Ks. Jan Kracik
PRAWDA W MITACH UKRYTA
Henryk Samsonowicz, O "historii prawdziwej". Mity, legendy i podania
jako źródło historyczne, Wydawnictwo Novus Orbis, Gdańsk 1997, ss.
206
Tytułowe oprawienie w cudzysłów historii prawdziwej, tej opartej na
źródłach, różnej od bajek czy zmyśleń, a następnie nazwanie tych
ostatnich źródłem historycznym doskonale zapowiada temat, wchodząc
od razu w spór z potocznymi wyobrażeniami o prawdzie i micie. To
bowiem, co ogół uważa za niewzruszoną prawdę historyczną, bywa
nierzadko jedynie jej przybliżeniem, rozpoznaniem częściowym
i tymczasowym, podlegającym ciągłym uzupełnieniom i korektom
(książka jednak, dodajmy, nie traktuje o teoriopoznawczych problemach
historiografii). Nadto różne społeczności uznają za pewnik to, co
odbiega od współczesnego stanu badań, a jest jedynie stereotypem,
myśleniem życzeniowym, kompensacją, poprawianiem zbiorowego
samopoczucia, czyli - w rozumieniu antropologii kulturowej - mitem
właśnie.
Jego treści są fikcyjne, ale społeczna funkcja rzeczywista. Stąd jako
realny faktor myślenia i działania wielu ludzi mit jest często ważniejszy
niż "prawda historyczna", pojęta jako stan naukowej wiedzy
o wydarzeniach przeszłości. Wszak nacjonalistyczne mitologie XX
wieku obudziły w kilku narodach o wiele więcej energii, głównie
destrukcyjnej, niż jakakolwiek inna prawda o którymś fakcie z dziejów
tychże nacji. Historiografia skupiona na ustalaniu i poprawianiu
przystawalności twierdzeń o faktach do tychże faktów już nie
wystarcza. Im rzadziej ludzie szukają wiedzy o przeszłości
w poważnych pracach na jej temat, tym bardziej potrzebne jest badanie
przez historyków - we współpracy z socjologami, psychologami,
filozofami - tych generalnych wizji przeszłości, które ukształtowały
dawne czy obecne postawy, oceny i zachowania jednostek oraz
zbiorowości.
Przedstawiwszy pokrótce poglądy co ważniejszych znawców mitu
i przykłady trudności w jego interpretowaniu po wiekach (dodatki na
wielu łączach późno spisanego przekazu, zmiana znaczenia używanych
symboli i pojęć, przeobrażenia funkcji mitu między antykiem
a współczesnością), Autor poświęca kolejne rozdziały kilku konkretnym
mitom. Szuka w nich głównie - zgodnie z pierwszą regułą hermeneutyki
- "nie tych treści, które one przynoszą, lecz wiedzy o twórcach
i odbiorcach przekazu". Gdy byli nimi mieszkańcy średniowiecznej
Europy tworzących się narodów, towarzyszące temu procesowi podania
i mity "Początku" uzasadniały odrębność własnej zbiorowości.
Doszukiwano się w tym celu wspólnego przodka lub wplatano swych
antenatów w dzieje biblijne i antyczne. Wszak co dawne, to prawdziwe,
słuszne i lepsze. Nie wątpią w to do dziś mieszkańcy co starszych miast
i członkowie dawniejszych stowarzyszeń.
Sporo uwagi poświęcono polskim mitom "Początku". Ze znanych
każdemu rodakowi podań o Wandzie, Popielu, Piaście, Kraku historycy
(kiedyś np. Tadeusz Wojciechowski, Aleksander Brückner, Henryk
Łowmiański, dziś Aleksander Gieysztor, Gerard Labuda, Czesław
Deptuła, Jacek Banaszkiewicz) wydobyli niemało cennych informacji.
Pozwoliły na to nowe narzędzia interpretacji mitu; nie dysponując
takowymi, pisał niegdyś Jan Kochanowski, iż "domacać się prawdy, nie
mając zwłaszcza pisma przed sobą żadnego, trudna rzecz jest".
Wanda, "co nie chciała Niemca", została wprowadzona na scenę
dziejową w XIII wieku przez Kadłubka gwoli wyjaśnienia genezy
nazwy Wisła i Wiślanie oraz dla ukazania przykładu poświęcenia dla
Ojczyzny. Obsadzona w tej drugiej roli łatwo przechodziła z kroniki do
kroniki, a w XIX wieku krzepiła serca bezpaństwowych Polaków,
podobnie jak Chrobry, Wawel, Jagiełło i Grunwald. Mistrz Wincenty
kazał też rodakom pokonać Greków Aleksandra Wielkiego i Rzymian
Juliusza Cezara, a nadto i Duńczyków króla Kanuta. Z tych wyobrażeń
natrząsali się okrutnie scjentyści XIX- i XX-wieczni. Dziś widzi się
w nich nie tyle wyraz pamięci o słowiańskich wędrówkach ludu, ile
zapis współczesnych Kadłubkowi realiów - zwłaszcza próbę
wytłumaczenia wielkiego zasięgu zrozumiałego, mimo istniejących już
różnic, języka, którym Słowianie mogą się porozumieć, w odróżnieniu
od "niemych", czyli Niemców.
Według Galla Anonima (XII w.) Siemowita, syna Piasta, władcą
Polaków czyni Bóg. Biskup Wincenty nie tylko temu nie zaprzecza, ale
ukazuje działanie Opatrzności poprzez lud, który na przykład wybiera
na swego władcę Kraka, całkiem jak współcześni Kadłubkowi panowie
ziemi krakowskiej, którzy odrzuciwszy kandydaturę Mieszka Starego,
osadzili na tronie Leszka Białego. Możni owi nie uważali już państwa
za własność panującego, lecz jako grupa współdecydująca o losach
tronu i kraju, jego elita, potrzebowali historycznej nobilitacji własnej
roli i zarazem podkreślenia znaczenia głównego grodu Królestwa,
Krakowa (już nie Gniezna, jak u Galla).
Długosz, pisząc w dobie europejskiej świetności Polski (trzecia
ćwierć XV w.), odpowiednio poprawił genealogię swym ziomkom,
cofając się do czasów niemal biblijnych: oto Jan, potomek Jafeta,
panujący nad skłóconymi ludami Panonii, ma dwóch synów, Lecha
i Czecha, którzy szukają nowych siedzib. Młodszy, Czech, "na skutek
wielokrotnych próśb" otrzymał od starszego brata krainę nad Wełtawą,
Lech zaś osiadł na północy, dając początek Lechitom. Praojciec ich
wschodnich sąsiadów, Rus, nie był bratem, a potomkiem Lecha -
stwierdził Długosz. Kronikarz ten jako pierwszy utożsamił też Polaków
z Sarmatami, których starożytny geograf Klaudiusz Ptolomeusz
umieścił między Wisłą a Donem. Pomysł zrobił furorę - od XVI wieku
uprzywilejowana warstwa społeczna, wyprzedzająca pozostałe swą
świadomością narodową, uważała starożytnych Sarmatów za swoich
przodków.
Wniosek? Mity tworzą też historycy, gdy przeżywając wraz z innymi
bieżące troski i nadzieje, obdarzają współczesnym myśleniem i ocenami
postacie i wydarzenia historyczne. Tak jakby relacje międzyludzkie,
zasób wiedzy o rządzących nimi prawach, mentalność, aspiracje
człowieka itd. były niezmienne. Stąd choćby wspieranie narodowej
ksenofobii czy megalomanii, wedle której "zawsze" - Niemcy byli
wrogami Polaków, kultura Rusi zacofana w stosunku do Zachodu,
a Azja dzika. Historykowi jednak łatwiej obronić się przed presją takich
czy innych stereotypów (chyba że opanuje go polityczna czy
ideologiczna namiętność), niż przekonać o ich bezpodstawności ogół.
Większość ludzi nie kwapi się bowiem do zrywania z mitologią, jaką
wmontowali kiedyś we własne poczucie podmiotowości zbiorowej.
Sugestie poprawiania jej wynikami najnowszych badań budzą ich
niechęć, jak namawianie do zbędnej a kłopotliwej przeprowadzki. Z tej
zasiedziałości stereotypów korzystają i politycy, traktujący przeszłość
instrumentalnie.
Mity nie są przecież wieczne. Sytuacja bieżąca sprzyja ich trwałości,
potęgowaniu, przewartościowaniu lub zanikaniu. I tak mit
średniowiecza jako epoki barbarzyństwa i obskurantyzmu potrzebny był
stuleciom "odrodzonym" i "oświeconym" jako mroczne tło, niezbędne,
by uwyraźnić "jasność" czasów, które nadeszły. Erazm, Luter, Sobór
Trydencki, Rabelais, Hobbes, Hume, Voltaire odcinali się od "gockich
ciemności". A przecież palenie czarownic i najkrwawsze wojny religijne
szalały akurat w dobie renesansu, zaś eksploatacja robotnika
i kolonializm wielce liberalnego wieku XIX tudzież masowość
okrucieństw jeszcze bardziej postępowego wieku XX byłyby w stanie
wstrząsnąć ludźmi średniowiecza. Dopiero wzrost świadomości
narodowej ludów europejskich w okresie wojen napoleońskich skłaniał
do szukania własnych korzeni i do apoteozy epoki narodzin. Romantycy
znacznie wsparli tę nową, tym razem idealizującą, mitologizację
wieków średnich.
Gdy w XVIII wieku Rzeczpospolita chyliła się politycznie ku
upadkowi, a religijnie bardziej kwitła, niż owocowała, rozwinęła się
idea Polski jako "matki świętych", co uspokajało sumienia
i przedmiotem narodowej dumy czyniło również religię. Ksenofobia zaś
i sarmackie samozadufanie tym bardziej brały górę nad fascynacją
nowoczesnością, im bardziej traciła na znaczeniu dawna elita kraju, w
obliczu zagrożenia obcymi wpływami politycznymi i kulturowymi.
Przemiany stereotypu Żyda odzwierciedlały bardziej wewnętrzne
napięcia i rywalizację, społecznej przeważnie natury.
Własne źródła mają też mity negatywne, choćby ten o polskim
"słomianym ogniu", skłóceniu i skłonności do anarchii (nasze zwady,
rokosze i bunty nie odbiegały od średnich europejskich). Już kronikarze
bizantyńscy i frankońscy, poczynając od VI wieku, pisali tak
o Słowianach. Dystans cywilizacyjny, lęk przed nieznanym (język,
religia, obyczaj) sprzyjał i po drugiej stronie (ekspansja niemiecka na
Wschód w X-XII w., kontynuowana przez Krzyżaków) utrwalaniu
stereotypu wroga i opatrywaniu go epitetami. Adwersarz nie musiał być
koniecznie zewnętrzny i militarny. Oświecenie w polemice
z sarmatyzmem wyostrzyło jego przywary, a szkoła krakowska
w szlacheckiej anarchii ujrzała główne źródło upadku Polski; w czym
oczywiście była racja, ale nie cała. Uogólnienie i redukcjonizm
charakteryzują właśnie mitologizację. Nie uniknęły jej i rządy sanacyjne
oraz komunistyczne, gdy dążąc we właściwy sobie sposób do państwa
silnego i scentralizowanego kosztem uprawnień obywatelskich,
wypominały chętnie narodowi jego wichrzycielskie skłonności.
Przybliżanie przeszłości przez ubieranie jej we współczesny kostium
słowny czy plastyczny pojawia się w każdej epoce. Gdy jednak ta
zrozumiała aktualizacja przybiera groteskowe kształty, historia zamienia
się w propagandę, a w miejsce starych mitów pojawiają się nowe. Ileż to
razy "Mieszko I przemawiał jak zatroskany kaznodzieja i misjonarz,
Chrobry snuł plany niemal szersze niż XX-wieczni ideolodzy
panslawizmu, Łokietek odwoływał się do patriotyzmu chłopów, jak
gdyby organizował partyzantkę w czasie II wojny światowej, a nie
przeciwko Czechom w XIV wieku. Niektóre opisy przypominać mogą
satyryczny monolog kabaretowy, kiedy to bohater powiada »my, ludzie
Średniowiecza, czekamy na nadejście czasów Odrodzenia«" (s. 81).
Toporna bowiem propaganda wywołuje przeważnie, jak każdy
nachalny dydaktyzm, skutki odwrotne do zamierzonych. Oznacza to
słabość mitologizacji odgórnej, przyspieszonej i kreowanej wbrew
zapotrzebowaniu społecznemu. Szeroko omówionym przez Autora
przykładem czynnego wspierania się wzajemnego owego
zapotrzebowania i mądrej propagandy jest legenda Grunwaldu, która
zaczęła swój żywot zaraz po odniesieniu przez Polaków zwycięstwa.
Jego realne, militarno-polityczne znaczenie stało się wehikułem wielu
ogólnym znaczeń, mocno osadzonych w zbiorowej świadomości
(rodzimej i obcej). Oto słabsi i ubożsi, upokarzani orężnie
i dyplomatycznie, przedstawiani jako zacofani czy barbarzyńcy -
rozgromili z Boską pomocą pełnych pychy zakonników i ich gości,
kwiat zachodniego rycerstwa. Takie nuty pobrzmiewają zarówno
w listach rozsyłanych po europejskich dworach przez Jagiełłę po bitwie,
jak i w liście gratulacyjnym Jana Husa do króla, a także w Kronice
Długosza i popularnym przekazie, zwięzłym, wyrazistym, dostępnym
także dla analfabetów, bo śpiewanym od około 1427 roku:
Wythold ksandz welgi lyteffsky
posszekli brodacze,
yssz leżeli jako kolacze
na polu Grunwalskim.
Humaniści krakowscy XVI wieku, uznawszy, iż nie przystoi
okazywać niechęci innym nacjom, ubierali grunwaldzkie realia
w bliższe im, ponadczasowe schematy, ukazując bitwę na sposób
antycznej walki bogów z gigantami. Zmagania z Rosją, Kozakami,
Turkami w XVII wieku osłabiły zainteresowanie legendą Grunwaldu.
Ożyła ona w XVIII stuleciu, gdy Polska z podmiotu stawała się coraz
bardziej przedmiotem międzynarodowych rozgrywek, a oświeceniowi
reformatorzy potrzebowali symboli i haseł mobilizujących do
naprawiania Rzeczypospolitej i budzących wiarę, że Polaków ciągle stać
na sukces. Zagrożenie wynarodowieniem pod zaborami uczyniło
z dawnych przewag orężnych tworzywo służące pokrzepianiu serc.
Sienkiewicz i Matejko zapanowali nad narodowym postrzeganiem
Grunwaldu.
Mity najnowsze to głównie remanent po PRL-u, a więc opóźniający
przemiany "bakcyl komunizmu", scharakteryzowany przez Jana
Nowaka-Jeziorańskiego jako wiara w to, że państwo jest wszechmocne,
rząd jest wrogiem społeczeństwa (my-oni), wszyscy mają mieć równo,
wzbogacanie się własną przedsiębiorczością jest grzeszne, a zamożność
ma się brać nie z pracy, tylko z państwowego przydziału. Takiego
niespójnego bloku mitologicznego nie był w stanie zbudować w ludzkiej
świadomości ani pozytywizm (afirmował pracę i inicjatywę), ani
społeczeństwo obywatelskie (zaufanie do własnego, demokratycznego
państwa), lecz system centralistyczno-biurokratyczny z obcą dla
większości ideologią i nakazowo-rozdzielczą gospodarką.
Nie wszystko przecież w tym zespole mitologicznym zaczęło się
dopiero po 1945 roku. Ambiwalencja narzekań i oczekiwań, niechęć do
ustroju i liczenie nań (widoczne choćby w nostalgiach i wynikach
wyborów parlamentarnych w krajach pokomunistycznych) mają zgoła
prastare powiązania. Dawna historia, choćby polskich relacji
z sąsiadami, zarówno rozgrywająca się na ziemi, jak w świadomości
pokoleń, wpłynęła wydatnie na intensywność najnowszych praktyk
mitologizacyjnych. A mit o szczęściu, co było wielkie, a minęło - stary
jak wieści o wieku złotym czy innych dobrych czasach - tkwi jeszcze
głębiej.
Utopie bywają podobne do siebie nawet, gdy wyrastają z innej gleby.
Cóż dopiero, gdy krzewią się na tej samej roli! O wewnętrzną spójność
panujących akurat - ongiś czy dziś - mitów też nie ma co pytać. Już
Długosz, Rej, Skarga, Orzechowski heroizowali przeszłość, narzekali na
czasy im współczesne, a jednocześnie wyrażali zadowolenie (którego
dziś z nimi do końca nie podzielamy) z panujących stosunków
społecznych. Bowiem "nigdy nie byliśmy zadowoleni z naszego
państwa w pełni, ale od czasu Jagiellonów broniliśmy jak oka w głowie
systemu politycznego, który dawał olbrzymie preferencje
indywidualizmowi Polaków, różnorodnym interesom dzielnicowym
i partykularnym. (...) Te poglądy są bliskie i ludziom dziś żyjącym"
(s. 108). Sarmackie niedopałki sobiepańskiej mitologii, gaszone dotąd
mityczną pianką kolektywizmu, roznieca teraz zachodni wiatr.
Indoktrynacja doby realnego socjalizmu, uprawiana między innymi
poprzez dobór i interpretacje rocznic narodowych, a zwłaszcza
w podręcznikach historii, to ogromne pole mitologizacji sterowanej.
Przeciwstawiała się jej "historia prawdziwa", przekazywana dzieciom
przez rodziców i dziadków. Przydałyby się dziś badania: w jakim
odsetku domów istniał taki przekaz i czy zawsze wygrywał
z konkurencyjną wersją szkolną? Jak często rodzinny świadek dziejów
najnowszych ulegał łatwej pokusie uogólnień? (Na której to glebie -
jako się rzekło - najlepiej rosną mity i antymity, czyli wrogowie całkiem
blisko spokrewnieni.) Jeśli większość młodych ludzi, broniąc się przed
rozdwojeniem jaźni czy relatywizmem, trzymała się kurczowo jednej
z przeciwstawnych wersji, oznacza to, że mitologizacyjne skłonności
myślowe Polaków kończących edukację szkolną przed 10 i więcej laty
stanowić będą jeszcze przez długi czas poważny problem społeczny
i polityczny. Odrzucanie oficjalnej propagandy popycha bowiem ogół
nie do studiowania historii rzeczywistej, lecz do kreowania
polemicznych wizji, bez wielkiego przejmowania się ich przystawaniem
do faktów. Dlatego Piłsudski, przeciwnik "sejmokracji", mógł
patronować niedawnym polskim marzeniom o demokracji.
Skoro jednak mity zapewniają społeczeństwu spójność, to czy aby
historycy powinni ulegać skłonności do demitologizowania? Wszak
pomysł Jana Józefa Lipskiego z 1981 roku, by rozliczyć się ze
zbrodniczymi kartami dziejów Polski, która wbrew utartym stereotypom
nie była ciągle niewinna i ciemiężona przez obcych, uznany został za
szkodliwy dla jedności narodowej, a co najmniej nie na czasie. Pytany
o to w związku z ukazaniem się jego książki, profesor Samsonowicz
powiada, że wobec żywotności mitów potrzeba cierpliwości i pokory.
"Byli już tacy odbrązowiacze, znakomici historycy, którzy chcieli
zburzyć narodowy panteon i nikt ich nie usłuchał, zostali wyśmiani." Bo
mit wyraża wspólny świat wartości, wspólne pragnienia i obawy. Gdy te
stają się nieaktualne, mit przestaje ludzi obchodzić. Promowanie go,
a zwłaszcza zwalczanie niewiele daje.
Okazało się na przykład, że wspólnota haseł pierwszej "Solidarności"
była mityczna, bo całkiem inaczej pojmowali ją przedstawiciele
orientacji anarchosyndykalistycznej, socjaldemokratycznej, chadeckiej,
endeckiej. "Otworzyły się trumny zatrzaśnięte w 1939 i wyszli z nich
ludzie, którzy zaczęli uprawiać tamtą, przedwojenną politykę, choć
świat się zmienił." Grupy zaś, "które znalazły się na marginesie życia
politycznego i nabrały przekonania, że zostały sprzedane przez
niedawnych przyjaciół", stworzyły mit o Magdalence. "Dobrze
zinterpretowany mit o zdradzie magdaleńskiej świetnie informuje
o stanie dusz pewnej części opozycji antykomunistycznej, czy nawet
o nastrojach znacznego odłamu społeczeństwa" (Dzieje bajeczne
i prawda historii. Z prof. Henrykiem Samsonowiczem rozmawia
Aleksander Pawlicki, "Tygodnik Powszechny" 28/1997).
Rzecz w tym, że ta akurat część opozycji czy społeczeństwa nie
przyjmie wspomnianej interpretacji. Podobnie jak każda poprzednia
generacja z właściwymi jej mitami. Gdyby zaś to uczyniła, rezygnując
z brania stanów subiektywnych za lustro rzeczywistości obiektywnej
oraz zastępując te projekcje analizą własnej świadomości, mity
zaczęłyby pękać. Co nie znaczy, że nie byłoby wtedy co interpretować;
mit jest - rzec można - wymienialny, ale jako taki jest też
niezniszczalny. Informuje odczytujących go uważnie - od legend
prometejskich po solidarnościowe - o czasach, w których powstał.
O tym - czytamy w Zakończeniu omawianej książki - co ludzie
"uznawali za dobro, zło, prawość, godność, wierność, zdradę, hańbę,
miłość, nadzieję; co było dla nich wartością nadrzędną; o czym marzyli,
o co byli gotowi walczyć; za co ofiarowywali (utożsamianym z tymi
pragnieniami i potrzebami) bohaterom cześć i pamięć pokoleń, miejsce
w panteonie narodowych mitów."
KS. JAN KRACIK, ur. 1941, profesor historii Kościoła PAT. Autor kilku
książek, systematycznie publikuje recenzje i szkice w "Tygodniku Powszechnym",
"Znaku" oraz czasopismach historycznych. Ostatnio wydał: Święty Kościół
grzesznych ludzi (1998).