Harry'ego Potter'a jesteś mocno udupiony. Chodźcie do baraków. Oddam was w ręce kogoś, kto będzie wiedział co z wami zrobić. – Machnęłam różdżką i pojawiły się na nich szaty – Dzięki temu nie będziecie mi jęczeć przez pół drogi, że niby wam zimno.
Oddałam całe towarzystwo pod opiekę Fanowi Dropsów, a sama znalazłam się w pokoju nr 666, w barakach Slytherinu. Pokój przybrał na rozmiarach. Położyłam się na nareszcie wygodnym łóżku.
– Opowiadaj, co się stało? – Isobel nie da mi nigdy świętego spokoju, więc streściłam jej wydarzenia dnia dzisiejszego. Tymczasem wpadła Hermiona, a z części należącej do T.M. Riddle'a dobiegły jęki szczęśliwej Mugolaczki i nie mniej zadowolonego dziedzica Slytherinu. Hip hip, hurra! Wyciągnęłam gitarę i zaczęłam męczyć The Thin Line Between Love And Hate Iron Maiden. Nie ma to jak hard rock, o ile można to w ogóle zaliczyć do hard rock'a. Zapachniało dropsami, a wspólna część mieszkania wypełniła się dymem. Zamknęłam oczy wiedząc, co zaraz się wydarzy.
Blask oślepił go na parę sekund. I skąd ta mgła cuchnąca dropsami?
– HERMIONA! HERMIONO, GDZIE JESTEŚ? – W części wspólnej bliżej nieokreślona osoba zaczęła wrzeszczeć jak opętana. Wyszedł ze swojego mocno skotłowanego łóżka i jeszcze lekko spocony wciągnął bokserki z czarnej satyny, spodnie i koszulę, którą zapiął szybkim ruchem różdżki. Następnie udał się do źródła hałasu.
Koło wygodnego fotela stało dwoje chłopaków w jego wieku. Jeden z nich miał czarne, zmierzwione włosy i okulary. Drugi osobnik z ognistorudą strzechą na głowie wrzeszczał dalej, jak idiota, którym zapewne był w istocie.
– HERMIONA!
– Witam, w czym mogę pomóc – odezwał się grzecznie, swoim czarującym głosem.
– TY! – Okularnik rzucił się na niego zupełnie bez powodu. Płynnie usunął się z drogi. – GDZIE PRZETRZYMUJESZ HERMIONĘ? GADAJ, BO JAK NIE... – Osobnik niepełnosprawny umysłowo zabrał się za wyjmowanie różdżki. Czy to musi być aż tak łatwe? Rozbroił zarówno jego jak i (dla ich bezpieczeństwa oczywiście) tego drugiego.
– Ale panowie, o co wam chodzi?
– I JESZCZE SIĘ PYTA? – Rudy się zapowietrzył, a Hermiona właśnie opuściła karmazynową łazienkę owinięta tylko w ręcznik.
– Hermiono, nic ci nie jest? – Czarnowłosy rzucił się w stronę dziewczyny.
– JAK TO NIC JEJ NIE JEST? NIE WIDZISZ, ŻE ON JĄ ZGWAŁCIŁ? TY ŚMIECIU, TY... – Zaraz zacznie ziewać z nudów jeśli tamten nie przestanie.
– Nie, co ty, Ron, ja...on...
– Nie bój się go Hermiono, ja cię obronię, a ty teraz opowiesz mi wszystko, dobrze? Nie wstydź się, to on powinien się wstydzić. – Podszedł do niej i objął ją opiekuńczo ramieniem. Jak on ma zamiar „obronić" Hermionę bez różdżki?
Rozglądał się po zagraconym pokoju. Jakim cudem w takim małym pokoiku zmieściło się tyle szmelcu? Cóż, osobnik do którego przyprowadziła ich Walkiria wyglądał na człowieka, który mógłby tego dokonać.
– Mikołaj po odwyku – szepnął Katrinie do ucha, na co odpowiedziała krzywym spojrzeniem. Ona naprawdę jest pieprznięta.
– Witam was moi drodzy! Nazywam się Albus Dumbledore i jestem zastępcą dyrektora Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Niestety nie znajdujemy się obecnie na terenie Hogwartu. Odpowiadając na wasze nie zadane pytanie to ja was tutaj sprowadziłem.
– Po co? – Katrina się zbulwersowała.
– Dla większego dobra i na tym zakończymy temat.
– Ale jak to „dla większego dobra"? Co to niby za „dobro", dla którego się tu znaleźliśmy?
– Wszystko w swoim czasie, zaufajcie mi.
– Panu? Przez pana mogliśmy tam zamarznąć!
– To nie moja wina. Teraz sprawdzimy, czy drzemie w was jakaś moc magiczna.
– Ależ to są rzewne jaja! – Pies ze swoim starym tekstem. – Jaka niby moc magiczna?
– U ciebie rzeczywiście niski poziom. – Staruszek celował w przedmówcę jakąś gałązką. – Ale przy odrobinie dobrej woli i ciężkiej pracy będzie z ciebie czarodziej. Jak się nazywasz?
– Simon Mainlow – wymamrotał. Siwowłosy wyjął spod biurka jakąś szmatę.
– Simonie, nałóż Tiarę Przydziału, a zostaniesz przydzielony do jednego z trzech Domów na najbliższe parę lat.
– Ale co mam nałożyć?
– Tiarę.
– Że niby tę szmatę?
– Tak. – Mainlow podniósł przedmiot dyskusji czubkami palców i umieścił go na swoim pustym czerepie. Kawałek brązowego materiału nagle się wyprostował, co wszystkich nieco zszokowało. Oczywiście poza brodatym czarodziejem, który patrzył na całą scenę swoimi lodowato-niebieskimi oczami znad dziwnych okularów. Szew tego dziwacznego, jak się okazało, kapelusza rozwarł się i czapka krzyknęła „GRYFFINDOR!". Ale przecież nakrycia głowy nie mówią...
– Kolejna osoba. Ktoś na ochotnika? Nikt? To nic złego, naprawdę.
– To może ja! – Wystąpił pewnie z szeregu.
– Nazywasz się...
– Julius Newman.
– Wiesz, co masz zrobić.
Wzdrygając się lekko, nałożył to... to coś. Julius, gdzie my cię przydzielimy? Za dużo dopalaczy, zaczął słyszeć głosy. Lubisz imprezować, jesteś ambitny, ale mało solidny, za to przedsiębiorczy... znowu. Chyba zgłosi się na leczenie. I odwyk. Nigdy więcej żadnych środków psychoaktywnych. Wiem... „GRYFFINDOR!". Rzucił szmatą i pobiegł do Psa.
– Może jakaś pani? – odezwał się starzec bezczelnie. Z trójki pozostałych wystąpiła Gabriela z miną skazańca.
– Jestem Gabriela Richards – przedstawiła się, zrobiła dokładnie to co oni i po chwili rozległ się wrzask „HUFFLEPUFF!". Teraz Surykatka i... „SLYTHERIN!". Na koniec została tylko Katrina.
– Katrina Werber, nie dotknę tego za żadne skarby, panie dyrektorze.
– Profesorze – poprawił ją Dumbledore. – I musisz to ubrać, inaczej nie będziesz miała gdzie spać.
– Ale... no dobrze. – Naburmuszona wciągnęła czubkami paznokci, z miną wyrażającą skrajne obrzydzenie tą tiarę, chyba tak się to nazywało. „HUFFELPUFF!"
– I nie było tak przerażająco, prawda panno Werber? Teraz weźcie wasze różdżki.– Rzucił im patyki podobne do własnego.– I klucze do baraków z numerem pokoju. – Julius złapał swój w locie. – A teraz idźcie się zadomowić. Kolacja o 18.00 w głównym budynku. Nie martwcie się, wasze rzeczy czekają w pokojach.
Popatrzył na zegarek, za dwie godziny, super. Przynajmniej ma swoje PSP.
– Ron, Tom mnie nie zgwałcił! – Ile jeszcze razy musi to powtórzyć, żeby dotarło?
– Hermiono, nie ma sprawy, naprawdę nie masz powodu do wstydu...
– RONALDZIE WEASLEY, PRZYMKNIJ SIĘ I UWIERZ, ŻE DOBROWOLNIE, W PEŁNI SIŁ UMYSŁOWYCH PRZESPAŁAM SIĘ Z TOMEM RIDDLEM! – Nie wytrzymała nerwowo.
– Hermiono, spałaś z Voldemortem? – Harry patrzył na nią osłupiały. – Ale on jest zły, pamiętasz? To on zabił twoich rodziców, braci Rona, Tonks, Lupina... Jak mogłaś nas zdradzić?
– To nie tak... – W myślach trzepnęła się w głowę. O ja idiotka zanuciła jedną z piosenek Walkirii Black, którą niedawno usłyszała. – Ja po prostu... Nie wiem... Byliście daleko...
– Zdradziłaś Zakon.
– To wcale nie tak! – zaprotestowała.
– A właśnie, że tak! Niby jak inaczej nazwiesz spanie z wrogiem? – Ron, jak zwykle pomocny.
– Ja...
– No, dalej, tłumacz się! Może jeszcze Harry ma go nie usiłować zabić w przyszłości, ze względu na stare, dobre czasy?
– Ja...
– Po co w ogóle próbowaliśmy ci pomóc, skoro tak dobrze się tu bawisz, dziwko!
– Nie jestem dziwką – wycedziła.
– Aha, to tylko z nim sypiasz? A może w ostatniej bitwie damy fory Śmierciożercom? Niech zabiją cały Zakon, bo są przecież przyjaciółmi Tommy'ego.
– Zamknij się Ron. Ja nigdy w życiu bym was nie zdradziła...
– A teraz to co? Chodź Harry, wracamy, bo KTOŚ nie ma ochoty z nami wracać. Zresztą przy pierwszej lepszej okazji panna Granger zwieje do Tommy'ego.
– Wcale nie.
– Udowodnij.
Zagryzła wargi. Z jednej strony to jest jej Tom, a z drugiej... Ona przecież jest dobra. Walczyła z nim całe życie, to jej obowiązek. Decyzja podjęta w ułamku sekundy i…
– Wybacz, Tom. Avada...
Poczuła szarpnięcie…Dropsy? O co chodzi, to zupełnie jak wtedy... I wiedziała już, że jest w domu. Dzięki Walkirio - pomyślała sarkastycznie.
– Sprowadź ją z powrotem. – Tommy mocno się wkurzył.
– Ale nie wiem jak.
– A jak ją wysłałaś tam, gdzie teraz jest?
– Nie mam pojęcia.
Gdyby spojrzenie zabijało dawno temu byłabym trupem. Kurwa, jak to się właściwie stało? Hermiona kłóciła się z Ronem, Harry przyglądał im się razem z Tommy'm, a ja przypomniałam sobie tylko cytacik z łaciny. Przecież to nie może być zaklęcie. Tom zatrzasnął drzwi wychodząc z pokoju. Dobrze, że kolacja już za chwilę.
Dziwnym trafem okazało się, że w zamku jest zimniej niż w barakach. Usiadłam przy stole z Isobel po prawej i wsłuchałam się w pierdolenie o Szopenie Dumbledore'a.
– ... Katrina, Simon, Julius i Gabriela, mam nadzieję, że pomożecie im się zaaklimatyzować. Plany lekcji dostaniecie jutro na śniadaniu, a teraz chwila, na którą wszyscy czekali! – Wybór uczestników Turnieju Trójmagicznego z Hogwartu. Pierwszy... Tom Marvolo Riddle! – Dalej wkurzony Tommy wstał i poszedł bez słowa do Sali obok w akompaniamencie pisków pojebanych fanek.
– Kolejny... Black Isobel! – Jak to dobrze, że nie ja. Mój dziki fuks zawsze mnie uratuje. Uśmiechnęłam się złośliwie do siostry, kiedy...
–Black Walkiria! – Shit! Trzeba iść.
Znalazłam się w klaustrofobicznym pomieszczeniu razem z resztą „drużyny", team Beauxbatons i ekipą tępych osiłków z Durmstrangu.
– Pierwsze zadanie odbędzie się za sześć tygodni i będzie nim... Zabicie Yeti. – Powiedział radośnie towarzysz Stalin.
– I tyle? – odezwał się Tom. – A czemu niby z każdej szkoły są trzy osoby?
– To zadanie grupowe. Oceniany będzie czas, zaawansowanie w magii, estetyka i praca zespołowa – wyjaśnił Dumb.
Praca zespołowa? To jakiś żart? Pracować z nim w zespole. Ale gówno.
– Skoro nie ma więcej pytań, wracajcie na kolację.
– Reprezentanci Hogwartu! – Zawołał jeszcze towarzysz Stalin. – Od dzisiaj jecie za darmo.
I tym optymistycznym akcentem możemy zakończyć dzisiejszy dzień. Podsumowując: shit happens.
A/N: Hermiona wróci już niedługo, bez obaw;)
Rozdział V
Pax hominibus bonae voluntatis – Pokój ludziom dobrej woli...
Abraxas...
To słynne brzdąkanie zza drzwi. Przez całe lato tego słuchał. Zawahał się i nacisnął srebrną klamkę w kształcie węża, otwierającą podwoje pokoju nr 666.
– Walkiria? – zaczął cicho i jakby niepewnie, kierując się do źródła hałasu – Walkiria? – Trochę głośniej, gra ucichła.
– Who the fuck dare to disturb me? – Groźny głos, niedobrze. Wzdrygnął się i przeczesał palcami lśniące blond włosy sięgające za łopatki.
– To ja, Ab. – Z trudem udało mu się wydusić.
Taka mała i niepozorna. Tajfun pod anielską przykrywką. Takie milusie loczki, wręcz anielskie. A w błękitnych oczach okolonych długimi rzęsami huragan. Zdecydowanie wolał te oczy w wersji soft.
– Dlaczego przerywasz mi Dance of Death w najlepszym momencie solówki? Czyżby Pan ci kazał? A może mamusia? Nie – czekaj – niech zgadnę...Slughorn? A może przywlokłeś się tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli? Nie...w cuda nie wierzę.
– Przyszły te spodnie, które zamówiłem w rekompensacie za zniszczone przez Tofika... – Lepiej było nie wypowiadać tego imienia, too late. – No i tak jakby...
– Mam niestety ograniczone zasoby wolnego czasu i lepiej ich na ciebie nie marnować, streszczaj się.
– Przepraszam, może być znowu jak dawniej? – wypalił jednym tchem.
– Jak dawniej? Znowu tak jak dawniej? – zadrwiła. – Czy ty siebie, słonko słyszysz? Przepraszam. I to niby ma wystarczyć? Przeproszę, ona wybaczy i dalej będę ją zawsze olewał dla Pana. Weź się, kurwa, ogarnij.
– Ale ja naprawdę przepraszam. Poprawię się, obiecuję.
– I dalej puste, niczym nie poparte słowa. Co jeszcze mi obiecasz, gwiazdkę z nieba? A może wieczne życie? Wiem. Great love forever! – Zaśmiała się.
– Zrobię wszystko. – Zabrzmiało jakoś tak twardo.
– Wszystko? Powiadasz, że zrobisz wszystko? Proove it. – Już całkiem poważnie. Kurwa, w jaki shit on się wpakował, co on może niby dla niej zrobić, żeby... Oh fuck. Jest jedna rzecz. Bał się matki, ale teraz...
– Dam ci obciąć włosy. – Szok na bladej twarzy.
– Na pewno? Nie przesłyszałam się? A co z mamą? I twoimi fankami, które na nie lecą? Ta złocista grzywa, jak to mówi Gabriela. Dalej jesteś pewny?
– Tak, dam ci w końcu zrobić z tymi włosami co ci się żywnie podoba.
Niebezpieczny, zadowolony, szalony błysk w oczach koloru nieba. I uśmiech szaleńca, jak zawsze, kiedy wpadła na jakiś „genialny" pomysł. Słowo się rzekło i po chwili srebrzyste, prawie białe pasma zaczęły opadać na sosnową podłogę. Linia zamyślonych ust. Wyraz twarzy. Od czasu do czasu zmrużone oczy. Ruch szczupłego nadgarstka przy każdym machnięciu różdżką. Falujące w rytm oddechu piersi. Takie miękkie. Tak daleko poza zasięgiem... Włączenie kolejnej, zdecydowanie nie w jego guście, piosenki. Kto w ogóle gra coś takiego? I skąd u niej ta cała „gitara elektryczna"? Nie, ona nazywa to „wiosłem szatana". Matka go zabije. Specjalnie dla niej przycinał włosy zaklęciem raz na parę lat. I to ona zawsze zaplatała mu je w znienawidzony warkocz na większości przyjęć. W co on się wpakował dla zwykłej dziewczyny? Zwykłej? To za dużo powiedziane. Ona nie była zwyczajna. Ona była mocno porąbana. Jak on ma się wytłumaczyć? Zawsze słuchał swojej starej. W sumie trochę się jej bał. A teraz ma zdrowo przechlapane. Co on do cholery sobie myślał?
– Gotowe. – Jego rozmyślania przerwał dla odmiany miło brzmiący głos Walkirii. Spojrzał w lustro, które mu podsunęła. Zawsze mogło być gorzej. Ale matka i inni... Bał się nawet myśleć o salwach śmiechu, które wybuchną , jak pójdzie jutro na posiłek. Tylko ten nowy, jak mu tam, no ten jej kumpel, Julek? Tak, Julek miał w przybliżeniu podobną fryzurę. Ale kto normalny tak by się obciął? He's fucked.
– Wyglądasz jak Anthony Keidis w Otherside. – Nie miał pojęcia, kim jest ten Anthony, ale W. chyba była zadowolona, bo usiadła mu na kolanach, otoczyła jego szyję umięśnionymi ramionami i zaczęła go całować ciepłymi, lekko suchymi wargami. Przejechał językiem po linii jej zębów zatrzymując się na ostrych kłach. Otoczył ją rękami w talii i zabrał się za walkę ze stanikiem. W końcu na swoim miejscu - pomyślał z ulgą.
Cisnął kamień w czarną toń jeziora, które z bliżej nieokreślonych przyczyn, pomimo stałej temperatury poniżej 0 stopni Celsjusza, jeszcze nie zamarzło. Próbowała. Go. Zabić. Szlama. Bo przybył Harry i Ron, jej przyjaciele. Pieprzony Harry i to jego „On jest Zły". Ale Tom Marvolo Riddle dorwie drania za parędziesiąt lat i Potty zobaczy, jak to jest przyjemnie. Zabije go, zanim zdąży w ogóle dorosnąć. Już nie mógł się doczekać. Dobrze, że te dwie wariatki puściły farbę o całej tej wielkiej przepowiedni. Kątem oka wychwyciła ruch pomiędzy drzewami. Do jego samotni zbliżała się wysoka blondynka w czarnym płaszczu, przedzierając się przez zaspy śniegu. Jeszcze jej tu brakowało, pieprzony wampir, na którego nie działa Avada. Na nią i na jej siostrzyczkę, tą małą pchłę, też znajdzie się sposób. To tylko kwestia czasu i odpowiedniej lektury. A potem poczeka na Harry'ego i może nawet Ronalda, jak one go nazwały? Król Wieprzleju? Ładnie, ładnie. Dlaczego wywiało Hermionę, a nie te suki? I po co w to mieszał się Potter'ek? Było tak dobrze. Uśmiechnął się na myśl o lokach muskających tak często jego twarz, gładkiej skórze, miłych w dotyku krzywiznach i cesze, która nie może zostać pominięta – inteligencji bushy – haired witch. Którą mu zabrali. Podstępnie, na dodatek. Ale miał przeczucie, że ona jeszcze do niego wróci. A przeczuć nie wolno ignorować.
– Cześć! – Isobel Black, nr 2 na liście jego przyszłych trupów.
– Cześć.
– Dalej martwisz się Hermioną? Spokojnie, dasz radę się podnieść, taki zawód... – Pokręciła głową z udawanym zmartwieniem. - Będą inne, don't worry, be happy.
Popatrzył wzrokiem zabijającym Pieski w większości sytuacji. Ona nic.
– A tymczasem skupmy się na zadaniu. Ciężko jest zabić Yeti?
Jakby nie wiedziała, że starczy cisnąć toporem.
– Już trudniej wykiwać Longbottom'a.
– To niech Walkiria się tym zajmie.
– Powierzyć jej życie? Ona nawet nie wie co to znaczy myśleć, a miałaby wykombinować sposób na Yeti, nie rozbrajaj mnie.
– Niech idzie przodem, pomścimy ją.
– A myślisz, że czemu mężczyźni przepuszczają kobiety w drzwiach. Mały żarcik dla inteligencji. O dziwo, zaśmiała się perliście. Usłyszał hałas za plecami. Isobel spojrzała w tamtym kierunku.
Tłum na horyzoncie. Slogan „Ratujmy Yeti!" na łopoczących transparentach. Na przedzie ten, jak mu tam, Pies za rękę z...Gabrielą, chyba tak, za nimi Karina, Surykatka i ten cały Julek. „Yeti też mają prawo żyć!" - czerwone litery na białym materiale. Zbiorowisko wrzeszczących ludzi. Po cholerę im ta pikieta, przecież i tak nic nie zdziałają. Ale Pies z poczuciem misji, przekonany o swoim heroizmie, kroczy dumnie w pierwszym szeregu. Zbliżają się. Im bliżej są tym więcej znajomych i bliżej nieznajomych twarzy (czerwone mordy nalanych Rosjan). Głównie Gryfoni, ale czego się spodziewać po narwanych idealistach. Zawsze tacy dobrzy, aż można rzec niedobrze się robi. Isobel stojąca obok trzęsie się od stłumionego śmiechu. Tymczasem pikietujący dotarli do jego samotni, to znaczy, byłej samotni.
– P – p – podpisz s - się p – p – pod p – p – petycją, u – u – uratuj Ye – Ye – Yeti. – Jąkając się, Gabriela podsunęła mu praktycznie pod sam nos podkładkę wypełnioną koślawymi podpisami.
– Nie.
– Jak możesz, man! Yeti są dobre. Nic ci nie zrobiły. A jakby to ciebie mieli zabić z całą rodziną, dla zabawy, żeby odbył się jakiś głupi turniej? Bóg stworzył ciebie, Yeti i cały świat, nie po to, żebyś nazajutrz wykończył takie cudowne stworzenia! One też chcą żyć, one też mają prawo żyć! Jak możesz odbierać im te szczęśliwe lata, które czekają je w Alpach? – Pies mocno się zagalopował.
– Yeti pochodzą z Tybetu.
– A czemu? Bo chciwe korporacje zagarnęły ich poprzednie terytoria! Ratujmy Yeti! Podpisz się, a kolejny Yeti wróci do domu! – Chyba zaraz wybuchnie śmiechem. Isobel trzęsie się coraz mocniej, trudno się dziwić.
– Yeti zawsze mieszkały w Tybecie, więc zanim zaczniesz się wymądrzać, sprawdź chociaż, o czym mówisz.
– Ale na Demotach było...
– Pies, daj se siana z tymi Demotami, ciągle je cytujesz. – Julek, coś nowego.
– Jak ty mnie nazwałeś? – Piesek mocno się zdenerwował i wykonał gest, który miał uchodzić za groźny, ale niezbyt mu wyszło. Isobel wybuchła głośnym śmiechem.
– Z czego się śmiejesz? – Coraz donośniejszy i bardziej zirytowany, a przy tym piskliwy głos.
– Z ciebie. – Ten szok, nie do przebicia.
– Ale jak to ze mnie, mam coś na koszuli? – On tak zawsze kojarzy, czy tylko udaje?
– Tak, masz coś na koszuli. Chyba wylało ci się z czaszki, kiedy ostatnio usiłowałeś myśleć.
– Że co? Nie pamiętam, żeby coś mi się wylewało z czaszki... Nie rozumiem.
Isobel, zawsze taka dystyngowana i trzeba przyznać, że elegancka, leży na śniegu chichocząc.
– Ale o co ci chodzi? – Mina jak po Confundusie, nawet lepsza. Skąd tacy ludzie się biorą? Już nawet Crabbe i Goyle mają lepsze neuroprzekaźniki.
– Co tu się dzieje? – Nowy aktor w tej parodii komedii. – Zwijać mi te transparenty, towarzysze! Ruchy, ruchy! – Nagle zniknęły wszelkie oznaki wskazujące, że odbywa się jakaś rozróba. – A teraz powiecie mi który z was, towarzysze, jest przywódcą tej demonstracji.
– Ja! – Dumny jak paw Pies wystąpił z szeregu. – To ja jestem przywódcą. Nie pozwólmy krzywdzić naszych niewinnych braci - Yeti!
– Zapraszam na herbatkę do mojego gabinetu, towarzyszu.
– A, przydałoby się, trochę zmarzłem.
– Co my z tobą zrobimy? – Józef Stalin przechadzał się po gabinecie dyrektora, zasępiony. Otaczały ich różne symbole Związku Radzieckiego. Nad rzeźbionym w czarnym mahoniu, pozłacanym fotelu, gdzie usiadł w końcu Towarzysz, wisiała czerwona flaga z sierpem i młotem. – Podburzasz lud, więc jesteś wywrotowcem, przerywasz pracę, obiecując ludowi – przyjrzał się kartce leżącej na okazałym biurku z logiem komunizmu w złotej oprawie – „magiczne zioło"? Cóż to takiego? – zwrócił się do szesnastolatka usadowionego na krześle po drugiej stronie stołu.
– Magiczne zioło? To czyste THC, które przeniosło mnie tutaj, abym ratował Yeti! Najlepszy towar na rynku. – Chłopak uśmiechnął się głupkowato.
– Więc nie mamy wyboru. Powiesimy cię towarzyszu, powiesimy.
– Ale za co?
– Za szyję, towarzyszu, za szyję.
– A może za coś innego?- Pies jest zielonkawy.
– To może za jaja?
Wybiegł biedak z gabinetu, trzaskając drzwiami, które sekundę potem, otworzyły się z hukiem. Stanęły w nich dwie dziewczyny. Jedna z nich, brunetka miała założony byle jak czarny, wełniany płaszcz, dżinsy, t – shirt i czarne, rozsznurowane glany. Druga, blondynka również nosiła płaszcz, tyle że skórzany.
– W czym mogę pomóc, towarzyszki?
– Chodzi o tego chłopaka, który przed chwilą wybiegł – zaczęła nieśmiało jasnowłosa. – Prosimy, towarzyszu, nie rozstrzeliwuj go.
– Dokładnie – przytaknęła druga. – To nie jest jego wina, że brakuje mu 50% objętości tkanki mózgowej, a drugie pół uległo reakcji denaturacji pod wpływem C2H5OH. To tylko złe geny i jeszcze gorsze środowisko. On naprawdę jest taki tępy, na jakiego wygląda, bo nie jest wystarczająco dobrym aktorem, żeby udawać.
– Dlaczego więc, nie mamy go powiesić i oczyścić narodu z wadliwych egzemplarzy?
– Bowiem tacy ludzie są potrzebni, aby służyć wyselekcjonowanej rasie panów. – Z tymi słowami wyszły, zatrzaskując drzwi z hukiem. Przedsiębiorcze młode damy, a jedna z nich czuje wyraźną słabość dla tego chłopaczka. Czyli nikogo dziś nie powiesimy dodał w myślach ze smutkiem.
Tego dnia obudził ją silny ból głowy. Gorzej niż kac. Otworzyła powieki. Gdzie ja jestem? – pomyślała rozglądając się po pokoju wytapetowanym plakatami Armat z Chudley.
– Hermiono? – Łagodny głos. Skądś go zna, zaraz, on brzmi zupełnie jak...
– Ron? To ty? – powiedziała zamykając oczy.
– Tak, cieszę się, że w końcu wstałaś, zaraz przyniosę śniadanie.
Cały wczorajszy dzień stanął jej przed oczyma. Tom, przybycie chłopaków, każdy szczegół wypalał się na wnętrzu jej zamkniętych powiek. Próba zabicia Riddle'a. Jej zdrada. I wróciła w końcu do swoich czasów. Tak, jak chciała, ale dlaczego czuje pustkę? Gdzie radość? W końcu jest w domu, w Norze. Wśród przyjaciół, w jedynym obecnie bezpiecznym miejscu. Z Ronem, takim troskliwym, kochanym rudzielcem. A Harry? Przecież powinna być, kurwa, zachwycona. To jest jej dom. Tutaj, w 1998 roku, a nie w zamierzchłej przeszłości. Tylko, że coś tam jednak pozostało. Jakaś bliżej nieokreślona cząstka jej jestestwa, ważna cząstka. Tom.
Szkoła. To. Zło. Wstawanie rano to zło. Ale trzeba przez to zło przejść, inaczej co byłoby do roboty przez cały dzień? Tak więc pomimo wszelkich przeciw, kierując się tym jednym, jedynym za, zebrałam się w sobie i założywszy plecak na ramię, wyszłam z pokoju, napotykając po drodze Isobel. Ramię w ramię, opuściłyśmy baraki. Na tle zielonego pulowera, białej koszuli i srebrno-szmaragdowego krawatu w połączeniu z cielistymi rajstopami i szarą spódnicą do kolan, a na to nałożoną czarną, prostą szatą z herbem Slytherinu, czemu towarzyszyła typowa szkolna torba, moje wymięte dżinsy przytrzymywane wspomnianym krawatem, włożone w buty emu, rozpięta męska koszula w czerwono-czarną kratę, narzucona byle jak na T-shirt z wizerunkiem Kurta Cobaina, pod jedynym wspólnym elementem – szatą, do czego trzeba dodać rozpadający się plecak... Cóż... Ktoś nie wyglądał, jakby znalazł się na właściwym miejscu. Co gorsza w jadalni odniosłam podobne wrażenie, jako, że jedyna nie miałam ma sobie całego mundurka. W trakcie śniadania przyszedł Slughorn wraz z resztą opiekunów domów i rozdali nam plany lekcji. Na dzień dobry dwie godziny eliksirów, lunch, Historia Magii i Transmutacja. Nieźle. Jutro Opieka nad Magicznymi Stworzeniami, Zielarstwo, a po długiej przerwie Mugoloznastwo – jak to coś może być obowiązkowe? I tyle na wtorki, środa: rano, od drugiej lekcji: Obrona przed Czarną Magią, popołudniu Zaklęcia i Transmutacja, w nocy Astronomia – i to tyle, jeśli chodzi o spokojny sen. Czwartek lajtowo, Historia Magii, Transmutacja – nie, jednak nie jest lajtowo, zwłaszcza, że dochodzą pieprzone Runy. Albo i tak, skoro to koniec lekcji na ten dzień. W końcu piątek – Obrona przed Czarną Magią, Zielarstwo, Opieka na Magicznymi Stworzeniami i Numerologia.
Popatrzyłam na pergamin Isobel. Trochę więcej tych przedmiotów, ale tak kończy się wybieranie wszystkiego, co się da.
– O co chodzi z tym Mugoloznastwem, przecież, to nigdy nie było obowiązkowe? – zapytałam ją.
– I tak nie robi mi to różnicy, skoro na to nie chodzę – odparła wzruszając ramionami.
– Tobie nie, ale dla mnie to zwykłe marnotrawstwo czasu. – Pomachałam do wchodzącej grupki Gryfonów, zaspanych i potarganych. Wśród starego składu – Weasley'a, Potter'a, Prewett'a i Longbottom'a znalazło się miejsce dla Julka, ciekawe... Przyszli do nas i chyba pierwszy raz w życiu – Julius Newman wyglądał na lekko zakłopotanego naszą obecnością. Gdzie się podziało bydło? Przynajmniej oni nie wyglądali jak spod igły, pomimo mundurka. Trudno, damy radę.
– Cześć Walkiria, co masz najpierw? – zapytał Patric.
– Zaraz... eliksiry.
– My też. Znasz Julka? Wczoraj do nas doszedł z, jak mu tam, Simonem.
– Nie wiem, ale wygląda znajomo...
– Jak to mnie, kurwa, nie znasz Stevens?
– Stevens? Nie, to jest Walkiria Black – poprawił go Potter.
– Jak to Black, przecież to jest Walkiria Stevens razem z siostrą, Isobel.
– Dziwnym zbiegiem okoliczności w zeszłym roku okazało się, że należymy do rodu Black'ów, Newman. Od kiedy to jestem dla ciebie Stevens? A gdzie podziało się Walkirio, daj zadanie z angielskiego, proszę, postawię ci browar, błagam?
– Ładnie, ładnie, więc jednak mnie znasz?
– Oczywiście, że tak.
– O co chodzi? – Longbottom zadał pytanie formujące się zapewne w głowach reszty grupy, sądząc po twarzach wyrażających skrajne niezrozumienie. – Znacie się?
– Chodziłyśmy z nim i tymi nowymi do szkoły, a nawet do jednej klasy – wyjaśniła Isobel.
– Aha.
– Cześć dziewczyny! Wie ktoś, co się robi na tych Eliksirach? – zapytał Simon siadając koło Adama.
– To, co sugeruje nazwa – tworzymy eliksiry.
– Ale nie ogarniam, jak to Eliksiry?
– Zobaczysz, to taka chemia, raczej bardziej gotowanie – powiedziałam podnosząc się z miejsca.
– To co, ja do gastronoma się dostałem? – Julek.
– NIEEE! Ja zawsze chciałem iść na studia! – Simon.
– Panowie, idę po książki, do zobaczenia na lekcji i smacznego.
Wyszłam razem z Isobel, po drodze mijając Katrinę i Gabrielę udających, że mnie nie znają, idących w towarzystwie Edwarda. How cute, Gabriela has found her prince. Whatever. Parę minut późnie wracałam z siostrą do zamku z plecakiem ważącym jakieś dwadzieścia kilo. Jakimś cudem udało nam się znaleźć właściwą salę i zajęłyśmy miejsca koło Gryfonów. O dziwo w tej szkole eliksiry odbywały się na najwyższym piętrze, w jasno oświetlonej, przez wpadające przez ogromne okna promienie słońca, klasie. Jaka miła odmiana po tych dusznych lochach. Jak zwykle po drugiej stronie, prawie całkowicie odizolowani, siedzieli Ślizgoni. Naprawdę jestem w złym domu. Nagle stało się coś dziwnego – Isobel wzięła swoje rzeczy i usiadła koło Riddle'a. Na drugim końcu klasy. O co tu chodzi? Tymczasem weszli ludzie z Durmstrangu, a za nimi starsza pani profesor w upiętym wysoko koku i perfekcyjnej szacie.
– Witajcie, dla tych, którzy mnie nie znają, nazywam się profesor Achmatowa i uczę eliksirów w tej szkole. Uprzedzę pytanie – profesor Slughorn uczy już młodsze roczniki. Niestety jesteśmy w dużej grupie, co utrudni zajęcia. Dziś zajmiemy się Wywarem Mendelejewa, ale najpierw sprawdzę obecność, co pozwoli mi poznać uczniów z Hogwartu. Abott? Jest. Black Cygnus? Jest. Black Isobel? Jest. Black Walkiria? – Podniosłam się. – Dziecko, co ty masz na sobie? – oburzyła się pani psor.
– Spodnie, koszulę, szatę, dalej mam wymieniać? Obleśne śmiechy z tyłu klasy.
– Patrząc na twoich kolegów wnioskuję, że nie jest to regulaminowy mundurek.
Znowu to samo.
– Paragraf piąty regulaminu Hogwartu mówi: Każdy uczeń zobowiązany jest nosić mundurek złożony z: koszuli, krawatu, spódnicy lub spodni i szaty z herbem domu, do którego należy. O ile widzę mam wszystkie wymienione elementy. Pragnę zauważyć, że nie jest sprecyzowane, jak mają wyglądać poszczególne części garderoby, ani nie ma nigdzie ani słowa na temat konieczności noszenia przez dziewczyny spódnic, wobec czego noszę regulaminowy mundurek. – Z tymi słowami usiadłam na miejscu. Warto było poszukać luki w prawach, to znacznie ułatwiało życie. Z tym, że u nas dali sobie już spokój z upominaniem mnie w tej kwestii.
– Kto jest opiekunem twojego domu?
– Profesor Slughorn.
– Porozmawiam z nim. Dalej... – I kontynuowała przerwane zajęcie. Kiedy skończyła, zapytała: – Do czego służy Wywar Mendelejewa?
– Służy on do uporządkowania przyswajanej wiedzy skutkując przyspieszeniem tempa nauki, jednakże odradzane jest częste spożywanie, ponieważ uzależnia – powiedział bez zająknięcia Riddle.
– Czyli amfa, po której nic nie zapominasz? Jazda – wyszeptał mi do ucha Julek, który zajął opuszczone przez Is miejsce.
– Dokładnie panie... Riddle – powiedziała tymczasem Achmato...wa. Pamiętam nazwisko. Cud. Dwie godziny później opuściliśmy salę. Przyplątał się Abraxas, a za nim... Surykatka?
– Cześć kochanie – szepnął mi do ucha Malfoy.
– Cześć Ab! – Cmoknęłam go w policzek. – Jak podobały ci się eliksiry?
– Cudowna kobieta. Słuchaj, nie masz przypadkiem fajek?
– Fajek? – Popatrzyłam na niego zszokowana. – Mam alkohol, szeroki wybór narkotyków, ale fajkami się po prostu brzydzę. Czemu pytasz?
– Ja... Tego... Sam mi pokazał i... zasmakowałem. Nie wiesz, kto mógłby mieć spory zapasik?
– Sweetie, chyba żartujesz. Zasmakowałeś w fajkach? Kto ci je pokazał? Sam?
– Sam Golder, ten nowy. Mam go w dormitorium. – Aha, czyli Surykatka.
– Ty chyba naprawdę robisz sobie jaja. Nie ma bata, żebym była w stanie... Zresztą whatever. Julius powinien mieć parę.
– Dzięki.
Poleciał za majaczącym w oddali Newmanem, a ja skorzystałam z półgodzinnej przerwy testując wywar z eliksirów. Naprawdę mocny. Ale za to jaki ładny, turkusowy kolor. I smak... Mniam, mogę go pić litrami, w końcu ja się nie uzależniam. A teraz ta przeklęta Transmutacja, którą całe lato udawało mi się olewać.
Wyszedł na zaśnieżony dziedziniec. Gdzie jest Malfoy i reszta Rycerzy? Przecież nie mogli wyparować. W zacienionej części krużganków stała grupka ludzi. Ngle w pojedynczym promieniu słońca zalśniła srebrzysta czupryna obcięta w jakiś nietypowy sposób. Czyżby? Podszedł do nich. Oparty o ścianę stał nie kto inny, jak Abraxas Malfoy z fajką w dłoni, w towarzystwie tych nowych: Black'a, Avery'ego i Lestrange'a. Znad żarzących końcówek papierosów unosił się dym. Ukłucie żalu. Nieśmiertelność ważniejsza, chociaż... Przypomniał sobie pierwszy raz, kiedy zapalił. Czuł się pod pewnym kątem dorosły, ale w Hogwarcie przestał, a teraz znowu kusi...
– Malfoy, co ty robisz? – powiedział cicho, ale samo jego pojawienie się uciszyło gromadkę. Golder patrzył na niego przerażony... Naprawdę nie wiedział, że akurat wtedy, kiedy odeszła Hermiona i postanowił na kimś się wyżyć w pokoju Blacka i Malfoya ktoś jeszcze będzie. Jednakże, skoro się napatoczył... Cruciatus to piękna klątwa. A tamten zwijał się na podłodze i wołał mamusię. Żal, jak powiada Isobel.
– Ja... – nieudolnie usiłował ukryć niedopałek.
– Malfoy, czy zostałeś przeze mnie właśnie nakryty na paleniu?
– Ja... To się więcej nie powtórzy, Panie, przysięgam. – Reszta jego elitarnej jednostki również zaczęła jąkać przeprosiny.
– Ale o co tu chodzi? – odezwał się tępo wyglądający Gryfon, który usiłował namówić go do podpisania tej idiotycznej petycji. Kogo, tak właściwie obchodzą prawa Yeti?
– Nie twoja sprawa. A teraz opuścisz to miejsce razem z… Jak ty się nazywasz?
– Newman.
– Tym drugim. Chyba, że chcesz poznać nowy wymiar doznań fizycznych, bynajmniej niezbyt przyjemnych.
– Masz na myśli ruchanie? Sorry, ja nie z takich, ale Newman to inna historia... – Gryfon zarabia punkty.
– Wielki Tom Marvolo Riddle stracił język w gębie? – zasugerował Newman.
– Haha, wydał się sekret. – Zachichotał tępo Mainlow. Dość. Czas na nauczanie.
– Chłopcy zapraszam wieczorem do pokoju Abraxasa, dokończymy tam tą niewątpliwie fascynującą rozmowę – powiedział cicho, a Malfoy stojący za nim zadrżał. Niech nie myśli, że ujdzie mu to na sucho. – Tymczasem rekwiruję papierosy. Palenie jest zabronione.
– Kim ty niby jesteś, że będziesz mi mówił, co mam robić, a czego nie, hę? – Julius podniósł się gwałtownie.
– Prefektem, Newman. Niech nowi koledzy wytłumaczą ci, co to znaczy.
Odszedł. Zapowiada się pracowity wieczór. Ale za to jaki przyjemny...
– Hej, Simon! Mainlow! Pies!
Na to ostatnie się dopiero odwrócił.
– W końcu. Ile mam cię jeszcze wołać?
– Jak ty mnie nazwałaś? – Agresor włączony.
– Pies, whatever. Słuchaj, dalej grasz na gitarze?
– Oczywiście.
– A tamten zespół, który rozkręcaliście z Peter'em i Julkiem, dalej graliście?
– Tak.
– Super, co powiesz na wspólne granie?
– To znaczy?
– Ty, ja, Julek i znajdziemy wokalistę.
– Spoko, ale na czym będziesz grać?
– Na basie.
– Stoi.
– To dam ci tabulatury, nauczysz się ich, Julek ogarnie bębny i zabierzemy się za ćwiczenia, bo słyszałam, że w związku z turniejem będzie Bal Bożonarodzeniowy, na którym planuję zagrać z razem wami.
– Niech będzie. To cześć.
– Cześć.
Pytania, pytania, pytania…Jaki on był? Czego od niej chciał? Może ją zmusił? Może torturował? Hermino powiedz im…Chcą ci pomóc…Hermino! Ile razy ty z nim…? Jak on to…? Czy lubił…? Nie! Nie chciała Im tego mówić. Prosiła, błagała…To za bardzo boli. W jej oczach Zakon stał się groźną bestią czyhającą na jej wspomnienia. Intymne wspomnienia. Harry, Ron, Ginny…Oni wszyscy kazali jej powiedzieć prawdę. Ale co było prawdą? Ona i Tom, czy tylko ona? Kto kim manipulował, kto kogo zdradził? Czemu jego tu nie ma? Z nią. Tyle pytań. Zaklęcie unieruchamia ją na krześle. Starcza dłoń siłą otwiera jej usta i wlewa płyn. Tak bardzo ich prosiła…Teraz usłyszą oświeconą prawdę. Tylko, że jej prawda to same jego kłamstwa. Veritaserum. On też tak robił…
Rozdział VI
Scio me nihil scire – wiem, że nic nie wiem
Próbuje otworzyć oczy. Huk rozlepianych powiek, wiruje mi w głowie powietrze. Jakieś takie cięższe. Chłepce je, chłepce. Powoli na zewnątrz i do środka. Chyba już pójdę. Ziewnęłam szeroko wychodząc z ciepłego łóżka. Jaki piękny poranek. Dawno się tak nie wyspałam.
– Walkiria wstawaj, spóźnimy się!
Ale gdzie? O kurwa. Yeti. Shit. Shit. Shit. Olałam to i jak zwykle mam problem. Gdzie się podziało to sześć tygodni? Ale Isobel na pewno coś wymyśliła, jak nie ona to Riddle.
– Już idę – krzyknęłam wciągając turniejowe szaty. Zewnętrzna peleryna ciemnozielona, z herbem Hogwartu na plecach, długa do kolan, z kapturem ściąganym srebrną tasiemką, taką samą jak ta służąca do wiązania. Pod to kazali nam założyć srebrną bluzę z mniejszym logiem na piersi i czarne, proste spodnie. Wszystko zaczarowane tak, żeby nie przepuszczać ciepła dopóki się nie zmoczymy. Ubranie było lekkie w przeciwieństwie do sznurowanych, jasnobrązowych butów ze smoczej skóry do pół łydki na mocnej podeszwie. Jeszcze tylko czarne rękawiczki z obciętymi przeze mnie palcami z tego samego materiału, co obuwie, przylegające do dłoni jak druga skóra. Całe szczęście, że jesteśmy ze Slytherinu i barwy nie kłócą się z naszą filozofią życiową pt. „nie włożę nic, co choćby odrobinę przypomina mi o domu węża" charakterystyczną dla reszty szkoły. Związałam ledwo dające się rozczesać, ciemnobrązowe loki w kucyk, schowałam do kieszeni szczęśliwy nóż sprężynowy i z szeklą dyndającą na łańcuszku wiszącym na szyi wyszłam z mojego zacisza pełnego gitar i desek.
W części wspólnej zastałam Tommy'ego i Is pogrążonych w rozmowie. Ale im się układa, how cute. Odetchnęłam kilka razy, żeby nie nawrzeszczeć na tą podłą zdrajczynię i odchrząknęłam. Nic. Jeszcze raz. Znowu nic. Ogłuchli, czy co? Aaa, za bardzo są sobą zajęci, żeby zauważyć biedną, małą Walkirię. Whatever. Wyszłam z pokoju trzaskając drzwiami pod którymi czekał Abraxas.
– Nie daj się zabić, dobra?
– Zobaczysz, Yeti będą błagać o życie – uśmiechnęłam się.
– Znając ciebie na pewno. Odprowadzić cię do baraku na śniadanie? – miał na myśli zbitkę blachy stworzoną wczoraj, żeby zawodnicy mogli jeść i czekać na swoją kolej z daleka od coraz większej liczby fanatycznych obrońców zwierząt. Okazuje się, że przez ostatnich parę tygodni Pies i Gabriela zebrali dość dużo zwolenników ich ruchu, którzy przewyższyli nawet ich entuzjazm i planowali podobno zamach na zawodników, przekonani, że lepiej zabić parę osób, żeby ocalić życie Yeti. Żałość nad żałościami, ale tacy ludzie też mogą egzystować.
Wątpliwego smaku pseudośniadanie dla zawodników złożone z rozwodnionego mleka (stosunek objętościowy, to w przybliżeniu 3:1, gdzie 3 jednostki wody przypadają na jedną jednostkę mleka) z płatkami owsianymi, które gdzieś na pewno muszą być, mrożona, oczywiście dosłownie herbata i kromka suchego, zielonkawego chleba. Rozejrzałam się za łyżką, którą znalazłam przykutą łańcuchem do stołu przyśrubowanego do zaimprowizowanej podłogi, tzn, klepiska, bo podłoga to za dużo powiedziane. Zjadłam posiłek, ale poczułam się jeszcze głodniejsza niż wcześniej, ciekawe dlaczego?
Drzwi otwarły się nagle, co zatrzęsło delikatną strukturą zbitki blachy, która tylko magia powstrzymywała przed zawaleniem. Weszli Riddle i Is ciągnięci za kaptury przez Wielkiego Brata towarzysza Józefa Wisarionowicza Dżugaszwili.
– Skoro jesteście już wszyscy, możemy zaczynać nasze pierwsze zadanie. Pierwsi idą reprezentanci mojej alma mater, następnie panie z Beauxbatons, a na koniec, za karę za spóźnienie, Hogwart. Wszystko jasne? To do dzieła, towarzysze. – Z tymi słowami opuścił lodówkę w asyście trzech barczystych, ogolonych na łyso o wyrazie twarzy świadczącym o inteligencji słabo rozgarniętej kury uczniów Durmstrangu. Jakieś dwie godziny później wywołano ekipę z Francji – pedałkowatego blondyna o tanecznym kroku i rozmarzonej minie oraz dwie niemalże identyczne, oszałamiającej urody blondynki.
Oczekiwanie na swoją kolej może być nudne, chyba, że znajdziesz sobie zajęcie. Jedni łażą po pomieszczeniu, w którym się znajdują, inni rozmawiają z towarzyszami niedoli, ktoś mógłby nawet uciekać z celi śmierci, albo czytać książkę, idioci mogliby się pojedynkować i załatwić sprawę za bestie, jednakże ja wyjęłam iPod'a (niebieski Nano) włożyłam słuchawki i odgrodziłam się od świata Chop Suey System Of A Down. A Is i Tommy wrócili do przerwanej rozmowy. Przeczekawszy trzy bite godziny postanowiłam wyjść i dowiedzieć się, kiedy w końcu się doczekamy, ale podczas, gdy ja się podnosiłam, wrota ku wolności otworzyły się i pojawiła się w nich twarz przystojnego chłopaka o czarnych włosach.
– Isobel? Idziecie, życzę szczęścia. – Zwrócił się do mojej siostry. Skąd ona go zna?
Przedarliśmy się przez ścieżkę, którą zdążył zasypać śnieg i tunelem pod trybunami dostaliśmy się na miejsce, gdzie spotka nas niechybny koniec. Sceną okazało się zamrożone jezioro. Ludzie poupychani na rozpadających się krzesłach otaczali nas ze wszystkich stron, jednakże trybuny zaczynały się jakieś dwa metry ponad naszymi głowami. Kurwa.
– A teraz reprezentacja Hogwartu! – Rozległ się głos wicedyrektora Instytutu, taa, drużyna marzeń – Tom Marvolo Riddle! Isobel Black! Walkiria Black! – Okrzyki tłumu/fanek Toma, niepotrzebne skreślić. – Zmierzą się oni z Yeti i... – o co, kurwa, chodzi – Kwintopedami! Zwierzęta muszą zostać jak najszybciej unieszkodliwione, jednakże ze względu na niedawne strajki obrońców zwierząt, bestie nie mogą zostać zabite.
What the fuck są kwintopedy? Odpowiedź nasunęła się sama w postaci trzech kudłatych monstrów przypominających ociężałego pająka o pięciu nogach. Skąd oni je wzięli? Widać dla czarodziejów coś takiego jak ograniczenia biologiczne w krzyżówkach międzygatunkowych nie istnieją. Pięknie. Za nimi pojawiły się trzy Yeti. I cała ta pieprzona menażeria ruszyła na nas!
– Incendio – rzuciłam na najbliższego potwora, który zajął się ogniem, jednakże nic to nie dało, dalej ślizgając się zmierzał w moją stronę. Kurwa.
– Diffindo – mruknęłam chcąc jakoś oddalić zagrożenie. Lód podzielił się na kry. Najbliższy stwór skończył w jeziorze. Oby tylko nie potrafiły pływać. Isobel strzeliła następnego kwindopeda Impedimentą, a Riddle utopiwszy pająkoidalne coś wykańczał boleśnie powoli pierwszego Yeti.
– NIEEEE! – Z trybun rzucił się Pies. O co mu chodzi? Wpadł na Riddle'a i razem skończyli pod ciemną taflą wody. Jakimś cudem zupełnie mnie to nie obeszło i zlikwidowałam mojego Yeti ładną Drętwotą pakując go pod wodę. Is już dawno pozbyła się reszty i biegła pomóc swojemu nowemu najlepszemu kumplowi. Zabrzmiał gong obwieszczając koniec zadania, przybiegli magomedycy i zabrali nieprzytomnego Psa i Toma do szpitala. Koniec.
– Impreza, pokój 666, baraki Ślizgonów z szóstego roku! Wstęp tylko dla gości z nieistniejącej listy, każdy może przyjść! Siedzimy dopóki nie skończą się ludzie i zapasy! – wrzasnęłam radośnie. Przynajmniej Riddle siedzi w szpitalu, więc będzie ostro.
Zrobiło jej się niedobrze. Znowu. I gorączka utrzymująca się od jakiegoś czasu. I dziwna ochota na kiszone ogórki. A okres powinien się już dawno pojawić, chyba, że... Shit.
– Ron, chyba jestem w ciąży – oznajmiła wychodząc z łazienki.
– Niby z kim?
– Z Tomem.
– Musimy zniszczyć ten pomiot szatana – powiedział Ron.
– Znaczy się aborcja?
– A co to jest?
– Usunięcie ciąży.
– A w jaki sposób?
– Łykam tabletkę od ginekologa i po sprawie.
– A kto to jest ginekolog?
– Mugolski lekarz zajmujący się tego typu sprawami. Ale poszukam, może uda się znaleźć jakieś zaklęcie czy coś.
– Może mama coś będzie wiedziała, zapytaj jej.
Jak już Ron rzuci inteligentną uwagą... Ma niby podejść do pani Weasley i powiedzieć „Molly, chyba jestem w ciąży, nie wiesz, jak pozbyć się dzieciaka?"
– A kto powie Harry'emu?
– Co mam mu powiedzieć? Noszę dziecko twojego największego wroga? Chcesz być ojcem chrzestnym?
– To byłoby dobre. A może udamy, że to moje dziecko? Albo wykończysz jakoś to coś?
– To miłe z twojej strony, ale...
– Wiem, co zrobimy! Strzelę ci w brzuch Avadą.
– Zabijesz nie tylko pomiot szatana, ale i mnie. Daj mi trochę czasu na zastanowienie.
Który to byłby tydzień? Chyba szósty. W książkach rodziców pisało, że wtedy zarodek ma już zawiązki kończyn i oczy. Taki mały człowiek pomyślała ciepło. Malutki Tom. Z tym, że ma dopiero osiemnaście lat, za młoda jest na matkę. Przekartkowała księgę z eliksirami. Jest, eliksir poronny. Łatwy do uwarzenia, składniki osiągalne... Ale czy na pewno? W trakcie tej wojny wszyscy kładli ogromny nacisk na znaczenie życia. Że każdy powinien mieć szansę. Że trzeba ocalić tylu, ilu się da. Że każdy zasługuje na drugą szansę. Że nieważne, kim są twoi rodzice, liczysz się tylko ty. O to przecież walczyła. A to coś w jej łonie nie dostało nawet jednej szansy, bo jego ojcem jest Tom Riddle. A gdyby Lily Potter, albo Molly zrezygnowała i po prostu zabiła płód? Jak strasznie brakowało jej w tym momencie matki, która powiedziałaby jej, co ma zrobić. Jako lekarz doradziłaby jej donoszenie. A potem co? Jakby nie chciała go wychowywać to są sierocińce, rodziny zastępcze... A po sierocińcu kolejny Voldemort powiedział złośliwy głosik w jej głowie. Tak, ale co na to Ron i reszta? Zaproponował, że będą udawać, że to on jest ojcem, ale czy na pewno poszedłby na to? Podjęła decyzję.
– Voldy ma brzydkie zęby – odezwała się W. po chyba dziesiątej butelce Finlandii, która w końcu zaczęła na nią działać – przydałby mu się dobry dentysta.
– Może starzy Hermiony? – zasugerowałam.
– Miałam na myśli ciebie.
– Ja to mu mogę najwyżej coś powyrywać.
– To odwiedzi protetyka i powie: Daj mi nowe kły. A protetyk: Chuj ci w dupę. A Voldy spróbuje rzucić Avadę i mu nie wyjdzie i skończy w pokoju bez klamek. I Harry go tam znajdzie i powie: Ja mam zdrowe zęby, bo myję je po każdym posiłku. A Voldy: Nigdy nie miałem kasy na szczoteczkę i pastę, więc podkradałem tą do butów, a ty, Potter, jesteś wypierdolony z Hogwartu. A Hermiona będzie w ciąży, powiesi się na pępowinie i Voldy uratuje pomiot szatana i kupi mu szczoteczkę do zębów i pastę Colgate.
Niby wampir, a jak za dużo wypije zawsze gada od rzeczy. Dość już tej imprezy na dziś, pomyślałam wymykając się z zatłoczonego do granic możliwości pokoju. Na korytarzu pełno było śliniących się par, między innymi Gabriela z Avery'm. Te jej jutrzejsze teksty z gatunku „on jest naprawdę wrażliwy" po tym jak ją bezwstydnie wykorzysta. Żałosne. Sama nie wiedziałam, gdzie niosą mnie nogi, aż znalazłam się na przysypanej lekkim puchem, wydeptanej drodze do zamku. Świeże, arktyczne powietrze mnie orzeźwiło. Miła odmiana po zaparowanym zbiorowisku, które właśnie opuściłam. Ale gdzie teraz? Skoro zamek, to może? Albo lepiej nie? W. stwierdziłaby, że pieprzyć i poszła. Niech będzie, raz w życiu zachowam się jak siostrzyczka. Ciemne korytarze Durmstrangu, ściana z wyrytym symbolem Insygniów, parę pordzewiałych zbroi, które się ostały po reformie połyskuje w mroku cieniem dawnej świetności. Jakiś perłowoszary duch przemknął koło mnie zalśnił w świetle księżyca wpadającego przez szybę w nieszczelnym oknie. Ciągle w turniejowych szatach z logiem Hogwartu na plecach przemierzałam zatopione w nocy meandry zamku. Trafiłam w końcu do celu. Skrzydło szpitalne. Wślizgnęłam się przez ciężkie, wahadłowe drzwi do pomieszczenia wypełnionego metalowymi łóżkami w początkowym stadium rozkładu. Podeszłam do osamotnionej pryczy. Gdzieś za mną chrapał Simon.
– Jak impreza? – zapytał Tom ochryple. – Mam jeszcze do czego wracać, czy Walkiria i obrońcy Yeti puścili wszystko z dymem?
– Obawiam się, że nie są w stanie nic zrobić sądząc po poziomie upojenia alkoholowego, jaki zaobserwowałam u mojej siostry. Jeśli ona jest pijana, to cała reszta cudem żyje.
– To jutro czeka ją sprzątanie.
– Wierzysz w cuda? Jeśli ona jutro wstanie to będzie zdecydowanie zbyt duży wysiłek. Nie wiesz, gdzie trzymają tu eliksiry przeciwbólowe? Jutro wszystkie skacowane ofermy z W. na czele dadzą się zabić za działkę.
– A ty im udostępnisz lekarstwo, oczywiście za rozsądną cenę, bo będą się bali przyjść tutaj?
– Rozgryzłeś mnie. Dostaniesz buteleczkę gratis i nikomu nic nie powiesz.
– Tylko jedną? Może mi się coś wypsnąć przy Dumby'm... – uśmiechnął się bezczelnie.
– To niech stracę, dorzucę opakowanie twoich ulubionych, cytrynowych dropsów.
– Fuuu, chcesz, żebym zaraz poleciał do Dippet'a?
– Wolisz może magiczne zioło? A może butelkę polskiej wódki?
– Wszystko lepsze od dropsów.
– To buteleczka 5ml i działka zioła, stoi?
– 5 ml? Jakby to ujął mój towarzysz, to są chyba rzewne jaja. Co najmniej pół litra.
– Teraz to ty robisz sobie jaja. Pół litra eliksiru, za który zgarnę setki galeonów za dyskrecję?
– Nie wiedziałem, że mówimy o setkach. W takim razie żądam udziału w zyskach, powiedzmy 60%.
– Jak widzę dobry humor cię nie opuszcza.
– Za to zrezygnuję z eliksiru.
– Ale 60% to stanowczo za dużo. Maksymalnie możesz dostać 10%.
– Masz na myśli 50%.
– Nie, 10%.
– Hmmm... Ktoś chce tu wpaść w łapy policji.
– Jakiej policji? Tu przecież nie ma nic takiego.
– Miałem na myśli opiekunów.
– Będą jutro zajęci karaniem imprezowiczów.
– Co racja, to racja. A może po prostu weźmiesz te eliksiry z szafki, ja udam, że nic nie widziałem, a później oddasz mi przysługę?
– Nie bardzo chce mi się w to pakować. Wiem, zabiorę leki, a na ciebie rzucę Obliviate.
– Nieładnie jest majstrować z cudzą pamięcią, a w moim przypadku jest to niemożliwe, Isobel Black – powiedział z wyjątkowo specyficznym uśmiechem. Nie zauważyłam nawet, kiedy usiadł na łóżku, a ja koło niego. I kiedy nasze twarze znalazły się tak blisko? Napięcie pojawiło się dosłownie znikąd. Mimowolnie przybliżyłam się, a on zrobił to samo. Nie do końca świadomie wpił się w moje wargi. Wow. On to potrafi całować.
Sam nie wiedział, czemu wybrał brzeg jeziora, gdzie niemalże zginął przez nawiedzonego aktywistę na przechadzkę. Po wczorajszym zadaniu turniejowym nie został nawet najmniejszy ślad, może poza stertą śmieci piętrzącą się na północnym brzegu. Plama cienia zdradziła jednak obecność jeszcze jednej osoby, ukrytej za skałą. Podszedł bliżej i zobaczył Walkirię Black w samej bieliźnie z pokaźnych rozmiarów nożem w dłoni. O co jej chodzi pomyślał wyjmując jednocześnie zza pazuchy różdżkę.
– Legilimens – mruknął kierując koniec drewienka w stronę samotnej postaci.
Napłynęła fala uczuć, których nie spodziewałby się po dziewczynie. Rozpacz? Żal? Frustracja? Tęsknota? Euforia? Jednocześnie? Pieprzony wampiryzm. Po chuj mi ta niezniszczalność. Może jednak teraz się uda? Popatrzył jej oczami na białe nadgarstki, gdzie pod skórą malowały się ciemne linie żył. Nóż rozciął głęboko, prawie na wylot skórę na jednym, a później na drugim z nich powodując fontannę krwi barwiącą na czerwono śnieg. Idiotka. Kto normalny chciałby się zabić? Nowa emocja. Rozczarowanie. Znowu popatrzyła na narzędzie zbrodni. Chwyciła je oburącz i zanurzyła pomiędzy żebrami, idealnie trafiając w serce. Kolejna fontanna posoki i nic. Teraz się wkurzyła, chwyciła za buteleczki stojące u jej stóp wypełnione eliksirami, które on sam podałby tylko temu całemu Harry'emu. Wzdrygnął się, kiedy wypiła to jednym haustem. Wszystko. Na raz. Pieprzona niezniszczalność. Ostatnia myśl niedoszłej samobójczyni, kiedy patrzyła na gojące się rany tuż zanim przerwał połączenie.
– O żesz, kurwa, ja pierdolę!
– Jak ty się wyrażasz?
– Dlaczego to całe leczenie tak cholernie boli?
– Bo musi, młoda damo.
– Kurwa, to chociaż dajcie morfinę.
– Skończyła się w nocy po pierwszym zadaniu.
Next Day
– Walkiria? Walkiria Black? – jakiś głos przerywa mi sen.
What the fuck? Tak dobrze mi się śpi. Jeszcze chwilę… Przeciągam się i znowu nie mogę otworzyć oczu. Powieki są po prostu za ciężkie... Whatever... Obracam się na drugi bok. Przez zaciśnięte powieki prześwituje jasne światło. Jak to jasne światło? I skąd ta pościel? Przecież byłam nad jeziorem... I powinien być późny wieczór...Może się w końcu udało? Z trudem otwieram oczy, żeby je natychmiast zamknąć odcinając dopływ jasnego światła.
– W końcu. Już się bałem, że nic nie uda się zrobić.
Odwracam się do źródła dźwięku. Tam jest już ciemniej, więc rozglądam się po sali. Bo znajdowałam się w dużej, wysoko sklepionej sali szpitalnej, pełnej stalowych łóżek. Po mojej prawej było odsłonięte okno, przez które wlewały się jasne promienie słońca górującego nad horyzontem. Oślepiający blask powstał poprzez zjawisko odbicia fali świetlnej zachodzące w miejscu, gdzie stykały się z białym puchem. Po lewej zaś siedział przystojny, czarnowłosy chłopak, którego pierwszy raz w życiu widziałam.
– Kim ty jesteś?
– Siergiej. Siergiej Iwanowicz.
– Ten Siergiej? To znaczy przewodnik mojej siostry? Masz starszego brata? Jeśli tak, to zajmuję go na swojego oprowadzacza.
– Tak, jestem tym Siergiejem, jednakże nie ma czegoś takiego jak osobisty przewodnik. Takie małe kłamstewko – przepraszający uśmiech – wiesz, zobaczyłem ładną blondynkę, wyraźnie zagubioną...
– Rozumiem. Skąd się tu wzięłam?
– Znalazłem cię półnagą i prawie martwą nad jeziorem. Uzdrowiciel powiedział, że ugryzł cię wampir, przez co straciłaś dużo krwi, a do tego wykryli u ciebie Wywar Żywej Śmierci. Na szczęście, pomimo zaawansowanego stadium, udało się cofnąć prawie wszystkie efekty ugryzienia, a dzięki antidotum żyjesz.
– Czego nie udało im się cofnąć?
– Tych raczej pozytywnych aspektów, to znaczy, wiesz szybszego uczenia, ogólnie nieco lepszego refleksu, za to już do końca życia, które się znacznie wydłuży razem z utrzymaniem młodości, musisz pić krew.
– Czyli ogólnie życie się poprawi.
– Dokładnie.
– A co ty tu właściwie robisz?
– Wpadłem po śniadaniu, żeby sprawdzić jak ma się pogromczyni kwintopeda.
– Jest jak widzisz, Skąd oni je wytrzasnęli?
– Z Posępnej, takiej wyspy w bliżej nieokreślonym miejscu, jest nienanoszalna.
– Aha. A co z moją siostrą? Czemu nie czuwa przy umierającej?
– Raczej wolałabyś nie wiedzieć.
– To daj chociaż zgadnąć. Włóczy się z niejakim Tomem M. Riddle'm.
– Skąd wiedziałaś?
– Mieszkam z nimi w pokoju, poza tym przez ich rozmowę poszliśmy na śmierć jako ostatni.
– To wiele tłumaczy.
– Taak... A Abraxas?
– Kto?
– Taki blondyn z mojego domu, fajnie przystrzyżone włosy, blady, lekko szczurowaty, ale uroczy.
– Aaa, Malfoy.
– Co z nim?
– Rzucił się ostatnio z najwyższej wieży...
– A na serio?
– Zapewne śpi, nie widziałem go na śniadaniu.
– Yhm.
– Taak... Wiesz, zaraz mam lekcje, więc...
– Spoko, see yea.
– Cześć.
Wyszedł. Gdzie jest mój iPod wtedy, kiedy go potrzebuję?
– Poczekaj, zobaczę tylko, co u niej... – powiedziałam.
– Nic. Jest nieśmiertelna i niezniszczalna, co ma być? – odparł towarzyszący mi, czarnowłosy przystojniak, obiekt westchnień 99% żeńskiej i jakieś 30% męskiej populacji szkoły. Niestety homoseksualizm jest w tych czasach postrzegany negatywnie. Szkoda tych barwnych parad równości.
– Zaniosę jej iPod'a, sprawdzę, czy się obudziła...
– Po co?
– Żeby mi później nie wypominała, że ją olewam.
– Ojejku, panna Walkiria Black będzie narzekać, już się boję. Chodź Isobel, masz lepsze rzeczy do roboty niż niańczenie siostry, ona da sobie radę, a my możemy spożytkować zaoszczędzony czas w bardziej, hm..., przyjemny sposób.
Jak można walczyć z taką argumentacją?
Wybudziłam się ze snu i zostałam wypisana ze szpitala. Freedom! Balanga jak tylko wrócę do pokoju. Korytarz baraków. Mlaszczące odgłosy. Czy ci ludzie nie mają innych miejsc? Mijam pokój Malfoy'a. Głośniejsze dźwięki. Abraxas i dziewczyna o srebrnoblond włosach. Idealna. Piękna. Jak wila. Mundurek Beauxbatns. Wila. Zauważył mnie. Przerażony. Otwiera usta. Zatrzaskuję drzwi do pokoju i kulę się na łóżku. Wilgoć w okolicach oczu. To przecież nie ja. Ja nie płaczę. Nie po Abraxasie Malfoy'u.
– Co jej się stało? – zapytał.
– Nie wiem. Na czym skończyliśmy? – popatrzyłam wyczekująco na chłopaka, który trzymał mnie mocno pomimo faktu, że siedziałam mu okrakiem na kolanach.
– Może to Malfoy i ta Francuzka?
– Od kiedy obchodzi cię moja siostra?
– Odkąd podjęła próbę samobójczą.
– Nie wiem, co jej jest, ale co do jednego możesz być pewny. To nie Malfoy, ponieważ Walkiria Black nie płacze po chłopakach, ponieważ, jak twierdzi, ona się nie zakochuje. Jej nie zależy. Dlatego to nie może być twój piesek, a z resztą sobie poradzi.
- Postaraj się bardziej! Mocniej wal w te gary, nie bój się!
- Ja się, kurwa, nie boję, to one są chujowe!
- Masz lepsze?
- Nie.
- To zamknij się i bardziej postaraj!
- A może wyłączycie w końcu BandHero i zajmiemy się grą na prawdziwych instrumentach? W końcu niedługo święta, a nie mamy nawet wokalu.
- Zamknij się Mainlow, psujesz całą zabawę.
- Newman ma raz w życiu rację. Zamknij się, a ty, Julek, szykuj się na manto.
- Ludzie, mówię poważnie, nie wiemy nawet czyj repertuar gramy.
- Co to za pytanie, oczywiste, że Sex Pistols.
- Nie, przecież gramy Red Hot Chili Peppers - ktoś tu nie ogarnia.
- Mainlow, gówno mnie obchodzi twoja opinia, gramy Sex Pistols - zaoponowałam.
- A ja wolę Nirvanę - Julius przemówił.
- Tommy właśnie wchodzi. Tommy losuj zespół, który będziemy grać - nabazgrałam nazwy na kawałkach pergaminu. Prefekt sięgnął i wylosował...
- Nirvana.
- Tom wylosował Nirvanę. I ty zostań bohaterem we własnej szkole.
- Bardzo śmieszne, Newman, i tak zagramy Punk Rock Christmas.
- I Snow'a!
– Dobrze, Piesku, zagramy Snow'a. By the way, znalazłam nam wokalistę, z tym, że on jeszcze o tym nie wie.
– Super! To co, zaczynamy?
– A mamy inne wyjście?