13 Robb J D Wrog w platkach roz

J. D. Robb

wRÓG W PŁATKACH RÓŻ


To prawda, mówię o snach,

Które są dziećmi chorego umysłu

Poczętymi z próżnej fantazji.

William Shakespeare



Lecz każdy zabija to, co pokochał

Niektórzy czynią to gorzkim spojrzeniem

Inni pochlebnym słowem.

Tchórz zabija zdradzieckim pocałunkiem

Śmiałek - ostrzem miecza!

Oscar Wilde

1

Śmierć nawiedzała ją w snach. Ona była dzieckiem, które dzieckiem nie było, walczyła z duchem, który nigdy nie umierał, bez względu na to, jak często nurzała ręce w jego krwi.

Pokój był zimny jak grób, wypełniony czerwonym blaskiem neonu, który rozpalał się jaśniej, to znów przygasał za brudnymi szybami okien. Światło rozlewało się na podłodze, na krwi, na jego ciele. Dotykało także jej, skulonej w rogu, ściskającej w dłoni okrwawiony sztylet.

Ból był wszędzie, przenikał ją otępiającymi falami, które nie miały początku ani końca, lecz krążyły nieustannie, docierały do każdej komórki jej ciała. Do złamanej kości przedramienia, do policzka, w który uderzył ją wierzchem dłoni. Do jej wnętrza, które znów rozdarł podczas gwałtu.

Okrywał ją płaszcz bólu i przerażenia. I jego krew. Miała osiem lat.

Widziała parę z własnego oddechu. Maleńkie obłoczki, duszki, które mówiły jej, że żyje. Czuła w ustach własną krew, jej straszliwy metaliczny smak i woń ukrytą tuż pod świeżym zapachem śmierci - smród whisky.

Ja żyję, a on nie. Ja żyję, a on nie. Bez końca powtarzała w myślach te słowa, próbując zrozumieć ich sens.

Ja żyję. On nie.

Oczy miał otwarte i przytomne, wpatrzone w nią. Uśmiechnięte.

Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo, dziewczynko.

Oddychała szybko, nerwowo, chwytała łapczywie powietrze, jakby chciała krzyczeć, wyrzucić z siebie cały strach i ból. Lecz z jej ust wydobyło się tylko ciche skamlenie.

Narozrabiałaś, co? Jakbyś nie mogła robić tego, co ci każą.

Jego głos był taki miły, rozpromieniony radością bardziej niebezpieczną od największego nawet gniewu. Kiedy się śmiał, krew sączyła się z ran, które mu zadała.

Co się dzieje, dziewczynko? Zapomniałaś języka w gębie? Ja żyję, a ty nie. Ja żyję, a ty nie.

Tak myślisz?

Poruszył palcami, jakby w szyderczym pozdrowieniu. Jęknęła ze zgrozy, widząc krople krwi opadające z jego paznokci.

Nie je, nie pije, a chodzi i bije.

Przepraszam. Nie chciałam tego. Nie rób mi więcej krzywdy.

Ranisz mnie. Dlaczego musisz mnie ranić?

Bo jesteś głupia. Bo mnie nie słuchasz! Bo - i to jest prawdziwy powód - mogę. Mogę robić z tobą co tylko zechcę, i nikogo to nie będzie obchodzić. Jesteś niczym, jesteś nikim i nie zapominaj tym, ty mała suko.

Zaczęła płakać, zimne łzy spływały po krwawej masce na jej twarzy. Idź sobie. Idź sobie stąd i zostaw mnie w spokoju!

Nie zrobię tego. Nigdy tego nie zrobię.

Ku jej przerażeniu podniósł się na kolana. Przykucnął niczym jakaś koszmarna ropucha, okrwawiony i uśmiechnięty. Przyglądał się jej.

Sporo w ciebie zainwestowałem. Czas i pieniądze. Kto ci daje dach nad głową? Kto ci napełnia żołądek? Kto zabiera cię w podróże po naszym wspaniałym kraju? Większość dzieciaków w twoim wieku nic jeszcze nie widziała, a ty i owszem. Ale czy ty się czegoś uczysz? Nie, nie uczysz się. Wypełniasz swoje obowiązki? Nie. Ale zaczniesz to robić. Pamiętaj o tym, co ci powiedziałem zaczniesz na siebie zarabiać.

Podniósł się na równe nogi, potężny mężczyzna z dłońmi zaciśniętymi w pięści.

Teraz tatuś musi cię ukarać.

Zrobił chwiejny krok w jej stronę.

Byłaś niegrzeczną... dziewczynką... Następny krok. Bardzo niegrzeczną... dziewczynką...

Obudził ją jej własny krzyk.

Zlana potem, drżała z zimna i przerażenia. Chwytała łapczywie powietrze, zmagała się gwałtownie z pościelą, którą owinęła wokół siebie, gdy rzucała się przez sen.

On czasami ją wiązał. Przypomniawszy sobie o tym, jęknęła cicho i z jeszcze większą pasją zaczęła zdzierać z siebie prześcieradło.

Uwolniona, stoczyła się z łóżka i przykucnęła na podłodze, niczym kobieta gotowa do ucieczki lub walki.

- Światła! Pełna moc. O Boże, Boże ...

Ogromny piękny pokój wypełnił się blaskiem, który przegonił ostatnie ślady ciemności. Mimo to Eve rozglądała się uważnie, szukając duchów, które wciąż napawały ją strachem.

Powstrzymała napływające do oczu łzy. Były bezużyteczne, stanowiły oznakę słabości. Nie mogła dać się zastraszyć snom. I duchom.

Wciąż jednak drżała, gdy podniosła się z kucek i usiadła na skraju wielkiego łóżka.

Wielkiego i pustego, bo Roarke był w Irlandii - podjęta przez nią próba spędzenia w tym miejscu samotnej nocy bez koszmarów skończyła się druzgocącą klęską.

Czy to oznacza, że jestem żałosnym tchórzem? - zastanawiała się. Idiotką? Czy po prostu mężatką?

Kiedy gruby kocur, Galahad, trącił ją swym wielkim łbem w ramię, przygarnęła go. Porucznik Eve Dallas, policjantka z jedenastoletnim stażem, siedziała na łóżku i tuliła do siebie kota, niczym małe dziecko, które szuka pocieszenia u pluszowej maskotki.

Mdłości podchodziły jej do gardła. Kołysała się jednostajnie, próbując powstrzymać wymioty, nie pozwolić, by upokorzyło ją własne ciało.

- Zegar - rzuciła w powietrze, a wyświetlacz obok jej łóżka zapłonął zielonym światłem. Pierwsza piętnaście. Świetnie. Minęła ledwie godzina, odkąd położyła się spać.

Odłożyła kota na bok i wstała. Ostrożnie, niczym staruszka, zstąpiła z podestu i przeszła do łazienki. Poprosiła o lodowato zimną wodę i obmywała nią twarz, podczas gdy Galahad ułożył się między jej nogami niczym gruba, puchata poduszka.

Eve siedziała przez chwilę w bezruchu, wsłuchana w mruczenie zadowolonego kocura, wreszcie podniosła głowę i spojrzała na swe odbicie w lustrze. Jej twarz była niemal równie bezbarwna jak woda, która ciekła z kranu. Ciemne oczy miała podkrążone, przekrwione ze zmęczenia. Włosy zbiły się w jedną zmierzwioną masę, kości wydawały się zbyt ostre, zbyt bliskie powierzchni. Usta za duże, nos zwyczajny.

Do diabła, co takiego widział w niej w Roarke? - zastanawiała się.

Mogła do niego zadzwonić. W Irlandii minęła już szósta rano, a mąż Eve był rannym ptaszkiem. Zresztą nawet gdyby go obudziła, nie miałby do niej pretensji. Mogła uruchomić łącze i wybrać numer, a na ekranie pojawiłaby się jego twarz.

A on zobaczyłby w jej oczach koszmar. Co by im z tego przyszło? Ktoś, kto jest właścicielem większej części znanego wszechświata, ma prawo do spokojnej podróży, podczas której nie będzie dręczyć go żona. W tym przypadku do wyjazdu zmusiło go coś więcej niż interesy. Uczestniczył w uroczystości pogrzebowej przyjaciela i z pewnością wolałby uniknąć dodatkowych stresów czy zmartwień.

Choć nigdy o tym nie rozmawiali, wiedziała, że ograniczył kilkudniowe podróże do niezbędnego minimum. Koszmary nie nawiedzały jej z taką siłą, gdy był w łóżku obok.

Nigdy dotąd nie miała takiego snu jak dzisiaj, kiedy ojciec mówił do niej już po śmierci. Mówił rzeczy, które - była tego niemal pewna - powtarzał często za życia. Przypuszczała, że doktor Mira, psycholog nowojorskiej policji, spędziłaby cały dzień na badaniu znaczeń i symboliki tego snu.

To też w niczym by mi nie pomogło, uznała Eve. Zatrzyma więc ten mały klejnot dla siebie. Weźmie prysznic, potem zabierze ze sobą kota i wyjdzie na piętro, do swego gabinetu. Tam oboje wyciągną się na fotelu i prześpią jakoś resztę nocy.

Do rana koszmar straci swą moc.

Pamiętaj, co ci powiedziałem.

Nie mogę, pomyślała Eve, wchodząc pod prysznic i zamawiając wodę o temperaturze trzydziestu stopni. Nie mogę.

Nie mogła i nie chciała.

Była już nieco spokojniejsza, gdy wyszła spod prysznica i - choć uważała to za żałosny gest - włożyła koszulę męża. Podnosiła właśnie kota, gdy rozbrzmiał sygnał łącza umieszczonego obok łóżka.

Roarke, pomyślała uradowana.

Potarła policzkiem o głowę Galahada i odebrała telefon. - Dallas, słucham?

- Wiadomość dla porucznik Eve Dallas ...

Śmierć przychodziła nie tylko w snach.

Eve stała teraz nad nią, w świeżym powietrzu wczesnego czerwcowego poranka. Policyjna taśma odgradzała część chodnika i kolorowe rabatki z petuniami zdobiącymi wejście do budynku. Eve miała szczególną słabość do petunii, obawiała się jednak, że tym razem nie poprawią jej nastroju. Ani teraz, ani jeszcze przez jakiś czas.

Kobieta leżała twarzą do ziemi. Sądząc po ułożeniu ciała i ilości krwi rozbryzganej na betonie, niewiele z tej twarzy zostało. Eve spojrzała w górę, na elegancki, szary wieżowiec z półkolistymi balkonami i srebrnymi wstęgami wind. Dopóki nie ustalą tożsamości zmarłej, nie będą mogli określić, skąd dokładnie spadła. Albo wyskoczyła. Albo została wypchnięta.

Eve miała tylko pewność, że był to bardzo długi upadek. - Sprawdźcie odciski palców - poleciła.

Spojrzała na Peabody, która przykucnęła obok ciała i otworzyła torbę ze sprzętem zabezpieczającym. Czapka policyjna leżała idealnie na jej równo przyciętych włosach. Ma pewne ręce, pomyślała Eve, i pewne oko.

- Może zajmiesz się ustaleniem czasu śmierci. Zaskoczona asystentka podniosła na nią wzrok.

- Ja?

- Ustal tożsamość ofiary i czas zgonu. Sporządź opis miejsca wypadku i ciała.

Mimo ponurych okoliczności Peabody była wyraźnie podekscytowana tym zadaniem.

- Tak jest. Pani porucznik, policjant, który pojawił się tu jako pierwszy, ma potencjalnego świadka.

- Świadka z góry czy z dołu?

- Z dołu.

- Dobra, zajmę się tym. - Jeszcze przez chwilę Eve stała jednak w miejscu, obserwując poczynania Peabody, która zdejmowała odciski palców martwej kobiety. Choć jej dłonie i stopy zabezpieczone były specjalnymi ochraniaczami, unikała kontaktu z ciałem zmarłej i przeprowadziła całą operację szybko i zręcznie.

Eve skinęła głową z aprobatą i przeszła do umundurowanych policjantów, którzy otaczali miejsce wypadku. Choć dochodziła dopiero trzecia nad ranem, na ulicy zebrała się już grupka gapiów. Pojawili się także pierwsi dziennikarze: wykrzykiwali pytania w stronę Eve i próbowali zdobyć choćby garść informacji, które mogliby umieścić w porannych wydaniach dzienników.

Jakiś ambitny straganiarz wykorzystał sytuację i uruchomił przenośne stoisko z przekąskami. Nad jego grillem unosił się dym przesycony zapachem sojowych kiełbasek i cebuli. Najwyraźniej nie brakowało mu klientów.

W roku 2059 śmierć nadal budziła zainteresowanie żywych i tych, którzy wiedzieli, jak zrobić na niej interes.

Ulicą przemknęła taksówka; kierowca nawet nie przyhamował, by przyjrzeć się zbiegowisku. Gdzieś z dala dobiegało zawodzenie syreny policyjnej.

Eve odwróciła się do jednego z policjantów. - Podobno mamy świadka.

- Tak jest. Sierżant Young zaprowadził ją do wozu. Nie chciał, żeby rzucili się na nią dziennikarze.

- Dobrze. - Eve spojrzała na twarze ludzi zgromadzonych za policyjną barierką. Widziała na nich przerażenie, ekscytację, ciekawość i pewien rodzaj ulgi.

Ja żyję, a ty nie.

Otrząsnęła się z tych rozmyślań i poszła odszukać sierżanta Younga oraz świadka.

Wziąwszy pod uwagę okolicę, w jakiej doszło do wypadku - bo mimo eleganckiego wyglądu i kwietnych rabatek wieżowiec stał na skraju dzielnicy o nie najlepszej reputacji - spodziewała się ujrzeć osobę do towarzystwa albo jakąś narkomankę.

Z pewnością nie przypuszczała, że zobaczy drobną, dobrze ubraną blondynkę o ładnej i znajomej twarzy.

- Doktor Dimatto.

- Porucznik Dallas? - Louise Dimatto przechyliła głowę, a rubinowe kolczyki w jej uszach błysnęły jak krople krwi. Wchodzisz do środka czy ja wychodzę na zewnątrz?

Eve wskazała kciukiem na zewnątrz i otworzyła szerzej drzwi samochodu.

- Proszę wyjść.

Poznały się minionej zimy, w klinice, gdzie Louise toczyła trudną walkę o uratowanie jak największej liczby bezdomnych i biedaków. Była bogata i pochodziła z dobrej rodziny, Eve wiedziała jednak, że Louise nie boi się ubrudzić sobie rąk. Omal nie zginęła, pomagając Eve podczas paskudnej wojny, którą ta stoczyła tej trudnej zimy.

Eve ogarnęła spojrzeniem jaskrawoczerwoną suknię Louise.

- Wizyta domowa?

- Randka. Niektórzy z nas próbują prowadzić normalne życie towarzyskie.

- Jak poszło?

- Wzięłam taksówkę do domu, więc sama się domyśl. – Młoda lekarka przeciągnęła dłonią przez swe krótkie bursztynowe włosy. Dlaczego większość z nich jest taka nudna?

- Wiesz, to pytanie, które dręczy mnie dniem i nocą. - Kiedy Louise się roześmiała, Eve odpowiedziała jej uśmiechem: - Miło cię znów zobaczyć ... mimo wszystko.

- Miałam nadzieję, że wpadniesz kiedyś do kliniki, przekonasz się, jakie usprawnienia mogłam wprowadzić dzięki twojej ... darowiźnie.

- Myślałam, że w większości cywilizowanych krajów nazywa się to szantażem.

- Szantaż, darowizna ... Nie dzielmy włosa na czworo. Pomogłaś uratować kilka ludzkich istnień. To powinno być równie satysfakcjonujące jak łapanie tych, którzy je niszczą.

- Dzisiaj właśnie jedno straciliśmy. - Eve odwróciła Się, spojrzała na nieruchome ciało. - Co o niej wiesz?

- Właściwie nic. Myślę, że mieszkała w tym budynku, ale nie wygląda teraz najlepiej, więc nie mogę być pewna. - Louise wzięła głęboki oddech i pomasowała dłonią kark. - Przepraszam, ale muszę trochę ochłonąć. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby czyjeś ciało spadło niemal prosto na moją głowę. Wiele razy widziałam ludzką śmierć, często gwałtowną i bolesną, ale to było ...

- Rozumiem. Chcesz usiąść? Napić się kawy?

- Nie, nie. Pozwól tylko, że ci o tym opowiem. – Louise uspokoiła się, ściągnęła ramiona, wyprostowała lekko plecy. Byłam na randce z pewnym facetem, zjedliśmy razem kolację i pojechaliśmy do klubu w centrum. Było tak nudno, że w końcu zdecydowałam się wrócić do domu i zamówiłam taksówkę. Przyjechałam tu około pierwszej trzydzieści.

- Mieszkasz w tym budynku?

- Tak, na dziesiątym piętrze. Mieszkanie sto pięć. Zapłaciłam taksówkarzowi, wysiadłam. To była ciepła noc. Pomyślałam, taka piękna noc, a ja straciłam ją przez tego nudziarza. Stałam więc przez kilka minut na chodniku i zastanawiałam się, czy powinnam wejść do środka, czy wybrać się na spacer. W końcu postanowiłam, wjechać na górę, zrobić sobie drinka i posiedzieć na balkonie. Odwróciłam się, zrobiłam krok w stronę drzwi. Nie wiem, dlaczego spojrzałam do góry; nic nie słyszałam. Ale spojrzałam, a ona właśnie leciała, z włosami rozwianymi jak skrzydła. To trwało ledwie kilka sekund; nim zrozumiałam, co widzę, uderzyła już w ziemię.

- Nie wiesz, skąd wypadła?

- Nie. Leciała w dół, bardzo szybko. Jezu, Dallas ... – Louise musiała przerwać na moment, odsunąć sprzed oczu natrętny obraz. - Uderzyła tak mocno ... To był dźwięk, który jeszcze przez długi czas będę słyszeć w snach. Upadła nie dalej jak dwa metry od miejsca, w którym stałam. - Znów wzięła głęboki oddech, zmusiła się do spojrzenia na ciało. W jej oczach obok zgrozy pojawiło się współczucie. - Ludzie myślą, że doszli już do granic swoich możliwości. Że już nic im nie zostało. Ale mylą się. Zawsze jest nadzieja. Zawsze warto spróbować jeszcze raz.

- Myślisz, że ona sama wyskoczyła?

Louise powróciła spojrzeniem do twarzy Eve.

- Tak, chyba tak ... Jak już powiedziałam, nic nie słyszałam. Żadnego krzyku, płaczu. Nic tylko trzepot włosów na wietrze. Chyba właśnie dlatego spojrzałam w górę - zastanawiała się głośno Louise. - Więc jednak coś usłyszałam. Trzepotały na wietrze, jak skrzydła.

- Co zrobiłaś potem?

- Sprawdziłam jej puls. - Louise wzruszyła ramionami. - Wiedziałam, że nie żyje, ale i tak sprawdziłam. Potem wyjęłam łącze i skontaktowałam się z policją. Myślisz, że ktoś ją wypchnął? No tak, dlatego tu jesteś.

- Na razie nic jeszcze nie myślę. - Eve spojrzała ponownie na budynek. Gdy przyjechała na miejsce wypadku, w kilku oknach płonęło już światło, teraz dołączyły do nich kolejne, tak że wieżowiec wyglądał jak ogromna srebrno - czarna szachownica postawiona na sztorc. - Wydział zabójstw zawsze zajmuje się takimi wypadkami. To standardowa procedura. No dobrze, na razie to wszystko. Idź do domu, weź jakieś prochy, prześpij się. Nie rozmawiaj z dziennikarzami, gdyby zdobyli od kogoś twoje nazwisko.

- Dzięki za dobrą radę. Dasz mi znać, kiedy już... kiedy będziecie wiedzieć, co się z nią stało?

- Tak, zrobię to. Chcesz, żeby odprowadził cię któryś z moich ludzi?

- Nie, dzięki. - Louise rzuciła ostatnie spojrzenie na ciało. Nie była to udana noc, ale przeżyłam już gorsze.

- Rozumiem.

- Pozdrowienia dla Roarke' a - dodała Louise i ruszyła w stronę wejścia do budynku.

Jej miejsce u boku Eve zajęła Peabody.

- Znamy już tożsamość ofiary, pani porucznik. Bryna Bankhead, lat dwadzieścia trzy, rasy mieszanej. Samotna. Zajmowała apartament 1207 w tym budynku. Pracowała u Saksa przy Piątej Alei. Bielizna. Ustaliłam czas zgonu na pierwszą piętnaście.

- Pierwszą piętnaście? - powtórzyła Eve i pomyślała o zielonym wyświetlaczu zegara przy jej łóżku.

- Tak jest. Robiłam wszystkie pomiary dwukrotnie.

Eve zmarszczyła czoło, spoglądając na sprzęt pomiarowy i na kałużę krwi obok ciała.

- Świadek zeznała, że wypadek miał miejsce około pierwszej trzydzieści. Kiedy odebrano zgłoszenie?

Zakłopotana Peabody połączyła się z centralą, by ustalić czas zgłoszenia.

- Pierwsza trzydzieści sześć - odparła po chwili i westchnęła ciężko. - Musiałam spieprzyć coś przy pomiarach - zaczęła. Przepraszam ...

- Nie przepraszaj, dopóki sama ci nie powiem, że coś spieprzyłaś. - Eve przykucnęła, otworzyła własną torbę ze sprzętem pomiarowym i wyjęła swoje przyrządy. Przeprowadziła test po raz trzeci, osobiście.

- Ustaliłaś czas zgonu prawidłowo. Do oficjalnej dokumentacji - kontynuowała, włączając nagrywanie. - Ofiara zidentyfikowana jako Bryna Bankhead, przyczyna śmierci nieokreślona. Czas zgonu - pierwsza piętnaście, ustalony przez sierżant Delię Peabody i prowadzącą śledztwo porucznik Eve Dallas. Przewróćmy ją na plecy, Peabody.

Asystentka przełknęła z trudem ślinę, powstrzymując pytania, które cisnęły jej się na usta, i nudności podchodzące do gardła. Na moment oczyściła umysł z wszelkich uczuć, później jednak pamiętała, że przypominało to przewracanie torby pełnej połamanych patyków pływających w gęstej cieczy.

- Uderzenie zniszczyło w znacznym stopniu twarz ofiary.

- Boziu ... - jęknęła słabo Peabody.

- Kończyny i tułów także zostały poważnie uszkodzone, trudno więc określić w tej chwili, czy przed śmiercią ofiara odniosła jakieś inne rany. Ciało jest nagie. Ofiara ma kolczyki. - Eve wyjęła małe szkło powiększające, przyjrzała się z bliska uszom kobiety. - Wielobarwne kamienie w złotych oprawach, tak jak oczko pierścionka na środkowym palcu prawej dłoni.

Pochyliła się niżej, tak że jej usta dotykały niemal szyi ofiary. Peabody tymczasem musiała się zmagać z drugą falą mdłości.

- Pani porucznik ...

- Perfumy. Używała perfum. Powiedz mi, Peabody, czy o pierwszej w nocy chodzisz po swoim mieszkaniu w drogich kolczykach, do tego wyperfumowana?

- Jeśli o pierwszej w nocy jeszcze nie śpię, to zazwyczaj chodzę po mieszkaniu w moich pluszowych kapciach. Chyba że ...

- Tak. - Eve podniosła się z klęczek. - Chyba że masz towarzystwo. - Odwróciła się do technika z ekipy medycznej. Zabierzcie ją. Chcę, żeby jak najszybciej przeprowadzono sekcję. Niech sprawdzą dobrze, czy przed śmiercią miała jakieś kontakty seksualne i czy nie była wcześniej raniona. Peabody, my tymczasem obejrzymy sobie jej mieszkanie.

- Nie wyskoczyła sama.

- Wszystko na to wskazuje. - Weszły do holu. Małe ciche pomieszczenie znajdowało się pod stałą obserwacją kamer. Potem dostarczysz mi dyskietki ochrony. - Eve zwróciła się do asystentki. - Na razie tylko te z holu i z dwunastego piętra.

W ciszy przeszły do windy, Eve zamówiła dwunaste piętro.

Peabody przestępowała z nogi na nogę, wreszcie się odezwała, siląc się na swobodny ton:

- No tak ... Będziesz wzywać tych z działu elektronicznego? Eve włożyła ręce do kieszeni i wbiła wzrok w wypolerowane metalowe drzwi windy. Romantyczny związek Peabody z Janem McNabem, detektywem z Wydziału Przestępstw Elektronicznych, rozleciał się ostatnio z wielkim hukiem. Gdyby ktoś zechciał wcześniej wysłuchać jej rad, pomyślała gorzko Eve, nie spełniona miłość dwojga policjantów nie leżałaby teraz w gruzach, bo w ogóle nie miałaby miejsca.

- Daj sobie spokój, Peabody.

- To racjonalne pytanie związane ściśle z procedurą, a nie z ... niczym innym. - Peabody przemawiała sztywnym tonem, w którym kryło się jednocześnie oburzenie i zranione uczucia i złość.

Jest w tym naprawdę dobra, pomyślała Eve.

- Jeśli jako inspektor prowadzący śledztwo uznam, że niezbędna jest nam pomoc wydziału elektronicznego, z pewnością skorzystam z tej pomocy.

- Mogłabyś poprosić o kogoś innego, a nie tego, którego imienia nie chcę nawet głośno wymawiać - mruknęła Peabody.

- Feeney zarządza WPE. Nie będę mu mówić, którego ze swych ludzi ma oddelegować do tej sprawy. Do diabła, Peabody, wcześniej czy później trafisz na McNaba i będziesz musiała z nim pracować i dlatego właśnie nie powinnaś była nigdy pozwolić, żeby cię przeleciał.

- Mogę z nim pracować. Wcale mi to nie przeszkadza - oświadczyła Peabody z mocą, opuszczając windę. - Jestem profesjonalistką, w odróżnieniu od osób, które zawsze się mądrzą i popisują, a w dodatku przychodzą do pracy w dziwacznych ubraniach.

Eve stanęła przed drzwiami mieszkania Bankhead i uniosła lekko brwi.

- Twierdzisz, że nie jestem profesjonalistką?

- Nie, skąd! Ja ... - Peadoby rozluźniła nagle ramiona, a do jej oczu powrócił uśmiech. - Nigdy nie nazwałabym twoich ubrań dziwacznymi, Dallas, choć jestem niemal pewna, że masz na sobie męską koszulę.

- No dobrze, skoro już przeszła ci złość, to włączę z powrotem nagrywanie. Otwieram drzwi do mieszkania ofiary za pomocą uniwersalnego kodu - oświadczyła Eve, otwierając zamki. Uchyliła drzwi i przyjrzała im się uważnie. - Wewnętrzny łańcuch i zatrzaski nie były używane. Światła w holu i pokoju są przygaszone. Co czujesz, Peabody?

- Hm ... świeczki, może perfumy.

- Co widzisz?

- Ładnie urządzone mieszkanie. Obraz przedstawia ... ukwieconą wiosenną łąkę. Na stoliku obok sofy stoją dwa kieliszki i otwarta butelka wina, co oznacza, że ofiara miała tego wieczoru towarzystwo.

- Dobrze. - Choć Eve miała nadzieję, że asystentka wyciągnie nieco dalej idące wnioski, skinęła głową. - Co słyszysz?

- Muzykę. Działa system audio. Skrzypce i fortepian. Nie rozpoznaję melodii.

- Nie chodzi o konkretną melodię, tylko o jej nastrój - odparła Eve. - Romans. Rozejrzyj się jeszcze raz wokół siebie. Wszystko jest na swoim miejscu, czyste, eleganckie, zorganizowane. Zostawiła jednak otwartą butelkę wina i używane kieliszki. Dlaczego?

- Nie miała okazji, by je uprzątnąć.

- Ani wyłączyć muzyki i światła. - Eve przeszła dalej, zajrzała do kuchni przylegającej do pokoju. Blat był czysty i pusty, leżał na nim tylko korkociąg i korek. - Kto otworzył wino, Peabody? - Najprawdopodobniej jej towarzysz. Gdyby zrobiła to sama, to biorąc pod uwagę stan całego mieszkania, schowałaby korkociąg, a korek wyrzuciła do śmieci.

- Mmm ... Drzwi na balkon w salonie zamknięte i zabezpieczone od wewnątrz. Jeśli było to samobójstwo albo nieszczęśliwy wypadek, to nie doszło do niego tutaj. Sprawdźmy sypialnię.

- Nie uważasz, żeby to było samobójstwo albo wypadek?

- Na razie nic nie uważam. Wiem tylko, że ofiarą była samotna kobieta, która utrzymuje swoje mieszkanie w idealnej czystości, i że dowody wskazują na to, że spędziła przynajmniej część tego wieczoru w czyimś towarzystwie.

Eve przeszła do sypialni. Tu także grała muzyka, senne, płynne tony, które zdawały się unosić w lekkim wietrze wpadającym do pokoju przez otwarte drzwi balkonu. Łóżko było zasłane, a rozrzucona pościel pokryta setkami różowych płatków róż. Obok łóżka leżała czarna sukienka, czarna bielizna i czarne buty wieczorowe. Pod ścianami migotały dopalające się świece.

- Przeprowadź analizę miejsca zbrodni - poleciła Eve.

- Wygląda na to, że przed śmiercią ofiara odbywała lub zamierzała odbyć stosunek seksualny. Ani tutaj, ani w salonie nie widać żadnych śladów walki, co oznacza, że stosunek odbył się lub był planowany za zgodą obu stron.

- To nie był seks, Peabody. To było uwodzenie. Będziemy musieli dowiedzieć się, kto uwiódł kogo. Zbadaj całe mieszkanie, a potem załatw mi te dyskietki ochrony. - Eve nałożyła na ręce substancję zabezpieczającą i otworzyła szufladę w stoliku nocnym. - Szuflada ze skarbami.

- Słucham?

- Szuflada seksu, Peabody. Zapasy samotnej dziewczyny, między innymi kondomy. Ofiara lubiła mężczyzn. Kilka butelek smakowych olejków do ciała, wibrator na wypadek, gdyby musiała lub chciała zaspokoić się sama, maść dopochwowa. Standardowe, powiedziałabym nawet konserwatywne przybory. Żadnych gadżetów czy materiałów, które wskazywałyby, że ofiara preferowała kontakty z tą samą płcią.

- Więc jej towarzysz był mężczyzną.

- Albo kobietą, która chciała poszerzyć horyzonty Bankhead.

Dowiemy się tego, kiedy obejrzymy materiał z kamer ochrony. Może dopisze nam szczęście i przy sekcji zwłok lekarze znajdą coś w niej.

Eve weszła do łazienki sąsiadującej z sypialnią. Była lśniąco czysta, nawet obszyte wstążkami ręczniki wisiały w idealnym porządku. Na półkach stały kolorowe mydełka w wymyślnych opakowaniach, perfumowane kremy w szklanych i srebrnych słoikach.

- Przypuszczam, że jej partner nie przychodził się tutaj umyć.

Sprowadź tu ekipę - poleciła. - Niech sprawdzą, czy nasz Romeo nie zostawił jednak jakichś śladów. - Otworzyła lustrzane drzwiczki szafki z lekarstwami, przejrzała zawartość. Zwykłe podręczne środki, nic ciężkiego. Półroczny zapas dwudziestoośmiodniowych tabletek antykoncepcyjnych.

Szuflada obok umywalki wypełniona była starannie ułożonymi kosmetykami. Szminki, sztuczne rzęsy, farby do twarzy i ciała.

Spędzała przed tym lustrem mnóstwo czasu, rozmyślała Eve.

Sądząc po małej czarnej sukience, winie i świeczkach, wyjątkowo dużo czasu spędziła tu minionego wieczoru. Przygotowując się dla mężczyzny.

Eve powróciła do łącza umieszczonego w sypialni i odtworzyła ostatnią rozmowę. Stała w bezruchu i słuchała, jak śliczna Bryna Bankhead, odziana w małą czarną, rozmawia o planach na wieczór z brunetką o imieniu CeeCee.

Jestem trochę zdenerwowana, ale przede wszystkim podniecona.

Wreszcie się spotkamy. Jak wyglądam?

Wyglądasz cudownie, Bry. Pamiętaj tylko, że prawdziwa randka to co innego niż elektroniczny flirt. Nie spiesz się, dziś wieczorem pozwól mu tylko na kolację w jakiejś restauracji, dobrze?

Jasne. Ale naprawdę czuję się tak, jakbym już dobrze go znała, CeeCee. Mamy ze sobą tak wiele wspólnego i korespondujemy już od tygodni. Poza tym to ja zaproponowałam to spotkanie, a on powiedział, byśmy spotkali się w jakimś publicznym miejscu, żebym nie czuła się skrępowana. Jest taki troskliwy, taki romantyczny. Boże, spóźnię się. Nienawidzę się spóźniać. Muszę iść.

Nie zapominaj o niczym. Chcę znać szczegóły.

Jutro opowiem ci o wszystkim. Życz mi szczęścia, CeeCee.

Naprawdę myślę, że to może być właśnie ten.

- Tak - mruknęła Eve, wyłączając łącze. - Ja też tak myślę.

2

Po powrocie do swego gabinetu w komendzie Eve przejrzała dyskietki ochrony z dnia poprzedzającego noc morderstwa. Ludzie wchodzili i wychodzili. Mieszkańcy i goście. Jej uwagę przykuły dwie szczupłe, bliźniaczo podobne blondynki, które przechadzały się po holu jako osoby do towarzystwa. Podwójna przyjemność, pomyślała, obserwując, jak jedna z nich rozmawia przez telefon, druga zaś notuje czas i miejsce następnego spotkania.

Bryna Bankhead wpadła do holu o szóstej czterdzieści pięć, z całą stertą zakupów i uroczym rumieńcem na buzi.

Szczęśliwa, pomyślała Eve. Podniecona. Chce jak najszybciej wyjechać na górę, wyjąć nowe ubrania i się nimi nacieszyć. Wykąpie się, zrobi sobie makijaż, kilka razy zmieni zdanie co do kreacji, którą powinna włożyć na wieczór. Może przygotuje jakąś drobną przekąskę, by nerwy nie ściskały jej zbyt mocno żołądka.

Typowa samotna kobieta w oczekiwaniu na randkę. Kobieta, która nie wie, że nim noc dobiegnie końca, będzie tylko kolejnym numerem w policyjnej statystyce.

Tuż przed siódmą trzydzieści do holu weszła Louise. Ona także poruszała się szybko - ale robiła to zawsze. W jej oczach nie było radosnego błysku, ekscytacji wywołanej zbliżającym się spotkaniem. Wydawała się rozproszona i zmęczona.

Doktor Dimatto nie niosła żadnych zakupów, zauważyła Eve.

Tylko sprzęt medyczny i torbę wielką jak Idaho. Niezbyt typowa samotna kobieta, która wyglądała tak, jakby z góry już założyła, że czeka ją nieudany wieczór. I która nie wiedziała, że wieczór ten zakończy się tragicznym i przerażającym wydarzeniem.

Louise była szybsza od Bryny. Już o ósmej trzydzieści wyszła z windy wbita w zabójczą czerwoną sukienkę. Odświeżona i wymuskana, nie wyglądała już jak przepracowany, oddany szczytnym ideałom krzyżowiec.

Wyglądała bardzo kobieco i seksownie.

Facet, który minął ją w holu, najwyraźniej zgadzał się z tą opinią. Kiedy przechodzili obok siebie, spoglądał z aprobatą na jej kształtny tyłeczek. Louise albo tego nie zauważyła, albo wcale jej to nie obchodziło, nie zaszczyciła go bowiem nawet najmniejszym spojrzeniem.

Z windy wysiadł także jakiś dzieciak, na oko osiemnastoletni.

Ubrany był w czarny skórzany kombinezon, pod pachą niósł skuter powietrzny. Rzucił go na podłogę, a gdy otworzyły się przed nim drzwi holu, wskoczył nań ze zręcznością i wdziękiem, którego nie mogła nie podziwiać, i błyskawicznie zniknął w ciemności nocy.

Eve sączyła powoli kawę, obserwując, jak Bryna opuszcza budynek tuż przed dziewiątą. Nie zważając na to, że ma buty na wysokich obcasach i że jeden nieostrożny krok może skończyć się dla niej bolesnym skręceniem kostki, prawie biegła, by nie spóźnić się na wytęsknione spotkanie. Jej włosy ułożone były w sztywną, lśniącą konstrukcję, przypominającą wieżę z kości słoniowej. Na twarzy o delikatnej karmelowej barwie płonęły rumieńce ekscytacji i zdenerwowania. Niosła małą wieczorową torebkę, a jej uszy zdobiły wielobarwne kolczyki.

- Peabody, sprawdź wszystkie kursy taksówek w pobliżu tego budynku. Spieszy się, więc jeśli nie była umówiona gdzieś w pobliżu, to na pewno wzięła taksówkę. - Eve zaczęła przesuwać szybciej obraz, zwalniając tylko wtedy, gdy ktoś wchodził do środka lub wychodził. - Była atrakcyjną kobietą - myślała głośno. - Wydawała się dość rozsądna, miała swoje mieszkanie, dobrą pracę. Dlaczego ktoś taki szuka partnera przez sieć?

- Łatwo ci mówić - mruknęła Peabody, ściągając na siebie rozeźlone spojrzenie przełożonej. - O Jezu, Dallas, ty jesteś mężatką. My, samotne kobiety, żyjemy w dżungli, pełnej małp, wężów i pawianów.

- Flirtowałaś kiedyś przez sieć?

Peabody zaszurała nerwowo nogami. - Może. I nie chcę o tym rozmawiać.

Rozbawiona Eve powróciła do śledzenia nagrań z holu budynku. - O wiele, wiele dłużej byłam samotną kobietą niż mężatką.

Nigdy nie zniżyłam się do flirtu w sieci.

- Wielka mi sztuka, kiedy ktoś jest wysoki i szczupły, ma niesamowite kocie oczy i seksowny dołek w brodzie.

- Podrywasz mnie, Peabody?

- Mej miłości do ciebie nie da się opisać żadnymi słowami, Dallas, ale postanowiłam, że nie będę już nigdy wiązać się z policjantami.

- Bardzo rozsądnie. Oho, są. Zatrzymaj obraz.

Zegar w rogu ekranu wskazywał jedenastą trzydzieści osiem.

W ciągu niecałych trzech godzin Bryna najwyraźniej zdążyła się już bliżej zapoznać ze swoim elektronicznym kochankiem. Szli objęci wpół, przytuleni i roześmiani.

- Facet wygląda ... świetnie - oświadczyła Peabody, pochylając się niżej nad ekranem. - Spełnienie marzeń każdej panienki. Wysoki, przystojny brunet.

Eve jęknęła cicho. Mężczyzna rzeczywiście był wysoki i szczupły. Długie kręcone włosy okrywały jego ramiona wspaniałą gęstą grzywą. Miał poetycznie bladą skórę, od której odcinały się wyraźnie małe błyszczące szmaragdy osadzone w kąciku ust i na kości policzkowej, w pobliżu ucha. Tę samą zieloną barwę miały jego oczy. Cienka linia starannie przystrzyżonej brody biegła od dolnej wargi w dół podbródka.

Miał na sobie ciemny garnitur i rozpiętą pod szyją koszulę również szmaragdowozieloną.

- Ładna parka - dodała Peabody. - Bryna wygląda, jakby nieźle sobie popiła.

- To coś więcej niż alkohol - odparła Eve i poleciła, by komputer zrobił zbliżenie na twarz kobiety. - Ma w oczach narkotykowy błysk. On? - Zbliżenie na twarz mężczyzny. Całkiem trzeźwy. Skontaktuj się z kostnicą. Chcę, żeby zwrócili szczególną uwagę na zawartość toksyn w jej organizmie. Komputer?

Czekam na instrukcje ...

- Tak, tak, spróbujmy wykonać pewne drobne zadania. Ponieważ od niedawna, po długich i usilnych staraniach, miała wreszcie nowy sprzęt, miała też nadzieję. - Odszukaj w bankach identyfikacyjnych dane mężczyzny, którego twarz znajduje się teraz na ekranie. Chcę znać jego nazwisko.

Otwieram banki identyfikacyjne. Poszukiwanie ograniczyć do miasta, stanu, kraju czy Ziemi?

Eve poklepała metalową obudowę maszyny.

- O, to mi się podoba. Zacznijmy od Nowego Jorku. Kontynuuj przeglądanie zawartości dysku w normalnym tempie.

Wykonuję...

Komputer mruczał cicho, a obraz na ekranie znów zaczął się poruszać. Bryna i jej towarzysz zatrzymali się przed drzwiami windy, mężczyzna uniósł jej dłoń do ust.

- Dobrze, teraz obraz z windy numer dwa, jedenasta czterdzieści. Na monitorze pojawił się widok z wnętrza windy. Eve obserwowała, jak w drodze na dwunaste piętro para kochanków poczyna sobie coraz śmielej. Mężczyzna całował delikatnie czubki palców Bryny, potem pochylił się, by wyszeptać jej coś do ucha. W końcu to ona przyspieszyła tempo, przyciągnęła go do siebie, przywarła do jego ciała i ust.

To jej ręka wsunęła się pomiędzy nich, sięgnęła w dół.

Kiedy rozsunęły się drzwi windy, wytoczyli się na zewnątrz, wciąż zamknięci w uścisku. Eve po raz kolejny poprosiła o zmianę dysku i obserwowała parę kochanków, kiedy ci zmierzali do drzwi mieszkania. Bryna miała drobne kłopoty z rozkodowaniem zamków, straciła na moment równowagę i oparła się o kochanka. Kiedy weszła do środka, ten zatrzymał się na progu.

Dżentelmen w każdym calu, pomyślała Eve, z ciepłym uśmiechem na ustach i niemym pytaniem w oczach. Zaprosisz mnie do środka?

Widziała, jak zza drzwi wysuwa się ręka Bryny, chwyta mężczyznę za klapy marynarki. Wciągnęła go do środka i zatrzasnęła drzwi.

- To ona tego chciała - stwierdziła Peabody, spoglądając spod uniesionych brwi na monitor.

- Tak, ona tego chciała.

- Nie chcę przez to powiedzieć, że zasłużyła na śmierć. Chodzi mi tylko o to, że on nie naciskał. Nawet kiedy zaczęła się do niego dobierać w windzie, nie naciskał. Większość facetów w tym momencie już wsadziłaby jej łapsko pod spódnicę.

- Większość facetów nie rozrzuca płatków róż na pościeli. Eve przyspieszyła nagranie, zatrzymała obraz, gdy drzwi mieszkania Bryny ponownie się otworzyły. - Zwróć uwagę, o której godzinie niezidentyfikowany mężczyzna opuszcza mieszkanie ofiary. Pierwsza trzydzieści sześć. Dokładnie w tym samym czasie odebraliśmy zgłoszenie wypadku. Louise powiedziała, że sprawdziła najpierw puls. Dajmy jej kilka sekund na otrząśnięcie się z szoku, kilka sekund na podejście do ofiary, czas na sprawdzenie pulsu, a potem wyciągnięcie telefonu i wybranie numeru. On nie mógł wtedy zrobić więcej, niż wyjść z balkonu, przejść przez mieszkanie i otworzyć drzwi. Komputer, kontynuuj przeglądanie.

- Trzęsie się - mruknęła Peabody.

- Tak, i mocno poci. - Ale nie biegnie, dopowiedziała Eve w myślach. Rozglądał się nerwowo na boki, gdy szedł korytarzem do windy. Lecz nie biegł.

Obserwowała go, gdy jechał na dół, oparty plecami o ścianę, ze skórzaną torbą mocno przyciśniętą do piersi. Nie stracił głowy, zauważyła. Myślał dość trzeźwo, by zjechać do podziemi budynku, zamiast do holu, i wyjść z niego korytarzem przeznaczonym dla dostawców, a nie głównymi drzwiami.

- W mieszkaniu nie znalazłyśmy żadnych śladów walki. Od chwili śmierci do momentu, gdy spadła na ziemię, upłynęło też zbyt mało czasu, by zdążył posprzątać mieszkanie. Ale ona była martwa, nim wypadła z balkonu. Nim ją wyrzucił - poprawiła się Eve. - Zażywała narkotyki, ale w mieszkaniu nie było żadnych zabronionych środków. Przekaż tym z laboratorium, żeby sprawdzili skład wina w butelce i kieliszkach. Potem idź do domu, prześpij się trochę.

- Skontaktujesz się z Feeneyem? Będziesz potrzebowała tych z elektronicznego do sprawdzenia jej komputera i e - maili, które wymieniała z podejrzanym.

- Zgadza się. - Eve wstała z krzesła i choć wiedziała, że to błąd, zamówiła w autokucharzu jeszcze jedną filiżankę kawy. Odłóż osobiste urazy na bok i bierz się do pracy.

- Byłabym wdzięczna, gdybyś dała tę samą radę McNabowi.

- Robi ci problemy? - Zaskoczona Eve odwróciła się do niej.

- Tak. No... niezupełnie. - Peabody wypuściła głośno powietrze. - Nie.

- Więc o co chodzi?

- Stara się, żebym wiedziała o wszystkich gorących kobietach, z którymi sypia, odkąd się rozeszliśmy. I nie ma nawet na tyle przyzwoitości, by powiedzieć mi o tym prosto w twarz. Po prostu dba o to, bym usłyszała o wszystkim od innych.

- Wygląda na to, że już doszedł do siebie. Ale to ty go rzuciłaś, Peabody. I spotykasz się z Charlesem.

- Charles to zupełnie inna historia - odparła Peabody z naciskiem. Chodziło o seksownego mężczyznę do towarzystwa, który stał się jej bliskim przyjacielem. I który nigdy nie był jej kochankiem. - Mówiłam ci już.

- Ale nie powiedziałaś McNabowi. Twoja sprawa - dodała Eve szybko, kiedy jej asystentka otworzyła usta, gotowa wdać się w dłuższą dyskusję. - A ja nie chcę już o tym słyszeć. Skoro McNab chce przelecieć wszystkie kobiety w okręgu, a nie cierpi na tym jego działalność zawodowa, to już nie moja sprawa. Ani twoja, koleżanko. Przekaż moje polecenia do laboratońum i idź do domu. Masz się stawić do pracy o ósmej zero zero.

Gdy została już sama, Eve usiadła ponownie za biurkiem.

- Komputer, stan poszukiwań identyfikacyjnych?

Poszukiwania ukończone w osiemdziesięciu ośmiu przecinek dwóch dziesiątych procent. Brak danych.

- Rozszerz poszukiwania na bank identyfikacyjny stanu.

Przyjąłem.

Eve opadła na oparcie krzesła i pociągnęła łyk kawy. Miała nadzieję, że wkrótce pozna nazwisko tajemniczego kochanka, że odda sprawiedliwość Brynie Bankhead.

Mimo potężnej dawki kofeiny Eve zażyła więcej snu na podłodze swego biura niż w wielkim pustym łóżku w domu. Po przebudzeniu rozszerzyła zakres bezskutecznych dotąd poszukiwań identyfikacyjnych. Potem przeszła do łazienki, umyła się, przeczesała palcami włosy i zamówiła kolejną filiżankę kawy.

Tuż po ósmej wkroczyła do gabinetu kapitana Feeneya w Wydziale Przestępstw Elektronicznych. Feeney stał przed autokucharzem, odwrócony do niej plecami. Podobnie jak Eve ubrany był w koszulę z podwiniętymi rękawami, na którą nałożył szelki z kaburą na służbową broń. Jego sztywne kasztanowe włosy prawdopodobnie widziały tego ranka grzebień, ale wcale nie wyglądały na bardziej uporządkowane niż fryzura Eve.

Weszła do środka, przymrużyła oczy. Wciągnęła powietrze. - Co tu tak pachnie?

Feeney obrócił się na pięcie. Jego obwisła, poczciwa twarz wyrażała kompletne zaskoczenie. I poczucie winy, pomyślała Eve. - Nic. Co się dzieje?

Ponownie wciągnęła powietrze.

- Pączki. Masz tu pączki.

- zamknij się. zamknij się. - Podszedł szybko do drzwi i je zatrzasnął. - Chcesz, żeby zleciał mi się tu cały wydział? - Wiedząc, że zatrzaśnięte drzwi nie są żadną przeszkodą dla zgłodniałych policjantów, zamknął je starannie na dwa zamki. - Czego chcesz?

- Chcę pączka.

- Posłuchaj, Dallas, moja żona dostała ostatnio fioła na punkcie zdrowej żywności. W domu nie można zjeść nic prócz jakichś świństw z tofu i liofilizowanych warzyw. Mężczyzna musi od czasu do czasu wchłonąć trochę tłuszczu i cukru, inaczej cierpi na tym cały jego organizm.

- Jestem po twojej stronie, jak wielu innych. Daj mi pączka.

- Cholera. - Zrezygnowany, wrócił do autokucharza i otworzył drzwiczki. W środku leżało sześć pachnących, lekko podgrzanych pączków.

- A niech mnie ... Świeże pączki.

- W cukierni za rogiem co rano robią kilka prawdziwych.

Wiesz, ile sobie życzą za jedno takie cudo?

Szybka niczym błyskawica, Eve sięgnęła do wnętrza autokucharza, porwała pączka i wbiła weń zęby.

- Warte są każdej ceny - powiedziała z ustami pełnymi smakowitego ciasta.

- Błagam cię, nie rób hałasu. Jeśli zaczniesz głośniej mlaskać, te hieny wyważą drzwi. - Feeney także wziął sobie pączka i przymknął oczy po pierwszym kęsie. - Nikt nie chce żyć wiecznie, prawda? Powtarzam żonie ciągle: jestem gliniarzem, gliniarze codziennie stają w obliczu śmierci.

- Zgadza się. Masz też galaretkę?

Nim zdążyła ponownie sięgnąć do wnętrza autokucharza, zatrzasnął drzwiczki. Bardzo rozsądnie.

- Więc skoro jestem gliniarzem, stawiam czoło śmierci, i tak dalej, to chyba mogę wchłonąć trochę tłuszczu?

- I to bardzo smacznego tłuszczu. - Zlizała z palców lukier.

Mogłaby, korzystając z szantażu, wyciągnąć od niego drugiego pączka, ale tyle dobra naraz z pewnością by jej zaszkodziło. Miałam w nocy trupa. Upadek z dwunastego piętra.

- Samobójca?

- Nie. Kiedy spadła, była już martwa. Czekam na wyniki z laboratorium, ale wygląda mi to na zabójstwo na tle seksualnym. Miała randkę z nowym chłopakiem, elektroniczni kochankowie. Mam go na dyskietce, kiedy wchodzi do budynku i wychodzi po morderstwie, ale nie znaleźliśmy jego danych. Chciałabym, żebyś odszukał go przez jej komputer.

- Masz ten komputer?

- Tak. Został zatrzymany z resztą materiałów dowodowych.

Ofiara nazywa się Bryna Bankhead, sprawa H - 78926B. - Dobra, odeślę kogoś do tego.

- Dzięki. - Eve zatrzymała się jeszcze na moment przy wyjściu. - Feeney, jeśli przekażesz tę sprawę McNabowi, poproś go, żeby trochę ... hm ... hamował się w obecności Peabody.

Feeney skrzywił się z bolesnym zakłopotaniem. - O Jezu, Dallas.

- Wiem, wiem. - Przeciągnęła dłonią przez włosy. - Ale skoro ja muszę się męczyć z nią, to ty możesz pomęczyć się z nim.

- Moglibyśmy zamknąć ich w jednym pokoju i poczekać, aż wszystko sobie wyjaśnią.

- Dobra, w ostateczności możemy spróbować i takiego rozwiązania. Daj mi znać, kiedy znajdziecie coś ciekawego w komputerze ofiary.

P oszukiwania nie dawały żadnych rezultatów. Bez większej nadziei Eve poszerzyła ich zakres na całą planetę. Sporządziła wstępny raport dla komendanta, potem przesłała go przez wewnętrzną sieć centrali. Poleciła Peabody, by ta pogoniła techników z laboratorium i kostnicy, po czym wyszła do sądu, gdzie miała złożyć zeznania w pewnej sprawie.

Dwie i pół godziny później wypadła wściekła z gmachu sądu, przeklinając wszystkich prawników świata. Wyjęła komunikator i przywołała asystentkę.

- No i co?

- Nie mamy jeszcze ostatecznych wyników badań.

- Cholera!

- Ciężki dzień w sądzie, co?

- Wyglądało to tak, jakby obrońca chciał wmówić przysięgłym, że nowojorska policja ochlapała krwią osobę jego niewinnego klienta, jego pokój hotelowy i ubrania tylko po to, by zniesławić psychopatycznych turystów, którzy dźgają nożem swoje żony podczas małżeńskich kłótni.

- Cóż, nie popuszczają za to Izbie Handlowej.

- Ha, ha.

- Zidentyfikowaliśmy kobietę, z którą Bankhead rozmawiała przez telełącze kilka godzin przed śmiercią. CeeCee Plunkett. Pracowały razem w dziale bielizny u Saksa.

- Weź jakiś radiowóz. Spotkamy się na miejscu.

- Tak jest. Proponuję, żebyśmy zjadły lunch w tej ślicznej kafejce na szóstym piętrze. Potrzebuje pani protein, pani porucznik. - Zjadłam dziś pączka. - Uśmiechając się złośliwie, Eve zakończyła rozmowę, przerywając głośny jęk zawodu i zazdrości asystentki.

Nastroju nie poprawiła jej wcale podróż przez zakorkowane miasto. Samochody przemieszczały się tak powoli, że gotowa była porzucić wóz i odbyć całą drogę pieszo.

Dopóki nie spojrzała na zatłoczone chodniki.

Nawet na niebie było ciasno - dryfujące reklamy, autobusy powietrzne, tramwaje pełne turystów. Wszędzie panował nieopisany hałas. Buczały autobusy, trąbiły klaksony, głośno rozbrzmiewała muzyka reklam - większość tych odgłosów stanowiła bezpośrednie pogwałcenie prawa o zanieczyszczeniach dźwiękowych, prawa, którym nikt się nie przejmował i którego nikt nie egzekwował.

Z jakiegoś niezrozumiałego powodu sam ciężar tego hałasu uspokoił Eve, pomógł jej się zrelaksować. Do tego stopnia, że gdy utknęła w korku przed światłami na rogu Madison i Trzydziestej dziewiątej, wychyliła się z okna i odezwała się uprzejmym tonem do straganiarza na ślizgaczu:

- Poproszę pepsi.

- Małą, średnią czy dużą, droga pani?

Uniosła lekko brwi, zaskoczona. Tak miły straganiarz musiał być androidem albo od niedawna pracować w zawodzie.

- Niech będzie duża. - Sięgnęła do kieszeni po drobniaki. Kiedy pochylił się, by wziąć od niej pieniądze, zobaczyła, że nie jest to android ani nowicjusz. Dawała mu jakieś dziewięćdziesiąt lal. Jego lśniący uśmiech świadczył o tym, że poświęca higienie lamy ustnej znacznie więcej czasu niż większość jego kolegów po fachu.

- Piękny dzień, prawda? - zagadnął.

Spojrzała na zatłoczone ulice, na warstwę pojazdów, które przesłaniały niemal całe niebo w tej dzielnicy. - Chyba pan żartuje.

Sprzedawca znów odpowiedział jej uśmiechem. - Każdy dzień życia jest piękny, panienko. Pomyślała o Brynie Bankhead.

- Pewnie ma pan rację.

Otworzyła kubek z pepsi i sącząc w zamyśleniu zimny napój, przesuwała się powoli po Madison. Przy Pięćdziesiątej Pierwszej zjechała na parking, wcisnęła się w wolne miejsce i wyjęła odznakę służbową. Potem wzięła głęboki oddech, przygotowując się wewnętrznie do czekającego ją trudnego zadania, i weszła do działu kosmetycznego domu handlowego Saksa.

Przy drzwiach krążyły elegancko wystrojone androidy, czyhające na oszołomionych kolorowym i bogatym wystrojem klientów. Wspierały ich zastępy ludzkich sprzedawców, którzy obsługiwali poszczególne stoiska i patrolowali alejki pomiędzy półkami, wypatrując - zdaniem Eve - nielicznych uciekinierów. Powietrze ciężkie było od zapachu różnego rodzaju kosmetyków.

  1. Kobieta android o lśniących fioletowych włosach przemknęła błyskawicznie między półkami, by zablokować Eve drogę. Kątem oka Eve widziała, jak w sukurs idzie jej następny android, kobieta srebrnej skórze i zabójczo czerwonych ustach.

- Dobry wieczór, witamy w domu handlowym Saksa. Mamy dziś premierę nowego zapachu ...

- Jeśli spadnie na mnie choćby jedna, jedyna kropla, wsadzę ci tę buteleczkę do gardła. Tobie też, srebrzysta dziewczyno ostrzegła androida, który zachodził ją z boku.

- W istocie, proszę pani, wystarczy jedna kropla Orgasmy, by oczarować kochanka pani marzeń.

Eve odsunęła na bok połę kurtki i postukała palcem w pistolet. - Wystarczy jeden strzał, żebyś trafiła do śmieci. No już, zejdź mi z drogi.

Android pospiesznie usunął się na bok. Eve słyszała jeszcze, jak wzywa ochronę, kiedy sama przedzierała się przez tłum klientów i konsultantów. Uniosła wyżej odznakę, gdy w jej stronę ruszyły dwa androidy w mundurach.

- Policja Nowego Jorku. Sprawa służbowa. Trzymajcie tych przeklętych handlarzy z dala ode mnie.

- Tak jest, pani porucznik. Czy możemy pani w czymś pomóc?

- Tak. - Schowała odznakę do kieszeni. - Gdzie jest dział bielizny?

Tu przynajmniej nie przybiegają do człowieka z naręczami bielizny, pomyślała Eve, kiedy wysiadła na właściwym piętrze. Jednak i tu bombardowano klientów natłokiem zmysłowych towarów i obrazów; nieziemsko zgrabne modelki androidy przechadzały się po sklepie odziane jedynie w seksowną bieliznę lub koszule nocne. Ludzcy sprzedawcy nosili przynajmniej prawdziwe ubrania.

Niemal od razu odszukała CeeCee Plunkett. Poczekała jednak odganiając się od natrętnych sprzedawców - aż ta skończy transakcję i zapakuje towar .

- Pani Plunkett?

- Tak. Czym mogę pani służyć? Eve pokazała jej odznakę.

Czy możemy tu gdzieś spokojnie porozmawiać?

CeeCee miała różowe policzki, które nagle stały się śmiertelnie blade. Jej ładne błękitne oczy otworzyły się szeroko.

O Boże, Boże, to Bry. Coś stało się Brynie. Nie przyszła do pracy. Nie odpowiada na telefon. Coś jej się stało.

Czy możemy gdzieś porozmawiać?

Ja ... Tak. - Przyciskając dłonie do skroni, CeeCee rozejrzała się. - Przymierzalnia, ale nie powinnam schodzić ze stoiska ...

Hej. - Eve przywołała androida w lśniącym czarnym staniku i majteczkach. - Zajmij się tym na chwilę. Którędy? - spytała CeeCee i Przeszła za ladę, by wziąć ją pod rękę.

Tam, z tyłu. Czy ona jest w szpitalu? W którym? Pojadę ją odwiedzić.

Kiedy znalazły się już w niewielkiej kabinie przymierzalni, Eve machinalnie zamknęła drzwi. W rogu stał mały, obity pluszem 1.1horcL Podprowadziła tam CeeCee.

Proszę usiąść.

Stało się coś złego. - Dziewczyna pochwyciła Eve za ramię. Coś bardzo złego.

Tak. Przykro mi. - To nigdy nie było i nie mogło być łatwe.

Musiała zrobić to szybko, jeden cios w serce zamiast długiej udręki niepewności. - Bryna Bankhead zmarła dziś nad ranem.

CeeCee potrząsnęła głową, wciąż kręciła nią powoli, kiedy pierwsze łzy napłynęły jej do oczu i spłynęły po policzkach.

Miała wypadek?

Próbujemy ustalić, co się właściwie stało.

- Rozmawiałam z nią. Rozmawiałam z nią wczoraj wieczorem.

Wybierała się na randkę. Proszę, niech mi pani powie, co jej się stało.

Media doniosły już o wypadku i okolicznościach śmierci młodej kobiety. Nawet jeśli nie znały jeszcze jej nazwiska, to z pewnością bliskie były już uzyskania tej informacji.

- Bryna Bankhead ... wypadła z balkonu.

- Wypadła? - CeeCee zaczęła podnosić się ze stołka, potem jednak ponownie na nim usiadła. - To niemożliwe. To po prostu niemożliwe. Ten balkon jest zabezpieczony.

- Prowadzimy śledztwo, panno Plunkett. Byłabym pani wdzięczna, gdyby zechciała pani odpowiedzieć na kilka pytań. Czy mogę włączyć dyktafon?

- Nie mogła stamtąd spaść. - W głosie dziewczyny, prócz szoku, pojawił się gniew i oburzenie. - Nie była głupia ani niezdarna. Nie spadłaby stamtąd.

Eve wyjęła dyktafon.

- Zamierzam się dowiedzieć, co zaszło tam naprawdę. Nazywam się Dallas, porucznik Eve Dallas - oświadczyła dla potrzeb nagrania i by przedstawić się CeeCee. - Jestem inspektorem prowadzącym śledztwo w sprawie śmierci Bryny Bankhead. Przesłuchuję panią, CeeCee Plunkett, bo była pani przyjaciółką zmarłej. Rozmawiała pani z nią wczoraj wieczorem przez telełącze, tuż przed tym, jak opuściła swoje mieszkanie.

- Tak. Tak. Zadzwoniła do mnie. Była taka zdenerwowana, taka podniecona. - Głos CeeCee załamał się na moment. - Och, Bry ...

- Dlaczego była zdenerwowana i podniecona?

- Miała randkę. Pierwszą randkę z Dantem.

- Jak brzmi jego nazwisko?

- Nie wiem. - Dziewczyna sięgnęła do kieszeni po chusteczkę, zamiast jednak wytrzeć oczy, podarła ją na drobne kawałki. Poznali się przez Internet. Nie znali swoich nazwisk, to część umowy. Dla bezpieczeństwa.

Od jak dawna kontaktowała się z tym mężczyzną? - Od dwóch, trzech tygodni.

- Jak się poznali?

- W poetyckiej grupie dyskusyjnej. To była dyskusja o poezji romantycznej na przestrzeni wieków i... O Boże ... - CeeCee pochyliła się do przodu i ukryła twarz w dłoniach. - Była moją najlepszą przyjaciółką. Dlaczego to spotkało właśnie ją?

- Czy Bryna Bankhead zwierzała się pani ze swoich sekretów?

- Mówiłyśmy sobie o wszystkim. Wie pani, jak to jest między przyjaciółkami.

Mniej więcej, pomyślała Eve.

- Więc, o ile pani wiadomo, była to jej pierwsza randka z Dantem?

- Tak. Dlatego była taka podekscytowana. Kupiła nową sukienkę i buty. I te piękne kolczyki ...

- Czy prawdopodobne jest, by już podczas pierwszej randki sprowadziła go do swojego mieszkania i uprawiała z nim seks?

- Nie, to do niej zupełnie niepodobne. - CeeCee roześmiała się nerwowo. - Bry miała wiele dziwnych zwyczajów i przesądów związanych z seksem i stopniami znajomości. Każdy jej chłopak musiał przejść przez coś, co nazywała próbą trzydziestodniową, zanim poszła z nim do łóżka. Powtarzałam jej często, że nic nie zachowuje świeżości przez miesiąc, ale ona ... - CeeCee umilkła nagle. - Co pani właściwie chce przez to powiedzieć?

- Próbuję tylko naszkicować sobie jej obraz. Czy zażywała narkotyki?

Choć w oczach dziewczyny lśniły jeszcze łzy, jej spojrzenie gwałtownie stwardniało.

- Nie podobają mi się pani pytania, pani porucznik.

- Muszę je zadać. Proszę na mnie spojrzeć. Proszę na mnie spojrzeć - powtórzyła Eve z naciskiem. - Nie chcę skrzywdzić jej ani pani. Muszę wiedzieć, kim była, by poznać prawdę o jej śmierci.

- Nie, nie zażywała narkotyków - rzuciła ostro CeeCee. Dbała o siebie,. o swoje ciało i duszę. Taka właśnie była. Inteligentna, wesoła i przyzwoita. I nie nafaszerowała się narkotykami, nie oszalała i nie wyskoczyła z tego cholernego balkonu. Nie spadła też z niego przypadkiem. Nie próbujcie zrobić z tego samobójstwa czy nieszczęśliwego wypadku. Jeśli rzeczywiście wypadła z balkonu, to tylko dlatego, że ktoś ją stamtąd zepchnął. Dlatego że ... - Oczy CeeCee znów wypełniły się łzami, głos zaczął drżeć. - Ktoś ją zabił. Ktoś zabił Bry. Ten ... Ten Dante. Na pewno poszedł za nią do domu po randce. Dostał się jakoś do jej mieszkania i ją zabił. Zabił ją - powtórzyła i wbiła palce w nadgarstek Eve. - Pani musi go znaleźć.

- Znajdę go. Nie znam jeszcze wszystkich faktów, ale wcześniej czy później to zrobię. Proszę powiedzieć mi wszystko, co pani wie o tym mężczyźnie o imieniu Dante. Wszystko, co opowiadała pani Bryna.

- Nie mogę się z tym pogodzić. Przepraszam, ale nie mogę. Dziewczyna wstała i podeszła powoli do stolika, na którym stał dzbanek z wodą. Kiedy strumień wody spadł na podłogę, Eve podeszła do niej, wzięła od niej dzbanek i napełniła kubek. Dziękuję.

- Możemy trochę poczekać. Niech pani usiądzie, wypije wodę i się uspokoi.

- Nic mi nie jest. Nic mi nie będzie. - CeeCee musiała jednak trzymać kubek w obu dłoniach, by trafić do ust. - Prawdopodobnie miał własną firmę. Był bogaty. Bryna mówiła, że się tym nie przechwalał, ale mogła to wywnioskować z jego słów. Na przykład miejsca, które odwiedzał: Paryż, Moskwa, Bimini ...

- Czym zajmowała się jego firma?

- Nie rozmawiali o takich szczegółach. On też miał nie wiedzieć, gdzie pracuje Bryna. Ale wiedział.

Eve przyjrzała jej się uważniej. - Skąd pani to wie?

- Bo w zeszłym tygodniu przysłał jej tutaj bukiet różowych róż.

Różowe róże, pomyślała Eve. Płatki różowych róż. - Co jeszcze?

- Znał włoski i ... francuski, i hiszpański. Języki największych poetów - dodała dziewczyna, rozmazując wierzchem dłoni łzy i makijaż. - Bry była nim zauroczona. Mówiła, że on ma bardzo romantyczną duszę. A ja na to, dobrze, świetnie, ale co z jego twarzą? Wtedy Bry śmiała się i odpowiadała, że wygląd nie ma znaczenia, kiedy dwa serca rozumieją się tak dobrze. - Spokojniejsza już nieco, obróciła szklankę w dłoni. - Pani porucznik ... czy on ją zgwałcił?

- Jeszcze nie wiem. - Eve wyciągnęła zdjęcie, które wydrukowała z dyskietki ochrony. - Rozpoznaje pani tego mężczyznę?

CeeCee spojrzała na twarz Dantego.

- Nie - odparła ze znużeniem. - Nigdy go nie widziałam. To on, prawda? No, no. Więc jednak wyglądał też całkiem nieźle. Sukinsyn. Pieprzony sukinsyn. - Zaczęła drzeć zdjęcie na drobne kawałki. Eve nie próbowała jej powstrzymać.

- Gdzie umówili się na spotkanie?

- W Tęczowym Pokoju. Bry wybrała to miejsce, bo uważała, że jest romantyczne.

Kiedy Eve wyszła z przymierzalni, natknęła się na Peabody wpatrzoną w koszmarnie drogi komplet koronkowej bielizny.

- Nie wytrzymałabyś w tym nawet pięciu minut - zauważyła Eve.

- Gdyby spełniło swoją rolę, nie musiałabym tego nosić przez pięć minut. Android powiedział mi, że poszłaś z Plunkett do przymierzalni.

- Tak. Koleś ukrywa się pod imieniem Dante, lubi poezję i płatki róż. Opowiem ci potem o wszystkim. - Dokąd jedziemy?

- Do kostnicy, a po drodze do Tęczowego Pokoju.

- Hm ... Dość dziwaczne połączenie.

Tak było w istocie, szczególnie gdy porównało się chrom i marmury pierwszej instytucji z kliniczną bielą drugiej. Wizyta w znanym klubie nie przyniosła Eve wielu informacji - zdołała tylko ustalić nazwiska i adresy członków personelu, którzy pracowali wczoraj wieczorem.

Więcej szczęścia miała w kostnicy.

- Ach, moja ulubiona policjantka. Pewnie jak zwykle przyszłaś mnie ochrzanić. - Morris, główny specjalista od medycyny sądowej, wyłączył laserowy skalpel i uśmiechnął się do niej radośnie. Długie ciemne włosy nosił splecione w kilka warkoczyków, które teraz przykrył śnieżnobiałym lekarskim czepkiem. Przezroczysty fartuch chronił przed poplamieniem jego elegancką śliwkową koszulę i spodnie.

- Widzę, że nie zajmujesz się moją sprawą, Morris.

- Nie, nie w tej chwili. - Spojrzał w dół, na ciało młodego czarnego mężczyzny. - Ten nieszczęśnik nadział się kilka razy plecami na długi, ostry przedmiot. Można by pomyśleć, że przestanie po pierwszym razie, ale nie. Nabijał się na ten nóż dopóty, dopóki całkiem się nie zabił.

- Nie był chyba zbyt rozgarnięty. - Wydęła usta, spoglądając na imponującą erekcję mężczyzny. - Coś mi się zdaje, że zażył przed śmiercią trochę Exotiki, wzmocnionej pewnie Zeusem. Taka mieszanka utrzymuje instrument faceta w gotowości nawet wtedy, kiedy on sam do niczego się już nie nadaje.

- Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzić się z tą opinią, zwłaszcza że, jak doniósł mi twój współpracownik, detektyw Baxter, zmarły używał tego narzędzia na żonie brata.

- Ach tak? Domyślam się, że w pewnej chwili postanowił przestać ją pieprzyć i dla odmiany nabił się kilka razy na nóż.

- Tak wynika z relacji jego brata ... i żony, która wciąż pozostaje wśród żywych i leczy złamaną szczękę, następstwo niefortunnego upadku.

- Nieszczęścia chodzą parami. Skoro Baxter ma tego brata w areszcie i skoro znacie przyczynę śmierci, to dlaczego nie zajmujesz się moją sprawą?

- Chodź ze mną. - Morris skinął na nią ręką i przeszedł przez wahadłowe drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. Centralne miejsce zajmował tu stół z nierdzewnej stali, na którym leżało ciało Bryny Bankhead przykryte po szyję cienkim zielonym prześcieradłem.

To na pewno pomysł Morrisa, pomyślała Eve. Ten człowiek traktował zmarłych z ogromną troskliwością.

- Przypuszczam, że była kiedyś atrakcyjną młodą kobietą. Eve patrzyła przez chwilę na zmasakrowaną twarz Bankhead.

Myślała o lusterku w łazience, o szufladzie wypełnionej kosmetykami.

- Tak. Powiedz mi, jak umarła, Morris.

- Myślę, że już wiesz. Prawidłowo ustaliłaś czas zgonu.

Oszczędzono jej strachu spadania, bólu uderzenia o chodnik, nawet świadomości umierania. - Wyciągnął obleczoną w rękawiczkę dłoń i dotknął włosów ofiary, bardzo delikatnie. - W ciągu niecałych trzech godzin spożyła ponad dwie uncje syntetycznego hormonibitalu, bardzo kosztownej i bardzo trudnej do zdobycia substancji.

- Na ulicy nazywają to Dziwka. Pozbawia zahamowań - mruknęła Eve. - Swego czasu stosowany powszechnie przez mężczyzn, którzy chcieli jak najszybciej skonsumować nowo zawarte znajomości.

- Nie powszechnie - poprawił ją Morris. - Znacznie bardziej popularne są środki oparte na tej substancji - ale też znacznie mniej efektywne. Ona zażyła dwie uncje czystej, jak to nazywasz, Dziwki. Dwie uncje warte byłyby na czarnym rynku ponad ćwierć miliona dolarów. Jeśli udałoby ci się znaleźć ją na czarnym rynku, w co wątpię. Od ponad piętnastu lat nie znalazłem śladów tej substancji w ciałach ofiar.

- Słyszałam o tym, kiedy chodziłam jeszcze do szkoły. Głównie jakieś miejskie legendy.

- Bo to były głównie miejskie legendy.

- Czy to ją zabiło? Przedawkowanie?

- Nie tylko. Połączenie z alkoholem było niebezpieczne, ale nie śmiertelne. Nasz bohater za bardzo się postarał. Połowa tej ilości, którą jej zaaplikował, wystarczyłaby zupełnie, by oddała mu się bez żadnych zahamowań. Przy takiej dawce pozostawałaby pod wpływem narkotyku przez osiem do dziesięciu godzin. I obudziłaby się z niewyobrażalnym kacem. Ból głowy, wymioty, drgawki, omdlenia, dziury w pamięci. Potrzebowałaby trzech dób, by oczyścić organizm z tego świństwa.

Eve zrobiło się niedobrze na samą myśl. - Tego też jej oszczędzono. Jak?

- Dał jej za dużo. Zrobiła się senna. Przypuszczam, że chciał, by nieco aktywniej z nim współpracowała, bo do ostatniej szklanki wina dodał odrobinę anemifiny - colax - B. Dziki Królik.

- Zacierał ślady, co? - spytała cicho.

- Ta substancja bombarduje system nerwowy i oddechowy, a ona i tak była już bardzo osłabiona. Ta mieszanka przeciążyła jej serce. Nie wytrzymało dwadzieścia minut po spożyciu. I tak byłaby zresztą zbyt oszołomiona poprzednimi dawkami Dziwki, żeby wiedzieć, co się z nią dzieje.

- Czy w tym momencie mogła już zażyć to dobrowolnie? Morris delikatnie zakrył prześcieradłem twarz Bryny.

- Po pierwszej uncji Dziwki ta dziewczyna niczego nie robiła z własnej woli.

- Nafaszerował ją prochami i zgwałcił - powiedziała cicho Eve. - Potem, kiedy zmarła z przedawkowania, wyrzucił przez okno jak zużytą lalkę, żeby zatrzeć ślady tego, co się stało.

- Cóż, jako powszechnie szanowany i uznany autorytet medyczny uważam, że tak to właśnie wyglądało.

- No dobrze. A teraz zrób mi przyjemność, Morris, i powiedz, że zostawił w niej spermę. Powiedz mi, że masz jego DNA.

Twarz Morrisa zapłonęła chłopięcą radością.

- O tak, mam ją. Złap go, Dallas, a ja pomogę ci zamknąć celę.

3

Pieprzony zboczeniec, zasługuje tylko na to, żeby wygrzebać mu jaja zardzewiałą łyżeczką.

Eve zajęła miejsce w samochodzie.

- Nie duś tego w sobie, Peabody. Powiedz mi, co naprawdę czujesz.

- Do diabła, Dallas, to wstąpiło we mnie tam, kiedy na nią patrzyłam i przypomniałam sobie, jaka była ładna, jak się cieszyła z tej randki. Myślała, że pozna kogoś romantycznego i miłego, cholera! A ten popapraniec przez cały czas planował...

- Zapieprzyć ją na śmierć? Nie wiem, czy tak to właśnie planował, ale na tym się skończyło. Może uda nam się podciągnąć to pod zabójstwo z premedytacją, jeśli udowodnimy, że używał narkotyków jako narzędzia zbrodni. Ale przypuszczam, że sąd uzna to raczej za nieumyślne zabójstwo. Spokojnie, Peabody, dorzucimy do tego gwałt i próbę zatarcia śladów. Facet nie zobaczy już więcej dziennego światła.

- To nie wystarczy. - Peabody poprawiła się na siedzeniu; w jej oczach były łzy. - Czasami wydaje mi się, że to nie wystarczy.

Eve odwróciła lekko głowę i patrzyła na ulicę, by dać asystentce czas na uspokojenie. Grupa dzieciaków ścigała się na deskach powietrznych, potrącając Bogu ducha winnych przechodniów. Ten kolorowy, dynamiczny obrazek wydawał się boleśnie niewinny, boleśnie żywy w porównaniu z domem zmarłych, który opuściła przed chwilą.

- To wystarczy - powiedziała wreszcie. - Bo tyle możemy zrobić. Naszym zadaniem jest oddać sprawiedliwość Brynie Bankhead i złapać mężczyznę, który ją zabił. Potem ... - Przypomniała sobie dzisiejszą rozprawę w sądzie, łatwość, z jaką obrońca naginał prawo do potrzeb klienta. - Potem pozostaje nam tylko wierzyć, że system wymierzy mu odpowiednią karę, i zapomnieć o całej sprawie. Jeśli tego nie zrobisz, kolejne przypadki będą się w tobie gromadzić, ograniczać cię. Zmarli będą cię prześladować - dodała, kiedy Peabody spojrzała na nią ze zdumieniem. - W końcu nie będziesz w stanie myśleć o niczym innym, nie będziesz w stanie wykonywać swojej pracy.

- Czy ty o tym zapominasz? Potrafisz to zrobić?

Było to pytanie, którego Eve starała się unikać i które zadawała sobie nazbyt często.

- Wielu policjantów nosi to w sobie przez lata. Noszą w sobie zmarłych. Potem to zaczyna ich pożerać, niszczy od środka. Ja nie umiem robić niczego innego, więc nie mogę sobie na to pozwolić. - Westchnęła ciężko. - Ale w idealnym świecie miałybyśmy opcję zardzewiałej łyżeczki.

- Kiedy zaczęłam z tobą pracować, myślałam, że tropienie morderców to najważniejsza rzecz, jaką mogę robić. Minął już rok. Nadal tak uważam.

- To dobrze. - Eve uruchomiła silnik i agresywnie manewrując, włączyła się do ruchu. - Musimy wpaść jeszcze do kliniki na Kanal Street. Sprawdźmy po drodze, czy chłopaki z elektronicznego już coś znaleźli.

Za pomocą łącza pokładowego skontaktowała się z biurem Feeneya. Czuła, jak Peabody sztywnieje, gdy na ekranie pojawiła się ładna twarz McNaba.

- Witam, pani porucznik. - Przesunął wzrok na bok i wygiął wargi w uśmiechu równie sztywnym jak postawa Peabody. Cześć, Peabody.

- Chcę rozmawiać z twoim kapitanem - powiedziała Eve.

- Właśnie wyszedł.

- Przekaż mu, żeby się ze mną skontaktował, kiedy wróci.

- Chwileczkę, chwileczkę. - Jego twarz wypełniła cały ekran, gdy pochylił się do przodu. - Proszę mnie wysłuchać do końca.

Kapitan przydzielił mnie do tego zadania. Mam znaleźć nadawcę tych e - maili.

Eve wykorzystała chwilę nieuwagi jakiegoś taksówkarza i wjechała na środkowy pas.

- Dość banalne zadanie jak na takiego bystrzaka, co?

- Cóż, kiedy technicy natknęli się na jakieś przeszkody, okazało się, że potrzebują właśnie kogoś takiego jak ja. Wasz elektroniczny casanowa wsadził tu parę blokad i ścian. Jako geniusz informatyczny wspiąłem się na nie dość szybko i znalazłem adres.

- Przestaniesz się choć na chwilę chwalić i podasz mi ten adres?

- Mogę to zrobić, pani porucznik, ale chyba niewiele pani z tego przyjdzie. Adres to ... Karpaty. - Gdzie, do diabła, są te Karpaty?

- To pasmo górskie w Europie Wschodniej. Wiem ... - dodał McNab, podrzucając lekko włosami spiętymi w koński ogon - bo sprawdziłem. Niech mnie pani nie pyta nawet, co ten zboczeniec robi w górach wschodniej Europy, bo go tam wcale nie ma. To zmyłka. Ten adres jest równie nieprawdziwy jak cycki mojej kuzynki Sheili.

- Ha, w takim razie nie wspiąłeś się na żadną ścianę, McNab.

- To nie były ściany, tylko ogromne góry. Pogrzebałem głębiej w tym fałszywym adresie i znalazłem echo. Za godzinę powinienem dotrzeć do źródła.

- Więc nie kontaktuj się ze mną, dopóki tego nie zrobisz.

I wiesz co, McNab? Facet, który wie coś o cyckach swojej kuzynki, to zboczeniec.

Zakończyła transmisję, kiedy McNab zaniósł się głośnym śmiechem.

- Potrafi być irytujący - zwróciła się do Peabody - ale naprawdę zna się na rzeczy. Znajdzie ten adres. A jeśli zajmuje mu to tyle czasu, to znaczy, że nasz podejrzany jest kimś więcej niż zwykłym hakerem. Ukrywał swoje dane jeszcze przed dniem morderstwa, co w sądzie będzie, że użyję dość niestosownej metafory, kolejnym gwoździem do jego trumny. - Zerknęła kątem oka na podwładną. Nie burmusz się.

- Nie burmuszę się.

Eve westchnęła tylko i przekręciła lusterko wsteczne w stronę Peabody.

- Spójrz tylko na siebie. Chcesz, żeby wiedział, jak bardzo się przejmujesz, kiedy z nim rozmawiasz? Więcej dumy.

Peabody, która przyglądała się tymczasem swemu odbiciu, wydęła z oburzeniem usta i przestawiła lusterko na miejsce.

- Byłam po prostu zamyślona, to wszystko.

Eve skręciła. Mijała liczne sklepiki i stragany - ceny były tu niewiarygodnie niskie, a ogromna większość transakcji dokonywała się poza wiedzą i udziałem państwa. Turyści byli rutynowo oszukiwani, a potem wypisywali skargi na sklepy, które zmieniały lokalizację częściej i sprawniej niż namioty cyrkowe. Z drugiej jednak strony, jeśli ktoś był na tyle głupi, by wierzyć, że można kupić rolexa za równowartość dużej pizzy, to, zdaniem Eve, zasługiwał na takie traktowanie.

Kilka ulic dalej zaczynała się prawdziwa dzielnica biedy, okolica bezdomnych i odrzuconych. Ludzie pozbawieni prawdziwych mieszkań wznosili namioty z kartonów, łączyli się w małe społeczności rozpaczy i głodu. Ci z licencjami żebraków - a także wielu innych - wałęsali się po mieście, by nazbierać garść żetonów, kupić za nie butelkę bimbru i przetrwać jakoś kolejną noc.

Ci, którym nie udawała się ta sztuka, rankiem transportowani byli do kostnicy przez jednostki nowojorskiej policji. Nie traktowano ich przy tym wcale z taką troską jak ofiary morderstw czy wypadków. I bez względu na to, jak wielu z nich opuszczało na zawsze ulice biedy, wciąż na ich miejsce pojawiali się nowi. Był to cykl, którego nikt, a w szczególności ojcowie miasta, nie potrafił przerwać. I to właśnie tu, w samym sercu rozpaczy i plugastwa, prowadziła swą klinikę doktor Louise Dimatto. Ona także nie była w stanie przerwać tego zaklętego kręgu, myślała Eve, ale przynajmniej sprawiała, że dla niektórych był on mniej bolesny.

W okolicy, w której nawet dziurawe buty uważane były za łakomy kąsek, nikt rozsądny nie zostawiłby samochodu - chyba że chroniłby go cały oddział androidów w pancerzach i z miotaczami laserowymi. Właśnie tak wyglądały patrole zapuszczające się w te ulice. Eve pocieszała się myślą, że nie brakuje tu przynajmniej miejsc parkingowych.

Zatrzymała auto, wyszła prosto w strumień gorącej śmierdzącej pary bijącej z kanału wentylacyjnego metra, zamknęła wszystkie zamki i uruchomiła wszystkie alarmy. Potem przystanęła na skraju chodnika i rozejrzała się. Dostrzegła kilka postaci ukrytych w bramach i jakiegoś żałośnie chudego mężczyznę do towarzystwa, który bezskutecznie poszukiwał klientów.

- Jestem porucznik Dallas z nowojorskiej policji. - Nie krzyczała, mówiła jednak dość głośno, by zwrócić na siebie uwagę postaci ukrytych w bramach i oknach. - Ten kawał gówna to moje służbowe auto. Jeśli wspomniany kawał gówna nie będzie stał dokładnie w tym samym miejscu i dokładnie w takim samym stanie, kiedy wrócę, sprowadzę tu odział specjalny ze specjalnie szkolonymi psami. Zabiorą wam wszystkie prochy, które pochowaliście po kątach, a przy okazji może wam się jeszcze nieźle dostać. Zapewniam was, że będzie to bardzo nieprzyjemne doświadczenie.

- Pieprzona glina!

Eve spojrzała w stronę, z której dobiegł ją głos, na trzecie piętro budynku po drugiej stronie ulicy.

- Sierżancie Peabody, zechcecie skomentować opinię tego dupka?

- Tak jest, pani porucznik, ten dupek ma rację. Jest pani najlepszym gliniarzem w mieście.

- A co się stanie, jeśli ktoś położy łapska na moim wozie?

- Zamieni pani jego życie w piekło. Zamieni pani w piekło życie jego przyjaciół, rodziny i ludzi, którzy są mu zupełnie obcy. - Zgadza się - przytaknęła Eve z zimnym, zadowolonym uśmiechem. - Tak właśnie zrobię. - Odwróciła się i podeszła do drzwi kliniki.

- I sprawi to pani ogromną przyjemność.

- Dobra, Peabody, chyba im wystarczy. - Otworzyła drzwi i weszła do środka.

Przez moment myślała, że pomyliła lokale. Ostatnio była tutaj w zimie i pamiętała zatłoczoną poczekalnię, odrapane ściany, zniszczone, niedobrane meble. Teraz wkroczyła do obszernego holu przedzielonego szklaną ścianą, po której pięły się pnącza jakiegoś egzotycznego kwiatu. Wzdłuż ścian stały sofy i krzesła i choć niemal wszystkie miejsca były zajęte, w poczekalni panował porządek.

Ściany pokryte były jasnozieloną farbą i ozdobione obrazkami, które bez wątpienia narysowane zostały przez dzieci. Zewsząd dobiegały pokasływania, skargi i jęki chorych. Eve nie wyczuwała jednak, jak minionej zimy, atmosfery gniewu i beznadziejności.

Kiedy tak się rozglądała, z bocznych drzwi wyszła kobieta w fartuchu dopasowanym barwą do ścian.

- Pani Lasjo, pani doktor zaraz panią przyjmie.

Eve otrząsnęła się ze zdumienia i podeszła do okienka rejestracji.

Przez szybę dostrzegła nowoczesny sprzęt i szafki; tu także panował wzorowy porządek i czystość. Przy okienku siedział młody mężczyzna o twarzy równie pogodnej i niewinnej jak stokrotka. Nie ma więcej jak dwadzieścia lat, pomyślała Eve, kiedy uśmiechnął się do niej promiennie.

- Dobry wieczór. W czym mogę pani pomóc?

- Chciałam zobaczyć się z doktor Dimatto.

- Rozumiem. Obawiam się jednak, że doktor Dimatto jest dziś zajęta aż do wieczora. Jeśli to jakiś nagły przypadek ...

- To sprawa osobista. - Eve położyła na ladzie odznakę. I służbowa jednocześnie. Jeśli jest bardzo zajęta, to proszę ją poprosić, by skontaktowała się ze mną, gdy będzie miała czas. Jestem porucznik Eve Dallas, nowojorska policja.

- Och, porucznik Dallas. Doktor Dimatto mówiła, że może pani tu wpaść. Teraz ma pacjentkę, ale może zechce pani poczekać kilka minut? Może pani wejść do gabinetu, a ja jej powiem, że pani jest.

- Świetnie.

Młody recepcjonista wprowadził ją do środka. Widziała szereg drzwi prowadzących, jak przypuszczała, do gabinetów lekarskich, potem przeszła przez salę zastawioną sprzętem laboratoryjnym. Gdzieś z dala dobiegł ją śmiech dziecka.

- Widzę, że klinika się rozrosła.

- Tak. Doktor Dimatto mogła kupić budynek przylegający do starych pomieszczeń. - Wciąż szeroko uśmiechnięty, recepcjonista wprowadził je do kolejnego korytarza. - Rozbudowała klinikę, sprowadziła nowy sprzęt i personel, uruchomiła też dział pediatrii. Mamy teraz sześcioro lekarzy, z czego dwóch na pełnym etacie, i w pełni wyposażone laboratorium. - Otworzył wreszcie właściwe drzwi. - Doktor Dimatto to anioł tej dzielnicy. Proszę się rozgościć, autokucharz jest do pań dyspozycji. Pani doktor przyjdzie tu, gdy tylko będzie mogła.

Eve zauważyła, że biuro Louise prawie się nie zmieniło. Nadal było mało, ciasne i zagracone. Przypominało Eve jej pokoik w komendzie.

- Boże, zrobili z tego prawdziwe cudo - skomentowała Peabody. - Musiało kosztować ją to ładnych parę milionów.

- Pewnie tak. - Ponieważ Eve podarowała Louise ... no dobrze, przekupiła ją, pół miliona dolarów, klinika przy Kanal Street musiała otrzymać niedawno jakieś dodatkowe fundusze.

- To miejsce jest lepiej wyposażone i na pewno lepiej zarządzane niż moja przychodnia. - Peabody wydęła usta. - Chętnie bym się zamieniła.

- Hm, tak. - Dla Eve wszystkie placówki służby zdrowia były tym samym; przedsionkiem piekła. - Masz coś do pisania? Zostawimy Louise wiadomość. Chciałabym już wrócić na komendę. - Może i coś mam. - Kiedy Peabody grzebała w kieszeniach, do pokoju wpadła Louise.

- Mam pięć minut. Muszę się napić kawy - oświadczyła krótko i podeszła prosto do autokucharza. - Więc o co chciałaś mnie spytać?

- Znałaś Brynę Bankhead?

- Nie.

- Peabody, zdjęcie. - Eve podała Louise zdjęcie, które jej asystentka wyciągnęła z teczki z dowodami. - Rozpoznajesz ją?

Louise podniosła do ust kubek z kawą, potem przeciągnęła dłonią przez włosy. Z kieszeni jej lekarskiego fartucha wystawał stetoskop i czerwony lizak.

- Tak, czasami jeździłam z nią windą, kilka razy spotkałam ją w pobliskich sklepach. Pewnie zamieniłam z nią też kilka słów, jakieś uwagi o pogodzie czy takie rzeczy. Została zamordowana? - Tak. - Eve pokazała jej zdjęcie domniemanego mordercy. Rozpoznajesz tego mężczyznę?

- Nie. - Louise odstawiła kawę i wzięła od Eve zdjęcie, by lepiej mu się przyjrzeć. - Nie, nigdy go nie widziałam. To on ją zabił? Dlaczego?

Eve zwróciła zdjęcia Peabody.

- Leczysz czasami ludzi, którzy zażywają narkotyki pobudzające erotycznie? Dziwka, Królik?

- Tak. Kilka razy w miesiącu karetka przywozi kogoś, kto przedawkował Królika. Zwykle są to jakieś podlejsze odmiany Królika albo mieszanki Exotiki i Zeusa, bo prawdziwy Królik jest za drogi. Nigdy nie miałam styczności z Dziwką, nie znam nikogo, kto by się na to natknął. Owszem, sporo się o niej uczyłam, ale od dawna jest na liście środków, które wyszły z użycia.

- Już nie.

- Czy to właśnie jej zrobił? Nafaszerował ją Dziwką? Dziwką i Królikiem. Jezu Chryste. - Młoda lekarka potarła twarz dłońmi. A wszystko zmieszane pewnie jeszcze z alkoholem. Dlaczego po prostu nie odstrzelił jej od razu głowy?

- Może mogłabyś popytać swoich kolegów po fachu, czy nie natknęli się gdzieś ostatnio na Dziwkę.

- Dobrze, zrobię to. A ten środek nie bez powodu nazywa się tak, jak się nazywa. Wiesz, jak to się zaczęło?

- Nie. Jak?

- Jako eksperymentalny środek na fobie i zaburzenie socjopsychologiczne. Okazało się, że jest aż za dobry. - To znaczy?

- Oddziaływał także na hormony. Odkryto, że jest bardzo skuteczny w leczeniu zaburzeń seksualnych. Stosowany w odpowiednio dobranych dawkach zwiększał pociąg seksualny i pozwalał na normalną aktywność. Potem ktoś zaczął stosować to jako środek pomocniczy przy szkoleniu osób do towarzystwa. Choć Dziwka nie uzależnia, szybko przekonano się, że jest niebezpiecznie niestabilna. Co, oczywiście, oznaczało, że wkrótce stała się bardzo popularna wśród bogatych i zepsutych chłopaczków, którzy wrzucali dawkę do drinka dziewczyny, na którą akurat mieli ochotę. - Doktor Dimatto umilkła i pociągnęła łyk kawy, by pohamować rosnący w niej gniew. - Właśnie stąd wzięła się ta nazwa - kontynuowała po chwili. - W połączeniu z alkoholem Dziwka działa na system nerwowy człowieka tak, że ten bez oporów dałby się wypieprzyć na środku lodowiska w Rockefeller Center. Nie znaczy to, że ofiara byłaby w stanie aktywnie w tym uczestniczyć. Potem zapewne niczego by nie pamiętała, ale tuż po spożyciu Dziwki przystałaby na taką propozycję z największą ochotą.

- A jeśli dodać do tego Królika?

- Och, zaprosiłaby cały oddział piechoty morskiej, pieprzyłaby się dopóty, dopóki serce nie pękłoby jej z wysiłku, a mózg nie umarł z przedawkowania.

- Takie rzeczy wie lekarz - drążyła dalej Eve. - Czy chemik, farmaceuta, pielęgniarka, sanitariusz, ktokolwiek, kto zna się trochę na środkach farmaceutycznych, także wiedziałby, że ta mieszanka jest groźna dla życia?

- Tak, każdy z tych ludzi wiedziałby o tym. Chyba że byłby kompletnym idiotą albo nie myślał o niczym innym, jak o własnej przyjemności.

- Dobrze, więc popytaj wśród znajomych. Gdybyś znalazła coś ciekawego, daj mi znać.

- Możesz na mnie liczyć.

- Nieźle się tu urządziliście - dodała Eve na pożegnanie.

- Też tak myślę. - Louise dokończyła kawę i wyrzuciła kubek do śmieci. - Twoje trzy miliony dobrze się nam przysłużyły. - Trzy miliony?

- Byłam gotowa przystać na te pół miliona, o którym mówiliśmy wcześniej .. Nie liczyłam na bonus.

- Kiedy ... - Eve przeciągnęła czubkiem języka po zębach. Kiedy dałam ci ten bonus?

Louise otworzyła usta, potem zamknęła je ponownie. Uśmiechnęła się.

- Hm, dlaczego wydaje mi się, że nie masz o tym pojęcia?

- Odśwież mi pamięć, Louise. Kiedy dałam ci trzy miliony dolarów?

- Nigdy. Ale przekazał mi je twój przedstawiciel, pod koniec lutego.

- A kto był moim przedstawicielem?

- Jakiś wygadany prawnik o nazwisku Treacle, z kancelarii prawniczej Montblanc, Cissler i Treacle. Pieniądze miały być przekazane w dwóch transzach, najpierw ustalone wcześniej pół miliona, a kolejne dwa i pół dopiero wtedy, gdy zgodzę się pracować w Dochas, nowo otwartym ośrodku dla wykorzystywanych seksualnie kobiet i dzieci w Lower East Side. Dochas dodała z uśmiechem - jak mi powiedziano, znaczy po gaelicku nadzieja.

- Doprawdy?

- Tak. Masz wspaniałego faceta, Dallas. Gdyby ci się kiedyś znudził, chętnie go przejmę. - Będę o tym pamiętać.

Ty dałaś jej pieniądze na to wszystko? - spytała Peabody, kiedy wyszły już na zewnątrz.

- Nie, nie dałam jej tych pieniędzy, bo to nie moje pieniądze.

To pieniądze Roarke'a. Ja jestem policjantką, do cholery! Policjant nie ma stacji kosmicznych pełnych pieniędzy, które mógłby rozdawać potrzebującym.

- No tak, ale mimo wszystko ... Czy to cię wkurza? Eve przystanęła na chodniku, wzięła głęboki oddech.

- Nie wiem, czy to mnie wkurza. - Kopnęła jednak w latarnię na wypadek, gdyby tak było. - Mógł mi o tym powiedzieć. Mógł mnie poinformować, żebym potem nie znalazła się w takiej właśnie sytuacji i nie wyszła na idiotkę.

Peabody spojrzała na klinikę, tym razem wyraźnie wzruszona. - Myślę, że to był piękny gest.

- Nie sprzeczaj się ze mną, Peabody. Zapomniałaś już, że jestem najlepszym gliniarzem w mieście?

- Nie, pani porucznik. A ponieważ twój samochód jest w tym samym stanie i w tym samym miejscu, w jakim go zostawiłaś, to można założyć, że nie zapomnieli o tym także inni.

- Szkoda. - Nieco rozczarowana Eve, rozejrzała się. - Chętnie skopałabym komuś tyłek.

Po powrocie na komendę Eve zjadła jakiś baton, który miał jej zastąpić lunch, myślała, przejrzała dane dotyczące środków, które zabiły Bankhead, znów myślała, wreszcie zadzwoniła do McNaba.

- Chcę adres.

- Wystarczą pani dwadzieścia trzy adresy?

- Co to ma znaczyć, do diabła?

- Spotkajmy się w jakiejś sali konferencyjnej, pani biuro jest za małe. Na pani piętrze - dodał, stukając w klawiaturę. - Może ... o, jest. Sala 426. Zarezerwuję ją na pani nazwisko.

- McNab ...

- Lepiej będzie, jeśli wytłumaczę to osobiście. Proszę mi dać pięć minut.

Zakończył transmisję, nie czekając na odpowiedź, więc przeznaczone dlań wściekłe spojrzenie trafiło w Peabody.

- Sala konferencyjna 426. Natychmiast - rozkazała.

Wypadła ze swego biura jak burza, a mordercze błyski w jej oczach skutecznie odstraszały każdego, kto chciałby zamienić z nią słowo. Kiedy dotarła do sali konferencyjnej, gotowała się już z wściekłości i potrzebowała tylko obiektu, na którym mogłaby się wyładować.

Feeney był tym pechowcem, który jako pierwszy stanął na jej drodze.

- Co ty wyrabiasz w tym swoim wydziale, do jasnej cholery?! spytała. - McNab wydaje mi teraz rozkazy? Wzywa mnie do siebie? Z własnej inicjatywy rezerwuje pokój na moje nazwisko i mimo wyraźnego rozkazu odmawia podania danych.

- Spokojnie, Dallas. Ja jestem tylko niewinnym przechodniem.

- No to masz pecha, bo właśnie przypadkowi przechodnie zazwyczaj kończą najgorzej.

Feeney wzruszył ramionami i sięgnął do kieszeni, w której nosił zwykle torebkę orzeszków.

- Wiem tylko tyle, że dzieciak zadzwonił do mnie i poprosił, żebym tu wpadł i wysłuchał, co ma nam do powiedzenia.

- Ja prowadzę to śledztwo. Wy mieliście mi tylko służyć pomocą. Nie utworzyłam jeszcze specjalnej grupy śledczej, nie zostałam też upoważniona do tego przez komendanta. Dopóki nie zadecyduję inaczej, McNab jest tylko robolem pod moją komendą.

Feeney przestał grzebać w kieszeni, przechylił głowę. Zmrużył oczy.

- Czy to dotyczy także mnie, pani porucznik?

- Twój stopień nie ma tu nic do rzeczy, kiedy ja jestem prowadzącym. Jeśli nie potrafisz nauczyć swoich podwładnych dyscypliny i przestrzegania procedur, to może twój stopień nie znaczy też nic w twoim własnym wydziale.

Feeney podszedł o krok, tak że czubki jego butów zetknęły się z butami Eve.

- Nie ucz mnie, jak mam prowadzić własny wydział. To ja cię wyszkoliłem i ja też mogę cię teraz wykopać, więc nie myśl sobie, że możesz traktować mnie jak gówniarza.

- Cofnij się.

- Pieprz się. Pieprz się, Dallas. Masz do mnie jakieś pretensje, to powiedz mi to wprost. Słowo po słowie.

Coś w jej głowie bliskie było eksplozji. Dlaczego nie czuła tego wcześniej? Coś w jej sercu krzyczało przeraźliwie. Lecz ona nie słyszała tego do tej pory. Więc to ona cofnęła się o jeden mały krok. - Nafaszerował ją Dziwką i Królikiem. Obsypał łóżko płatkami róż i pieprzył ją na nich, dopóki nie umarła. Potem wyrzucił ją przez okno jak zepsutą zabawkę Gniew płonący w oczach Feeneya zamienił się we współczucie. - O Jezu!

- To rosło we mnie, odkąd Morris mi powiedział. Przepraszam, że się na tobie wyżyłam.

- Nic się nie stało. Czasami trafia to w człowieka mocniej niż inne sprawy. Musisz się wtedy na kimś wyżyć.

- Mam jego twarz, mam jego DNA, mam jego listy e - mailowe.

Wiem, przy którym stoliku siedział, kiedy wrzucił pierwszą porcję Dziwki do drinka, za który sama zapłaciła. Ale ciągle nie mam jego. - Będziesz go miała. - Odwrócił się, kiedy Peabody spotkała przy drzwiach McNaba. Oboje mieli zaczerwienione twarze i niebezpieczne błyski w oczach.

- McNab, czy prosiłeś inspektora prowadzącego śledztwo o pozwolenie na naradę w tej sali?

McNab zamrugał gwałtownie, zaskoczony. - Musiałem ...

- Odpowiedz na pytanie.

- Niezupełnie, kapitanie. - Nie musiał patrzeć na Peabody, by wiedzieć, że ta uśmiecha się złośliwie. - Przepraszam za przekroczenie moich kompetencji, pani porucznik. Uważam, że informacje, które chcę pani podać, są bardzo istotne dla przebiegu śledztwa i że należy raczej przekazać je osobiście, a nie poprzez telełącze.

Ceglasty rumieniec, który wypłynął na jego twarz, był dla niej wystarczającą satysfakcją.

- Więc je przekaż, McNab.

- Tak jest. - Niełatwo zachować beznamiętną, służbową postawę, kiedy ma się na sobie wiśniowe spodnie i obcisły sweterek w kolorze żonkili. McNabowi jednak niemal udała się ta sztuka. Kierując się elektronicznym echem, na które natrafiłem po odnalezieniu fałszywego źródła sygnałów, dotarłem do nazwy konta, którym posługiwał się podejrzany. Ma to być rzekomo firma La Belle Dame.

- Rzekomo? - Eve uniosła brwi.

- Tak jest. W stanie Nowy Jork nie ma firmy ani organizacji o takiej nazwie. Adres podany przez podejrzanego przy opisie firmy to główna stacja metra.

- Mam się z tego cieszyć?

- Cóż, szukałem coraz głębiej i w końcu udało mi się znaleźć prawdziwe źródła transmisji. Jak dotąd, znalazłem dwadzieścia trzy takie miejsca. Wszystkie to publiczne cyber kafejki na Manhattanie, w Brooklynie i Queens. Jak dotąd - powtórzył. Zmieniał lokale, wysyłał i przyjmował wiadomości w ogólnie dostępnych miejscach. Adres, o którym wcześniej wspomniałem, służył mu tylko do kontaktów z Bryną Bankhead.

- Stworzył go specjalnie dla niej - mruknęła Eve.

- Prawdopodobnie używał jeszcze innych kont z fałszywymi adresami - kontynuował McNab. - Nie udało mi się przełamać wszystkich blokad. Jeszcze. Ktoś, kto stworzył to konto, zna się na rzeczy. Jest sprytny i ostrożny.

- Jej najlepsza przyjaciółka nie rozpoznała go na zdjęciu. Nie rozpoznał go też żaden z jej sąsiadów - rzekła Eve. - Skoro Bankhead go nie znała, skoro przed tą nocą nie widziano go w pobliżu budynku, w którym mieszkała, to musimy założyć, że znalazł ją przez Internet.

- Wiedział, gdzie pracuje - wtrąciła Peabody.

- Ale nie zauważyła go ani ona, ani jej przyjaciółka z tego samego działu. Więc może był tylko zwykłym klientem. Gdyby tam pracował albo regularnie przychodził, z pewnością zwróciłyby na niego uwagę. Facet, który kręci się zbyt często w sklepie z damską bielizną, zawsze ściąga na siebie uwagę personelu. Ale przekażemy jego zdjęcie do tamtejszego działu kadr. Tak więc działa w miejscach publicznych. Albo lubi nawiązywać znajomości, albo uważa, że w ten sposób najłatwiej pozostać anonimowym. Może i to, i to. Rozprowadzimy jego zdjęcie w cyber kafejkach.

- Pani porucznik? - McNab nerwowo wyginał palce. - Czy wie pani, ile takich lokali działa w Nowym Jorku?

- Nie, i nie chcę wiedzieć. Ale możesz liczyć te, które będziesz odwiedzał. - Spojrzała na Feeneya. - Wchodzisz w to, jeśli Whitney da pozwolenie?

- Myślę, że już w tym siedzimy.

- Przygotuj listę - zwróciła się ponownie do McNaba. - Podzielimy się. Od tej pory będziemy pracować w parach. Westchnęła cicho. - McNab i Feeney są ekspertami w tej dziedzinie. Zadam to pytanie tylko raz, w tym pokoju. Czy ktokolwiek z nas ma problemy ze współpracą z innymi członkami tego zespołu?

McNab wpatrywał się w sufit, jakby zafascynowany nagle przykurzoną bielą farby. Peabody oglądała z przejęciem czubki swych butów.

- Zakładam, że milczenie znaczy w tym przypadku nie.

Peabody, ty będziesz pracować z McNabem, Feeney ze mną. Zacznijcie od West Side, my weźmiemy East. Sprawdzimy tyle kafejek, ile zdążymy do ... - spojrzała na zegarek, dokonała w myślach szybkich obliczeń - dziewiątej wieczorem. Spotkamy się jutro o ósmej rano, w moim domu. Feeney, chodźmy złożyć raport Whitneyowi.

Feeney wyszedł za nią, pogwizdując cicho pod nosem. - Mogłaś podzielić nas inaczej.

- Tak. - Spojrzała w głąb pustego korytarza. Miała nadzieję, że nie popełniła właśnie błędu. - Ale myślę, że może dzięki temu wreszcie się dogadają i wszystko wróci do normy.

Milczał przez chwilę, zastanawiając się nad jej słowami. - Stawiam dwadzieścia na Peabody.

- Cholera. - Wbiła ręce w kieszenie. - Ale skoro ja muszę stawiać na kościsty tyłek McNaba, to nie będę zbytnio ryzykować. Trzy do pięciu.

- Zgoda.

Tymczasem Peabody i McNab nie ruszyli się ze swych miejsc w sali konferencyjnej.

- Praca z tobą to dla mnie żaden problem - oświadczył McNab.

- Dlaczego miałoby być inaczej? Dla mnie to też żaden problem.

- No i dobrze.

- No właśnie.

Milczeli przez kolejne dwadzieścia sekund, jedno wpatrzone w sufit, drugie w swoje buty. McNab złamał się pierwszy.

- Ale to ty unikasz mnie przez cały czas.

- Wcale nie. Dlaczego miałabym to robić? Między nami wszystko skończone.

- A czy ktoś mówił coś innego? - Bolało go jednak, że mogła powiedzieć to tak swobodnie, tak obojętnie, kiedy on myślał o niej przez cały ten czas.

- A ty nie pomyślałbyś, że cię unikam, gdybyś nie próbował zwrócić na siebie mojej uwagi.

- Gówno prawda. Niby dlaczego? Jestem bardzo zajętym facetem, Peabody. Zbyt zajętym, by martwić się jakąś sztywną policjantką, która spędza wolny czas na zabawach z osobami do towarzystwa.

- Nie mieszaj do tego Charlesa. - Zerwała się na równe nogi, z ogniem w oczach i kolejną łzą w sercu.

- Ja nie muszę zdawać się na profesjonalistów. Mam tyle amatorek, ile tylko zapragnę. - Wstał z miejsca, wykrzywił twarz w drwiącym uśmieszku. - Ale to nie ma przecież nic do rzeczy, prawda? Musimy wykonać zadanie, więc bierzmy się do pracy. Oczywiście, jeśli jesteś w stanie sobie z tym poradzić.

- Poradzę sobie z tym i z wieloma innymi rzeczami.

- Świetnie. Przygotuję listę i zaczynamy.

4

Nie masz jego twarzy.

Eve spojrzała ze zdumieniem na Dickiego Berenskiego, szefa policyjnego laboratorium. To prawda, że miał paskudny uśmiech, charakter, któremu zawdzięczał niezbyt sympatyczne przezwisko Dupek, oraz defekt osobowości polegający na tym, że był przekonany, iż cieszy się szalonym powodzeniem u kobiet. Nie podlegało jednak wątpliwości, że był prawdziwym geniuszem w swoim małym świecie włókien, cieczy i pęcherzyków.

- Wezwałeś mnie tutaj, żeby mi powiedzieć, że nie mam jego twarzy?

- Pomyślałem, że cię to zainteresuje. - Dickie odepchnął się od biurka i podjechał na krześle obrotowym do sąsiedniego monitora. Jego długie, chude palce zatańczyły na klawiaturze.

- Widzisz to?

Eve przyjrzała się bliżej przedmiotowi widocznemu na ekranie. - To włos.

- Brawo dla tej pani. Ale jaki włos, mogłabyś zapytać, a ja udzieliłbym ci wtedy wyczerpującej odpowiedzi. Ten włos nie pochodzi z głowy twojego zboczeńca ani z głowy jego ofiary, ani też z żadnego innego miejsca na ich ciele. Ten włos oderwał się od peruki. Drogiej peruki z prawdziwych ludzkich włosów.

- Możesz się dowiedzieć, skąd pochodzi ta peruka?

- Pracuję nad tym. - Przesunął się do kolejnego stanowiska. - A wiesz, co to jest?

Na monitorze widniały jakieś kolorowe kształty, kręgi i formułki.

Eve westchnęła ciężko. Nie cierpiała zabaw w zgadywanki, ale wiedziała, że inaczej nie poradzi sobie z Dickiem.

- Nie, Dickie, nie mam pojęcia. Może mi powiesz?

- To makijaż, Dallas. Podkład w kremie, numer 905/4. Znaleźliśmy ślady tego na prześcieradle. A nie był to podkład tej dziewczyny. Mam coś jeszcze. - Zmienił obraz. - To z kolei ślady specjalnej masy plastycznej. Ludzie używają tego, kiedy chcą sobie powiększyć policzki czy podbródek, a nie są jeszcze zdecydowani na operację plastyczną.

- Zakładam, że dziewczyna nie używała masy plastycznej.

- I znów brawa dla tej pani! Facet nosił perukę, masę plastyczną i makijaż. Nie masz jego twarzy.

- Cóż, to wspaniała wiadomość, Dickie. Masz może coś jeszcze?

- Kilka jego włosów łonowych. Prawdziwych, tym razem.

Myślę, że wyciągnę z tego jeszcze parę pożytecznych informacji. Poza tym ściągnęliśmy jego odciski z kieliszków, butelki, ciała dziewczyny, drzwi balkonowych i poręczy. Jeśli go znajdziesz, będziemy mieli aż nadto materiałów dowodowych.

- Przysyłaj mi wszystko na bieżąco. Dowiedz się, skąd pochodzi peruka i kosmetyki. Chcę mieć te dane najpóźniej jutro rano.

- Hej! - krzyknął za nią, kiedy ruszyła do wyjścia. - Mogłabyś chociaż podziękować.

- Tak. Dzięki. Niech to szlag.

Myślała o tym przez całą drogę do domu, próbowała zrozumieć, kim właściwie jest zabójca. Bała się tego, co zobaczyła. Był sprytny - dość sprytny, by zmienić swój wygląd tak, by nie rozpoznano go później z nagrań ochrony, by nie rozpoznała go Bryna Bankhead. Ale nie spotkał się z nią ani nie poszedł później do jej mieszkania z zamiarem morderstwa. Eve była tego pewna.

Chciał ją uwieść.

Sprawy wymknęły mu się jednak spod kontroli, rozmyślała, i nagle okazało się, że jego ofiara leży martwa na posłaniu z płatków róż. Spanikowany lub rozzłoszczony, zareagował gwałtownie i wyrzucił ją przez okno. Nie, to był raczej strach. Nie wyglądał na rozzłoszczonego, kiedy wyszedł z jej mieszkania.

Miał pieniądze albo dostęp do dużych pieniędzy. Po roku spędzonym w towarzystwie Roarke'a potrafiła już dostrzec oznaki bogactwa. Rozpoznała kosztowny krój garnituru zabójcy, nawet drogi błysk jego butów. Ale pozwolił, by to Bryna zapłaciła za drinki. Dwa w jednym, pomyślała Eve. Żadnych śladów, a przy tym mały powód do satysfakcji - kobieta płaciła za jego przyjemności.

Miał nieprzeciętne umiejętności techniczne i wiedzę z zakresu chemii - albo, podobnie jak w przypadku pieniędzy, dostęp do tych umiejętności i wiedzy.

Miał też jakieś problemy z własną seksualnością. Może nie potrafił znaleźć satysfakcji w normalnych okolicznościach. Był samotny, uznała, kiedy zbliżała się do bram domu. Prawdopodobnie nie miał też w przeszłości żadnego udanego czy długotrwałego związku. Wcale go zresztą nie szukał. Chciał pełnej kontroli. Te romantyczne ozdobniki były przeznaczone dla niego, nie dla niej.

Iluzja, uznała, jego fantazja. Stworzona po to, by mógł odgrywać rolę kochanka.

Teraz, kiedy osiągnął tę kontrolę, mógł zrobić jedną z dwóch rzeczy. Dręczyć się strachem i wyrzutami sumienia wywołanymi tym, co zrobił z Bryną Bankhead. Albo ponownie wyruszyć na polowanie.

Eve wiedziała z doświadczenia, że drapieżniki rzadko poprzestają na jednej ofierze.

Tymczasem otworzył się przed nią widok na dom, z jego modnymi i eleganckimi kształtami, które podkreślał jeszcze blask zachodzącego słońca. W wielu oknach płonęło światło. Starannie wypielęgnowane drzewa i krzewy, których nazw Eve nie potrafiła nawet wymienić, pokryte były gęstym kwieciem. Wypełniały powietrze delikatnym, a jednocześnie wszechobecnym aromatem można było niemal zapomnieć, że posiadłość Roarke'a znajduje się w centrum miasta. Czasami Eve myślała o tym dziwnym, idealnym miejscu, ukrytym za kamiennymi murami i żelazną bramą, jako o państwie w państwie. Tylko kaprys losu sprawił, że właśnie tu zamieszkała.

Pokochała ten dom. Jeszcze przed rokiem nie mogłaby uwierzyć, że to możliwe. Oczywiście wtedy także go podziwiała. Była jednocześnie onieśmielona i zafascynowana jego pięknem, zdumiewającym labiryntem pokoi i skarbów. Jednak miłość do tego miejsca pochwyciła ją w końcu i trzymała mocno. Podobnie jak miłość do mężczyzny, który był właścicielem wszystkich tych cudów.

Wiedząc, że nie ma go teraz w środku, miała ochotę zawrócić i odjechać. Mogłaby spędzić noc na komendzie. Ponieważ ten pomysł ją przygnębiał i przypominał o tym, co mogła robić, nim jej życie otworzyło się dla Roarke'a, zatrzymała samochód przed domem. Wspięła się na stare kamienne schody, otworzyła wielkie frontowe drzwi i weszła do wypełnionego blaskiem foyer.

Oczywiście, Summerset, chudy kruk w swym nienagannie wyprasowanym, czarnym ubraniu, już na nią czekał. Jego chłodny głos pasował do kamiennego wyrazu twarzy.

- Pani porucznik. Opuściła pani posiadłość w środku nocy i nie raczyła pani poinformować mnie o swoich planach i przypuszczalnym czasie powrotu.

- Jezu, tato, będziesz bił?

Ponieważ wiedziała, że go to zirytuje, a irytowanie kamerdynera Roarke'a było jedną z jej ulubionych rozrywek, zdjęła kurtkę i rzuciła ją na wypolerowaną poręcz schodów.

Ponieważ wiedział, że ją to zirytuje, a irytowanie żony Roarke' a było jedną z jego ulubionych rozrywek, Summerset uniósł znoszoną skórzaną kurtkę w dwóch palcach.

- Informowanie mnie o pani planach to zwykła uprzejmość, czego pani, oczywiście, nie jest w stanie zrozumieć.

- No tak, czasami naprawdę trudno cię zrozumieć. Tak czy inaczej bawiłam się przez całą noc. Wiesz, kiedy nie ma kota ... Chętnie zapytałaby go, czy nie wie, kiedy wróci Roarke, nie mogła jednak zdobyć się na taki pojednawczy gest.

Na pewno wie, pomyślała, wchodząc na schody. On wie wszystko. Oczywiście, mogła sama zadzwonić do Roarke'a, ale wtedy czułaby się niemal równie głupio. Czy nie rozmawiała z nim zaledwie dwadzieścia cztery godziny temu? Czy nie powiedział jej, że postara się załatwić wszystko jak najszybciej i wrócić do domu w ciągu kilku dni?

Weszła do sypialni, pomyślała o prysznicu i kolacji. W końcu uznała, że nie ma ochoty ani na jedno, ani na drugie. Lepiej będzie, jeśli pójdzie do swojego gabinetu, sprawdzi prawdopodobieństwo różnych hipotez, poczyta notatki ze śledztwa. Zdjęła uprząż z pistoletem, poruszała ramionami. I zrozumiała, że praca też nie jest właściwym rozwiązaniem.

Potrzebowała spokoju i czasu do namysłu.

Rzadko wychodziła do ogrodu rozciągającego się na dachu posiadłości. Nie lubiła przebywać na dużych wysokościach. Dziś jednak, przebywając we wnętrzu domu, czuła się ograniczona, zamknięta. Liczyła też na to, że chłodne wieczorne powietrze pomoże oczyścić jej umysł.

Gdy otworzyła kopułę, blask księżyca oblał miniaturowe drzewa i kolorowe pąki kwiatów wyrastających z donic o fantazyjnych kształtach. Fontanna chlupotała uspokajająco, w małym stawie migotały kolorowe egzotyczne rybki.

Eve podeszła powoli do przezroczystej ściany otaczającej tę część dachu. Jej powierzchnię zdobiły płaskorzeźby przedstawiające skrzydlate wróżki. Kilkakrotnie wydawali tu przyjęcia, przypomniała sobie. Dla człowieka o pozycji i majątku Roarke'a wydawanie przyjęć jest częścią pracy. Choć, z jakichś niezrozumiałych dla Eve przyczyn, Roarke lubił to robić.

Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek wcześniej przyszła sama w to miejsce. Nigdy nie była tu też tylko w towarzystwie męża. Zastanawiała się, kto, do diabła, pielęgnuje te wszystkie kwiaty i rośliny, kto karmi rybki, kto czyści podłogę, krzesła, stoły i posągi. Rzadko widywała w tym domu jakichkolwiek służących androidów czy ludzi - prócz Summerseta, oczywiście. Wiedziała jednak, że ludzie dysponujący ogromnym majątkiem i władzą potrafią też zarządzać całymi armiami podwładnych tak, by ci wykonywali swe zadania w bardzo dyskretny, niemal niezauważalny sposób.

Mimo tego bogactwa i władzy Roarke poleciał na drugi koniec świata, by osobiście zorganizować uroczystość pogrzebową przyjaciela.

A ona spędzała całe dnie na rozmyślaniach o śmierci zupełnie obcych jej osób.

Wzięła głęboki oddech, poczekała, aż jej umysł oczyści się z niepotrzebnych myśli, potem wypełniła go obrazem Bryny Bankhead.

Młoda, energiczna, romantyczna. Zorganizowana. Otaczała się atrakcyjnymi przedmiotami, które eksponowała w atrakcyjny sposób. Jej szafa pełna była stylowych ubrań, starannie ułożonych i rozwieszonych. Zarówno sukienka, jak i buty, które miała na sobie tamtego feralnego wieczoru, były nowe, Bryna zaś starannie odnotowała związane z tym wydatki w swoim notesie. Zrobiła sobie manicure i makijaż, wpięła drogie kolczyki, które także nabyła w dniu randki.

Bardzo kobieca, rozmyślała Eve. Wielbicielka poezji.

Co oznaczało, że zabójca poluje na młode, romantyczne i atrakcyjne kobiety. Miała w kuchni dwie butelki wina, jedno czerwone, drugie białe. Żadne z nich nie było nawet zbliżone ceną ani jakością do tego, które stało otwarte na stoliku. Czy to on przyniósł je ze sobą w czarnej skórzanej torbie, wraz z narkotykami, płatkami róż i świecami?

W szufladzie obok łóżka Bryna trzymała kondomy, ale zabójca ich nie używał. Dziewczyna była zbyt oszołomiona narkotykami, by nalegać na tego rodzaju zabezpieczenie, co oznaczało, że zabójca także nie przejmował się środkami ostrożności ani faktem, że zostawia w niej swój materiał genetyczny.

Bo gdyby przeżyła, nie byłaby w stanie zidentyfikować go na podstawie opisu. Co więcej, rozmyślała Eve, nie wiedziałaby do końca, co właściwie stało się tamtego wieczoru. Sporo czasu spędzili razem w kawiarni, gdzie, jak zeznał kelner, którego Eve przesłuchała kilka godzin temu, zachowywali się dość swobodnie. Trzymali się za ręce, wymieniali pocałunki i tęskne spojrzenia. Kelner był pewien, że są kochankami.

Obraz zapisany na dyskietkach ochrony był równie jednoznaczny. Bryna nie tylko wpuściła mężczyznę do swego mieszkania, ale wręcz sarna go tam zaciągnęła.

To było bardzo sprytne z jego strony, pomyślała Eve. Czekał, pozwalał, by to ona wykazała inicjatywę. I by wszyscy to widzieli. Gdyby przeżyła, nikt nie dowiedziałby się, jak wyglądała prawda.

Eve zastanawiała się przez chwilę, czy nie robił tego już wcześniej.

Nie, nie. Zaczęła przechadzać się wzdłuż ściany. Gdyby tak było, nie popełniłby błędu i nie podał jej za dużej dawki. To wyglądało na pierwszy raz. Choć sprawdzi, oczywiście, wszystkie hipotezy.

Gdyby były inne ofiary, miałaby więcej danych, większe pole manewru. Mogłaby go wcześniej złapać.

Wyjęła notes i zapisała kluczowe słowa:

Cyberkafejki

Poezja

Rzadkie, bardzo drogie narkotyki

Peruka, kosmetyki

Różowe róże

Wino Pinot Noir rocznik '49 Zboczenia seksualne Umiejętności techniczne Znajomość chemii.

Przejrzała jeszcze raz całą listę i schowała notes do kieszeni.

Może jednak zdecyduje się na ten prysznic, kolację i pracę.

Gdy odwróciła się do wyjścia, ujrzała Roarke'a. Fakt, że byli ze sobą już od ponad roku, niczego nie zmieniał. Przypuszczała, że zawsze już jego widok będzie przyprawiał ją o szybsze bicie serca i zawroty głowy. Miała tylko nadzieję, że w końcu przestanie reagować aż tak gwałtownie.

Wyglądał jak postać wyjęta żywcem z romantycznej powieści.

Długie, szczupłe i umięśnione ciało, odziane teraz w czerń, wyglądałoby równie naturalnie w powiewnej pelerynie, jak i wytartej zbroi. Jego twarz o regularnych, mocnych kształtach i pełnych zmysłowych ustach, okolona jedwabistą falą czarnych włosów, mogła być obliczem poety albo wojownika. Oczy, dzikie i cudownie niebieskie, nadal oddziaływały na nią z mocą, od której uginały się pod nią kolana.

Nie, zrozumiała, to się nigdy nie zmieni. Do końca życia będzie w jego obecności czuła to samo, z równie wielką mocą. - Szybko wróciłeś.

- Dosyć. Witaj, pani porucznik.

Na dźwięk jego głosu, tej subtelnej irlandzkiej nuty, znów zrobiło jej się słabo z wrażenia. Potem uśmiechnął się do niej, delikatnie tylko unosząc kąciki ust, ona zaś uczyniła krok w jego stronę. W następnej sekundzie już biegła.

Pochwycił ją w pół drogi, poderwał nad podłogę i przywarł do jej ust. Była w tym pocałunku radość, tęsknota i żar, który rozlewał się po całym jego ciele, przenikał go do szpiku kości.

Jestem w domu, pomyślał, kiedy jej ciepło przegnało smutek i zmęczenie ostatnich dni. Nareszcie w domu.

- Nie raczyłeś poinformować mnie o swoich planach - oświadczyła, udanie naśladując Summerseta. - Teraz będę pewnie musiała odwołać tę randkę ze szwedzkimi bliźniakami.

- Ach, Lars i Sven. Słyszałem, że są bardzo pomysłowi. Postawił ją z powrotem na podłodze i delikatnie przytulił. - Co ty tu robisz?

- Właściwie to sama nie wiem. Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, potrzebowałam świeżego powietrza. - Odsunęła się, by spojrzeć mu w oczy. - Wszystko w porządku?

- Tak.

Przekrzywiła głowę, ujęła jego twarz.

- Wszystko w porządku? - powtórzyła.

- To było trudne. Trudniejsze, niż przypuszczałem. Myślałem, że będę mógł o tym szybko zapomnieć.

- Był twoim przyjacielem. Prawdziwym przyjacielem.

- Który oddał za mnie życie. Pogodziłem się z tym. – Oparł czoło o głowę żony. - A przynajmniej tak myślałem. Ta stypa, którą zorganizował Brian, tyle twarzy z przeszłości, świadomość, że Mick leży już w ziemi ... to było trudne.

- Powinnam była pojechać z tobą. Uśmiechnął się lekko.

- Niektórzy z żałobników czuliby się dość niezręcznie, wiedząc, że jest między nimi gliniarz. Nawet mój gliniarz. Ale i tak mam dla ciebie wiadomość od Briana. Kazał ci przekazać, że kiedy już odzyskasz zmysły i pozbędziesz się takich szumowin jak ja, on będzie na ciebie czekał.

- Zawsze dobrze mieć jakąś rezerwę. Jadłeś już kolację?

- Nie, jeszcze nie.

- Więc może zamienimy się dzisiaj rolami? Zrobię ci kolację, dodam ukradkiem jakiś środek uspokajający, a potem ułożę cię do snu.

- Masz cienie pod oczami, więc to raczej ty potrzebujesz jedzenia i snu. Summerset powiedział mi, że nie było cię w domu przez całą noc.

- To wstrętny tłusty skarżypyta. Miałam nowe morderstwo zeszłej nocy.

Przeciągnął dłonią przez jej włosy; wszystkie odcienie brązu i bursztynu spłynęły między jego palcami. - Chcesz mi o tym opowiedzieć?

Mogła zaprzeczyć, a on i tak wszystko by z niej wyciągnął. - Później. - Ponownie się do niego przytuliła.

- Tęskniłem za tobą, Eve. Tęskniłem za twoim dotykiem, zapachem, smakiem.

- W każdej chwili możesz to nadrobić. - Obróciła głowę, delikatnie muskając wargami jego podbródek.

- Mam taki zamiar.

- O zamiarach łatwo mówić. - Teraz użyła zębów. – Wolę działanie. Tu i teraz. - Zaprowadziła go do długiej, obitej skórą ławki.

- A co z Larsem i Svenem?

- Zajmę się nimi później.

Uśmiechnął się szeroko i obrócił ją tak, że jako pierwsza upadła na ławkę.

- Myślę, że będziesz już zbyt zmęczona na bliźniaków.

- No, nie wiem. Czuję ogromny przypływ energii. – Przesunęła się tak, by mógł ułożyć się między jej nogami. Gdy to zrobił, uniosła lekko brwi. - Hej, czuję, że ty też.

- Zdaje się, że złapałem właśnie drugi oddech. - Rozpiął pierwszy guzik jej koszuli, potem znieruchomiał na moment. Chwileczkę, przecież to moja koszula.

Nie zdążyła ukryć grymasu niezadowolenia. - No i co z tego?

- To ... - wzruszony i rozbawiony, rozpiął pozostałe guziki - że będziesz musiała mi ją oddać.

- Tak jakbyś nie miał już pięciuset... - Umilkła raptownie, gdy przesunął palce po jej piersiach. - No dobrze, skoro tak ci na tym zależy.

- Zależy. - Ich usta się spotkały.

Zanurzał się w niej, warstwa po warstwie. Smak jej ust, skóry, ich jedwabisty dotyk pobudzał, koił, uwodził. Jej kształty - długie nogi, wąska talia, małe twarde piersi - były niewyczerpanym źródłem rozkoszy.

Zerwała koszulę, tę pożyczoną, i tę, którą miał na sobie.

Ich ciała przywarły do siebie, złączyły w nieustającej pieszczocie.

Noc była chłodna, lecz krew płonęła w nich żywym ogniem.

Westchnął, gdy ich usta znów się spotkały, kiedy rozsunęły się wargi, a języki tańczyły w długim pocałunku, najpierw delikatnym i czułym, potem coraz bardziej drapieżnym.

Westchnienie zamieniło się w jęk, gdy usta Roarke'a zaczęły przesuwać się powoli w dół jej ciała.

Więcej. Wszystko. Wszystko, pomyślała. Potem przestała myśleć.

Jej szyja, ramiona, wszystkie cudowne krągłości i zagłębienia.

Sycił się nimi przez chwilę, potem pieścił piersi, jakby chciał także nasycić się jej sercem.

Drżąca, pochyliła się do niego, oddając więcej, podczas gdy jej dłonie prosiły go, by brał.

Sprawiał, że pragnęła tego. Kiedyś nie miała pojęcia, że stać ją na coś takiego. Zawsze było tak samo. A kiedy jego usta i dłonie pieściły jej ciało, uchwyciła się mocno oparcia ławki i poddała gwałtownej burzy rozkoszy. Widziała gwiazdy migoczące na niebie, czuła, jak gwiazdy innego rodzaju eksplodują w jej ciele.

Opadła bezwładnie. jakby pozbawiona nagle sił. i zaczęła poruszać się w powolnym. zmysłowym rytmie.

Pośpiech ustąpił miejsca czułości. Pieszczota. szepty. powolny taniec ciał.

Przesuwała palcami przez włosy Roarke'a. Muskała ustami pulsującą żyłkę na szyi. Kiedy wsunął się w nią. otworzyła oczy i zobaczyła. że także na nią patrzy.

Nikt. myślała. kiedy z jej ust wydobywał się drżący oddech. nikt dotąd nie patrzył na nią tak jak on. W sposób. który mówił jej. że jest najważniejsza. że jest centrum świata.

Podniosła się. odsunęła. znów podniosła w tańcu czystym i cierpliwym. Nie zmieniali powolnego. jedwabistego tempa. gdy ich usta znów przywarły do siebie.

Słyszała. jak szepcze jej imię. - Eve.

Objęła go mocno. przywarła doń. gdy oboje stali się jednym.

Wyciągnął skądś szlafroki. Czasami Eve zastanawiała się. czy ma gdzieś w domu ukrytą hodowlę jedwabników. nigdy bowiem nie brakowało mu jedwabnych szlafroków. Te były czarne i dość grube; skutecznie chroniły ciało przed chłodem pogodnej letniej nocy.

Przeżuwając kolejny kęs steku. Eve uznała. że trudno będzie wymyślić jej coś przyjemniejszego od pysznej kolacji z czerwonym winem. spożywanej przy świecach w ogrodzie. A wszystko to po cudownym seksie.

- Tak. to naprawdę miły zbieg okoliczności - oświadczyła między kęsami.

- Co takiego?

- Że wróciłeś. Nawet najlepsza kolacja nie jest już taka smaczna. kiedy je się ją w samotności.

- Zawsze możesz poprosić Summerseta.

- No nie. chyba nie chcesz pozbawić mnie apetytu.

Przez chwilę przyglądał się. jak żona z entuzjazmem pochłania kolejne kawałki mięsa.

- Nie sądzę, żeby było to możliwe. Nie jadłaś dzisiaj?

- Zjadłam pączka, i nie zaczynaj. Co powiesz o Pinot Noir, rocznik czterdziesty dziewiąty?

Uniósł lekko brwi. - A dokładniej?

- Ach, cholera. - Zamknęła oczy, przywołując obraz butelki. - Maison de Lac.

- Doskonały wybór. Około pięciuset dolarów za butelkę.

Musiałbym to sprawdzić, ale raczej nie mniej. - Z twojej winnicy?

- Tak. Dlaczego pytasz?

- To narzędzie zbrodni. - Zmrużyła oczy. - Czy do ciebie należy wieżowiec przy Dziesiątej Ulicy? - Który?

Syknęła z irytacją, poszukała w myślach i podała mu adres.

- Chyba nie. - Uśmiechnął się lekko. - Jak mogłem go pominąć?

- Bardzo zabawne. Cóż, miło wiedzieć, że są jeszcze w mieście takie miejsca, które nie należą do ciebie.

- Jak butelka dobrego wina za pięćset dolarów może stać się narzędziem zbrodni? Trucizna?

- W pewnym sensie. - Po chwili wahania opowiedziała mu o wszystkim.

- Adoruje ją przez Internet - analizował głośno Roarke. Czaruje poezją, a potem wrzuca do jej drinka najpaskudniejsze narkotyki, jakie kiedykolwiek wymyślono.

- Do drinków - poprawiła Eve. - Zabawiał ją przez cały wieczór.

- Przygotowuje starannie romantyczną scenerię, a potem wykorzystuje swoją ofiarę. Gwałci ją - dodał cicho. - Zapewne wmawiając sobie przez cały czas, że i ona świetnie się bawi. Że to nie jest gwałt, tylko romans, przygoda. Żadnej przemocy, erotyczna przyjemność, satysfakcja dla obojga.

Eve odłożyła widelec.

- Dlaczego to mówisz?

- Powiedziałaś, że był przebrany. Kiedy już znalazł się w jej mieszkaniu, a ona była odurzona narkotykami, mógł robić z nią, co tylko zechciał. Gdyby chciał ją skrzywdzić, gdyby przemoc go podniecała, mógłby to zrobić. Ale on poprzestał na świecach, muzyce, kwiatach. I podał jej narkotyk, który miał dodać jej agresji, rozpalić seksualnie. Stworzyć iluzję, że nie tylko gotowa jest mu na to pozwolić, ale że go pragnie. Potrzebował tego, by zadowolić swoje ego? Czy też tylko to było w stanie go podniecić? A może jedno i drugie?

- Dobre. Bardzo dobre - dodała, kiwając głową. - Nie myślałam dotąd o tym jak mężczyzna. Przebranie także jest częścią spektaklu. Drogie ubranie, włosy i makijaż. Chciał wyglądać jak ... - Umilkła, wpatrzona w niezwykły okaz po drugiej stronie stołu. - Cholera, on chciał wyglądać jak ty.

- Słucham?

- Wybrał długie, kręcone włosy i zielone oczy. Chodzi mi o typ mężczyzny. Postać ze snów, marzenie każdej dziewczyny. - Kochanie, zawstydzasz mnie.

- Wątpię. Chcę przez to powiedzieć, że wygląd był również częścią jego marzeń. Chce być wspaniałym kochankiem, któremu nie może się oprzeć żadna kobieta. Wszystko, co robi czy raczej udaje, jest częścią tego obrazu. Bogaty, wiele podróżował, oczytany, na pozór chłodny, lecz w głębi serca nieuleczalny romantyk. Wiele kobiet marzy właśnie o takim mężczyźnie.

- Ale nie pani, pani porucznik - odparł Roarke z uśmiechem.

- Ja wyszłam za ciebie tylko dla seksu. - Ponownie ujęła widelec. - I regularnych posiłków z czerwonego mięsa. A właśnie ... Louise Dimatto mieszka w tym samym wieżowcu.

- Tak?

- I stała na ulicy, kiedy Bankhead zleciała z balkonu.

Roarke napełnił kieliszki. - Przykro mi to słyszeć.

- Wpadłam dzisiaj do kliniki, żeby z nią porozmawiać. Sporo się tam zmieniło. - Hm ...

- Tak, hm. Dlaczego nie powiedziałeś mi, że dałeś klinice trzy miliony dolarów?

Podniósł kieliszek, pociągnął łyk wina.

- Robię wiele darowizn, o których cię nie informuję. - Uśmiechnął się lekko. - Chcesz, żebym przesyłał ci w przyszłości bieżące wykazy?

- Nie próbuj mi tu ściemniać, asie. Chciałabym wiedzieć, dlaczego za moimi plecami dałeś jej sześć razy więcej, niż to ustaliliśmy. Chciałabym wiedzieć, dlaczego nie powiedziałeś o tym ośrodku, którym miała się zająć na twoją prośbę. - Podobało mi się to, co robi Louise.

- Roarke. - Położyła ręce na dłoniach męża. - Zająłeś się tym ze względu na mnie. Myślisz, że złościłabym się na ciebie, gdybyś mi o tym powiedział?

- Rozpocząłem budowę tego centrum kilka miesięcy temu. Dla ciebie - dodał i odwrócił dłoń tak, by ich palce się splotły. - I dla siebie. Nie mieliśmy dokąd pójść, prawda Eve? A nawet gdyby było takie miejsce, pewnie bym tam nie poszedł. Byłem zbyt dumny, zbyt rozzłoszczony. Nie poszedłbym za żadną cenę. Ale inni pójdą.

Podniósł ich złączone ręce, przyglądał im się przez chwilę.

- Mimo to jestem niemal pewien, że nie pomyślałbym o tym, gdyby nie ty.

- Ale nie powiedziałeś mi.

- Schronisko nie jest jeszcze całkiem gotowe - odparł. – Ale działa i przyjęliśmy już pierwszych, jak ich nazywam, gości. Nadal jednak zostało kilka szczegółów do dopracowania, programów, których nie zdążyliśmy jeszcze wcielić w życie. To powinno być... - Umilkł nagle. - Nie, nie powiedziałem ci. Nie wiem, czy zamierzałem to zrobić, czy też nie, bo nie byłem pewien, czy to ci się spodoba, czy raczej zmartwi.

- Nazwa mi się podoba.

- To dobrze.

- Co mnie martwi, choć w tym wypadku nie jest to dość mocne słowo, to fakt, że nie powiedziałeś mi o czymś, z powodu czego naprawdę jestem z ciebie dumna. Ja też nie poszłabym do takiego miejsca - kontynuowała, gdy tylko na nią spojrzał. - Bo on mnie nimi straszył, bo przedstawiał je jako wielkie, mroczne nory, a ja bałam się ciemności równie mocno jak jego. Więc ja bym nie poszła. Ale inni pójdą.

Podniósł jej dłoń do ust. - Tak.

- Ha, spójrz tylko na siebie, łobuziaku z Dublina. Filar społeczeństwa, filantrop, sumienie miasta. - Nie zaczynaj.

- Twardziel z wielkim miękkim sercem.

- Przestań, bo zrobię ci krzywdę, Eve.

- Słyszysz to? - Przekrzywiła lekko głowę. - To moje kolana trzęsą się ze strachu. - Opadła na oparcie, zadowolona, że smutek, który widziała w oczach męża, gdy wszedł do ogrodu, nareszcie zniknął. Coraz lepiej wchodziła w rolę prawdziwej żony.

- No dobrze, skoro już pozwoliłam ci się wypieprzyć i nakarmić, a tym samym zaspokoiłam wszystkie podstawowe potrzeby, muszę w końcu zabrać się do pracy.

- Wybacz, jeśli się mylę, ale obiecywałaś chyba, że ułożysz mnie do łóżka.

- To będzie musiało poczekać, asie. Chciałabym sprawdzić prawdopodobieństwo kilku hipotez i dowiedzieć się czegoś o nazwie fałszywego konta, którego używał ten facet. Francuska. La BeBe Dame.

- Keats.

- A to co?

- Nie co, dyletantko, tylko kto. John Keats. Poeta klasyczny, dziewiętnasty wiek. Pełny tytuł wiersza brzmi La BeBe Dame Sans Merci. Piękna dama bez litości.

- Skąd ty wiesz wszystkie te rzeczy?

- Zdumiewające, prawda? - Roześmiał się i wraz z nią wstał z miejsca. - Znajdę ci ten wiersz, a potem możemy zabrać się do pracy.

- Nie potrzebuję ...

Zamknął jej usta szybkim, stanowczym pocałunkiem.

- Jak ci się podoba taka propozycja: udawajmy, że ty stwierdziłaś, że nie potrzebujesz ani nie chcesz pomocy cywila, potem ja wymieniłem wszystkie rozsądne argumenty przemawiające za tym, byś jednak z niej skorzystała. Kłóciliśmy się o to przez jakieś dwadzieścia minut, wreszcie przyznałaś, że znajdę te dane szybciej niż ty, że co dwie głowy to nie jedna i tak dalej, potem w końcu wzięliśmy się do pracy. To zaoszczędzi nam trochę czasu.

Wypuściła głośno powietrze.

- No dobrze, ale jeśli będziesz się wymądrzał, natychmiast cię wykopię.

- Kochanie, to oczywiste.

5

Nie mieli jego twarzy. Kiedy tylko strach próbował wcisnąć się pod jego skórę niczym armia gorących mrówek, przypominał sobie o tym jednym najważniejszym fakcie.

Nie mieli jego twarzy, więc nie mogli go znaleźć.

Mógł chodzić po ulicy, jeździć taksówką, jeść w restauracji, odwiedzać kluby. Nikt nie będzie go o nic pytał, nie będzie pokazywał palcem ani wzywał policji.

Zabił, ale nic mu nie groziło.

Zasadniczo jego życie w niczym się nie zmieniło. A jednak wciąż się bał.

To był wypadek, oczywiście. Nic innego jak pomyłka w obliczeniach, spowodowana usprawiedliwionym nadmiarem entuzjazmu. Właściwie, jeśli wziąć pod uwagę wszystkie okoliczności, to kobieta była równie winna jak on.

Może nawet bardziej.

Kiedy powiedział to wszystko, po raz któryś z kolei, obgryzając przy tym nerwowo paznokcie kciuka, jego towarzysz westchnął. - Kevin, jeśli musisz chodzić od ściany do ściany i powtarzać się bez końca, rób to gdzie indziej. Działasz mi na nerwy.

Kevin Morano, wysoki szczupły dwudziestodwulatek, opadł ciężko na skórzany fotel i zaczął bębnić wypielęgnowanymi palcami o jego poręcz. Miał gładką twarz, spokojne niebieskie oczy i kasztanowe włosy średniej długości. Dość przyjemną, choć pospolitą powierzchowność zbyt często jednak szpecił brzydki grymas wywołany choćby najmniejszą krytyczną uwagą.

Teraz właśnie spoglądał z naburmuszoną miną na przyjaciela, najstarszego i najwierniejszego towarzysza. Uważał, że ma prawo oczekiwać z jego strony choćby odrobiny współczucia i wsparcia.

- Myślę, że mam jednak powód do zmartwienia - mówił rozdrażnionym i urażonym tonem. - Wszystko się popieprzyło, Lucias.

- Nonsens. - Był to raczej rozkaz niż komentarz. Lucias Dunwood przywykł do rozkazywania Kevinowi. Jego zdaniem, tylko w ten sposób mogli coś razem osiągnąć. Kontynuował obliczenia i pomiary w obszernym laboratorium, które zaprojektował zgodnie ze swymi potrzebami i pragnieniami. Jak zawsze pracował z ogromną pewnością siebie.

Od początku uważano go za cudowne dziecko - śliczny chłopiec o rudych lokach, błyszczących oczach i wybitnym talencie do nauk ścisłych. Był rozpieszczany, psuty, uczony i chwalony.

Potwór kryjący się w dziecku był bardzo sprytny i bardzo cierpliwy.

Podobnie jak Kevin, przez całe życie otoczony był bogactwem i niezwykłą troską. Wychowywali się niemal jak bracia. A ponieważ zostali stworzeni w bardzo podobny sposób i dla tego samego celu, uważali, że łączy ich nawet coś więcej niż braterstwo krwi. Od początku, nawet jako małe dzieci, czuli się ze sobą związani. Uczęszczali do tych samych szkół. Współzawodniczyli ze sobą w nauce i życiu towarzyskim. Napędzali się nawzajem, jako jedyni rozumieli, że są ponad zwykłymi prawami i zasadami, które rządzą ludzką społecznością.

Matka Kevina po jego narodzinach oddała dziecko suto opłacanym opiekunkom, by realizować własne cele i ambicje. Matka Luciasa starała się jak najdłużej utrzymać go przy sobie, znajdując w nim swą jedyną pociechę i spełnienie ambicji. Obaj mieli wszystkiego pod dostatkiem, obaj mogli spełniać każdą swoją zachciankę, obu uczono, że nie powinni zadowalać się niczym mniej niż wszystko.

Teraz byli mężczyznami, co z upodobaniem powtarzał Lucias, i mogli żyć tak, jak tego chcieli. Żaden z nich nie pracował zarobkowo, żaden też nie miał takiej potrzeby. Uważali, że idea pracy dla społeczeństwa, którym pogardzają, jest śmieszna i absurdalna. W domu, który kupili na spółkę, stworzyli swój własny świat, własne zasady.

Pierwsza i najważniejsza mówiła, że nigdy, przenigdy nie mogą się nudzić.

Lucias odwrócił się do monitora, spod przymrużonych powiek śledził zapisy różnych reakcji i składników, które przesuwały się po ekranie. Tak, pomyślał, tak. Dobrze. Doskonale. Zadowolony, podszedł do barku - lśniącego antyku z lat czterdziestych minionego stulecia i przygotował drinka.

- Whisky z wodą - oznajmił. - To cię postawi na nogi. Kevin machnął tylko ręką i westchnął ciężko.

- Nie marudź, Kevin.

- Och, przepraszam najmocniej. Czuję się trochę nieswojo, bo kogoś zabiłem.

Chichocząc, Lucias przeniósł wysokie szklanki z drinkami przez pokój.

- To nie ma znaczenia. Gdyby było inaczej, byłbym na ciebie wściekły. W końcu powiedziałem ci wyraźnie, jakie są dopuszczalne dawki i co masz wybrać. Nie powinieneś był mieszać obu środków.

- Wiem. - Kevin podniósł szklankę, wbił w nią zirytowane spojrzenie. - Poniosło mnie. Nigdy jeszcze kobieta nie była mi tak posłuszna. Nie wiedziałem, że to może tak wyglądać.

- Na tym właśnie ma polegać nasza gra, prawda? - Lucias uśmiechnął się, podniósł szklankę w toaście i pociągnął łyk. Kobiety nigdy nie są dla nas takie, jak byśmy chcieli. Chryste, spójrz na nasze matki. Moja nie ma charakteru, a twoja żadnych uczuć.

- Twoja przynajmniej się tobą interesuje.

- Nawet nie wiesz, jakie masz szczęście. - Lucias żachnął się. - Ta suka przez cały czas wisiałaby mi na szyi, gdybym jej na to pozwolił. Nic dziwnego, że stary dobry papa większość czasu spędza poza miastem. - Rozsiadł się wygodniej i skrzyżował przed sobą wyprostowane nogi. - Ale wracajmy do tematu. Kobiety. Te, które się nami interesowały, to w większości nudne intelektualistki albo bezmyślne lale zakochane w naszych pieniądzach. Zasługujemy na coś lepszego, Kevin. Zasługujemy na takie kobiety, jakich chcemy, i to w nieograniczonych ilościach.

- Tak, oczywiście, że na to zasługujemy. Ale, Lucias, kiedy zrozumiałem, że ona nie żyje ...

- Tak, tak. - Lucias pochylił się do przodu, wbił w Kevina rozpalone spojrzenie. - Opowiedz mi jeszcze raz.

- Była taka seksowna. Piękna, egzotyczna, pewna siebie.

Kobieta, jakiej zawsze pragnąłem. I okropnie się na mnie napaliła. Mogłem mieć ją w taksówce, w windzie. Zdobyłem mnóstwo punktów, nim jeszcze weszliśmy do jej mieszkania.

- Wkrótce je policzymy. - Lucias machnął ręką ze zniecierpliwieniem. - Mów dalej.

- Musiałem ją powstrzymywać. Nie chciałem, żeby to skończyło się zbyt szybko. Chciałem, żebyśmy oboje się tym delektowali. Kolejne etapy uwodzenia. I oczywiście ... - Na twarzy Kevina pojawiły się pierwsze oznaki rozbawienia. - Chciałem zdobyć jak najwięcej punktów w dozwolonym regulaminem czasie.

- Naturalnie - zgodził się jego przyjaciel i pociągnął ze szklaneczki.

- Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. Pozwalała mi robić, co tylko chciałem. Podobało jej się to.

- Tak, tak. A potem?

- Poprosiłem ją, żeby poczekała, aż przygotuję sypialnię. Tak, jak zaplanowałem. Było idealnie. Wszystko świetnie się układało. Oświetlenie, muzyka, zapachy.

- A ona ci się oddała.

- Tak. - Kevin zamknął oczy; wróciły doń obrazy tamtej nocy. - Wniosłem ją do sypialni. Rozebrałem ją, bardzo powoli, kiedy ona drżała z podniecenia. Skamlała. A potem zrobiła się senna.

Lucias zagrzechotał lodem w szklance. - Dałeś jej za dużo.

- Wiem, ale chciałem czegoś więcej, do diabła. - Kevin otworzył oczy, w których na nowo rozgorzała złość. - Nie wystarczało mi to, że leżała tam nieruchomo jak android. Chciałem, żeby była rozpalona, żeby straciła nad sobą panowanie. Zasługiwałem na to po wszystkim, co dla niej zrobiłem.

- Oczywiście, że tak. Więc dałeś jej Królika.

- Powinienem był go rozcieńczyć. Wiem. Ale starałem się być ostrożny, tylko kilka kropel na jej język. Lucias ... - Kevin zwilżył wargi. - Oszalała dla mnie. Była rozpalona i niepohamowana. Błagała, żebym ją wziął. Błagała mnie. Parzyliśmy się jak zwierzęta, zniknął cały romantyzm, została tylko czysta żądza. Nigdy dotąd nie czułem się tak wspaniale. Zupełnie jakbym narodził się na nowo. - Zadrżał, pociągnął łyk alkoholu. - Kiedy było już po wszystkim, leżałem tam, wycieńczony, półżywy ze zmęczenia. Całowałem ją, pieściłem, żeby wiedziała, że mnie zadowoliła. Potem spojrzałem na nią. Wpatrywała się we mnie, nieruchoma, nie poruszała nawet powiekami. Początkowo nie rozumiałem, ale potem ... potem wiedziałem już, że nie żyje.

- Narodziłeś się - powiedział Lucias - a ona umarła. Krańcowe doświadczenia. - Przez chwilę milczał, popijając w zamyśleniu whisky. - Pomyśl o tym, Kevin. Umarła niemal w taki sam sposób, w jaki my zostaliśmy poczęci. Podczas szalonego stosunku wywołanego przez narkotyki. Z jednej strony eksperyment zakończony niezwykłym sukcesem. Skoro sami tak o tym mówimy ...

- A mówimy - zgodził się Kevin z uśmiechem.

~ A z drugiej gra. Dobrze rozegrana, przynajmniej w pierwszej rundzie. Teraz moja kolej.

- Co ty wygadujesz? - Kevin zerwał się na równe nogi. - Nie mówisz chyba poważnie? Nie możesz przecież zrobić tego co ja. - Oczywiście, że mogę. Dlaczego tylko ty miałbyś się dobrze bawić?

- Lucias, na miłość boską ...

- Niepotrzebnie wyrzucałeś ją przez okno, to było głupie.

Gdybyś zostawił ją w mieszkaniu i po prostu wyszedł stamtąd, znaleźliby ją znacznie później. Strata kilku punktów za kiepską strategię. Ja nie popełnię tego błędu.

- Co masz na myśli? - Kevin chwycił przyjaciela za ramiona. Co zamierzasz zrobić?

- Kev, robimy to wspólnie. Planowanie i wykonanie. Na początku traktowaliśmy to jako zabawę, rodzaj ćwiczenia, które pozwoliłoby nam poszerzyć nasze horyzonty seksualne. No i grę, w której każdy punkt wart jest dolara.

- Zakładaliśmy, że nikomu nie stanie się krzywda.

- No i tobie nic się nie stało - zauważył Lucias. - A kto inny może mieć tutaj znaczenie? To nasza gra.

- Tak. - Kevin uspokoił się nieco, przekonany tym racjonalnym argumentem. - To prawda.

- Pomyśl tylko. - Jego przyjaciel wstał z fotela i zaczął przechadzać się po pokoju. - W pewnym sensie, to najbardziej fascynujący cykl. Narodziny i śmierć. Nie widzisz ironii, piękna tej sytuacji? Te same środki, dzięki którym przyszliśmy na świat, sprawiły, że ktoś inny ten świat opuścił.

- Tak ... - Kevin czuł, że zaczyna go to wciągać. - Tak, ale ...

- Stawka jest wyższa i dlatego też znacznie bardziej interesująca. - Lucias zatrzymał się przed nim, chwycił go za ramiona i uścisnął mocno, jakby chciał mu czegoś pogratulować. - Jesteś mordercą.

Kevin zbladł, lecz błysk szacunku w oczach przyjaciela napełnił go dumą.

- To był wypadek - bronił się jeszcze słabo.

- Jesteś mordercą. Przecież nie mogę być gorszy od ciebie, prawda?

- Chcesz powiedzieć ... - Kevina ogarniało coraz większe podniecenie. - Świadomie?

- Spójrz na mnie. Powiedz mi, a wiesz, że nie możesz kłamać, nie mnie, czy jej śmierć nie była częścią zabawy. Czy nie była, w istocie, jej najważniejszym elementem?

- Ja ... - Kevin pochwycił swój kieliszek, opróżnił go jednym haustem. - Tak. Boże, tak.

- Chcesz mnie pozbawić tej przyjemności? - Lucias położył rękę na ramieniu przyjaciela i zaprowadził go do windy. W końcu, Kev, to tylko kobiety.

Miała na imię Grace. Takie słodkie staromodne imię. Pracowała jako goniec w miejskiej bibliotece, przynosiła dyski i cenne wolumeny klientom, którzy przychodzili do czytelni, by prowadzić badania, pisać prace naukowe czy po prostu miło spędzać czas przy dobrej lekturze.

Uwielbiała poezję.

Miała dwadzieścia trzy lata, była ładną, delikatną blondynką o nieśmiałej naturze i hojnym sercu. I kochała się w mężczyźnie, który nazywał siebie Dorianem i zalecał się do niej w bezpiecznym świecie cyberprzestrzeni.

Nie mówiła o nim nikomu. Dzięki temu ta miłość była jeszcze bardziej tajemnicza, romantyczna. Na pierwszą randkę kupiła nową suknię z długą, zwiewną spódnicą w pastelowych kolorach, które przywodziły na myśl tęczę.

Kiedy wyszła ze swego maleńkiego mieszkania, by pojechać metrem do centrum, czuła się bardzo dorosła, pewna siebie. Wyobrażała sobie, jak pije drinki w Starview Lounge z mężczyzną, który bez wątpienia w przyszłości będzie jej mężem.

Była pewna, że jest przystojny. Musiał być. Wiedziała, że jest bogaty i inteligentny, że wiele podróżował i kocha książki i poezję, jak ona.

Łączyło ich pokrewieństwo dusz.

Była zbyt podniecona, by się denerwować, zbyt pewna szczęśliwego zakończenia, by dręczyć się wątpliwościami.

Miała umrzeć jeszcze tej samej nocy.

Miała na imię Grace. Była nie tylko jego pierwszą ofiarą, ale i pierwszą kobietą. Nawet Kevin nie wiedział, że nigdy nie był w stanie dokończyć aktu seksualnego. Aż do tego wieczoru.

Był naprawdę dobry w tym wąskim łóżku, w żałośnie małym mieszkaniu. Był bogiem, dla którego kobieta krzyczała z rozkoszy, którego ze łzami w oczach błagała o więcej. Wciąż powtarzała, jak bardzo go kocha, spełniała każde żądanie. A jej szkliste odurzone oczy wpatrywały się z oddaniem w jego twarz, bez względu na to, co z nią robił.

Był tak zaskoczony, kiedy okazało się, że jest dziewicą, że za pierwszym razem skończył zbyt szybko. Ale ona mówiła, że było jej cudownie, że czekała na niego przez całe życie. Zachowała dla niego dziewictwo.

To właśnie obrzydzenie, jakie budziły w nim jej słowa, podnieciło go po raz drugi.

Kiedy wyjął z torby ostatnią fiolkę, pokazał ją jej tak, by szkło i płyn lśniły w blasku świec. Gdy kazał jej otworzyć usta, zrobiła to niczym ptaszek czekający na pożywienie.

Kiedy wbijał się w nią, czuł, jak jej serce bije w szalonym tempie. Czuł, jak pęka. I zrozumiał, że Kevin miał rację. To było jak powtórne narodziny.

Przyglądał się jej długo, gdy było już po wszystkim, gdy jej ciało stygło na zmiętej pościeli i płatkach róż. I zrozumiał coś jeszcze. To było sprawiedliwe. Ta dziewczyna była ucieleśnieniem wszystkich innych dziewczyn, które ignorowały jego potrzeby albo odwracały się od niego, gdy nie potrafił ich zaspokoić. Wszystkich, które mu odmawiały, ignorowały go, szydziły.

Krótko mówiąc, była niczym.

Ubrał się, otrzepał rękawy marynarki i wyszedł na zewnątrz, nie gasząc świec. Nie mógł się już doczekać, kiedy wróci do domu i opowie o wszystkim Kevinowi.

Eve czuła się cudownie. Seks i sen, uznała. Nie było chyba nic lepszego od tej mieszanki. A kiedy zacznie się potem dzień od półgodzinnego treningu na basenie i ogromnej filiżanki mocnej kawy, to nic nie jest w stanie wytrącić człowieka z równowagi.

Była tak naładowana energią i żądzą czynu, że lepiej byłoby dla wszystkich złoczyńców, gdyby zrobili sobie dzień wolnego. - Wygląda pani. .. na wypoczętą, pani porucznik. - Roarke oparł się o futrynę drzwi rozdzielających ich domowe gabinety. - Mogłabym przenosić skały - odparła, spoglądając na męża znad krawędzi filiżanki. - Coś mi się zdaje, że masz sporo do nadrobienia.

- Zrobiłem chyba wczoraj niezły początek.

Parsknęła głośno.

- Tak, było nieźle, ale ja miałam na myśli pracę.

- Ach. Tym też już się zająłem. - Podszedł bliżej, zagradzając żonie drogę. Pochylił się, by pogłaskać kota, który rozłożył się na telełączu niczym gruba włochata ścierka.

- Hej, blokujesz mnie, koleś, a ja muszę się zabierać do pracy.

- Dopiero za pięć minut.

Przekrzywiła głowę i spojrzała na zegarek.

- Masz rację. Za pięć minut. - Objęła go w talii. - Powinniśmy mieć jeszcze dość czasu, żeby ... - W chwili gdy delikatnie uchwyciła jego dolną wargę między zęby, usłyszała zbliżające się kroki, jedyny w swoim rodzaju stukot policyjnych butów. Peabody trochę się pospieszyła.

- Udawajmy, że jej nie słyszeliśmy. - Roarke przesunął językiem po ustach Eve. - Że jej nie widzimy. - Wsunął go głębiej. Że nie znamy nawet jej imienia.

- To bardzo dobry plan, tyle że ... - Gdy Roarke włożył w pocałunek jeszcze więcej entuzjazmu, zrobiło jej się słabo. Spokojnie, chłopie - mruknęła, kiedy do pokoju weszła Peabody. - Och ... Um. Ahem.

Roarke odwrócił się, podniósł Galahada i podrapał go za uszami. - Cześć, Peabody.

- Cześć. Może pójdę do kuchni, zrobię kawę ... i tego ...

Kiedy jednak ruszyła w stronę kuchni, Roarke delikatnie przytrzymał ją w miejscu, ujął pod brodę i przyjrzał się jej twarzy. Peabody była blada, miała podkrążone i zaczerwienione oczy.

- Wyglądasz na zmęczoną.

Przesunął kciukiem po jej brodzie, wprawiając dziewczynę w ogromne zakłopotanie.

- Chyba nie wyspałam się za dobrze - mruknęła, bliska płaczu. - Naprawdę potrzebuję tej kawy - dodała i pospiesznie opuściła pokój.

- Eve.

- Nie. - Eve uniosła ostrzegawczo rękę. - Nie chcę teraz o tym rozmawiać. Nigdy nie chcę o tym rozmawiać, ale szczególnie teraz. Gdyby ktokolwiek mnie posłuchał, kiedy mówiłam, że nic dobrego z tego związku nie wyjdzie, nie musielibyśmy o tym teraz rozmawiać.

- Popraw mnie, jeśli się mylę, ale to chyba ty o tym mówisz.

- Och, zamknij się. Wiem tylko tyle, że Peabody musi to jakoś przetrawić i zabrać się do pracy, on zresztą też. - Kopnęła w biurko ze złością i przeszła na drugą jego stronę. - A teraz idź sobie stąd. - Martwisz się o nią?

- Do diabła, myślisz, że nie widzę, jak cierpi? Że to do mnie nie dociera?

- Wiem, że to widzisz i że się tym przejmujesz. Otworzyła usta, usłyszała jednak czyjeś kroki w holu.

- Dajmy temu spokój - mruknęła. - Peabody! - zawołała. - Przyszedł Feeney. Zrób jeszcze jedną kawę, z mlekiem i cukrem. - Skąd wiedziałaś, że to ja? - spytał Feeney, stając w drzwiach.

- Szurasz nogami.

- Ależ skąd.

- Oczywiście. Ty szurasz, Peabody człapie, McNab podskakuje.

- Też bym skakał, gdybym miał takie buty jak on. Hej, Roarke, nie wiedziałem, że już wróciłeś.

- Witaj, Feeney. Przez jakąś godzinę będę jeszcze pracował w domu - Roarke zwrócił się do Eve. - Potem pojadę do miasta. Zostawiam ci tę książkę - dodał. - Możesz skopiować ją na dysk, jeśli chcesz.

- Jaką książkę? - spytał Feeney.

- Poezja. Wygląda na to, że nasz koleś wziął nazwę swojego konta z wiersza gościa o nazwisku Keats, dziewiętnastowiecznego poety.

- Założę się, że to się nawet nie rymuje. Weź takiego Springsteena, McCartneya czy Lenonna. Ci goście wiedzieli, jak rymować. Klasyczne gówno.

- Nie tylko się nie rymuje, ale jest dziwaczne, przygnębiające i generalnie głupawe.

- Cóż, skoro dokonaliście już tak dogłębnej analizy, zostawiam was z waszą pracą. - Unosząc ze sobą kota, Roarke ruszył w stronę swojego gabinetu. - Oho, zdaje się, że słyszę skoczny krok McNaba.

Choć młody detektyw ubrany był w jaskrawożółte buty powietrzne, wcale nie wyglądał weselej niż Peabody. Starając się nie zwracać uwagi na jego ponurą minę, Eve usiadła na skraju biurka i przekazała najnowsze wieści.

- To wyjaśnia, dlaczego nie mogliśmy znaleźć go w banku danych - wtrącił McNab. - No i dlaczego nikt nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek go widział.

- Możemy przeprowadzić analizę - rozmyślał głośno Feeney. Najbardziej prawdopodobna struktura twarzy, kolor skóry, połączenia. Ale na pewno nie poznamy w ten sposób jego prawdziwej twarzy.

- Sama już sprawdzałam różne hipotezy. Najprawdopodobniej mamy do czynienia z samotnym mężczyzną w wieku od dwudziestu pięciu do czterdziestu lat. Bogaty, wyższe wykształcenie, cierpi na jakieś zaburzenia seksualne. Mieszka w obrębie Nowego Jorku. Feeney, gdzie mógłby dostać bardzo drogie narkotyki?

- Dilerzy Królika zaopatrują mały ekskluzywny krąg klientów.

Nie jest ich wielu. Znam tylko jednego w mieście, ale mogę sprawdzić w dziale narkotyków, czy ostatnio nie pojawili się jacyś inni. O ile mi wiadomo, nikt nie rozprowadza Dziwki. Za duże ryzyko, za małe zyski.

- Ale kiedyś wykorzystywano ją do terapii seksualnej i w szkoleniu osób do towarzystwa?

- Tak, ale koszty były za wysokie, a rezultaty nie zawsze przewidywalne.

- Rozumiem. - Nadal miała więc bardzo mało tropów. - Nie będziemy na razie sprawdzać następnych cyberkafejek. McNab, zajmij się analizą twarzy. Feeney, sprawdź, czy ci z narkotykowego nie mają dla nas jakichś ciekawych informacji. Kiedy uda mi się wyciągnąć od Dupka nazwy kosmetyków i peruki, sprawdzimy, gdzie i kiedy je sprzedano. Na razie sprawdziłam wino. Jak informuje moje źródło, w tym okręgu sprzedano trzy tysiące pięćdziesiąt butelek takiego wina z rocznika czterdziestego dziewiątego. Peabody i ja zajmiemy się tym dokładniej, sprawdzimy też te róże. Facet wydał sporo pieniędzy - wino, kwiaty, kosmetyki, narkotyki, więc zostawił jakiś ślad. Musimy go tylko znaleźć. Peabody, bierzmy się do pracy.

Kiedy usiadły już w samochodzie, Eve wzięła głęboki oddech. - Jeśli nie możesz spać, weź sobie jakiś środek nasenny.

- Naprawdę świetna rada.

- Więc potraktuj ją jako rozkaz.

- Tak jest.

- Wiesz, wkurza mnie to. - Eve uruchomiła silnik i ruszyła gwałtownie z miejsca.

Jej asystentka zrobiła urażoną minę, wysuwając żuchwę tak daleko, że Eve obawiała się o całość przedniej szyby.

- Przepraszam, jeśli moje problemy osobiste są dla ciebie powodem do irytacji.

- Jeśli nie potrafisz wymyślić nic bardziej sarkastycznego, to lepiej daj sobie z tym spokój. - Eve wyjechała za bramę, potem zatrzymała auto. - Chcesz parę dni wolnego.

- Nie, pani porucznik.

- Nie poruczniku mi tu, Peabody, i nie tym tonem, bo zaraz skopię ci tyłek.

- Nie wiem, co się ze mną dzieje - oświadczyła płaczliwym głosem asystentka. - Ja nawet nie lubię McNaba. Irytuje mnie, zgrywa się i jest głupi. No i co z tego, że seks był świetny? No i może trochę pośmialiśmy się razem. Też coś. To nie było nic poważnego. To nie daje mu prawa do tego, żeby stawiać mi jakieś ultimatum albo robić głupie komentarze i wyciągać idiotyczne wnioski.

- Spałaś już z Charlesem?

- Co? - Peabody spłonęła rumieńcem. - Nie.

- Więc może powinnaś? Może ... nie, nie mogę uwierzyć, że rozmawiam z tobą o czymś takim. Może gdybyś pozbyła się stresu w tej dziedzinie, reszta jakoś by się ułożyła. Może ...

- Ale ... Charles i ja jesteśmy przyjaciółmi.

- Tak. Przyjaźnisz się z wysoko opłacanym specjalistą od seksu. Myślę, że chętnie służyłby ci pomocą.

- To nie to samo co pożyczenie dwóch setek do wypłaty. - Po chwili urażonego milczenia Peabody westchnęła ciężko. - Ale może rzeczywiście powinnam o tym pomyśleć.

- No to myśl szybko. Zaraz się z nim spotkamy.

Peabody omal nie wyskoczyła z fotela. - Co? Teraz?

- Służbowo - odparła Eve i ponownie uruchomiła silnik. - Jest ekspertem od seksu, prawda? Przekonajmy się, co ekspert wie o narkotykach pobudzających seksualnie.

Ekspert od seksu najwyraźniej miał tego ranka wolne. Kiedy otworzył im drzwi, miał zaspane oczy, seksownie zmierzwione włosy i senny uśmiech. Ubrany był tylko w jedwabne spodnie od piżamy.

- Pani porucznik, Delio. Jaka miła niespodzianka z samego rana.

- Przepraszam, że cię zbudziłyśmy - przywitała go Eve. - Masz wolną chwilę?

- Dla pani zawsze. - Odsunął się na bok, by wpuścić je do środka. - Może zjemy razem śniadanie? Mam kilka naleśników w autokucharzu.

- Dzięki, ale nie mamy czasu - odparła Eve, choć jej podwładna zaczęła już kiwać głową z entuzjazmem. - Jesteś sam, czy śpi u ciebie jakaś klientka?

- Zupełnie sam. - Charles otrząsnął się z resztek snu. - Czy to wizyta służbowa?

- Rozpracowujemy pewną sprawę i myślę, że możesz nam służyć pomocą w kilku kwestiach. - Czy to był ktoś, kogo znałem?

- Bryna Bankhead. Mieszkała w centrum.

- Ta, która wyskoczyła przez okno? Przecież to było samobójstwo.

- Zabójstwo - poprawiła go Eve. - Media dowiedzą się o tym jeszcze dziś rano.

- Siadajcie, proszę. Zrobię kawy.

- Peabody, może ty się tym zajmiesz? - Eve zajęła miejsce w gustownie urządzonym salonie. Seks, jak się okazywało, mógł być całkiem zyskownym zajęciem. - Pytania, które ci zadam, i wszelkie informacje związane z tym śledztwem są ściśle tajne.

- Rozumiem. - Usiadł naprzeciwko niej. - Zakładam, że tym razem nie jestem podejrzanym.

- Traktuję cię jako cywilnego konsultanta, eksperta w pewnej dziedzinie. - Wyjęła z kieszeni dyktafon. - I nagrywam każde twoje słowo.

Charles uniósł tylko lekko brwi.

- Konsultacja przeprowadzona z Charlesem Monroem, licencjonowaną osobą do towarzystwa - zaczęła Eve. - Na prośbę porucznik Eve Dallas, prowadzącej śledztwo w sprawie oznaczonej symbolem H - 78926B. Obecna również sierżant Delia Peabody. Panie Monroe, czy jest pan gotów odpowiedzieć na moje pytania?

Charles z trudem zachowywał powagę.

- Jako uczciwy obywatel zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pani pomóc.

- Co pan wie o nielegalnej substancji zwanej popularnie Dziwką?

Uśmiech natychmiast zniknął z jego twarzy.

- Czy ktoś podał Dziwkę tej biednej kobiecie?

- Pytanie, Charles.

- Chryste. - Wstał z fotela, zaczął przechadzać się po pokoju.

Tymczasem do salonu wróciła Peabody z kawą. - Dziękuję, kochanie. - Wziął od niej filiżankę, pociągnął ostrożnie łyk gorącego napoju. - Dziwka była nielegalna już wtedy, gdy zaczynałem szkolenie - mówił. - Ale sporo o niej słyszałem. Miałem nawet specjalny kurs, dewiacje seksualne, co można robić, a czego robić nie wolno pod żadnym pozorem. Rozumiecie, co mam na myśli, prawda? Narkotyki każdego rodzaju należały do tej drugiej grupy. Można stracić przez to licencję. Oczywiście, nie znaczy to, że niektóre osoby do towarzystwa i klienci nie używają w ogóle pewnych ... substancji wspomagających. Ale na pewno nie tej.

- Dlaczego?

- Po pierwsze dlatego, że kiedyś podawano ją kursantom, by byli bardziej ulegli, a to nie mogło im się podobać. Zabawa w pana i niewolnika może być bardzo ekscytująca, ale nie w rzeczywistości. Jesteśmy profesjonalnymi osobami do towarzystwa, Dallas. Nie jesteśmy marionetkami ani dziwkami.

- Nie znałeś nigdy nikogo, kto używałby tego narkotyku?

- Kilku starszych kolegów po fachu. Słyszałem różne opowieści, zwykle takie eksperymenty nie kończyły się dla nich najlepiej.

- Musisz jednak przyznać, że to elitarna rozrywka. Znasz jakichś tego rodzaju koneserów? - Nie, ale mogę sprawdzić.

- Tylko ostrożnie - ostrzegła go Eve. - A co z Królikiem?

Wzruszył lekko ramionami.

- Tylko amatorzy i zboczeńcy używają Królika, na sobie lub partnerach. W moim kręgu uważane jest to za świadectwo złego smaku.

- Może być niebezpieczny?

- Jeśli ktoś jest głupi lub nieostrożny, oczywiście. Nie miesza się go z alkoholem ani innymi środkami pobudzającymi. Nie wolno też przedawkować, choć o to byłoby raczej dość trudno, bo to gówno jest droższe od złota.

- Znasz dilerów, którzy tym handlują? Klientów, którzy tego używają?

Spojrzał na nią ze zdumieniem, a potem zrobił urażoną minę. - Jezu, Dallas.

- Nie wykorzystam twojego nazwiska.

Potrząsnął głową, potem podszedł do okna i podniósł żaluzję.

Do salonu wpłynął potok dziennego światła.

- Charles, to naprawdę bardzo ważne. - Peabody podeszła do niego, dotknęła jego ramienia. - Nie prosiłybyśmy, gdyby było inaczej.

- Nie używam narkotyków, Delio. Wiesz o tym.

- Wiem.

- Nie będę też osądzał klientów, którzy to robią. Nie jestem niczyim sumieniem.

Eve wstała, wyłączyła dyktafon.

- Rozmawiamy teraz prywatnie, Charles. Daję ci słowo, że nikt nie będzie się czepiał twojego klienta, nie będzie skarżył go za używanie narkotyków.

- Nie podam wam jej nazwiska. - Odwrócił się od okna. – Nie złamię tej umowy. Ale sam z nią o tym porozmawiam. Zdobędę nazwisko tego dilera. I podam je wam.

- Będę ogromnie wdzięczna - odparła Eve. W tym samym momencie zapiszczał jej komunikator. - Przepraszam, wyjdę z tym do kuchni.

- Charles. - Peabody dotknęła jego ramienia, kiedy jej przełożona opuściła pokój. - Dziękuję. Wiem, że stawiamy cię w dość trudnej pozycji.

- Trudne pozycje to moja specjalność. - Uśmiechnął się i uścisnął lekko jej dłoń. - Wyglądasz na zmęczoną, Delio.

- Tak. Słyszałam to już dzisiaj.

- Może zjemy razem kolację w tym tygodniu? Przygotuję ci coś smacznego, spędzimy razem spokojny, miły wieczór. Sprawdzę tylko, kiedy mam wolne.

- Byłoby wspaniale.

Kiedy pochylił się, by musnąć w pocałunku jej usta, zamknęła oczy, czekając na dreszcz podniecenia. I chciała krzyczeć, kiedy nie poczuła nic takiego. Miała wrażenie, że całuje brata. Choć żaden z jej braci nie był tak atrakcyjny.

- Co cię gryzie, kochanie?

- Ach, różne sprawy. - Zdobyła się na słaby uśmiech. – Różne głupie sprawy. Ale pracuję nad tym.

- Gdybyś chciała o tym porozmawiać, to wiesz, gdzie mnie szukać.

- Tak. Wiem.

Eve energicznym krokiem wyszła z kuchni i ruszyła do drzwi. - Idziemy, Peabody. Zdobądź dla mnie to nazwisko, Charles, i to jak najszybciej.

- Dallas? - Peabody spojrzała na przyjaciela przepraszająco i podbiegła do Eve. - Co się stało?

- Mamy następną.

6

Zostawił ją na łóżku, z obsceniczni e rozłożonymi nogami, oczyma wpatrzonymi tępo w sufit. Kilka różanych płatków przykleiło się do jej skóry. Wosk spłynął ze świecznika i zastygł w twarde kałuże na skraju łóżka, małej szafce, na podłodze i tandetnym kolorowym dywanie.

Było to maleńkie, skromnie wyposażone mieszkanie, które młoda kobieta o nazwisku Grace Lutz próbowała uczynić miłym i przytulnym za pomocą zasłon z falbankami i tanich reprodukcji w tandetnych ramkach.

Teraz unosił się tu zapach śmierci, seksu i perfumowanych świec. Na szafce stała butelka wina, tym razem cabernet, niemal pusta. Nastrojowa muzyka wydobywała się z taniego zestawu audio umieszczonego obok składanej sofy, która służyła za łóżko.

W mieszkaniu nie było telewizora ani ekranu wideo i było tylko jedno telełącze. Na szerokiej półce ciągnącej się wzdłuż całej ściany stały jednak starannie oprawione i posegregowane książki. Znalazło się także miejsce na zdjęcie Grace i pary w średnim wieku, zapewne jej rodziców. Na stoliku nocnym stał szklany flakon ze stokrotkami.

Rolę kuchni pełniła wnęka z dwupalnikową kuchenką, małym zlewem i minilodówką. W lodówce znajdowało się pudełko z substytutem jajek, kwarta mleka i mały słoik dżemu malinowego.

Jedyną butelką wina w mieszkaniu była ta, którą przyniósł ze sobą morderca.

Grace nie wydawała pieniędzy - których zapewne i tak zawsze jej brakowało - na jedzenie czy ubrania, o czym świadczyła dobitnie zawartość szafy. Lecz choć pracowała w bibliotece, nie oszczędzała na książkach.

I na nowej sukience, porzuconej w pośpiechu na podłodze.

- Tym razem wiedział dobrze, co robi. Nie widzę tu żadnych oznak paniki, raczej celowe, świadome działanie.

- Fizycznie prezentowały bardzo różne typy - zauważyła Peabody. - Ta dziewczyna jest biała, drobna. Ma krótko przycięte, niepomalowane paznokcie. Wydaje się, że raczej nie lubiła zwracać na siebie uwagi.

- Tak, ekonomicznie też należą do zupełnie różnych sfer - dodała jej przełożona. - I społecznie. Ta była raczej typem domatorki. - Spojrzała na zaschnięte smugi krwi na prześcieradle i udach ofiary. - Laboratorium potwierdzi na pewno, że była dziewicą. - Przykucnęła obok łóżka. - Ma siniaki na udach, biodrach i piersiach. Traktował ją bardzo brutalnie. Peabody, przejdź się do ochrony, sprawdź, czy mają jakieś dyskietki.

- Tak jest.

Dlaczego cię skrzywdził? - zastanawiała się Eve, patrząc na ciało ofiary. Dlaczego chciał to zrobić? Siedząc w kucki obok martwej dziewczyny, przypomniała sobie swój sen. Skulona w kącie, okaleczona, zakrwawiona.

Bo mogę.

Odsunęła od siebie ten obraz i podniosła się z klęczek. Ból może być atrakcyjny seksualnie, może być elementem miłosnej gry. Ale nie jest romantyczny. Mimo to morderca przygotował romantyczną scenerię, z płatkami róż, świecami, muzyką i winem.

Dlaczego tym razem wydawało jej się, że jest to raczej szyderstwo, parodia romantycznej wizji miłości, a nie próba jej odtworzenia? Kilka kropel wina wylało się na podłogę i stół. Świece płonęły tak długo, aż wosk spłynął ze świecznika na stół i otaczające go przedmioty. Rękaw nowej sukienki był do połowy rozdarty.

Tu obecna była przemoc, podłość, której Eve nie wyczuwała przy pierwszym morderstwie. Czyżby tracił nad sobą kontrolę? Czy zabijanie wydało mu się bardziej atrakcyjne niż seks?

Wróciła Peabody.

- Ochrona jest tylko przy wejściu. Mam dyskietkę z nocy. Na korytarzu ani w windzie nie ma żadnych kamer.

- Dobra. Chodźmy porozmawiać z sąsiadką.

Powiadamianie najbliższych nigdy nie było łatwe, nigdy nic stawało się elementem rutyny. Eve stała z Peabody na małym kwadratowym podeście przed małym kwadratowym domkiem. Po obu stronach drzwi ciągnęły się rzędy białych i czerwonych pelargonii, w oknie kołysała się śnieżnobiała firanka z frędzlami. W dzielnicy małych ogródków, wąskich ulic i zielonych skwerów panowała niemal absolutna cisza zakłócana jedynie odległym pomrukiem miasta.

Nie rozumiała przedmieść z ich uporządkowanym życiem, kwadratowymi podwórkami i bezużytecznymi płotami. Nie rozumiała też, dlaczego tak wielu ludzi uważa dom na przedmieściach za rodzaj mekki, do której należy dążyć niemal przez całe życie. Eve uważała to za bezcelowy trud, jako że wszyscy w końcu i tak mieli kiedyś trafić do trumny.

Przycisnęła dzwonek u drzwi, świadoma, że kiedy powie to, co musi powiedzieć, ten dom nigdy już nie będzie taki sam.

Otworzyła im ładna, drobna blondynka, kobieta z fotografii na półce. Eve dostrzegła w jej oczach i ustach rodzinne podobieństwo do młodej dziewczyny, której ciało znaleźli dziś na łóżku obsypanym płatkami róż.

- Pani Lutz?

- Tak. - Choć kobieta uśmiechała się uprzejmie, w jej oczach widoczne było zaskoczenie i niepewność. - W czym mogę pani pomóc?

- Porucznik Eve Dallas z nowojorskiej policji. - Eve pokazała odznakę. - To moja asystentka, sierżant Peabody. Możemy wejść?

- Ale o co chodzi? - Kobieta podniosła rękę, by odgarnąć głosy, a gest ten krył w sobie pierwsze oznaki zdenerwowania. - Chodzi o pani córkę, pani Lutz. O Grace. Możemy wejść?

- Gracie? Chyba nie ma żadnych kłopotów, prawda? – Kobieta próbowała ponownie się uśmiechnąć, tym razem jednak bez powodzenia. - Moja Gracie nigdy nie ma kłopotów.

Więc musiała zrobić to tutaj, przed wejściem, w otoczeniu kolorowych kwiatów.

- Pani Lutz, bardzo mi przykro, ale pani córka nie żyje. Kobieta spojrzała na nią jak na wariatkę.

- To nieprawda. - W jej głosie pojawiła się nutka irytacji. Oczywiście, że to nieprawda. Co za okropna bzdura. Chcę, żeby pani sobie stąd poszła. Proszę natychmiast stąd odejść.

Eve położyła dłoń na klamce, nim kobieta zatrzasnęła jej drzwi przed nosem.

- Pani Lutz, Gracie została zamordowana dziś w nocy. Jestem inspektorem prowadzącym śledztwo w tej sprawie. Rozumiem pani ból, ale muszę z panią porozmawiać. Proszę nas wpuścić.

- Moja Grace? Moje dziecko?

Eve ujęła ją wpół i wprowadziła do środka, do salonu z wielką niebieską sofą i dwoma krzesłami. Podprowadziła ją do sofy i usiadła obok niej.

- Czy chce pani, byśmy do kogoś zadzwoniły, pani Lutz? Do pani męża?

- George. George jest w szkole. Uczy w gimnazjum. Grace. Kobieta rozejrzała się, jakby oczekując, że jej córka lada moment wejdzie do pokoju.

- Peabody, zadzwoń tam.

- To jakaś pomyłka, prawda? - Pani Lutz wbiła palce w dłoń Eve. Jej twarz wykrzywiła się w grymasie przypominającym uśmiech. - To wszystko. Popełniliście błąd. Gracie pracuje w mieście, w bibliotece przy Piątej Alei. Zadzwonię do niej i wszystko się wyjaśni.

- Niestety, pani Lutz, to nie jest pomyłka.

- To musi być pomyłka. Byliśmy u niej z George'em w niedzielę, zabraliśmy ją na kolację. Była cała i zdrowa. - Pierwszy szok powoli mijał, ustępując miejsca łzom rozpaczy. - Cała i zdrowa.

- Wiem. Przykro mi.

- Co się stało mojemu dziecku? Miała jakiś wypadek?

- To nie był wypadek. Została zamordowana.

- To niemożliwe. - Kobieta kręciła powoli głową, jakby chciała odgonić w ten sposób straszliwą prawdę. - To po prostu niemożliwe.

Eve pozwoliła jej płakać. Wiedziała, że pierwszej fali rozpaczy nie powstrzymają żadne argumenty, prośby czy polecenia. - Już tu jedzie - mruknęła Peabody.

- Dobrze. Przynieś szklankę wody.

Eve siedziała obok szlochającej kobiety i rozglądała się po salonie. Tu także było mnóstwo książek wyeksponowanych na półkach niczym skarby. Wszędzie panował wzorowy porządek, wystrój pokoju był typowy dla nowojorskiej klasy średniej. Na stoliku stała trójwymiarowa fotografia uśmiechniętej Grace.

- Co stało się mojemu dziecku?

Eve odwróciła głowę, spojrzała prosto w zapłakane oczy pani Lutz.

- Dziś w nocy spotkała się z mężczyzną, z którym wcześniej korespondowała przez Internet. Przypuszczamy, że podał jej drinki zawierające substancje pobudzające seksualnie.

- O Boże. - Pani Lutz objęła się wpół i zaczęła kołysać w miejscu. - O mój Boże.

- Dowody wskazują na to, że później przyszedł z pani córką do jej mieszkania i nadal podawał jej narkotyki. Najprawdopodobniej Grace umarła z przedawkowania.

- Ona nigdy nie zażywała narkotyków.

- Jesteśmy pewni, że nie zrobiła tego świadomie, pani Lutz.

Podał jej te środki, bo chciał... - Eve zacisnęła mocno usta, wypuściła powietrze w długim drżącym oddechu. - On ją zgwałcił.

Niestety, prawdopodobnie tak właśnie było. Jak daleko można się posunąć w takiej sytuacji? - rozmyślała Eve. Na ile można pomóc takiemu człowiekowi?

- Pani Lutz, nie wiem, czy będzie to dla pani jakieś pocieszenie, ale Grace nie cierpiała, nie bała się.

- Dlaczego ktoś miałby ją skrzywdzić? Jakim człowiekiem trzeba być, by zrobić to niewinnej młodej dziewczynie?

- Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ale zapewniam panią, że go złapię. Pani musi mi w tym pomóc.

Pani Lutz odchyliła głowę do tyłu, zamknęła oczy. - A cóż ja mogę zrobić, skoro jej już nie ma?

- Czy ona miała chłopaka?

- Tak, był kiedyś Robbie. Robbie Dwyer. Chodzili ze sobą w szkole średniej i na początku studiów. To miły chłopiec. Jego matka i ja należymy do tego samego klubu czytelniczego. - Głos zadrżał jej nieco, zacisnęła jednak mocno oczy. - Obie miałyśmy chyba nadzieję, że w końcu coś z tego wyniknie, ale to była raczej przyjaźń niż miłość. Grace chciała się przenieść do miasta, a Robbie dostał posadę tutaj. Rozeszli się.

- Kiedy to się stało?

- Jeśli myśli pani, że Robbie mógłby zrobić coś podobnego, to jest pani w błędzie. Znam go od dziecka. - Kobieta westchnęła, otworzyła oczy. - Spotyka się teraz z bardzo miłą dziewczyną. - Czy córka mówiła kiedykolwiek o kimś, kim byłaby zainteresowana albo kto byłby zainteresowany nią? W mieście?

- Nie, nigdy. Ciężko pracowała i uczyła się. Jest nieśmiała.

Moja Grace jest nieśmiała. Trudno jej nawiązywać nowe znajomości. Dlatego zachęcałam ją, żeby się przeniosła ... - Pani Lutz znów musiała na chwilę przerwać, by przełknąć łzy. - George chciał, żeby została tutaj, uczyła w szkole. Ja popychałam ją dalej, delikatnie zachęcałam do przeprowadzki, chciałam, żeby się rozwijała. Teraz ją straciłam. Zabierzecie mnie do niej? Kiedy przyjedzie George, zabierzecie nas do naszego dziecka?

- Tak. Zabierzemy panią do niej.

Komendant Whitney rozmawiał właśnie przez łącze. Gestem zaprosił Eve, by weszła do jego gabinetu. Nie poprosił, by usiadła, ona także nie ruszała się z miejsca. Twarz komendanta pocięta była głębokimi zmarszczkami, mapą stresów, zwycięskich i przegranych bitew, ciężaru władzy. Garnitur w kolorze mocnej, dobrze zaparzonej kawy - niemal tym samym co jego skóra - nadawał mu wygląd twardziela i biurokraty jednocześnie. Właśnie to połączenie sprawiało, zdaniem Eve, że Whitney wyglądał równie dobrze w akcji, jak i w gabinecie.

Na prawym rogu biurka stała bańka z przezroczystego szkła, wypełniona błękitną wodą, z dnem wyłożonym gładkimi kolorowymi kamykami. Kiedy Eve przyglądała jej się ze zdumieniem, dostrzegła jakiś obły, niezwykle szybki i ogniście czerwony kształt.

- Moja żona - powiedział Whitney, kiedy zakończył już rozmowę. - Uważa, że to ożywia gabinet. Ma mnie uspokajać. Co ja mam, do diabła, zrobić z tą przeklętą rybą?

- Nie mam pojęcia, komendancie.

Przez moment oboje wpatrywali się w czerwony pasek krążący po akwarium. Wiedząc, że żona komendanta pasjonuje się modą i dekoracją wnętrz, Eve szukała w myślach jakiegoś uprzejmego komentarza.

- Jest szybka.

- Krąży tak prawie przez cały dzień. Męczę się od samego patrzenia na nią.

- W tym tempie prawdopodobnie szybko się wykończy i zdechnie za parę tygodni.

- Mam nadzieję, że Bóg wysłucha twoich słów, Dallas. Gdzie jest twoja asystentka?

- Porównuje dane dotyczące obu ofiar. Jak dotąd nie znaleźliśmy nic, co wiązałoby je ze sobą w bezpośredni sposób. Obie lubiły książki, w szczególności poezję, obie spędzały sporo czasu w cyberkafejkach. Na razie nie ustaliliśmy jeszcze, czy bywały w tych samych lokalach.

Whitney rozsiadł się wygodniej. - A co już wiecie?

- Sąsiadka Lutz, Angela Nicko, znalazła jej ciało dziś rano.

Spotykały się codziennie na poranną kawę, a kiedy Lutz nie przyszła ani nie zareagowała na pukanie, pani Nicko zaniepokoiła się do tego stopnia, że otworzyła jej drzwi zapasowym kluczem. Nicko jest emerytowaną bibliotekarką, ma dobrze ponad dziewięćdziesiąt lat.

I płakała, pomyślała Eve ze znużeniem, płakała cicho, składając zeznanie.

- Wydaje się, że był to jedyny mieszkaniec tego budynku, z którym ofiara utrzymywała stałe kontakty. Lutz opisywana jest jako cicha, uprzejma kobieta, która trzymała się zawsze ustalonego porządku dnia. Rano jechała do pracy, wracała prosto do domu. Dwa razy w tygodniu robiła zakupy w pobliskim supermarkecie. Prócz Nicko nic miała żadnych przyjaciół, żadnych kochanków. Robiła eksternistyczny kurs z bibliotekoznawstwa.

- Co z kamerami ochrony?

- Jest tylko jedna, przy wejściu. Ponieważ dowody z miejsca pierwszej zbrodni potwierdziły, że podejrzany działał w przebraniu, zakładamy, że tym razem zrobił to samo. Czekam na raport z laboratorium. Jego wygląd różni się znacznie od tego z poprzedniego morderstwa. Tym razem miał krótkie blond włosy, mocno zarysowaną szczękę, szerokie brwi, ciemnobrązowe oczy i jasnożółtą karnację. - Eve wpatrywała się w rybkę. Przyprawiała ją o zawroty głowy, ale nie mogła oderwać od niej wzroku. - Inne było też podejście do ofiary. Morderca działał celowo, znajdował przyjemność w zadawaniu jej bólu, co nie było widoczne w pierwszym przypadku. Próbujemy ustalić, gdzie została zakupiona peruka i kosmetyki użyte podczas pierwszego przestępstwa. Oczywiście nadal też próbujemy wyciągnąć jakieś informacje z Internetu i sprawdzamy, czy coś jednak nie łączyło obu ofiar. Poprosiłam o konsultację doktor Mirę i przygotowuję dla niej wszystkie dane, jakie zebraliśmy do tej pory.

- Media nie wiedzą jeszcze, że te sprawy są ze sobą powiązane, ale nie utrzymamy tego długo w tajemnicy.

- W tym przypadku, komendancie, media mogą nam pomóc.

Jeśli kobiety zostaną ostrzeżone przed potencjalnym zagrożeniem, morderca będzie miał mniejsze pole manewru. Chciałabym przekazać część danych Nadine Furst z Kanału 75.

Whitney wydął usta.

- Dopilnuj tego, żeby ten przeciek nie zamienił się w powódź, nim będziemy na to przygotowani.

- Tak jest. Sprawdzam też informacje dotyczące narkotyków, bo w obu przypadkach są to bardzo drogie i trudno dostępne substancje. Kiedy znajdę dostawcę, być może będę musiała iść z nim na układ.

Porozmawiamy o tym, kiedy znajdziesz tego dostawcę. Ale już teraz mogę powiedzieć, że nie będzie to łatwe. Te narkotyki to śmierdząca sprawa. Jeśli odpuścimy dostawcy, będziemy mieli na głowie różnego rodzaju organizacje feministyczne i prorodzinne, strażników moralności i polityków, którzy będą chcieli na tym skorzystać.

- A jeśli układ z dostawcą pozwoli ocalić komuś życie?

- Dla wielu z tych ludzi to nie ma znaczenia. Dla nich liczą się zasady, a nie poszczególne jednostki. Sprawdź wszystkie tropy i złap tego gnoja, zanim pojawią się następne ofiary. I zanim dziennikarze dobiorą nam się do skóry.

Eve nigdy nie przejmowała się dziennikarzami. Ponieważ nie było to dla nikogo tajemnicą, Nadine wyraziła pewną podejrzliwość, gdy Eve sama zaproponowała jej przekazanie garści ważnych informacji. - Co ty knujesz, Dallas?

Eve przewróciła oczami. Celowo czekała, aż będzie mogła opuścić swoje biuro, by zadzwonić do Nadine z domu, a nie z komendy. Wydawało jej się, że dzięki temu rozmowa będzie miała raczej prywatny niż służbowy charakter.

- Robię ci przysługę.

Nadine, przygotowana już do występu na żywo, uniosła lekko jedną, idealnie wymodelowaną brew i wykrzywiła koralowe usta w drwiącym uśmieszku.

- Ty, porucznik Zamknięte Usta, chcesz z własnej i nieprzymuszonej woli podać mi informacje dotyczące toczącego się właśnie śledztwa.

- Zgadza się.

- Chwileczkę. - Twarz Nadine na dziesięć sekund zniknęła z ekranu łącza. - Chciałam tylko skonsultować się z meteorologiem. Wygląda na to, że świat nie stanął jednak na głowie, a piekło jeszcze nie zamarzło.

- Wybacz, jeśli przez dłuższą chwilę będę się tarzać po podłodze ze śmiechu. Chcesz te informacje czy nie?

- Oczywiście, że chcę.

- Według dobrze poinformowanych źródeł z nowojorskiej policji, sprawy Bryny Bankhead i Grace Lutz są ze sobą powiązane.

- Poczekaj. - Nadine w jednej chwili zamieniła się w czujne dziennikarskie zwierzę. - Do tej pory nie stwierdzono wyraźnie, czy śmierć Bankhead była wynikiem wypadku, samobójstwem czy też morderstwem.

- To morderstwo. Informacja potwierdzona.

- O ile mi wiadomo, w przypadku Lutz było to morderstwo na tle seksualnym. Czy to samo odnosi się do sprawy Bankhead? Nadine przeszła do zmasowanego ataku. - Czy ofiary się znały? Czy mamy do czynienia z jednym mordercą, czy też jest ich dwóch?

- Spokojnie, Nadine. To nie jest wywiad. Obie ofiary były młodymi samotnymi kobietami, obie też w noc swej śmierci spotkały się z człowiekiem, z którym wcześniej korespondowały przez Internet i którego poznały w internetowej grupie dyskusyjnej.

- Czym się zajmowały te grupy dyskusyjne? Gdzie się spotkali?

- Zamknij się, Nadine. Dowody wskazują na to, że obie ofiary zażyły wcześniej, nieświadomie, pewną nielegalną substancję. - Narkotyki pobudzające seksualnie?

- Szybka jesteś. Twoje źródła ani nie potwierdzają tych informacji, ani im nie zaprzeczają. No, dostałaś prezent, Nadine, teraz odpowiednio go wykorzystaj. Na razie nie mogę dać ci nic więcej.

- Wyjdę stąd za półtorej godziny. Możemy się spotkać, gdzie tylko zechcesz.

- Nie dzisiaj. Dam ci znać kiedy i gdzie.

- Poczekaj! - Gdyby to było możliwe, Nadine przeskoczyłaby na drugą stronę łącza. - Powiedz coś jeszcze o podejrzanym. Macie jakiś rysopis, nazwisko?

- Badamy uważnie wszystkie tropy i poszlaki. Ple, ple, ple. Eve uśmiechnęła się i przerwała transmisję, nim Nadine zdążyła wypowiedzieć do końca jakieś paskudne przekleństwo.

Zadowolona, przeszła do kuchni, zamówiła kawę. Potem stała przy oknie, wpatrzona w gęstniejące ciemności.

On tam był. Gdzieś tam. Czy umówił się już na następną randkę?

Czy w tej chwili właśnie przygotowywał się do roli nieśmiałego, romantycznego kochanka?

Czy jutro, pojutrze znów będzie musiała przynieść straszliwe wieści czyjejś rodzinie, przyjaciołom?

Wiedziała, że rodzice Lutz już nigdy się z tego nie otrząsną.

Nadal będą prowadzić normalne życie, a po jakimś czasie przestaną myśleć o tym w każdej minucie dnia. Znów będą się śmiać, pracować, robić zakupy. Na zawsze jednak zostanie w nich wielka wyrwa, na zawsze pozbawieni zostaną części duszy.

Byli rodziną. Stanowili jedność. Eve wyczuwała to w ich domu.

W osobach i przedmiotach. W kwiatach przed drzwiami, w zaciszności salonu. Teraz byli raczej rozbitkami niż rodzicami. Przetrwali, lecz echo tego, co się wydarzyło, na zawsze już miało pobrzmiewać w ich głowach.

Zachowają jej pokój, rozmyślała Eve, podczas gdy gotowa kawa stygła w autokucharzu. Kiedy patrzyła na to oczami policjanta, starając się dodać jakieś szczegóły do obrazu Grace Lutz, widziała etapy jej życia, od dziecka, przez dziewczynkę, do młodej kobiety. Lalki ułożone starannie na półce; teraz raczej element dekoracji niż zabawki, ale nadal miłe jej sercu. Książki, fotografie, hologramy. Pudełka na drobiazgi w kształcie serc czy kwiatów. Pościel na łóżko miała odcień słonecznej żółci, ściany były dziewiczo białe.

Eve nie mogła wyobrazić sobie dorastania w tych słodkich dziewczęcych pieleszach. Pastelowe zasłony w oknach, tani minikomputer na biurku ozdobionym stokrotkami, taki sam kwiecisty abażur na nocnej lampce. Dziewczynka, która spała w tym łóżku i czytała przy tej lampce, była szczęśliwa, bezpieczna i kochana.

Eve nigdy nie miała lalki ani zasłon w oknach. Nie miała żadnych drobiazgów i pamiątek, które chowałaby do pudełek w kształcie serca. Pokoje z jej dzieciństwa były obskurnymi anonimowymi pomieszczeniami w tanich hotelach, gdzie ze ścian odchodziły brudne tapety, a po podłodze biegały insekty lub szczury.

Powietrze śmierdziało stęchlizną, nie było tam miejsca, w którym mogłaby się ukryć, do którego mogłaby uciec, gdy on wracał i nie był dość pijany, by zapomnieć o jej obecności.

Dziewczynka, która spała w tych łóżkach, drżała z zimna, była przerażona, zdesperowana i zagubiona.

Drgnęła gwałtownie, gdy ktoś dotknął jej ramienia, i odruchowo sięgnęła po broń.

- Spokojnie, pani porucznik. - Roarke pogładził ją delikatnie po ręce, w której trzymała pistolet, spojrzał na jej twarz. - Gdzie byłaś?

- Próbowałam zatoczyć krąg. - Odsunęła się od niego, otworzyła autokucharza, by wyjąć kawę. - Nie wiedziałam, że jesteś w domu.

- Wróciłem dopiero niedawno. - Znów położył dłonie na jej ramionach, zaczął je łagodnie masować. - Coś ci cię przypomniało?

Pokręciła głową, łyknęła zimnej kawy i znów wbiła wzrok w ciemności za oknem. Wiedziała jednak, że jeśli się tego nie pozbędzie, będzie ją to dręczyć bez końca.

- Kiedy cię nie było - zaczęła - miałam sen. Zły. On nie umarł.

Był cały okrwawiony, ale nie umarł. Mówił do mnie. Powiedział, że nigdy go nie zabiję, że nigdy od niego nie ucieknę. - Widziała odbicie męża w szybie, widziała, jak zlewa się z nim jej obraz. Musiał mnie ukarać. Wstał. Krew wylewała się z niego strumieniami, ale wstał. I podszedł do mnie.

- On nie żyje, Eve. - Roarke wyjął filiżankę z jej dłoni i odstawił ją na stół. Potem ujął Eve za ramiona i odwrócił tak, by patrzeć prosto w jej oczy. - Nie może cię skrzywdzić. Istnieje tylko w twoich snach.

- Kazał mi zapamiętać to, co powiedział, ale ja nie mogę. Nie wiem, o co mu chodzi. Spytałam go, dlaczego mnie krzywdzi. Odparł, że jestem niczym i nikim, lecz przede wszystkim krzywdzi mnie dlatego, że może. Chyba nie mogę odebrać mu tej mocy. Nawet teraz.

- Unicestwiasz go po troszę za każdym razem, gdy działasz w imieniu ofiary. Może im bardziej oddalasz się od niego w rzeczywistości, tym trudniej przychodzi ci uwolnić się od niego w snach. Nie wiem. - Przeciągnął palcami przez jej włosy. Porozmawiasz z Mirą?

- Nie wiem. Nie - poprawiła się. - I tak nie powie mi nic ponad to, co już wiem.

Co jestem gotowa wiedzieć, pomyślał Roarke, ale milczał.

- Tak czy inaczej muszę porozmawiać z nią o morderstwach.

- Druga ofiara?

- Tak. Mam mnóstwo pracy.

- To był ten sam człowiek?

Nie odpowiedziała; wróciła do swego gabinetu. Nie miała jednak ochoty na tę kawę. Przechadzając się od ściany do ściany, jeszcze raz odtwarzała w myślach przebieg poranka i opowiadała o wszystkim Roarke'owi.

- Jeśli te narkotyki rozprowadza ktoś z miasta, mogę go dla ciebie znaleźć - zaproponował.

Spojrzała na męża, odzianego w elegancki czarny garnitur. Nie powinna była zapominać, że kryje się w nim ktoś bardzo niebezpieczny, ktoś, kto prowadził niegdyś interesy z innymi niebezpiecznymi ludźmi.

Roarke Industries była najpotężniejszą korporacją na świecie, zrodziła się jednak - podobnie jak jej właściciel - w ciemnych zaułkach dublińskich slumsów.

- Nie, nie chcę, żebyś to robił - odparła. - Na razie. Jeśli Charles i Feeney nic nie znajdą, wtedy cię o to poproszę. Wolałabym jednak, żebyś nie interesował się za bardzo tym obszarem.

- Moje zainteresowania będą miały charakter ściśle służbowy, a przypuszczam, że poradziłbym sobie znacznie szybciej niż ty. - O służbie mogę mówić tylko ja, bo tylko ja mam tutaj odznakę. Ty znasz wiele kobiet.

- Pani porucznik. - Do jego oczu powrócił uśmiech. - Ta część mojego życia to już zamknięty rozdział.

- Tak, wiem. Chodzi mi o to, że większość facetów gustuje w jednym typie kobiet. Niektórzy lubią intelektualistki, inni kobiety uległe, jeszcze inni wolą typ sportowy i tak dalej.

Roarke zbliżył się do niej.

- W jakim typie, twoim zdaniem, gustuję ja?

- Ty zbierałeś wszystkie, które padały ci do stóp, więc lubiłeś różnorodność.

- Nie przypominam sobie, żebyś padła mi kiedykolwiek do stóp.

- I nie licz na to. Ty nie jesteś tutaj dobrym przykładem, bo nigdy nie szukałbyś tego rodzaju rozrywki przez Internet. - Nie zabrzmiało to w twoich ustach jak komplement.

- Nieważne. Chcę powiedzieć, że ludzie mają zazwyczaj określone oczekiwania, jakiś ideał kochanka czy kochanki. Kobieta z pierwszej sprawy. Inteligentna, obrotna, ale z duszą romantyczki. Elegancka, bardzo atrakcyjna. Drogie mieszkanie, aktywna seksualnie, gdy ma na to ochotę. Przyjacielska, towarzyska. Lubi modę, poezję i muzykę. Wydaje pieniądze na ubrania, dobre restauracje, salony piękności.

- I - dodał Roarke - jest dość rozrywkowa, by na pierwszą randkę umówić się w modnym klubie.

- Otóż to. Kobieta numer dwa. Solidne mieszczańskie pochodzenie. Nieśmiała, cicha intelektualistka. Wydaje wszystkie oszczędności na książki. Rzadko jada na mieście, co rano spędza piętnaście, dwadzieścia minut w towarzystwie sąsiadki, która mogłaby być jej prababcią. Nie ma bliskich przyjaciół w mieście. Bardzo młoda, jest jeszcze dziewicą. Szuka pokrewnej duszy. Mężczyzny, dla którego zachowała cnotę.

- I jest dość naiwna, by wierzyć, że go znalazła, choć nigdy jeszcze go nie spotkała.

- Jedna jest introwertyczką, druga ekstrawertyczką. Fizycznie bardzo różnią się od siebie. W pierwszym przypadku morderstwo prawdopodobnie nie było zaplanowane, zabójca wpadł w panikę. Na ciele ofiary nie znaleziono żadnych śladów przemocy. Doszło tylko do stosunku dopochwowego. - Wyjęła z pudełka dyskietkę, wsunęła ją do komputera. - W drugim przypadku kobieta została zamordowana z premedytacją, zabójca prawdopodobnie działał według przygotowanego wcześniej planu. Na ciele ofiary znaleziono liczne siniaki, zadrapania, ślady ugryzień. Ofiara została zgwałcona kilkakrotnie, w brutalny sposób, doszło też do stosunku analnego. Można by przypuszczać, że pierwsze morderstwo ... zachęciło sprawcę, podnieciło, zaintrygowało. Dlatego zdecydował się powtórzyć to doświadczenie i tym razem znalazł przyjemność w przemocy, w samym akcie morderstwa.

Roarke skinął głową, podszedł do żony i stanął za jej plecami. - Mogło tak być.

- Obraz na ścianę - poleciła Eve. - Porównałam nagrania z kamer przy wejściach do obu budynków. Po prawej obraz z domu Bankhead. Wiemy, że zabójca nosi perukę, masę plastyczną na twarzy i makijaż. Pod tą postacią przedstawiał się jako Dante. Po lewej nagranie z bloku Lutz, tutaj sprawca nazywa siebie Dorian. Twarz jest zamaskowana, więc trudno coś o niej powiedzieć. Budowa ciała, wzrost, mniej więcej ten sam, zresztą i to można w sporym stopniu zmieniać; wyższe obcasy, poduszki na ramionach.

Oglądała już te nagrania wielokrotnie. Wiedziała, czego się spodziewać.

- Zauważ, jak Dante trzyma jej dłoń, całuje palce, otwiera przed nią drzwi. Prawdziwy dżentelmen. Dorian obejmuje ją w pasie. Ona wpatruje się w niego maślanymi oczyma, kiedy zbliżają się do drzwi. On wcale na nią nie patrzy, brak kontaktu wzrokowego. Dla niego nie ma znaczenia, kim jest ta dziewczyna. I tak już nie żyje. - Zmieniła obraz. - Tu Dante wychodzi. Zdenerwowany, poci się ze strachu. Chryste, myśli, jak to się mogło stać? Jak ja się z tego wygrzebię? A teraz wyjście z budynku Lutz. Wychodzi spokojnym, leniwym krokiem, ogląda się, uśmiecha pod nosem. Myśli: to była świetna zabawa. Kiedy będę mógł zrobić to znowu?

- Pierwsza teoria nadal może być prawdziwa - skomentował Roarke. - Nabrał pewności siebie, obudziły się w nim nowe potrzeby, znalazł nowe przyjemności. Druga teoria: ma różne osobowości zależnie od tego, jak wygląda, z jaką kobietą się spotyka. Ale ty masz jeszcze inną teorię. - Roarke odwrócił głowę od ekranu, spojrzał na Eve. - Sądzisz, że ścigasz dwóch mężczyzn.

- Może to zbyt proste. Może on chce, żebym tak właśnie myślała. - Siedziała nieruchomo, wpatrzona w obraz rzucany na ścianę. - Nie mogę go rozgryźć. Sprawdziłam prawdopodobieństwo hipotezy o dwóch zabójcach. Niecałe czterdzieści trzy procent.

- Komputery nie mają instynktu. Nie mają twoich oczu. Podszedł bliżej i usiadł na skraju biurka. - Co widzisz?

- Odmienny język ciała, różne style, różne typy. Ale to może być tylko gra. Może on jest aktorem. Zaprasza ofiarę do ekskluzywnego, romantycznego lokalu, potem wraca z nią do jej mieszkania. Nie kala własnego gniazda. Świece, wino, muzyka, róże. Używa tej samej scenerii. Nie mam jeszcze wyników badań DNA, ale technicy znaleźli w mieszkaniu Lutz tylko jej odciski palców. I sąsiadki. Nic na butelce wina, kieliszkach ani jej ciele. Zabezpieczył się tym razem. Dlaczego miałby to robić, wiedząc, że mamy odciski z pierwszego morderstwa?

- Jeśli jest ich dwóch, w rzeczywistości czy też poprzez rozszczepioną osobowość, znają się bardzo dobrze. Jak bracia - dodał Roarke, kiedy Eve spojrzała pytająco. - Partnerzy. A to jest gra.

- A oni zbierają punkty. Każdy na swoje konto. Potrzebują następnej rundy. Zostanę tu i będę monitorować niektóre cyberkafejki, które znalazły się na liście McNaba.

- Możesz to robić z mojego gabinetu. Mój sprzęt jest szybszy.

A poza tym - dodał, wiedząc, że Eve szuka w myślach jakiejś wymówki - mogę ci dać listę sprzedaży tego wina.

- Możesz porównać ją z listą sprzedaży Castillo di Vechio Merlot, rocznik czterdziesty czwarty?

- Mogę - zgodził się, podnosząc ją z fotela. - Jeśli ktoś dotrzyma mi towarzystwa i wypije ze mną kieliszek wina.

- Tylko jeden - odparła i przeszła z mężem do jego gabinetu. To może zająć mi sporo czasu.

- Wymień tylko miejsca, które chcesz monitorować.

Eve ogarnęła spojrzeniem długą konsolę, stała przez chwilę przed jednym z kilku komputerów.

- Muszę ściągnąć je z pliku.

- Komputer. Dostęp do jednostki numer sześć, Eve. - Stanął przed półką z winami, które trzymał za biurkiem. - Wejdź tylko do pliku, którego potrzebujesz - powiedział - i zrób kopię.

- Czy nie mówiłam ci już, że przechowuję w moim domowym komputerze oficjalne dane nowojorskiej policji i że nie masz prawa dostępu do tych danych?

- Mówiłaś. Coś lekkiego ... O, to będzie dobre. - Sięgnął po butelkę, odwrócił się i uśmiechnął szeroko, ujrzawszy jej groźną minę. - Może weźmiemy sobie też coś do przegryzienia?

- Przypomnij mi później, że mam ci natrzeć uszu.

Roarke otworzył butelkę.

- Postaram się nie zapomnieć.

7

Popijała wino, jadła kawior i starała się nie myśleć o tym, jak absurdalna jest ta sytuacja. Gdyby dowiedział się o tym ktoś z komendy, nie miałaby spokoju do końca życia.

Roarke robił to samo i to z ogromną przyjemnością.

- Wprowadź imiona, na które chcesz zwrócić szczególną uwagę.

- DanteNYC - powiedziała. - DorianNYC. Feeney sprawdza imiona, które kończą się na NYC, ale ...

- Tak, ale my możemy zastosować inne kryterium. Być może zasypią nas miliony nieprzydatnych imion, ale może też dopisze nam szczęście.

- A co z nazwą konta? On może się ukrywać pod wieloma imionami i porzucać stare, kiedy już je wykorzysta.

- Posuń się troszeczkę. - Przesunął krzesło żony o kilka centymetrów w lewo, a potem usiadł obok niej. - Komputer, szukaj wszystkich operacji prowadzonych z konta o nazwie La BeBe Dame.

Wyszukiwanie rozpoczęte ...

- Feeney powiedział, że trzeba obejść wszystkie blokady i protokoły, żeby ... - Umilkła i podniosła kieliszek, kiedy Roarke spojrzał na nią spod przymrużonych powiek. - Nieważne.

- Komputer, informuj, jeśli i kiedy ktoś dokonuje operacji pod wymienionym kontem, i zlokalizuj źródło aktywności.

Kontynuacja wyszukiwania. Brak żądanych informacji. Kontynuacja ...

- To nie może być takie proste.

- Nie, zazwyczaj nie jest. - Pochylił się i pocałował ją. – Masz szczęście, że trafiłaś właśnie na mnie, prawda? Pytanie retoryczne, kochanie - dodał szybko i zatkał jej usta kawiorem. - Pozwól, że odtworzę tę listę sprzedaży.

Zrobił to ręcznie, sprawnie wystukując na klawiaturze kilka komend. Eve patrzyła przez chwilę, jak po ekranie przesuwa się strumień danych, wreszcie westchnęła ciężko.

- Mogło być gorzej - uznała. - Gdyby to było jakieś tanie wino, mielibyśmy sto razy więcej nazwisk.

- Myślę, że więcej. Możemy rozbić to na sprzedaż indywidualną i zamówienia w restauracjach. Teraz sprawdzimy, co da się zrobić z Merlotern.

- To też twoja marka?

- Nie, konkurencji. Mam jednak swoje sposoby. To zajmie kilka minut.

Ponieważ uważała, że jako funkcjonariuszowi policji nie wypada jej siedzieć i patrzeć spokojnie, jak cywil poważnie narusza prawo, wstała i podeszła bliżej do ekranu na ścianie.

- Komputer, zawęź listę klientów do samotnych mężczyzn i wyświetl ją na czwartym ekranie.

Lista skróciła się wyraźnie. Nie mogła oczywiście pominąć zamówień restauracyjnych, kobiet i mieszanych par, na początek zamierzała jednak sprawdzić dwustu samotnych mężczyzn.

- Komputer. - Zmrużyła oczy. - Wyświetl na ekranie piątym nazwiska mężczyzn, którzy wielokrotnie kupowali ten sam produkt. Lepiej - mruknęła, gdy lista zmniejszyła się o kolejne osiemdziesiąt sześć nazwisk. - Masz już te dane?

- Cierpliwości, pani porucznik. - Zerknął przelotnie na Eve, potem jednak podniósł głowę i wbił w nią spojrzenie, od którego przeszły ją dreszcze, a mięśnie ud same się rozluźniły.

- Co?

- Jesteś taka stanowcza, taka skupiona, prawdziwy gliniarz.

Zimny wzrok, poważna mina, broń pod ręką. Aż mi ślinka leci. Roześmiał się i powrócił do pracy. - Proszę, oto twoje dane, ekran trzeci.

- Mówisz takie rzeczy, żeby mnie podniecić?

- Nie, ale to miły efekt uboczny. Wtedy także wyglądasz bardzo apetycznie. W ciągu ostatniego roku sprzedaż mojego białego wina przewyższyła sprzedaż czerwonego konkurencji o kilkaset butelek.

- Wielka mi niespodzianka - odparła cierpko i ponownie odwróciła się do ekranów. - Komputer, sporządź listę klientów, którzy kupowali wina obu rodzajów w ciągu minionego miesiąca. Niecałe trzydzieści. - Wydęła usta. - Myślałam, że będzie tego więcej.

- Przywiązanie do marki.

- Zaczniemy od tych. Na początek wyeliminuję mężczyzn powyżej pięćdziesiątki. Nasz facet, czy faceci, jest młodszy. Potem trzeba będzie sprawdzić to dokładniej. Wino może kupować tato, wujek czy starszy brat. Albo ... - dodała, spoglądając na listę par, które zakupiły wino. - Mama i tata. Nie sądzę jednak. Zaczęła przechadzać się wzdłuż ściany. - Muszę jeszcze skonsultować to z Mirą, ale nie sądzę. Wydaje mi się, że to nieromantyczne, aseksualne, kiedy rodzice kupują ci wino. Wtedy znów czujesz się jak dziecko, a przecież jesteś mężczyzną i możesz to udowodnić. Możesz mieć każdą kobietę, której zechcesz - mówiła do siebie. Wybierasz tę, która podoba ci się najbardziej. Kobiety są bezlitosne, jak w tym wierszu. Zniszczą cię, jeśli tylko im na to pozwolisz. Więc nie pozwolisz. Tym razem to ty masz nad nimi kontrolę. Wpatrywała się przez chwilę w nazwiska, potem przeszła kilka kroków, by znów do nich powrócić. - Kobiety. Suki, dziwki, boginie. Pożądasz ich, seksualnie, ale jeszcze bardziej pragniesz władzy, absolutnej władzy nad nimi. Więc planujesz, polujesz, wybierasz. Widziałeś ją, ale ona nie widziała ciebie. Musiałeś ją widzieć, musiałeś się upewnić, czy jest dość atrakcyjna, czy nie upodobniła się celowo do twoich fantazji, tak jak ty upodobniłeś się do jej ideału. Musi być rzeczywista. Musi być warta zachodu. Nie będziesz tracił czasu na byle kogo, na byle co, dostaniesz to, co najlepsze, to, na co zasłużyłeś.

Roarke przyglądał się jej, zafascynowany. - Co on robi?

- Wybiera. Planuje. Uwodzi słowami, obrazami. Potem się przygotowuje. Wino. Takie, które będzie pasować do jego upodobań, do nastroju. Ona się tu nie liczy. Świeczki o zapachu, który on lubi. Narkotyki, by miał nad nią władzę. Ona mu nie odmówi. Co więcej, będzie go pożądać. Będzie pożądać go z całych sił.

- Więc chodzi mu o seks?

Pokręciła głową, wciąż wpatrzona w nazwiska.

- O pożądanie. To co innego. On chce być pożądany, chce decydować o tym, kto go będzie pożądał. To równie ważne jak władza nad nią. Ona musi go pragnąć. Zadaje sobie zbyt wiele trudu, by chodziło mu tylko o władzę i kontrolę. Chce być obiektem jej marzeń, jej centrum, bo to jego chwila. Jego gra. Jego zwycięstwo.

- Jego przyjemność - dodał Roarke.

- Tak, jego przyjemność. Ale on chce, by ona myślała, że to także jej przyjemność. Stoi przed lustrem i przeobraża się w kogoś, kim chciałby być, i kogo, jego zdaniem, chce kobieta. Olśniewający, seksowny, przystojny i elegancki. Mężczyzna, który recytuje wiersze i obsypuje kwiatami. Ktoś, kto pozwala kobiecie wierzyć, że jest tą jedną, jedyną. Może sam w to wierzy. Albo wierzył, przy pierwszej może wmawiał sobie, że to prawdziwy romans. Ale pod tym wszystkim kryje się zimne wyrachowanie. To drapieżnik.

- Mężczyźni są drapieżnikami. Eve zerknęła na męża przez ramię.

- Zgadza się. Wszyscy ludzie bywają, ale potrzeby seksualne mężczyzn są prostsze. Uważa się, że to kobiety prócz seksu potrzebują także emocji, uczuć. Właśnie takie były te dwie, a on o tym wiedział. Nie spieszył się. Najpierw chciał je dobrze poznać, odkryć ich słabości i fantazje, by później je wykorzystać. Potem je kontrolował. Jak androidy, tyle że te były ludźmi z krwi i kości. Były prawdziwe, więc i emocje były prawdziwe. Kiedy już skończył, zepsuły się. Znów uczynił z nich dziwki, więc nie były już nic warte. Będzie musiał znaleźć następną.

- Nie miałaś racji, kiedy mówiłaś, że nie możesz wejść do jego umysłu. Zastanawiam się, jak możesz być tym, kim jesteś, i mimo to patrzeć tak wyraźnie, tak chłodno, oczami szaleńców i złoczyńców.

- Bo nie mogę przegrać. Jeśli przegram, oni wygrają. Wszystko wraca do mojego ojca.

- Wiem. - Wstał, podszedł do Eve. Objął ją i mocno przytulił. - Nigdy nie byłem pewien, czy ty o tym wiesz.

Wykryto aktywność konta La Belle Dame ...

Eve wyrwała się z objęć męża, odwróciła na pięcie. - Podaj imię użytkownika i miejsce operacji.

imię użytkownika OberonNYC, miejsce operacji Cyber Perks,

Piąta Aleja przy skrzyżowaniu z Pięćdziesiątą... Ósmą, ..

Nim dobiegła do drzwi, Roarke już je otwierał. - Ja poprowadzę - powiedział.

Nie zamierzała się spierać. Jego auto - którekolwiek z nich na pewno było szybsze od jej wozu. Zbiegając ze schodów, pochwyciła komunikator.

- Porucznik Eve Dallas do komendy.

Wydając rozkazy, porwała kurtkę i wypadła na zewnątrz. Minęło dokładnie sześć minut i dwadzieścia osiem sekund od momentu otrzymania wiadomości do chwili, gdy Roarke zatrzymał auto przed wejściem do Cyber Perks. Mierzyła to. Wyskoczyła z samochodu, nim jeszcze przestały piszczeć hamulce.

Biegnąc do drzwi, zauważyła umundurowanych policjantów, których wezwała tu przed wyjściem z domu.

- Nikt nie wychodzi! - rzuciła, wyjmując odznakę i wieszając ją za paskiem u spodni.

Hałas uderzył w nią niczym potężna fala, gdy tylko otworzyła drzwi. Cyberpunk zagłuszał głosy klientów, brutalnie atakował bębenki jej uszu. Był to świat, którego jeszcze nie znała, w którym tłoczył się różnobarwny tłum. Starsi i młodsi, kobiety i mężczyźni siedzieli przy ladach, stolikach i w kabinach albo przelatywali na deskach powietrznych pomiędzy poszczególnymi stanowiskami. Lecz nawet w tym ogromnym zamieszaniu Eve dostrzegała pewien porządek.

Świrusy o kolorowych włosach i kolczykach w języku zajmowali sekcję, w której znajdowały się luźno rozstawione, wielobarwne stoliki. Komputerowi maniacy - zacięte twarze, nieobecny wzrok i rozchełstane koszule - siedzieli w kabinach. Rozchichotane nastolatki na deskach powietrznych krążyły całymi stadami po sali i udawały, że nie widzą grup młodych chłopców, których próbowały zwabić.

Byli tu także studenci, zgromadzeni wokół kawiarnianych stolików. Starali się przybierać wyszukane pozy i miny ludzi znużonych światem. Centralne miejsce w tej grupie zajmowali typowi miejscy rewolucjoniści w jednolicie czarnych strojach. którzy z upodobaniem snuli swe anarchistyczne teorie i spijali kawę fundowaną przez zapatrzonych w nich studentów.

Rozsiani po całej sali byli turyści, podróżnicy, zwykli klienci, którzy szukali tu specyficznej atmosfery, nowych doświadczeń czy też po prostu wpadli na kawę.

Do której grupy należał jej człowiek?

Ogarnęła spojrzeniem całą salę i ruszyła w stronę szklanej budki opatrzonej napisem Centrum Danych. W środku, na obrotowych krzesłach, siedziało trzech facetów w czerwonych uniformach, którzy bez ustanku operowali jakimiś suwakami i pokrętłami na konsoli. Wszyscy mieli w uszach słuchawki i rozmawiali ze sobą.

Eve skoncentrowała się na jednym z nich, zapukała w szybę.

Młodzieniec o pryszczatym obliczu drgnął, zaskoczony, i podniósł na nią wzrok. Pokręcił głową, przybierając surową i władczą minę, po czym wskazał na słuchawki umieszczone po drugiej stronie szyby, obok Eve.

Włożyła je na uszy.

- Nie dotykaj ściany - polecił chłopiec, siląc się na stanowczy ton. - Nie przechodź za zieloną linię. W lokalu są wolne komputery. Możesz też skorzystać z kabiny. Jeśli chcesz zarezerwować komputer. ..

- Wyłącz muzykę.

- Co? - Chłopiec oblizał nerwowo usta. - Nie przechodź za zieloną linię, bo wezwę ochronę.

- Wyłącz muzykę - powtórzyła Eve i przystawiła do szyby odznakę. - Natychmiast.

- Ale ... ale ja nie mogę. Nie wolno mi. O co chodzi? Charlie? Odwrócił się na krześle. I w tym momencie na sali rozpętało się piekło.

Ryk rozwścieczonego tłumu zagłuszył nawet muzykę. Ludzie zeskakiwali z krzeseł, wybiegali z kabin, krzyczeli, przeklinali. Gęsty tłum internautów natarł na szklaną budkę niczym armia wieśniaków szturmująca królewski pałac. Pełna strachu, złości i żądzy krwi.

Nim Eve zdążyła sięgnąć po broń, ktoś uderzył ją łokciem w podbródek. Głowa odskoczyła jej do tyłu, uderzyła o szybę, Eve ujrzała nagle przed oczami fontannę białych rozpalonych gwiazd.

I to dopiero naprawdę ją wkurzyło.

Wbiła kolano w krocze jakiegoś cudaka o zielonych włosach, nastąpiła z całą siłą na stopę rozwrzeszczanego maniaka, wreszcie strzeliła trzykrotnie w sufit.

Tłum uspokoił się nieco, choć kilka osób nadal zmierzało - być może nawet nie z własnej woli - w kierunku budki. .

- Policja! - krzyknęła, podnosząc odznakę i broń. - Wyłączyć tę cholerną muzykę! Natychmiast! Wszyscy mają wrócić na swoje miejsca. Kto tego nie zrobi, zostanie oskarżony o wzniecanie zamieszek, napaść na policjanta i stwarzanie publicznego zagrożenia.

Nie wszyscy przejęli się jej ostrzeżeniem, niektórzy zapewne nawet go nie słyszeli. Jednak ci bardziej odpowiedzialni - lub tchórzliwi - posłusznie wycofali się na swoje miejsca.

Jedna z nastolatek leżała u stóp Eve. Jej deska powietrzna była zepsuta, a dziewczyna chlipała cicho i ocierała krew z rozbitego nosa.

- Nic ci nie będzie. - Eve pchnęła ją delikatnie stopą. - Spróbuj powoli wstać.

Krzyki dochodzące z różnych części sali znów zaczęły przybierać na sile. Obywatelska odpowiedzialność i strach nie mogły długo powstrzymywać rozeźlonego tłumu.

- Nic nie zostanie wyjaśnione, dopóki nie zapanuje tu porządek i cisza.

- To miała być strefa wolna od wirusów! - krzyknął ktoś. Chcę wiedzieć, co się stało. Chcę wiedzieć, kto jest za to odpowiedzialny.

Najwyraźniej tego samego chciała jeszcze całkiem spora grupa ludzi.

Roarke przeciskał się w stronę żony przez tłum. Niczym wąskie ostrze rozcinające gęstą masę, pomyślała Eve, obserwując go z podziwem.

- Ktoś wprowadził do systemu wirus - mruknął Roarke, gdy wreszcie do niej dotarł. - Zepsuł wszystkie jednostki, i to jednocześnie. Masz tutaj kilkuset bardzo niezadowolonych ludzi. - Tak, zauważyłam. Wyjdź stąd. Wezwij wsparcie.

- Nie zostawię cię tutaj samej, nawet nie próbuj się kłócić. Ty wezwij wsparcie, a ja z nimi porozmawiam.

Nim zdążyła zaoponować, przemówił do tłumu. Nie podnosił głosu. Dobry sposób, pomyślała Eve, wyjmując komunikator. Wielu ludzi przestało krzyczeć, by usłyszeć to, co miał do powiedzenia.

Słyszała go doskonale, nie rozumiała jednak połowy cyberżargonu, którym się posługiwał.

- Porucznik Dallas. Mam tu niebezpieczną sytuację w Cyber Perks, Piąta Aleja, potrzebuję natychmiastowego wsparcia.

Kiedy opisywała okoliczności zajścia, kolejna część tłumu uspokoiła się i powróciła do swoich stolików. Przed budką zostało jeszcze jakichś pięćdziesięciu krzykaczy, którym przewodzili miejscy rewolucjoniści, rozprawiający głośno o światowym spisku, cyberwojnach i terroryzmie komunikacyjnym.

Czas znów zmienić taktykę, postanowiła Eve. Skupiła się na jednym mężczyźnie. Czarna koszula, czarne dżinsy, czarne buty, celowo rozczochrane, farbowane włosy i misjonarski błysk w oku.

Stanęła tuż przed nim, nie pozwalając, by zaraził swym szaleństwem co bardziej podatne dusze.

- Może mnie nie słyszałeś, ale kazałam wszystkim wrócić na miejsca.

- To miejsce publiczne. Jako obywatel tego państwa mam prawo stać tutaj i mówić, co tylko zechcę.

- A ja mogę odebrać ci to prawo, kiedy wykorzystujesz je do wzniecania zamieszek. Kiedy ty czy ktokolwiek inny powołujący się na tę swobodę odpowiedzialny jest za uszkodzenia ciała i straty materialne. - Wskazała na młodą dziewczynę, wciąż pochlipującą cicho, kiedy jej przyjaciele ocierali krew z jej twarzy. - Czy oni wyglądają, według ciebie, jak terroryści? Albo on? - Wyciągnęła rękę w stronę chłopca, z którym rozmawiała przed chwilą, a który opierał się teraz o ścianę budki, śmiertelnie blady ze strachu.

- Pionki można wykorzystać, a potem wyrzucić.

- Tak, a dzieciaki mają rozbite nosy, bo ludzie tacy jak ty chcą publicznie masturbować swoje ego.

- Nowojorska policja to tylko skalane krwią narzędzie w rękach prawicowych biurokratów i półbogów, narzędzie, którym niszczy się wolę i swobodę zwykłych ludzi.

- Ejże, zdecyduj się, chłopie. W końcu to cyberwojna prowadzona przez terrorystów czy dzieło biurokratycznych półbogów? Nie możesz oskarżać wszystkich jednocześnie. Mam pomysł. Ty usiądziesz na swoim miejscu, a ja przyślę ci zaraz kogoś, kto uważnie wysłucha twoich fascynujących teorii. Ale w tej chwili mam tu kilka osób, które potrzebują opieki medycznej. Ty nie pozwalasz mi się tym zająć, opóźniasz też śledztwo w sprawie tego, co tutaj zaszło.

Mężczyzna obdarzył ją drwiącym uśmieszkiem - to zawsze był błąd.

- Dlaczego nie pogwałcisz do końca moich praw i nie aresztujesz mnie?

- Zgoda. - Była już na to przygotowana i nim obrońca swobód obywatelskich zdążył zaprotestować, zapięła mu kajdanki na rękach. - Następny? - spytała bardzo uprzejmie, kiedy w drzwiach pojawiły się wezwane przez nią posiłki.

Zakuty mężczyzna po chwili przyszedł do siebie i zaczął krzyczeć, kiedy Eve przekazała go umundurowanym policjantom. - Nieźle - skomentował Roarke. - Jak na skalane krwią narzędzie prawicowych półbogów.

- Dzięki. Potrzebuję trochę czasu, żeby przywrócić tu porządek. - Rozejrzała się po sali. - Już go tu nie ma.

- Nie - zgodził się Roarke. - Nie ma go tutaj. Może porozmawiam z menedżerem? Spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej. - Byłabym wdzięczna.

Najpierw opatrzyła i przesłuchała rannych, później wypuściła wszystkich poniżej dwudziestki i powyżej pięćdziesiątki. Potem przyszła kolej na ludzi spoza miasta, wreszcie na kobiety. Choć przygotowała listę wszystkich mężczyzn pozostałych jeszcze na sali i sprawdziła starannie ich dane, od początku była pewna, że jej ptaszek zdążył uciec z klatki.

Gdy w klubie pozostali tylko członkowie personelu, usadziła ich w kawiarni, sama zaś przyłączyła się do Roarke'a w jednej z kabin komputerowych. Na monitorze, jak na wszystkich pozostałych, pojawiały się jakieś chaotyczne kolorowe kształty i bezsensowne symbole. Obok monitora stał wysoki kubek z koktajlem kawowym.

- To jest źródło wirusa? - spytała.

- Tak jest. Muszę ...

- Nie dotykaj niczego! - Pochwyciła go za rękę. - Niczego nie dotykaj - powtórzyła, po czym przywołała gestem jednego z policjantów. - Potrzebuję sprzęt zabezpieczający.

- Mamy tylko minizestaw.

- Wystarczy. Potem, posterunkowy Rinski - dodała, spojrzawszy na plakietkę z nazwiskiem - możecie poinformować menedżera, że z polecenia policji ten lokal będzie zamknięty do odwołania.

- Ale będzie miał minę - ucieszył się nieoczekiwanie Rinski i poszedł po sprzęt.

- Nie zamierzałem - zaczął Roarke, gdy się do niego odwróciła - niczego dotykać. To mój pierwszy dzień w tej pracy, pani porucznik.

- Nie wkurzaj się. Poza tym to moja praca, nie twoja. Skąd wiesz, że to właśnie jest źródło?

Roarke z uwagą oglądał paznokcie u prawej dłoni.

- Przepraszam. - Uśmiechnął się z roztargnieniem. - Mówiłaś coś do mnie? Staram się jakoś zabić czas, czekając, aż moja śliczna żona skończy swoją pracę i będzie mogła wrócić ze mną do domu. - Jezu. - Eve przewróciła oczami. - No dobrze, już dobrze, przepraszam, że tak na ciebie naskoczyłam. Jestem trochę zdenerwowana. Czy możesz mi powiedzieć, bo jako taki odważny, silny i bystry mężczyzna musisz się na tym znać, skąd wiesz, że to jest źródło wirusa?

- Zabrzmiałoby to lepiej, gdybyś nie stroiła takich min, ale niech ci będzie. Wiem, że to źródło, bo wszedłem do centralnego systemu, a stamtąd mam dostęp do wszystkich komputerów. Dzięki temu wiem, że ten został zainfekowany jako pierwszy. Wirus miał rozrastać się samoczynnie, przedostać do centralnego systemu, rozprzestrzenić po wszystkich komputerach i uaktywnić wszędzie w tej samej chwili. Bardzo sprytne.

- Świetnie.

Przy kabinie ponownie pojawił się posterunkowy Rinski. - Pani zestaw, pani porucznik.

- Dzięki. - Wzięła walizeczkę, otworzyła ją. Najpierw pokryła dłonie substancją zabezpieczającą, potem podała ją Roarke'owi. Na razie niczego jeszcze nie dotykaj. - Wyjęła minilatarkę, zapaliła ją i oświetliła chłodnym błękitnym światłem kubek z kawą. - Mamy dobry odcisk kciuka. I część palca wskazującego. Masz przy sobie palmtopa?

- Zawsze.

- Możesz wejść do plików tej sprawy? Chciałabym porównać odciski.

Kiedy mąż spełniał jej prośbę, Eve oświetliła blat stołu. Za dużo śladów, uznała, w dodatku większość rozmazana.

- Pani porucznik? - Roarke podał jej wydruk odcisków, o które prosiła.

Eve odchrząknęła i przystawiła kopię do śladów na kubku.

- To on. Poczekaj. - Za pomocą latarki uniosła kubek i podpierając go zabezpieczonym palcem wylała zawartość do specjalnej torebki. - Dlaczego ludzie psują dobrą kawę jakimiś piankami i dodatkami? - Zamknęła starannie torebkę, potem wrzuciła kubek do drugiej i ją również zamknęła. - Mam pytanie.

- Pytaj.

- Skąd on wiedział, że tu idziemy? Musiał wiedzieć. Dlatego załadował ten wirus. Byliśmy tu kilka minut po otrzymaniu wiadomości, ale zdążył nas namierzyć, zainfekował komputery i uciekł. Jak?

- Mam pewną teorię, wolałbym ją jednak najpierw zbadać.

- Jak?

- Muszę zajrzeć do środka do tego komputera.

Eve zastanawiała się przez chwilę. Zgodnie z procedurą powinna była ściągnąć tu Feeneya albo McNaba, albo jakiegoś innego technika z wydziału elektronicznego.

Ale Roarke już tu był.

Gdyby był policjantem - Boże uchowaj - już dawno dowodziłby wydziałem elektronicznym.

- Angażuję cię do tej sprawy jako cywilnego eksperta.

- Zawsze o tym marzyłem. - Wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki małe pudełeczko, potem poruszał zabezpieczonymi palcami. - Teraz będę musiał tego dotknąć.

Za pomocą mini wiertarki w ciągu kilku sekund rozmontował obudowę komputera.

- Hmmm. - Zaczął grzebać w jego wnętrznościach. - W tym klubie są trzy poziomy systemu - zaczął swobodnym tonem, jakby chciał zabawiać żonę rozmową. - To jest poziom najwyższy, minuta kosztuje od jednego do dziesięciu dolarów w zależności od liczby używanych funkcji.

Eve westchnęła ciężko. - To twój klub?

- Owszem, mój. - Pochylił się niżej, by za pomocą cienkiego jak włos przewodu połączyć swój palmtop z zainfekowanym komputerem. - Ale to nie ma nic do rzeczy. Oczywiście, prócz faktu, że nie będziesz musiała wysłuchiwać jęków i narzekań właściciela, którego ta mała przygoda będzie przecież sporo kosztować. - - Zerknął na nią z rozbawieniem. - No i będziesz miała mniej papierkowej roboty.

- Wiesz, jacy są ci prawicowi biurokraci. Żyją z papierkowej roboty.

- Robi ci się siniak na brodzie - zauważył Roarke.

- Tak? - Przeciągnęła palcem po obolałym miejscu. - Cholera!

- Bolało?

- Ugryzłam się w język. To boli bardziej. A ty?

- Nic poważnego. Ten system jest uszkodzony i to bardzo poważnie. Sprytny chłopak - mruknął. - Bardzo sprytny. Będziesz musiała sprawdzić to dokładniej, ale wygląda na to, że masz do czynienia z wysokiej klasy specjalistą. Przeciętny informatyk nie potrafiłby tak zmienić ustawień ogólnie dostępnego komputera, by ostrzegał go o poszukiwaniach jego konta. Miał przenośny skaner, bardzo czuły, i połączył go z komputerem. Bardzo ostrożny i bardzo sprytny koleś.

- Możesz to obejść?

- Myślę, że tak. Sprzęt w tym klubie został zaprogramowany tak, i są to bardzo dobre blokady, by wyłączać się przy każdej próbie wprowadzenia wirusa. Prócz tego są jeszcze wewnętrzne detektory i systemy filtracyjne. Mimo to ten facet zdołał wprowadzić wirus, który zniszczył nie tylko ten komputer, ale i wszystkie pozostałe. I zrobił to w ciągu kilku minut po wykryciu naszego sygnału.

Eve odchyliła się do tyłu.

- Widzę, że jesteś pod wrażeniem.

- O tak. Pod wielkim. Gość ma ogromny talent. Szkoda, doprawdy, że jest równie zepsuty i bezużyteczny, jak ta maszyna.

- Tak. Ogromna strata. - Wstała. - Dobra, przesłucham personel, zabezpieczę ten komputer i odeślę go do elektronicznego. Potem chciałabym przejrzeć dyskietki ochrony. Zobaczymy, jak nasz chłoptaś wyglądał dziś wieczór.

Wyglądał na bardzo zarozumiałego i pewnego siebie, uznała Eve. Dostrzegła to w jego spojrzeniu - spoglądał na tłum z wyższością i starannie skrywaną pogardą, choć jednocześnie nie przestawał uśmiechać się uprzejmie.

Kiedy szedł przez salę, trzymał się od wszystkich na dystans.

Żadnego kontaktu, żadnych znajomych. Przeszedł prosto do kabiny pod ścianą, z której mógł obserwować cały klub.

- Był tu już wcześniej - mruknęła Eve.

Żaden z członków personelu nie był w stanie tego potwierdzić.

Z drugiej jednak strony menedżer był tak przerażony - nie tyle interwencją policji czy zamieszkami, co obecnością Roarke'a że z trudem przypominał sobie własne nazwisko.

Komputer i kabina zarezerwowane zostały na nazwisko R.W.

Emerson. Pseudonim, jak przypuszczała Eve, i - jak dowiedziała się po krótkich poszukiwaniach - nazwisko dawno zmarłego poety.

Tego wieczoru miał dłuższe, kasztanowe włosy i okulary o kwadratowych, barwionych na żółto szkłach. Ubrany był zgodnie z obowiązującą modą, w ciemne, zwężane u dołu spodnie, wysokie do kostek buty i długą, wypuszczoną na spodnie koszulę w tym samym kolorze co szkła okularów. Na prawej ręce nosił złotą bransoletę, a w prawym uchu maleńkie złote kolczyki.

Najpierw zamówił kawę i zadzwonił do kogoś ze swego łącza.

Potem, popijając ją leniwie, obserwował przez chwilę salę.

- Sprawdza, czy środowisko jest stabilne - orzekła Eve. I poluje. Wyszukuje kobiety, przygląda im się. Wszystkie komputery w obrębie klubu mogą się ze sobą kontaktować, prawda? To chyba jeden z powodów, dla których ludzie chodzą do cyberkafejek, zamiast zostać w domu i spokojnie surfować po sieci.

- Jeszcze jeden sposób zawierania znajomości - potwierdził Roarke. - Ekscytująco anonimowy, bliski podglądactwu. Przesyłasz wiadomość do któregoś z komputerów w klubie, możesz obserwować reakcję odbiorcy i zdecydować, czy chcesz zrobić następny krok, zawrzeć osobistą znajomość. Wszystkie komputery wyposażone są w blokady dla tych, którzy nie życzą sobie takich kontaktów.

Eve obserwowała, jak podejrzany loguje się w sieci i wybiera sterowanie manualne.

- Jest. - Roarke dotknął jej ramienia, potem powiększył wybraną część obrazu. - Skaner.

Ujrzała coś, co wyglądało jak pojemnik na wizytówki: małe, płaskie srebrne pudełeczko. Podejrzany wyciągnął z rogu pudełka cienki zwijany kabel i włożył wtyczkę do gniazdka z boku komputera.

- Jest naprawdę bardzo, bardzo dobry. Nigdy nie widziałem takiego małego skanera - powiedział Roarke. - Założę się, że zrobił go sam. Ciekawe, czy ...

- Później będziesz się zastanawiał, czy nie zatrudnić go w swoim dziale konstrukcyjnym - przerwała mu Eve. - Oho, zobaczył nas.

Mężczyzna zastygł nagle w bezruchu, otworzył usta. W tej chwili nie wyglądał już na tak pewnego siebie. Był zszokowany, przerażony. Rozglądał się nerwowo po sali.

Odłączył skaner i pochylił się nisko nad klawiaturą, jak typowy maniak komputerowy.

- Wprowadza wirus - powiedział cicho Roarke. - Umiera ze strachu, ale wie, co robi.

Mężczyzna dosłownie drżał z przerażenia. Co chwila przeciągał wierzchem dłoni po ustach. Siedział jednak na miejscu, ze wzrokiem przykutym do monitora. Potem wstał, zostawiając niedopitą kawę, i ruszył do drzwi, potrącając w pośpiechu stoliki, wpadając na ludzi.

Nim dotarł do wyjścia, niemal biegł. Eve widziała, jak skręca w prawo, zanim zamknęły się za nim drzwi.

- Centrum. Biegł w stronę centrum. Do domu.

8

Potrzebował niemal godziny, by przestać trząść się ze strachu.

Godziny, dwóch szklanek whisky i środka uspokajającego, który Lucias dodał do drugiego drinka.

- To nie powinno było się wydarzyć. To nie powinno w ogóle być możliwe.

- Weź się w garść, Kevin. - Lucias wyjął papierosa, do którego dodał sporą porcję Zonera. Zapalił go, skrzyżował nogi w kostkach. - I pomyśl, jak to się stało?

- Zdołali jakoś dokopać się do nazwy konta, zabezpieczonej nazwy konta.

Zirytowany Lucias zaciągnął się mocno.

- Mówiłeś, że to im zajmie kilka miesięcy.

- Najwyraźniej ich nie doceniłem. - Zdenerwowanie w głosie Kevina mieszało się ze złością. - Tak czy inaczej nie mogą w ten sposób do nas dotrzeć. Ale nawet jeśli udało im się jakoś zdobyć tę nazwę, to jak mogli namierzyć mnie tak szybko? Policja nie ma dość środków, sprzętu i ludzi, żeby nadzorować wszystkie cyberkluby w mieście i komputery w tych klubach. Poza tym są jeszcze blokady, standardowe i te założone przeze mnie.

Lucias zaciągnął się ponownie, przymknął oczy i powoli wypuścił dym.

- Jakie jest prawdopodobieństwo, że po prostu mieli szczęście?

- Żadne - wycedził Kevin przez zęby. - Potrzebowali do tego świetnego sprzętu i doskonałego specjalisty. - Potrząsnął głową. Dlaczego, na miłość Boską, ktoś o takich umiejętnościach miałby zadowolić się pensją gliniarza? W sektorze prywatnym mógłby zarabiać praktycznie każde pieniądze.

- Ludzie mają różne zboczenia, co? Cóż, robi się coraz ciekawiej.

- Ciekawiej? Mogli mnie złapać. Aresztować. Oskarżyć o morderstwo. - Zoner, jak zawsze, pozwalał nabrać odpowiedniego dystansu do rzeczywistości.

- Ale cię nie złapali. - Lucias pochylił się do przodu i w pojednawczym geście poklepał przyjaciela w kolano. - Choćby byli nie wiem jak sprytni, my i tak jesteśmy sprytniejsi. Przewidziałeś taką sytuację i byłeś na nią przygotowany. Zainfekowałeś cały klub. Piękna robota. Znów będą mówić o tobie w mediach. - Westchnął. - Kolejne punkty dla ciebie.

- Mają mnie na dyskietkach z kamer ochrony. - Kevin wciągnął powoli dym, potem powoli go wypuścił. W pewnym sensie Lucias był dla niego narkotykiem, a pochwały przyjaciela działały nań lepiej niż jakiekolwiek środki uspokajające. - Gdybym poszedł do jakiegoś innego klubu, dalej od domu, może nawet nie zmieniłbym wyglądu.

- Zrządzenie losu. - Lucias zaczął się śmiać, po chwili także Kevin uśmiechnął się nieśmiało. - To naprawdę zrządzenie losu, prawda? Los działa na naszą korzyść. Naprawdę, Kev, jest coraz lepiej. Zajmiesz się tym kontem? Założysz nowe?

- Tak, tak, to żaden problem. - Kevin wzruszył ramionami.

Elektronika i komputery nie miały przed nim żadnych tajemnic. Podali do publicznej wiadomości sporo szczegółów. Grupy dyskusyjne, narkotyki. Może powinniśmy przestać na jakiś czas.

- Kiedy właśnie zaczyna się robić interesująco? Nie sądzę. Oczy Luciasa błyszczały nienaturalnie w chmurze dymu. - Im większe ryzyko, tym większe emocje. Teraz przynajmniej wiemy, że mamy godnych przeciwników. To dodaje tylko smaczku. Pikanterii.

- Mógłbym nie zamykać tego konta - rozmyślał głośno Kevin. Wysłać kilka fałszywych informacji.

- Ach! - Lucias uderzył otwartą dłonią w poręcz fotela. Widzę, że i ciebie zaczyna to wciągać. Pomyśl o tym tylko, pomyśl o tym podczas jutrzejszego rendez - vous. Ba, ty i twoja piękna dama możecie porozmawiać o tym przy drinku. Ona drży lekko, przerażona losem swoich sióstr. Nie ma pojęcia, że wkrótce do nich dołączy. Boże, to cudowne.

- Tak. - Whisky i narkotyk krążyły w żyłach Kevina, zamieniały wdychane powietrze w delikatną ciecz. - To rzeczywiście dodaje pikanterii.

- Jedno jest pewne: nie nudzimy się.

Rozbawiony już, Kevin sięgnął po zaprawiony narkotykiem papieros.

- I na pewno nie będziemy się nudzić jeszcze przez dłuższy czas. Wiem już, w co ubiorę się jutro. Jak będę wyglądał. Ona jest taka seksowna. Monika. Nawet jej imię pachnie seksem. Zawahał się, nie wiedząc, czy powinien mówić przyjacielowi o swych rozterkach. - Nie wiem, czy będę w stanie doprowadzić to do końca. Nie wiem, czy potrafię ją zabić.

- Potrafisz. Zrobisz to. Nie będziemy przecież obniżać teraz poziomu rozgrywki. - Lucias uśmiechnął się szeroko. - Pomyśl tylko, przez cały czas, kiedy będziesz dotykał jej nagiego ciała, kiedy będziesz w jej wnętrzu, będziesz wiedział, że jesteś ostatnim, który to robi. Że twoje ciało, twój penis to ostatnie, co pozna na tym świecie.

Kevin doznał wzwodu na samą myśl o czekających go rozkoszach.

- Cóż, nie można zapominać o fakcie, że umrze szczęśliwa. Lucias zaniósł się homeryckim śmiechem.

Ponieważ próbowała stracić trochę na wadze - jak zawsze Peabody zamiast na stacji najbliższej domu Eve, wysiadła sześć przecznic dalej. Cieszyła się na ponowną wizytę w domu przełożonej, gdzie autokucharz zawsze był prawdziwą skarbnicą smakołyków.

Jeszcze jeden powód do dłuższego spaceru, przyznała w duchu.

Rodzaj pokuty za grzech, który zamierzała dopiero popełnić. Tego rodzaju rozwiązanie bardzo odpowiadało jej wrażliwości, wrażliwości wyznawczyni Free Age. Oczywiście w tej filozofii życiowej nie istniało pojęcie grzechu i pokuty, lecz równowagi i nierównowagi.

Ale to tylko kwestia semantyki.

Wychowała się w dużej, niezbyt zamożnej rodzinie, która wierzyła w potrzebę samorealizacji, szanowała przyrodę, sztukę i wierność własnym przekonaniom. Wiedziała - wydawało jej się, że wiedziała o tym od zawsze - żeby pozostać wierną sobie, musi pracować jako policjant, który próbuje utrzymać ... hm, chyba właśnie równowagę.

Teraz jednak brakowało jej trochę rodziny. Wybuchów miłości i miłych niespodzianek. I, do diabła, prostoty tego wszystkiego. Może powinna była wziąć kilka dni urlopu, pojechać do mamy, siedzieć w kuchni i podjadając słodkie ciasteczka, sycić się jej ciepłą miłością.

Bo nie miała pojęcia, co się z nią dzieje. Dlaczego czuje się taka smutna, niespokojna, niezadowolona. Miała już to, czego najbardziej w życiu pragnęła. Była gliniarzem, dobrym gliniarzem, pracowała pod komendą kobiety, którą uważała za niedościgniony wzór. Tak wiele nauczyła się w ciągu minionego roku. Nie tylko techniki, nie tylko procedur, lecz tego, co odróżnia dobrego gliniarza od gliniarza idealnego. Zrozumiała, co dzieli tych policjantów, którzy chcą jak najszybciej zamknąć sprawę, od tych, którzy sięgają o jeden poziom dalej, którzy troszczą się o ofiarę. Którzy O niej pamiętają. Wiedziała, że z każdym dniem jest coraz lepsza w swoim fachu, i ten fakt napełniał ją dumą. Uwielbiała mieszkać w Nowym Jorku, widzieć, jak z każdą mijaną przecznicą zmienia się charakter tego miasta.

Jest takie pełne, myślała. Pełne ludzi, energii, działania.

Wiedziała, że choć w każdej chwili może wrócić do domu rodzinnego i siedzieć w przytulnej kuchni, nigdy już nie będzie tam szczęśliwa. Potrzebowała Nowego Jorku. Była szczęśliwa w swym małym mieszkanku, gdzie cała przestrzeń należała tylko do niej. Miała miłych kolegów, przyjaciół, satysfakcjonującą pracę.

Spotykała się - cóż, na razie tylko spotykała - z jednym z najprzystojniejszych, najmilszych i najbardziej interesujących mężczyzn, jakich miała okazję poznać. Zabierał ją do galerii, do opery, do niesamowitych restauracji. Dzięki Charlesowi poznała nie tylko inną stronę miasta, ale i życia.

I leżała nocą w łóżku, wpatrując się w sufit i zastanawiając, dlaczego czuje się taka samotna.

Musiała z tym skończyć. Do tej pory nikt w jej rodzinie nie cierpiał na depresję, a ona nie zamierzała być pierwsza. Może potrzebowała jakiegoś hobby. Malowanie na szkle, zbieranie monet. Fotografia holograficzna. Filatelistyka.

Pieprzyć to!

Ta właśnie myśl zaprzątała jej głowę, kiedy z windy wyszedł McNab i omal się z nią nie zderzył.

- Cześć. - Cofnął się niezdarnie o krok, ona zrobiła to samo.

Schował ręce do kieszeni.

- Cześć. - Czemu musiała znaleźć się w tym miejscu właśnie w tej chwili? Nie mogła iść troszeczkę wolniej, troszkę szybciej? Nie mogła wyjść z domu pięć minut wcześniej, dwie minuty później?

Przez chwilę patrzyli na siebie spod ściągniętych brwi, musieli jednak ruszyć z miejsca albo dać się ponieść fali ludzi, którzy wyszli właśnie ze stacji metra.

- No tak. - Wyjął ręce z kieszeni, by poprawić okulary przeciwsłoneczne o maleńkich okrągłych szkłach w kolorze morskiej wody. - Dallas zwołała naradę u siebie w domu.

- Właśnie tam idę.

- Zdaje się, że miała wczoraj ręce pełne roboty - kontynuował, starając się mówić swobodnym tonem. - Szkoda, że ten dupek nie wpadł do Cyber Perk tej nocy, kiedy tam byliśmy. Może byśmy go poznali i byłoby po wszystkim.

- Wątpię.

- Trochę więcej optymizmu, Peabody.

- Trochę więcej rozsądku, McNab.

- Obudziłaś się po złej stronie łóżka tego lalusia?

Peabody usłyszała zgrzytanie własnych zębów.

- Łóżko Charlesa nie ma złych stron - odparła słodko. - Jest wielkie, miękkie i wygodne.

- Ach tak? - Połowa obwodów w jego mózgu przepaliła się na myśl o nagiej Peabody w jakimś miękkim, seksownym łóżku. Z kimś innym.

- No, no, jaka cięta riposta. Pewnie doskonalisz intelekt podczas rozmów z tymi lafiryndami, o których tak lubisz opowiadać.

- Ostatnia z tych lafirynd miała doktorat, ciało bogini i twarz anioła. Nie traciliśmy czasu na długie rozmowy.

- Świnia.

- Suka. - Pochwycił ją za ramię, kiedy skręciła w stronę bramy domu Roarke'a. - Mam już dość twoich złośliwości, Peabody. Nigdy nie przepuścisz okazji, żeby mi dołożyć. Powinnaś się trochę hamować.

- Nie licz na to. - Próbowała się wyrwać, lecz on trzymał ją mocno. Nigdy nie doceniała tych jego chudych ramion. Czuła się upokorzona faktem, że ich siła przyprawia ją o zawroty głowy. - I jak zwykle to ty się mylisz i ty jesteś głupi. To ty zepsułeś wszystko, bo nie mogłeś znieść myśli, że robię coś wbrew twojej woli.

- Zgadza się. Rzeczywiście, nie powinienem mieć do ciebie pretensji o to, że wyszłaś z mojego łóżka i wskoczyłaś do łóżka jakiejś dziwki.

Uderzyła go pięścią w pierś.

- Nie nazywaj go tak. Nic o tym nie wiesz, a gdybyś miał choć jedną dziesiątą klasy Charlesa, jego uroku, jego troskliwości, mógłbyś może nazywać siebie mężczyzną. Ale ponieważ ich nie masz, to powinnam chyba podziękować ci za zakończenie czegoś, co było z mojej strony idiotyczną i niezrozumiałą pomyłką. Dzięki!

- Proszę bardzo.

Zdyszani, stali naprzeciwko siebie, niemal dotykali się nosami.

Sekundę później jęczeli, złączeni w pocałunku. Odsunęli się gwałtownie, patrzyli na siebie szeroko otwartymi oczyma.

- To nic nie znaczyło - zdołała wydyszeć Peabody.

- Zgadza się. To nic nie znaczyło. Więc zróbmy to jeszcze raz.

Przyciągnął ją do siebie, wbił zęby w jej dolną wargę. Peabody czuła się jak wyrzucona z katapulty, do tego huczało jej w uszach, nie mogła oddychać ani złapać równowagi. I jedyne, czego pragnęła, to przesuwać dłońmi po smukłym ciele McNaba.

W końcu zdecydowała się na pośladki, wbiła w nie palce, jakby mogła urwać sobie smakowity kawałek i schować do kieszeni.

Odwrócił ją, próbował wsunąć dłonie pod sztywną marynarkę munduru. Wiedział, że kryją się pod nią cudowne krągłości miękkiego, kształtnego ciała. Zdesperowany, pchnął ją do tyłu, przycisnął do krat bramy.

- Och ...

- Przepraszam. Pozwól mi ... Boże. - Wpił się ustami w Jej szyję, ciekaw, czy mógłby ją zlizać niczym lody.

- Przepraszam. - Głos dochodził znikąd, zewsząd; zastygli w bezruchu.

- Mówiłeś coś? - spytała.

- Nie. A ty?

- Sierżant Peabody. Panie McNab.

Wciąż złączeni w namiętnym uścisku, jak na komendę obrócili głowy i wbili wzrok w ekran wideofonu na kamiennym słupie bramy. Z monitora patrzyła na nich beznamiętna twarz Summerseta. - Pani porucznik oczekuje was w swoim gabinecie - powiedział uprzejmym tonem. - Radziłbym odsunąć się od bramy, inaczej możecie upaść, kiedy ją otworzę.

Peabody czuła, że jej twarz płonie żywym ogniem.

- O cholera! - Odepchnęła McNaba, stanęła prosto i zaczęła poprawiać mundur. - To było głupie.

- Mnie się podobało. - Miał wrażenie, że jego nogi oddzieliły się na chwilę od reszty ciała, i utwierdził się w tym przekonaniu, kiedy przy pierwszym kroku omal nie stracił równowagi. - Co się z nami dzieje, do diabła?

- Fakt, że poddaliśmy się tej ... reakcji chemicznej, nie znaczy jeszcze, że musimy robić to ponownie. To tylko komplikuje sytuację.

Tańczył przed nią, szedł tyłem. Jego długi, cienki kucyk kołysał się z boku na bok. Lekka czerwona kurtka sięgała mu niemal do kolan. Choć Peabody robiła wszystko, co w jej mocy, by zachować poważną i wyniosłą minę, nie mogła powstrzymać uśmiechu.

- Aleś ty pocieszny.

- Może byśmy zjedli dziś wieczór pizzę? Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

- Już wiemy, co z tego wyszło - przypomniała mu. - Teraz nie mamy na to czasu, McNab. Nie mamy czasu, żeby o tym myśleć. - Ja myślę o tobie przez cały czas.

Peabody zatrzymała się w pół kroku. Niełatwo zachować spokój, kiedy serce wyrywa się człowiekowi z piersi.

- Mącisz mi tylko w głowie.

- Taki jest plan. Pizza, Peabody. - Poruszał jasnymi brwiami. - Wiem, jak bardzo lubisz pizzę. - Jestem na diecie.

- Po co?

Fakt, że zadawał to pytanie ze szczerym zdziwieniem, zawsze sprawiał jej niekłamaną przyjemność.

- Bo mój tyłek osiągnie wkrótce masę równą masie Plutona. McNab obszedł ją dokoła i przez chwilę szedł za nią.

- Daj spokój. Masz wspaniały tyłek. Jest tu. Człowiek nie musi go szukać przez pół dnia.

Poklepał ją czule po pośladku, otrzymał przeciągłe, ostrzegawcze spojrzenie i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Wiedział, że robi postępy. - Będziemy tylko jeść i rozmawiać. Żadnego seksu.

- Może. Pomyślę o tym.

Przypomniał sobie, co Roarke mówił mu o sztuce uwodzenia.

Jednym skokiem przesadził trawnik i zerwał kwiatek z ozdobnej gruszy. Dogonił Peabody na schodach i wsunął kwiatek za najwyższy guzik jej marynarki.

- Jezu - mruknęła i przewróciła oczami, ale nie wyjęła kwiatka przed wejściem do domu.

Starała się unikać wzroku Summerseta. Czuła jednak wyraźnie rumieniec, który wypłynął na jej twarz, gdy kamerdyner zaprowadził ich do gabinetu Eve.

Eve stała na środku pokoju, kołysała się lekko na piętach i oglądała po raz kolejny nagranie z kamer ochrony. Facet jest zadowolony z siebie, myślała. I wyniosły. Spoglądał z rozbawieniem na tłum w cyberkafejce, myśląc o tym, że wszyscy tu obecni są czymś gorszym od niego. Że ma swój sekret.

Z drugiej jednak strony ubierał się tak, by przyciągać uwagę.

By budzić podziw i zazdrość. By ci, którzy go widzą, rozumieli, że jest kimś. Planował naprzód. Był całkowicie pewien, że nikt i nic nie może go dosięgnąć. Lecz kiedy zrozumiał, że są na jego tropie, trząsł się ze strachu.

Patrzyła, jak pot spływa mu po twarzy, gdy wpatrywał się z przerażeniem w monitor. I widziała go wyraźnie, jak zrzuca martwe ciało Bryny Bankhead z balkonu. Byle tylko pozbyć się kłopotu, rozmyślała. Zagrożenia, niedogodności. A potem uciec.

Nie widziała go jednak następnej nocy, z inną kobietą. Nie widziała go w roli kogoś, kto zabija celowo, z zimną krwią.

Odwróciła się, kiedy do pokoju weszli Peabody i McNab.

- Obejrzyjcie sobie dokładnie tego kolesia z profilu, z przodu i z tyłu - poleciła. - Skoncentrujcie się na strukturze twarzy, na kształcie, nie kolorze, oczu, na budowie ciała. Nie przejmujcie się włosami, jestem pewna, że to peruka.

- Ma pani siniak na brodzie, pani porucznik.

- Tak, a ty masz kwiatek za guzikiem. Więc obie wyglądamy głupio. Dupek rozpracował wreszcie perukę i kosmetyki, wiem, co to za marki. Sprawdźcie punkty sprzedaży, Peabody, sporządź listę klientów. Porównajcie ją z listą sprzedaży win. Roarke przygotowuje mi wykaz ekskluzywnych sklepów z odzieżą dla mężczyzn.

- Roarke już przygotował tę listę. - Wszedł do gabinetu i podał Eve dyskietkę. - Dzień dobry.

- Dzięki. - Eve przekazała dyskietkę asystentce. - Nasz chłopak lubi się dobrze ubierać. Buty od najlepszych projektantów, ubrania od krawca. Jak się mówi o takich ubraniach?

- Szyte na miarę - podsunął jej mąż. - Choć może sprowadzać je bezpośrednio z Londynu lub Mediolanu. Pierwszy garnitur miał zdecydowanie brytyjski krój - dodał. - Drugi z pewnością był włoski. Ale jestem pewien, że odwiedza też najlepsze sklepy w Nowym Jorku.

- Cóż, powinniśmy chyba uwierzyć na słowo naszemu arbitrowi mody - stwierdziła Eve cierpko. - Ale na wszelki wypadek sprawdzimy to, może uda nam się znaleźć coś interesującego. Jeśli nie ma własnej szklarni, to musi też gdzieś kupować te róże. Prawdopodobnie robi to w kwiaciarni blisko swojego domu, a mogę się założyć, że mieszka albo w Upper West, albo w Upper East, więc najpierw będziemy szukać tam.

Obejrzała się przez ramię, zaskoczona, kiedy Roarke podał jej kubek świeżej gorącej kawy.

- Za godzinę przyjdzie tutaj Mira. Feeney jest na komendzie, ciągle bada ten komputer, który zabraliśmy z Cyber Perks. Chcę odpowiedzi, tropu i chcę mieć to dzisiaj. Bo dziś wieczorem on znów zrobi ruch. Musi.

Odwróciła się do ekranu, na którym widniała uśmiechnięta twarz mordercy.

- Ma już następny cel.

Podeszła do tablicy, do której przypięła fotografie obu ofiar i wizerunek podejrzanego po obu morderstwach.

- Jest młoda - oświadczyła Eve. - Najwyżej dwadzieścia pięć lat. Mieszka sama. Atrakcyjna i inteligentna, uwielbia poezję. Romantyczna, aktualnie nie związana z żadnym mężczyzną. Mieszka w mieście. Pracuje w mieście. On już ją widział, obserwował ją na ulicy i w pracy. Być może nawet rozmawiała z nim, nieświadoma, że to właśnie ten, który ją uwodzi. Nie może się doczekać wieczoru, spotkania z mężczyzną, który wydaje się spełnieniem jej najskrytszych marzeń. Za kilka godzin, myśli, wreszcie go poznam. I może, może ... - Odwróciła się od tablicy. Zachowajmy ją przy życiu. Nie chcę widzieć tu kolejnej fotografii.

- Mogę zabrać pani chwilę, pani porucznik? - Roarke zaprosił ją gestem do swego gabinetu, po czym wszedł za nią i zatrzasnął drzwi, nim mogła się temu sprzeciwić.

- Posłuchaj, mam mało czasu.

- Więc po co go tracić? - Odparł. - Mogę sporządzić dla ciebie te listy klientów i porównać je z poprzednimi dziesięć razy szybciej, niż zrobiłaby to Peabody.

- Nie masz swojej pracy?

- Owszem, sporo. Ale znajdzie się czas i dla ciebie. - Przesunął palcem po siniaku na jej brodzie. - A po za tym - dodał - ja też, nie chciałbym zobaczyć na twojej tablicy kolejnej fotografii. Zamierzam zrobić to tak czy inaczej, pomyślałem jednak, że będziesz się mniej złościć, jeśli spytam. Oczywiście tylko dla formalności.

Zmarszczyła gniewnie czoło i złożyła ręce na piersiach. - Dla formalności?

- Tak, kochanie. - Ucałował jej siniak. - Dzięki temu będziesz mogła zabrać Peabody do akcji, bo mam nadzieję, że dziś u ... Sygnał domowego telełącza przerwał mu w pół słowa. - Tak?

- Doktor Dimatto chce się zobaczyć z porucznik Dallas.

- Przyślij ją na górę - poleciła Eve. - Rób, co chcesz - zwróciła się do męża. - Ale na razie będę udawać, że nic o tym nie wiem. Dla formalności, oczywiście.

- Jak sobie życzysz. Zostanę tu jeszcze na minutkę, żeby ... ustalić pewne rzeczy. Potem chciałbym się przywitać z Louise. - Zrobisz, co zechcesz - powtórzyła Eve. Otworzyła drzwi, obejrzała się jeszcze przez ramię. - Jak zawsze zresztą.

- Dlatego właśnie jestem takim szczęśliwym człowiekiem. Parsknęła gniewnie i przeszła do swego gabinetu, by przywitać Louise.

Młoda lekarka, jak zawsze, tryskała energią. Gdy tylko przekroczyła próg, spojrzała na kawę w dłoni Eve i uśmiechnęła się. - Owszem, chętnie się napiję.

- Peabody, kawa dla doktor Dimatto. Życzysz sobie coś jeszcze?

Louise spojrzała na McNaba, który próbował właśnie pochłonąć ogromny kawał ciasta.

- To szarlotka?

McNab wydał z siebie dźwięk, który wyrażał jednocześnie potwierdzenie, błogość i poczucie winy. - Więc też poproszę kawałek, dzięki.

Eve zerknęła na elegancką czerwoną suknię Louise.

- Nie wyglądasz, jakbyś się wybierała z wizytą do pacjenta.

- Mam spotkanie. Z darczyńcą. - Kiedy przechyliła głowę, w jej uszach błysnęły kolczyki z brylantami. - Nie wiem dlaczego, ale łatwiej przychodzi mi wyprosić od ludzi pieniądze, kiedy wyglądam tak, jakbym ich nie potrzebowała. Ciekawe. Tak czy inaczej ... dziękuję, Peabody. Mogę usiąść? - Nie czekając na odpowiedź, Louise usiadła, założyła nogę na nogę i z wprawą przytrzymując porcję ciasta na kolanie, pociągnęła łyk kawy.

Jej oczy zasnuły się na chwilę mgłą, westchnęła przeciągle, rozkoszując się bogatym smakiem.

- Skąd ty bierzesz takie cuda? To musi być nielegalne.

- Roarke.

- No jasne. - Wzięła do ust pierwszą porcję szarlotki.

- Co cię do nas sprowadza, Louise? Mam nadzieję, że coś więcej niż ta wspaniała kawa, bo jesteśmy tu trochę zajęci.

- Och, na pewno. - Wskazała głową na tablicę ze zdjęciami. - Pytałam sąsiadów o Brynę Bankhead. Znała wszystkich ze swojego piętra i kilku lokatorów z innych pięter. Bardzo ją lubili. Mieszkała tam od trzech lat. Spotykała się z mężczyznami dość często, nigdy jednak nie był to jakiś poważny związek.

- Wiem o tym wszystkim. Chcesz porzucić medycynę dla pracy w policji?

- Mieszkała tam od trzech lat - powtórzyła Louise ze smutkiem. - Jak mieszkam od dwóch. Umarła niemal na moich oczach. Nigdy nie rozmawiałam z nią dłużej niż przez kilka minut.

- Poczucie winy niczego już tu nie zmieni.

- Nie. - Louise pochłonęła kolejny kęs ciasta. - Ale zmusiło mnie do myślenia. I do bardziej energicznych poszukiwań informacji, które mogłyby ci pomóc w rozwiązaniu tej sprawy. Dotarłam do opisu pewnego projektu badawczego, który prowadzono w klinice J. Forrestera. To prywatna ekskluzywna klinika, która specjalizuje się w leczeniu zaburzeń seksualnych i bezpłodności. Prawie dwadzieścia pięć lat temu J. Forrester utworzył spółkę z firmą Allegany Pharmaceuticals, by wraz z nią prowadzić badania nad różnymi substancjami chemicznymi, które mogłyby być pomocne w likwidowaniu takich zaburzeń i wspomaganiu aktywności seksualnej. W projekcie tym brało udział wielu wybitnych chemików i lekarzy.

- Badali substancje obecne w narkotykach znanych jako Dziwka i Dziki Królik.

- Te, inne, mieszanki. Rzeczywiście, udało im się stworzyć środek o nazwie Matigol, który pozwalał mężczyznom w bardzo podeszłym wieku prowadzić normalną aktywność seksualną, oraz preparat zwany Compax, dzięki któremu nawet kobiety po pięćdziesiątce mogą bezpiecznie zachodzić w ciążę i rodzić dzieci. - Louise zamilkła na moment, by zjeść następny kawałek szarlotki. - Oba te środki są bardzo skuteczne, ale przy tym także potwornie drogie i dlatego niedostępne dla przeciętnego klienta. Jednak ci, którzy mogą sobie na nie pozwolić, są zachwyceni rezultatami.

- Masz nazwiska ludzi związanych z tym projektem?

- Jeszcze nie skończyłam. - Louise odwróciła głowę i uśmiechnęła się promiennie, kiedy do pokoju wszedł Roarke. - Dzień dobry. - Louise. - Podszedł do niej i pochylił się, by ucałować jej dłoń. - Wyglądasz cudownie, jak zawsze.

- Tak, tak, ple, ple. Co jeszcze? - zażądała Eve. - Co jeszcze chciałaś mi powiedzieć?

- Twoja żona jest niegrzeczna i niecierpliwa.

- Dlatego ją kocham. Ach, byłbym zapomniał, idzie tu Charles Monroe.

- Co to jest? Jakieś zebranie? - gderała Eve, spoglądając jednocześnie ostrzegawczo na McNaba. Ten odpowiedział jej równie hardym spojrzeniem, po kilku sekundach jednak naburmuszony, opuścił wzrok. - A ty przygotuj mi dane na temat J. Forrestera i Allegany Pharmaceuticals.

Zacisnęła mocniej zęby, kiedy dostrzegła błysk zainteresowania oczach Roarke' a.

- Cholera - rzuciła.

- Kupiłem Allegany osiem ... nie, dziesięć miesięcy temu. Co ich wiąże z tą sprawą?

- Jeszcze nie wiem, bo pani doktor jest dzisiaj wyjątkowo tajemnicza.

- Nie, po prostu nie zdążyłam jeszcze dokończyć - zaprotestowała Louise, po czym otworzyła szeroko oczy, niemal równie zachwycona jak po pierwszym łyku. - Och - mruknęła, kiedy do pokoju wszedł Charles. - No, no.

- Ty pewnie też chcesz kawy - stwierdziła z rezygnacją Eve.

Gość odpowiedział jej czarującym uśmiechem. .

- Nie odmówię.

- Ja się tym zajmę. - Czerwona jak burak Peabody uciekła szybko do kuchni.

- Roarke. McNab. - Przy tym drugim wyćwiczony uśmiech Charlesa nieco przygasł. Potem powrócił w całej okazałości, gdy Charles skłonił się przed Louise. - My się chyba nie znamy.

- Louise. Louise Dimatto. - Podała mu rękę.

- Tylko proszę nie mówić mi, że pani też jest policjantką.

- Lekarką. A pan?

Charles udał, że nie słyszy obraźliwej uwagi McNaba. - Licencjonowaną osobą do towarzystwa.

- Interesujące.

- Możecie odłożyć te uprzejmości na później? Zrobimy przyjęcie, wszyscy są zaproszeni. - Sfrustrowana Eve przeciągnęła dłońmi przez włosy. - Zaraz się tobą zajmę - zwróciła się do Charlesa. - Dokończ, Louise.

- Na czym to stanęłam? Ach, tak. Mimo tych sukcesów jakieś dwadzieścia lat temu projekt został porzucony, a spółka rozwiązana. Brak funduszy, brak zainteresowania i niefortunne skutki uboczne wywoływane przez niektóre ze środków badanych w tym okresie. Uznano, że dalsze prace badawcze z wykorzystaniem tych substancji są zbyt kosztowne, a poza tym mogą narazić spółkę na konflikt z prawem. Decyzja taka podjęta została głównie pod naciskiem doktora Theodore'a McNamary, który przewodził projektowi i któremu przypisuje się odkrycie Compaxu i Matigolu. Jeszcze przed zamknięciem projektu pojawiały się liczne plotki niestety, nie byłam w stanie ich potwierdzić - o nadużyciach i kradzieży drobnych ilości badanych środków. Mówiono o eksperymentach przeprowadzanych nie tylko w laboratorium, ale i poza nim. Podobno naukowców chciały skarżyć kobiety należące do personelu ośrodka. Twierdziły, że podawano im różne środki bez ich wiedzy i zgody, a kiedy znajdowały się pod ich wpływem, były molestowane seksualnie. Nawet jeśli to prawda, to nikt do tej pory nie podał nazwisk tych kobiet.

- Dobra robota. Sprawdzę to. Skoro musisz już iść na to spotkanie ...

- Mam jeszcze trochę czasu. Dopiję kawę, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Właściwie chętnie wezmę sobie jeszcze jedną filiżankę. - Nie czekając na odpowiedź, Louise wstała i przeszła do kuchni.

- No dobrze, Charles, twoja kolej.

Skinął głową i uśmiechnął się do Peabody, kiedy ta przyniosła mu kawę.

- Moja klientka jest przekonana, że te informacje przeznaczone są dla innej klientki. Wolałbym, żeby pozostała w tym przekonaniu. - Chronię moje źródła, Charles.

- A ja chronię swoich klientów. Musisz mi obiecać, że jeśli dzięki temu, co wam teraz powiem, poznacie jej tożsamość, nie będziecie podejmować żadnych działań przeciwko niej.

- Ona mnie nie interesuje. A jeśli jedynym jej grzechem jest fakt, że nakręca się za pomocą prochów, to dopilnuję też, żeby nie interesowali się nią ludzie z wydziału narkotyków.

- Seks nie dla wszystkich jest łatwy, Dallas.

- Gdyby ludzie nie chcieli się pieprzyć, zostałbyś bez pracy - nie wytrzymał McNab.

Charles zerknął nań przelotnie.

- Zgadza się. Gdyby ludzie nie chcieli kraść, oszukiwać, napadać i zabijać, pan też byłby bez pracy. Więc powinniśmy chyba się cieszyć, że dzięki ułomnościom ludzkiej natury mamy co robić.

Eve stanęła pomiędzy krzesłem zajmowanym przez Charlesa i biurkiem, przy którym pracował McNab, skutecznie odgradzając ich od siebie.

- Podaj mi nazwisko tego dilera, Charles. Nikt nie chce skrzywdzić twojej klientki.

- Carlo. Oni nie używają nazwisk. Poznała go przez Internet, podczas dyskusji o eksperymentach w seksie.

Eve usiadła na skraju biurka.

- Ach tak. Kiedy?

- Jakiś rok temu. Powiedziała, że on zmienił jej życie.

- Jak wygląda zakup?

- Początkowo wysyłała zamówienie e - mailem. Przelewała określoną kwotę na jego konto, a potem odbierała przesyłkę w skrytce na dworcu kolejowym.

- Żadnych kontaktów osobistych?

- Żadnych. Teraz korzysta ze swego rodzaju subskrypcji, co miesiąc otrzymuje stałą dawkę. Należność, ze zniżką za subskrypcję, jest automatycznie przekazywana z jej konta na jego. Pięć tysięcy miesięcznie za ćwierć uncji.

- Muszę z nią porozmawiać.

- Dallas ...

- Zaraz wytłumaczę ci dlaczego. Chcę wiedzieć wszystko, co ta kobieta może mi powiedzieć na jego temat, numer konta, przyzwyczajenia, sposób komunikacji. Regularnie robi z nim interesy, więc pewnie trochę go zna. Co więcej, muszę ją jak najszybciej ostrzec. Może być następnym celem.

- Na pewno nie. - Wstał, kiedy Eve zeszła z biurka. - To są jego ofiary? - Wskazał na tablicę. - Ile mają lat? Dwadzieścia, dwadzieścia pięć? Ta kobieta ma ponad pięćdziesiąt. Jest atrakcyjna, dba o siebie, ale nie ma tego ... uroku. W mediach podawano, że były wolne, mieszkały same. Ona jest mężatką. Spotyka się ze mną dla rozrywki, by się odprężyć. Mieszka z mężem i nastoletnim synem. Rozmowa na ten temat, rozmowa z policjantką będzie tylko upokorzeniem dla niej i dla jej rodziny.

- Może też zniszczyć jej seksualne ego - wtrąciła Louise. Stała po drugiej stronie pokoju, popijając drugą kawę. - Fakt, że korzysta z narkotyków i usług osób do towarzystwa, wynika zapewne z jakichś zaburzeń w tej sferze. Ujawnianie tych potrzeb przed władzą, która może ją za to ukarać i wydrwić, jest z medycznego i psychologicznego punktu widzenia wysoce niewskazane.

- Unikanie takiego rozwiązania może się skończyć tym, że jej fotografia dołączy do tych, które wiszą już na tej tablicy.

- Pozwól mi jeszcze raz z nią porozmawiać - poprosił Charles. - Zdobędę informacje, których potrzebujesz. Co więcej, zostanę jego klientem, na własny koszt. Na pewno sprawdzi moją wiarygodność, ale osoba do towarzystwa to klient, który nic powinien chyba budzić jego podejrzeń.

- Dobra, tylko dostarcz mi te dane jeszcze przed trzecią - zgodziła się Eve. - I nie rób nic innego. Nie chcę, żeby znał twoje nazwisko.

- O mnie nie musi się pani martwić, pani porucznik.

- Tylko dane, Charles. Żegnam.

- Ja też muszę się już zbierać. Dzięki za kawę. - Louise odstawiła filiżankę, zerknęła na Charlesa. - Może zamówimy razem taksówkę?

- Świetnie. - Odwracając się do wyjścia, musnął palcem kwiatek zatknięty za guzik Peabody. - Zobaczymy się później, Delio.

- Spokojnie, McNab - ostrzegła Eve. - Peabody, Roarke sprawdza pewne dane. Pomóż mu. W jego gabinecie. - Co powinno zapewnić jej chwilę spokoju. Spojrzała na zegarek i pomyślała o Mirze. - Ja mam spotkanie.


9

Przeniosła się do biblioteki, tam bowiem mogła znaleźć spokój i ciszę - a przy okazji oddalić się od całej reszty towarzystwa. Zazwyczaj - chyba że dana sprawa wymagała innego podejścia pozostawała nieczuła na emocjonalne wibracje. Dziś jednak w jej gabinecie występowały one w takim natężeniu, że wolała uciec i zaszyć się w jakiejś bezpiecznej kryjówce.

Tutaj panował idealny spokój. Usiadła przy jednym z biurek i wprowadziła do komputera nowe dane.

- Komputer, oblicz prawdopodobieństwo, że Carlo i podejrzany to jedna i ta sama osoba.

Obliczenia w toku ... Prawdopodobieństwo wynosi dziewięćdziesiąt sześć przecinek dwie dziesiąte procent.

- Tak, ja też tak myślę. Teraz oblicz prawdopodobieństwo, że Carlo sam wytwarza narkotyki, które potem sprzedaje.

Obliczenia w toku... Niewystarczająca ilość danych. Proszę wprowadzić więcej danych.

- I tu się właśnie mylisz. - Wstała od biurka i zaczęła się przechadzać po wyblakłych różach starego dywanu. - Wytwarza je, dzieli na porcje, sprzedaje i sam używa. Kontroluje od początku do końca. Właśnie o to tu chodzi, o kontrolę, o władzę. Sześćdziesiąt tysięcy rocznie od jednego klienta za ... ile, trzy uncje tego gówna? Poszukaj trochę w sieci, złap kilku bogatych frajerów i możesz sobie żyć jak król. Ale tu nie chodzi o pieniądze.

Podeszła do wysokiego, zwieńczonego łukiem okna, podniosła zasłonę i patrzyła na ogromną, pokrytą kwiatami posiadłość. Nawet Roarke'owi, który kiedyś był przecież biedakiem, głodował i spał na ulicach, chodziło nie tyle o pieniądze, co o ich zdobywanie, grę, w której raz zdobyte zasoby mnożą następne.

I o korzystanie z władzy, jaką dają pieniądze.

Lecz ani chciwość, ani materialne potrzeby nie były najważniejsze w grze, którą prowadził morderca.

- Dwadzieścia kawałków za uncję, a ty podajesz ćwierć takiej porcji pierwszej ofierze, kiedy już jest z tobą sama, naga i bezbronna w swoim mieszkaniu. Kiedy już wlałeś w nią dwie uncje Dziwki. Komputer, wartość czarnorynkowa nielegalnego środka o nazwie Dziwka.

Obliczenia w toku... hormonibital, znany powszechnie jako Dziwka, wartość czarnorynkowa: sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów amerykańskich za uncję płynu. Substancja wiele lat temu wyszła z użycia. Substancja pochodna, Exotika, popularny narkotyk. Wartość czarnorynkowa Exotiki: pięćdziesiąt dolarów za uncję płynu. Czy przedstawić listę innych substancji pochodnych?

- Nie. Takie rzeczy tego kolesia nie interesują. Żadnych pochodnych, żadnych substytutów, żadnych półśrodków. Jedna randka kosztuje go około stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Za te pieniądze mógłby kupić dziesięć najlepszych osób do towarzystwa w Nowym Jorku i urządzić imprezę, o jakiej świat jeszcze nie słyszał. Ale tu nie chodzi o pieniądze i nie o seks. To tylko jedne z wielu czynników w tej grze.

- Zastanawiam się, do czego ty mnie właściwie potrzebujesz - powiedziała Mira od drzwi.

Eve odwróciła się do niej, z trudem wracając do rzeczywistości. - Myślałam głośno.

- Słyszałam.

- Dziękuję, że zechciałaś tu przyjść - zaczęła Eve. - Wiem, że jesteś zajęta.

- Tak jak ty. Zawsze uwielbiam przychodzić do tego pokoju. Mira ogarnęła spojrzeniem regały z książkami, które zdominowały dwupoziomowe pomieszczenie. - Cywilizowany luksus - skomentowała. - Masz siniaka na twarzy.

- Och. - Eve potarła pięścią podbródek. - To nic takiego. Zawsze uważała, że twarz Miry jest idealna. Spokojna i piękna, okolona łagodnym łukiem czarnych włosów. Pani doktor ubrana była w tak dla niej typowy, spokojny i elegancki kostium w kolorze świeżych limonek. Długi złoty naszyjnik, zakończony kremową perłą, był grubszy od małego palca u ręki Eve. Pachniała morelami, a jej skóra była gładka jak u niemowlaka, gdy delikatnie musnęła ustami podbródek Eve.

- Nawyk - powiedziała z uśmiechem, widząc zdumienie w oczach Eve. - Ucałowana rana mniej boli. Usiądziemy?

- Tak, jasne. - Eve nigdy nie wiedziała, jak reagować na matczyne gesty, którymi obdarzała ją Mira. Matki były dla niej tajemnicą, zagadką, w której brakowało zbyt wielu elementów, by nawet próbowała ją ułożyć. - Napijesz się herbaty?

- Z przyjemnością.

Ponieważ znała nawyki Miry, zaprogramowała autokucharza na jej ulubioną mieszankę ziołową. A że była u siebie, zamówiła również drugą filiżankę kawy.

- Jak się czujesz, Eve?

- Dobrze.

- Ciągle nie dosypiasz - zauważyła Mira, gdy Eve przyniosła jej herbatę.

- Jakoś się trzymam.

- Dzięki kofeinie i nerwom. - W głosie pani doktor krył się jednak uśmiech. - A jak się miewa Roarke?

- Dzięki, jest... - W pierwszym odruchu chciała zbyć to pytanie. Ale rozmawiała przecież z Mirą. - Widzę, że wciąż ciąży mu to, co stało się Mickiem Connellym. Jakoś sobie radzi, ale ... No nie wiem, to wybiło go trochę z rytmu.

- Smutek dotyka nas wszystkich. Żyjemy dalej, robimy to, co robić musimy, w sercu jednak kryje się cień. Świadomość, że ma ciebie, trochę ten cień rozprasza.

- Zaangażował się w śledztwo, a ja pozwalam mu na to, choć w innych okolicznościach pewnie bym tego nie zrobiła.

- Tworzycie dobry zespół w wielu dziedzinach. - Mira spróbowała herbaty, po czym skinęła głową z aprobatą. - Z kolei fakt, że prowadzisz śledztwo w takiej, a nie innej sprawie, z pewnością napełnia go troską o ciebie.

Zabójstwo na tle seksualnym. Zajmowałam się tym już, wcześniej i będę zajmować się w przyszłości. Wiem, jak sobie z tym radzić.

- I sądząc z twoich raportów oraz z tego, co przed chwilą mówiłaś do siebie, stworzyłaś już profil. - Mira wyjęła z torby dyskietkę. - Teraz możesz porównać go z moim.

Eve obróciła dyskietkę w dłoni. - Jednym?

Mira rozsiadła się wygodniej na fotelu i popijając herbatę, obserwowała Eve.

- Dwa. Niewątpliwie dwa, choć nie mogę określić z całą pewnością, czy są to dwie osobowości czy też dwie osoby. Syndrom mnogiej osobowości naprawdę istnieje, choć częściej pojawia się w kryminałach niż w rzeczywistości.

- Nie sądzę, żeby to był SMO. Czytałam o tym wczoraj w nocy - wyjaśniła Eve, kiedy Mira uniosła brwi w niemym pytaniu. - Ta sama metoda, ta sama motywacja, te same rekwizyty. Lecz dwa różne style, dwa różne typy ofiar. Przy drugim morderstwie używał prezerwatywy albo środka plemnikobójczego, pokrył dłonie jakąś substancją zabezpieczającą, choć przy pierwszym zostawił swoje DNA i odciski palców. W przypadku SMO te różnice byłyby większe. Jedna osobowość poluje, inna zabija. Jedna poluje i zabija, druga funkcjonuje normalnie. To dwaj faceci, którzy pracują razem i na zmianę rozgrywają kolejne rundy.

- Jestem skłonna się z tobą zgodzić, ale nie mogę wykluczyć SMO. - Mira założyła nogę na nogę, swobodnie podejmując dyskusję o morderstwach i szaleństwie. - Pierwsze morderstwo wydaje się przypadkowe albo przynajmniej nie zaplanowane świadomie. Istnieje prawdopodobieństwo, że podniecenie i strach wywołane pierwszą śmiercią wyzwoliły emocje, które skłoniły go do drugiego, bardziej brutalnego i świadomego morderstwa. Sport jest tu dość trafną analogią. Obaj mordercy, czy to w jednej, czy w dwóch osobach, są uczestnikami gry. Chcą dominować nad kobietami, poniżać je, ale robić to ze stylem i klasą. Romantyczna otoczka, pełne przyzwolenie drugiej strony. Akt seksualny służy wyłącznie zaspokojeniu ich ego, lecz zostają zachowane pozory wzajemności, jako że odurzona narkotykami kobieta także pragnie zbliżenia.

- Co więcej, postrzega go jako obiekt swych pragnień, fantazji seksualnych. On jest dla niej spełnieniem marzeń.

- Otóż to - zgodziła się Mira. - Nie jest to gwałt w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, nikt nie zmusza ofiary do stosunku, nie zastrasza jej. On nie szuka strachu lecz oddania. Jest inteligentny, cierpliwy. Poświęca sporo czasu na to, by je dobrze poznać, ich fantazje, nadzieje, słabości. Potem wykorzystuje te fantazje i zgodnie z nimi kreuje swój wizerunek. Róże, muzyka, wino. Romantyka.

- Mamy tu też do czynienia z dwiema specjalnościami i umiejętnościami. Informatyka i chemia. Otrzymałam przed chwilą nowe informacje i sprawdziłam ich prawdopodobieństwo. Zdaje się, że w grę wchodzi jeszcze trzecia fikcyjna persona, poprzez którą podejrzany rozprowadza narkotyki. Bardzo drogie narkotyki. Jeden z tych facetów naprawdę dobrze się na tym zna. Nie tylko wie, jak je sprzedać, ale i prawdopodobnie sam je produkuje. Być może podejmuje ryzyko, by w ten sposób zarobić na życie. Ale myślę, że chodzi tu o coś więcej. Ten facet po prostu lubi ryzykować, karmi się tego rodzaju emocjami.

- Zgadzam się. - Mira skinęła głową. - Lubi grać o wysoką stawkę. Oczywiście, zawsze jest pewien zwycięstwa.

- Informatyk też jest asem w swojej dziedzinie. Tylko najlepsi mogą zaimponować Roarke' owi, a jemu się to udało. Czy zgodnie z teorią SMO jeden człowiek może być wysokiej klasy specjalistą w dwóch różnych dziedzinach?

- Cóż, nie jest to niemożliwe. - Widząc grymas zniecierpliwienia na twarzy Eve, Mira wzruszyła ramionami. - Chcesz jednoznacznej odpowiedzi, a ja nie mogę ci jej dać. Mogłabym pokazać ci opisy różnych przypadków, ale to z pewnością nie przekonałoby twojego instynktu. Dobrze, załóżmy więc, że są dwie osoby, dwaj mężczyźni. Jeden jest delikatniejszy, żyje w nierealnym świecie marzeń. Podobają mu się kobiety silne, seksowne, eleganckie. Chce im imponować, chce je zdobywać i mieć nad nimi władzę. To człowiek, który chce i potrafi żyć chwilą.

- Przysłał Bankhead róże - zauważyła Eve. - Grace Lutz nic dostała wcześniej kwiatów.

- Drugi jest bardziej wyrachowany i brutalny, mocniej stąpa po ziemi. Nie oszukuje się, jak ten pierwszy, że to prawdziwy romans, przynajmniej nie w takim stopniu. Wie, że to gwałt. Akceptuje to. Chce młodości i niewinności, bo chce je posiąść i zniszczyć.

- Drugi będzie partnerem dominującym.

- Tak, niemal na pewno. Ale pozostają też w układzie symbiotycznym. Jeden potrzebuje drugiego, nie tylko ze względu na umiejętności, lecz dla wzmocnienia ego. Męska aprobata, niczym piłkarze, którzy poklepują się po plecach po udanym zagraniu.

- Praca zespołowa. Ja podaję, ty strzelasz, zdobywamy gol.

- Tak. Dla nich to wspaniała gra. - Mira odstawiła herbatę i zaczęła się bawić perłą naszyjnika. - Potrzebują współzawodnictwa. To bardzo inteligentni ludzie o umysłach młodych, zepsutych chłopców. Potrafią manipulować ludźmi i nie nauczyli się tego w ciągu ostatnich kilku tygodni. Wychowani w dostatku i przywilejach, przyzwyczajeni, że zawsze dostają to, czego chcą, i to bez zwłoki. Że to im się należy.

- Już wcześniej prowadzili różne gry - wtrąciła Eve. - Choć nie na takim poziomie. Powoli do tego dorastali.

- O tak. Znają się od bardzo dawna i wiele razem przeżyli. Są niedojrzali, prawdopodobnie mniej więcej w tym samym wieku co ich ofiary. Dwadzieścia kilka, najwyżej dwadzieścia pięć lat. Odpowiednio wysoki poziom życia, to nie tylko kwestia ich upodobań. To coś, co muszą mieć.

- W każdej dziedzinie - dodała Eve. - Modne markowe ubrania, drogie wina, ekskluzywne lokale.

- Mmm. Odpowiedni status i ekskluzywność to rzecz nieodzowna, więcej, to coś, do czego przywykli. Nie odmawiają sobie niczego, nie godzą się też na to, by odmawiał im ktoś inny. Pod romantyczną maską kryje się strach i nienawiść do kobiet. Myślę, że można się tu doszukiwać wpływów matki, dominującej i wykorzystującej albo zdominowanej i wykorzystywanej. Zaniedbującej lub nadopiekuńczej. Mężczyzna, szczególnie we wczesnej młodości, formułuje swoje opinie i wyobrażenia o kobietach na podstawie zachowań i czynów kobiety, która go wychowała.

Pomyślała o Roarke'u - i o sobie. Dzieci pozbawione matki. - A jeśli nie zna swojej matki?

- Formułuje tę opinię w inny sposób. Ale mężczyzna, który chce wykorzystywać i krzywdzić kobiety, z pewnością miał do czynienia z jakąś postacią, którą te kobiety dlań reprezentują.

- Czy powstrzymując jednego, powstrzymam obu?

- Jeśli powstrzymasz jednego, drugi ulegnie samodestrukcji.

Lecz po drodze może zabić jeszcze wielu niewinnych ludzi.

Z robiła to, co robiła zawsze, gdy miała zbyt wiele danych, zbyt wiele tropów i hipotez, które nie prowadziły do żadnego rozwiązania.

Wróciła do ofiary.

Kiedy za pomocą uniwersalnego kodu odblokowała policyjne zabezpieczenia i zamki w drzwiach mieszkania Bryny Bankhead, oczyściła umysł z faktów i otworzyła się na wrażenia.

Powietrze było duszne. Eve nie czuła już aromatu perfumowanych świec ani róż, lecz charakterystyczny zapach chemikaliów używanych przez techników z ekipy dochodzeniowej.

Żadnej muzyki. Ani przygaszonych świateł.

Zapaliła wszystkie światła, sprawdziła, czy okna są zasłonięte, i zaczęła się przechadzać po pokoju. Mocne kolory, współczesna sztuka, nadal jednak bardzo kobieca. Atrakcyjne gniazdko samotnej kobiety o wyraźnie określonym stylu i smaku, kobiety, która umiała cieszyć się życiem. Kobiety młodej, która miała jeszcze dużo czasu na stworzenie jakiegoś stałego związku i dość odwagi i pewności siebie, by eksperymentować, by zainteresować się poważnie mężczyzną poznanym przez Internet.

Mieszkała sama, w uporządkowanym i eleganckim apartamencie, przyjaźniła się jednak z sąsiadami.

Bardzo eklektyczna kolekcja płyt, pomyślała Eve, przeglądając dyski ustawione równo na półce. Natrafiła na nagranie Mavis „Życie na obrotach”, i mimo ponurych okoliczności uśmiechnęła się do siebie. Prawie zawsze uśmiechała się na myśl o SWCJ przyjaciółce, Mavis Freestone.

Ale tamtej nocy grała muzyka klasyczna, przypomniała sobie.

Czyj wybór? - zastanawiała się. Jego. Wszystko było wtedy jego wyborem.

Jego odciski na butelce wina. Przyniósł ją ze sobą, otworzył, nalał. Odciski obojga na jednym kieliszku, na drugim tylko jego odcisk.

Podał jej wino. Prawdziwy dżentelmen.

Eve przeszła do jej sypialni. Technicy zabrali płatki róż i pościel, na łóżku został tylko materac. Otworzyła drzwi balkonowe, wyszła na zewnątrz. Wiatr podniósł końcówki jej włosów, odsunął je z twarzy. Zaczynało padać, maleńkie krople uderzały bezgłośnie o poręcz. Czuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła, zmusiła się jednak do uczynienia jednego kroku, stanęła przy poręczy i spojrzała w dół. Długi upadek, stwierdziła. Długi ostatni krok.

Dlaczego pomyślał o balkonie? Prawdopodobnie nigdy wcześniej nie był w tym mieszkaniu.

Zamknęła oczy, odtworzyła w myślach obraz nagrany przez kamery ochrony. Bryna i jej morderca nadchodzą od ulicy, zbliżają się do wejścia. Nie, nie podniósł głowy, nie spojrzał w górę. Oboje byli całkowicie pochłonięci sobą.

Dlaczego pomyślał o balkonie? Dlaczego po prostu nie wybiegł w panice, jak wczoraj z cyberkafejki? Bo część jego mózgu pozostała na tyle spokojna, by zająć się ratunkiem - w obu przypadkach. Czy przypuszczał, że policja nie wykryje obecności narkotyków? Czy sięgał myślą tak daleko?

Albo po prostu pierwszy odruch desperacji. Żyje chwilą, jak stwierdziła Mira. A ta chwila była szokująca.

Ona nie żyje, a ja mam kłopoty. Co powinienem zrobić?

Upozorowanie samobójstwa. Wyrzuca ją, usuwa z widoku, z myśli. Ale dlaczego nie uprzątnął raczej dowodów i nie zostawił jej ciała w mieszkaniu, by zyskać na czasie?

Zrobił to, by wywołać zamieszanie, jak w klubie, uznała w końcu. Mógł zarazić wirusem tylko jeden komputer, zainfekował wszystkie. I znał bywalców takich miejsc dość dobrze, by mieć pewność, że dojdzie do zamieszek.

Kobieta spada na chodnik, świadkowie są zszokowani, przerażeni. Mogą podbiec do ciała albo uciec od niego, ale na pewno nie wpadną do budynku i nie będą szukać zabójcy - a on ma dzięki temu czas na ucieczkę.

Ale dlaczego pomyślał o balkonie?

Kiedy deszcz zgęstniał, a przerażony wysokością umysł coraz mocniej domagał się powrotu do mieszkania, Eve ogarnęła spojrzeniem okolicę, pobliskie budynki.

- Sukinsyn - zaklęła cicho, odczytawszy szyld.

KAWA I KOMPUTER

Lokal był niewiele większy od przeciętnego biura. Dziesięć stolików z tanimi komputerami, sześć miejsc przy barze. Było jednak czysto i pachniało świeżą kawą.

Za barem stał android o urodzie maniaka komputerowego i włosach ułożonych w pozornie niedbałe loki, które spadały mu na czoło i lewe oko. Dwa stoliki zajęte były przez ludzi o podobnym image'u, a młoda kelnerka wydawała się zbyt pogodna i uprzejma, by mogła być żywym człowiekiem.

- Dzień dobry! Witamy w naszym lokalu. Chce pani usiąść przy stoliku? - Miała puszyste blond włosy i usta w kolorze gumy do żucia. Jej piersi przypominały dwa dojrzałe melony, które próbowały wyrwać się z obcisłej białej bluzeczki.

Eve przypuszczała, że mężczyźni zajmujący pobliski stolik co noc mają mokre sny z kelnerką w roli głównej.

- Chciałabym zadać kilka pytań.

Kelnerka - Bitsy, jak głosił napis na plakietce - spojrzała wielkimi niebieskimi oczami.

- Wszystko opisane jest w menu, łącznie z daniami dnia, ale Tad lub ja chętnie udzielimy pani wszelkich informacji.

Bitsy i Tad. Eve pokręciła głową. Boże, kto wymyślił taką bzdurę?

- Usiądź, Bitsy.

- Przepraszam, ale nie wolno mi siadać. Chciałaby pani dowiedzieć się czegoś o napoju dnia?

- Nie. - Eve wyjęła odznakę. - Jestem policjantką, prowadzić śledztwo i muszę zadać kilka pytań.

- Nasz program obliguje nas do pełnej współpracy z policją, strażą pożarną i służbami medycznymi - oświadczył Tad, odgarnął z czoła ciemne kosmyki, po czym zamrugał gwałtownie, jakby zaskoczony, że te ponownie opadły na swe miejsce.

- Świetnie. - Kątem oka Eve dostrzegła jakiś ruch i odwróciła się do chudego mężczyzny, który próbował przemknąć niezauważony do wyjścia. - Nie bój się, nie będzie żadnych kłopotów - powiedziała mu. - Tylko pytania. Usiądź spokojnie, zrelaksuj się. Może będziesz mógł odpowiedzieć na kilka z nich.

- Ja niczego nie zrobiłem.

- Bardzo dobrze. Oby tak dalej - poradziła mu. Powróciła spojrzeniem do androidów, stała jednak zwrócona bokiem do stolików, by inni klienci wiedzieli, że ma ich na oku. - Wiecie, co stało się po drugiej stronie ulicy? Słyszeliście o śmierci tej kobiety?

- O tak. - Tad rozpromienił się niczym pilny uczeń, który zna odpowiedź na pytanie postawione przez nauczyciela. - Wyrzucili ją przez okno.

- Otóż to. - Eve wyjęła zdjęcie Bryny Bankhead, położyła je na ladzie. - Czy ta kobieta tu przychodziła? - Nie, proszę pani.

- Nie mów do mnie „proszę pani”.

Tad znów gwałtownie zamrugał, próbując ogarnąć tę sytuację. - Mój program przewiduje, bym do każdej klientki mówił „proszę pani”.

- Jestem policjantką, nie klientką. - Chociaż... Pociągnęła nosem. - To prawdziwa kawa?

- O tak ... - zaczął Tad, po czym umilkł raptownie, zbity z tropu.

- Pani porucznik - podsunęła litościwie Eve.

- O tak, pani porucznik. Podajemy tylko prawdziwe produkty sojowe w czystej postaci lub z dodatkiem kofeiny.

- Nieważne. - Podniosła fotografię, by mogli zobaczyć ją obaj mężczyźni przy stolikach. - Któryś z was widział tę kobietę?

Ten, który próbował uciec, poprawił się nerwowo na krześle. - Ja ją chyba widziałem. Ja nic nie zrobiłem.

- Tak, to już ustaliliśmy. Gdzie ją widziałeś?

- Tu w okolicy. Mieszkam kilka przecznic dalej. Dlatego tu przychodzę. Jest blisko i czysto, nie ma hałasu ani tłumu dziwaków i lalusiów.

- Lalusiów?

- No wie pani, takich, co przychodzą do cyberklubów na podryw. Ja mam tu poważną pracę.

- Rozmawiałeś z nią kiedykolwiek?

- Nie. Takie kobiety nie rozmawiają z takimi facetami jak ja.

Widziałem ją parę razy i to wszystko. W okolicy. Była naprawdę ładna, więc lubiłem na nią patrzyć. Ja nic nie zrobiłem.

- Jak się nazywasz?

- Milo. Milo Horndecker.

- Posłuchaj, Milo. Jeszcze raz powiesz mi, że nic nie zrobiłeś, a zacznę podejrzewać, że coś przede mną kryjesz. - Wyjęła fotografie trzech twarzy używanych przez zabójcę. - Znacie któregoś z tych mężczyzn? - Najpierw położyła zdjęcia na ladzie, by obejrzeli je Tad i Bitsy. Oboje pokręcili głowami.

- Ale oni też są bardzo ładni - dodała Bitsy.

Klienci kawiarni także nie widzieli żadnej z trzech twarzy mordercy.

- No dobrze. Czy w ciągu ostatnich tygodni mieliście stałego klienta, kogoś, kto zaczął przychodzić tu stosunkowo niedawno i nie pojawił się od dnia morderstwa? Zajmował miejsce przy frontowym oknie. Przychodził rano, ale nie po dziesiątej. Albo wieczorami, ale dopiero po szóstej. - Zamyśliła się na moment, przypominając sobie harmonogram pracy Bryny Bankhead. - Jeśli przychodził o innej porze, to tylko we wtorki. Zamawiał drogą kawę. Latte grande o smaku orzechowym.

- Był tutaj dwa wtorki z rzędu - oświadczyła Bitsy, kołysząc się na piętach różowych kapci. - Siadał przy frontowym oknie, podczas pracy wypijał dwie duże kawy z mlekiem. Potem wychodził.

- Który stolik?

- Zawsze siadał przy stanowisku numer jeden. Zawsze.

Kelnerka wydęła cukierkowe usta. - Stamtąd jest ładny widok na ulicę.

I na mieszkanie Bryny Bankhead, pomyślała Eve. Wyjęła komunikator i wywołała Feeneya.

- Jestem w cyberklubie naprzeciwko budynku, w którym mieszkała Bankhead. Patrzę na komputer, którego używał. Potrzebuję nakazu rewizji i specjalisty od portretów pamięciowych.

Siedząc przy stanowisku numer jeden, Eve popijała prawdziwy produkt sojowy z dodatkiem kofeiny. Żebracy nie mogą wybrzydzać. Musiała tylko lekko przechylić głowę, by zobaczyć dwunaste piętro wieżowca po drugiej stronie ulicy. Okna mieszkania Bryny. Małe tarasy.

- Przeprowadza bardzo dokładne rozpoznanie - powiedziała do Feeneya. - Zawsze gromadzi jak największą liczbę danych. Bankhead napisała mu w e - mail u, co zazwyczaj robi, kiedy ma wolny dzień. Jak zaraz po przebudzeniu otwiera okno, by zobaczyć, jak wygląda kolejny poranek.

Uwielbiam poranne powietrze, uwielbiam oddychać Nowym Jorkiem, pisała. Wiem, co ludzie mówią o miejskim powietrzu, ale ja uważam, że jest takie pełne, takie ekscytujące i romantyczne. Te zapachy, smaki i kolory. Mam je wszystkie, w wolny dzieli mogę sycić się nimi do woli.

- Pewnie obserwował ją, kiedy wychodziła na taras. Może piła tam kawę, oparta o poręcz. Jako osoba uporządkowana, kierując się nawykami, sprzątała najpierw mieszkanie, ubierała się i wychodziła na zakupy. Spotykała z przyjaciółką. Na pewno ją śledził, chciał się upewnić, czy to, co pisała mu w e - mailach, jest zgodne z rzeczywistością. Chciał mieć pewność, że mieszka sama, że nie ma chłopaka czy współlokatorki. Co więcej, chciał widzieć, jak się zachowuje, jak wygląda, kiedy nie jest świadoma jego obecności. Musiała przecież być kimś wyjątkowym, by zasłużyć na jego atencję.

Spojrzała na Feeneya, pochłoniętego badaniem jednostki.

- On też kieruje się nawykami - dodała. - A nawyki to już jakiś trop. Może go tu znajdziemy?

- Jeśli rzeczywiście tego używał, to możemy się dowiedzieć kiedy i jak. Trzeba będzie trochę czasu, żeby przekopać się przez te wszystkie dane. Ale w końcu wyciągniemy wszystko, co tu napisał.

Eve skinęła głową, wstała od stolika i podeszła do policjanta, który przy pomocy androidów tworzył portret pamięciowy mordercy. To chyba jedyna zaleta androidów, pomyślała. Choćby były najbardziej irytujące, mają niemal fotograficzną pamięć.

Widziała, jak na ekranie laptopa coraz wyraźniej rysuje się twarz mężczyzny.

Łagodne, miękkie rysy, wysokie czoło, włosy nastroszone nad uszami. Przeciętna twarz, niknąca w tłumie podobnych twarzy, rozmywająca się w bez śladu w pamięci tych, którzy mieli ją okazję zobaczyć.

Prócz oczu. Oczy były ostre i zimne.

Eve wiedziała, że bez względu na to, jak będzie wyglądać jego twarz, zawsze rozpozna te oczy.

W pobliżu budynku, w którym mieszkała Grace Lutz, nie było żadnego cyber klubu, cyberkawiami czy baru. Były tylko małe samoobsługowe delikatesy, ale nikt z obsługi nie zauważył w ciągu ostatnich dni jakiegoś podejrzanego mężczyzny.

Wezwała Peabody, a asystentka weszła do sklepu dokładnie w chwili, gdy Eve kupowała jakiś baton.

- To bardzo dziecinny lunch - oświadczyła Peabody, spoglądając łakomie na baton. - Czy ta sałatka warzywna jest świeża?

- Co masz dla mnie?

- Wielką pustą dziurę w miejscu, gdzie kiedyś był żołądek - odparła Peabody i zamówiła porcję sałatki na wynos.

- Próbuję tej nowej diety, wiesz, na śniadanie tylko białko z jaja gotowanego na twardo, potem ...

- Peabody. - Widząc udręczone spojrzenie asystentki, Eve rozpakowała baton, ugryzła go powoli, ze smakiem. - Czyżbyś wzięła mnie za kogoś, kto interesuje się dietami?

- To naprawdę podłe. Masz podły charakter, bo zamiast naturalnych substancji jesz przetworzony cukier i... to karmel?

- No pewnie. - Eve zlizała z palca lśniącą nitkę karmelu.

Szkliste oczy Peabody śledziły każdy jej ruch. - Wychodzimy. Muszę się przejść.

- Ach, skoro będziemy dużo chodzić ... poproszę to samo - zażądała Peabody i sięgnęła do kieszeni po drobne.

Gdy znalazły się na ulicy, wsadziła sobie do ust pełną łyżkę sałatki i przeżuwała ją powoli, by jak najdłużej przeciągnąć ten miły moment.

- Kiedy już uda ci się przełknąć, Peabody, powiedz mi, co znaleźliście.

- Mhm, całkiem dobre. Chyba dodali tu koperek. Zawęziliśmy listę do szesnastu nazwisk - powiedziała szybko asystentka. Roarke ... cóż, chyba nie muszę ci tego mówić, ale to prawdziwy czarodziej. Co on wyprawia z tymi komputerami. A kiedy steruje manualnie... Zwróciłaś kiedyś uwagę na jego ręce? - Szybko zapchała usta sałatką, przeszyta stalowym spojrzeniem przełożonej. - No tak, pewnie zwróciłaś. Tak czy siak mieliśmy szesnaście nazwisk, które powtarzały się na wszystkich listach, potem ograniczyliśmy je do dziesięciu. Odpadło dwóch facetów, którzy ożenili się w maju i czerwcu. To chyba najpopularniejsze miesiące na śluby. Potem ten facet, którego kilka dni temu przejechał maxibus, czytałaś o tym? Facet wyszedł na zakupy, sprawdzał coś w swoim palmtopie i zszedł z chodnika prosto pod autobus. Mokra plama.

- Peabody.

- No dobrze, już dobrze. Więc kiedy dodaliśmy do tego listę klientów sklepów kosmetycznych, którą przygotował McNab, zostało nam dziesięć nazwisk. Z perukami nie poszło tak łatwo, bo najpierw musi znaleźć producenta, w mieście jest około dwustu wytwórców, którzy korzystają z ludzkich włosów wysokiej jakości. Potem dopiero będzie mógł sprawdzić, gdzie ją sprzedano. Peruka użyta podczas pierwszego morderstwa to dość popularny model, sprzedaje się ją w wielu sklepach pod różnymi nazwami.

Peabody wyrzuciła pusty pojemnik po sałatce do śmietnika i zaczęła ściągać opakowanie batonu ze skupieniem i precyzją kobiety rozbierającej kochanka.

- On chce zjeść pizzę dziś wieczorem.

- Co? Roarke chce pizzę?

- Nie, McNab. McNab chce zjeść ze mną pizzę dziś wieczorem.

Mówi, że chce tylko porozmawiać, ale dziś rano pod twoją bramą o mało nie doszło do skandalu.

- Cholera. Cholera. - Eve przycisnęła palec do dolnej powieki, gdzie nagle uaktywnił się jakiś mięsień. - Znów się zaczyna. Dlaczego mówisz mi takie rzeczy? Dostaję przez to nerwowych tików.

- Jeśli się spotkamy, na pewno nie obejdzie się bez seksu. Co to znaczy?

- To coś więcej niż tik. Myślę, że to zator. Coś w rodzaju bomby ukrytej w mózgu, a ty trzymasz palec na zapalniku.

- Nie chcę znowu komplikować sobie życia. Choć teraz też nie jest mi dobrze.

Eve westchnęła.

- Co ja o tym wiem, Peabody? Potrzebowałam roku, żeby dopasować się jakoś do Roarke'a, a i tak nie zawsze mi się to udaje. Policjanci to kiepski materiał na kochanków. - Odwróciła się, wbiła ręce w kieszenie. Ulica była brudna i głośna, z ulicznych straganów wydobywały się kłęby dymu śmierdzącego smażoną liofilizowaną cebulą. Kilkadziesiąt metrów dalej, po drugiej stronie ulicy, dwóch mężczyzn załatwiało jakąś podejrzaną transakcję. - Cholera. - Choć jej serce litowało się nad niedolą Peabody, oczy nadal pozostawały czujne i spostrzegawcze. - Tam się kroi coś niedobrego. Wezwij posiłki, a potem mi pomóż.

Wyciągnęła odznakę i broń, po czym ruszyła zygzakiem na drugą stronę ulicy, gdzie jeden z mężczyzn wyjął właśnie nóż.

Uderzył znienacka, jego przeciwnik zdążył się jednak uchylić i sięgnąć po swoją broń.

Pochyleni, krążyli wokół siebie, szykując się ataku. Przechodnie rozproszyli się w przestrachu.

- Policja! Rzućcie broń.

Zignorowali ją. Widziała, że jeden z nich jest na głodzie, a drugi naćpany. Obaj mogli więc być bardzo niebezpieczni.

- Rzućcie noże, albo zastrzelę was obu.

Obaj jednocześnie odwrócili się w jej stronę. Mężczyzna na głodzie zamachnął się szeroko. Słyszała krzyk jakiegoś przechodnia - przeraźliwy, histeryczny pisk. Eve poczekała, aż ręka napastnika znajdzie się w najwyższym punkcie, i strzeliła z ogłuszacza w jego kolana.

Upadł w jej stronę. Zablokowała niezdarne uderzenie, a potem nadepnęła mocno na rękę, w której trzymał nóż. Dopiero teraz zauważyła, że korzystając z zamieszania, drugi mężczyzna pochwycił jakąś kobietę i przystawił jej nóż do gardła. Miał w oczach Zeusa - ten eliksir, który czyni z ludzi bogów.

- Rzuć to. Puść ją i rzuć to.

- Pieprzę ją. Pieprzę ciebie. Ja rządzę na tym rogu!

- Jeśli ją skrzywdzisz, to na tym rogu też umrzesz. - Mężczyzna leżący na chodniku płakał, wokół jego nóg rozlewała się kałuża moczu.

- Odłóż pistolet albo przetnę ją od ucha do ucha. - Ćpun pochylił się i przeciągnął językiem po policzku przerażonej kobiety. - I wypiję krew.

- Dobra. Wygląda na to, że wygrałeś. - Opuściła broń, obserwując, jak mężczyzna odprowadza ją wzrokiem. I jak drży na całym ciele, gdy Peabody zaszła go od tyłu i przystawiła mu ogłuszacz do karku.

Eve rzuciła się naprzód, pochwyciła rękę trzymającą nóż, wykręciła ją. Uwolniona kobieta osunęła się na chodnik jak pusty worek.

- Walnij go jeszcze raz! - krzyknęła Eve, gdy na pół przytomny mężczyzna zamierzył się na jej szyję. Poczuła ukłucie, gorący dotyk metalu rozcinającego ciało.

Oboje poczuli jej krew.

Jego ciało uniosło się lekko, gdy Eve wbiła mu kolano w krocze.

Obróciła się w miejscu, podbiła mu nogi i wykorzystując moment obrotowy, przerzuciła go przez ramię.

Runął na ziemię niczym ścięte drzewo, uderzając głową o chodnik.

Eve podniosła szybko nóż i dysząc ciężko, pochyliła się nad jego ciałem.

- Dallas? Nic ci nie jest? Dziabnął cię?

- Tak, cholera. Zajmij się tamtym. - Eve wskazała na pierwszego mężczyznę, który wciąż pochlipując, próbował odczołgać się na bok.

Podniosła ćpuna, założyła mu kajdanki. Zakładniczka nadal leżała na ziemi i przeraźliwie krzyczała.

Eve wytarła wierzchem dłoni krew z szyi i obejrzała się przez ramię.

- Niech ktoś zamknie jej gębę.

10

Miała długą, płytką ranę sięgającą od prawego ucha aż po tchawicę. Trochę mocniejszy nacisk, jak oświadczył radośnie lekarz, wezwany bez wiedzy Eve przez jej asystentkę, trochę głębsze cięcie, a wykrwawiłaby się szybko i skutecznie.

Na szczęście nie było aż tak źle. Choć krew poplamiła jej całą koszulę.

- Teraz mają takie cuda, że po plamie nie zostanie najmniejszy ślad - zapewniła ją Peabody, kiedy jechały do centrum. - Choć moja matka używała po prostu soli i zimnej wody. Zwykle wystarczało. Zwykle.

- Równie dobrze mogę wyrzucić ją do śmieci - odparła Eve.

Przypuszczała jednak, że Summerset i tak by ją stamtąd wyciągnął, odprawił nad nią jakieś domowe czary i koszula z powrotem trafiłaby do jej szafy. Czysta i pachnąca.

- Spróbuj skontaktować się z McNamarą. Chciałabym z nim porozmawiać, zobaczyć, co ma do powiedzenia na temat tej spółki, narkotyków i skandali.

Kiedy Peabody wybierała numer, Eve sprawdziła swoje łącze pokładowe, a nie znalazłszy tam żadnych nowych wiadomości od Feeneya lub McNaba, zaklęła cicho.

- Doktor McNamara jest poza planetą, pani porucznik. Wróci najwcześniej za kilka dni. Zostawiłam wiadomość z prośbą o jak najszybszy kontakt.

- Dobra, odłożymy to na później. Daj mi dane pierwszego faceta z listy. Lawrence Q. Hardley.

- Trzydzieści dwa lata. Kawaler, biały. Rodzina dorobiła się sporego majątku w latach dwudziestych podczas boomu w Silikonowej Dolinie. Nienotowany, nie służył w wojsku, prawdopodobnie mieszka sam.

- Nie mamy jego odcisków palców?

- Nie. Mieszka w Nowym Jorku od 2049 roku. Pomaga w prowadzeniu rodzinnego interesu, kieruje nowojorskim oddziałem firmy, jest też honorowym wiceprezesem. Całkowite roczne dochody, pensja, inwestycje, dywidendy, około pięciu milionów. - Peabody przyjrzała się uważnie zdjęciu opisywanego mężczyzny. - Wygląda też całkiem nieźle. Może zakocha się we mnie, poprosi mnie o rękę i w ten sposób zapewni mi życie na poziomie, do którego bardzo łatwo i bardzo chętnie przywyknę.

Niestety, nic podobnego nie miało miejsca. Hardley nie był zainteresowany względami Peabody, robił za to słodkie oczy do swego przystojnego sekretarza. Nadzieja wstąpiła w serce Eve i Peabody, kiedy młody krezus zrobił się podejrzanie nerwowy i oświadczył, że będzie odpowiadał na ich pytania tylko w obecności adwokata.

Potrzebowali dwadzieścia minut, by zaaranżować spotkanie z prawnikiem, którego zażyczył sobie Hardley, kolejne dwadzieścia trwało standardowe przesłuchanie prowadzone przy jego udziale.

Stracona godzina, pomyślała Eve, kiedy wróciła do samochodu i skreśliła Hardleya z listy.

- Dlaczego nie powiedział nam od razu, że jest gejem? - zastanawiała się Peabody. - I że ma alibi na obie te noce?

- Niektórzy ludzie nadal wstydzą się seksualnej odmienności.

Dobra, przejdźmy do numeru drugiego.

Wyeliminowały trzech spośród dziesięciu podejrzanych, nim Eve dała asystentce wolne. Ponieważ wiedziała, co powinna zrobić - choć wcale jej się to nie podobało - zatrzymała auto przed budynkiem, w którym mieszka Peabody, i zadała właściwe pytanie:

- Więc zjesz dzisiaj tę pizzę?

- Nie wiem. - Peabody wzruszyła ramionami. - Chyba nic.

- Znów wpakujemy się w jakąś idiotyczną sytuację. McNab to naprawdę dupek. - Powiedziała to jednak ze smutkiem. - Nienawidzi Charlesa, choć ten nic mu przecież nie zrobił.

Eve westchnęła cicho. Czuła się w obowiązku bronić McNaba, bo chyba lepiej niż Peabody rozumiała jego motywację.

- Wiesz, kiedy facet ma świadomość, że jego rywalem jest ktoś taki jak Charles ...

- Nigdy nie ustaliliśmy, że mamy na siebie wyłączność. On nie może kierować moim życiem. Nie może mi mówić, z kim mam się widywać, z kim przyjaźnić. - Rozemocjonowana Peabody wbiła groźne spojrzenie w przełożoną. - A gdybym nawet kochała się z Charlesem, czego nie robiłam, to i tak nie byłaby to jego sprawa.

Oj, jęknęła w duchu Eve. Musi chyba zapomnieć na chwilę o roli adwokata diabła i pozwolić dziewczynie wyżyć się do końca. - Słusznie. Masz absolutną rację. Dupek zawsze pozostaje dupkiem. Dobrze o tym pamiętać.

- Pieprzę go. - Peabody wypuściła głośno powietrze, przekonana o słuszności swego gniewu. - Nawet nie zadzwonił w ciągu dnia, żeby spytać, czy się zgadzam. Więc mam go gdzieś.

- Tak jest. Jutro przesłuchamy pozostałych facetów z listy.

- Co? - Peabody z trudem wracała do rzeczywistości. - Ach tak. Tak jest, pani porucznik. Jutro.

Uznawszy, że całkiem nieźle spełniła swe zadanie, Eve pożegnała podwładną i włączyła się do ruchu ulicznego. Pomyślała, że przy odrobinie szczęścia dotrze do domu za pół godziny.

Kiedy ona zmagała się z korkami, Roarke popijał piwo i wykonywał swoje zadanie.

- Myślę, że pizza to dobry pomysł - mówił McNab. - Ona bardzo to lubi. No i zachowuje się przy tym normalnie. Przyjacielsko.

- Ja przyniósłbym jeszcze butelkę czerwonego wina. Jakieś zwykłe wino, bez szaleństw.

- Słusznie. - McNab rozpromienił się. - Ale żadnych kwiatów i takich tam.

- Nie tym razem. Jeśli chcesz, żeby wszystko wróciło do poprzedniego stanu, musisz ją zaskoczyć. Trzymać ją w niepewności.

- Tak. - Roarke był w oczach McNaba prawdziwym guru sztuki uwodzenia. Ktoś, kto potrafił rozkochać w sobie Dallas, musiał być geniuszem w sprawach sercowych.

- Ale ta historia z Charlesem ... - zaczął.

- Zapomnij o tym.

McNab otworzył szeroko zielone oczy. - Zapomnieć? Ale ...

- Odłóż to na bok, Ian. Przynajmniej na razie. Ona go lubi i bez względu na to, jak naprawdę wygląda ich związek, dla niej jest to ważne. Za każdym razem, gdy go atakujesz, odpychasz ją od siebie.

Siedzieli w knajpie, o której istnieniu McNab dotąd nie miał nawet pojęcia. Był tu stół bilardowy, staromodny drewniany bar, ekrany na przeciwległej ścianie oraz przepastne sofy i krzesła ze skóry w kolorze dobrego czerwonego wina. Pozostałe ściany ozdobione były kobiecymi aktami. Były to jednak obrazy z klasą, smukłe ciała kobiet wydawały się nieziemsko piękne i wyrafinowane.

Tak właśnie powinien wyglądać prawdziwy klub dla mężczyzn, rozmyślał McNab. Z dala od komputerów i łączy, gdzie jedynymi kobietami są stylizowane dzieła sztuki, które nie doprowadzają cię do szaleństwa. Do tego akry kwadratowe drewna i zapach skóry i tytoniu.

Życie z klasą. Charles miał klasę.

Jeśli tego właśnie szukała Peabody, to on, McNab, odpadał w przedbiegach.

- Czasami było nam ze sobą naprawdę dobrze, wiesz? Nie mówię tylko o seksie. Robiłem właściwie to, o czym mówiłeś mi przed chwilą. Zabierałem ją do różnych miejsc, czasami przynosiłem kwiaty i takie tam. A kiedy się rozeszliśmy ... Było mi źle. Łyknął piwa. - Naprawdę źle. Pomyślałem, do diabła z nią. Ale pracujemy razem, więc trzeba mieć jakiś dystans, prawda? Może· powinienem zostawić to tak, jak jest, zanim znów coś się spieprzy.

- Jest to jakieś wyjście. - Roarke wyjął papierosa, zapalił go, wypuścił powoli dym. - Z tego, co widziałem, jesteś dobrym w swoim zawodzie, interesującym człowiekiem o interesującym guście. Gdybyś nie był naprawdę dobry, ani Feeney, ani Eve nic pracowaliby z tobą. Lecz choć jesteś dobrym policjantem o nieprzeciętnych umiejętnościach i interesującym człowiekiem o interesującym guście, pomijasz w tym równaniu jeden bardzo ważny czynnik.

- Jaki?

Roarke pochylił się do przodu i łagodnie poklepał go po kolanie. - Jesteś w niej zakochany.

McNab otworzył szeroko oczy i usta; szklanka z piwem, którą trzymał w dłoni, przechyliła się niebezpiecznie. Roarke przywrócił ją do pionu.

- Naprawdę?

- Obawiam się, że tak.

McNab patrzył na niego z miną człowieka, który dowiedział się właśnie, że jest nieuleczalnie chory.

- A niech to ...

Po pięćdziesięciu minutach, dwóch przystankach i długiej drodze metrem McNab zapukał do drzwi Peabody. Przyjęła go w rozciągniętych dresowych spodniach, policyjnej koszulce i maseczce z morskich wodorostów na twarzy.

- Pomyślałem, że będziesz głodna - oświadczył, stojąc w drzwiach.

Peabody spojrzała na pudełko z pizzą, butelkę taniego Chianti, na ładną twarz i idiotyczne ubranie McNaba ... i poczuła kuszący, korzenny zapach sosu.

- Chyba rzeczywiście trochę zgłodniałam.

Była to noc romantycznych spotkań. W eleganckim, pachnącym wnętrzu Palmiarni w Roarke Palace, gdzie wieczór umilała kameralna muzyka Bacha wykonywana przez troje filharmoników, Charles wzniósł w toaście kieliszek szampana.

- Za tę chwilę - powiedział.

Louise delikatnie stuknęła w jego kieliszek. - I za następną.

- Doktor Dimatto. - Przesunął lekko palcem po jej dłoni. - Czyż to nie szczęśliwy zbieg okoliczności, że oboje mieliśmy dzisiaj wolny wieczór?

- Prawda? I że spotkaliśmy się dziś rano u Dallas. Mówiłeś, że znasz ją już od roku.

- Tak. Pomogłem jej w rozwiązaniu pewnej sprawy.

- Pewnie dlatego pozwala ci traktować się z taką swobodą.

Charles uśmiechnął się, nałożył odrobinę kawioru na blin i podał go Louise.

- Od razu mnie zaintrygowała, przyznaję. Zawsze pociągały mnie silne, inteligentne i oddane swej pracy kobiety.

Louise podniosła blin do ust, wciąż wpatrzona w oczy Charlesa. - Więc mam szczęście.

- A co pociąga ciebie, Louise?

- Mężczyźni, którzy wiedzą, kim są, i nie udają nikogo innego.

Wychowywałam się w atmosferze zakłamania, wiecznego udawania. I uwolniłam się od tego, gdy tylko mogłam. Wciąż zajmuję się medycyną, bo to moja pasja, ale praktykuję ją na swój sposób. Ten sposób nie podobał się mojej rodzinie.

- Powiedz mi coś więcej o twojej klinice. Pokręciła głową.

- Jeszcze nie. Zbyt łatwo wyciągasz ode mnie osobiste informacje, nie dając nic w zamian. Powiem ci tylko, że zostałam lekarzem, bo mam potrzebę uzdrawiania i mam do tego talent. A dlaczego ty zostałeś osobą do towarzystwa?

- Bo mam potrzebę dawania ludziom przyjemności i mam do tego talent. Nie chodzi tylko o przyjemność seksualną - dodał. To często najprostsza, najbardziej elementarna część mego zawodu. Spędzanie z kimś czasu, odkrywanie, czego ów ktoś potrzebuje, nawet jeśli on sam tego nie wie. Potem dawanie tego. Jeśli ta sztuka się udaje, obie strony czerpią z tego nie tylko fizyczną satysfakcję. .

- A czasami - chodzi tylko o dobrą zabawę.

Rozbawiła go. Potrafiła go rozbawić jak nikt inny, dawała mu więcej radości niż ktokolwiek inny.

- Czasami. Gdybyś była klientką ...

- Ale nie jestem. - Nie powiedziała tego ze złością, lecz z powolnym, bardzo ciepłym uśmiechem.

- Gdybyś nią była, zaproponowałbym być może właśnie takie drinki. Byśmy mieli czas poznać się lepiej, poflirtować, zrelaksować.

Kelner ponownie napełnił ich kieliszki, jednak żadne z nich tego nie zauważyło.

- A potem? - dopytywała się Louise.

- Potem moglibyśmy trochę potańczyć, żebyś przyzwyczaiła się do mojego dotyku, do tego, jak cię trzymam. I bym ja dowiedział się, jak cię mam trzymać.

- Bardzo chętnie zatańczyłabym z tobą. - Odstawiła kieliszek. Wstał, wziął ją za rękę. W drodze na parkiet minęli cienistą niszę, gdzie jakaś para całowała się namiętnie, zapominając o napełnionych szampanem kieliszkach.

Odwrócił się, objął Louise, przyciągnął do siebie ze swobodą mężczyzny, który wie doskonale, czego kobieta potrzebuje. Wyczuwał w niej delikatność, która go ekscytowała. Bezpośredniość, która budziła w nim nieznane dotąd uczucia.

Rano, w taksówce, dała mu wizytówkę i zasugerowała, by kiedyś do niej zadzwonił - gdy nie będzie pracował.

Bardzo bezpośrednia, pomyślał znów, wciągając do nosa zapach jej włosów. Bardzo szczera. Była zaintrygowana, zainteresowana. Lecz nie jak klientka.

On też był zaintrygowany, zainteresowany. Zaproponował, by spotkali się jeszcze tego samego wieczoru. - Louise?

- Mmm.

- Nie miałem dziś wolnego wieczoru. Odwołałem spotkanie, żeby tu być.

Odchyliła głowę. Jej oczy były szare i spokojne.

- Ja też. - Ponownie położyła mu głowę na ramieniu. - Lubię sposób, w jaki mnie trzymasz.

- Poczułem coś, gdy tylko zobaczyłem cię dziś rano.

- Wiem. - Zamknęła oczy, poddała się chwili. - Nie mam czasu na stałe związki. Są trudne, wymagają ogromnego wysiłku. Jestem egoistką, Charles, zajmuję się przede wszystkim pracą i często, bardzo często, odrzucam wszystko, co stoi na jej drodze. Wsunęła palce między jego włosy. - Ale ja też coś poczułam. Myślę, że mogłabym poświęcić trochę czasu, by dowiedzieć się, co to jest.

- Ja też nie miałem szczęścia do stałych związków. Zwykle przeszkadza mi w tym praca. - Przez chwilę rozkoszował się zapachem jej włosów. - I ja też chciałbym się dowiedzieć, co to jest.

- Powiedz mi ... - Potarła policzkiem o jego policzek. Gładki, pomyślała, a ledwie wyczuwalne tarcie przyprawiało ją o dreszcze. - Co zrobilibyśmy po tańcu, gdybym była twoją klientką?

- W zależności od tego, czego byś chciała, moglibyśmy wyjść na górę, do apartamentu, który zarezerwowałbym wcześniej. Rozebrałbym cię. - Przesunął palcami po ciepłej nagiej skórze jej pleców. - Powoli. Mówiłbym ci, jaka jesteś piękna, gdy zabierałbym cię do łóżka. Jak jedwabista jest twoja skóra. Kochając się z tobą, pokazałbym ci, jak bardzo cię pragnę.

- Może następnym razem. - Odsunęła się lekko, by spojrzeć mu w oczy. - Brzmi naprawdę cudownie. Ale jeśli będzie ten następny raz, Charles, oboje będziemy w tym uczestniczyć. Oboje będziemy zabierać się do łóżka, oboje będziemy się ze sobą kochać.

Zacisnął mocniej palce na jej dłoni. - Nie przeszkadza ci to, co robię?

- A dlaczego miałoby mi przeszkadzać? - Musiała stanąć na palcach, by sięgnąć ustami do jego ust i wyszeptać: - To nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Przepraszam cię na minutę, chciałabym się odświeżyć.

Ruszyła w stronę pokoju dla kobiet, a kiedy była już pewna, że jej nie widzi, przycisnęła dłoń do rozdygotanego żołądka. Nigdy dotąd nie reagowała tak na mężczyznę.

Oczywiście, nieraz już pragnęła mężczyzny. Jego towarzystwa, pożądania, zainteresowania i czułości. Nigdy jednak nie spotkała kogoś, kto łączyłby w sobie wszystkie te elementy, nigdy nic pragnęła kogoś równie mocno po tak krótkim okresie znajomości.

Potrzebowała kilku minut, by się uspokoić.

Weszła do obszernego, bogato zdobionego pomieszczenia i zajęła miejsce przed jedną z kilku toaletek z głębokimi, wyściełanymi miękko krzesłami.

Wyjęła kosmetyczkę, zamiast jednak poprawiać makijaż, po prostu siedziała nieruchomo, wpatrzona we własne odbicie. Powiedziała mu prawdę. Nie miała czasu na stały związek. Szczególnie na tak intensywny, tak złożony. Chciała jeszcze tak wiele osiągnąć.

Co innego przelotne znajomości. Jakaś randka, przyjęcie.

Szczególnie jeśli mogła w ten sposób zdobyć dodatkowe fundusze na klinikę czy bezpłatne karetki obsługujące dzielnice biedy.

Lecz związek z Charlesem byłby tylko pogłębieniem bezinteresownych uczuć i namiętności.

Nie miała pojęcia, czy chce oddawać się bezinteresownej miłości. Kilkakrotnie otworzyła i zamknęła kosmetyczkę, wreszcie zaczęła pudrować nos, przykazując sobie surowo, by zachowywała się jak dorosła osoba. Kiedy poprawiała włosy, weszła wysoka, szczupła brunetka w obcisłej sukni.

Nuciła pod nosem jakąś skoczną melodię, która pasowała do jej szybkich, gwałtownych ruchów. Opadła na krzesło obok Louise i wyjęła szminkę.

- Och ... - mruknęła z zainteresowaniem i sięgnęła po flakonik z perfumami stojący na toaletce. - Weź mnie. - Spryskała się nimi obficie, po czym, ku zdumieniu i rozbawieniu Louise, schowała flakonik do torebki. - Otóż to. - Zgarnęła lśniącą grzywę kręconych kruczoczarnych włosów i uśmiechnęła się do Louise promieniście.

- Może mi pani pogratulować. - Monika wstała, przeciągnęła dłońmi po piersiach, wzdłuż ciała, do bioder. - Wkrótce będę naprawdę szczęśliwa.

- Gratuluję - odparła Louise i roześmiała się cicho, gdy jej rozmówczyni wyszła z pokoju.

Tymczasem Monika wróciła do loży, gdzie mężczyzna o imieniu Byron stał już z wyciągniętą ku niej ręką.

- Gotowa?

Wzięła jego dłoń, przysunęła się bliżej i otarła prowokacyjnie o jego ciało.

- Chcesz wiedzieć, na co jestem gotowa?

Choć gdy przechodzili przez salę, mówiła szeptem, Charles usłyszał jedną, bardzo obrazową propozycję. Zerknął na nich z zaciekawieniem, mężczyzna traktował bowiem swą partnerkę z lekkim dystansem, niczym licencjonowana osoba do towarzystwa w pracy.

Potem Charles odwrócił się ponownie, zobaczył powracającą Louise. I nie mógł myśleć o niczym innym poza nią.

Monika Cline pracowała ciężko jako prawnik w jednej z nowojorskich firm o średniej wielkości i dochodach. Miała swoje aspiracje i ambicje, z których większość dotyczyła jej przyszłej kariery. Jednak marzyła również skrycie o idealnym mężczyźnie, który dzieliłby jej miłość do sztuki neoklasycznej, tropikalnych wysp i poezji. Mężczyźnie wykształconym i inteligentnym, o pięknym ciele, romantycznych skłonnościach i nienagannych manierach.

Wszystkie te cechy znalazła właśnie w osobie Byrona.

Był taki przystojny, miał cudownie błękitne oczy, złotą cerę i długie ciemne włosy. Jej serce zaczęło bić w szalonym tempie, gdy ujrzała go w umówionej loży.

Na stole stały już kieliszki wypełnione szampanem.

Kiedy wymówił jej imię, jedwabistym głosem z delikatną nutą brytyjskiego akcentu, ugięły się pod nią kolana.

Pierwszy kieliszek szampana uderzył jej do głowy. Była taka rozpalona, taka spragniona. Przysunęła się bliżej do swego towarzysza, nie mogła powstrzymać pożądliwych dłoni. Gdy go całowała, czuła się pijana i szczęśliwa.

Teraz byli sami w jej mieszkaniu, wszystko wydawało się miękkie i płynne. Jakby patrzyła na świat przez cienką zasłonę ciepłej, marszczonej wiatrem wody.

Z dala dochodziła ją muzyka, lekkie, rozkołysane dźwięki.

Kolejna porcja szampana tańczyła w jej głowie, osładzała jej oddech.

Jedwabiste usta Byrona przesuwały się po jej ciele. Jego dłonie były takie zręczne i delikatne, wszędzie, gdzie jej dotykał, pragnęła go jeszcze mocniej. Płonęła z pożądania. Mówił jej takie cudowne rzeczy, choć ich sens z trudem docierał do dziewczyny poprzez oszołomienie, podniecenie, które rozkwitło w niej niczym róże.

Potem odsunął się od niej, co przyjęła jękiem rozczarowania. - Chcę się przygotować. - Ujął jej dłonie i okrywał je pocałunkami. - Przygotować scenę. Wiem, czego pragniesz, Moniko, i zamierzam ci to dać. Poczekaj tu na mnie.

Kręciło jej się w głowie, gdy obserwowała, jak wstaje, podnosi torbę. Nie mogła zebrać myśli.

- Chcę ... muszę ... - z trudem podniosła się z łóżka, zachwiała, wskazała na łazienkę - się trochę odświeżyć. Dla ciebie.

Jego oczy błyszczały, niczym ślepia kota, pomyślała, a ta myśl przeraziła i podnieciła ją jednocześnie.

- Oczywiście. Tylko nie każ mi czekać na siebie zbyt długo.

Chcę być z tobą. Chcę zabrać cię do miejsc, w których nigdy jeszcze nie byłaś.

- Będę się spieszyć. Jest tak cudownie, Byronie.

Zapalił świece. Wygładził pościel, rozsypał płatki róż, poprawił poduszki.

Dobry wybór, uznał, rozglądając się po sypialni. Gustowne kolory, dobrze dobrane obrazy i ozdoby. Kobieta z klasą. Sięgnął po stary cienki tomik poezji leżący na stoliku nocnym. Intelektualistka.

Mógłby ją pokochać. Gdyby miłość istniała.

Postawił na stoliku dwie lampki szampana. Dodał do jednego z nich trzy krople narkotyku. Tym razem go rozcieńczy, przedłuży rozkosz. Lucias powiedział mu, że przy tak dobranych proporcjach powinna pożyć jeszcze dwie godziny, może odrobinę dłużej.

Przez dwie godziny będzie mógł robić z nią wszystko. Odwrócił się, gdy weszła do pokoju. Wyciągnął do niej rękę. - Wyglądasz cudownie, Moniko. Moja miłości. Odkryjmy siebie na nowo.

Tym razem było lepiej. Jeszcze lepiej. Lucias miał rację - on zawsze miał rację. Świadomość, że to będzie jej ostatnie doświadczenie, ostatnia rzecz, którą widziała, czuła, dotykała, nawet smakowała - ta świadomość była ogromnie, niesamowicie podniecająca. .

Pożądała go, odpowiadała na każdy jego gest, każdą pieszczotę.

Serce waliło jej młotem, oczy zasnute były pragnieniem. A mimo to wciąż błagała o więcej.

Dała mu dwie godziny. Dwie cudowne godziny.

Kiedy poczuł, że umiera, przyglądał jej się niemal z czułością. - Powiedz moje imię - wyszeptał.

- Byron.

- Nie. Kevin. Chcę słyszeć, jak je wypowiadasz. Kevin. Chcę słyszeć, jak je wykrzykujesz.

Wbił się w nią z całą siłą, zmierzając do końca. A kiedy wykrzyczała jego imię, doznał najdoskonalszej rozkoszy w życiu.

Dlatego właśnie delikatnie przykrył jej ciało prześcieradłem i ucałował ją w czoło, nim wyszedł z jej mieszkania.

Nie mógł się już doczekać, kiedy wróci do domu i opowie o wszystkim Luciasowi.

Poruszyła się godzinę później. Jej palce zacisnęły się na prześcieradle, drgnęły oczy ukryte pod powiekami. Czuła dziwną drętwotę w piersiach, pod nią zaś przerażający, niewypowiedziany ból. Głowa płonęła jej niczym słońce.

Kiedy próbowała podnieść rękę, łzy pociekły strumieniem po policzku. Była jak martwa, mogła tylko poruszać ustami, z których wydobywały się ciche, rozpaczliwe jęki. Wreszcie zdołała unieść rękę, przesunęła palcami po blacie stolika, strąciła kieliszek, który roztrzaskał się na podłodze. Odgłos tłuczonego szkła dochodził z dala, jakby zza grubej, ciężkiej zasłony.

Powoli przesuwała dłonią po stoliku, natknęła się na łącze. Jej ciało pokryła gruba warstwa potu, gdy ponownie lekko uniosła rękę i zmusiła umysł do obliczeń. Wreszcie sięgnęła najwyższego guzika pamięci.

Nacisnęła go, a potem jej ręka opadła bezwładnie, a ciało zastygło w bezruchu.

- Co się stało, panno Cline?

- Pomóż mi. - Z trudem wypowiadała każdą głoskę, jakby mówiła w jakimś obcym, egzotycznym języku. - Proszę. Pomóż mi - zdołała wyszeptać, nim ponownie straciła przytomność.

Eve obudziła się, gdy świat wokół niej zaczął się kołysać.

Otworzyła zaspane oczy i natrafiła spojrzeniem na twarz Roarke' a. - Dlaczego mnie niesiesz?

- Bo musisz się pani przespać, pani porucznik. Nie na swoim biurku - dodał, wchodząc do windy. - W łóżku. - Dawałam tylko odpocząć oczom.

- Więc daj im odpocząć w łóżku.

Właściwie powinna była nalegać, by postawił ją na nogi. Miło jednak było leżeć w jego ramionach, szczególnie gdy wystarczyło tylko obrócić głowę, by wtulić się w jego kark.

- Która to godzina?

- Po pierwszej. - Wniósł ją do sypialni, wszedł na podwyższenie i usiadł na skraju łóżka, wciąż trzymając ją w ramionach. - Wiesz, o czym myślałem?

Wtuliła się w niego mocniej.

- Chyba się domyślam.

Roześmiał się, przesunął dłonią po jej włosach.

- Tym też mogę się zająć. Ale kiedy wszedłem do twojego gabinetu i zobaczyłem, jak śpisz z głową na biurku, blada jak zawsze, gdy jesteś zbyt zmęczona, by zrobić następny krok, wtedy właśnie pomyślałem, że za kilka tygodni będzie pierwsza rocznica naszego ślubu. A ja wciąż jestem tobą zafascynowany.

- Nieźle nam idzie, co?

- Tak, idzie nam świetnie. - Pociągnął za łańcuszek, który nosiła na szyi, wziął w dłoń wisiorek z brylantem, który jej kiedyś podarował. - Byłaś na mnie zła, kiedy ci to dałem. Ale teraz nosisz to częściej niż cokolwiek innego, co ci podarowałem, może prócz obrączki.

- Powiedziałeś, że mnie kochasz, kiedy mi go dawałeś.

Wkurzyło mnie to. I przestraszyło. Teraz noszę go chyba dlatego, że już mnie nie wkurza. Choć czasami nadal przeraża.

Oparł policzek o jej głowę, przeciągnął czubkiem palca wzdłuż rany pozostawionej przez nóż na jej gardle. - Miłość to przerażająca rzecz. Odwróciła się do niego.

- Więc dlaczego nie boimy się siebie nawzajem?

Jej usta muskały już jego wargi, gdy rozległ się brzęczyk telełącza.

- Do jasnej cholery ... - Przeszła na czworakach przez łóżko, by odebrać połączenie.

Eve wypadła z windy na oddziale intensywnej terapii, szybkim krokiem przemierzyła pusty, śmiertelnie cichy korytarz. Nienawidziła szpitali, czuła się w nich gorzej niż w kostnicy. Położyła odznakę na ladzie przed dyżurną pielęgniarką.

- Chcę się widzieć z kimś, kto kieruje tym oddziałem. Chcę zobaczyć Monikę Cline.

- Jest z nią teraz doktor Michaels. Gdyby zechciała pani poczekać chwilę ...

- Tam? - spytała Eve, wskazując na grube szklane drzwi.

Ruszyła do nich, nim pielęgniarka zdążyła zaprotestować.

Wiedziała, kogo ma szukać. Dostała szczegółowy opis od technika, który pomagał przenosić ofiarę do karetki. Minęła pokój o szklanych ścianach, zajrzała do środka. Kobieta leżąca na łóżku mogła mieć jakieś sto pięćdziesiąt lat, podłączona była do tylu maszyn, że nie przypominała już człowieka.

Strzelcie mi prosto między oczy, pomyślała Eve, i skończcie to wreszcie raz a dobrze.

W następnym pokoju leżał znacznie młodszy mężczyzna, zamknięty w kokonie z cienkiej przezroczystej folii.

Znalazła Monikę w kolejnym pomieszczeniu, nieruchomą i bladą jak śmierć. Przy jej łóżku stał jakiś młody lekarz o starannie przystrzyżonej bródce i wąsach, wpatrzony w czerwony wykres na monitorze. Obejrzał się przez ramię, a ujrzawszy Eve, zmarszczył gniewnie czoło.

- Nie wolno pani tu wchodzić.

- Porucznik Dallas, policja. - Pokazała odznakę. - Ona jest moja.

- Wręcz przeciwnie, pani porucznik. Jest moja.

- Wyjdzie z tego?

- Trudno powiedzieć. Robimy wszystko, co w naszej mocy.

- Takie frazesy może pan zachować dla innych. Dwie inne kobiety nie miały nawet po co jechać do szpitala. Trafiły prosto do kostnicy. Wiem, że miała jakieś kłopoty z sercem, podwyższone ciśnienie i komplikacje po przedawkowaniu. Chcę wiedzieć, czy wyjdzie z tego i czy będzie mogła mi powiedzieć, kto jej to zrobił.

- A ja powtarzam, że nie mogę pani odpowiedzieć na to pytanie. Jej serce zostało poważnie uszkodzone. Nie potrafimy jeszcze określić, czy uszkodzeniu nie uległ także mózg. Jest w śpiączce. Jej organizm był tak osłabiony narkotykami, że chyba tylko jakimś cudem zachowała przytomność i wybrała numer alarmowy.

- Ale to zrobiła, a to znaczy, że jest naprawdę twarda. Spojrzała na Monikę, modląc się w duchu, by ta jednak otworzyła w końcu oczy. - Ktoś podał tej dziewczynie narkotyki bez jej wiedzy. Wie pan o tym?

- To nie zostało jeszcze potwierdzone, ale słyszałem, co mówiono w mediach o poprzednich morderstwach.

- Podał jej dwie substancje odurzające, a potem ją zgwałcił.

Chcę, żeby ktoś zbadał ją pod tym kątem. - Dopilnuję tego.

- Chcę, żeby przy badaniu był obecny technik policyjny, który zbierze materiał dowodowy, jeśli coś w niej znajdziecie.

- Znam procedurę - odparł Michaels ze zniecierpliwieniem. Ale to pani musi o niej pamiętać, bo to nie mój interes. Moim zadaniem jest utrzymanie jej przy życiu.

- A moim znalezienie tego sukinsyna, który jej to zrobił. To wcale nie znaczy, że mniej mi na niej zależy. Pan ją badał? Osobiście?

Lekarz otworzył usta, gotów do jakiejś ciętej odpowiedzi, zobaczył jednak na twarzy Eve coś takiego, że tylko skinął głową. - Tak.

- Jakieś uszkodzenia ciała? Siniaki, ugryzienia, zadrapania?

- Nie, żadnych śladów przemocy.

- Czy odbyła stosunek analny?

- Nie. - Położył rękę na głowie Moniki, jakby chciał ją ochronić. - Z kim my tu właściwie mamy do czynienia, pani porucznik?

- Z donżuanem o skrzywionej psychice, który dowie się, że tym razem nie doprowadził sprawy do końca, gdy tylko ta wiadomość pojawi się w mediach. Zostawiam ją pod całodobową ochroną, proszę nie dopuszczać do niej żadnych gości. Nikogo. Nie wejdzie tu nikt prócz upoważnionego personelu lekarskiego i policji.

- Jej rodzina ...

- Najpierw musimy ich sprawdzić. Zrobię to osobiście - dodała. - Muszę wiedzieć o wszelkich zmianach w jej stanie. Jeśli się obudzi, proszę się natychmiast ze mną skontaktować. I nie chcę słyszeć żadnych bzdur o tym, że nie może odpowiadać na pytania. On chciał, żeby umarła, a ona mu się wymknęła. Dwie inne miały mniej szczęścia. Zbyt dobrze się bawi, by teraz przestać.

- Chciała pani wiedzieć, jakie ma szanse, prawda? Mniej niż pięćdziesiąt procent.

- Cóż, ja stawiam na nią. - Eve pochyliła się nad łóżkiem i przemówiła cichym, lecz stanowczym głosem: - Moniko? Słyszysz mnie? Stawiam na ciebie. Jeśli się poddasz, on wygra. Więc nie możesz się poddać. Kopnijmy tego gnoja w jaja. Odsunęła się od łóżka, po czym skinęła głową na Michaelsa. Proszę mi dać znać, kiedy się obudzi.

11

N im opuściła komendę, dochodziła czwarta nad ranem.

Wyczerpana Eve włączyła automatycznego kierowcę, nie dowierzając własnym odruchom. Miała tylko nadzieję, że dowcipnisie z serwisu nie poprzestawiali nic w mechanizmie. Zresztą i tak była zbyt zmęczona, by się tym przejmować.

Po ulicach jeździły już śmieciarki, przemieszczały się powoli z miejsca na miejsce przy akompaniamencie charakterystycznych posapywań i zgrzytów. Ich załogi poruszały się jak cienie, opróżniając pojemniki i przygotowując je do kolejnego dnia.

Robotnicy drogowi w kombinezonach z błyszczącym białym pasem rozkopywali chodnik przy Dziesiątej Ulicy. Paskudny warkot maszyny, której używali do drążenia wykopów, potęgował ból narastający w skroniach Eve.

Kilku robotników przyglądało jej się bezczelnie, kiedy samochód czekał na zmianę świateł. Jeden z nich złapał się za krocze i zaczął poruszać biodrami, obdarzając ją czymś, co w jego ograniczonym świecie uchodziło zapewne za czarujący uśmiech.

Ta pantomima rozbawiła do łez kilku spośród jego kolegów. Eve wiedziała, że musi być już krańcowo zmęczona, skoro nie miała nawet sił, by wyjść z samochodu, porządnie przetrzepać żartownisiom skórę i oskarżyć ich o molestowanie seksualne. Położyła tylko głowę na oparciu i zamknęła oczy, czekając, aż czujnik zarejestruje zmianę światła, a samochód ruszy z miejsca.

Myślami przeniosła się ponownie do mieszkania Moniki. Tym razem szampan. Eve rozpoznała markę należącą do Roarke'a i wiedziała już, że butelka takiego napoju może kosztować małą fortunę. Jej zdaniem, wydawanie pieniędzy na odrobinę bąbelkowanej słodyczy było czystym marnotrawstwem.

Tym razem zabrał kieliszki do sypialni, lecz poza tym scena zbrodni wyglądała tak samo jak w poprzednich wypadkach.

Wszystko według planu, pomyślała, zmagając się ze snem.

Kolejne rundy.

Prowadzą jakąś punktację? Większość gier właśnie na tym polega. W przypadku Moniki cel nie został jednak osiągnięty. Czy spróbują to naprawić? A może będą spokojnie czekać w nadziei, że ich ofiara sama zejdzie z tego świata.

Eve poprawiła się na siedzeniu, szukając wygodniejszej pozycji. Zadzwonić rano do Michaelsa, spytać o stan Moniki. Pouczyć strażników przy zmianie warty. Na pierwszej zmianie zostawiła niezawodnego Truehearta - miała do niego pełne zaufanie. Zebrać informacje o Allegany i Forresterze. Przesłuchać doktora McNamarę. Przycisnąć Feeneya, żeby obszedł blokady i sprawdził numer konta podany przez Charlesa. Dopilnować, by dokładnie zbadano komputer zabrany z cyberkafejki.

Jak dotąd, nie zdobyła żadnych informacji o różach. Spróbować jeszcze raz.

Wziąć działkę tego cholernego Przebudzenia i tabletkę przeciwbólową, nim pęknie jej głowa.

Nienawidziła lekarstw. Czuła się po nich głupia albo słaba, albo oszołomiona.

Lekarstwa wpływały teraz do organizmu Moniki. Wzmacniały jej serce, oczyszczały umysł, przywracały równowagę systemom. Jeśli zdołają zapobiec dziełu zniszczenia, dziewczyna się obudzi. I będzie pamiętać.

Przerażona, oszołomiona, zdezorientowana, będzie czuła się oddzielona od swego ciała, przynajmniej na początku. Będzie miała dziury w pamięci, a niektóre z zadanych jej pytań mogą tam właśnie trafić.

Eve wiedziała, że umysł potrafi bronić się w ten sposób przed straszliwą rzeczywistością.

Przebudzony w szpitalu, w otoczeniu bezdusznych maszyn, nieznanych ludzi, ogarnięty bólem. Nic dziwnego, że umysł w tej sytuacji próbuje się chować, zamknąć w sobie.

Jak się nazywasz?

Spytali ją wtedy. To było pierwsze pytanie, jakie zadali jej po przebudzeniu. Lekarze i policjanci stojący nad jej łóżkiem.

Jak się nazywasz, dziewczynko?

Te słowa przyprawiły Eve o szybsze bicie serca; zgięła się wpół, skuliła. Dziewczynko. Straszne rzeczy przytrafiają się małym dziewczynkom.

Początkowo myśleli, że jest niemową - fizyczną albo psychiczną.

Ale ona potrafiła mówić. Po prostu nie znała odpowiedzi.

Policjant miał szczupłą twarz i zmęczone oczy, w których nie pojawiał się uśmiech wykrzywiający jego usta. Ale nie był zły. Przyszedł wraz z lekarzami w białych i zielonych fartuchach.

Później dowiedziała się, że to właśnie policja zabrała ją z alejki, w której się ukrywała. Nie pamiętała tego, ale ktoś jej powiedział.

Pierwszym wspomnieniem był krąg jasnego światła nad głową, wypalający jej oczy. I tępy ból w złamanej ręce, którą właśnie nastawiano.

Była brudna i okrwawiona.

Przemawiali do niej łagodnie, ci obcy ludzie, uśmiechali się, gdy jej dotykali. Lecz jak w przypadku tamtego policjanta, w ich oczach nie było widać śladu uśmiechu. Były smutne lub wyniosłe, przepełnione współczuciem albo pytaniami. Jedna młoda pielęgniarka płakała; łzy gromadziły się w kącikach jej oczu.

Kiedy zaczęli dotykać jej niżej, tam gdzie została rozerwana, walczyła jak zwierzę. Zębami, paznokciami, wyła niczym ranione zwierzę.

Wtedy właśnie tamta pielęgniarka płakała. Łzy spływały jej po policzkach, gdy przytrzymywała ją, by ktoś inny mógł zaaplikować jej środki uspokajające.

Jak się nazywasz? - spytał policjant, gdy odzyskała przytomność. - Gdzie mieszkasz? Kto cię skrzywdził?

Nie wiedziała. Nie chciała wiedzieć. Zamknęła oczy i próbowała znów odpłynąć.

Czasami lekarstwa pozwalały jej mocno zasnąć, odpocząć.

Czasami jednak zabierały ją zbyt daleko, do miejsca, gdzie powietrze było zimne, bardzo zimne, przeniknięte brudną czerwienią krwi. Bała się tego miejsca, bała się bardziej niż dziwnych obcych ludzi z ich cichymi pytaniami.

Czasami, gdy trafiała do tego miejsca, ktoś z nią tam był. Słodki oddech i palce, które sunęły po jej skórze niczym karaluchy uciekające do swych kryjówek po zapaleniu światła.

Kiedy dotykały jej te palce, nawet lekarstwa nie mogły powstrzymać jej krzyku.

Myśleli, że ich nie słyszy, że ich nie rozumie, kiedy rozmawiali ze sobą półgłosem.

Pobita, zgwałcona. Przez dłuższy czas wykorzystywana seksualnie i fizycznie. Niedożywienie, odwodnienie, poważna trauma fizyczna i emocjonalna.

Ma szczęście, że w ogóle przeżyła.

Posiekałbym na drobne kawałeczki tego drania, który jej to zrobił. Jeszcze jedna ofiara. Świat jest ich pełen.

Nie udało się ustalić jej tożsamości. Nazwaliśmy ja.. Eve. Eve Dallas.

Przebudziła się raptownie, gdy samochód stanął przed domem.

Przez chwilę patrzyła niewidzącym wzrokiem na kamienne ściany, na światło w oknach holu.

Trzęsły jej się ręce.

Zmęczenie, wmawiała sobie. Po prostu zmęczenie. Naturalna reakcja organizmu.

Wiedziała, kim teraz jest. Stała się Eve Dallas, i było to coś więcej niż nazwisko, którym ją obdarzono. Nie mogła zmienić tego, kim była przedtem i co się z nią wtedy stało.

Jeśli to przerażone, nieszczęśliwe dziecko nadal w niej żyło, to nawet lepiej.

Przetrwały obie.

Powlokła się schodami na górę, ściągając po drodze kurtkę i kaburę z bronią. Resztę ubrań zrzuciła już w sypialni, zmierzając chwiejnym krokiem w stronę łóżka. Zwinęła się w kłębek, okryła ciepłą kołdrą i próbowała uciszyć głosy, które wciąż rozbrzmiewały w jej głowie.

Kiedy Roarke objął ją wpół i przyciągnął do siebie, zadrżała raz jeszcze. Wiedziała, kim jest.

Czuła bicie jego serca, powolny uspokajający rytm. Miły ciężar jego ramienia wokół talii.

Palące łzy w gardle przeraziły ją i zszokowały. Gdzie kryły sit; do tej pory? Znów ogarnął ją lodowaty chłód; wiedziała, że po nim przyjdą dreszcze.

Odwróciła się do męża, wtuliła w niego.

- Potrzebuję cię - powiedziała, odszukawszy jego usta. Potrzebuję.

Spragniona ciepła, spragniona jego, zacisnęła palce na włosach Roarke'a.

Znała doskonale każdy centymetr kwadratowy jego ciała, smak, zapach, dotyk. Tutaj, przy nim, nie było żadnych pytań. Tylko odpowiedzi. Wszystkie odpowiedzi. Znów poczuła bicie jego serca, tym razem jeszcze bliżej, niemal w jej piersiach.

Był dla niej prawdziwym oparciem, czymś, czego nie zaznała nigdy wcześniej.

- Powiedz moje imię.

- Eve. - Jego ciepłe usta musnęły siniak na jej twarzy, przegnały ból. - Moja Eve.

Taka silna, pomyślał. Taka zmęczona. Wiedział, że żona walczy z obrazami, które uporczywie powracają do jej umysłu, i gotów był wspomóc ją w tej walce. Nie szukała czułości, lecz wsparcia, swego rodzaju brutalnego pocieszenia. Przesunął dłonią w dół jej ciała, użył palców i ust, by wyzwolić ją z bólu i napięcia.

Drżała, lecz już nie z zimna. Wygięła się w łuk, przywarła doń, gdy poczuła na piersiach jego usta. Przygryzał je delikatnie, przeszywając jej ciało impulsami rozkoszy, rozpalając w niej ogień pożądania.

Złączeni w jedno, chłonęli siebie nawzajem, sycili się swą bliskością. Jej spragnione ciało stało się wilgotne i śliskie pod jego dłońmi.

Uwielbiał jej smukłe kształty, pożerał je z apetytem, którego nigdy nie mógł całkowicie zaspokoić. Skóra Eve, zawsze zaskakująco delikatna, była wilgotna i rozpalona, przesuwała się pod nim niczym jedwab, gdy poruszali się razem.

- Wejdź we mnie. - Przetoczyła się na brzuch i go dosiadła. We mnie.

Jej biodra poruszały się w cudownym rytmie; Roarke widział nad sobą jej kształt, błysk oczu, gdy brutalnie prowadziła ich do końca. Poddał się rozkoszy, pozwolił, by brała i brała, aż jej głowa opadła do tyłu, aż ból i strach rozpadły się na drobne kawałki.

Potem zsunął się niżej, przyciągnął do siebie jej drżące ciało.

I tulił.

Zapadła w sen niczym w czarną dziurę i pozostała tam przez trzy godziny.

Po przebudzeniu czuła się już znacznie lepiej. Powiedziała sobie, że nie boli jej już głowa, i starała się mocno w to wierzyć.

Była pewna, że jeśli w ciągu dnia uda jej się jeszcze zdrzemnąć, będzie się czuła znacznie lepiej niż po jakichś paskudnych prochach.

Nie zdążyła podnieść się z łóżka, gdy usiadł obok niej mąż, ubrany i ogolony. Na monitorze widniały poranne notowania z giełdy, obok stał kubek z parującą jeszcze kawą. Roarke trzymał tabletkę, a na nocnym stoliku stała szklanka z jakimś podejrzanym płynem.

- Wypij to - rozkazał.

- Nie.

- Nie chciałbym ci narobić kolejnych siniaków, ale jeśli będę musiał...

Eve przymrużyła oczy. Oboje wiedzieli, że Roarke z przyjemnością użyje brutalnej siły.

- Niczego nie potrzebuję. A ty próbujesz mnie tylko uzależnić od jakichś świństw.

- Kochanie, jesteś szalenie miła. - Działając z zaskoczenia, pochwycił jej ucho pomiędzy kciuk i palec wskazujący. Wystarczył jeden wprawny ruch jego dłoni, by otworzyła usta. Wsunął do nich tabletkę.

- Faza pierwsza.

Zamachnęła się na niego, ale ponieważ krztusiła się jednocześnie tabletką, nie mogła trafić. Zanim cofnęła rękę, Roarke pochwycił ją za włosy, odciągnął jej głowę do tyłu i wlał do ganiła podejrzany płyn.

Musiała przełknąć co najmniej dwukrotnie, nim odepchnęła go od siebie.

- Zabiję cię.

- Wszystko. - Nie zważając na jej protesty, przycisnął ją do łóżka i zmusił do wypicia całej zawartości szklanki. - Faza druga.

- Nie żyjesz, Roarke. - Otarła wierzchem dłoni brodę, na którą pociekło kilka kropel płynu. - Nie wiesz o tym, ale już przestałeś oddychać. Jesteś chodzącym trupem.

- Nie musiałbym tego robić, gdybyś choć trochę o siebie dbała.

- A kiedy zrozumiesz wreszcie, że jesteś martwy, i upadniesz na podłogę ...

- Czujesz się już lepiej?

- I kiedy będziesz tam leżał, ja przejdę nad twoim zimnym, nieżywym ciałem i otworzę drzwi do tego magazynu, który nazywasz apteczką. I spalę go.

Roarke uniósł lekko brwi.

- Po co się tak denerwować. Tak, lepiej - uznał, kiwając głową. - Ale to kamienne spojrzenie byłoby znacznie bardziej skuteczne, gdybyś nie miała podkrążonych oczu.

- Nienawidzę cię.

- Wiem. - Pochylił się, by ją ucałować. - Ja też cię nienawidzę.

Mam ochotę na jajecznicę. Weź szybko prysznic, a potem opowiesz mi o wszystkim przy śniadaniu.

- Nie rozmawiam z tobą.

- Naprawdę? - Uśmiechnął się szeroko. - Taka ograna babska sztuczka.

Odwrócił się i ruszył do drzwi. I nie był wcale zaskoczony, kiedy Eve wylądowała na jego plecach.

- No, teraz już lepiej - wykrztusił, gdy zacisnęła zgięte ramię na jego szyi.

- Uważaj, kogo nazywasz babą, asie.

Zeskoczyła na podłogę i naga przemaszerowała przez pokój.

Patrząc, jak żona z oburzeniem kręci zgrabnym tyłeczkiem, Roarke uśmiechnął się pod nosem.

- Sam nie wiem, co mi przyszło do głowy.

Jadła tylko dlatego, że szkoda było marnować jedzenie.

Opowiedziała mu o wszystkim dlatego, że łatwiej było jej w ten sposób uporządkować fakty.

Słuchał, głaszcząc jedną ręką kota, który wpatrywał się paciorkowatymi dwukolorowymi ślepiami w mały plasterek szynki pozostawiony na talerzu Eve.

- Hm, media na pewno o wszystkim już wiedzą - skomentował Roarke. - To może działać na twoją korzyść.

- Nie wiem. Nie wydaje mi się, żeby ci dwaj gotowi byli wycofać się teraz z gry. Są zbyt pewni siebie. Mam dużo danych na ich temat. Może za dużo, może w tym właśnie tkwi problem. Zbyt wiele danych, i cel się rozmywa. Zbyt wiele tropów, które się ze sobą plączą. - Wstała, by włożyć szelki z kaburą. - Muszę to jakoś uporządkować.

- Może ja zajmę się Allegany? W końcu należy do mnie.

Ludzie na pewno powiedzą więcej mnie, niż zdradziliby policji. A to, co będą przede mną ukrywać - dodał - znajdę w inny sposób, prawdopodobnie legalny ... mniej więcej. Jestem przecież właścicielem firmy.

- Twoja definicja „mniej więcej” jest znacznie szersza od mojej. - Ale dzięki temu zaoszczędziłaby na czasie, a czas grał tutaj kluczową rolę. - Postaraj się tylko nie przeciągać struny.

- Spróbuję.

- Mam teraz spotkanie na komendzie. Daj mi znać, jeśli znajdziesz coś ciekawego.

- Oczywiście. - Zabierając ze sobą kota, Roarke wstał i podszedł do żony. Pocałował ją. - Niech pani na siebie uważa, pani porucznik.

- Po co? - Ruszyła do drzwi. - Ty i tak zrobisz to za mnie, i to znacznie lepiej.

Kiedy w dali ucichły pospieszne kroki jego żony, Roarke spojrzał na kota.

- Jasne.

W sali konferencyjnej, którą zarezerwowała wcześniej na komendzie, Eve odtwarzała dyskietki ochrony z budynku Moniki.

- Widzimy, że przypomina raczej Brynę Bankhead. Podobny typ fizyczny, bardziej wyrafinowany styl życia i powierzchowność. Podejrzany znów wygląda inaczej, co znaczy, że nie lubi powielać tworzonych przez siebie postaci. To dodaje smaczku. Ta sama historia, ale odgrywana z innej perspektywy. Feeney?

- Zbadaliśmy jej komputer i korespondencję e - mailową. Facet przedstawiał się jej jako Byron. Podobnie jak w poprzednich przypadkach, to nazwisko nieżyjącego poety, lorda Byrona. Korespondowali ze sobą od dwóch tygodni.

- Znów wszystko pasuje do ustalonego wzoru. Nie spieszy się.

Prawdopodobnie ją obserwował. Znalazł jakąś kawiarnię, może klub w pobliżu jej domu lub pracy. Sprawdzimy oba te miejsca.

Spojrzała na otwierające się drzwi. Trueheart, młody i niezwykle gorliwy policjant, poczerwieniał, gdy zwróciły się ku niemu oczy wszystkich obecnych.

- Przepraszam, pewnie się spóźniłem.

- Nie, jesteś o czasie. Sprawozdanie?

- Stan Moniki Cline nie zmienił się. Nikt nieupoważniony nie wchodził do jej sali. Przez całą zmianę byłem na posterunku przy jej łóżku.

- Czy ktoś o nią wypytywał?

- Odebrałem kilka telefonów w jej sprawie, pani porucznik, pierwszy tuż po szóstej, po porannym wydaniu wiadomości. Pięć telefonów od reporterów, którzy interesowali się stanem jej zdrowia.

- To by się zgadzało, ja odebrałam drugie tyle na moim służbowym łączu. Dobrze, możesz się odmeldować, Trueheart. Prześpij się trochę. Chcę, żebyś wrócił na posterunek w szpitalu równo o szóstej. Uzgodnię to z twoim przełożonym.

- Tak jest. Pani porucznik? Dziękuję, że powierzyła mi pani to zadanie.

Gdy zamknęły się za nim drzwi, Eve pokręciła głową.

- Dziękuje mi za to, że dałam mu najnudniejszą robotę na ziemi. No dobra, Roarke zajął się Allegany. Chcę wszystkie dane dotyczące J. Forrestera i tego Theodore'a McNamary, który najwyraźniej próbuje wymigać się od rozmowy ze mną. Musimy też przycisnąć dilerów. Koncentrujemy się na narkotykach. Skąd biorą towar, jak i gdzie go sprzedają.

- Mój człowiek z narkotykowego znalazł tylko jednego kandydata - powiedział Feeney. - Pewien miejscowy diler, który specjalizował się w drogich narkotykach afrodyzjakach i zbił na tym majątek. Nazywa się Otis Gunn, działał aktywnie jakieś dziesięć lat temu. Szło mu całkiem nieźle, ale potem za bardzo się rozbestwił i sam zaczął produkować Królika, którego podawał u siebie na przyjęciach.

- Co robi teraz?

- Dziewiąty rok z dwudziestoletniej odsiadki. - Feeney wyciągnął z kieszeni torbę orzeszków. - W Rikers.

- Tak? Dawno tam nie byłam. Ciekawe, czy za mną tęsknią? Przerwała, gdy zapiszczał jej komunikator, i odeszła na bok, by odebrać połączenie. - Właśnie wpuściłam Louise - oświadczyła, powróciwszy na miejsce. - Mówi, że ma jakieś informacje na temat wczorajszej historii.

Spojrzała na tablicę, na nowe zdjęcie. Przypięła Monikę z boku, z dala od fotografii martwych ofiar. I chciała, by tam pozostała.

Kiedy odwróciła się od tablicy, zauważyła, że McNab i Peabody wymieniają jakieś dziwne gesty. Ponieważ bała się, że znów zacznie jej drgać od tego powieka, szybko odwróciła wzrok.

- Peabody, dlaczego nie mam kawy?

- Nie wiem, pani porucznik, ale natychmiast naprawię to niedopatrzenie.

Asystentka zerwała się z miejsca. Programując autokucharza, nuciła pod nosem jakąś wesołą melodię, a gdy przyniosła przełożonej kawę, jej oczy błyszczały.

- Jadłaś ostatnio jakąś dobrą pizzę? - mruknęła Eve, a blask w oczach Peabody natychmiast zamienił się w wyraz zakłopotania.

- Może. Tylko jeden kawałek ... albo dwa. Eve nachyliła się do niej.

- Zjadłaś całą pieprzoną pizzę, prawda?

- To była naprawdę dobra pizza. Przyznam, że trochę brakowało mi tego smaku.

- Żadnego nucenia na służbie. Peabody wyprostowała ramiona.

- Tak jest, pani porucznik. Ani jednej nutki.

- I nie iskrzyć mi tu oczami - dodała Eve, podchodząc do drzwi i wyglądając na korytarz.

- Ty też iskrzyłabyś oczami po takiej dobrej pizzy - mruknęła Peabody, przezornie jednak zamilkła, gdy przełożona odpowiedziała jej wściekłym warknięciem.

- Dallas. - Louise, która zmierzała właśnie do ich drzwi, przyspieszyła kroku. Tym razem nie miała na sobie eleganckiej sukni, lecz znoszone dżinsy i obszerną koszulę, którą nosiła zwykle w klinice. - Tak się cieszę, że cię złapałam. Wolałam nie rozmawiać o tym przez łącze.

- Usiądź. - Ponieważ Louise była blada jak ściana, Eve wzięła ją pod ramię i posadziła na krześle. - Weź głęboki oddech i powiedz mi, w czym rzecz.

- Chodzi o wczorajszy wieczór. Miałam randkę w Royal Bar.

- W lokalu Roarke'a? W Palace Hotel?

- Tak. Widziałam ich. Dallas, widziałam ich w loży obok naszego stolika. Rozmawiałam z nią.

- Zwolnij. Peabody, przynieś trochę wody.

- Nie zwracałam uwagi - kontynuowała Louise. - Gdybym się jej lepiej przyjrzała ... Widzę teraz jej twarz, patrzę na jej oczy, kiedy siedziała przed lustrem. To nie był szampan. Jestem lekarzem, do diabła, powinnam była zauważyć, że jest oszołomiona. Teraz to widzę.

- Wszyscy zauważamy wiele rzeczy poniewczasie. Proszę. Eve podała jej szklankę z wodą. - Wypij i spróbuj się uspokoić. Powiedz mi wszystko, co pamiętasz.

- Przepraszam. - Louise wypiła łyk wody. - Kiedy dziś rano zobaczyłam wiadomości, rozpoznałam ją. - Znów się napiła. – Po drodze zadzwoniłam do szpitala, pytałam o nią. Nie ma żadnej poprawy. Żadnej. Rokowania są coraz gorsze.

- Wczorajszy wieczór. Skup się na wczorajszym wieczorze.

Siedzisz w barze.

- Tak. - Louise zamknęła oczy, wzięła głęboki oddech i uspokoiła się. - Szampan, kawior. Było cudownie. Rozmawialiśmy. Myślałam tylko o nim. Ale zauważyłam, trochę przez przypadek, tę parę w loży. Zamówili szampan i kawior, jak my. Myślę ... jestem niemal pewna, że byli tam wcześniej od nas. Siedzieli blisko siebie, obejmowali się. Byli bardzo atrakcyjną parą.

- Dobrze, co dalej?

- Tańczyliśmy. Zapomniałam o nich. Ale potem poszłam do toalety, usiadłam, żeby się odświeżyć i uspokoić. Ta randka była dla mnie bardzo mocnym przeżyciem. Potem pojawiła się ona. Aż iskrzyła seksem. Powiedziała, że powinnam jej pogratulować, bo czeka ją wielkie szczęście. Byłam rozbawiona, żałowałam, że ja nie mogę być taka pewna. Wychodzili, kiedy wróciłam na salę. Wychodzili, a ja nawet nie pomyślałam ... - Louise westchnęła. Była nienaturalnie podekscytowana, miała szkliste oczy i niezdrowe rumieńce. Teraz to widzę.

- A on? Pamiętasz, jak wyglądał?

- Elegancki, atrakcyjny. Pasowali do siebie i do tego wnętrza.

Szkoda, że nie zauważyłam nic więcej. - Louise przeciągnęła dłonią przez włosy. - Może Charles będzie pamiętał coś istotnego.

Zaskoczona Eve drgnęła. Dostrzegła też nerwowy grymas na twarzy asystentki.

- Charles?

- Tak, Charles Monroe. Próbowałam skontaktować się z nim dziś rano, ale nie odbiera.

- Dobrze. - A niech to, pomyślała Eve. - Być może będę jeszcze chciała porozmawiać z tobą dzisiaj.

- Przez cały dzień jestem w klinice. - Louise wstała z krzesła. Szkoda, że nie mogę bardziej ci pomóc.

- Wszystko się przyda.

Eve przez dłuższy czas nie wspominała o tym ani słowem.

Zamierzała nie poruszać tego tematu nigdy w życiu. Lecz kamienne milczenie Peabody w końcu ją złamało.

- No i jak się z tym czujesz? - spytała.

- Myślę o tym. To nie była praca.

- Co?

- Czułam wczoraj, że coś się między nimi dzieje. To była randka, nie praca. Właściwie nie przeszkadza mi to - oświadczyła Peabody. - Jesteśmy tylko przyjaciółmi. To był tylko pewien szok, to wszystko. - Spojrzała za okno, na wejście do budynku Charlesa, gdy Eve zaparkowała przy chodniku. Tak, lepiej będzie dla niej, jeśli szybko się z tym pogodzi.

Szedł do windy, gdy wjechały na jego piętro.

- Dallas. Właśnie się do was wybierałem. Widziałem przed chwilą. ..

- Wiem. Wejdźmy najpierw do środka.

- Wiesz, ale ... Louise. Jak ona się czuje? Muszę do niej zadzwonić.

Eve uniosła lekko brwi, widząc, jak Charles drżącymi rękami otwiera drzwi. Niewzruszony Charles Monroe najwyraźniej był mocno poruszony.

- Później. Nic jej nie jest.

- Nie mogę zebrać myśli - wyznał i gdy weszli do środka, roztargnionym gestem pogłaskał Peabody po ramieniu. - Rano spędziłem godzinę w zbiorniku relaksacyjnym. Dopiero kilka minut temu włączyłem ekran. Ta wiadomość ... jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Widzieliśmy ich wczoraj wieczorem. Jego i tę kobietę, którą próbował zamordować.

- Opowiedz mi o tym.

Jego zeznanie pokrywało się niemal w całości z tym, co powiedziała Louise, prócz spotkania w toalecie. Jednak uwaga, że mężczyzna przypominał mu osobę do towarzystwa, wzbudziła zainteresowanie Eve.

- Dlaczego tak pomyślałeś?

- Traktował ją z lekkim dystansem, ledwie wyczuwalnym.

Trudno to wyjaśnić. Był dla niej bardzo miły, ale kryło się pod tym jakieś wyrachowanie. Nie przeszkadzało mu to, że ona się do niego klei, i pozwolił jej zapłacić rachunek. Byłem zajęty czym innym - przyznał Charles - ale zauważyłem, jak na nią patrzył, gdy wyszła do toalety. Znów wyrachowanie. I pewność siebie. Niektóre osoby do towarzystwa traktują klientów w ten sposób.

- A klienci?

- Słucham?

- Niektórzy klienci traktują tak osoby do towarzystwa.

Charles patrzył przez chwilę na Eve, potem skinął głową. - Tak. Masz rację.

Odwróciła się do drzwi.

- Zrób mi przysługę, Charles, i popytaj swoje koleżanki o klienta, który lubi klasyczną muzykę, róże i świece. - Obejrzała się przez ramię. - I poezję. Znacie chyba preferencje klientów, prawda?

- Oczywiście, jeśli zależy nam na pracy ... Dobrze, popytam.

Delio? Możemy porozmawiać?

Eve nie zatrzymała się. - Ściągnę windę.

- Wiem, że byliśmy umówieni na kolację dziś wieczorem - zaczął.

- Nie przejmuj się tym. - Peabody z radością odkryła, że może swobodnie się uśmiechać, swobodnie pocałować go policzek. W końcu od tego są przyjaciele. - Lubię ją.

- Dzięki. - Uścisnął dłoń Peabody. - Ja też.

12

Pracownicy zwykle bardzo się denerwowali, kiedy Roarke składał niezapowiedzianą wizytę w którejś ze swoich firm. Uważał, że odrobina nerwów im nie zaszkodzi, wręcz przeciwnie, pomoże pracować na odpowiednim poziomie.

Płacił dobrze, a warunki pracy we wszystkich jego firmach, fabrykach, spółkach i biurach na całej planecie i jej satelitach były wyjątkowo dobre.

Wiedział, co znaczy być biednym, żyć w brudzie i ciemności.

Dla niektórych - na przykład dla niego - takie warunki były motywacją do rozwoju, lecz dla większości ludzi niska płaca, zdobywana w ciasnym, dusznym pomieszczeniu, była raczej powodem do depresji i złości, a poza tym prowokowała do kradzieży.

Wolał prowadzić inną politykę i wzbudzać u pracowników wdzięczność oraz poczucie obowiązku i lojalności.

Szedł przez główny korytarz Allegany, notując w myślach, co należałoby poprawić w systemie ochrony, w wystroju. Nie mógł mieć zastrzeżeń do systemu komunikacji, bo w ciągu kilku minut od chwili, gdy poprosił o spotkanie z głównym chemikiem, został odeskortowany na trzynaste piętro. Nim dotarli do właściwego gabinetu, ogromnie przejęta recepcjonistka, która towarzyszyła mu podczas tej krótkiej podróży, dwukrotnie zaproponowała kawę i trzy razy przeprosiła za to, że nie udało im się jeszcze zlokalizować doktora Stilesa.

- Na pewno jest bardzo zajęty. - Roarke rozejrzał się po dużym, nieco zabałaganionym pokoju o szczelnie zasłoniętych oknach.

Było tu ciemno jak w grobie.

- Och tak, proszę pana. Na pewno jest bardzo zajęty, proszę pana. Może zechce pan napić się kawy?

- Nie, dziękuję. Jeśli doktor Stiles jest w jednym ze swoich laboratoriów, to może ... - Przerwał, gdy do pokoju wmaszerował mężczyzna w rozwianym fartuchu i z gniewnym grymasem na twarzy. - Jestem w środku projektu.

- Tak przypuszczałem - odparł Roarke łagodnie. - Przepraszam, że ci przeszkadzam.

- Co ty tu robisz? - spytał Stiles przerażoną sekretarkę. Mówiłem ci, że nie życzę sobie, by obcy ludzie plątali się po moim gabinecie.

- Tak, ale ...

- Sio. Sio. - Przegonił ją, machając przy tym rękami, jakby odpędzał kury na farmie. - Czego chcesz? - zwrócił się do Roarke'a, zatrzaskując drzwi.

- Ja też się cieszę, że cię widzę, Stiles.

- Nie mam czasu na towarzyskie pogaduszki i politykę.

Pracujemy tu nad nową surowicą regeneracyjną serca. - I jak idzie?

- Dobrze, ale może być gorzej, jeśli będziesz mi długo zawracał głowę.

Stiles, potężny mężczyzna o ramionach zapaśnika, opadł ciężko na fotel. Jego twarz zdominowana była przez ogromny nos, który przecinał ją na pół niczym ostrze siekiery pniak. Miał czarne inteligentne oczy, usta zastygłe w grymasie niezadowolenia. Jego siwa czupryna, której nigdy nie farbował, sterczała prosto do góry, niczym metalowa szczotka.

Był niewychowany, opryskliwy, ponury i sarkastyczny. Roarke bardzo go lubił.

- Pracowałeś tu, kiedy Allegany związane było z J. Forresterem.

- Ha. - Stiles wyjął fajkę, której nie zapalał od piętnastu lat, i przygryzł cybuch. - Pracowałem tu, kiedy ty ssałeś jeszcze palec i śliniłeś się bez opamiętania.

- Na szczęście wyrosłem już z tych nieprzyjemnych nawyków.

Ta spółka zajmowała się konkretnym projektem.

- Zaburzenia seksualne. Gdyby ludzie nie myśleli tyle o seksie, mieliby z nim mniej problemów.

- Tak, ale i znacznie mniej przyjemności. - Roarke podniósł pudełko z jakimiś starymi dyskami i odstawił je na podłogę. - Podobno się ożeniłeś, tak? I po seksie.

Roarke pomyślał o cudownym ciele Eve.

- Mówisz o swoich doświadczeniach?

Stiles wydał z siebie jakieś chrząknięcie, które miało zapewne oznaczać śmiech.

- Wracając do sprawy - kontynuował Roarke - potrzebuję informacji o tej spółce, o projekcie i najważniejszych graczach. - Czy ja wyglądam, według ciebie, jak jakaś pieprzona baza danych?

Roarke zignorował to pytanie. Co więcej, zignorował jego formę, czego nie zrobiłby w przypadku wielu innych ludzi.

- Zgromadziłem już sporo danych, ale zależy mi też na osobistych refleksjach. Theodore McNamara.

- Dupek.

- Wydaje mi się, że określasz tym terminem niemal wszystkich swoich znajomych ... i nieznajomych. Może zechciałbyś dodać do tego garść konkretów?

- Bardziej interesowały go zyski niż rezultaty, sława niż ogólny obraz. Przeganiał ludzi z miejsca na miejsce, zaharowywał ich na śmierć tylko po to, żeby pokazać, że jest najważniejszy. Traktował wszystkich jak śmieci, nigdy nie pominął okazji, żeby komuś dołożyć. Chciał zostać gwiazdą, mizdrzył się do mediów jak dziwka.

- Rozumiem, że po ciężkim dniu pracy nie spotykaliście się przy piwie.

- Nie znosiłem tego sukinsyna. Ale nie mogę odmówić mu zdolności. W tej napuszonej primadonnie jest umysł geniusza. - Przez chwilę Stiles ssał pustą fajkę i rozmyślał. Sam dobierał większość zespołów. Zatrudnił nawet swoją córkę. Jak ona miała na imię ... ? Ha, kogo to zresztą obchodzi? Świetny umysł, harowała jak wół i nie miała nic do powiedzenia.

- Mogę więc założyć, że ten projekt był zasadniczo dzieckiem McNamary?

- On podejmował większość decyzji, wyznaczał kierunek prac.

Teoretycznie była to praca zespołowa, ale McNamara był dyrektorem, rzecznikiem i najważniejszym sukinsynem. Mieliśmy spory fundusz, pieniądze spółki, prywatni inwestorzy. Seks świetnie się sprzedaje. W kilku przypadkach nawet nam się poszczęściło.

- Słyszałem coś o tym.

- Normalny seks dla stuletniego faceta i bezpieczna ciąża dla kobiet po pięćdziesiątce. - Stiles pokręcił głową. - Od tej pory media domagały się cudów. Mniej spektakularne osiągnięcia, takie jak leczenie bezpłodności bez ryzyka, że urodzą się pięcioraczki, niewarte były nawet ich uwagi. Inwestorzy, a mieliśmy ich wtedy całą masę, chcieli czegoś więcej, a McNamara naciskał na nas, żebyśmy im to dali. Pracowaliśmy z niebezpiecznymi substancjami, niestabilnymi. Kuszącymi. Koszta rosły, a eksperymenty przeprowadzano zbyt szybko, by dobrze zbadać ich rezultaty. Chemia, efekty uboczne, niedozwolone użycie środków. Także dla przyjemności. Pojawiały się kolejne oskarżenia, w końcu projekt zamknięto.

- A McNamara?

- Udało mu się uratować skórę. - Stiles skrzywił się z odrazą. - Wiedział, co się święci. Wszystko przechodziło w końcu przez jego ręce.

- A co z personelem? Może pamiętasz kogoś, kto chętniej niż inni korzystał z tych środków?

Stiles obdarzył go zimnym spojrzeniem. - Czy ja wyglądam jak łasica?

- Właściwie ... ach, chodzi ci o metaforyczne, a nie dosłowne znaczenie.

- Poczekajmy jeszcze pięćdziesiąt lat, i ty też nie będziesz już taki ładniutki.

- Nie mogę się doczekać. Stiles. - Roarke nagle spoważniał; pochylił się do przodu. - Tu nie chodzi bynajmniej o plotki. Dwie kobiety zamordowane, jedna w śpiączce. Jeśli istnieje jakiekolwiek prawdopodobieństwo, że ma to bezpośredni związek z tym projektem ...

- Jakie kobiety? Jakie morderstwa?

Roarke westchnął cicho. Zupełnie zapomniał, z kim rozmawia. - Wyjdź czasami z laboratorium, Stiles.

- Po co? Tam są ludzie. Nic tak nie psuje mi humoru jak ludzie.

- Jakiś człowiek faszeruje kobiety tymi samymi środkami, które badaliście w ramach tamtego projektu. Zabija je za ich pomocą.

- Niemożliwe. Wiesz, ile by tego trzeba, żeby doprowadzić ofiarę do śmierci? Ile kosztowałyby potrzebne składniki?

- Znam te dane, dziękuję. Ale w tym przypadku koszt nie ma znaczenia.

- Cholernie dużo pieniędzy, nawet jeśli sam by to robił.

- Czego trzeba, żeby to robić?

Stile s zmarszczył czoło.

- Dobrego laboratorium, świetnego sprzętu i jeszcze lepszego chemika. Komory powietrznej do przeprowadzenia reakcji stabilizującej. Musiałby to robić za własne pieniądze. Gdyby zajmowało się tym jakiekolwiek akredytowane laboratorium czy centrum badawcze, już dawno bym o tym wiedział.

- Słuchaj uważnie, co piszczy w trawie - poprosił go Roarke. I spróbuj dowiedzieć się czegoś o nieakredytowanych laboratoriach. - Gdy zapiszczał jego kieszonkowy komunikator, rzucił: Przepraszam. - Włączył słuchawkę. - Roarke, słucham.

Eve nie lubiła tracić czasu na czekanie. Szczególnie nie lubiła czekać w miejscach, w których postrzegano ją bardziej jak żonę Roarke'a niż policjantkę. Palace Hotel, był jednym z tych miejsc.

Nie udobruchał jej nawet fakt, że została zaprowadzona do prywatnego gabinetu męża, gdzie mogła przesłuchać kelnera, który obsługiwał Monikę i jej zabójcę.

Zdecydowanie bardziej podobała jej się wizyta w Rikers, gdzie nikt nie oferował jej podobnych wygód, personel był opryskliwy, a więźniowie niebezpieczni. Choć jej rozmowa z Gunnem nie przyniosła niczego nowego, odbywała się w bardziej komfortowych warunkach.

- Przyślę Jamala, gdy tylko się tu pojawi. - Nieziemsko zgrabna i elegancka hostessa zaprosiła ich gestem do wyjścia, gdy otworzyły się drzwi windy. - Jeśli ktokolwiek inny z personelu Palace Hotel może pani w czymś pomóc, proszę tylko poprosić.

By otworzyć drzwi gabinetu, potrzebowali nie tylko kodu, ale i odcisku palca menedżera, który specjalnie w tym celu musiał się do nich pofatygować. W holdingu Roarke Industries nigdy nie oszczędzano na środkach bezpieczeństwa.

- Czy tymczasem zechcą się panie czegoś napić? - spytała hostessa z ciepłym uśmiechem.

- Drink z mango - wyskoczyła szybko Peabody, nim jej przełożona mogła kategorycznie odmówić. Oczywiście została przez nią obdarzona cierpkim spojrzeniem. - Chce mi się pić, to wszystko.

- Oczywiście. - Hostessa podeszła do rzeźbionego kredensu, w którym znajdował się auto kucharz, i uruchomiła odpowiedni program. - Co dla pani, pani porucznik?

- Tylko kelner.

- Zaraz tu będzie. - Pracownica hotelu podała Peabody napój z mango w wysokiej, smukłej szklance. - Jeśli nie mają panie innych życzeń, zostawię panie same. - Wyszła z gabinetu, dyskretnie zamykając za sobą drzwi.

- To jest naprawdę dobre. - Peabody rozkoszowała się każdym łykiem. - Powinnaś spróbować.

- Nie przyszłyśmy tu, żeby się opijać jakimiś fikuśnymi drinkami. - Eve przechadzała się nerwowo po pokoju. Mimo sprzętu biurowego przypominał on raczej luksusowy apartament niż gabinet. - Chcę mieć zeznanie kelnera, zanim dopadnę tego McNamarę. Przestań siorbać to świństwo i sprawdź, jak się czuje Monika Cline.

- Mogę robić jedno i drugie.

Kiedy asystentka wypełniała polecenie, jej przełożona skontaktowała się z Feeneyem. - Daj mi coś.

- Byłaś już w Rikers?

- Byłam i wróciłam. Wymieniliśmy z Gunnem kilka uprzejmości, ten przemiły człowiek zaproponował mi między innymi, żebym wykonała na sobie kilka aktów seksualnych, które choć dość pomysłowe, są albo anatomicznie niewykonalne albo zabronione.

- Ten sam stary Gunn - powiedział Feeney z czułością.

- Poza tym niczego się od niego nie dowiedziałam. Był naprawdę wściekły, że ktoś wszedł na jego działkę i robi na tym duże pieniądze, więc chyba nic o tym nie wie. Daj mi coś.

- Mówiłem ci, że to trochę potrwa.

- Czas ucieka. Jeden z nich może mieć dzisiaj randkę.

- Dallas, wiesz ile bzdur przeszło przez ten komputer? On jest ogólnie dostępny, na miłość boską. Nie mogę po prostu sięgnąć i wyciągnąć jednego użytkownika, jak królika z kapelusza.

- Masz komputer Cline. Nie możesz ich porównać?

- Dallas, czy ja wyglądam jak ktoś, kto po raz pierwszy przyszedł dzisiaj do pracy? Nie kontaktował się z nią z tego komputera. Przynajmniej nic takiego nie znalazłem. Chcesz, żebym ci tłumaczył, co mam tutaj robić, czy żebym to robił?

- Rób to. - Sięgnęła do wyłącznika, w porę się jednak opamiętała. - Przepraszam - dorzuciła i dopiero wtedy zakończyła rozmowę.

- Bez zmian - zakomunikowała Peabody. - Nadal w stanie krytycznym i śpiączce.

Otworzyły się drzwi gabinetu. Eve powiedziała sobie, że nie powinna być ani trochę zaskoczona widokiem Roarke'a.

- A co ty tu robisz?

- Zdaje się, że to mój gabinet. - Roarke rozejrzał się. - Tak, z całą pewnością. Jamal, to jest porucznik Dallas i sierżant Peabody. Chcą zadać ci kilka pytań i potrzebują twojej pełnej współpracy.

Jamal był niski i chudy jak szczapa, jego skóra błyszczała niczym wypolerowany obsydian. Białka oczu migotały na jej tle, gdy przyglądał się Eve. Ubrany był już w służbowy strój, a buty lśniły czernią równie głęboką jak jego twarz.

- Tak jest.

- Spokojnie, Jamal - zwróciła się do niego Eve. - Nic ci nie grozi.

- Wiem. Chodzi o tę kobietę w śpiączce. Widziałem wiadomości i zastanawiałem się, czy powinienem pójść na policję, czy do pracy. - Zerknął na swego pracodawcę.

- Warunki są tutaj nieco bardziej komfortowe - oświadczył Roarke ze swobodą.

- Ty tak uważasz - mruknęła Eve pod nosem.

- Usiądź, Jamal - zaprosił go Roarke. - Chciałbyś się czegoś napić?

- Nie, proszę pana, dziękuję.

- Może pozwolisz - wtrąciła Eve - że to ja poprowadzę to przesłuchanie?

- Oczywiście. - Jej mąż usiadł za biurkiem. - Nie, nie wychodzę. Jamal ma prawo korzystać z pomocy swojego przedstawiciela.

- Bardzo chciałbym pomóc. - Kelner usiadł, wyprostowany jak struna, z rękami złożonymi równo na kolanach. - Nawet gdyby pan Roarke nie prosił mnie o pełną współpracę, chciałbym pomóc. To mój obowiązek.

Eve uniosła lekko brwi.

- Cóż, miło mi to słyszeć. Będę nagrywać tę rozmowę. Peabody?

- Tak jest. Nagrywam.

- Przesłuchanie Jamala Jabara, śledztwo w sprawie usiłowania zabójstwa Moniki Cline. Sprawa H - 78932C. Przesłuchanie prowadzi porucznik Eve Dallas. Obecni także: sierżant Delia Peabody jako asystent prowadzącego i Roarke jako przedstawiciel świadka Jabara. Jamal, pracujesz jako kelner w lokalu Royal Lounge, będącym częścią Palace Hotel. Zgadza się?

- Tak. Pracuję tu od trzech lat.

- Wczoraj wieczorem obsługiwałeś parę przy stoliku pięć w twoim rewirze.

- W czasie mojej zmiany obsługiwałem cztery pary przy tym stoliku.

Eve wyjęła zdjęcia i je podniosła. - Rozpoznajesz tych ludzi?

- Tak. Byli wczoraj wieczorem w moim rewirze, przy stoliku numer pięć. Zamówili Dom Perignon rocznik pięćdziesiąty szósty i kawior z bieługi na początek. Mężczyzna· przyszedł tuż przed dziewiątą, określił bardzo dokładnie, co mam podawać i jak.

- Przyszedł pierwszy.

- O tak, był prawie pół godziny wcześniej niż kobieta. Ale kazał mi przynieść szampan od razu i otworzyć butelkę. Powiedział, że sam będzie go nalewał. Kawior miał być podany dopiero po jej przybyciu.

- Miał przy sobie torbę? Czarną, skórzaną, z długim paskiem?

- Tak. Nie chciał zostawić jej w szatni. Trzymał ją na krześle obok siebie. Dzwonił do kogoś. Myślałem, że do kobiety, z którą był umówiony, bo nie przychodziła tak długo. Ale nie wyglądał na zniecierpliwionego, a kiedy spytałem, czy nie życzy sobie czegoś i czy jego gość się spóźnia, odpowiedział, że nie.

- Kiedy rozlał szampan do kieliszków?

- Nie widziałem dokładnie, ale tuż przez dziewiątą trzydzieści kieliszki były pełne. Wkrótce potem przyszła ta pani. I wtedy zrozumiałem ... to znaczy tak mi się wydawało, dlaczego przyszedł tak wcześnie, skoro był umówiony dopiero o wpół do dziesiątej. Zakładałem, że się denerwuje, bo to ich pierwsza randka.

- Skąd wiedziałeś, że to pierwsza randka?

- Mogłem się domyślić, bo byli trochę zdenerwowani i na początku zachowywali się trochę sztywno. Ale potem ta kobieta powiedziała, jak bardzo się cieszy, że może wreszcie spotkać go twarzą w twarz, więc byłem już pewny.

- O czym rozmawiali?

Jamal zerknął niepewnie na swego pracodawcę.

- Nie wolno nam podsłuchiwać rozmów klientów - rzekł.

- Masz uszy. Słyszeć to nie to samo co słuchać – powiedział Roarke.

Eve dostrzegła wyraz wdzięczności na twarzy Jamala.

- Nie, nie to samo - przyznał kelner. - Kiedy podawałem kawior, rozmawiali o sztuce i literaturze, bezpieczny temat, dzięki któremu ludzie mogą się lepiej poznać. On słuchał jej z uwagą, zachowywał się jak prawdziwy dżentelmen ... Na początku.

- Ale to się zmieniło.

- Można by powiedzieć, że bardzo szybko ... przełamali lody.

Całowali się, dotykali w dość śmiały sposób ... Jeśli rozumie pani, co mam na myśli.

- Tak, rozumiem.

- Kiedy zabrałem kawior, zapłaciła ta pani. Wydawało mi się to nieładne, bo przecież to on złożył zamówienie - dodał nieśmiało Jama!. - Ale ona dała mi bardzo duży napiwek. Siedzieli jeszcze przez chwilę, przy winie. Miałem wrażenie, że ona stała się agresywna. W pewnej chwili ... - Jamal poprawił się na krześle, splótł palce - widziałem jej rękę pod stołem ... i ... hm ... w jego spodniach. Ponieważ jest to niezgodne z wizerunkiem restauracji, zastanawiałem się, czy nie zameldować o tym przełożonemu. Ale wtedy ona wstała i poszła do toalety. Kiedy wróciła, oboje wyszli.

- Czy widziałeś tu wcześniej któreś z nich?

- Jej nie pamiętam, ale tu przewija się bardzo dużo ludzi. Royal Lounge to w końcu znane miejsce. Ale pamiętam jego.

Eve uniosła lekko głowę.

- Skąd?

- Był już kiedyś w moim rewirze, przy tym samym stoliku.

Jakiś tydzień temu, może trochę wcześniej. Z innym mężczyzną. Nie wyglądał tak samo, ale to był on. Wczoraj wieczorem miał jaśniejsze i dłuższe włosy. Jego twarz też była trochę inna. Trudno mi to określić.

- Ale rozpoznałeś go?

- Jego pierścień. Podziwiałem go już wcześniej. Moja żona jest jubilerem, więc mam oko do takich rzeczy. Szeroki pas ze splecionych pasków białego i żółtego złota z kwadratowym kamieniem. Rubin z wyrzeźbioną głową smoka, bardzo charakterystyczny. Jego towarzysz też miał podobny pierścień, tylko z szafirem. Wtedy myślałem, że są parą, a te pierścienie to ich obrączki.

- Wczoraj miał rubinowy pierścień.

- Tak. Miałem już nawet powiedzieć coś na ten temat, ale pomyślałem, że skoro tak bardzo zmienił wygląd, to może nie chce zostać rozpoznany. Zaznaczył zresztą wyraźnie, że nie życzy sobie rozmawiać z kelnerem.

Eve wstała z krzesła, zaczęła krążyć po pokoju.

- Powiedz mi wszystko, co pamiętasz z tamtego spotkania.

Kiedy widziałeś go z tym drugim mężczyzną.

- Pamiętam tylko, że to było mniej więcej przed tygodniem.

Nie mogę sobie przypomnieć, którego wieczoru, ale gdzieś na początku zmiany, około siódmej. Zamówili wino i przystawki. Uśmiechnął się cierpko. - I dali mały napiwek.

- Jak płacili?

- Gotówką.

- O czym rozmawiali?

- Nie słyszałem zbyt wiele. Wyglądało na to, że się spierali, choć spokojnie, który z nich rozpocznie jakąś grę. Byli w świetnych humorach. Pamiętam, że kiedy przyjmowałem zamówienie przy stoliku numer sześć, jeden z nich rzucał monetą.

Rzut monetą przesądził o losie Bryny Bankhead, pomyślała Eve. - Jamal, chciałbym, żebyś popracował ze specjalistą od portretów pamięciowych.

- Obawiam się, że nie będę umiał dobrze go opisać.

- To już nasze zmartwienie. Dziękuję ci bardzo za współpracę, byłeś nam bardzo pomocny. Za chwilę skontaktuje się z tobą specjalista od portretów.

- Dobrze. - Kelner spojrzał na swego pracodawcę, a kiedy ten skinął głową z aprobatą, wstał. - Mam nadzieję, że to, co powiedziałem, pomoże pani go powstrzymać przed zrobieniem krzywdy komuś innemu.

- Jama!. - Roarke także podniósł się z krzesła. - Porozmawiam z twoim przełożonym. Otrzymasz pełną wypłatę za czas, jaki będziesz musiał poświęcić na współpracę z policją.

- Dziękuję.

- Sprawdzamy pierścionek - rzuciła Eve, gdy tylko za kelnerem zamknęły się drzwi. - Wszystkie punkty w Nowym Jorku, które zajmują się takimi rzeczami. Sprowadźcie tu technika od portretów, natychmiast.

- Już się robi - mruknęła Peabody.

- Pani porucznik? - Głos Roarke'a powstrzymał Eve, zanim doszła do drzwi.

- Co?

- Dokąd się wybierasz?

- Na komendę, przejrzę dyskietki ochrony i spróbuję namierzyć ten pierścień.

- Można to zrobić tutaj. I to znacznie szybciej. Komputer, odtwarzanie dysku ochrony, Royal Lounge, szósty czerwca, dwudziesta czterdzieści pięć.

Odtwarzam ... Który ekran?

- Zaraz, masz kamery w restauracji?

- Dbam o wszystkie środki bezpieczeństwa.

Eve zaklęła pod nosem.

- Mogłeś mi o tym powiedzieć.

- No i powiedziałem. Ekran numer jeden.

Na ścianie pojawił się obraz sali. Elegancko wystrojeni klienci siedzieli przy stolikach lub tańczyli, podczas gdy obsługujący ich kelnerzy krążyli bez ustanku między lożami, stolikami i kuchnią.

Roarke przesunął ręcznie obraz o kilka minut.

- Powinien już być ... o właśnie. - Zatrzymał obraz.

Eve podeszła bliżej, wpatrzona w dłonie mężczyzny na ekranie. - Nie widzę pierścienia pod tym kątem. Odtwarzaj dalej.

Czekała, obserwowała, jak morderca rozmawia z hostessą. Ta zaprowadziła go do zarezerwowanej loży. Trzymał ręce pod stołem, gdy Jamal wyszedł go przywitać. - No, dalej - niecierpliwiła się Eve. - Podrap się po nosie albo co.

Jamal powrócił z butelką szampana i kieliszkami. Postawił je na stole. Chciał rozlać szampan, został jednak odprawiony zniecierpliwionym machnięciem ręki.

- Zatrzymaj - rozkazała Eve, lecz Roarke już to zrobił. Powiększ kwadrat dwadzieścia na trzydzieści o pięćdziesiąt procent.

Kiedy Roarke powtórzył jej prośbę, Eve zrozumiała, że komputer reaguje tylko na jego głos. W innych okolicznościach pewnie by ją to zirytowało, teraz jednak myślała wyłącznie o pierścieniu widocznym na ekranie. Nie mogła wymarzyć sobie bardziej precyzyjnego widoku.

- Chcę wydruk tego zdjęcia.

- Ile?

- Daj mi dziesięć. I prześlij zawartość tej dyskietki do mojego biura i prywatnego komputera Peabody.

Asystentka otworzyła usta, potem jednak zamknęła je z powrotem, uznawszy, że nie powinna jednak pytać, jak cywil może przesłać dane do służbowego komputera bez kodów dostępu i elektronicznej autoryzacji.

- Zobaczymy, czy uda nam się zaoszczędzić trochę czasu.

Peabody, będziesz dzwonić do wszystkich jubilerów w mieście. Pokażesz im zdjęcie pierścienia. Może znajdziemy człowieka, który to dla nich zrobił. Masz jakiś wolny pokój, w którym mogłaby spokojnie popracować przez godzinę? - Eve zwróciła się do męża.

- Oczywiście. - Skontaktował się z zarządcą hotelu. - Ariel, sierżant Peabody potrzebuje miejsca do pracy. Czekaj na nią w holu. - Zerknął na Peabody. - Przejdź do głównej recepcji na tym piętrze. Ariel już się tobą zajmie.

- Świetnie. - Niesiona wizją kolejnego drinka asystentka energicznie wymaszerowała z pokoju.

- Na pewno chcesz obejrzeć to do końca - powiedział Roarke i przywrócił normalne odtwarzanie.

Zabójca ustawił kieliszki obok siebie. Napełnił każdy do połowy, rozejrzał się ukradkiem po sali. Podniósł rękę, jego dłoń zawisła nad jednym z kieliszków.

- Stop. Powiększenie. - Eve podeszła niemal pod sam ekran.

Widziała wyraźnie, jak z dłoni spływa struga przezroczystego płynu i trafia do kieliszka. - Kiedy dopadnę tego drania, prokurator będzie mógł wyczyniać cuda z tą dyskietką. Przywróć odtwarzanie, to samo powiększenie, połowa normalnej prędkości. No proszę, spójrz tylko na to. Ukrywa w dłoni fiolkę. Możesz mnie nazwać głupią małpą, jeśli nie ma tam odmierzonej wcześniej porcji.

- Na pewno nie będę cię tak nazywał, kochanie - odparł Roarke. - Wynika z tego, że zadbał o kilkuminutowy margines na wypadek, gdyby przyszła wcześniej. Teraz dopełnił oba kieliszki, odstawił ten z narkotykiem na drugą stronę stołu.

- Przywróć pełny obraz. Spójrz na niego. Na jego twarz.

Cholernie zadowolony z siebie. Mały prywatny toast. Teraz dzwoni. Do swojego kolegi. Wszystko gotowe, nie może się już doczekać, kiedy wróci do domu i powie mu, jak poszło. Damy to specjalistom do odczytania, zobaczymy, jak blisko byłam prawdy.

- Idzie - mruknął Roarke.

Do sali weszła Monika. Zawahała się, a po chwili jej usta wykrzywiły się w uśmiechu, oczy pojaśniały.

- Jest - mówiła Eve cicho.· - Przystojny, tak jak myślała.

Popatrz, prawdziwy dżentelmen, wstaje, uśmiecha się nieśmiało. Bierze ją za rękę, delikatny, romantyczny uścisk. Szampan? Cudownie. Stukanie kieliszków, czułe spojrzenia. Idealny scenariusz. Człowiek nie zauważyłby tego drapieżnego błysku w jego oczach, gdyby nie wiedział, że jest potworem. Gdyby nie wiedział, że w swoim umyśle właśnie ją zabija.

- Nigdy nie zrozumiem, jak ty to robisz. Dzień po dniu - powiedział Roarke zza jej pleców. Położył dłonie na ramionach żony i zaczął je łagodnie masować.

- Bo wiem, jestem przekonana, że go dopadnę. Dopadnę ich.

Obu. Myślą, że zatarli wszystkie ślady, ale to nigdy się nie udaje. Zawsze są jakieś błędy. Drobne błędy. Myśli, że nic mu nie grozi, że jest sprytny. Każdy, kto patrzy na tych dwoje, pomyśli, że to ona go nagabuje. To ona przysuwa się bliżej, dotyka rąk, jego włosów, pochyla się do niego. Kto widziałby w tej miłej scenie gwałt?

- To cię boli. Nie próbuj mi wmawiać, że jest inaczej - ostrzegł Roarke z nutką irytacji w głosie. - Próbujesz o tym zapomnieć, ale to cię boli.

- Sprawia, że jeszcze ciężej pracuję, by go powstrzymać.

O Jezu, Charles i Louise.

- Dlatego odesłałaś Peabody?

- Nie chcę, żeby się rozpraszała, i nie chcę myśleć o jej popieprzonym, platonicznym związku z Charlesem i jeszcze bardziej popieprzonym, seksualnym związku z McNabem, bo to rozprasza mnie. No proszę, standardowy plan uwodziciela: szampan i kawior.

- Jeśli dobrze pamiętam, ty wolałaś kawę i wołowinę.

- Zawsze będę wolała kawał krowy od jakichś rybich jajek ...

Patrz! Podał jej następną porcję. Następna fiolka ukryta w dłoni. Dwie działki, nim jeszcze pojechali do jej mieszkania. Na szczęście ta nie zadziałała. Laboratorium znalazło ślady Dziwki w kieliszku z salonu, Królika w sypialni. Ale z badań wynikało, że ofiara nie miała w sobie aż takich ilości Dziwki. Dlatego nie umarła.

- Wypija to - zauważył Roarke.

- Tak, a jednocześnie dobiera się do niego pod stolikiem. Podał jej trzecią porcję w jej mieszkaniu. Jak jej organizm mógł wchłonąć tyle tego świństwa? Nie wchłonął. Wyrzuciła z siebie część. Wymiotowała. Jest szczupła, ale nie chuda - rozmyślała głośno Eve. - Nie wygląda jak ktoś, kto ma kłopoty z żołądkiem. Po prostu zrobiło jej się niedobrze. Kiedy była w toalecie w Lounge albo w domu. Wyrzuciła z siebie trochę szampana, kawioru i tyle narkotyku, że jej system nie został całkowicie przeciążony. Błąd. - Pokiwała głową. - Nie pomyślał o tym. Kiedy wyszedł, ona była zimna i nieruchoma, myślał, że jest martwa. To znaczy, że nie jest lekarzem. To ten drugi facet zna się na takich rzeczach. Ten jest specjalistą od komputerów. Pokaż dyskietkę z drugiego morderstwa. Spróbujemy zrobić zdjęcie tego drugiego pierścienia.

Kevin, naprawdę robisz się nieznośny . - Lucias otworzył drzwi ogromnej zamrażarki i wyjął z niej pojemnik z odpowiednim roztworem. - Za pierwszym razem histeryzowałeś, bo dziewczyna umarła. Teraz ogryzasz paznokcie, bo ta przeżyła.

- Nie chciałem zabić tej pierwszej.

- A chciałeś drugą. - Sprawnie operując szczypcami, Lucias umieścił paczuszkę w pojemniku ze specjalnego szkła. - Cóż, jeśli chodzi o naszą grę, stary przyjacielu, to jesteś na minusie.

- To ty przygotowujesz prochy. - W głosie Kevina pojawiła się podejrzliwość, zmieszana ze strachem i złością. - Co cię powstrzymuje przed tym, żeby podać mi jakiś słabszy roztwór?

Lucias spojrzał na niego z rozbawieniem.

- Poczucie fair play, oczywiście. Gdybym cię oszukał, wygrana nie miałaby wartości. Przystaliśmy na pewne reguły, Kev.

- Ona może jeszcze umrzeć, więc wstrzymaj się z tym podziałem punktów.

- O widzisz, właśnie o to chodzi. I znów, by zachować ducha fair play, proponuję przyznać za jej hospitalizację pięć punktów, połowę z tego, co otrzymujesz za śmierć. Jeśli ta twoja Monika umrze, nim wrócę z dzisiejszej randki, znów obejmiesz prowadzenie. To chyba uczciwa propozycja. A jeśli nie umrze ... - Lucias wzruszył ramionami, wsunął pojemnik wraz z pozostałymi składnikami do wąskiej przegródki i zaprogramował czas oraz temperaturę. - Ja wygrywam. Możemy podnieść stawkę, przyjmując podwójne zakłady.

- Dwie w jeden dzień? - Ta myśl przejęła Kevina dreszczem grozy i podniecenia jednocześnie.

- Jeśli jesteś prawdziwym mężczyzną ...

- Nie byliśmy na to przygotowani. Zgodnie z harmonogramem powinniśmy mieć teraz trzy dni przerwy. Następna runda przewidziana jest dopiero na przyszły tydzień.

- Harmonogramy są dla amatorów i mięczaków. - Lucias przygotował im obu mały koktajl, czystą whisky z odrobiną Zonera. - Zróbmy to, Kev. Będziemy mieli imponujący dorobek w Ameryce, nim przeniesiemy się do Francji.

- Piknik w parku - rozmyślał jego przyjaciel. - Popołudniowe rendez - vous. Tak, to może być przyjemne. Możemy też zmienić trochę metody, zamienić się rolami. Dać policji coś, co obali wszystkie ich hipotezy i profile.

- Gra dzienna. To też ma swój urok, nie sądzisz?

13

Żadnych konkretów w sprawie pierścieni - oświadczyła Eve swojemu zespołowi.

Musiała powołać się na swój stopień i pozycję, a do tego przekupić administratora tabliczką szwajcarskiej czekolady, udało jej się jednak w końcu załatwić salę konferencyjną.

Roarke sam uwielbiał czekoladę i tylko raz uśmiechnął się drwiąco, gdy żona dokonywała aktu przekupstwa.

- Wiemy zaledwie tyle, że to stosunkowo nowe rzeczy. Jubiler, z którym konsultowała się Peabody, stwierdził, że to nie antyki. Jeśli kamienie i złoto są prawdziwe, wartość każdego pierścienia wynosi około dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów.

- Facet, który nosi na palcu ćwierć miliona, to dupek - wyraził swą opinię Feeney. - I pozer.

- Owszem. Ale to wiedzieliśmy już wcześniej. Chciałabym rozszerzyć te poszukiwania na cały świat, więc przekazuję sprawę do elektronicznego. - Zamierzała też wykorzystać osobistego eksperta od drogich świecidełek. Roarke sam nie nosił takich ozdób, uwielbiał jednak kupować je dla niej. - Technik od portretów pracuje z kelnerem, ale idzie im to dość opornie. Jamal znacznie lepiej zapamiętał pierścień niż faceta, który go nosił. Możemy przejrzeć dyskietki ochrony z ostatnich dwóch tygodni w Palace, ale to trochę potrwa. Zajmę się tym osobiście, a jeśli nie znajdę nic do rana, poproszę naszego świadka, by zgodził się na hipnoterapię.

- Nie mamy żadnej pewności, że wtedy ci faceci też nie byli przebrani - wtrącił McNab, a Eve choć raz spojrzała na niego z aprobatą.

- To prawda, ale i tak moglibyśmy na tym skorzystać. Może z wielu fałszywych obrazów uda nam się w końcu stworzyć jeden prawdziwy. Jakieś postępy w badaniu komputera z cyberklubu? Spojrzała na Feeneya.

- Tak, oczyściliśmy większość śmieci. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie bzdury ludzie wysyłają z publicznych komputerów. W dziewięćdziesięciu procentach to czysta pornografia.

- Cieszę się, że potwierdzasz moją opinię o ogólnym stanie naszego społeczeństwa.

- Niektórzy zaglądają też na strony z rozrywką i dowcipami, potem idą finanse. Osobiste e - mail e są dopiero na czwartym miejscu. Najbardziej obiecujące imię to Wordsworth. Wszystkie jego transmisje są dobrze zamaskowane. Przebijasz się przez jedną warstwę, a gnojek odsyła cię do następnego lokalu. Wysłał coś z Madrytu. Szukasz tam i musisz się przenieść do Delta Colony. Potem ...

- Tak, rozumiem. Co znalazłeś?

Feeney naburmuszył się trochę i sięgnął po orzeszki.

- Na razie odgrzebałem do końca tylko jedną transmisję. Są jeszcze trzy albo cztery inne. Ta odgrzebana wysłana była na konto niejakiej Stefanie Finch. Kupa sentymentalnych bzdur.

~ Prześlij te sentymentalne bzdury i jej adres do moich komputerów. Jesteś prawdziwym czarodziejem, Feeney.

To go nieco udobruchało.

- Tak, wiem o tym. Muszę odsapnąć przez kilka godzin, dać odpocząć oczom. Potem wracam na posterunek.

- Dobra, ja będę gdzieś w mieście. Peabody, idziemy. - Kiedy szły do windy, Eve zatrzymała się raptownie, przypomniawszy sobie o czymś. - Słuchaj, kup mi baton albo coś takiego, spotkamy się za dziesięć minut w garażu. Muszę jeszcze wstąpić do mojego biura.

- Przecież tam stoi automat ze słodyczami.

- Tutejsze automaty mnie nienawidzą. Kradną mi żetony i śmieją się w twarz.

- Znów zabrali ci żetony za kopanie automatu, tak?

- Nie kopnęłam go, tylko uderzyłam. I kup mi ten cholerny baton. - Nie czekając na odpowiedź, Eve ruszyła w przeciwną stronę i wyciągnęła komunikator, by skontaktować się ze specjalistą od portretów pamięciowych.

Peabody westchnęła tylko i przeszła do najbliższego automatu.

Zastanawiała się właśnie nad wyborem odpowiedniego batonu dla przełożonej i dla siebie, kiedy za jej plecami stanął McNab.

Była pewna, że po tym, co zaszło między nimi poprzedniego wieczoru, złapie ją za pośladek albo uszczypnie. On jednak wbił ręce w dwie z dwunastu kieszeni jaskrawożółtych spodni i stał nieruchomo.

- Wszystko w porządku? - spytał wreszcie.

- Tak, muszę tylko kupić coś do jedzenia. - Zakładając, że będą pracować jeszcze przez kilka godzin, zdecydowała się na baton energetyczny dla Dallas i niskokaloryczną czekoladę dla siebie.

- Pewnie gryziesz się tym, co się wczoraj stało. Nie powinnaś.

Takie rzeczy nic nie znaczą.

Na myśl o pizzy i szalonym seksie na podłodze jej salonu a później w łóżku - Peabody zaschło nagle w gardle.

- Jasne. Kto mówi, że to coś znaczy?

- Chcę tylko powiedzieć, że nie powinnaś być ... no nie wiem, zakłopotana czy zmartwiona.

Odwróciła się do niego, zachowując absolutnie kamienną twarz. - Czy ja wyglądam na zmartwioną albo zakłopotaną?

- Posłuchaj, jeśli nie chcesz o tym rozmawiać, to proszę bardzo, do niczego cię nie zmuszam. - Czuł, jak wściekłość podchodzi mu do gardła, zasnuwa oczy. Charles niemal wypieprzył swoją nową damę na oczach Peabody, a ta nadal nie rozumiała, z jakim gnojkiem ma do czynienia. - Wszyscy wiedzieli, że nic z tego nie będzie. Jeśli myślałaś inaczej, to masz, na co zasłużyłaś.

- Dzięki za pouczenie. A ty możesz po prostu ... - szukała w myślach odpowiednich słów, wreszcie zdecydowała się na ulubioną propozycję Eve - pocałować mnie w dupę. - Odepchnęła go łokciem i przeszła do najbliższej windy.

- Świetnie. - McNab kopnął najbliższy automat i dysząc z wściekłości, oddalił się, odprowadzany standardowym ostrzeżeniem maszyny. Skoro ta dziewczyna nie miała nic przeciwko temu, żeby jej ulubiony facet do towarzystwa prowadzał się pod jej nosem z inną kobietą, to czemu on miałby się tym przejmować?

Nim Peabody dotarła do garażu, zjadła już swojego batona i omal nie zagotowała się ze złości. Gdy wsiadła do auta, Eve wyciągnęła ku niej rękę i syknęła, kiedy asystentka uderzyła w jej dłoń twardym jak kamień batonem.

- Powinnam była skopać mu tyłek. Wyczyścić podłogę jego chudym, kościstym dupskiem.

- Chryste. - Eve czym prędzej uruchomiła silnik i wyjechała ze swojego stanowiska. - Nie zaczynaj.

- Nie zaczynam, właśnie skończyłam. Ten idiota, ten wieprz będzie stał nade mną i mówił mi, że nie powinnam być zakłopotana, że nie powinnam się martwić, bo ostatnia noc nic nie znaczyła.

Nie będę słuchać, nie będę słuchać, nie będę słuchać, powtarzała w myślach Eve.

- Finch mieszka przy Riverside Drive. Sama. Pracuje jako pilot w Inter - Commuter Air.

- To on przyszedł pod moje drzwi z tą swoją żałosną pizzą i wielkim zaślinionym uśmiechem.

- Ma dwadzieścia lat - brnęła z rozpaczą Eve. - Panna. Idealny cel dla zabójcy numer jeden.

- I kim są „wszyscy”? Kim do diabła są ci „wszyscy”?

- Peabody, czy jeśli zgodzę się z tobą, że McNab jest wieprzem i że powinnaś skopać mu tyłek, jeśli dam ci słowo, że przy najbliższej okazji osobiście ci w tym pomogę, będziemy mogły udawać, że zajmujemy się tym śledztwem?

- Tak jest. - Peabody prychnęła z niesmakiem. - Ale byłabym wdzięczna, gdybyś nie wymieniała przy mnie więcej nazwiska tego wieprza.

- Zgoda. Jedziemy do Finch. Kiedy już przyjrzę jej się z bliska, zdecydujemy, czy może posłużyć za przynętę, czy też lepiej będzie przydzielić jej jakąś ochronę. Następny na liście jest McNamara. Dopadniemy go dzisiaj, na planecie albo poza nią. Jeśli McNab ... ten wieprz - poprawiła się Eve szybko, gdy asystentka spojrzała na nią z wyrzutem - znajdzie jeszcze jakieś prawdziwe adresy, natychmiast się z nimi skontaktujemy. To sprawa priorytetowa. - Jasne.

- Połącz się z policjantem, który pełni teraz straż w szpitalu.

Jeśli stan Cline się zmieni, to prędzej dowiemy się o tym od własnych ludzi niż od lekarzy.

- Tak jest. Czy mogę powiedzieć jeszcze jedną rzecz o tym wieprzu? Absolutnie ostatnia uwaga, jaką mam na ten temat.

- Ostatnia? Cóż, nie mogę się doczekać.

- Mam nadzieję, że jego jaja skurczą się jak zbyt mocno wysuszone śliwki, a potem odpadną, puste w środku.

- Bardzo przyjemna wizja. Brawo. A teraz skontaktuj się ze szpitalem.

Piloci muszą naprawdę nieźle zarabiać, uznała Eve, kiedy dotarły na miejsce. Apartamentowiec, w którym mieszkała Finch, był eleganckim wieżowcem, opiętym przezroczystymi szybami wind, do których z zewnątrz mogli wejść tylko mieszkańcy i upoważnieni goście.

Eve miała niedawno okazję przekonać się, że nadal cierpi na lęk wysokości, wybrała więc wewnętrzne wejście. Elektroniczny strażnik miłym dla ucha, lecz stanowczym tonem zapytał o jej nazwisko i powód wizyty.

- Policja. Porucznik Eve Dallas i jej asystentka. Chcemy zobaczyć się ze Stefanie Finch. - Podniosła odznakę do kamery ochrony i czekała przez chwilę, aż obraz zostanie przetworzony i zweryfikowany.

- Przykro mi, pani porucznik Dallas, panna Finch nie przebywa obecnie w swoim mieszkaniu. Może pani zostawić dla niej wiadomość w poczcie głosowej.

- Kiedy wróci?

- Przykro mi, pani porucznik, ale nie mogę podawać takich informacji bez odpowiedniego nakazu.

- Założę się, że to miejsce należy do Roarke'a - skomentowała Peabody, rozglądając się po obszernym, czarno - srebrnym holu. To jego styl. Gdybyś powiedziała im, że jesteś jego żoną ...

- Nie. - Eve zirytowała się na samą myśl o podobnym wybiegu. - W takim razie chciałabym zobaczyć się z mieszkańcem lub mieszkańcami lokalu numer 3026.

- Mieszkanie naprzeciwko. Dobra myśl.

- Chwileczkę, pani poruczniku Dallas. Pani Hargrove jest u siebie. Spytam, czy zechce panią przyjąć.

- Tak, zrób to. Jak ludzie mogą wytrzymać w takich miejscach? - Zastanawiała się głośno Eve. - Zamknięci jak mrówki w ulu.

- W ulu to chyba pszczoły. Mrówki ...

- Zamknij się, Peabody.

- Tak jest.

- Pani Hargrove przyjmie panie. Proszę skorzystać z windy numer pięć. Miłej wizyty i miłego dnia.

Okazało się, że Alicanne Hargrove jest ogromnie podniecona ich wizytą.

- Policja. - Niemal wciągnęła Eve do swego mieszkania. - To takie ekscytujące. Napadli kogoś?

- Nie, proszę pani. Chciałabym z panią porozmawiać o Stefanie Finch.

- Stef? - Podniecenie ożywiające ładną twarz Alicanne ustąpiło miejsca niepokojowi. - O mój Boże. Nic jej nie jest, prawda? Wyszła dziś rano, miała gdzieś lecieć.

- O ile mi wiadomo, nic jej się nie stało. Jesteście panie zaprzyjaźnione?

- Tak, bardzo. O, przepraszam, proszę usiąść.

Kobieta wskazała na boleśnie nowoczesny salon z trzema żel owymi sofami. Wydawały się Eve dość ogromne i mięsiste, by pochłonąć każdą liczbę domowych zwierząt.

- Dziękuję, ale to nie potrwa długo. Czy panna Finch widuje się z kimś? Towarzysko?

- Chodzi pani o mężczyzn? O tak, Stef spotyka się z wieloma mężczyznami. Jest niezmordowana.

- Czy jest wśród nich ktoś o nazwisku Wordsworth? Pani Alicanne ponownie się ożywiła.

- Och, ten poeta. Romansuje z nim przez e - mail. Chyba mają się spotkać, kiedy wróci z tego lotu. Pojutrze. Do tej pory będzie w Londynie. Zdaje się, że wstępnie umawiali się na przyszły tydzień. Ale Stef tak często zmienia mężczyzn, że nie mogę być tego pewna.

- Jeśli skontaktuje się z panią albo wróci wcześniej, niż planowała, proszę ją poprosić, by do mnie zadzwoniła. To pilne. Peabody, wizytówka.

Asystentka wygrzebała wizytówkę Eve i podała ją gospodyni. - Mogę jej powiedzieć, o co chodzi?

- Proszę tylko poprosić ją o kontakt ze mną - rzekła Eve. - Natychmiast. Dziękuję pani za pomoc.

- Och, ale może napiją się panie kawy albo ... - Pani Alicanne potruchtała za nimi, pełna nadziei.

Eve ruszyła do wyjścia i właśnie wtedy zapiszczał jej komunikator.

- Spróbuj ją odszukać, Peabody - poleciła i spojrzała na maleńki ekran.

- Pani porucznik. - Pojawiła się na nim poważna twarz Truehearta. - Chyba coś się dzieje. Trzech lekarzy weszło właśnie do sali, łącznie z doktorem Michaelsem, który przybiegł tu cały zdyszany.

- Zostań na miejscu, Trueheart. Już tam jedziemy.

Ponieważ pielęgniarka własnym ciałem broniła wejścia na oddział intensywnej terapii, Eve dała jej sześćdziesiąt sekund na sprowadzenie doktora Michaelsa. Ten pojawił się za chwilę w trzepoczącym fartuchu i z gniewnym błyskiem w oku.

- Pani porucznik, to jest szpital, a nie posterunek policji.

- Dopóki leży tu Monika Cline, to rozróżnienie nie ma znaczenia. Jak ona się czuje?

- Jest przytomna, zdezorientowana. Odnotowaliśmy pewną poprawę, ale nadal nie można mówić o stabilnym stanie.

- Muszę z nią porozmawiać. W grę wchodzi nie tylko jej życie.

- Tylko jej życie jest pod moją opieką.

Eve potrafiła rozpoznać pokrewną duszę, skinęła więc głową. - Nie uważa pan, że szybciej wróci do zdrowia, wiedząc, że osoba, która jej to zrobiła, została zatrzymana? Nie będę jej przesłuchiwać, zastraszać ani do niczego zmuszać. Rozumiem psychikę ofiary.

- Doceniam wagę pani zadania, pani porucznik, ale ta kobieta nie jest narzędziem.

Eve patrzyła mu prosto w oczy.

- Dla mnie też nie jest tylko narzędziem. Lecz dla człowieka, przez którego tu trafiła, jest czymś jeszcze mniej istotnym. Pionkiem w grze. Bryna Bankhead i Grace Lutz nie miały okazji powiedzieć nikomu o tym, co im się przydarzyło.

Coś, co lekarz zobaczył w jej oczach, skłoniło go do otworzenia drzwi.

- Tylko pani - powiedział. - I ja będę przy tym obecny.

- Zgoda. Peabody, zostań tutaj.

Jakaś pielęgniarka nadzorowała sprzęt i przemawiała do Moniki łagodnym, kojącym tonem. Eve była pewna, że choć ta nie odpowiada, słyszy dokładnie każde słowo. Oczy pacjentki poruszały się nerwowo, z boku na bok, z góry na dół, jakby mierzyła szklane pudło sali. Minęły obojętnie Eve, wreszcie zatrzymały się na twarzy doktora Michaelsa.

- Jestem taka zmęczona - wyszeptała ledwie słyszalnym, drżącym głosem.

- Musi pani odpocząć. - Lekarz podszedł do łóżka i ujął jej dłonie.

Ten gest ostatecznie przekonał Eve do tego człowieka. Monika nie była dla niego tylko pacjentem. Była osobą.

- To jest porucznik Dallas. Chce pani zadać kilka pytań.

- Nie wiem ...

- Ja też tutaj zostanę.

- Panno Cline. - Eve zajęła miejsce po drugiej stronie łóżka, by Monika znajdowała się pomiędzy nią i lekarzem. - Wiem, że jest pani oszołomiona i zmęczona, ale wszystko, co pani mi powie, bardzo nam się przyda.

- Nic nie pamiętam.

- Korespondowała pani przez Internet z mężczyzną o imieniu Byron.

- Tak. Poznaliśmy się w grupie dyskusyjnej. Poezja dziewiętnastowieczna.

- Zgodziła się pani spotkać z nim wczoraj w Royal Lounge, w Palace Hotel.

Dziewczyna zmarszczyła blade jak marmur czoło.

- Tak. O ... dziewiątej trzydzieści. To było wczoraj? Korespondowaliśmy ze sobą od kilku tygodni i ... poznałam go. Pamiętam. - Co jeszcze pani pamięta?

- Na początku byłam ... trochę zdenerwowana. Rozmawiało nam się dobrze przez e - mail, ale prawdziwe życie jest inne. Zaprosił mnie na drinka i to do takiego miłego miejsca. Pomyślałam, że nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, nic przecież nie ryzykuję. Ale wyszło. Był dokładnie taki, jak się spodziewałam ... Miałam jakiś wypadek? Umieram?

- Doskonale sobie pani radzi - zapewnił ją Michaels. - Jest pani bardzo silna.

- Piła pani z nim drinki - kontynuowała Eve, ponownie ściągając na siebie jej uwagę. - O czym rozmawialiście?

Na twarzy Moniki znów pojawił się wyraz zdumienia. - O czym rozmawialiśmy?

- Z Byronem. Kiedy spotkaliście się wczoraj wieczorem.

- Och, o poezji, sztuce, podróżach. Oboje uwielbiamy podróżować, choć on widział znacznie więcej miejsc niż ja. Piliśmy szampan, jedliśmy kawior. Nigdy wcześniej nie jadłam kawioru. Chyba mi trochę zaszkodził. Musiałam się źle poczuć.

- Czy czuła się pani źle już w hotelu?

- Nie... wydaje mi się, że nie... Chyba za dużo wypiłam.

Zazwyczaj staram się nie pić więcej niż jeden kieliszek. Tak, teraz już sobie przypominam. Czułam się bardzo dziwnie, ale dobrze. Byłam szczęśliwa. On był taki idealny, taki atrakcyjny. Całowałam go. Ciągle go całowałam. Chciałam wynająć pokój w hotelu. To do mnie niepodobne. - Próbowała zacisnąć osłabłe palce na kołdrze. - Musiałam za dużo wypić.

- Proponowała pani wynajęcie pokoju w hotelu?

- Tak. On się śmiał. To nie był miły śmiech, ale byłam tak pijana, że mnie to nie obchodziło. Dlaczego tak dużo piłam? Potem on powiedział... Zabierz mnie do domu, a będziemy robić rzeczy, o których piszą poeci. - Zamknęła oczy. - Sentymentalny banał. Ale wtedy tego nie widziałam. Kazał mi zapłacić rachunek. Nie obraziłam się, nie byłam nawet zaskoczona, że kazał mi to zrobić, choć przecież to on zaproponował tę randkę. Poszłam do toalety i myślałam jedynie o tym, że będę kochać się z tym idealnym mężczyzną. Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie to zrobię. Zamówiliśmy taksówkę. Za nią też zapłaciłam. A w taksówce ... Na jej twarzy pojawiły się blade rumieńce. - To wszystko musiało mi się chyba przyśnić. To był tylko sen. Szeptał mi do ucha różne rzeczy. Mówił, co mam dla niego zrobić. - Ponownie otworzyła oczy. - Rzuciłam się na niego, w taksówce. Nie mogłam już wytrzymać. To nie był sen, prawda? - Co on mi dał? - Pochwyciła rękę Eve, próbowała ją uścisnąć, nie miała jednak dość sił. - Co było w tych drinkach?

Eve zamknęła jej dłoń w mocnym uścisku.

- Nie byłam pijana, prawda? - dopytywała się dziewczyna. Czułam się jak ... zahipnotyzowana.

- Nie byłaś pijana, Moniko, i nie jesteś odpowiedzialna za rzeczy, które wtedy robiłaś. On podał ci narkotyki. Powiedz mi, co się działo, kiedy przyjechaliście do twojego mieszkania.

- Ona musi teraz odpocząć. - Michaels spojrzał na monitor, potem ponownie na Eve. - I tak mówiła już za długo. Musi pani wyjść.

- Nie. - Palce Moniki poruszyły się lekko w dłoni Eve. - On dał mi coś, przez co robiłam z nim te rzeczy, przez co pozwalałam mu robić te rzeczy ze mną, prawda? Omal mnie nie zabił, prawda? - Tak - przyznała Eve. - Ale ty jesteś znacznie silniejsza, niż przypuszczał. Pomóż mi go złapać. Powiedz mi, co stało się w twoim mieszkaniu.

- Pamiętam wszystko jak przez mgłę. Byłam oszołomiona, kręciło mi się w głowie. Włączył muzykę, zapalił świeczki. Miał je w torbie, wyjął z niej też następną butelkę szampana. Nie chciałam już pić, ale on mi kazał. Robiłam dokładnie to, co mi kazał. Za każdym razem, kiedy mnie dotykał, chciałam, by robił to nadal. Powiedział, że to musi być doskonałe. Że musi przygotować ... przygotować scenę. Miałam poczekać. Było mi niedobrze. Nie przyznałam mu się do tego, bo bałam się, że nie zostanie ze mną. Więc kiedy poszedł do sypialni, ja w łazience zwymiotowałam. Potem czułam się trochę lepiej. Pewniej. Kiedy przyszłam do sypialni, on postawił już szampan przy łóżku i zapalił dziesiątki świec. Na całym łóżku były płatki róż. Różowe róże, jak te, które przysłał mi do pracy przed kilkoma dniami. Do tej pory nikt tak o mnie nie zabiegał. - W kącikach oczu Moniki zebrały się łzy. Było tak cudownie, niemal boleśnie romantycznie. Naprawdę go kochałam, w tamtej chwili, gdy weszłam do sypialni i zobaczyłam go, byłam w nim dziko, beznadziejnie zakochana. Rozebrał mnie, mówił, że jestem piękna. Na początku był bardzo łagodny, wszystko wydawało się takie słodkie i czułe. Jak w bajce. Po chwili podał mi kieliszek. Powiedziałam, że nie chcę już szampana, ale on spojrzał na mnie i kazał mi wypić, a ja go posłuchałam. Potem nie było już czule i łagodnie. Było strasznie. Jakbym oszalała. Jakbym stała się zwierzęciem. Nie mogłam oddychać, nie mogłam myśleć. Płonęłam od środka, a serce biło mi tak szybko, jakby miało za moment eksplodować. Obserwował mnie. Widzę teraz jego oczy, wpatrzone we mnie. - Łzy pociekły po jej policzkach. - Kazał mi powiedzieć swoje imię. Ale to nie było jego imię.

- Jakie to było imię?

- Kevin. Powiedział mi, że ma na imię Kevin. Potem stało się coś takiego ... jakby wszystko w moim ciele, w moim umyśle rozerwało się na strzępy. I wszystko się zatrzymało. Nie mogłam się poruszać, nic nie widziałam ani nie słyszałam. Pogrzebana żywcem. - Teraz już płakała. - On pogrzebał mnie żywcem.

- Nie, nie zrobił tego. - Eve pochyliła się nad nią, nim Michaels mógł jej w tym przeszkodzić. - Żyjesz i nic ci nie grozi. On już nigdy cię nie dotknie, Moniko. Już nigdy.

Dziewczyna odwróciła głowę, jakby chciała ukryć twarz w poduszce.

- Pozwoliłam mu wejść w siebie.

- Nie, on cię do tego zmusił.

- Nie, pozwoliłam ...

- Zmusił cię - powtórzyła Eve. - Spójrz na mnie. Posłuchaj mnie. Nie dał ci wyboru, zgwałcił cię. Jego bronią nie były pięści czy nóż, lecz narkotyki. Fakt, że rozsypał na łóżku płatki róż i zapalił świece, niczego tutaj nie zmienia. Ale ty go pokonałaś. A ja wsadzę go do więzienia. Znam kogoś, kto może z tobą porozmawiać, kto pozwoli ci przez to przejść.

- Nie powiedziałam mu ani razu, żeby przestał. Nie chciałam, żeby przestał.

- Nie ty jesteś za to odpowiedzialna. Tu nie chodziło o seks.

Chodziło o kontrolę nad tobą, o pełną władzę. Wtedy nie mogłaś go powstrzymać, ale teraz możesz to zrobić. Nie pozwól, by nadal miał nad tobą władzę.

- Zgwałcił mnie, a potem zostawił, żebym umarła. Chcę, żeby za to zapłacił.

- Zostaw to mnie.

Eve zrobiło się niedobrze, kiedy wyszła wreszcie z sali.

Przesłuchiwanie ofiar gwałtów zawsze było dla niej okropnym, brutalnym przeżyciem. Widziała w ich oczach siebie.

Oparła się plecami o ścianę, odczekała chwilę, aż wszystko wróci do normy.

- Pani porucznik?

Wyprostowała się i odwróciła do Michaelsa.

- Świetnie pani sobie z nią poradziła. Myślałem, że będzie pani bardziej naciskać, domagać się od niej więcej szczegółów.

- Zrobię to następnym razem. Muszę tylko znaleźć mój skórzany bicz. Nie pamiętam, gdzie go zostawiłam.

Michaels odpowiedział jej uśmiechem.

- Nie przypuszczałem, że przeżyje. Teoretycznie nie miała prawie żadnych szans. Ale to właśnie jedna z najpiękniejszych rzeczy w moim zawodzie. Małe cuda. Choć wciąż ma przed sobą trudną drogę, fizycznie i emocjonalnie.

- Może pan skontaktować się z doktor Charlotte Mirą. Michaels był pod wrażaniem.

- Z doktor Mirą?

- Jeśli nie będzie mogła leczyć Moniki osobiście, przekaże ten przypadek najlepszemu z dostępnych terapeutów. Wy przywróćcie jej zdrowie emocjonalne i fizyczne. Ja postaram się, by oddano jej sprawiedliwość.

Wyszła do holu i gestem przywołała do siebie asystentkę.

Chciała jak najszybciej wydostać się ze szpitala, zaczerpnąć świeżego powietrza.

- Pani porucznik. - Peabody musiała niemal biec, by dotrzymać jej kroku. - Wszystko w porządku?

- Żyje, rozmawia i podała nam prawdziwe imię tego gnoja. Kevin.

- Świetnie. Ale ja mówiłam o tobie. Nie wyglądasz najlepiej.

- Nic mi nie jest. Po prostu nienawidzę szpitali – mruknęła Eve. - Dopilnuj, żeby ktoś nadal trzymał przy niej straż i żeby informowano nas o wszelkich zmianach w stanie jej zdrowia. Przypomnij mi potem, żebym skontaktowała się z Mirą. Chciałabym, żeby uzgodniła z Michaelsem rodzaj terapii.

- Nie wiedziałam, że Mira udziela prywatnych konsultacji.

- Zanotuj to tylko, Peabody. - Eve oddychała szybko, jakby brakowało jej powietrza, wreszcie otworzyła z rozmachem drzwi szpitala i wypadła na zewnątrz. - Chryste! Jak ludzie mogą wytrzymać w takim miejscu! Muszę do kogoś zadzwonić. Odejdź na bok, dobrze? Skontaktuj się z komendantem, powiedz mu, że wkrótce będę miała gotowy raport.

- Tak jest. Tam są ławki. Może usiądziesz i wtedy zadzwonisz? - Bo jesteś blada jak ściana, pomyślała Peabody. Wolała jednak nie mówić tego głośno.

Eve przeszła kilkanaście metrów dalej i usiadła w jednej z małych oaz zieleni, które urbaniści nazywali mikroparkami. Kilka karłowatych drzew i kwiaty wciśnięte pomiędzy parkingi. Ale liczy się przede wszystkim zamysł, pomyślała. Mimo wszystko wolałaby, żeby posadzili coś o bardziej intensywnym zapachu. Chciała jak najszybciej zapomnieć o szpitalnym smrodzie.

Nie wiedziała, gdzie szukać Roarke'a. Najpierw wybrała jego prywatny numer, rozłączyła się jednak, usłyszawszy pocztę głosową. Zadzwoniła więc do biura w centrum miasta i tam trafiła na jego sekretarza.

- Muszę go znaleźć.

- Oczywiście, pani porucznik. Właśnie rozmawia z kimś przez holołącze, więc gdyby zechciała pani poczekać ... Jak się pani miewa?

No tak, pomyślała Eve. Uprzejmość i konwersacja - dwie rzeczy, o których często zapominała.

- Dziękuję, dobrze. A ty, Carlo?

- Doskonale. Ogromnie się cieszę, że szef już wrócił. Spróbuję połączyć się z nim przez drugi kanał i dam mu znać, że pani czeka.

Eve zamknęła oczy i odchyliła głowę, wystawiając twarz do słońca. W szpitalach zawsze jest zimno, pomyślała. Specyficzny rodzaj chłodu, który przenikał ją do szpiku kości.

- Pani porucznik? - Uniosła powieki, usłyszawszy głos męża.

Zamrugała gwałtownie, skupiła wzrok na ekranie i zobaczyła, jak Roarke mruży oczy. - Co się stało?

- Nic. Chciałabym prosić cię o przysługę.

- Eve. Co się stało?

- Nic. Naprawdę. Monika Cline odzyskała przytomność. Właśnie skończyłam z nią rozmawiać. Wyjdzie z tego, ale nie będzie jej łatwo.

- Tobie też nie jest łatwo.

- Wiem, co dzieje się teraz w jej głowie. Wiem, co będzie czuła w środku nocy. - Otrząsnęła się z tych myśli. - Ale nie po to do ciebie zadzwoniłam, a ty masz właśnie jakąś transmisję.

- To może poczekać. Przywilej szefa. Co mogę dla ciebie zrobić?

- Pytanie. Czy jesteś w stanie monitorować wszystkie wiadomości z danego konta i blokować część z nich?

- Obywatele, którzy dopuszczają się tego rodzaju wykroczeń, łamią prawo o tajemnicy korespondencji elektronicznej i podlegają karze grzywny lub więzienia.

- Co znaczy, że możesz to zrobić.

- Och. Zakładałem, że to pytanie retoryczne. - Uśmiechnął się do niej. - Kogo miałbym monitorować?

- Niejaką Stefanie Finch. To potencjalny cel. W tej chwili jest w powietrzu gdzieś między Stanami i Anglią. Chcę, żeby po wylądowaniu dowiedziała się jak najszybciej, z kim ma do czynienia. Mam nadzieję, że uda mi się ją zwerbować jako przynętę i dopaść wreszcie tych gości. Nie wiem jednak, jak zareaguje na taką propozycję, a nie chcę, żeby zrobiła jakieś głupstwo i spłoszyła nasze ptaszki.

- Więc mam zablokować wszystkie jej transmisje i konto e - mailowe?

- Otóż to. Nie chcę, żeby się z kimkolwiek kontaktowała, dopóki nie będę jej całkiem pewna. Mogę oficjalnie kontrolować jej korespondencję, ale tylko na terenie Stanów, więc sam rozumiesz ...

- Wiesz, jak mnie to podnieca, gdy prosisz mnie, bym złamał prawo.

- Przypomnij mi później, dlaczego wyszłam za zboczeńca.

- Och, z największą przyjemnością. - Uśmiechnął się szeroko, bo na jej policzki powróciły rumieńce.

- Kiedy będziesz mógł się tym zająć?

- Muszę dokończyć tu kilka spraw. Najlepiej będzie, jeśli zrobię to w domu na niezarejestrowanym sprzęcie. Daj mi dwie godziny. Och, jeszcze jedno, pani porucznik. Domyślam się, że to zadanie nie zostanie oficjalnie wpisane do mojego dorobku cywilnego eksperta?

- Pocałuj mnie w ...

- Przy najbliższej okazji, kochanie.

14

Kiedy Eve dopadła wreszcie Theodora'a McNamarę, została odprowadzona do jego gabinetu przez chudą i antypatyczną sekretarkę, która bez ustanku mówiła jej o tym, jak bardzo napięty jest harmonogram doktora i jak mu trudno znaleźć wolną chwilę.

- Doktor naprawdę nie ma dzisiaj czasu na dodatkowe spotkania.

Jak pani wie, wrócił właśnie z bardzo ważnej sesji na Taurusie II.

- A teraz będzie miał bardzo ważne spotkanie na planecie Ziemi - odparowała Eve. Celowo wydłużała krok, by sekretarka musiała truchtać obok niej, gdy szły przez krótki, zewnętrzny korytarz, łączący gabinet McNamary z głównym budynkiem instytutu. Jakiś helikopter właśnie podchodził do lądowania. Oczekiwało na niego kilka osób w lekarskich fartuchach. Eve przypuszczała, że musi tam panować okropny hałas, w korytarzu było jednak cicho i spokojnie.

Wyglądało na to, że doktor McNamara odizolował się od przyziemnych trosk i bolączek tych, którym służyła ta instytucja.

Korytarz wychodził na śnieżnobiały hol. Ściany, dywany, konsole, krzesła, nawet uniformy pracowników były jednolicie białe.

Eve czuła się tak, jakby stąpała po wnętrzu skorupki jaja. Przeszły przez szklane drzwi i ruszyły innym korytarzem. Na końcu znajdowały się masywne drzwi z matowego szkła. Sekretarka zapukała w nie z nabożną niemal czcią i strachem.

Drzwi rozsunęły się na boki, lecz kobieta nie ruszała się z miejsca. - Porucznik Dallas i jej asystentka, doktor McNamara.

- Tak, tak. Dopilnuj, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Dziesięć minut. Proszę wejść, pani porucznik. Mój czas jest bardzo cenny.

Siedział pod szklaną ścianą przy biurku tak masywnym i białym, że przypominało ogromny lodowy blok. Znajdowało się na podwyższeniu, trzy stopnie ponad poziomem podłogi, tak że doktor McNamara spoglądał na interesantów z góry, niczym bóg na nędznych śmiertelników.

Miał siwe, krótko przystrzyżone włosy, pociągłą twarz o zapadniętych policzkach i ciemnych niecierpliwych oczach, które spoglądały gniewnie na świat spod nastroszonych siwych brwi. Jego ciemny garnitur odcinał się wyraźnie od bieli ścian, jakby dodawał mu mocy.

- Boże - mruknęła Peabody. - Prawdziwy czarnoksiężnik Oz.

- No dobrze, proszę szybko wyłuszczyć swoją sprawę i nie zajmować mi czasu - zażądał McNamara. - Jestem bardzo zajętym człowiekiem.

I takim, który lubi innych zastraszać, pomyślała Eve. Nie poproszono ich, by usiadły, lecz nawet stojąc, musiała podnosić wzrok, by patrzeć mu w oczy.

- Oszczędziłby pan nam obojgu fatygi, gdyby odpowiedział pan na transmisje, które przesłałam na Taurusa II.

- Byłem zajęty sesją naukową. Nie jestem konsultantem medycznym nowojorskiej policji.

- Co znaczy, że jest pan cywilem, a to daje mi prawo do kontynuowania tego przesłuchania na komendzie, co też w razie konieczności uczynię. Więc albo się będziemy dalej bawić w te idiotyczne przepychanki, albo zechce pan ze mną współpracować.

- Jest pani w moim gabinecie. To chyba oznacza, że z panią współpracuję.

Zirytowana Eve weszła na stopnie platformy. Dostrzegła błysk wściekłości w jego oczach, gdy zmuszony był odchylić głowę do tyłu.

- Peabody. Zdjęcia.

Choć asystentka wiedziała, że świadczy to o jej małostkowości, to z przyjemnością obserwowała, jak jej przełożona burzy strukturę pokoju.

- Tak jest. - Podała jej zdjęcia.

Eve rozłożyła je na dziewiczo białym blacie biurka. - Rozpoznaje pan którąś z tych kobiet?

McNamara spojrzał na nie przelotnie.

- Nie.

- Bryna Bankhead, Grace Lutz, Monika Cline. Mówi to panu coś? - Nie.

- A to ciekawe, bo przez ostatnie dni te nazwiska wciąż pojawiały się w mediach.

Jego spojrzenie nawet nie drgnęło.

- Byłem poza planetą, jak pani wie.

- Wydaje mi się, że na Taurusa II docierają przekazy telewizyjne.

- Nie mam czasu na plotki i paplaninę mediów. Ani na zabawę w zgadywanki. Panno Dallas, gdyby zechciała mi pani powiedzieć, co panią tu właściwie sprowadza ...

- Pani porucznik Dallas. Zajmował się pan projektem badawczym prowadzonym wraz z firmą Allegany Pharmaceutical. W ramach projektu dokonywano eksperymentów z pewnymi kontrolowanymi substancjami.

- Badania zaburzeń seksualnych i bezpłodności. Badania zwieńczone sukcesem - dodał - które przyniosły światu dwa epokowe odkrycia.

- Projekt został zamknięty z powodu zbyt wysokich kosztów, kłopotów prawnych i pogłosek o kradzieży kontrolowanych substancji i ich bezprawnym wykorzystaniu przez personel.

- Pani informacje są niedokładne. Nigdy nie potwierdzono zarzutów o bezprawnym wykorzystaniu. Projekt przyniósł oczekiwane rezultaty i po prostu dobiegł końca.

- A jednak ktoś nadal prowadzi tego rodzaju eksperymenty.

Dwie kobiety nie żyją, trzecia jest w stanie krytycznym. Podano im śmiertelne dawki substancji znanych jako Dziwka i Dziki Królik. Ktoś ma bardzo duże zapasy tych substancji albo środki do ich produkcji.

- Lekarstwa wykorzystywane dla dobra ludzkości zawsze mogą być nadużywane, jeśli trafią w złe ręce. Kontrolowanie tych substancji nie jest moim zadaniem, lecz pani.

- Kto z członków tamtego zespołu badawczego mógł mieć te złe ręce?

- Wszyscy lekarze i technicy zaangażowani do projektu byli uczciwymi ludźmi, odpowiednie służby dokładnie ich wcześniej zbadały.

- A mimo to doszło do nadużyć. To nie są plotki ani czcza paplanina - dodała, nim mógł jej przerwać. - To jest śledztwo w sprawie morderstwa. Seks i władza to ogromne pokusy.

- Jesteśmy naukowcami, a nie stręczycielami.

- Dlaczego wszystkie dane zostały utajnione? Dlaczego utajniono wszystkie cywilne pozwy wniesione przeciwko projektowi?

- Żaden z tych pozwów nie trafił na salę sądową. Nie wniesiono oskarżeń. Utajniliśmy te absurdalne pozwy ze względu na prywatność tych, których dobre imię mogłoby ucierpieć. By mogli zachować godność.

Eve przysunęła fotografie bliżej.

- Ktoś naruszył ich prywatność, doktorze. Ktoś nie pozwolił im zachować godności.

- To nie ma nic wspólnego ze mną ani z moją pracą.

- Projekt przyniósł ogromne pieniądze jego szefom i inwestorom. Zabawa tymi substancjami także kosztuje ogromne pieniądze. Szukam dwóch mężczyzn, którzy mają dość środków, by kupić lub wyprodukować znaczne ilości tych narkotyków. Ekspertów w dziedzinie chemii i elektroniki. Mężczyzn, którzy traktują kobiety jak jednorazowe zabawki. Seksualnych drapieżców, doktorze McNamara. Kto z pańskich współpracowników pasuje do tego obrazu?

- Nie mogę pani pomóc. Pani problem nie ma nic wspólnego z tamtym projektem, nic wspólnego ze mną. W ramach tego projektu stworzono lekarstwa, które mogą odmieniać ludzkie życie. Nie pozwolę, by umniejszała pani moje osiągnięcia i szargała moją reputację tylko dlatego, że nie potrafi pani wykonać należycie swojej pracy. - Pchnął zdjęcia w stronę Eve. - Przypuszczam, że te kobiety same zachęcały swoich partnerów do użycia tych środków. Kobieta, która zgadza się na spotkanie z mężczyzną poznanym przez Internet, świadomie prowokuje go do seksualnych nadużyć.

- Tak, zapewne, pańskim zdaniem, prowokuje go tylko dlatego, że ma piersi. - Eve zebrała zdjęcia. - Wygląda na to, że jednak doszła pana jakaś paplanina. Nie wspominałam o tym, jak te kobiety poznały morderców.

- Pani czas dobiegł końca. - McNamara nacisnął guzik ukryty pod biurkiem, otwierając drzwi gabinetu. - Jeśli zechce pani znów ze mną porozmawiać, będzie pani musiała skontaktować się z moimi prawnikami. Jeśli moje nazwisko czy jakakolwiek wzmianka o tym projekcie i jego wynikach pojawi się w mediach w połączeniu z pani śledztwem, to moi prawnicy pierwsi skontaktują się z panią.

Eve rozważała przez moment, czy nie zatruć mu życia i nie zrobić dokładnie tego, przed czym ją ostrzegał. Zamieszanie w mediach mogłoby jednak zaszkodzić śledztwu, przepłoszyć morderców.

- Zawsze zastanawiałam się, jak to możliwe, że niektórzy lekarze mają tak mało szacunku dla ludzkiego życia. - Zeszła z podwyższenia i podała zdjęcia asystentce. - Zobaczymy się jeszcze - dodała, nim drzwi zamknęły się za jej plecami.

- To czubek - stwierdziła Peabody. - Mizoginista i półbóg.

- I coś wie. Muszę go przycisnąć, ale tym razem trzeba to będzie zrobić okrężnie, zgodnie z prawem. Skontaktuj się z jego przedstawicielami i umów nas na oficjalną rozmowę na komendzie. Spróbujemy odtajnić te sprawy. Wracaj do biura i bierz się do roboty.

- On będzie walczył.

- Tak, ale przegra. Wcześniej czy później. Ja popracuję w domu. Prześlę ci dane, kiedy się do nich dokopię.

Kiedy przyjechała do domu, Roarke już był, zostawiła jednak drzwi między ich gabinetami zamknięte. Usiadła za biurkiem i zabrała się do pisania raportu. Znała się wystarczająco dobrze na polityce i półbogach, by wiedzieć, że musi uważać na McNamarę i zabezpieczyć się ze wszystkich stron. Ludzie tacy jak on nie poprzestawali na interwencji prawników. Była pewna, że wkrótce o jej „bezczelnych insynuacjach” dowie się nie tylko, komendant, ale i burmistrz, a może nawet gubernator.

Wiedziała, że może sobie z tym poradzić, nie chciała jednak, by zamieszanie przeszkodziło jej w prowadzeniu śledztwa.

Kiedy sporządziła wreszcie ostateczną wersję raportu, rozesłała jej kopie do wszystkich potencjalnie zainteresowanych stron. Teraz musiała przygotować oficjalną prośbę o odtajnienie pozwów do wyłącznego użytku w prowadzonym przez nią śledztwie. Nie była to łatwa sprawa, a gdyby nawet spełniono jej prośbę, cała procedura zabrałaby kilka cennych dni.

Mogła załatwić to znacznie szybciej. Zerknęła na drzwi oddzielające ją od gabinetu Roarke'a. Zrobiłby to szybciej, sprawniej i z pewnością nie pozostawiłby po sobie żadnych śladów.

Przekroczyła już raz tę linię - i w razie konieczności gotowa była zrobić to jeszcze raz. Na razie jednak postanowiła spróbować oficjalnej drogi.

- Komputer. - Potarła z roztargnieniem zesztywniały kark. Wszystkie dostępne dane dotyczące doktora Theodora'a McNamary. Ekran numer jeden.

Wyszukiwanie ... Wyświetlam.

Eve wstała, rozprostowała spięte ramiona. Facet ma osiemdziesiąt sześć lat, rozmyślała, ale najwyraźniej nie żałuje pieniędzy na operacje plastyczne. Imponujące wykształcenie i dorobek naukowy. Był raz żonaty, miał jedno dziecko z tego małżeństwa - córkę.

Eve wydęła usta i zamyśliła się.

Gdy usłyszała, jak ktoś otwiera drzwi za jej plecami, nie odwracając głowy, powiedziała:

- Masz faceta, który nie przepada za kobietami jako gatunkiem, uważa je za coś gorszego. Cóż, prawdę mówiąc, wszystkich uważa za gorszych od siebie, ale kobiety znajdują się na samym dole tej drabiny. Nazwał mnie „panną” - mruknęła.

- I przeżył? - Roarke stanął za nią i zaczął masować jej ramiona.

Eve pomyślała, że mąż musi mieć jakąś niesamowitą intuicję, która zawsze podpowiada mu, czego ona najbardziej potrzebuje.

- Skopałabym mu za to tyłek, ale on ma prawie dziewięćdziesiąt lat. Tak czy inaczej, właśnie taki facet ma jedno dziecko i okazuje się, że to dziewczynka. Musiał być mocno rozczarowany, co?

- Pewnie tak, jeśli jest dupkiem.

- Owszem, jest dupkiem. Więc dlaczego nie spróbował jeszcze raz, dlaczego nie postarał się o syna? Jeśli winna była żona, kłopoty z płodnością, to mógł obejść to na mnóstwo sposobów. Nawet czterdzieści pięć lat temu były różne metody. Ale może to on nie miał dość żołnierzy, żeby tego dokonać. Co za dupek.

- Jako mężczyzna muszę powiedzieć, że trudno byłoby mi się pogodzić z taką ułomnością. ~ Musnął ustami jej włosy. - Ale gdybym chciał mieć dziecko, zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, żeby to zmienić.

- Testy płodności. .. to musi być naprawdę krępujące. Szczególnie dla faceta z rozdętym ego. - Obejrzała się przez ramię.

- Pytasz mnie o zdanie, bo uważasz, że mam rozdęte ego?

- Twoim ego można by wypełnić Madison Square, koleś. Tyle że w twoim przypadku działa ono trochę inaczej. Może to tłumaczy, dlaczego porzucił prywatną praktykę dla pracy badawczej; zaburzenia seksualne i leczenie bezpłodności. Przyjrzyjmy się córce. Komputer, informacje na temat Sary Dunwood, z domu McNamara.

Wyszukuję ...

- By pokazać ci, jak łagodnym jestem człowiekiem - zaczął Roarke - zignoruję tę zniewagę i powiem ci, że właśnie skończyłem swoje zadanie. Transmisje są zablokowane i będą przekazywane na konto, które dla ciebie stworzyłem.

- Nie prosiłam cię, żebyś przekazywał je do mnie.

- Dwie usługi w cenie jednej. - Obrócił ją do siebie i zgniótł jej usta w pocałunku. Chwycił ją za pośladki i ścisnął. - O właśnie. To powinno pokryć dodatkowe koszty.

- Nie próbuj mącić mi w głowie. Nie mam czasu.

Wyszukiwanie skończone ... Odtwarzanie wideo czy audio?

- Wideo - powiedziała Eve, podczas gdy Roarke w tej samej chwili poprosił o coś przeciwnego.

Komenda niezrozumiała.

- Przestań - rozkazała Eve, kiedy wyciągnął koszulę z jej spodni. - Co się z tobą dzieje?

- To co zawsze w twojej obecności. - Roześmiał się jednak i wypuścił ją. - Wyświetl dane.

- Ma pięćdziesiąt trzy lata - mówiła Eve. - Poszła w ślady ojca. Te same szkoły, te same praktyki, ta sama specjalizacja. I w końcu ten sam projekt. Jedno małżeństwo. Jedno dziecko. Tyle że tym razem to był chłopiec. Spójrz na datę urodzenia ... ledwie rok po rozpoczęciu projektu. A była mężatką już od ośmiu lat. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby nie tylko pracowała przy tych eksperymentach, ale była ich przedmiotem. - Wypuściła głośno powietrze. - Ale co to ma, do diabła, wspólnego z morderstwem? Jest jakiś związek, czuję to. Jej mąż też należał do zespołu badawczego. Tyle że to nie mógł być on, jest za stary. A syn za młody. Ile on ma lat, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa. Był niemowlakiem, kiedy projekt święcił największe triumfy. Chociaż ... Komputer, wszystkie dane na temat Luciasa Dunwooda. Prezentacja wideo.

Wyszukiwanie ...

Podczas gdy komputer gromadził o nim dane, kilka przecznic dalej Lucias zmierzał do salonu swego wielkiego domu. Dziadek rzadko składał mu wizyty, a już nigdy nie były to wizyty niezapowiedziane.

Skoro król osobiście się pofatygował, musiał mieć jakiś ważny powód. Na myśl o tym, jaki to mógł być powód, Luciasowi zrobiło się gorąco. Przed wejściem do pokoju wytarł w spodnie wilgotne od potu dłonie, przygładził rude loki i przywołał na twarz radosny uśmiech.

- Dziadku, co za cudowna niespodzianka! Nie wiedziałem, że już wróciłeś.

- Przyleciałem wczoraj wieczorem. Gdzie jest Kevin?

- Przy swoich komputerach, a gdzieżby indziej? Zrobić ci drinka? Mam bardzo dobrą whisky, na pewno będzie ci smakować. - To nie jest wizyta towarzyska. Chcę porozmawiać również z Kevinem.

- Oczywiście. - Pot, który dotąd zbierał się tylko na dłoniach Luciasa, teraz pociekł mu zimną strużką po plecach. Odwrócił się do androida w liberii. - Powiedz panu Morano, że przyszedł mój dziadek i że chce z nim rozmawiać.

- Natychmiast - dodał McNamara.

- Oczywiście. A jak tam sesja? - Jego wnuk podszedł do zabytkowego kredensu, w którym trzymał alkohole. Dziadek nie chciał drinka, ale on z pewnością go potrzebował.

- Produktywna. Pojęcie zupełnie ci obce, odkąd skończyłeś studia.

- Z całym szacunkiem, ale ... - Lucias przerwał na moment, napełniając szklankę - ale chciałem sobie po prostu odpocząć po ciężkich latach nauki. Poza tym pracuję jednak w laboratorium. Mój prywatny projekt. - Podniósł wzrok, spojrzał prosto w oczy dziadka i uśmiechnął się bezczelnie. - Powinieneś mnie zrozumieć. W końcu sporo wiesz o takich projektach.

McNamara odwrócił wzrok. Ten chłopiec był dla niego wielkim rozczarowaniem. Bolesnym rozczarowaniem. Pomagał go stworzyć, osobiście wybrał mężczyznę, który wydawał się najlepszym kandydatem dla jego córki. Człowiek bardzo podobny do niego inteligentny, silny, oddany nauce, ambitny.

Ich niezdolność do poczęcia dziecka była dla McNamary powodem ogromnej frustracji - ale też i motywacją do stworzenia projektu. Projektu, który przyspieszył jego karierę, stworzył mu wnuka. I omal wszystkiego nie zrujnował.

A jednak udało mu się wznieść ponad to. Jego imię pozostało nieskalane. I takie miało pozostać.

Czyż nie wychował tego dziecka? Czy nie dał mu wykształcenia, idealnych warunków do rozwoju i doskonalenia niezwykłych zdolności?

Pokładał w nim ogromne nadzieje, a spotkało go srogie rozczarowanie. Chłopiec został zepsuty. Przez matkę, pomyślał posępnie McNamara. Kobieca słabość. Rozpieszczała go, pozwalała na wszystko. Zniszczyła go.

Teraz obawiał się, że to dziecko naraża jego imię, karierę i reputację na ogromne niebezpieczeństwo. - Co ty zrobiłeś, Lucias?

Jego wnuk opróżnił szklankę i nalał sobie następną porcję.

- Nie chciałbym jeszcze rozmawiać o tym eksperymencie, choć na razie wszystko układa się jak najlepiej. Jak się czuje babcia?

- Jak zawsze. - McNamara wziął szklankę, którą podał mu wnuk, i patrzył przez chwilę na jego twarz. Zobaczył tam to co zawsze, czystą ścianę. - Tęskni za tobą. Zdaje się, że nie miałeś czasu jej odwiedzić ani nawet zadzwonić, kiedy wyjechałem.

- Cóż, byłem bardzo zajęty. - Whisky czyniła cuda. Lucias odzyskał spokój, uśmiechał się swobodniej, w jego oczach pojawił się blask ożywienia. - Postaram się to nadrobić w najbliższym czasie. Oho, jest Kevin. - Wrócił do kredensu, by przygotować drinka dla swojego przyjaciela i jeszcze raz dla siebie.

- Doktor McNamara, co za cudowna niespodzianka.

- Powiedziałem dokładnie to samo. - Lucias wręczył szklankę Kevinowi. - Nieczęsto spotyka nas taki zaszczyt. To wszystko rzucił do androida, potem opadł na fotel. - No dobrze, więc o czym będziemy rozmawiali?

- Chcę zobaczyć twoje laboratorium - zażądał McNamara.

- Obawiam się, że to niemożliwe. - Lucias pociągnął łyk. - Wiesz, jak my, szaleni naukowcy, traktujemy swoje eksperymenty. Sza. Ściśle tajne. W końcu nauczyłem się tego od ciebie, czy nie tak? - Znów zażywałeś narkotyki.

- Nie. Dostałem już raz nauczkę. Prawda, Kevin? Obaj nauczyliśmy się czegoś, kiedy w zeszłym roku zmusiliście nas do kuracji odwykowej. Sza! - powtórzył i zachichotał. - Ściśle tajne.

- Kłamiesz! - wybuchł McNamara, doskoczył do wnuka i wytrącił mu ciężką szklankę z dłoni. - Myślisz, że nie rozpoznaję tych objawów? Znów zażywasz to świństwo. Obaj to robicie. Niszczycie swoje umysły, swoją przyszłość dla chwili przyjemności.

- Ta szklanka była rodzinną pamiątką. - Ręce Luciasa drżały lekko, nie tyle ze strachu, co z gniewu, skrywanej nienawiści, którą zawsze budził w nim ojciec matki. - Powinieneś mieć więcej szacunku dla rodziny, dziadku.

- Ty mówisz do mnie o szacunku? Do mojego biura przyszła dzisiaj policja. Przesłuchiwali mnie. Jutro mam się stawić na następną rozmowę. Być może odtajnią pozwy związane z tamtym projektem.

- Ho, ho! - W oczach Luciasa pojawił się złośliwy błysk.

Wyraźnie rozbawiony, spojrzał na przyjaciela. - To dopiero byłby skandal. Jak myślisz, Kevin, co by się stało, gdyby wyszły na jaw wszystkie te wielkie sekrety, wielkie namiętności, które dały nam życie?

- Myślę, że kilka osób miałoby powody do wstydu.

- O tak, zdecydowanie. Kopulacja pod okiem szacownego doktora McNamary. Żadnych świec czy muzyki dla stworzenia nastroju. O nie, nic z tych rzeczy. Tylko kliniczny proces stymulowany nielegalnymi środkami. A wszystko dla jednego celu. Dla nas. - Lucias roześmiał się znowu. - A trzeba przyznać, że rezultaty były niezwykle ekscytujące.

- Postęp medycyny. Prokreacja gatunku. - Głos McNamary drżał z gniewu. - Zakładałem, niesłusznie, jak widać, że obaj jesteście dość dojrzali, by zrozumieć wagę tego, czego byliście częścią.

- Ale tak naprawdę wcale nie byliśmy częścią projektu, prawda? - odparował wnuk. - Byliśmy tylko częścią jego wyników. Nie wydaje mi się, żeby ktoś dawał nam w tej kwestii wybór. Zresztą większość uczestników nie miała takiego wyboru. Czy nie to właśnie wyczytaliśmy w tych aktach, Kev?

- Te akta są utajnione. Chronią je specjalne blokady.

- Cóż, blokady są po to, by je łamać - odparł Lucias z uśmiechem. - Podobnie jak reguły. Ty złamałeś wiele reguł, dziadku, w imię nauki. Dlaczego Kevin i ja nie mielibyśmy zrobić tego samego w imię ... rozrywki?

- Co zrobiliście? - spytał ponownie McNamara.

- Nic. To nie twoje zmartwienie.

- A jednak jest to moje zmartwienie, skoro przesłuchuje mnie policja. I lepiej, żebyście wy też zaczęli się tym martwić, bo jutro wypytają mnie dokładniej o te morderstwa i w końcu dojdą do was. - Do nas? - Kevin odstawił szklankę z whisky. - Ale to niemożliwe. Skąd mogliby wiedzieć ...

- Zamknij się. - Lucias zerwał się na równe nogi. - Co mówili o nas? Co ty im powiedziałeś?

- Nie chciałem w to uwierzyć. - McNamara zacisnął dłoń na oparciu krzesła, zmusił się do stania, choć chciałby usiąść, zasnąć. - To wy zamordowaliście te kobiety.

- Nie wygaduj bzdur. Morderstwo? Chyba oszalałeś. Jeśli masz jakieś kłopoty z policją ... - Lucias zamilkł raptownie, gdy McNamara wymierzył mu siarczysty policzek.

- Brzydzę się tobą. Pokładałem w tobie tyle nadziei, miałem tyle planów, a teraz ... Spójrz tylko na siebie. Jesteś śmieciem, ty i twój żałosny przyjaciel. Roztrwoniłeś swój talent, sprzedałeś go za narkotyki, gry i prostackie przyjemności.

- Ty mnie stworzyłeś. - Łzy upokorzenia paliły Luciasa w oczy. - Ty.

- Dałem ci wszystko, co mogłem. Wszelkie przywileje. Ale tobie zawsze było mało.

- Dawałeś mi tylko rozkazy! Oczekiwania. Nienawidziłem cię przez całe życie. Teraz żyję tak, jak chcę, a ty nie możesz już nic zrobić.

- Masz rację. Tak jest. Nic nie zrobię. Tym razem nie będę już po tobie sprzątał. Nie będę nikomu płacił, by cię chronić, i nie poświęcę się, by cię ocalić. Kiedy cię dopadną, a wcześniej czy później to zrobią, nie ruszę nawet palcem.

- Nie pozwolisz im mnie zabrać. Jestem wszystkim, co masz.

- Więc niech Bóg obu nas ma w swojej opiece.

Zmieniając taktykę, Lucias pochwycił McNamarę za rękaw i przemówił błagalnym tonem:

- Dziadku, nie powinniśmy się tak kłócić. Przepraszam. Poniosło mnie. Kevin i ja ciężko pracujemy.

- Pracujecie?! - McNamara zamknął oczy. - Jak mogliście wyrosnąć na takie potwory? Mieliście tyle możliwości ...

- Jesteśmy naukowcami, doktorze McNamara. - Kevin stanął za przyjacielem. - To była pomyłka. Nic więcej. Wypadek przy pracy.

- Tak, wypadek. - Lucias próbował usadzić dziadka na krześle. - I może trochę przesadziliśmy. Ale takie rzeczy się zdarzają kiedy próbujesz ... osiągnąć coś większego. Ty to rozumiesz. Te były tylko kobiety. Obiekty eksperymentu.

- Zabieraj te ręce. Będziecie musieli stawić temu czoło, obaj.

Zapłacicie za swoje czyny. Jeśli chcecie, żebym wam pomógł, pójdziecie jutro ze mną na policję. Załatwię wam najlepszych prawników i badania psychiatryczne.

- Nie jesteśmy szaleńcami! Pozwoliłbyś im mnie zamknąć?

Krew z krwi i kość z kości. - Lucias rzucił się na dziadka, przewracając po drodze stolik. Bezcenna lampa zsunęła się z blatu i rozbiła z trzaskiem. Rozwścieczony McNamara odepchnął chłopaka i próbował wstać.

- Przez lata starałem się nie widzieć, kim jesteście naprawdę.

Wmawiałem sobie, że jesteście tacy ... jacy moglibyście być. Uklęknął i oparł rękę na poręczy krzesła.

- To, co zrobiliśmy, nie różni się niczym od tego, co zrobiłeś ty przed dwudziestu laty. - Lucias przeciągnął drżącą dłonią po ustach. - Podawałeś różne środki obiektom, niektórym za ich zgodą, niektórym w celu kopulacji i poczęcia. Zrobiłeś to dla prokreacji, jak powiadasz. My robimy to dla zabawy. I z większą fantazją.

- Zabiliście.

- Królik doświadczalny pozostaje królikiem doświadczalnym.

Taka jest cena.

Tym razem na twarzy McNamary pojawiło się przerażenie.

- Zniszczyliście samych siebie. Idę na policję. Wy dwaj jesteście niczym więcej jak tylko nieudanym eksperymentem.

Z okrzykiem wściekłości Lucias porwał ciężką podstawę lampy i użył jej jak maczugi.

- Jesteśmy mężczyznami! Mężczyznami! - Krew bluznęła na krzesło i dywan, gdy McNamara przewrócił się na bok, próbując zasłaniać się przed ciosami. - Poślą nas do więzienia. Do więzienia. Ty głupi staruchu! - Krzycząc jak opętany, Lucias uderzył jeszcze raz. - Nie pójdę siedzieć tylko dlatego, że ty nie masz wyobraźni! Zdyszany odstąpił o krok, odrzucił na bok okrwawioną lampę.

- Mój Boże - odezwał się Kevin cicho, niemal nabożnie. Czy on umarł?

Twarz McNamary pokryta była krwią, oczy zamknięte. Wnuk pochylił się nad nim i sprawdził puls.

- Nie, jeszcze nie. - Potem przyklęknął i zmusił się do myślenia. - Ale umrze. Musi umrzeć. Zdradziłby nas, wydał policji, jakbyśmy byli śmieciami.

Choć Kevin niemal dusił się ze strachu, skinął głową. - Nie możemy na to pozwolić.

- Dokończymy to. - Lucias podniósł się powoli z klęczek. - Ale nie tutaj. Musimy wynieść go z domu, upozorować napad. - Ty ... nigdy nie widziałem czegoś ...

- Zrobiłem nam obu przysługę. - Spoglądając na nieruchome ciało dziadka, Lucias poklepał przyjaciela po ramieniu. Znów panował nad sobą. Być może, pomyślał, po raz pierwszy miał pełną kontrolę nad swym życiem. - Jego czas już dobiegł końca. I jest dla nas zagrożeniem. Więc odejmujemy go od równania.

- Tak, musimy to zrobić. Ale... Boże, nigdy w życiu nie widziałem tyle krwi.

- Jeśli masz wymiotować, to wyjdź stąd.

- Nie. Nie będę wymiotował. - Kevin nie mógł oderwać wzroku od krwawej sceny. - Tyle krwi. To jest... fascynujące. Te kobiety ... to było niemal czułe, naprawdę. Ale coś takiego ... Zwilżył wargi, i blady jak ściana, spojrzał na przyjaciela. - Jak się czułeś? Kiedy go uderzałeś? Jakie to uczucie?

Lucias musiał zastanowić się nad tym przez chwilę. Ręce, lepkie od krwi, już mu nie drżały. Wracała przytomność umysłu.

- Niesamowite - powiedział wreszcie. - Ekstremalne. Energetyzujące.

- Chcę spróbować.

- Więc razem go wykończymy. Ale nie tutaj. - Lucias spojrzał na zegarek. - Musimy się pospieszyć. Mam dzisiaj randkę.

Poszło im zaskakująco szybko.

Trzeba było tylko wciągnąć samochód dziadka do garażu.

McNamara niemal wszędzie jeździł sam, traktował to jako punkt honoru. Ale w tę ostatnią podróż powiezie go ktoś inny, pomyślał Lucias. Przy pomocy przyjaciela owinął nagie zwłoki w folię i schował je w bagażniku.

- Mógł komuś powiedzieć, że się tu wybiera - zauważył Kevin.

- Mało prawdopodobne. Zwykle nie zwierzał się nikomu z osobistych spraw. - A twojej babce?

- Ona byłaby ostatnią osobą, której by o tym powiedział.

Lucias wrzucił do bagażnika torbę z ubraniami i cennymi rzeczami. - Nawet nie przyszłoby mu to na myśl, babka zresztą też nigdy by go nie zapytała o plany. No, gotowe. - Zatrzasnął klapę bagażnika i otrzepał ręce. - Przeprogramowałeś androida?

- Jasne. Nie będzie żadnych śladów po tej wizycie.

- Świetnie. Znamy już miejsce, które, według twojego komputera, najlepiej nadaje się do naszych celów. Pojedziesz za mną w swoim samochodzie, dokończymy sprawę, potem wrzucimy jego i torbę z rzeczami. Obciążyłeś ją dobrze, mam nadzieję?

- Tak jest. Zleci prosto na dno rzeki.

- A on nie. Doskonale. Podpalimy samochód i wracamy do domu. A ja będę miał jeszcze mnóstwo czasu, żeby przygotować się na wieczór.

- Jesteś prawdziwym twardzielem, Lucias. Zawsze to w tobie podziwiałem.

- Dzięki. No dobra, lepiej już jedźmy. Wiesz, to będzie rekord.

Dwie zbrodnie doskonałe w ciągu jednej nocy. Ale za pierwszą będę musiał dostać podwójną pulę punktów.

- Bez dwóch zdań. - Kevin poklepał go przyjacielsko po ramieniu.


Czysty jak łza - stwierdziła Eve, przeczytawszy życiorys Luciasa. - To znaczy, że albo jest anroidem, albo ... Jakiego to określenia używa Mavis? Wymoczkiem. Żadnych kłopotów w szkole, ani jednego mandatu. On też kontynuuje rodzinne tradycje.

- Dlatego właśnie nazywa się to tradycją - zauważył Roarke. Ciekawe, jak będą wyglądać nasze. Zbrodnia, oczywiście, ale po której stronie spektrum?

Eve spojrzała na niego z politowaniem.

- Ma swoją rezydencję w mieście. Będę chciała z nim porozmawiać. Ma sporo pieniędzy, więc jest dobrym kandydatem. Zna się na chemii.

- Atrakcyjny młody mężczyzna - mruknął Roarke, wskazując głową na zdjęcie obok opisu. - Powiedziałbym nawet bardzo młody. Przed rokiem skończył studia.

- Sprawdzę go. A potem wykorzystam to przeciwko jego dziadkowi, może stanie się bardziej rozmowny.

- Wkurzył cię.

- Owszem. Ale ja też go wkurzę, gdy tylko pozwolą mi odtajnić te akta.

- Mogę je dla ciebie zdobyć.

- Już raz namówiłam cię do złamania prawa. Spróbujmy ograniczyć te niecne praktyki do minimum.

- Te praktyki mogą uratować komuś życie. Nie ma w nich nic złego. A ja mogę dla ciebie zdobyć część tych utajnionych danych w całkowicie legalny sposób. Jeden telefon do człowieka z Allegany, który pracował przy tym projekcie. Jeśli chciałabyś sprawdzić konkretne nazwiska, zdobędę je.

- Jeden telefon?

- Wyłącznie.

- Więc zrób to.

- Dobrze, ale to cię będzie kosztować.

Ponieważ Eve rozpoznała błysk w jego oku, zmrużyła ostrzegawczo powieki.

- Spadaj. Nie płacę za informacje seksem.

- Traktuj to jako sprzedaż wiązaną - zasugerował, po czym rzucił ją na fotel.

Gdy w końcu wypłaciła całą należność, huczało jej w uszach, a z jej ciała zniknęły wszelkie ślady napięcia i zdenerwowania. Kiedy próbowała wstać, miała wrażenie, że pozbyła się też kości.

Miała na sobie tylko buty i wisiorek z brylantem, który jej kiedyś podarował.

- Wiesz co, gdybyś nie została gliniarzem, mogłabyś zrobić karierę w filmach porno. - Wyszczerzył zęby w odpowiedzi na jej groźne spojrzenie. - Nie mam na myśli nic złego. Boże, Eve, naprawdę każdy facet oszalałby na taki widok.

- Nawet nie myśl o drugiej rundzie. Chcę dostać te dane, koleś.

- Umowa jest umową. - Podniósł się jednym płynnym ruchem.

On nie miał na sobie nawet butów. - Może zamówisz nam coś do jedzenia - zaproponował, przechodząc do swojego gabinetu. Umieram z głodu.

Eve patrzyła na niego przez chwilę. Ciekawe, kto zrobiłby większą karierę w tym biznesie, pomyślała. Gdyby nie brak czasu, pobiegłaby za nim, przewróciła na podłogę i zatopiła zęby w tych nieprawdo podobnie zgrabnych pośladkach.

Zamiast jednak zrealizować tę fantazję, zamówiła w autokucharzu burgera, po czym pochyliła się i zebrała swoje ubrania. - Łap!

Wyprostowała się gwałtownie, a ponieważ miała zajęte ręce, dostała szlafrokiem w twarz.

- To może być wygodniejsze - oświadczył Roarke. - Aha, jeszcze jedno, kochanie. Chętnie napiłbym się wina.

15

Cheeseburger z pewnością nie był tym daniem, które wybrałby Roarke, szczególnie w zestawieniu z winem Savingnon Blanc rocznik pięćdziesiąty piąty. Tym razem jednak to Eve ustalała menu.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej o tym facecie? Obserwował przez moment, jak żona pokrywa swoje frytki całą górą soli, po czym skrzywił się z niesmakiem. - Mierzyłaś sobie ostatnio ciśnienie?

- Odpowiedz na moje pytanie.

- Miałaś inne rzeczy na głowie, więc sam się tym zająłem.

Zresztą ty i tak nie umiałabyś rozmawiać ze Stilesem. To przeuroczy człowiek, ale trzeba mieć dużo cierpliwości, żeby się o tym przekonać. Tak czy inaczej, zgodził się pogrzebać trochę w swojej pamięci i w aktach. Będziesz miała te dane, nim skończymy nasz wytworny posiłek. Jeszcze trochę majonezu?

- Ufasz mu?

- Tak. Stiles jest opryskliwy i irytujący, ale absolutnie uczciwy.

Polubiłabyś go.

Eve widziała, że lubi go także Roarke, i postanowiła zaufać jego instynktowi.

- Interesują mnie ci członkowie personelu, którzy trochę za bardzo zaangażowali się w tamten projekt. Ludzie, którzy mogli wynieść to na zewnątrz. Ich rodziny, przyjaciele, znajomi.

- To samo powiedziałem Stilesowi. Niech się pani zrelaksuje, pani porucznik, bo dostanie pani niestrawności. – Westchnął ciężko, ujrzawszy, z jakim zapałem pochłania grube plastry cebuli. - Choć pewnie i tak cię to nie ominie.

- Dokuczasz mi, bo nie wybrałam kawioru czy czegoś w tym rodzaju. Morderstwa związane są w jakiś sposób z tym projektem. To oczywiste. Tych środków nie można kupić na ulicy. Jakieś pochodne, słabsze wersje, owszem, ale nie czystą Dziwkę. Podniosła kieliszek z winem, patrzyła przez chwilę na złotą ciecz. - Tak jak to. Nie wejdziesz po prostu do byle jakiego sklepu, żeby kupić taką butelkę. Możesz dostać tanie substytuty, gorsze, jak to nazywasz, marki. Ale jeśli decydujesz się na najwyższą jakość, musisz mieć odpowiednie dojścia i kupę pieniędzy.

- Albo własną winnicę.

- Albo własną winnicę - zgodziła się Eve. - Wtedy możesz pić to jak wodę. On nie zadowala się substytutami. Jest przecież kimś wyjątkowym, zasługuje na to, co najlepsze. Najlepsze narkotyki, najlepsze wina, najlepsze ubrania. I kobiety. Jeszcze jedno źródło przyjemności.

- Tak, ma środki, by oddawać się różnego rodzaju przyjemnościom. Być może potrzebował coraz większej dawki emocji, posuwał się coraz dalej, aż doszedł do tego najwyższego poziomu, do morderstwa.

- Owszem, to możliwe, nawet całkiem prawdopodobne. Ale tu chodzi o coś jeszcze, bo ich jest dwóch. Praca zespołowa, współzawodnictwo, różnego rodzaju zależności. Pierwszy sknocił sprawę. Nie doszedł jeszcze do poziomu zabijania, więc spanikował. Ale to podniosło stawkę. Ten drugi nie mógł pozwolić, by przyjaciel go wyprzedził. Jest bardziej brutalny, lubi przemoc i nie kryje tego przed samym sobą. Wykorzystuje to, by jeszcze lepiej się bawić. Potem przychodzi kolej na pierwszego gracza, a ten znów popełnia błąd. Zostawia ofiarę żywą. Przegrywa.

- Odrzucasz hipotezę o rozdwojonej osobowości?

- Nawet jeśli to rozdwojona osobowość, mamy do czynienia z dwoma postaciami. Ale skłonna jestem raczej przyjąć prostszą wersję. Dwa style, dwóch zabójców. Ciekawe, czy któryś z uczestników tego projektu miał dwóch synów. Bracia. To miałoby sens, gdyby ... albo przyjaciele z dzieciństwa. - Spojrzała badawczo na męża. - Chłopcy, którzy wychowywali się razem, to niemal jak bracia, prawda?

Roarke pomyślał o Micku.

- Tak. W pewnym sensie mogą nawet być sobie bliżsi niż bracia, bo nie przeszkadzają im rodzinne układy i antagonizmy. Mick, ja, Brian i cała reszta byliśmy rodziną, którą samą stworzyliśmy. To bardzo mocna więź.

- Dobrze, powiedz mi, jako przedstawiciel gatunku, który przez większą część życia myśli penisem ...

- No wiesz co, obrażasz mnie. Ja myślę penisem co najwyżej przez jedną czwartą życia.

- Powiedz to komuś, kogo nie przeleciałeś właśnie na fotelu.

- Zapewniam cię, że w tej sytuacji prawie w ogóle nie myślałem. Ale o co właściwie chciałaś mnie zapytać? - Faceci przelecą wszystko, co im się nawinie?

- Tak, i jesteśmy z tego dumni.

- Bez urazy, tak to po prostu działa. Ale kiedy mają wybór, decydują się na określony typ. Zazwyczaj ten typ przypomina kobietę, która odgrywała w życiu danego mężczyzny ważną rolę albo jest tej kobiety przeciwieństwem.

- Ponieważ zakładam, że celowo nie bierzesz tu pod uwagę procesów chemicznych, emocji i układów międzyludzkich, muszę się z tobą zgodzić. W przypadku kobiet ten schemat wygląda bardzo podobnie.

- Tak, właśnie w ten sposób je zdobywa. Upodabnia się do ich fantazji, do postaci idealnego kochanka. Ale jestem też pewna, że wybrane przez niego kobiety szukają kogoś, kim on jest naprawdę albo kim wydaje się być. Nie musi się bardzo zmieniać. Dlaczego miałby to robić? To jego gra. Muszę sprawdzić kilka hipotez.

Z gabinetu Roarke'a dobiegł sygnał zwiastujący odebranie danych.

- To Stiles. Stransferuję to na twój komputer.

- Dzięki. - Eve spojrzała na zegarek. - Dziewiąta piętnaście mruknęła. - Pora randki.

Nazywała się Melissa Kotter i pochodziła z Nebraski. Córka farmera, która uciekła ze wsi, skuszona światłami wielkiego miasta. Podobnie jak tysiące innych młodych kobiet, które przyjeżdżały do Nowego Jorku, marzyła o karierze aktorki. Oczywiście poważnej aktorki, która, pozostając wierna swemu powołaniu, odtwarzałaby wyłącznie ambitne, klasyczne role i wzorowała się na największych mistrzach sztuki aktorskiej.

Czekając na te dni triumfu, pracowała jako kelnerka i chodziła na każde dostępne przesłuchanie. Właśnie w ten sposób, jej zdaniem, rozpoczynali karierę wszyscy wielcy artyści.

Miała zaledwie dwadzieścia jeden lat, była niewinną, pełną optymizmu marzycielką. Zawsze pogodna, ujmowała klientów nie tylko szybką i sprawną obsługą, lecz także świeżą urodą i miłym uśmiechem, co przekładało się bezpośrednio na wysokość napiwków.

Była drobną błękitnooką blondynką. Jako stworzenie z natury towarzyskie, Melissa miała wielu przyjaciół. Zawsze chętnie nawiązywała znajomości, szukała nowych doświadczeń i wrażeń. Uwielbiała Nowy Jork z namiętnością nowego kochanka, a w ciągu sześciu miesięcy, jakie spędziła w tym mieście, jej uczucie nie osłabło ani odrobinę.

Powiedziała swojej sąsiadce Wandzie o randce, na którą wybierała się tego wieczoru. I śmiała się z jej przestróg. Opowieści o zamordowanych kobietach, które przekazywały media, nie odnosiły się przecież do niej. Sebastian sam przecież poruszył ten temat, powiedział, że doskonale ją zrozumie, jeśli nie będzie chciała się z nim spotkać. Chyba nie zrobiłby tego, gdyby miał jakieś złe zamiary.

Był cudownym mężczyzną, inteligentnym, oczytanym, ekscytującym. I tak się różnił od chłopców, których znała w rodzinnej Nebrasce. Większość z nich nie odróżniała Chaucera od Chesterfielda. Sebastian doskonale znał się na poezji i dramacie. Podróżował po całym świecie, był na spektaklach we wszystkich wielkich teatrach.

Czytała jego listy dziesiątki razy, aż nauczyła się ich na pamięć.

Ktoś, kto pisał tak cudowne rzeczy, nie mógł być złym człowiekiem.

I miała się z nim spotykać w Jean - Luc, jednym z najbardziej ekskluzywnych klubów w mieście.

Sama uszyła sobie sukienkę, wzorowaną na tej, jaką miała na sobie aktorka Helena Grey podczas zeszłorocznego rozdania Tonych. Granatowy materiał nie był co prawda jedwabiem, lecz syntetyczną podróbką, wspaniale się jednak układał. Do tego włożyła kolczyki, które babcia podarowała jej w listopadzie na dwudzieste pierwsze urodziny. W uszach Melissy wyglądały niemal tak, jakby były z prawdziwymi perłami.

Torebkę i buty kupiła na wyprzedaży u Macy'ego. Obróciła się ze śmiechem w miejscu.

- Jak wyglądam?

- Wyglądasz cudownie, ale wolałabym, żebyś tam nie szła.

- Och, daj już spokój, Wando. Nic mi się nie stanie.

Wanda przygryzła wargę, spojrzała na sąsiadkę i zobaczyła małą owieczkę, która pobekuje radośnie, gdy prowadzą ją do rzeźni. - Może wezmę dziś wieczór wolne i poczekam na ciebie w twoim mieszkaniu.

- Nie wygłupiaj się. Potrzebujesz pieniędzy. No już, zbieraj się do pracy. - Melissa objęła Wandę za ramiona i zaprowadziła ją do drzwi. - Jeśli chcesz, to zadzwonię do ciebie zaraz po powrocie.

- Obiecujesz?

- Słowo harcerza. Chyba zamówię martini. Zawsze chciałam spróbować martini. Z dżinem czy z wódką ... Jak myślisz, co będzie lepsze? Wódka - zdecydowała, nim Wanda mogła się zastanowić. Martini z wódką, mocno wytrawne.

- Zadzwoń do mnie, jak tylko wrócisz. I nie zapraszaj go tutaj, pod żadnym pozorem.

- Nie zaproszę. - Melissa tanecznym krokiem dobiegła do schodów. - Życz mi powodzenia.

- Powodzenia. I bądź ostrożna.

Melissa zbiegła ze schodów jak na skrzydłach, rozradowana i pełna wiary we własne możliwości. Pozdrowiła sąsiadów, pomachała panu Tidingsowi spod 102. Kiedy wypadła na ulicę, jej policzki pokrywał już wdzięczny rumieniec.

Zastanawiała się przez moment, czy nie wziąć taksówki, ponieważ jednak miała więcej czasu niż pieniędzy, zdecydowała się na metro.

Przyłączyła się do tłumu na podziemnej stacji, nucąc pod nosem jakąś wesołą melodię. Kiedy nadjechał pociąg, wcisnęła się do środka i stała, podtrzymywana przez zbitą masę ciał.

Tłum jej nie przeszkadzał - lubiła przebywać wśród ludzi.

Gdyby nie to, że wszystkie jej myśli zajęte były zbliżającym się spotkaniem, na pewno wdałaby się w rozmowę z którymś ze współpasażerów. Tylko w spotkaniach sam na sam z mężczyznami traciła rezon i robiła się nieśmiała. Była jednak pewna, że w przypadku Sebastiana będzie zupełnie inaczej.

Byli dla siebie stworzeni.

Kiedy pociąg zahamował gwałtownie, wpadła z impetem na potężnego Murzyna, który stał obok niej. - Przepraszam.

- Nie ma sprawy, siostro. Nawet nie poczułem.

- Ciekawe, co się stało. - Próbowała zobaczyć coś ponad głowami ludzi.

- W tych kolejkach do centrum zawsze coś się pieprzy. Nie wiem, czemu ich wreszcie nie naprawią. - Zmierzył ją spojrzeniem i poruszał lekko brwiami. - Jedziesz na randkę, co?

- Tak. Mam nadzieję, że zaraz ruszymy, bo inaczej się spóźnię.

Nie cierpię się spóźniać.

- Nie martw się, na taką ślicznotkę jak ty każdy chętnie by poczekał. - Na przyjaznej dotąd twarzy Murzyna pojawił się nagle groźny, chłodny grymas. Melisie zrobiło się gorąco ze strachu. Bracie, zabieraj paluchy od torebki tej pani albo połamię ci je na drobne kawałeczki.

Dziewczyna drgnęła, zaskoczona, i szybko przyciągnęła do siebie torebkę. Kątem oka dojrzała jeszcze jakiegoś chudego, niskiego mężczyznę w prochowcu, który znikał właśnie pomiędzy stłoczonymi pasażerami.

- Och, dziękuję bardzo! Czasami zapominam, że powinnam być ostrożna.

- O tym zawsze warto pamiętać. Lepiej trzymaj tę torebkę przy sobie.

- Tak, teraz już nie zapomnę. Dziękuję panu jeszcze raz. Jestem Melissa. Melissa Kotter.

- Bruno Biggs. Ale wszyscy mówią do mnie po prostu Biggs dodał mężczyzna, pokazując w uśmiechu rząd śnieżnobiałych zębów.

Melissa rozmawiała z nim już do końca podróży. Dowiedziała się, że jest budowlańcem, ma żonę o imieniu Ritz i małego synka, którego nazywają BJ., w skrócie od Bruno Junio. Podała mu adres restauracji, w której pracowała jako kelnerka, i zaprosiła go wraz z całą rodziną na kolację. Gdy pociąg zatrzymał się wreszcie na jej stacji, pomachała mu ręką na pożegnanie i pozwoliła ponieść się rzece ludzi.

Bruno widział, jak dziewczyna w pośpiechu próbuje przeciskać się do przodu. Znów zapomniała o torebce, pozwalając, by ta ciągnęła się za nią. Pokręcił głową i w ostatniej chwili przepchał się do wyjścia z wagonu.

Tymczasem Melissa wyrwała się wreszcie z tłumu i wbiegła na schody. By nie spóźnić się na spotkanie, musiała resztę drogi pokonać biegiem. Miała właśnie skręcić w główną ulicę, kiedy coś uderzyło ją mocno w plecy i pchnęło do przodu. Pasek torebki rozerwał się z trzaskiem. Zdążyła jeszcze krzyknąć przeraźliwie, nim spadła z krawężnika. Słyszała pisk opon i krzyki, potem uderzyła o ulicę, a jej ramię przeszył straszliwy, oślepiający ból.

Usłyszała jeszcze jeden trzask.

- Panno Kotter? Melisso? - Bruno pochylał się nad nią. - Boże drogi, siostro, myślałem, że już po tobie. Odzyskałem to dla ciebie. - Pokazał jej torebkę.

- Ja ... znów zapomniałam.

- Nic się nie stało, już dobrze. Potrzebujesz lekarza? Coś cię boli?

- Nie wiem ... moje ramię.

Złamała sobie rękę. I uratowała życie.

Osiemset sześćdziesiąt osiem nazwisk. - Eve podrapała się po głowie. - To nie mogło być proste.

- Lista nie zawiera pracowników z obsługi budynku i urzędników.

- Na razie wystarczy to, co jest. Skupimy się najpierw na tych, którzy, według twojego źródła, dostali naganę za nielegalne wykorzystanie substancji, i tych, przeciwko którym wniesiono pozwy. Musimy ich jakoś podzielić, może najpierw według specjalności; lekarze, administracja, informatycy, technicy laboratoryjni. Potem grupy wiekowe. Rodziny z dziećmi. Na następnej liście damy tych, którzy zrezygnowali z pracy, nim projekt dobiegł końca. - Spojrzała na Roarke'a z dziwnym błyskiem w oku.

- Czy to znaczy, że znów zostałem zatrudniony jako cywilny ekspert?

- Ty zrobisz to znacznie szybciej.

- Owszem, ale ...

- Tak, tak, będzie mnie to kosztowało. Zboczeniec. - Zamyśliła się na moment, potem podniosła głowę, uradowana jakimś pomysłem. - Wiem. Załatwimy to inaczej. Ty pomożesz mi przy tych listach, a ja zajmę się przez jakiś czas twoimi interesami.

Roarke pobladł lekko.

- Kochanie, to bardzo miłe z twojej strony, ale nie mogę zajmować twojego cennego czasu. - Tchórz.

- Możesz to tak nazwać.

- Nie przesadzaj, daj mi chociaż spróbować. Czym się teraz zajmujesz?

- Rozkręcam kilka interesów. - Wbił ręce w kieszenie i zaczął się zastanawiać, w którym z realizowanych obecnie projektów Eve mogłaby narobić najmniej szkód.

Przerwał mu dzwonek łącza. - Uff, uratowany ...

- Wrócimy do tego - ostrzegła go Eve.

- Mam nadzieję, że nie.

- Dallas, słucham.

- Porucznik Dallas? Mówi Stephanie Finch. Próbowała się pani ze mną skontaktować?

- Tak. Gdzie pani teraz jest?

- Właśnie wróciłam do Nowego Jorku. W czym mogę pani pomóc?

- Musimy porozmawiać, panno Finch. Osobiście. Będę u pani za dwadzieścia minut.

- Hej, chwileczkę, dopiero weszłam do mieszkania. Może po prostu powie mi pani od razu, o co chodzi?

- Za dwadzieścia minut - powtórzyła Eve. - Proszę nigdzie nie wychodzić. - Nie zważając na protesty, zakończyła rozmowę i sięgnęła po kaburę z bronią. - Czy jesteś może właścicielem Inter - Commuter Air?

Roarke przeglądał właśnie dane na ekranie i nie odwrócił się, by spojrzeć na żonę.

- Nie. Mają przestarzały sprzęt, a wymiana kosztowałaby dziesięć do piętnastu milionów dolarów. Od trzech lat notują wyłącznie straty, klienci coraz częściej skarżą się na poziom obsługi. Zbankrutują za rok, najpóźniej półtora. - Tym razem na nią zerknął. - Wtedy ich kupię.

- Czekasz, aż wyciągną kopyta. - Eve pokiwała głową ze zrozumieniem. - Dobry plan, ale skoro nie jesteś pracodawcą tej Finch, to nie mogę wykorzystać cię jako straszaka. Zabiorę ze sobą Peabody. Mundur zawsze działa na ludzi.

- Racja. Ten szlafrok też mógłby zrobić na niej wrażenie. Ale radziłbym ci najpierw włożyć buty.

Eve spojrzała na siebie z zaskoczeniem.

- Cholera! - Pochwyciła buty i wybiegła z pokoju. - Do zobaczenia później.

Stephanie nie udawała, że jest zadowolona z ich wizyty.

Otworzyła drzwi i przywitała Eve kwaśną miną. - Legitymacja - warknęła.

Eve wyjęła odznakę i trzymała ją przez chwilę w powietrzu, podczas gdy dziewczyna uważnie jej się przyglądała.

- Słyszałam o pani. Glina, która upolowała Roarke'a. Niezła robota.

- Dzięki. Przekażę mu to.

Stephanie wskazała kciukiem na Peabody. - A to kto?

- Moja asystentka. Możemy wejść, Stephanie, czy będziemy rozmawiać na korytarzu?

Gospodyni odsunęła się na bok i zamknęła za nimi drzwi.

- Odwołali mi właśnie dwa dobrze płatne rejsy, a mój przedstawiciel związkowy gada coś o strajku, co znaczy, że zostanę na lodzie. Ten gruchot, którym kazali mi latać, już dawno powinien trafić na złom i coś mi mówi, że za rok mogę zostać bez pracy.

- On nigdy się nie myli - mruknęła Eve.

- Na dodatek policja zawraca mi głowę aż w Londynie, więc nie jestem w najlepszym nastroju, pani porucznik. Jeśli chodzi o mojego byłego, to mam tylko jedną rzecz do powiedzenia. To nie mój problem.

- Nie przyjechałam tu w sprawie pani byłego. Koresponduje pani przez Internet z osobnikiem, który nazywa siebie Wordsworth. - Skąd pani wie? Czyżby nie obowiązywała już tajemnica korespondencji?

- Osobnik, który nazywa siebie Wordsworth, jest podejrzanym w sprawie dwóch morderstw i usiłowania trzeciego. Dalej chce się pani bawić w oskarżenia o naruszenie prywatności?

- Nie, nie wierzę. Pani chyba żartuje.

- Peabody, spójrz na mnie. Czy wyglądam na kogoś, kogo trzymają się głupie żarty? - Nie, pani porucznik.

- No więc, skoro już to ustaliłyśmy, to może usiądziemy?

- Umówiłam się z nim na jutro - powiedziała Stephanie i objęła się ramionami, jakby nagle zrobiło jej się zimno. - Kiedy odwołali te loty, napisałam do niego z Heathrow. Zaproponował, żebyśmy spotkali się jutro na pikniku, w Greenpeace Park.

- O której godzinie?

- O pierwszej.

Zmienia schemat, pomyślała Eve. Znów podwyższa stawkę. - Proszę usiąść, Stephanie.

- Jest pani pewna, że chodzi właśnie o niego? – Dziewczyna usiadła i spojrzała na Eve. - No tak, rzeczywiście nie wygląda pani na kogoś, kto robiłby sobie z tego żarty. Cóż, wstyd mi. Czuję się jak największa idiotka świata.

- Ale żyje pani. A ja dopilnuję, żeby to się nie zmieniło. Proszę opisać tego Wordswortha.

- Nie mam pojęcia, jak wygląda. Jest handlarzem sztuki ... międzynarodowym. Zna się na operze, balecie, poezji. Szukałam kogoś z klasą. Mój ostatni facet był amebą. Nie interesowało go nic poza futbolem. Utrzymywałam tego sukinsyna przez ostatnie pół roku. Dwa razy wyciągnęłam go z więzienia, kiedy narozrabiał po pijaku, a potem ... - Stephanie umilkła i uśmiechnęła się przepraszająco. - Tak czy siak, szukałam teraz jego przeciwieństwa. Kogoś z ogładą, faceta, który umiałby coś więcej, niż przeklinać i pić piwo. Szukałam czegoś ... romantycznego.

- A on mówił dokładnie to, co chciała pani usłyszeć.

- Bingo. Jeśli coś wydaje się zbyt dobre, by mogło być prawdziwe, to pewnie jest to jedno wielkie kłamstwo. Zdaje się, że zapomniałam o tej regule. Ale piknik w parku, w środku dnia ... nie bardzo rozumiem, jak mógłby mi coś zrobić. Potrafię się sama obronić - dodała. - Wyciskam osiemdziesiąt kilo, mam czarny pas w karate. Nie dałby mi rady.

Eve otaksowała ją spojrzeniem i musiała przyznać jej rację.

Stephanie Finch nie wyglądała na kobietę, która dałaby się zastraszyć.

- On chce panią odurzyć bardzo mocnym narkotykiem pobudzającym seksualnie. Sama by go pani tutaj przyprowadziła. Zapaliłby świece, włączył muzykę, poczęstował doskonałym winem. Na łóżku rozsypałby płatki róż.

- Bzdura. - Stephanie zbladła jednak ja ściana. - Jedna wielka bzdura.

- Wtedy wcale nie będzie pani myślała o tym jak o gwałcie.

Zrobi pani wszystko, czego on zechce. Kiedy poda pani drugą dawkę narkotyku, będzie go pan błagać, żeby to zrobił. W końcu organizm nie wytrzyma, serce przestanie bić, ale pani już nie będzie tego czuć.

- Chce mnie pani nastraszyć? - Dziewczyna podniosła się z krzesła i zaczęła chodzić po pokoju. - Świetnie pani idzie.

- Jasne. Chcę panią nastraszyć. Właśnie to zamierza z panią zrobić, to mogłoby się wydarzyć jutro po południu. Ale się nie wydarzy, bo zrobi pani dokładnie to, co pani każę.

Stephanie ponownie opadła na krzesło.

- On nie wie, gdzie mieszkam. Proszę mi powiedzieć, że on tego nie wie.

- Prawdopodobnie wie. Od jakiegoś czasu panią obserwuje.

Dostała pani ostatnio jakieś kwiaty?

- O Jezu. - Zamknęła oczy. - Różowe róże. Ten sukinsyn przysłał mi wczoraj róże. Do mojej kwatery w Londynie. Przywiozłam je ze sobą. Są w sypialni.

- Chce' pani, żebym je stamtąd zabrała? - spytała Peabody.

- Tak, proszę je wyrzucić do śmieci. - Stephanie przeciągnęła dłońmi po twarzy. - Trzęsę się. Przeleciałam dzisiaj tą kupą złomu nad Atlantykiem, a teraz siedzę tutaj i trzęsę się ze strachu. Cieszyłam się z tego spotkania. Myślałam, że uda mi się wreszcie stworzyć jakiś normalny, satysfakcjonujący związek. Wychodzi na to, że mój były wcale nie był jeszcze taki najgorszy.

- Nie będzie pani z nikim o tym rozmawiać. Jeśli chodzi o Wordswortha, to nadal jesteście umówieni na jutro. Miała pani potwierdzić to spotkanie?

- Nie. Miałam się z nim skontaktować tylko w wypadku, gdybym nie mogła przyjść.

- Proszę wstać na moment.

Kiedy zdumiona Stephanie wykonała jej polecenie, Eve także się podniosła i obeszła ją dokoła, oceniając jej wzrost i budowę ciała.

- Tak. Nie tylko on może się przebierać. Teraz ma pani dwa wyjścia. Może pani spakować najpotrzebniejsze rzeczy i przenieść się na tę noc do hotelu pod specjalnym nadzorem. Może pani też zostać tutaj, a ja zapewnię pani ochronę policyjną. Tak czy inaczej, będzie pani lepiej spać.

- O tak, będę spać dzisiaj jak dziecko.

Nie tylko Eve pracowała po godzinach. McNab realizował swoją własną misję. Przygotował się do niej, wypiwszy kilka butelek piwa, które bulgotało mu teraz w żołądku. Nie był pijany.

Nie pozwolił sobie na to, bo chciał mieć jasny umysł i porządnie skopać Charlesowi Monroe ten jego sprzedajny tyłek.

Nieświadom, że stał się celem zazdrosnego i nieco pijanego detektywa, Charles całował palce Louise. Jedli razem późną kolację w jego mieszkaniu.

- Jestem ci bardzo wdzięczny, że zgodziłaś się rozpocząć wieczór tak późno.

- Oboje pracujemy w nietypowych porach. Wspaniałe wino. Pociągnęła łyk. - Pyszne jedzenie. I bardzo podoba mi się twoje mieszkanie. Znacznie bardziej niż restauracja.

- Chciałem cię mieć tylko dla siebie. Chciałem cię mieć tylko dla siebie na cały dzień.

- Mówiłam ci już, że nie mam szczęścia do stałych związków, Charles. - Wstała i podeszła do okna. - Jestem bardzo oddana pracy. Nigdy nie poświęcałam życiu prywatnemu dość uwagi.

- Myślę, że szczęście wkrótce się do ciebie uśmiechnie. Odwrócił jej twarz ku sobie. - Wiem, że do mnie się uśmiechnęło. Louise. - Pochylił głowę, delikatnie musnął ustami jej wargi, raz, drugi, odważniej. Przyciągnął ją do siebie, a kiedy go objęła, pogłębił pocałunek. Przytulił, gdy zadrżała.

- Chodźmy do łóżka - wyszeptał. - Pozwól, bym pieścił twoje ciało.

Odchyliła głowę do tyłu, gdy jego usta sunęły wzdłuż jej szyi. - Poczekaj. Charles ... Poczekaj. - Wysunęła się z jego objęć. Zastanawiałam się nad tym. Myślałam o tym przez cały dzień. Dłużej. Odkąd cię zobaczyłam po raz pierwszy. Może na tym polega mój problem. Za dużo się zastanawiam. - Cofnęła się o krok. - Bardzo tego pragnę. Nie pragnęłam tego tak mocno ... nigdy. Ale nie pójdę z tobą do łóżka. Nie mogę.

Patrzył jej prosto w oczy. Powoli skinął głową.

- Rozumiem. Trudno ci zaakceptować myśl, że mogłabyś się ze mną kochać.

- Trudno? - Uśmiechnęła się lekko. - Nie, na pewno bym tego tak nie określiła.

- Nie musisz niczego wyjaśniać. Wiem, kim jestem. Potrząsnęła głową.

- Kim jesteś?

- Osoby do towarzystwa też nie mają szczęścia do stałych związków. Do prawdziwych związków.

- Chwileczkę. - Podniosła rękę. - Myślisz, że nie chcę iść z tobą do łóżka, bo jesteś profesjonalistą? Charles, to obraża nas oboje.

Podszedł do stołu i wziął kieliszek z winem.

- W takim razie nie rozumiem, w czym tkwi problem.

- Nie chcę się z tobą kochać ... teraz, bo to wszystko dzieje się zbyt szybko. Bo wydaje mi się, że to, co do ciebie czuję, jest znacznie głębsze i chciałabym najpierw się dowiedzieć ... Chciałabym trochę zwolnić. Chciałabym, żebyśmy się lepiej poznali. Nie byłabym tu teraz, gdyby twój zawód był dla mnie jakimś problemem. A jeśli uważasz, że jestem tak małostkowa i ograniczona, że ...

- Mógłbym się w tobie zakochać.

Powiedział to cicho, niemal bezgłośnie, Louise usłyszała jednak wszystko i nagle zabrakło jej powietrza.

- Wiem. O Boże, wiem. Ja też. To mnie trochę przeraża.

- Dobrze, bo mnie przeraża ogromnie. - Podszedł do niej i podniósł jej rękę. - Zwolnimy. - Ucałował jej dłoń. Potem nadgarstek. Znów przyciągnął ją do siebie i musnął wargami skroń, policzki.

Zrobiło jej się gorąco.

- To jest to zwalnianie?

- Będziemy robili to dokładnie w takim tempie, jakie najbardziej ci odpowiada. - Uśmiechnął się. - Zaufaj mi, jestem profesjonalistą.

Kiedy ona się śmiała, zadzwonił dzwonek u drzwi.

- Daj mi dziesięć sekund na odprawienie tego kogoś. I pamiętaj, na czym skończyłem.

Gdy otworzył drzwi, McNab wepchnął go do środka. - No, sukinsynu! Teraz sobie pogadamy.

- Detektywie ...

- Za kogo ty się uważasz, do diabła?! - McNab znów go popchnął. - Myślisz, że możesz traktować ją w ten sposób? Zalecać się do innej na jej oczach?

- Detektywie, radzę ci po dobroci, nie dotykaj mnie więcej.

- Och, tak? - Te ostatnie dwa piwa nie były już chyba konieczne, pomyślał przelotnie McNab, podniósł jednak pięści. Więc może spróbujemy tego?

- Detektywie McNab. - Louise stanęła pomiędzy nimi. - Widzę, że jest pan bardzo wzburzony. Może powinien pan usiąść.

- Doktor Dimatto. - Zawstydzony McNab opuścił ręce. - Nie wiedziałem, że pani tu jest.

- Charles, może zrobisz nam kawy? Ian ... ma pan na imię Ian, prawda? Usiądźmy, proszę.

- Dziękuję pani bardzo, ale nie chcę żadnej kawy i nie będę tu siadał. Przyszedłem skopać mu tyłek. - Dźgnął Charlesa palcem ponad jej ramieniem. - Przykro mi, że muszę zrobić to przy pani. Jest pani miłą kobietą, ale ja mam interes tylko do tego sukinsyna.

- Zakładam, że chodzi o Delię.

Kiedy Charles wysunął się zza pleców Louise, McNab ponownie stanął przed nim.

- Zgadza się. Myślisz, że tylko dlatego, że zabierasz ją do jakiejś pieprzonej opery i drogich restauracji, możesz wyrzucać ją jak śmiecia, gdy tylko napatoczy się coś bardziej interesującego?

- Nie, wcale tak nie myślę. Delia wiele dla mnie znaczy. Zaślepiony wściekłością McNab zamachnął się potężnie. Trafił; głowa Charlesa odskoczyła do tyłu. Nie czekając, aż przeciwnik przejdzie do kontrataku, McNab uderzył ponownie, tym razem w brzuch.

Kiedy obaj krążyli wokół siebie, wymieniali ciosy, rozbijając sobie przy tym nosy i wargi, Louise wybiegła z pokoju. Leżeli na podłodze, spleceni w zapaśniczym uścisku, gdy wróciła i wylała na nich wiadro lodowato zimnej wody.

- Dość. - Rzuciła wiadro na podłogę i oparła ręce na biodrach.

Obaj mężczyźni patrzyli na nią w osłupieniu. - Powinniście się wstydzić. Obaj. Bić się o kobietę, jakby była kawałkiem mięsa. Jeśli uważacie, że Peabody byłaby z tego zadowolona, to jesteście w grubym błędzie. No już, wstawajcie.

- On nie ma prawa jej krzywdzić - zaczął McNab.

- Nie skrzywdziłbym Delii za nic na świecie. A jeśli tak się stało, to zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby jej to wynagrodzić. - Charles odgarnął z czoła mokre włosy. Powoli zaczynał rozumieć, co się właściwie stało. - Na miłość Boską, ty idioto, powiedziałeś jej, że jesteś w niej zakochany?

- A kto powiedział, że jestem? - Posiniaczona twarz McNaba pobladła nagle. - Szukam tylko ... sprawiedliwości. Skoro chce z tobą chodzić do łóżka, choć ty zarabiasz w ten sposób na życie, to jej sprawa. Ale ona nie jest twoją klientką. - Wskazał na Louise.

- Owszem, nie jest.

- Nikt nie będzie traktował Peabody w ten sposób.

- Posłuchaj, najwyraźniej pozostajesz w przekonaniu, że Delia i ja jesteśmy ...

- To się po prostu wydarzyło - przerwała Louise szybko, rzucając Charlesowi ostrzegawcze spojrzenie. - To nie było zaplanowane. Przepraszam, jeśli to ja jestem temu winna.

- Nie winię pani.

- Ale jestem temu po części winna. Charles i ja ... chcemy coś razem stworzyć, a przynajmniej spróbować. Rozumiesz? - Więc Peabody nie wchodzi już w grę.

- Przykro mi. - Zrozumiawszy wreszcie intencje Louise, Charles podniósł się z podłogi. - Mam nadzieję, że to zrozumie. Mam nadzieję, że pozostaniemy przyjaciółmi. To cudowna kobieta. Nie zasługuję na nią.

- Tu akurat masz całkowitą rację, koleś. - Przemoczony, obolały i coraz bardziej pijany McNab zdołał jakoś wstać na równe nogi. - Ale zrób to tak, żebyś jej nie skrzywdził.

- Postaram się. Obiecuję. Przyniosę ci ręcznik.

- Nie chcę twojego pieprzonego ręcznika.

- Więc może skorzystasz z dobrej rady. Masz wolną drogę. Nie zbocz z niej.

- Tak, jasne. - McNab wyszedł z dumnie podniesioną głową, popiskując przy tym z lekka przemoczonymi butami.

- Uff. - Charles wypuścił głośno powietrze. - To ci niespodzianka.

Nie ruszaj się - poprosiła Louise. - Krwawi ci warga.

Kiedy ocierała ją chusteczką higieniczną, Charles przekrzywił głowę.

- Jestem też cały przemoczony.

- Owszem, jesteś.

- Mam chyba poobijane żebra.

- Zaraz je obejrzę. No dobra, wyskakuj z tych mokrych ciuchów. Tym razem to ja jestem profesjonalistą, powiedziała, gdy Charles uśmiechnął się do niej szeroko.

- Uwielbiam zabawę w lekarza, Louise. - Zatrzymał ją i obrócił do siebie. - Delia i ja... Ona jest dla mnie naprawdę kimś wyjątkowym, ale nigdy nie byliśmy kochankami.

- Tak, domyśliłam się tego. - Delikatnie poklepała go po posiniaczonym policzku. - Nie mogę uwierzyć, że chciałeś powiedzieć o tym Ianowi.

- Pewnie doznałem lekkiego wstrząśnienia mózgu po tym, jak przyłożył mi w twarz gołą pięścią. Jesteśmy przyjaciółmi - dodał. - Delia jest najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem.

- A ty zrobiłeś jej właśnie wspaniałą przysługę. No chodź, chodź do pani doktor. - Objęła go w talii. - To było słodkie, jak rzucił się na ciebie, żeby bronić jej honoru.

- Słodkie - mruknął Charles, poruszając obolałą szczęką. Myśli, że z nią sypiam, i to go wkurza. Potem myśli, że przestałem z nią sypiać, a to wkurza go jeszcze bardziej, więc przychodzi do mnie i wali mnie w twarz. Tak, bardzo słodkie.

- Wszystko zależy od punktu widzenia. A teraz ściągaj ubranie.

Pierwsza wizyta jest darmowa.

16

Eve stała na chodniku przed apartamentowcem Stephanie Finch i starała się uporządkować myśli. Nadchodziło lato. Czuła jego ciężar w powietrzu.

- Jak myślisz, Peabody, będzie padało? Asystentka wciągnęła powietrze głęboko do płuc.

- Nie, pani porucznik, choć jest wilgotno. Jutro będzie gorąco i duszno.

- I to nie tylko dosłownie. Nie chciałabym, żeby burza wszystko nam zepsuła.

- Dallas, jeśli dopadniemy go jutro bez przynęty, może skończyć się tylko na wyroku za nielegalne posiadanie narkotyków ... jeśli będzie je miał przy sobie.

- Będzie. A poza tym mamy przynętę. Peabody zerknęła na budynek.

- Nie powiedziałaś jej, że ma jednak pójść na tę randkę.

- Bo nie pójdzie. Ja pójdę.

- Ty? - Peabody zmierzyła przełożoną wzrokiem. - Jeśli działa według tego samego schematu, to wie już, jak ona wygląda. A ty ... ty nie jesteś do niej podobna. Jesteście równe wzrostem, ale ty masz inną karnację, inną twarz. Poza tym ona ... ma większy biust. Bez urazy.

- Jutro o pierwszej będę do niej wystarczająco podobna.

Poproszę Mavis o pomoc.

- Och. - Peabody rozpromieniła się. - Super.

- Łatwo ci mówić. To nie tobie Mavis i Trina będą wypominać, że nie poprawiałaś ostatnio brwi, że nie używałaś kremu do pośladków czy czego tam jeszcze. A ja pewnie będę musiała zgodzić się na cały taki zabieg. - Eve powiedziała to z nieskrywaną goryczą. - Wiem, jak one działają.

- Jest pani prawdziwym żołnierzem, pani porucznik, poświęca się pani dla dobra sprawy.

- Zetrzyjcie no ten uśmiech z twarzy, sierżancie Peabody.

- Tak jest, pani porucznik.

- Mamy ... - Eve spojrzała na zegarek - czternaście godzin, żeby to wszystko przygotować. Idź do domu, prześpij się trochę. Masz stawić się u mnie w domu o szóstej. W cywilnych ciuchach. Skontaktuj się z Feeneyem i McNabem, poinformuj ich o wszystkim. Ja będę musiała zadzwonić do domu komendanta. - Westchnęła ciężko. - Założę się, że odbierze jego żona.

Eve usiadła za kierownicą wozu, włączyła autopilota i wybrała trasę do domu. Silnik parsknął dwa razy i zgasł.

Opadła na oparcie fotela i spojrzała groźnie na konsolę.

- Co się dzieje, do jasnej cholery! Jestem oficerem. - Dla podkreślenia tych słów uderzyła otwartą dłonią w deskę rozdzielczą. Zasługuję na normalny sprawny pojazd. Komputer, sprawdź tego cholernego autopilota.

Pojazd ten może być używany tylko przez osoby uprawnione.

Za bezprawne użycie grozi kara do pięciu lat pozbawienia wolności i grzywna w wysokości pięciu tysięcy dolarów. Jeśli nie jesteś osobą uprawnioną natychmiast opuść pojazd. Jeśli masz autoryzację. Podaj kod. Jeśli tego nie zrobisz. drzwi automatycznie się zamknęły a najbliższy patrol zostanie poinformowany o próbie kradzieży.

Eve z wściekłości straciła na moment głos.

- Chcesz, żebym podała kod? - odezwała się wreszcie. Dobrze, zrobię to, ty piekielna machino. Zero pięć zero sześć jeden siedem. Jestem uzbrojona i niebezpieczna, za jakieś pięć sekund wyciągnę broń i spalę ci wszystkie obwody.

Próba uszkodzenia tego pojazdu jest czynem karalnym i... - Zamknij się, zamknij się do cholery, i sprawdź ten kod! Przetwarzanie ... Kod potwierdzony. porucznik Eve Dallas. - Świetnie, teraz sprawdź autopilota.

Autodiagnostyka ... System autonawigacji w tym pojeździe uległ uszkodzeniu. Czy chcesz powiadomić serwis?

- Chcę rozwalić serwis i wysłać wszystkich, którzy tam pracują, prosto do piekła. I nie mów mi, że grozi za to kara więzienia i grzywna, bo taka przyjemność warta jest każdej ceny. Włącz ręczne sterowanie.

Silnik podjął pracę, a klimatyzator wypełnił wnętrze kabiny lodowatym powietrzem.

- Wyłącz klimatyzację.

Urządzenie sterujące systemem klimatyzacji uległo uszkodzeniu.

Czy chcesz powiadomić serwis?

- Pieprz się - warknęła Eve i otworzyła wszystkie okna.

Ruszyła gwałtownie z miejsca. Nie ufała już żadnemu urządzeniu w swoim samochodzie, wyjęła więc własny komunikator.

Odebrała oczywiście pani Whitney, wyraźnie zirytowana.

- Przepraszam, że niepokoję panią w domu, pani Whitney, ale muszę porozmawiać z komendantem.

- Jest już po jedenastej, pani porucznik. Czy to nie może poczekać do rana?

- Niestety, proszę pani, nie może.

- Chwileczkę - warknęła żona komendanta i przestawiła łącze na tryb oczekiwania.

Eve słuchała skrzypiec i fletów, jedną ręką prowadząc samochód przez zatłoczone ulice.

- Whitney.

- Przepraszam, że dzwonię na pański prywatny numer, komendancie, ale mamy przełom w śledztwie.

- Zawsze gotów jestem wysłuchać dobrych wiadomości.

- Właśnie wracam z przesłuchania Stephanie Finch. Jutro o trzynastej ma randkę z podejrzanym, w Greenpeace Park. - Umawia się teraz w ciągu dnia?

- To pasuje do jego profilu psychologicznego. Podnosi stawkę i poziom ryzyka. Finch z nami współpracuje. Zgodziła się zostać w swoim mieszkaniu. Dałam jej całodobową ochronę, dwóch mundurowych. Jeśli nie poinformuje podejrzanego o zmianie planów, ten przyjdzie jutro do parku. Ja pójdę tam zamiast Finch.

- Jesteście do siebie podobne?

- Wzrostem i budową ciała. Jeszcze dziś zajmę się resztą. Nie będzie to może idealne przebranie, ale myślę, że uda mi się go oszukać, dopóki nie poda mi narkotyku. Zrobi to, i mamy go na widelcu, komendancie.

- Czego potrzebujesz?

- Sześciu dodatkowych policjantów w cywilnych ubraniach, ustawionych w strategicznych miejscach. Dzisiaj przejrzę plany parku i wybiorę te miejsca. Będę na podsłuchu. Chcę, żeby Feeney i jeden z jego ludzi siedzieli w wozie technicznym. Przydałoby się też dodatkowe wsparcie samochodowe i powietrzne na wypadek, gdyby mi uciekł. Chciałabym sama wybrać tych sześciu ludzi i spotkać się z nimi o szóstej rano w moim domu. Do jedenastej wszyscy powinni być na miejscach.

- Dostaniesz to wszystko. Wybierz sobie ludzi i informuj mnie na bieżąco. Co to za hałas, do diabła? - Ach, zepsuła mi się klimatyzacja.

- Więc powiadom serwis.

Eve słyszała zgrzytanie własnych zębów. - Tak jest.

Kiedy wróciła do domu, przeszła prosto do gabinetu męża. - Masz dostęp do jakichś materiałów wybuchowych?

Roarke podniósł wzrok znad swojej pracy i sięgnął po karafkę brandy stojącą na biurku.

- Pewnie tak. Czego potrzebujesz?

- Czegokolwiek, byleby rozwaliło tę kupę złomu, ten diabelski pomiot zaparkowany przed domem na miliony maleńkich kawałków, których już nigdy nie da się złożyć z powrotem.

- Ach. - Nalał sobie brandy, pociągnął łyk. - Znów kłopoty z samochodem, pani porucznik?

- Co ma znaczyć ten uśmieszek? - Wściekłość znów podchodziła jej do gardła. - Co ma znaczyć ten uśmieszek, pytam? Podciągnęła rękawy koszuli.

- Mmm, przemoc. Wiesz, jak mnie to podnieca.

Eve wydała z siebie okrzyk rozpaczy i chwyciła się za włosy. - Kochanie, dlaczego nie pozwolisz, żeby zajęli się tym moi mechanicy? Albo dlaczego po prostu nie weźmiesz sobie któregoś auta z garażu?

- Bo to byłaby kapitulacja. Nie dam się pokonać tym nierobom z serwisu. - Westchnęła ciężko. - Nieważne. Za chwilę przyjdą tu Mavis i Trina. Leonardo pewnie też. Zostaną na noc.

- Zorganizujemy przyjęcie w piżamach? Będą bitwy na poduszki?

- Ależ z ciebie żartowniś. Chcesz, żebym ci o wszystkim opowiedziała, czy wolisz snuć fantazje na temat skąpo odzianych kobiet obrzucających się poduszkami?

Uśmiechnął się szelmowsko. - Zgadnij.

Eve przewróciła oczami, opadła na krzesło i zrelacjonowała krótko wydarzenia ostatnich godzin.

Roarke głaskał Galahada i uważnie ją obserwował. Wiedział, że opowiada mu o wszystkim także po to, by uporządkować myśli, by sprawdzić, czy jej plan nie ma jakichś braków, słabych punktów. Oboje zdawali sobie sprawę, że nawet najlepiej przygotowana operacja może się nie powieść, gdy któryś z jej elementów zawiedzie i zaburzy równowagę.

- Niektórzy mężczyźni ... mniej tolerancyjni mężczyźni, z pewnością nie byliby zadowoleni, słysząc, że ich żona wybiera się na piknik z innym mężczyzną - powiedział Roarke, gdy skończyła. - Przyniosę ci trochę sałatki z pomidorów.

- O to mi właśnie chodziło. Powiedziałaś, że Feeney będzie potrzebował jakiegoś technika do wozu obsługującego operację. Chyba można by go przekonać, żeby wybrał cywilnego eksperta.

Strumień myśli przepływający przez głowę Eve zatrzymał się nagle i cofnął nieco.

- To jest operacja policyjna, ty nie jesteś tam do niczego potrzebny. Masz swoją pracę.

- Owszem, mam, ale uwielbiam patrzeć, jak ty pracujesz. Roarke podrapał Galahada za uchem. Kot mrużył oczy i mruczał jednostajnie. - Może pozwolimy, by to Feeney dokonał wyboru?

- Żadnych łapówek.

Uniósł brwi w grymasie zdumienia.

- Naprawdę, pani porucznik, rani mnie pani do żywego.

Gdybym łatwo się obrażał, mógłbym nie powiedzieć ci, że porównałem listę pracowników projektu z innymi danymi i znacznie ją ograniczyłem.

- Tak? Więc do czegoś się jednak przydajesz. Rzućmy na to okiem. - Wstała, by obejść jego konsolę, lecz on wcisnął jakiś klawisz, odłożył kota i pochwycił Eve wpół, sadzając ją sobie na kolanach.

- Tylko bez głupich sztuczek - ostrzegła go.

- Czy ja coś robię? - Delikatnie przygryzł jej ucho. – Na ekranie trzecim widzisz tych członków personelu, którzy mają synów w wieku od dwudziestu do trzydziestu pięciu lat. To daje nam dwadzieścia osiem możliwości. Do tego dochodzą wnukowie w tym samym przedziale wiekowym. Kolejnych piętnaście pozycji.

- Razem mamy więc czterdzieści trzy możliwości. Z tym można już coś zrobić.

- Jednakże ... - pocałował ją w kark - biorąc pod uwagę tych członków personelu, którzy otrzymali naganę, opuścili wcześniej projekt albo zostali wymienieni w oficjalnych pozwach, możemy ograniczyć listę do osiemnastu nazwisk. Pomyślałem, że będziesz chciała zacząć właśnie od tego. Ekran czwarty.

- Trzymaj tak dalej, a mój szef zaproponuje ci stałą posadę.

- Widzę, że próbujesz mnie nastraszyć, ale ja nie poddam się tak łatwo.

- Odrzuć wszystkich po trzydziestce. Założę się, że on jest młodszy.

Roarke potarł policzkiem o szyję żony i wykonał polecenie. - Zostało ośmiu.

- Tak. Zaczniemy od nich. Komputer, zgromadź wszystkie dostępne dane dotyczące osób wymienionych na ekranie czwartym.

Wykonuję ...

- To chwilę potrwa. - Roarke zaczął całować jej szyję. Kiedy poczuła, że niczym Galahad przymyka oczy z rozkoszy, szybko je otworzyła.

- Nie masz prawa uwodzić w takiej chwili inspektora prowadzącego śledztwo.

- Och, mam ogromną wprawę w łamaniu śledztwa - mruknął, odszukując jej usta i zamykając je w pocałunku.

- No, no. Przyjemny widoczek.

W drzwiach stała Mavis Freestone, balansując lekko na dziesięciocentymetrowych podeszwach butów z jaskraworóżowej lśniącej skóry, które sięgały jej niemal do krocza. Jej włosy, ułożone w fantazyjną, trudną do określenia figurę, pofarbowane były na ten sam kolor. Całości dopełniała lekka sukienka w różowo - niebieskie wzory, sięgająca do miejsca, w którym kończyły się cholewki butów.

Uśmiechnęła się szeroko, błyskając brylancikami osadzonymi w kącikach ust.

Trina, której włosy ułożone były w wysoką na trzydzieści centymetrów, mahoniową górę, parsknęła lekko.

- Jeśli tak wygląda praca gliniarza, to zaciągnę się jeszcze dzisiaj.

Eve wbiła palce w ramię męża.

- Nie zostawiaj mnie - szepnęła. - Choćby nie wiem, co się działo, nie zostawiaj mnie z nimi samej.

- Bądź dzielna. Dobry wieczór paniom.

- Leonardo wpadnie później. Ma robotę. Summerset kazał nam od razu przyjść tutaj. - Mavis weszła do gabinetu. - Przyniosłyśmy całą stertę różnych bajerów, Dallas. Wypróbujemy je na tobie. To będzie coś niesamowitego, mówię ci.

Eve czuła, że robi jej się słabo. - Cudownie ...

- Gdzie mam to rozłożyć? - spytała Trina przyglądając się Eve w sposób, który przyprawiał ją o zimne dreszcze.

- W moim gabinecie. To oficjalna konsultacja, nie prywatny zabieg.

- Wszystko jedno. - Trina wypuściła z ust ogromny fioletowy balon, potem z powrotem wciągnęła gumę. - Pokaż mi, jak chcesz wyglądać, a ja już się tym zajmę.

Kiedy przeszły do jej gabinetu, Eve wyświetliła na ekranie zdjęcie Stephanie Finch - i w ostatniej chwili stłumiła okrzyk przerażenia, gdy Trina ujęła jej twarz w dłonie o długich na trzy centymetry, szafirowych paznokciach.

- Hm ... Wiesz, barwienie ust nie jest w tym stanie przestępstwem. Powinnaś spróbować.

- Byłam trochę zajęta.

- Zawsze jesteś trochę zajęta, Nie używasz żelu pod oczy, który ci ostatnio dałam. Nie możesz dwa razy dziennie znaleźć na to wolnej minuty? Chcesz mieć zmarszczki i wory pod oczami? Masz najseksowniejszego faceta na planecie i poza nią i chcesz, żeby patrzył na twoje zmarszczki? Co zrobisz, kiedy rzuci cię dla babki, która dba o swoją twarz?

- Zabiję go.

Trina uśmiechnęła się szeroko, migotając przy tym maleńkim szafirem umocowanym w kącie oka.

- Łatwiej używać żelu. Potrzebuję twoje zdjęcie, daj je na ten sam ekran, na którym jest twarz tej babki. Muszę uruchomić kilka programów fizjonomicznych, zanim zajmiemy się twoją twarzą. - Przystawki i drinki! Super! - Eve porwała jeden z tacy, którą właśnie wniósł kamerdyner. - Summerset, jesteś geniuszem.

Jego twarz uległa nagłej transformacji. Eve zawsze się dziwiła, że jego twarz nie rozpada się na drobne” kawałki, kiedy zmusza ją do uśmiechu.

- Smacznego. Gdybyście chciały coś jeszcze, dajcie mi tylko znać. Uzupełniłem też wszystkie zapasy w autokucharzu.

- Powinieneś tu zostać i popatrzeć. - Mavis złowiła kolejną przystawkę. - Zmienimy Dallas w kogoś zupełnie innego.

- To byłoby spełnienie moich najskrytszych marzeń - odparł Summerset, a jego uśmiech stał się kwaśny niczym plasterek cytryny. - Przyznam, że to kusząca perspektywa, ale zostawię panie jednak same.

- Ależ z niego dowcipniś - powiedziała Mavis, kiedy opuścił już gabinet.

- O tak, pękam ze śmiechu. Masz to zdjęcie - zwróciła się Eve do Triny. - Ja muszę sprawdzić pewne dane w drugim pokoju. Daj mi znać, kiedy będziesz już gotowa.

Wróciła do Roarke'a, który czekał na nią z filiżanką kawy.

- Mogłabyś się napić czegoś mocniejszego, ale wiem, że i tak wolisz kawę.

- Dzięki. Ma trzy walizki, rozumiesz trzy, wypełnione tymi odrażającymi narzędziami tortur. - Łyknęła kawy dla kurażu. Powinnam dostać za to jakąś specjalną premię. - Odwróciła się do ekranu. - No dobrze, zobaczmy, kogo tu mamy.

Oparła się o biurko męża i przeglądała kolejne zdjęcia wraz z opisami.

Lekarze, prawnicy, studenci, inżynierowie. Zaznaczyła jednego z inżynierów, który pozostawał obecnie bez pracy i w przeszłości był notowany za posiadanie narkotyków.

- To nie jest ktoś przeciętny - mówiła do siebie. - Nie pracuje po osiem godzin dziennie. Potrzebuje czasu na swoje hobby ... Jest profesjonalistą albo ma dość pieniędzy, by w ogóle nie pracować zarobkowo. Hej, chwileczkę. Komputer, powiększ to zdjęcie.

Podeszła bliżej do ekranu, który wypełniła właśnie twarz młodego mężczyzny. I spojrzała prosto w oczy Kevina Morana.

- Coś mi się wydaje Tak, znam te oczy. No i znaleźliśmy cię, Kevinie. Sprawdźmy Więc mama pracowała przy projekcie.

Ani słowa o ojcu. Była dyrektorem od public relations. Teraz ma własną firmę. Siedziba w Londynie, przedstawicielstwa w Nowym Jorku, Paryżu i Mediolanie. Jedynak urodził się trzynaście miesięcy po starcie projektu. Interesujące. Naprawdę bardzo interesujące. Dyrektor PR wnosi oskarżenie o molestowanie seksualne, wycofuje je po sześciu tygodniach, zgadza się na utajnienie akt. I odchodzi z projektu z dzieckiem i przyzwoitą sumką, która pozwala jej na założenie własnej firmy. - Eve spojrzała na Roarke'a. - Kobieta, która zajmuje się sprawami PR w tak dużym projekcie, musi mieć silną osobowość. Elegancka, inteligentna.

- Na pewno.

- Więc ta kobieta ma dziecko, a po małym skandalu odchodzi z projektu i zakłada własną międzynarodową firmę. - McNamara i spółka musieli jej dobrze zapłacić. Eve skinęła głową.

- Ale dlaczego nie usunęła ciąży? Dlaczego zdecydowała się na dziecko?

- Może chciała je mieć.

- Po co? Spójrz na jego życiorys. Oddała go do szkoły, kiedy miał ledwie trzy lata. Prywatne szkoły z internatami. Założę się, że przez te pierwsze trzy lata opiekował się nim ktoś inny. Nie miałaby czasu na założenie firmy, gdyby musiała zmieniać pieluchy i wozić dzieciaka w wózku.

- Niektórym rodzicom udaje się to pogodzić - zauważył Roarke.

- No dobrze, masz rację. Ale gdyby naprawdę go kochała, nie odesłałaby go do internatu, gdy miał ledwie trzy latka.

- Jestem skłonny się z tobą zgodzić, choć na tym polu nie mamy większego doświadczenia. Można też założyć, że musiała urodzić dziecko, żeby otrzymać odszkodowanie.

- Spławili matkę, kupili dziecko - mruknęła Eve. - W pewnym sensie to kontynuacja projektu. Długoterminowe doświadczenie. Czeka mnie jutro naprawdę fascynująca rozmowa z doktorem McNamarą. Spójrz na wykształcenie Morana. Głównie informatyka. Więc to on jest tym magikiem od komputerów. Chcę zobaczyć jego zdjęcie z dyskietek ochrony, plik Moniki Cline.

Roarke spełnił jej prośbę, podzielił ekran na pół, umieszczając obok zdjęcia Morana twarz podejrzanego.

- Masz tutaj program fizjonomiczny?

- Tak. Wiem, o czym myślisz. Chwileczkę. - Nie czekając na polecenie żony, Roarke zabrał się do pracy. Zaczął od włosów, zmieniając spiżową grzywę zabójcy na łagodny kasztan Kevina. Potem zmienił kształt twarzy, mocniej rysując kości policzkowe, wydłużając podbródek, wreszcie ujednolicił karnację, nadając jej złotawy połysk.

- Czary - mruknęła Eve, patrząc na dwie identyczne twarze. Ale w sądzie to nie wystarczy. Prawnicy rozszarpaliby to na kawałki. Nawet jeśli Monika będzie w stanie zeznawać i poda jego imię, wywiną się. Była w tym czasie odurzona, nie może dobrze pamiętać i tak dalej. Ale to on. Te same oczy. Zmienił kolor, lecz nie mógł zmienić tego, co w nich jest. A właściwie czego w nich nie ma. Są puste, zupełnie puste. Komputer, skopiuj i zachowaj te obrazy. Przywróć dane Kevina Morana na ekran. Kim jesteś, Kevinie?

Kevin Morano, urodzony 4 kwietnia 2037 roku. Włosy kasztanowe, oczy niebieskie. Wzrost: metr siedemdziesiąt osiem. Waga: siedemdziesiąt pięć kg. Miejsca zamieszkania: Nowy Jork, Londyn. Zawód: programista komputerowy, bez stałego zatrudnienia. Wykształcenie: Szkoła Przygotowawcza dla Małych Dzieci w Eastbridge. Szkoła Przygotowawcza w Mansville. Wydział Informatyki na Uniwersytecie Harwarda. Studia ukończone z wyróżnieniem, 2058. Bezdzietny. Kawaler. Nienotowany.

- Ma dwadzieścia dwa lata - mruknęła. - Tylko dwadzieścia dwa lata. Tyle samo co wnuk McNamary. On też był w Eastbridge i Manville, też skończył z wyróżnieniem studia na Harwardzie, tyle że medycynę. Też w 2058. Bezdzietny - dodała. - Założę się, że Kevin i on są przyrodnimi braćmi. Daj mi jego dane, ze zdjęciem.

- Dallas? - Przez uchylone drzwi zajrzała Mavis. - Jesteśmy już gotowe.

- Chwileczkę. - Eve uniosła rękę, kiedy na ekranie pojawiły się dane Luciasa. - Prawie ten sam wzrost i waga. Daj mi obraz z dyskietek ochrony u Grace Lutz ...

- Już to zrobiłem - powiedział Roarke.

- On jest w tym znacznie lepszy - orzekła, spoglądając na zdjęcia. - Z jego oczu nie da się niczego wyczytać. Jest sprytniejszy, bardziej opanowany, pewniejszy siebie. On dominuje w tej parze.

Kiedy Trina podeszła do drzwi, Mavis przyłożyła palec do ust, nakazując jej milczenie.

- Pracuje - szepnęła. - Aż ciarki człowieka przechodzą.

- Mogę złamać Kevina. O tak, dopadnę go jutro, zawiozę na komendę i ścisnę mu jaja, aż posinieją. Wcześniej czy później wsypie swojego koleżkę. - Cofnęła się o krok, jeszcze raz spojrzała na obie twarze. - Może udałoby mi się jeszcze dzisiaj dostać nakaz rewizji, zaskoczyć ich obu. Ale jeśli nie mają laboratorium u siebie w domu, jeśli pracują gdzie indziej, mogą zniszczyć dowody, zanim je znajdę.

- Masz DNA z dwóch ofiar - przypomniał jej Roarke.

- Nie mogę ich zmusić, żeby pozwolili mi zbadać swoje DNA, dopóki ich nie oskarżę, a nie mogę oskarżyć ich z takimi dowodami, jakie mam w tej chwili. Jeśli zakradnę się do ich domu i zbiorę odciski i DNA bez pozwolenia, przegram w sądzie. Nie mogę pozwolić sobie na przegraną. Poczekamy do jutra - zdecydowała. - Wtedy ich zamkniemy.

- Niezła jest, co? - zwróciła się Mavis do Triny.

- Tak, ale niech posadzi wreszcie ten swój niezły tyłek na krześle.

Eve odwróciła się w ich stronę, a w jej spojrzeniu, dotąd zimnym i nieugiętym, pojawiły się pierwsze oznaki strachu.

- To tylko takie ćwiczenie, sprawa tymczasowa. Żadnych zmian na stałe.

- Jasne. Zdejmuj koszulę. Musisz mieć większe cycki.

- O Boże ...

Kiedy Eve poddawała się zabiegowi czasowego powiększenia piersi, Peabody pożerała ogromną porcję sojowego deseru, który jakiś bezczelny spec od reklamy nazwał Lodową Rozkoszą. Lody polane obficie czekoladopodobnym syropem okazały się jednak całkiem smaczne. Przynajmniej do takiego wniosku doszła Peabody, kiedy oskrobywała starannie dno miseczki.

Umyła ją od razu, by brudne naczynie nie przypominało jej rano, że jest zupełnie pozbawiona siły woli. Kiedy usłyszała pukanie do drzwi, miała właśnie włączyć telewizor i położyć się do łóżka.

Pomyślała, że jeśli to znów któryś z sąsiadów ze skargą na hałas dochodzący z sąsiedniego mieszkania, każe mu wezwać policję. Miała teraz wolne, do diabła, i potrzebowała chociaż kilku godzin snu.

Kiedy jednak spojrzała na wideofon, zdumienie na moment odebrało jej mowę. Otworzyła drzwi i stanęła twarzą w twarz z McNabem. Młody detektyw miał spuchniętą wargę i podbite oko, a do tego był kompletnie przemoczony.

- Co ci się stało, do diabła?!

- Miałem wypadek. Chcę wejść.

- Próbowałam się z tobą skontaktować. Masz wyłączony komunikator.

- Byłem zajęty. Nie jestem na służbie. Niech to szlag!

- Dobrze, już dobrze. - Odsunęła się na bok. – Jesteśmy umówieni na szóstą. Mamy przełom w śledztwie. Jutro decydująca operacja. Dallas ...

- Nie chcę teraz o tym słyszeć, jasne? I tak dowiem się wszystkiego jutro rano.

- Jak sobie życzysz. - Nieco urażona, zamknęła za nim drzwi. - Piszczą ci buty.

- Co to, ja nie mam uszu? Nie słyszę, żeby coś tu piszczało.

- Czego się tak wściekasz, ktoś ci nastąpił na odcisk? - Obwąchała go podejrzliwie. - Śmierdzisz alkoholem. Co piłeś? - Na co miałem ochotę. Możesz się mnie nie czepiać?

- Posłuchaj, to ty przyszedłeś do mnie. Poobijany i mokry, do tego śmierdzisz jak podłoga w barze. Chciałam się właśnie położyć. Muszę być jutro wyspana.

- Świetnie, więc kładź się spać. I tak nie wiem, po co tu przyszedłem. - Wrócił do drzwi, otworzył je, potem znów zamknął. - Byłem u Monroego. Trochę się poprztykaliśmy.

- Co chcesz przez to ... ? - Otworzyła szeroko oczy. - Biłeś się z Charlesem? Oszalałeś?

- Może uważasz, że między nami nic nie było, ale się mylisz.

Tak jest, mylisz się. A kiedy widzę, jak na twoich oczach podrywa tę panią doktor, blondynę, to mnie to ciężko wkurza. Właściwie to najlepsza rzecz, jaka mogła cię spotkać, ale nie podobało mi się to, jak on cię traktował.

- Jak mnie traktował - powtórzyła, ogłupiała.

- Kiedy z kimś zrywasz, rób to uczciwie. Będzie cię musiał przeprosić.

- Będzie musiał przeprosić?

- Co jest, bawisz się w echo?

Musiała usiąść.

- Charles podbił ci oko i rozbił wargę?

- Jemu też się dostało. Dziś nie ma takiej ślicznej buzi jak zwykle.

- Dlaczego jesteś cały mokry?!

- Była z nim Domatto. Wylała na nas wiadro zimnej wody.

Wbił ręce w kieszenie mokrych spodni i przechadzał się po pokoju w swych popiskujących butach. - Dałbym mu popalić, gdyby nam nie przerwała. Nie powinien traktować cię w taki sposób.

Peabody otworzyła usta, by wyjaśnić, że wcale nie została źle potraktowana, szybko jednak je zamknęła. Mama wychowała ją na mądrą kobietę.

- To nie ma znaczenia. - Spuściła oczy, by ukryć błysk radości.

McNab i Charles bili się o nią. Coś nieprawdopodobnego.

- Do diabła, ma znaczenie. Nie wiem, czy poprawi ci to humor, ale wydaje mi się, że było mu naprawdę żal.

- To miły facet. Nie chce nikogo krzywdzić.

- Może, ale i tak to zrobił. - McNab przystanął przed nią. - Posłuchaj, chcę, żebyśmy znów się zeszli.

- Wczoraj wieczorem poszło nam całkiem nieźle.

- Nie chodzi mi tylko o seks. Chcę, żeby było tak jak przedtem.

Tylko trochę inaczej.

Lekko zaniepokojona, cofnęła się o krok. - Jak inaczej?

- Żadnych skoków w bok. I możemy ... no wiesz, chodzić do jakichś modnych miejsc. Nie on jeden może cię wystroić i zabrać cię do ... gdziekolwiek. Nie chcę chodzić z nikim innym i nie chcę też, żebyś ty chodziła z kimś innym.

Coś łaskotało ją w gardle, bała się jednak przełknąć ślinę. - Więc prosisz mnie, żebym z tobą została?

Zaczerwienił się, odsłonił zęby we wściekłym grymasie i wyjął ręce z kieszeni.

- Nieważne. Pewnie za dużo wypiłem. - Odwrócił się do drzwi, sięgał już do klamki.

- Tak. - Omal nie ugięły się pod nią kolana, zdołała to jednak powiedzieć.

Odwrócił się, powoli. - Co „tak”?

- Mogłabym spróbować. Zobaczyć, co z tego wyjdzie.

Zrobił krok do przodu.

- Tylko my dwoje?

- Tak.

Kolejny krok.

- Jak prawdziwa para - dodała Peabody.

- Zgoda.

Kiedy uśmiechnęła się nieśmiało, pochylił się nad nią i pocałował.

- Cholera! - Odskoczył gwałtownie do tyłu, kiedy w jego rozbitej wardze eksplodował piekący ból. Otarł usta wierzchem dłoni i zobaczył świeżą krew. - Masz coś na to?

- Jasne. - Miała ochotę przytulić go i pogłaskać jak szczeniaka. - Pójdę tylko po apteczkę.

Kiedy wróciła, zerknęła nieopatrznie na ekran z wiadomościami.

Dzisiejszej nocy robotnicy portowi wyłowili z East River nagie ciało mężczyzny. Choć policja nie ujawniła jeszcze przyczyny śmierci, wiadomo już, że ofiara została zidentyfikowana jako doktor Theodore McNamara.

- Cholera! - Peabody wypuściła z rąk apteczkę i rzuciła się do łącza.


xxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxxx

17

N im Eve przybyła nad rzekę, ciało McNamary zostało odtransportowane do kostnicy, a miejsce, w którym je znaleziono, odgrodzone przez policję. Migotliwe światła radiowozów odbijały się od ceglanych i betonowych ścian portowych magazynów.

Dziennikarze tłoczyli się wzdłuż barier, wykrzykiwali pytania i prośby o komentarze w stronę policjantów, pilnujących kordonu bezpieczeństwa. Większość z nich była dość inteligentna, by ignorować błagania, obietnice i próby przekupstwa. Eve wiedziała jednak z doświadczenia, że w końcu któryś z nich ulegnie namowom i wyjawi część tajnych informacji.

Akceptując to jako naturalny układ pomiędzy policją i mediami, przypięła do koszuli odznakę i zaczęła przeciskać się przez tłum. - Dallas, hej, Dallas! - Nadine Furst złapała ją za łokieć. - Co się dzieje? Dlaczego cię tu wezwano? Co ty masz wspólnego z McNamarą?

- Jestem gliniarzem, a on nie żyje.

- Daj spokój, Dallas. Nie ściągają cię przecież do każdego morderstwa w mieście.

Eve spojrzała na nią ze złością, co wzbudziło jeszcze większą ciekawość dziennikarki.

- Nikt mnie tu nie ściągał. Odsuń się, Nadine, blokujesz mi drogę.

- Jasne, w porządku. Podobno było to morderstwo na tle rabunkowym? Ty też tak uważasz?

- Nic jeszcze nie wiem. A teraz zejdź mi z drogi, bo każę usunąć cię siłą.

Nadine posłusznie przesunęła się na bok.

- Coś jest na rzeczy - mruknęła do operatora kamery. - Coś dużego. Trzymaj oczy szeroko otwarte. Skontaktuję się z moim człowiekiem w kostnicy, może wie już coś ciekawego. Obserwuj Dallas - dodała. - Ona jest tutaj najważniejsza.

Tymczasem Eve przepychała się przez zbity tłum reporterów i gapiów. Czuła już rzekę, kwaśny charakterystyczny zapach. Na miejscu pracowała jeszcze ekipa dochodzeniowa; światła latarek odbijały się od błyszczących białych napisów na ich plecach. Potężny reflektor oświetlał powierzchnię rzeki, czarną i oleistą niczym smoła.

Nocne morderstwo, pomyślała Eve, to spektakl czerni i bieli.

Przywołała umundurowaną policjantkę. - Kto prowadzi śledztwo?

- Detektyw Renfrew. Niski, ciemne włosy, brązowy garnitur.

I krawat - dodała mundurowa z nutką szyderstwa w głosie. - To on. Stoi tam, z rękami na biodrach, i wpatruje się w wodę, jakby za chwilę miał tu przypłynąć morderca na kajaku.

Eve spojrzała na detektywa Renfrew.

- Dobrze. Powiedz mi szybko, co się tu działo.

- Dwaj robotnicy zauważyli trupa. Mówią, że mieli akurat przerwę w pracy, a można się domyślić, że sikali do rzeki. Zgłoszenie nadeszło o dwudziestej drugiej trzydzieści. Ciało nie mogło przebywać w wodzie zbyt długo albo ryby nie były nim zainteresowane. Poważne rany głowy i twarzy. Żadnych ubrań, żadnej biżuterii, nic. Zidentyfikowali go na podstawie odcisków palców. Zabrali go stąd jakieś piętnaście minut temu.

- To wasz sektor ... posterunkowa Lewis?

- Tak jest, pani porucznik. Mój kolega i ja odebraliśmy zgłoszenie. Byliśmy na miejscu po trzech minutach. Wtedy była tu już cała zgraja robotników, ale nikt nie dotknął ciała. I jeszcze jedno, pani porucznik. Wspominałam o tym detektywowi, ale nie wydawał się zainteresowany. Niecały kilometr stąd spalił się dziś w nocy samochód. Luksusowa limuzyna, bez pasażerów. Być może tam właśnie wrzucono ciało do rzeki.

- Dobrze, dzięki. Renfrew chyba niespecjalnie ucieszy się z mojej wizyty, co?

- Nie, pani porucznik. - Lewis uśmiechnęła się kwaśno. - Na pewno się nie ucieszy.

Eve nie miała ochoty na uprzejme rozmowy i dyplomatyczne zabiegi, powiedziała sobie jednak, że dla dobra sprawy postara się zachować spokój i cierpliwość.

Renfrew odwrócił się, usłyszawszy jej kroki. Spojrzał zimnymi błękitnymi oczami najpierw na jej twarz, potem na odznakę.

- Nie wzywaliśmy tu nikogo z komendy. - Uniósł lekko ramiona, niczym bokser szykujący się do walki.

Eve była od niego wyższa co najmniej o trzy centymetry.

Uśmiechnęła się w duchu, widząc, jak napina ciało i unosi się lekko na palcach, by jej dorównać. O tak, pomyślała, widząc hardy błysk w jego oczach. Nie pójdzie jej z nim łatwo.

- Nie dostałam informacji z komendy. Nie chcę wchodzić na pana teren, detektywie Renfrew. Ofiara tego morderstwa jest powiązana z prowadzonym przeze mnie śledztwem. Myślę, że moglibyśmy sobie pomóc.

- Nie potrzebuję pani pomocy i nie interesują mnie żadne układy z wami.

- Dobrze, w takim razie pan może mi pomóc.

- Przebywa pani na terenie oznaczonym jako miejsce zbrodni, a to znaczy, że jest tu o jedną odznakę za dużo. Mam jeszcze dużo pracy.

- Detektywie, muszę wiedzieć, co pan ustalił do tej pory.

- Myślisz, że wszystko ci wolno, bo masz wyższy stopień?

Podniósł się jeszcze wyżej na palcach i dźgnął ją palcem. - Że możesz tak po prostu wejść tu i przejąć głośne morderstwo, żebyś znów mogła pokazać się w telewizji? Nie ma mowy. Ja prowadzę to śledztwo.

Eve wyobraziła sobie, że chwyta palec, którym macha jej przed twarzą, i zgina go, dopóki nie usłyszy trzasku łamanej kości. Starała się jednak nadal przemawiać spokojnym głosem.

- Renfrew, nie interesuje mnie kariera w mediach, nie chcę wykorzystywać mojego stopnia ani przejmować śledztwa. Chcę tylko wiedzieć, dlaczego człowiek, który miał jutro stawić się u mnie na przesłuchanie, ląduje martwy w rzece. Proszę cię tylko o odrobinę uprzejmości i współpracę.

- Uprzejmość i współpraca! Pieprzę to! Gdzie była ta twoja uprzejmość, kiedy przejęłaś parę tygodni temu sto dwudziestkę ósemkę? Nie pomagam gliniarzom, którzy atakują innych gliniarzy. - Coś mi się zdaje, że masz kłopoty z pamięcią, Renfrew. Sto dwudziestka ósemka stała w miejscu, a gliniarz zabijał innych gliniarzy.

Renfrew parsknął przez nos. - Ty tak mówisz.

- Ja tak mówię. A teraz ktoś zabija kobiety, którym wydaje się, że czeka je miły wieczór. Twoja sprawa łączy się z moją, więc albo będziemy stać tutaj i wkurzać się na siebie nawzajem, albo wymienimy się informacjami i szybko zamkniemy oba śledztwa.

- To moja sprawa. - Znów dźgnął ją palcem. - Ja decyduję, kto może tutaj wchodzić, a kto nie. I chcę, żebyś natychmiast stąd wyszła. Wynoś się albo każę cię wyrzucić.

Eve wbiła ręce w kieszenie, nim mogła ulec pokusie i złamać mu nos.

- Wyrzuć mnie, Renfrew. - Wyjęła mikrofon i przypięła go do klapy koszuli, obserwując, jak detektyw czerwienieje na twarzy. - Usuń mnie oficjalnie z miejsca zbrodni, która prawdopodobnie ma związek z prowadzonym przeze mnie śledztwem. Wyrzuć mnie po tym, jak poprosiłam cię o współpracę i wymianę informacji, które mogą mieć istotne znaczenie dla obu spraw.

Wbiła weń stalowe spojrzenie, odczekała pięć sekund. Technicy z ekipy dochodzeniowej przerwali pracę i przyglądali im się z coraz większym zaciekawieniem.

- Wyrzuć mnie - powtórzyła. - Ale zanim to zrobisz, pomyśl lepiej, jak będzie to wyglądało w oficjalnym raporcie, jak przedstawią to media i jak wytłumaczysz się z tego przed zwierzchnikami.

- Wyłącz ten cholerny dyktafon.

- Nie. Skończyliśmy z uprzejmościami. Mówi porucznik Eve Dallas. Zwracam się do detektywa ... - spojrzała na jego odznakę Matthew Renfrew z prośbą o informacje dotyczące śmierci Theodore'a McNamary, jako że był on świadkiem i potencjalnym podejrzanym w prowadzonym przeze mnie śledztwie.

- Może pani przeczytać mój raport, kiedy już z tym skończę.

To wszystko, czego może się pani ode mnie domagać, pani porucznik. Nie mam pani nic więcej do powiedzenia.

Kiedy odszedł, Eve wypuściła głośno powietrze. Odwróciła się do jednego z techników.

- Macie już coś ciekawego?

- Niewiele. Ciało zaplątało się w liny, inaczej dalej płynęłoby w dół rzeki. Renfrew to dupek. Powinien już dawno szukać miejsca, w którym wrzucono ciało do rzeki.

- Czas zgonu?

- Piąta czterdzieści.

- Dzięki.

- Jeśli o mnie chodzi, może pani liczyć na moją uprzejmość i współpracę.

Eve dostrzegła Peabody i przywołała ją do siebie.

- Za mną. - Przeszły razem przez kordon w miejscu, gdzie stało najmniej ludzi. - Chcę, żebyś się dowiedziała wszystkiego o pożarze samochodu, luksusowego sedana, niecały kilometr stąd. Przede wszystkim sprawdź, do kogo należał.

- Tak jest.

Eve wyjęła komunikator, potem zauważyła McNaba. - Co ci się stało? - spytała.

- . Drobna sprzeczka. - Delikatnie dotknął opuchniętego oka.

- Peabody, to ty go stłukłaś?

- Nie, pani porucznik.

- Skoro już tu jesteś i skoro nie kłócisz się właśnie z moją asystentką, pojedziesz z nią. Peabody, pogadaj z mundurowymi. Pierwsza na miejscu była Lewis i jej kolega. Nie zbliżaj się do prowadzącego; to detektyw Renfrew, dupek nad dupkami.

- Czy stłukła pani dupka nad dupkami, pani porucznik?

- Nie, ale niewiele brakowało. - Eve odwróciła się i uruchomiła łącze.

- Halo? - Lekarz sądowy odezwał się zaspanym głosem, nie otworzywszy jeszcze oczu.

- Jezu, Morris, obudziłam cię?

- Myślisz, że jak ty nigdy nie śpisz, to innym już nie wolno?

Która to godzina, do diabła?

- Godzina próby. Zaraz się przekonamy, czy jesteś gotów wyświadczyć przysługę przyjaciółce. - Kiedy usiadł, Eve skrzywiła się i odwróciła wzrok. - Człowieku, zablokuj wideo albo przykryj się lepiej, dobrze?

- Mogę cię zapewnić, Dallas, że wbrew powszechnie panującej opinii, jądra wszystkich mężczyzn wyglądają praktycznie tak samo. - Przykrył się jednak kołdrą. - Ale kiedy będziesz potem fantazjować na mój temat, a na pewno będziesz, wymyśl coś na poziomie. No dobrze, dlaczego właściwie dzwonisz do mnie o tej porze?

- Masz nowego klienta w kostnicy. Theodore'a McNamarę.

- Doktora Theodore'a McNamarę?

- Jego we własnej osobie.

Morris gwizdnął cicho.

- Skoro rozmawiam o tym właśnie z tobą, to zakładam, że słynny pan doktor nie opuścił tego padołu łez w naturalny sposób. - Wyłowiono go z East River i nie wygląda na to, żeby chciał po prostu trochę popływać.

- Jeśli dzwonisz do mnie, żeby prosić o przyspieszoną procedurę, tracisz tylko czas. Założę się, że i tak za chwilę dostanę wezwanie z komendy.

- Nie, sprawa jest trochę bardziej skomplikowana. Nie prowadzę tego śledztwa, ale McNamara jest związany z moimi zabójstwami na tle seksualnym. Rozmawiałam z nim dzisiaj po południu, a potem wezwałam go na oficjalne przesłuchanie, na jutro. Chciałabym dostać wszystkie dane z sekcji.

- Dlaczego oficer prowadzący po prostu ci ich nie przekaże?

- Nie lubi mnie. Muszę przyznać, że mnie to naprawdę głęboko rani.

- Kto prowadzi to śledztwo?

- Detektyw Matthew Renfrew.

- Ach ... - Morris poprawił poduszki i usiadł wygodniej. Facet bez polotu, z wielkimi ambicjami i małymi możliwościami. - Innymi słowy, dupek nad dupkami.

- Innymi słowy. Chyba jednak przerwę sobie zasłużony odpoczynek i osobiście obejrzę ciało słynnego doktora. Zadzwonię do ciebie.

- Dzięki, Morris. Jestem twoją dłużniczką.

- Cóż, nie będę się z tobą spierał.

- Morris? Co to za tatuaż?

Wyszczerzył zęby w uśmiechu i postukał palcem w postać wytatuowaną pod lewym sutkiem.

- Ponury Żniwiarz, kiedyś zatrudni nas wszystkich.

- Morris, jesteś chorym człowiekiem. - Wyłączyła komunikator. - Chorym człowiekiem.

Podczas rozmowy odwrócona była plecami do reporterów śledziła jednak ich poczynania. Większość dziennikarzy przygotowywała się właśnie do nadania relacji z miejsca zbrodni.

Kilka sekund później przy truchtał do niej lekko zdyszany McNab. - Idziemy i rozmawiamy - rozkazała Eve, ruszając z miejsca. Musimy trzymać się z dala od dziennikarzy. Jeśli się połapią, że McNamara miał coś wspólnego z naszym śledztwem, diabli wezmą wszystkie plany.

- To był samochód McNamary. Chemicy z ekipy dochodzeniowej powiedzieli nam, że ktoś polał go wcześniej specjalną substancją, RD - 52. To taki łatwopalny kwas. Ogień ma tak wysoką temperaturę, że pochłania nawet metal. Zostają tylko najtwardsze elementy. Świadek widział wybuch, podszedł bliżej, zapamiętał numery rejestracyjne. Gdyby znalazł się tam pięć, dziesięć minut później, nic byśmy nie wiedzieli.

- Sprytne, ale nie do końca. Powinni byli najpierw zniszczyć tablice rejestracyjne. Drobne błędy. - Spojrzała w stronę rzeki. Napad na tle rabunkowym, akurat! Kto obrabia faceta, ściąga z niego nawet ubranie, i zostawia luksusową brykę? Założę się, że McNamara odwiedził swojego mordercę zaraz po przesłuchaniu. Gdyby Renfrew nie był takim idiotą, jeszcze dzisiaj zamknęlibyśmy tę sprawę. - Wpatrzona w ciemność, rozważała różne możliwości.

Dunwood nie wie, że Renfrew jest idiotą. Renfrew powiadomi najbliższą rodzinę, czyli żonę. Na pewno nie pomyśli o wnuku. Dlaczego więc ja nie mogłabym go odwiedzić, złożyć wyrazów współczucia i zadać kilku pytań? Lucias Dunwood. Znajdź mi jego adres.

- Już się robi.

McNab odszedł, by wykonać jej polecenie, a Eve ponownie wyjęła komunikator, tym razem, żeby zadzwonić do domu.

- Cześć. - Uśmiechnęła się słabo, ujrzawszy na ekranie twarz męża. - Rozumiem, że jeszcze tam są, co?

Ponieważ w tle rozbrzmiewała ogłuszająca muzyka, przemieszana z wybuchami dzikiego śmiechu, Roarke w odpowiedzi uniósł tylko lekko brwi.

- Przepraszam, że cię w to wpakowałam. Może powinieneś zamknąć się w którymś pokoju. Ten dom jest tak wielki, że nigdy cię nie znajdą.

- Zastanawiam się nad tym. A ty pewnie chcesz mi powiedzieć, że wrócisz później, niż zamierzałaś.

- Nie mam pojęcia, ile mi to zajmie. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Jeśli nie zdążę ze wszystkim, będę potrzebować Mavis i Triny jutro rano. Może to je powinieneś zamknąć w jakimś pokoju.

- Nie będzie potrzeby. Za dobrze się bawią.

- Świetnie. - Eve odwróciła się do McNaba. - Co?

- Mam adres, ale to lipa.

- Jak to lipa?

- Zgodnie z tym, co znalazłem w liście adresowej, Lucias Dunwood mieszka w Fun House przy Times Square. Znam to miejsce, bo spędzam tam dużo czasu. To duży klub internetowy. Żadnych mieszkań.

- Lubi takie gierki - mruknęła. - Przepraszam cię na moment. Odeszła na bok, by McNab nie mógł słyszeć jej rozmowy. Posłuchaj ...

- Chcesz, żebym znalazł prawdziwy adres Dunwooda.

- McNamara na pewno go miał. Nie będę miała dostępu do jego plików, bo oficer prowadzący to zapatrzony w siebie kretyn.

- Rozumiem.

- Mogłabym zadzwonić do Whitneya i dostać oficjalne pozwolenie, ale byłoby z tym trochę kłopotu. Poza tym nie chcę wyjść na skarżypytę.

- Mhm ...

- Mogłabym też zbudzić Feeneya i dostać autoryzację przez wydział elektroniczny, ale dziś już wyrwałam z łóżka jedną osobę. - Zerknęła na McNaba. - Może więcej.

- A ja jeszcze nie śpię.

- Tak. Zasadniczo ... cóż, pomijając pewne drobiazgi proceduralne, mam prawo wglądu do części danych, bo wiąże się to z moją sprawą. Trudno określić w tej chwili, czy dotyczy to także danych osobistych i adresów, ale rano i tak dostałabym autoryzację, więc ...

- Po co czekać? Chcesz ten adres czy wolisz jeszcze przez chwilę tłumaczyć się przed samą sobą?

Dopiero teraz Eve zauważyła, że podczas rozmowy Roarke przeszedł do swego gabinetu. - Znajdę ci ten adres.

Po chwili podał jej go i uśmiechnął się.

- Och, jeszcze jedno, pani porucznik. To zaledwie kilka przecznic stąd, więc może zdąży pani wrócić do domu, nim oszaleję przy tej muzyce?

- Postaram się. W końcu jestem twoim dłużnikiem.

- Na pewno o tym nie zapomnę.

Zakończyła transmisję i przywołała do siebie McNaba. - Ściągnij Peabody. Jedziemy.

Przy samochodzie czekała na nią Nadine, wsparta o maskę i przyglądająca się z uwagą swym paznokciom.

- Hej, trzymasz tyłek na publicznej własności - poinformowała ją Eve.

- Dlaczego służbowe samochody zawsze są takie paskudne?

- Nie wiem, ale przy najbliższej okazji wyślę w tej sprawie petycję do mojego kongresmena.

- Krążą plotki, że wdałaś się w drobną sprzeczkę z detektywem Renfrew.

- Plotki to chyba nie twój dział.

- Więc pewnie nie interesuje cię to, że, jak głosi plotka, Renfrew jest dupkiem, a ty dałaś mu nieźle popalić. - Nadine poprawiła swą bujną blond fryzurę. - Ale może zainteresuje cię prosta dedukcja, bo przecież dedukcja to twoja praca. Otóż w drodze logicznego wywodu doszłam do wniosku, że doktor Theodore McNamara jest powiązany z twoim śledztwem w sprawie zabójstw młodych kobiet, że wcale nie trafił do rzeki jak ofiara napadu rabunkowego i że dobrze wiesz, kto mu rozbił mu głowę. I że ten ktoś odgrywa główną rolę w twoich zabójstwach.

- To bardzo śmiały wywód, Nadine.

- Potwierdzisz to?

Eve wzruszyła tylko ramionami i podeszła do swojego samochodu. Kiedy w ślad za nią ruszył operator kamery, osadziła go w miejscu zimnym jak lód spojrzeniem.

- Poczekaj na mnie przy naszym wozie - poleciła mu Nadine.

Gdy ten się oddalił, dodała: - Spokojnie, Dallas, on tylko wykonuje swoją pracę.

- Wszyscy wykonujemy swoją pracę. Wyłącz dyktafon.

- Dyktafon?

- Nie irytuj mnie. Wyłączysz to albo niczego się ode mnie nie dowiesz.

Dziennikarka westchnęła ciężko i wyłączyła mikrofon ukryty w złotej spince. - Wyłączone.

- Puścisz to na antenę dopiero, gdy dam ci znać.

- Dostanę też wywiad?

- Nadine, nie mam czasu na negocjacje. Prawdopodobnie dzisiaj zginęła kolejna młoda kobieta, tylko nikt jeszcze jej nie znalazł. Jeśli puścisz te swoje logiczne wywody na antenę, jutro umrze kolejna.

- Dobrze. Nie powiem ani słowa, póki nie dasz mi znać.

- Sprawa McNamary wiąże się z moim śledztwem. Rozmawiałam z nim dzisiaj po południu. Nie chciał współpracować. Podejrzewam, że znał tożsamość zabójcy. Podejrzewam też, że spotkał się z tym człowiekiem po naszej rozmowie i w rezultacie trafił do rzeki.

- To tylko potwierdza moją teorię.

- Nie skończyłam jeszcze. Przypuszczam, że te morderstwa są ściśle związane z projektem realizowanym przez J. Forrestera i Allegany Pharmaceuticals prawie dwadzieścia pięć lat temu. Seks, skandale, narkotyki, przekupstwa. Pogrzeb trochę w tych materiałach, a będziesz o kilka kroków przed konkurencją.

- Czy McNamara był bezpośrednio wmieszany w te morderstwa?

- Przed laty poświęcił wiele czasu, energii i pieniędzy, by utajnić fakty, czyny i przestępstwa, o których powinna dowiedzieć się opinia publiczna. Poproszony o udzielenie informacji dotyczących bezpośrednio śledztwa w sprawie zamordowania dwóch kobiet i usiłowania morderstwa trzeciej, odmówił współpracy. Czy je zabił? Nie. Czy jest współodpowiedzialny za ich śmierć? To kwestia sumienia. Nie moja działka.

Kiedy Eve odwróciła się do samochodu, Nadine dotknęła jej ramienia.

- Mam kontakt w kostnicy. McNamara otrzymał kilka ciosów, w twarz i głowę, niemal godzinę przed śmiercią. Próbował się osłaniać, bo był też ranny w rękę. Ciosy zostały zadane tępym narzędziem o szerokości około ośmiu cali, podczas gdy bezpośrednią przyczyną śmierci było uderzenie zadane inną bronią. To był wąski, podłużny przedmiot, taki jak samochodowa łyżka do opon. - Nadine zrobiła krótką pauzę i uśmiechnęła się. - Uważam, że uprzejmość i współpraca zawsze przynosi jak najlepsze efekty.

- No tak, teraz już wiem, że to określenie będzie mnie prześladować przez najbliższe sześć tygodni. - Eve otworzyła drzwi samochodu. - Tylne siedzenie, McNab.

- Dlaczego nie mogę siedzieć z przodu? Jestem od niej wyższy stopniem. I mam dłuższe nogi.

- Ona jest moją asystentką, ty jesteś balastem. - Wsiadła do środka i milczała, czekając, aż McNab przestanie gderać i usadowi się na tylnym fotelu. - Jedziemy z wizytą do Luciasa Dunwooda. - Skąd wzięłaś jego adres?

Eve zerknęła na wsteczne lusterko i napotkała spojrzenie McNaba.

- Mam swoje sposoby. Peabody, ty pójdziesz ze mną, on zostanie w samochodzie.

- Ale ...

- Nie będę pokazywać się tam w towarzystwie detektywa, który wygląda tak, jakby spędził wieczór w najgorszej spelunie w mieście. Zostaniesz tutaj i przez cały czas będziesz ze mną w łączności. Jeśli coś nam się stanie, natychmiast wezwiesz posiłki, a potem, w zależności od okoliczności, albo przyjdziesz nam z pomocą, albo poczekasz na wsparcie. Teraz poszukaj mi jeszcze jednego adresu. Kevin Morano.

McNab westchnął ciężko, wyjął palmtop i ułożył się wygodniej na tylnym siedzeniu.

- Hej, w kieszeni za fotelem pasażera jest jakiś baton.

Kiedy Peabody obróciła się, by zobaczyć, co to za smakołyk, Eve przesłała jej ostrzegawcze spojrzenie.

- Pierwszy, kto tknie ten baton, pozbędzie się palców i znajdzie je w swoim nosie.

- Chowasz przed nami słodycze - zarzuciła jej asystentka.

- Niczego nie chowam. To żelazny zapas, którego nie znalazł jeszcze złodziej nawiedzający regularnie moje biuro na komendzie. A jeśli on czy ona w końcu go znajdzie, będę wiedziała dlaczego. Zrobiła znaczącą pauzę. - I gorzko tego pożałujesz.

- I tak jestem na diecie.

- Nie potrzebujesz diety, Peabody. Jesteś kobietą o idealnych kształtach.

- McNab? - warknęła Eve.

- Tak, pani porucznik?

- Zamknij się.

- Tak jest.

- Wszystko w porządku, Dallas. - Peabody odwróciła się lekko, by przesłać McNabowi ciepły, niemal ckliwy uśmiech. Jesteśmy parą.

- Parą czego? Nie, nie mów mi. Nie rozmawiaj ze mną. Nie rozmawiajcie ze sobą. Niech wszędzie panuje cisza.

Peabody stłumiła parsknięcie śmiechu, potem próbowała ustawić ręcznie klimatyzację.

- Jest zepsuta - rzuciła Eve. - Zamknij się. Asystentka zrobiła obrażoną minę i otworzyła okno. McNab poruszył się niespokojnie.

- Mogę coś powiedzieć, pani porucznik? To sprawa służbowa.

- Co?

- Adres Kevina Morana. Stadion Yankee. Chce pani, żebym skontaktował się z Roarkiem ... to znaczy ... - Poprawił się szybko, gdy spojrzała groźnie we wsteczne lusterko: - Czy chce pani wykorzystać swoje źródła informacji?

- Nie. Wiem, gdzie on mieszka.

Kiedy zajechała przed wielki dom ze starego piaskowca, było już po pierwszej w nocy. W żadnym z okien nie paliło się światło, migotała tylko czerwona lampka systemu alarmowego.

- Masz broń, McNab?

- Prywatny ogłuszacz.

- Ustaw niski poziom, nie wyłączaj komunikatora. Nie zbliżaj się do domu, chyba że sama ci każę. Chodźmy, Peabody, obudzimy tego gnojka.

Kiedy weszła na pierwszy z kamiennych stopni, system alarmowy pisnął ostrzegawczo. Nacisnęła dzwonek. Natychmiast nad jej głową zapłonęła lampka i uruchomił się pierwszy stopień systemu ochrony.

Jesteś pod obserwacją: Podaj swoje nazwisko i powód wizyty.

Jeśli spróbujesz wejść na teren posiadłości bez pozwolenia, ten system natychmiast powiadomi policję.

- Porucznik Dallas, policja Nowego Jorku. - Podniosła odznakę do oka kamery. - Chcę rozmawiać z Luciasem Dunwoodem w sprawie służbowej.

Proszę poczekać ... Pan Dunwood zostanie poinformowany o pani prośbie.

- Pani porucznik, myśli pani, że ...

Eve zmieniła lekko pozycję i nastąpiła na nogę asystentki.

- Myślę, że nie jest łatwo mówić komuś o śmierci bliskiej osoby. Ale nigdy nie ma dobrej pory na przekazywanie złych wieści, nie ma sensu też czekać z tym do rana.

- Tak jest, pani porucznik. - Peabody odchrząknęła i przybrała poważną minę, zrozumiawszy, że z pewnością są nie tylko obserwowane, ale i podsłuchiwane.

Dopiero po kilku minutach zapaliło się światło w oknach na parterze. Nie słyszała trzasku otwieranych zamków, co oznaczało, że drzwi są dźwiękoszczelne. Po kilku sekundach uchyliły się bezszelestnie, a Eve po raz pierwszy zobaczyła Luciasa Dunwooda.

Jego jasnorude włosy były rozczochrane, miał zaspane oczy i bose stopy. Ubrany był w biały szlafrok, przewiązany luźno w talii. Wyglądał jak każdy młody człowiek wyrwany bez powodu z głębokiego snu.

- Przepraszam. - Zamrugał, przeganiając resztki snu. - Panie są z policji?

- Tak. - Eve jeszcze raz pokazała odznakę. - Pan Lucias Dunwood?

- Tak, to ja. O co chodzi?

- Wolałabym porozmawiać o tym w środku. Możemy wejść?

- Oczywiście. Przepraszam, jestem trochę zaspany. – Odsunął się na bok, zaprosił je gestem do obszernego holu o podłodze wykładanej marmurem. - Położyłem się dzisiaj wcześniej do łóżka. - Uśmiechnął się rozbrajająco.

- Przepraszam, że niepokoimy pana o tak późnej porze. Mam dla pana bardzo przykrą wiadomość. Może lepiej będzie, jeśli najpierw usiądziemy.

- Jaką wiadomość? Co się stało?

- Panie Dunwood, bardzo mi przykro, ale pański dziadek nie żyje.

- Mój dziadek?

Eve obserwowała z mimowolnym podziwem, jak Dunwood blednie gwałtownie i podnosi do ust drżącą rękę.

- Nie żyje? Mój dziadek nie żyje? Miał jakiś wypadek?

- Nie, został zamordowany.

- Zamordowany? O Boże, o mój Boże. Muszę usiąść.

Przygarbiony, podszedł do długiej metalowej ławy i opadł na nią ciężko. - Nie mogę w to uwierzyć. To chyba jakiś sen. Co się stało? Co mu się stało?

- Ciało pańskiego dziadka zostało wyłowione dzisiejszej nocy z East River. Toczy się już śledztwo w tej sprawie. Szczerze panu współczuję, panie Dunwood, i rozumiem pański ból, chciałabym jednak, by odpowiedział nam pan na kilka pytań.

- Oczywiście. Oczywiście, proszę pytać.

- Jest pan tu sam?

- Sam? - Podniósł głowę, a w jego oczach pojawił się podejrzliwy błysk. Szybko opuścił wzrok.

- Jeśli pan chce, mogę przysłać tu któregoś z moich ludzi.

Może łatwiej będzie panu wtedy przetrwać tę noc. - Nie, dziękuję. Poradzę sobie jakoś.

- Kiedy po raz ostatni widział pan dziadka?

- Wyjechał jakiś czas temu, miał sesję naukową poza planetą.

Ostatnio widzieliśmy się jeszcze przed tą sesją, jakieś dwa tygodnie temu.

- Czy wspominał wtedy o jakichś problemach, obawach?

- Ależ skąd. - Lucias podniósł na nią zapłakane oczy. - Nie rozumiem.

- Być może pański dziadek został zamordowany przez kogoś, kogo znał. Na kilka godzin przed tym, jak znaleziono ciało, ktoś podpalił jego samochód, zaparkowany w pobliżu rzeki. Czy domyśla się pan, co mógł robić w tym miejscu?

- Nie mam pojęcia. Jego samochód został podpalony? To wygląda jak... jak jakaś wendeta. Ale dziadek był przecież filantropem, poświęcił swe życie medycynie i badaniom. To musi być jakaś straszna pomyłka?

- Czy pan też chce zostać lekarzem?

- Tak, skończyłem niedawno medycynę. - Przycisnął palce do oczu, zakrywając większą część twarzy. A Eve przyglądała się głowie smoka wyrzeźbionej w szafirowym oku pierścienia, który Dunwood miał na prawej ręce. - Chciałem mieć czas na zastanowienie, na wybranie takiej specjalizacji, która odpowiadałaby mi najbardziej. Mój dziadek ... - Głos załamał mu się lekko, odwrócił wzrok. - Był dla mnie wzorem do naśladowania, moim mistrzem i inspiracją.

- Na pewno był z pana bardzo dumny. Rozumiem, że byliście sobie bliscy?

- Tak. Dziadek był niezwykłym człowiekiem, bez reszty oddanym nauce. Mam nadzieję, że będę godny jego pamięci. Skończyć w ten sposób, w rzece, niczym... ściek. Mój Boże, ktoś odarł go z godności. To straszne. Musi się pani dowiedzieć, kto to zrobił, pani porucznik. Morderca musi zapłacić za ten straszny czyn.

- Znajdziemy go, a sprawiedliwości stanie się zadość. Niestety, muszę panu zadać to pytanie, to standardowa procedura. Co robił pan dziś wieczorem od siódmej do północy?

- Ja ... Chryste. Nie przyszło mi to do głowy. - Na moment ukrył twarz w dłoniach, potem przeciągnął nimi przez rude loki. No tak, należę przecież do kręgu podejrzanych. Byłem w domu do ósmej ... nie, ósmej trzydzieści. Potem wyszedłem do klubu. Właściwie z nikim nie rozmawiałem. Nie spotkałem nikogo interesującego. Miałem nadzieję ... - Znów przesłał jej czarujący uśmiech. - Prawdę mówiąc, myślałem, że poderwę jakąś miłą dziewczynę, ale nie udało się. Wróciłem wcześnie. Około dziesiątej trzydzieści. Mój system bezpieczeństwa to potwierdzi.

- Więc był pan w domu sam?

- Mam służącego, androida. - Podniósł się z ławki. - Mogę go tu sprowadzić. Powie pani, kiedy wyszedłem i kiedy wróciłem. Och, mam też wydruk z kasy za drinki. N a pewno jest tam data i godzina. Czy to pani w czymś pomoże?

- Bardzo. Załatwimy szybko tę sprawę, żeby śledztwo mogło posuwać się dalej.

- Chętnie służę pani pomocą. Zawołam androida, a sam pójdę poszukać tego paragonu. Pewnie mam go w kieszeni.

- Dziękuję. Och, jeszcze jedno. Ktoś mylnie podał pański adres w aktach miejskich.

- Słucham?

- Ktoś błędnie podał pański adres. Właściwy znalazłam w dokumentach pańskiego dziadka. Może się pan tym zająć przy najbliższej okazji.

- Dziwna historia. - Uśmiechnął się słabo. - Tak, zajmę się tym. Przepraszam na minutkę.

Przywołał androida, pewien, że przyjaciel odpowiednio zmienił zapisy w jego pamięci. Kiedy jednak wszedł do swej sypialni, zaciskał pięści z wściekłości. Kevin wbiegł tam za nim.

- Powiedziałeś, że nigdy nie zidentyfikują samochodu.

- Ale zidentyfikowali - warknął Lucias. - To bez znaczenia.

Dobrze, że ta głupia suka nie pokazała się jednak dzisiaj w JeanLucas. Nie miałbym tego. - Wyciągnął paragon z kieszeni spodni. Mam doskonałe alibi, mogę spokojnie grać rolę zszokowanego i zrozpaczonego wnuka.

- A co ze mną?

- Nic o tobie nie wiedzą i nie powinni się dowiedzieć. Nie mogą też w żaden sposób udowodnić, że miałem coś wspólnego ze śmiercią dziadka. Siedź tu spokojnie i niczym się nie przejmuj. Ja zajmę się wszystkim.

Lucas zszedł z powrotem na parter.

- Był w kieszeni, tak jak myślałem. - Podał Eve paragon.

- Świetnie. Jeśli pan pozwoli, moja asystentka zrobi kopię, do dokumentacji.

- Oczywiście.

Poczekał, aż Peabody zeskanuje rachunek. - Czy mogę pani jeszcze w czymś pomóc?

- Dziękuję, nie tym razem - odparła Eve. - Pozostaniemy w kontakcie.

- Da mi pani znać, jeśli. .. kiedy znajdziecie tego, kto to zrobił?

- Będzie pan pierwszy - obiecała.

Wróciła do samochodu i usiadłszy za kierownicą, rzuciła: - Pieprzony sukinsyn! Świetnie się przy tym bawił.

- Androida można przeprogramować - powiedział McNab z tylnego siedzenia. - System ochrony też. Ten magik od komputerów mógł to zrobić. To dla niego bułka z masłem.

- Niewiele udało nam się od niego wyciągnąć. - Peabody westchnęła z żalem.

- Czyżby? - Eve postukała palcami w kierownicę. - Ani razu nie wymieniłam nazwiska jego dziadka, a on wcale nie zapytał. Ma przecież dwóch dziadków, obaj mieszkają w Nowym Jorku. Ale nie spytał wcale, który z nich nie żyje. Nie musiał. A to określenie „odarty z godności”. Przecież on właśnie to zrobił, z pełną świadomością. I pozbawił się niepodważalnego alibi, nie przyznając, że spędził część wieczoru w towarzystwie swojego przyjaciela Kevina. Chciał zachować cały spektakl dla siebie.

- No tak, więc jednak wyciągnęliśmy z niego więcej, niż myślałam.

- Owszem. Drobne błędy.

18

Roarke spotkał ich w drzwiach. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na Eve, by zrozumieć, że ta jest nie tylko zmęczona, ale i zirytowana. Najchętniej zamknąłby drzwi przed nosem Peabody i McNaba, wziął żonę na ręce i zaniósł ją do łóżka.

Eve wyczytała niemal wszystkie te myśli z jego twarzy i pospiesznie wepchnęła swoich towarzyszy do środka.

- Pomyślałam, że będzie szybciej, jeśli ich tu przywiozę.

- Możemy zamówić taksówkę - zaproponowała Peabody, choć w skrytości ducha marzyła już o spędzeniu kilku godzin w jednym z tych cudownych łóżek, jakie stały w sypialniach tego domu.

- Nie wygłupiaj się. - Roarke przeciągnął dłonią po włosach Eve, jakby chciał dodać jej otuchy. - Mamy mnóstwo miejsca. Na czyją pięść się nadziałeś, Ian?

- Monroego. - McNab uśmiechnął się i skrzywił jednocześnie, gdy przypomniała mu o sobie spuchnięta warga. - Wpadliśmy nawzajem na swoje pięści.

- Nie ma się czym chwalić. - Eve zdjęła kurtkę. - Zostaniecie tutaj. Tak czy siak spotykamy się o szóstej. Wybierzcie sobie sypialnie po przeciwnych stronach domu.

- Och - odezwała się cicho Peabody.

Roarke roześmiał się i poklepał ją po ramieniu. - Ona nie mówi poważnie.

- Owszem, mówię - mruknęła Eve, pocierając ukradkiem zaspane oczy. - Mavis i Trina?

- W basenie, razem z Leonardem, który przyszedł jakąś godzinę temu. Zostawiłem ich, kiedy postanowili urządzić sztafetę pływacką. Nago.

- Są nadzy? - McNab nagle się ożywił. - Wilgotni i nadzy?

Hm, chętnie popływałbym trochę przed snem. Tak sobie tylko pomyślałem ... - mruknął, gdy Peabody wydęła gniewnie usta.

- Koniec zabawy. Do łóżka. - Eve wskazała na schody. - Jutro mamy ważną operację i chcę, żebyście oboje byli wypoczęci. Gdzie się ulokowały syreny i ich przyjaciel?

- Och, tu i tam - odparł swobodnie Roarke. - Może wejdziesz na górę, a ja już zajmę się naszymi gośćmi.

- Dobrze. Muszę zrobić jeszcze parę rzeczy, zanim pójdę spać. - Ruszyła po schodach na górę. - J nie chcę słyszeć tupotu bosych stóp na korytarzu.

- Jest taka surowa - powiedziała cicho Peabody.

- Raczej zmęczona i zirytowana. Może skorzystamy z windy?

Roarke poprowadził ich korytarzem. - Myślę, że spodoba wam się pokój, który dla was wybrałem. Mnóstwo miejsca dla dwojga.

Eve poszła najpierw do swego gabinetu i odnalazła w miejskich plikach dokładny plan Greenpeace Park. Oznaczywszy miejsce pikniku, pozwoliła, by komputer wybrał najlepsze pozycje dla jej ludzi. Zamierzała oczywiście sprawdzić, czy zgadza się z wyborem komputera - po kilku godzinach snu.

Sporządziła listę ludzi, których chciała zaangażować do tej operacji, i przesłała jej kopię Whitneyowi.

Prysznic, postanowiła, gdy świat zaczął się jej rozmazywać przed oczami. Może prysznic rozproszy tę mgłę, która otulała jej umysł, i pozwoli popracować jeszcze przez godzinę ...

Szła właśnie do łazienki, kiedy zadzwonił jej kieszonkowy komunikator.

- Dallas, słucham.

- No tak, ty też jeszcze nie śpisz. - Morris ziewnął potężnie. - Nasz wieczorny gość opuścił tę płaszczyznę egzystencji o siódmej czterdzieści. Wcześniej miał nieprzyjemne spotkanie z tępym przedmiotem. To spotkanie doprowadziłoby do jego śmierci w przeciągu godziny, może nawet szybciej. Uszkodzenie mózgu kończy się zazwyczaj właśnie w ten sposób.

- Rozumiem. - Zbyt zmęczona, by stać, usiadła na oparciu sofy. - Przykro mi, że to właśnie ja muszę ci o tym powiedzieć, Morris, ale dostałam już te informacje od mojego człowieka z mediów. Masz u siebie przeciek.

- Nie! Doprawdy, jestem zdruzgotany. Urzędnik miejski przekazuje informacje mediom. Do czego zmierza ten świat?

- Wesołek z ciebie.

- Kto kocha swoją pracę, kocha cały świat. Ale jestem pewien, że ten twój człowiek z mediów nie wiedział wszystkiego. Dostałem właśnie raport z badań toksykologicznych.

Potrząsnęła głową, by oczyścić trochę umysł, bo do pokoju wszedł Roarke.

- Po pierwszych ciosach doktorowi podano środek pobudzający.

- Chcieli go ratować? - Zapanowała nad mętlikiem panującym w głowie i odpowiedziała sobie sama, nim zdążył zrobić to Morris. - Nie, to nie miałoby sensu. Chcieli tylko jeszcze przez chwilę utrzymać go przy życiu.

- Brawo dla tej pani. Ta substancja pobudza serce i jest bardzo szybko wchłaniana przez organizm. Gdyby trafił tu pół godziny później, nic znaleźlibyśmy żadnych śladów.

- Utrzymywali go przy życiu, żeby dowieźć go nad rzekę i tam zabić, choć umarłby i tak po tych pierwszych ciosach.

- Bez natychmiastowej pomocy medycznej ... na pewno. A nawet gdyby zapewniono mu pomoc, miałby minimalne szanse. Z pewnością utonąłby bez tego ostatniego uderzenia.

- Więc to oni chcieli zadać mu ostatni cios. Kiedy był nieprzytomny, bezradny. Odarty z godności.

- Masz naprawdę paskudnych klientów, Dallas. Przesyłam te dane do naszego wspólnego przyjaciela, detektywa Renfrew. Jego hipoteza o napadzie rabunkowym do niczego się już nie nadaje. - Dzięki. Cieszę się, że zająłeś się tym osobiście.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Dallas, prześpij się trochę, na miłość boską. Mam tu klientów, którzy wyglądają zdrowiej od ciebie.

- Tak, zrobię to. - Zakończyła transmisję i przez chwilę po prostu siedziała nieruchomo, wpatrzona w komunikator. Ocknęła się, kiedy Roarke zaczął jej ściągać szelki z kaburą ..

- Dałeś im wspólny pokój, prawda?

- Naprawdę nie masz większych zmartwień niż aktywność seksualna twoich podwładnych?

- Moi podwładni nie będą się jutro do niczego nadawać, bo całą noc spędzą na ... Co ty robisz?

- Zdejmuję ci buty. Idziesz do łóżka.

Patrzyła na czubek jego głowy. Boże, ten człowiek miał niesamowite włosy ... Czarne i jedwabiste, pomyślała, tracąc powoli kontakt z rzeczywistością. Chciałoby się zanurzyć w nie dłonie, twarz i ...

Poderwała gwałtownie głowę.

- Chcę wziąć prysznic i popracować jeszcze przez godzinkę.

- Nie, Eve, nie zrobisz tego. - W jego głosie słychać było wyraźnie nutki gniewu, kiedy odrzucił jej buty na bok. - Nie będę tu stał i przyglądał się bezczynnie, jak niszczysz swoje zdrowie. Pójdziesz do łóżka sama albo cię do tego zmuszę.

Spojrzała na niego spod uniesionych brwi. Nieczęsto budziła się w nim prawdziwa złość, gorąca niepohamowana przemoc, której nikt nie śmiał stawić czoła. Widząc go w takim stanie, Eve mogła być pewna, że naprawdę wygląda gorzej niż pacjenci Morrisa.

- Widziałam jego twarz. Patrzyłam mu w oczy - powiedziała cicho. - Nie zasnę, Roarke, bo będę ją widziała. - Przycisnęła palce do czoła, potem wstała. - Patrzyłam na niego, i gdybym nie wiedziała, kim jest naprawdę, nie zobaczyłabym tego. - Podeszła do okna, otworzyła je, wzięła głęboki oddech. - Jest młody, bardziej przypomina chłopca niż mężczyznę. Ma rude kręcone włosy, jak dziecięca lalka. Kilka godzin temu zabił, odebrał życie komuś, z kim łączyły go więzy krwi, zrobił to świadomie, z rozmysłem i ogromnym okrucieństwem. I siedział tam, mówił do mnie ze łzami w oczach. Odegrał to perfekcyjnie, a ja nie zobaczyłabym tego, nie widziałabym, co się kryje w jego wnętrzu.

Roarke słyszał w głosie żony nie tylko ogromne zmęczenie, ale coś znacznie gorszego: zniechęcenie.

- A dlaczego miałabyś to widzieć?

- Bo to mój zawód. - Obróciła się na pięcie. - Bo wypatrywałam tego i nie znalazłam. On się tym bawił. Czuję to, ale nie widziałam niczego na jego twarzy, w jego oczach. On był ... zadowolony. Podniosłam stawkę. Ta sama gra, wyższy poziom. Chciałam go zranić - kontynuowała. - Osobiście. Chciałam bić pięścią w jego twarz, wymazać ją. Wymazać jego.

- A tymczasem po prostu wyszłaś. - Zbliżył się do niej, pewien, że nie czuje łez, które spływały po jej policzkach. - Bo wymażesz go później, powstrzymując go, wsadzając do więzienia na resztę życia. Eve ... - Ujął jej twarz, otarł łzy kciukami. - Eve, kochanie, jesteś wyczerpana, gonisz resztką sił. Jeśli nie odpoczniesz, kto będzie bronił tych kobiet?

Podniosła ręce do jego dłoni.

- Pamiętasz mój ostatni sen, ten, w którym mój ojciec wstawał, choć cały broczył krwią? Powiedział, że nigdy się go nie pozbędę. Miał rację. Wymazuję jednego, a w jego miejsce natychmiast pojawia się następny. Już czeka w kolejce. Nie zasnę, bo będę ich widzieć.

- Nie dzisiaj. - Przyciągnął ją do siebie. - Dziś ich tutaj nie wpuścimy. Jeśli nie zaśniesz ... - musnął wargami jej skroń - to przynajmniej odpoczniesz.

Podniósł ją i zaniósł z powrotem na sofę. - Co ty robisz?

- Obejrzymy sobie film - odparł.

- Film. Roarke ...

- Nie robisz tego zbyt często. - Położył ją, wybrał właściwy dysk. - Wyjdź na chwilę z siebie, przejdź do innej rzeczywistości. Dramaty i komedie, radości i smutki, które pozwalają ci na chwilę zapomnieć o własnych zmartwieniach.

Wrócił, wsunął się za nią i ułożył jej głowę na swoim ramieniu. - Mówiłem ci kiedyś o tym; Magda Lane. Kiedyś ten film pomógł mi wyrwać się z depresji.

Było jej tak dobrze, kiedy leżała przytulona do niego, zrelaksowana. Pokój wypełniła muzyka, na ekranie pojawiły się pierwsze obrazy.

- Ile razy już to widziałeś? - spytała.

- Och, dziesiątki. Szsz ... Przegapisz początek.

Oglądała, a gdy powieki opadły jej na oczy, słuchała. Potem zasnęła.

Kiedy się obudziła, w pokoju było ciemno i cicho, a Roarke nadal ją tulił. Zmęczenie ciągnęło ją z powrotem w otchłań snu, przemogła się jednak i podniosła rękę, by spojrzeć na zegarek.

Już po piątej, pomyślała. Spała przez trzy godziny, i to musiało jej wystarczyć. Kiedy jednak zaczęła wstawać, Roarke przytrzymał ją przy sobie.

- Poleż jeszcze kilka minut.

- Nie mogę. Minie z pół godziny, zanim wytrzeźwieję. Ciekawe, czy można brać prysznic na leżąco. - To się nazywa kąpiel.

- To nie to samo.

- Dlaczego szepczesz?

- Nie szepczę. - Odchrząknęła i poczuła się tak, jakby ktoś wypełnił jej gardło okruchami szkła. - Mam tylko lekką chrypkę. - Światła na dziesięć procent. - Przewrócił ją na plecy i przyjrzał się jej uważnie. - Blada jak upiór - orzekł i położył dłoń na jej czole. W jego oczach pojawił się strach. - Chyba masz gorączkę. - Nie mam. - Jeśli myśl o chorobie wzbudzała w nim strach, to ona czuła prawdziwe przerażenie. - Nie jestem chora. Ja nigdy nie choruję.

- Jeśli śpisz tylko kilka godzin w tygodniu i żywisz się głównie kawą, to prędzej czy później zachorujesz. Do diabła, Eve, doprowadziłaś swój system immunologiczny do skrajnego osłabienia.

- Nieprawda. - Próbowała wstać i opadła z powrotem na sofę, gdy świat zawirował jej przed oczami. - Po prostu jestem jeszcze zaspana.

- Powinienem przywiązać cię do łóżka na następne sześć miesięcy. I postawić przy tobie straż. - Zsunąwszy się z sofy, podszedł do łącza.

- Nie wiem, dlaczego się tak wkurzasz. - Eve przeraziła się po raz kolejny, słysząc, jak jej głos zamienia się w piskliwe skamlenie. - Wezmę tylko prysznic i zaraz dojdę do siebie.

- Spróbujesz tylko ruszyć się z tej sofy, a zawlokę cię do lekarza.

- Tylko mnie tkniesz, koleś, a to ty będziesz potrzebował pomocy medycznej. - Ponieważ wypowiedziała tę groźbę świszczącym, ledwie słyszalnym głosem, nie zabrzmiała ona zbyt przekonująco.

Roarke posłał jej tylko groźne spojrzenie i włączył komunikator. - Summerset. Eve jest chora. Przyjdź tutaj.

- Co? Co ty robisz? - Podniosła się, niemal stanęła na równych nogach, nim Roarke ponownie przycisnął ją do sofy - Nie pozwolę mu się dotknąć. Spróbuje tu tylko podejść, a stłukę was obu na miazgę. Gdzie jest moja broń?

- Albo on, albo lekarz.

Eve wciągnęła głośno powietrze. - Ty nie jesteś tu szefem.

- Udowodnij to - prowokował ją. - Pokaż, że jesteś silniejsza.

Próbowała się podnieść, przytrzymał ją jednak w miejscu.

Uderzyła go pięścią w brzuch.

- Miło wiedzieć, że zostało ci jeszcze trochę sił, choć to uderzenie nie skrzywdziłoby nawet muchy.

Oburzenie niemal odebrało jej mowę.

- Możesz być pewny, koleś, że przy najbliższej okazji zawiążę ci fiuta na supeł.

- Czekam z niecierpliwością. - Obejrzał się przez ramię, kiedy do pokoju wszedł' Summerset. - Eve ma gorączkę.

- Nie mam. Nie dotykaj mnie. Zabieraj te łapska ... - Zaklęła szpetnie, próbowała się bronić, kiedy Roarke usiadł na niej okrakiem i przytrzymał jej ramiona.

- Taka dziecinada. - Summerset pocmokał z dezaprobatą i położył dłoń na jej czole. - Lekko podwyższona temperatura. Przesunął długimi palcami pod jej brodą, wzdłuż gardła. - Proszę wystawić język.

- Eve. - Roarke wypełnił to jedno słowo takim ładunkiem emocji, że nie miała już wyboru. Wystawiła język.

- Boli panią coś? - spytał kamerdyner.

- Owszem, pryszcz na tyłku. Nazywam go Summerset.

- Widzę, że nadal tryska pani dowcipem. Lekka infekcja - zwrócił się do Roarke'a. - Spowodowana, jak sądzę, zmęczeniem, stresem i niezdrowym odżywianiem. Możemy ją zatrzymać i zlikwidować objawy. Zaraz przyniosę, co trzeba. Najlepiej byłoby, gdyby spędziła dzień lub dwa w łóżku.

- Zejdź ze mnie - odezwała się czystym, wyraźnym głosem, kiedy Summerset wyszedł z pokoju. - Natychmiast.

- Nie. - Czuł, jak jej ramiona drżą w jego uścisku, i był niemal pewien, że przyczyną tego drżenia jest nie tylko złość. - Najpierw zatroszczymy się o twoje zdrowie. Jest ci zimno?

- Nie. - Umierała z zimna, a do tego bolały ją wszystkie mięśnie.

- Więc dlaczego drżysz? - Stłumił przekleństwo, puścił na moment rękę Eve i przykrył ją narzutą z sofy, nim zdołała wykorzystać chwilę wolności.

- Do diabła, Roarke, on tu wróci i każe mi wypić ten swój paskudny napar. A wystarczyłby tylko gorący prysznic. Puść mnie. Miej serce.

- Mam, i to jest twoje serce. - Pochylił się nad nią. - W tym właśnie tkwi problem.

- Czuję się lepiej. Naprawdę. - Oczywiście, było to kłamstwo, w dodatku mało przekonujące, bo jej głos drżał z zimna i osłabienia. - A kiedy zamknę tę sprawę, wezmę dzień wolnego. Będę spała dwadzieścia godzin. Będę jadła warzywa.

Musiał się uśmiechnąć. - Kocham cię, Eve.

- W takim razie nie wpuszczaj go tutaj. - Zadrżała w panice, słysząc, jak otwierają się drzwi windy. - Idzie - wyszeptała. Zaklinam cię na wszystkie świętości, ratuj mnie.

- Musi usiąść. - Summerset postawił na stoliku tacę ze szklanką pełną jakiejś mlecznej cieczy, trzema białymi tabletkami i strzykawką ciśnieniową.

Eve udała, że się poddaje, a kiedy Roarke zwolnił nieco uścisk, poderwała się do skoku. Walka była zażarta, lecz krótka. Kamerdyner znalazł się przy niej w jednej chwili, zatkał jej nos, włożył do ust trzy tabletki i wlał zawartość szklanki.

Uśmiechnął się do Roarke'a, kiedy Eve pluła białą cieczą. - Pamiętam, że kilka razy musiałem zrobić z tobą to samo.

- Właśnie od ciebie się tego nauczyłem.

- Zdejmij jej koszulę. Bomba witaminowa będzie wtedy szybciej działać.

By oszczędzić czas i własną skórę, Roarke po prostu oddarł rękaw koszuli żony. - Wystarczy?

- Jak najbardziej.

Tymczasem Eve nie miała już sił na dalszą walkę, płakała więc cicho, upokorzona. Wszystko ją bolało - głowa, ciało, duma. Kiedy Summerset przycisnął do jej ramienia strzykawkę, prawie jej nie czuła.

- Cichutko, kochanie, cichutko. - Wstrząśnięty Roarke kołysał ją w ramionach i głaskał po włosach. - Już po wszystkim. Nie płacz. - Idź sobie - powiedziała, tuląc się doń jednocześnie. - Idź sobie stąd.

- Zostaw mnie z nią na chwilę. - Summerset dotknął ramienia Roarke'a i poczuł ukłucie bólu, ujrzawszy nagie emocje na jego twarzy. - Daj nam kilka minut.

- Dobrze. - Roarke tulił ją jeszcze przez chwilę. - Będę w siłowni. Kiedy ułożył ją na sofie, Eve zwinęła się w kłębek. Kamerdyner usiadł obok niej i czekał w milczeniu, aż się wypłacze.

- To, co Roarke czuje do ciebie, przytłacza go - zaczął wreszcie. - Przed tobą nie było nikogo. Kobiety przychodziły i odchodziły, krótkotrwałe fascynacje. Mimo wszystkich krzywd, które mu wyrządzono, wciąż zdolny jest do prawdziwego uczucia. Ale przed tobą nie było nikogo, kto by je obudził. Nie widzisz, jak martwi się o ciebie?

Wyprostowała się powoli, otarła dłońmi wilgotną twarz, zawstydzona łzami i własnym zachowaniem.

- Nie powinien się martwić.

- Martwi się i będzie martwił. Potrzebuje pani odpoczynku, pani porucznik, kilku dni bez pracy i zmartwień. On też. W równym stopniu. Bez ciebie nie pozwoli sobie na chwilę wytchnienia.

- Nie mogę. Nie teraz.

- Tylko z tobą. Zamknęła oczy.

- Wyjdź do mojego gabinetu, spójrz na zdjęcia zamordowanych kobiet. I wtedy powiedz mi jeszcze raz, żebym to zostawiła.

- On tego nie zrobi, prawda? Ale by wykonywać swoją pracę, potrzebujesz siły, energii i jasności umysłu. - Pochylił się i podniósł szklankę. - Dopij to.

Spojrzała na szklankę. Za nic w świecie nie przyznałaby, że środek, który jej podał, zaczyna już działać - i nie zrobiła tego. - To pewnie trucizna.

- Trucizna. - Uśmiechnął się lekko. - Dlaczego sam o tym nie pomyślałem? Może następnym razem ...

- Ha, ha. - Wzięła od niego szklankę i wypiła resztkę podejrzanej cieczy. - Na pewno można to przyrządzić tak, by nie smakowało jak ścieki.

- Oczywiście. - Odstawił szklankę na tacę i wstał. - Ale mam prawo do drobnych przyjemności. Proponowałbym teraz trochę ćwiczeń fizycznych, niezbyt wyczerpujących, oczywiście.

Właściwie nie miała na to czasu, ale i tak zeszła do siłowni.

Roarke nie używał maszyn - robił to rzadko - lecz powoli, systematycznie wyciskał sztangę na ławeczce. Miał włączony ekran, z głośników płynęły raporty z różnych giełd światowych.

Eve, która nie rozumiała ani tych raportów, ani symboli pojawiających się na ekranie, podeszła do niego, uklękła przy jego głowie.

- Przepraszam.

Kontynuował kolejną serię ćwiczeń. - Czujesz się już lepiej? - spytał.

- Tak. Roarke, przepraszam. Byłam idiotką. Nie złość się na mnie. Teraz nie mogłabym tego znieść.

- Nie złoszczę się na ciebie. - Osadził sztangę na podpórkach i wysunął się spod niej. - Tylko czasami po prostu nie wiem już, co mam robić.

- Nie potrafię się inaczej zachowywać. Nie umiem być kimś innym.

Sięgnął po ręcznik i otarł nim twarz.

- Nie chcę, żebyś była kimś innym. Ja też nie potrafię reagować inaczej, kiedy sama wpędzasz się do grobu.

- Zazwyczaj wyciągasz mnie stamtąd, nim zamkną wieko trumny. Spojrzał na jej twarz. Wciąż taka blada, pomyślał. Niemal przezroczysta.

- Coś mi się zdaje, że tym razem nie byłem dość szybki.

- Wyjedźmy do Meksyku.

- Słucham?

- Do domu w Meksyku. - Pomyślała, że skoro nadal potrafi go zaskakiwać, to nie jest z nią jeszcze tak źle. - Dawno już tam nie byliśmy. Może zrobimy sobie parę dni wolnego, kiedy już skończę z tą sprawą?

Roarke spojrzał na nią z ukosa, potem zarzucił jej ręcznik na szyję i przyciągnął do siebie.

- No i kto kogo odciąga teraz od pracy?

- Odciągnijmy się od niej nawzajem. Daj mi trochę czasu na zamknięcie tej sprawy, a ty zrób to, co konieczne, żebyś mógł wyjechać na kilka dni. Potem uciekniemy. Będziemy leżeć na plaży, upijać się i kochać do upadłego. Będziemy oglądać filmy, aż nam wypadną oczy.

- Wróć do poprzedniego punktu.

Uśmiechnęła się i położyła mu dłonie na policzkach.

- Muszę się przygotować do spotkania. Jesteśmy umówieni, prawda?

- Tak. - Przycisnął usta do jej czoła, uradowany, że znów jest chłodne. - Jesteśmy umówieni.

Wstała i ruszyła do wyjścia, zatrzymała się jednak przed drzwiami i odwróciła, by spojrzeć na męża. Nadal siedział na ławeczce; wilgotna od potu koszulka przylegała do jego szczupłego, muskularnego ciała. Związał włosy z tyłu, choć nie chciało mu się już wiązać sznurówek u butów.

I patrzył na nią oczyma tak intensywnie błękitnymi, że Eve miała ochotę zanurzyć się w nich, zanurkować w niego.

- Przed tobą nie było nikogo - zaczęła cicho. - Chciałam ci o tym powiedzieć. A kiedy robiłam to, co robię, i kiedy coś we mnie pękało, jak wczoraj w nocy, nie miałam nikogo, kto mógłby mi pomóc. Nie chciałam, żeby ktokolwiek mi pomagał. Aż pojawiłeś się ty. Jakoś sobie wcześniej radziłam, wracałam do siebie. Ale myślę, że gdybym nadal tak sobie radziła, gdybym nadal była sama, dotarłabym do punktu, w którym nie mogłabym już dalej tego robić. A gdybym nie mogła tego dalej robić, to byłby mój koniec, Roarke. - Wzięła głęboki oddech. - Więc kiedy jesteś przy mnie, pomagasz mi wstać, po raz kolejny. I ty też walczysz o sprawiedliwość dla zmarłych. Chciałam ci to tylko powiedzieć.

Wyszła szybko, nie oglądając się nawet za siebie.

Kiedy wkroczyła do swego gabinetu sześć po szóstej, była blada i wciąż nieco zaspana, miała jednak czysty umysł. Szybko zorientowała się, że McNab i Peabody spustoszyli już autokucharza. Feeney, który przyjechał zaledwie przed kilkoma minutami, właśnie przygotowywał sobie śniadanie.

- Hej, do diabła, myślicie, że to jadłodajnia?

- Musimy nabrać sił. - Feeney wbił zęby w gruby plaster boczku. - Matko święta, to prawdziwe mięso. Kiedy ja ostatnio jadłem prawdziwą świnię?

Urwała kawałek jego porcji i sama zjadła go ze smakiem.

- Więc weź sobie jeszcze. Możesz jeść, kiedy będę przedstawiała sytuację. Peabody, zdaje się, że nie trzymam w dłoni kubka z kawą. Mogę tylko zakładać, że przeniosłam się do jakiegoś alternatywnego wszechświata.

Peabody pochłonęła ogromną porcję jajka z szynką.

- Może w tym wszechświecie ja jestem panią porucznik, a ty ... - Asystentka poderwała się szybko z miejsca, przeszyta morderczym spojrzeniem przełożonej. - Pozwoli pani, że przyniosę kubek kawy, pani porucznik.

- Zrób to. Pozostali członkowie zespołu mają tu być o ósmej.

Na ekranie jest już plan parku z posterunkami zaproponowanymi przez komputer. Przejrzymy je i w razie potrzeby poprawimy. Feeney, proponuję, żebyś zabrał McNaba do wozu technicznego.

- Wolałbym zostać w parku, pani porucznik, i wziąć udział w zatrzymaniu tego drania.

Eve spojrzała z ukosa na McNaba i ukradła kolejny kawałek bekonu z talerza, który właśnie przyniósł sobie Feeney.

- Powinieneś był pomyśleć o tym wczoraj, zanim zabrałeś się do bitki i pozwoliłeś obić sobie tę swoją śliczną buźkę. Za bardzo ściągałbyś na siebie uwagę w miejscu, gdzie bawią się dzieci i wesoło świergoczą ptaszki.

- Wpadłeś, bracie - zwrócił się Feeney do McNaba. - Zostaniesz ze mną.

- Będziemy potrzebowali jeszcze jednego elektronika na zewnątrz - kontynuowała Eve. - Znasz swoich ludzi lepiej niż ja, więc sam kogoś wybierzesz.

- To dobrze, bo już go wybrałem. Roarke - powiedział McNab i skinął głową w stronę drzwi, gdzie pojawił się właśnie rzeczony elektronik.

- Dzień dobry. - Ubrany był w elegancką czarną koszulę i spodnie, nadal jednak wyglądał równie muskularnie i groźnie jak w koszulce do ćwiczeń. - Przepraszam. Spóźniłem się?

- Myślisz, że jesteś sprytny, co?

Roarke wyciągnął z dłoni Eve kawałek bekonu, który przed chwilą sama ukradła.

- Wcale nie, pani porucznik. Wiem, że jestem sprytny. Dlatego właśnie doskonale nadaję się do tej operacji.

- Cóż, skoro on się zgodził... - wskazała kciukiem na Feeneya - to już jego sprawa. Ale pamiętaj, że to moja akcja.

Ugryzł kawałek plastra, a resztę oddał Eve. - Jak mógłbym zapomnieć?

O ósmej trzydzieści cały zespół znał już z grubsza przebieg akcji. Eve zaczęła wyznaczać poszczególne pozycje i zadania.

- Hej, hej. - Detektyw Baxter machał ręką, ściągając na siebie jej uwagę. - Dlaczego ja mam być ... cytuję: „bezdomnym, śpiącym przy parkowej alejce”?

- Bo się do tego nadajesz - odparła Eve. - I wyglądasz bardzo seksownie z licencją żebraka na szyi.

- Trueheart powinien być bezdomnym - nie dawał za wygraną Baxter. - On jest nowy.

- Mogę to zrobić, pani porucznik.

Eve zerknęła na Truehearta.

- Jesteś za młody, za ładniutki. Baxter przeżył już niejedno i widać to po nim, a do tego potrafi robić najstraszniejszą minę w całej komendzie. No, Baxter, pokaż, co potrafisz.

Baxter mruczał coś jeszcze pod nosem, niezadowolony, potem jednak opuścił luźno żuchwę i zaczął przewracać oczami. Każdym w inną stronę.

- O kurcze, super. - Peabody pochyliła się do przodu. - Zrób to jeszcze raz.

- Peabody, panuj nad sobą. Ty i Roarke będziecie udawali parę spacerującą po tym terenie. - Eve odwróciła się do mapy i za pomocą wskaźnika laserowego zaznaczyła odpowiedni obszar. Trueheart, ty będziesz pracownikiem parku, patrolujesz ten sektor.

- Ja mam najlepsze zadanie - mruknęła Peabody do McNaba.

- Nikt nie zbliża się do podejrzanego - kontynuowała Eve.

O tej porze, w ładny wiosenny dzień, w parku będzie sporo ludzi. Ludzie jedzą lunch na świeżym powietrzu, dzieciaki się bawią. Park otwarty jest codziennie dla klubów botanicznych, wycieczek szkolnych. Obszar wybrany przez podejrzanego leży nieco na uboczu, ale z pewnością i tam będzie wielu cywilów. Broń wyciągamy tylko w ostateczności. Nie chcę, żeby jakiś mały Johnny pożegnał się z życiem tylko dlatego, że kogoś zawiodły nerwy. - Usiadła na skraju biurka. - Będziecie także obserwować drugiego podejrzanego. Nie wiemy, czy nie współpracują ze sobą, przygotowując zasadzkę. Jeśli go zauważycie, jeśli będzie wam się wydawać, że go zauważyliście, powiadomicie Feeneya. Nie atakujecie go, nie robicie nic bez mojego pozwolenia. Jeśli ten drugi się tam pokaże, dostosujemy plan działania do okoliczności. Rozejrzała się po pokoju. - Żeby przymknąć tego drania, muszę poczekać, aż poczęstuje mnie drinkiem z dodatkiem narkotyku. Kiedy już to się stanie, załatwiamy go, a może ich, czysto, cicho, sprawnie. Pytania?

19

Eve odpowiedziała na ostatnie pytanie i dała swym współpracownikom dwie godziny wolnego. Wszyscy mieli stawić się na swoich posterunkach w parku o jedenastej zero zero.

- Cała operacja zostanie nagrana. Każdy z uczestników będzie zaopatrzony w ukrytą kamerę i mikrofon. Będziemy zabezpieczeni ze wszystkich stron. - Mimo to przechadzała się nerwowo po gabinecie, szukając jakichś luk w swoim planie.

- Za kilka godzin będziesz miała go w ręku - powiedział Roarke.

- Tak, będę go miała. - Przystanęła i spojrzała za okno.

Zaczynał się piękny dzień, pełen kwiatów, ciepła i błękitu nieba. Wiosna w Nowym Jorku. Cieszcie się życiem.

W parku będzie pełno ludzi. Właśnie tego chciał, pomyślała Eve. Lubił tłum. Większe ryzyko, większe emocje, większa satysfakcja.

Morderstwo na oczach tłumu.

- Dopadnę go. Chcę, żeby nie miał już żadnej drogi ucieczki.

Posiadanie narkotyków to za mało. Dodanie narkotyków do wina to za mało. Ale kiedy już mi je poda, jest skończony.

Odwróciła się, spoglądając na tablice. Na twarze.

- Finch nie przesyłała żadnych wiadomości, o których powinnam wiedzieć? - Żadnych.

- Dobrze. Jest dość bystra, żeby się porządnie przestraszyć.

A inne, pomyślała, czy się bały? Czy choć przez chwilę były dość przytomne, by zrozumieć, co się z nimi dzieje, by poczuć strach, przerażenie chwytające za gardło?

- Uratowałaś ją, Eve. Gdyby nie ty, jej twarz trafiłaby na tę tablicę.

- To nie wystarczy. - Peabody powiedziała to samo, przypomniała sobie Eve, na samym początku. - Mam wiele pytań do Kevina Morana.

- Wątpię, czy same odpowiedzi cię usatysfakcjonują.

- Czasami to jedyne, co pozostaje po sprawie. Nie chcę, żebyś brał ze sobą broń - powiedziała, odwracając się do męża.

- Broń? - Uśmiechnął się do niej niewinnie. - Ależ pani porucznik. cywilni eksperci nie otrzymują broni.

- Nie otrzymują, dobre sobie! Ty masz w swoim muzeum na piętrze cały pieprzony arsenał. Zostaw go tutaj.

- Oczywiście. Przyrzekam, że nie zabiorę niczego z mojej legalnej i zarejestrowanej kolekcji.

Eve przymrużyła oczy. - Roarke ...

- Zdaje się, że nadchodzą inni konsultanci. - Z korytarza dobiegał głośny śmiech Mavis. - Nie zapomnij powiedzieć im o zakazie noszenia broni.

- Chcesz, żeby zrewidowano cię przed operacją?

- Tylko jeśli zrobisz to ty, kochanie - odparł ciepłym, uwodzicielskim głosem. - Jestem trochę nieśmiały.

Eve nie zdążyła dać mu należytej odprawy, do pokoju wkroczyły bowiem Mavis i Trina.

- Hej, Dallas, przegapiłaś świetną imprezę.

- Tak, słyszałam.

- Miałyśmy zaplanowaną sesję - przypomniała jej Trina.

- Wiem, miałam pewną bardzo ważną sprawę do załatwienia.

Eve z trudem powstrzymała się od ucieczki, kiedy Trina podeszła bliżej i zaczęła przyglądać się jej twarzy. - Co?

- Wyglądasz fatalnie.

- Dzięki, właśnie o to mi chodziło.

- Kiedy skończysz już te swoje ważne sprawy, przyjdziesz do mnie na pełny zabieg, łącznie z seansem relaksacyjnym i choyer całego ciała.

Eve nie miała pojęcia, czym może być choyer całego ciała, brzmiało to jednak przerażająco.

- Właściwie wyjeżdżam z miasta zaraz po ...

- Możesz sobie wyjeżdżać, gdzie tylko zechcesz ... po zabiegu.

Nie pozwolę, żebyś pokazywała się ludziom w takim stanie. Wyglądasz, jakbyś spędziła tydzień w grobie. Chcesz mi zrujnować reputację?

- Tak. Właśnie do tego dążę, odkąd tylko się poznałyśmy.

- Bardzo śmieszne. Zaczynajmy.

- W takim razie, drogie panie, zostawię was same - oświadczył Roarke.

- Dokąd idziesz? - Eve próbowała go pochwycić, niczym tonący rozbitek, który chwyta się liny, lecz zręcznie umknął przed jej ręką.

- Mam sporo pracy. - Odszedł, odwracając się plecami do miłości swego życia.

- No, teraz jesteś już moja. - Trina uśmiechnęła się ustami w kolorze świeżej wiosennej trawy. - Rozbieraj się.

Leonardo szyje dla ciebie kieckę - oświadczyła Mavis jakiś czas później. - Powiedział, że nie masz w szafie nic, co pasowałoby do tego wyglądu.

- No tak, robi się coraz ciekawiej. - Eve trzymała oczy zamknięte i przypominała sobie raz za razem, że przysięgała służyć i bronić bez względu na koszty. Nawet jeśli miała oddać się na dziewięćdziesiąt minut w ręce szalonej kobiety, która wygładzała, obklejała i wypychała jej ciało Bóg wie jakimi świństwami.

- Już niedługo. - Trina, ubrana w zieloną obcisłą sukienkę i jasnoróżową pelerynę, wygładziła skóropodobną masę, za pomocą której zmieniła kształt brody Eve. - Jak się czujesz?

- Dziwnie. Piersi są jakieś takie ... ciężkie.

- Bo teraz jakieś masz. Znam faceta, który zrobi ci to na stałe, oczywiście nie za darmo.

- Zostanę przy swoich, ale dzięki za dobre chęci.

- Jak wolisz. Nie ruszaj się. To musi zaschnąć.

- Dlaczego to tyle trwa? Nie chce mi się wierzyć, żeby te dupki przygotowywały się do randki przez pół dnia.

- Bo pewnie się tyle nie przygotowywali. Przy odrobinie wprawy można w ten sposób zmienić wygląd w ciągu niecałej godziny. Ale my nie tylko zmieniamy twój wygląd. Odtwarzamy kogoś innego. - Trina wydmuchała balon z zielonej gumy do żucia. - To znacznie trudniejsze.

- Ale działa. - Mavis, odziana w oślepiającą błękitno - żółtą suknię, pełniła rolę asystentki Triny. - Twoja twarz wygląda zupełnie inaczej, Dallas. Nie masz dołka w brodzie, ani takich ostrych kości policzkowych. Wyglądasz... łagodniej. Chcesz zobaczyć?

- Dopiero na końcu. Długo jeszcze? Muszę przygotować się do akcji.

- Zbliżamy się do końca. Muszę dobrać kolor pudru, wygładzić skórę. - Trina wtarła odrobinę kolorowej masy w dłoń Eve i wydęła usta, spoglądając na zdjęcie Stephanie Finch. - Co o tym myślisz? - zwróciła się do Mavis.

- Troszkę więcej różu.

- Zgadzam się. - Trina dorzuciła odrobinę barwnika do miseczki i wymieszała jej zawartość. - Tak, to jest to. Jestem geniuszem, bez dwóch zdań. Mav, powiedz Leonardowi, żeby pospieszył się z tą kiecką. Muszę wiedzieć, gdzie ją tym pomalować.

- Im mniej, tym lepiej. - Eve zacisnęła tylko mocniej oczy.

- Rozluźnij twarz. Zacznę tutaj. Miła twarz - dodała, zabierając się do pracy. - Ładna i sympatyczna. Ale twoja jest chyba bardziej interesująca.

- Boże, Trina, chyba zemdleję z wrażenia.

- Jeśli będziesz choć trochę o nią dbać, wytrzyma następne pięćdziesiąt, sześćdziesiąt lat bez operacji. Bo masz dobre kości.

Tymczasem po drugiej stronie pokoju Mavis gruchała do domowego łącza. Eve zastanawiała się czasem, czy Mavis i Leonardo w ogóle potrafią rozmawiać ze sobą bez gruchania. - Biała obcisła sukienka, czerwona płachta - oświadczyła Mavis. - Rękawy do łokcia, owalny dekolt prawie do połowy piersi. Będzie gotowa za pięć minut.

- Jak to płachta? - dopytywała się Eve.

- Nie otwieraj ust, dopóki nie skończę. Bardzo seksowna - zwróciła się Trina do Mavis. - Dobrze dobrane kolory. Zajmiesz się rękami?

- Jasne! Uwielbiam bawić się tymi lakierami. Muszę zdjąć ci obrączkę, Dallas. Oddam ją Roarke' owi.

Eve instynktownie zacisnęła dłoń, a gest ten pobudził romantyczną duszę Mavis do całej burzy westchnień.

- Nie martw się. - Uścisnęła mocno dłoń przyjaciółki. Pamiętam, kiedy włożył ci to po raz pierwszy. Prawie rok temu. To był wspaniały ślub.

Eve znów się uspokoiła i słuchała jednym uchem paplaniny Mavis. Słysząc jej rozkoszny pomruk, domyśliła się, że przyszedł Leonardo. Potem znów nastąpiło gruchanie i cmokanie.

- Doskonała robota, Trino. - Jego głos rozbrzmiał bardzo blisko głowy Eve, więc domyśliła się, że pochylił się, by obejrzeć ją z bliska. - Nie rozpoznałbym jej. Czym to robiłaś, silitreksem czy podkładem plastycznym?

- Silitreksem. Bardziej elastyczny, a ona potrzebuje tego tylko na kilka godzin.

Eve otworzyła jedno oko, kiedy ktoś dźgnął ją palcem w policzek. I zobaczyła przed sobą szeroką złotą twarz Leonarda.

- To już koniec? - spytała.

Uśmiechnął się szeroko, błyskając złotymi i białymi zębami. - Prawie. Na pewno będziesz zadowolona. Co z oczami? - zwrócił się do Triny.

- Zmieniłam trochę kształt i kolor. Zresztą i tak będzie miała bursztynowe okulary. - Spojrzała na coś za plecami Eve. Świetna suknia. Mam barwnik do ust w tym samym kolorze, podbarwimy też lekko policzki i powieki. Zajmiecie się jej paznokciami.

- Nie trzeba się zajmować moimi paznokciami.

- Kobieta, która wybiera się na randkę, ma pomalowane paznokcie. U rąk i nóg - pouczyła ją Trina. - To zajmie tylko piętnaście minut - obiecała.

Zajęło prawie dwa razy tyle, a Eve zastanawiała się już, czy nie próbować ucieczki. Ponieważ była jednak otoczona, została na miejscu i omal nie załkała z ulgą, kiedy Trina włożyła jej przygotowaną wcześniej perukę.

Eve siedziała w bezruchu, gdy oprawcy cofnęli się o kilka kroków i przyjrzeli jej uważnie.

- Powiem tylko jedno - zaczęła Trina. - Jestem naprawdę dobra. - Strzeliła palcami. - Suknia i akcesoria.

Dwie godziny po rozpoczęciu transformacji Eve stała przed lustrem, które przyniósł jej Leonardo. Otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, stanęła prosto i spojrzała na siebie krytycznym okiem.

Wiedziała już, czym jest płachta - był to, kawałek materiału owinięty wokół talii i tworzący rodzaj spódnicy, rozciętej z przodu. Ta była morderczo czerwona i sięgała do połowy łydki. W żaden sposób jednak nie tonowała wyzywającej urody sukni, w którą ubrał ją Leonardo. Nic nie mogło tego dokonać. Nie bez powodu nazywano ją obcisłą - z tego samego powodu Eve nigdy nie ubierała się w tego rodzaju stroje.

Równie dobrze mogłaby chodzić nago.

Jej ciało było teraz krąglejsze. Choć piersi nie należały do niej, czuła się dość nieswojo, odsłaniając je aż tak wydatnie. Gdyby linia dekoltu przesunięta była jeszcze o dwa centymetry niżej, musiałaby ukarać siebie za samą za sianie publicznego zgorszenia.

Włosy były jaśniejsze i dłuższe; blond kosmyki sięgały do brody. Okrągłej brody i delikatnych krągłych policzków. Usta nie wydawały się takie szerokie na tle tych policzków i brody, choć jaskrawoczerwona szminka wydatnie je podkreślała.

Oczy były orzechowe, z iskierkami zieleni, ich wyraz pozostał jednak niezmieniony - w nich właśnie kryła się cała Eve.

- Dobrze. - Skinęła głową, patrząc, jak twarz Stephanie w lustrze odpowiada jej tym samym. - Rzeczywiście nieźle ci to wyszło. Ale teraz poddamy to prawdziwej próbie.

Przeszła do gabinetu Roarke' a.

Rozmawiał właśnie przez łącze; z laserowego faksu wysunęło się holograficzne zdjęcie jakiegoś budynku.

- Akceptuję zmiany na pierwszym poziomie. Tak. Ale będę musiał zobaczyć ... - Umilkł raptownie i wpatrywał się w nią przez pełne pięć sekund. - Przepraszam, Jansen, za chwilkę do ciebie oddzwonię. - Zakończył transmisję, wstał, podszedł do niej i obszedł ją dokoła.

- Zdumiewające. Naprawdę. Jesteś tam, w środku? - spytał i spojrzał jej w oczy. - Ach, tak. Jesteś.

- Skąd ta pewność?

- Trina jest cudotwórczynią, ale nie może zrobić nic z tymi gliniarskimi oczami. - Kiedy żona uniosła brwi, Roarke ujął jej podbródek i potarł go delikatnie kciukiem. - Zupełnie jak prawdziwa skóra.

- Sprawdź cycki - zachęciła go Trina zza pleców Eve. - To najnowszy środek. Praktycznie nie do odróżnienia. Śmiało, ściśnij.

- Cóż, skoro nalegasz ... - Ignorując ostrzegawcze warknięcie żony, chwycił jej piersi. - Wydają się bardzo ... zdrowe.

- Znikną zaraz po tym, jak go przymkniemy. Więc nie rób sobie nadziei.

- Smakują też jak prawdziwe - zapewniła go Trina. Brwi Roarke'a powędrowały do góry.

- Naprawdę?

- Nawet o tym nie myśl. ~ Eve odtrąciła jego ręce. – Chcę tylko poznać twoją opinię. Połknie przynętę?

- Razem z haczykiem i linką, pani porucznik. Powinnaś tylko poruszać się troszkę inaczej. Raczej się przechadzać, niż maszerować.

- Rozumiem.

- I nie rób takiej miny, jakbyś już miała go w pokoju przesłuchań. Idziesz na piknik do parku. Staraj się pamiętać, jak to wygląda w rzeczywistości.

- Nigdy nie byłam na pikniku w parku.

Przesunął palcem w dół jej brody, dokładnie w miejscu, gdzie kryło się wgłębienie.

- Będziemy musieli to naprawić.

Przyjechała do parku w wozie nadzoru, oparta o ramię Feeneya, podczas gdy ten po raz kolejny sprawdzał, czy wszyscy są na swoich posterunkach.

- Baxter?

Na pierwszym z monitorów pojawiła się fontanna z rzeźbami skaczących delfinów. Eve słyszała chlupot wody, strzępki rozmów przechodzących obok ludzi, jęki Baxtera proszącego o datki. Obraz podskakiwał lekko przy każdym jego kroku.

- Baxter, nie przesadzaj z tym utykaniem - poleciła Eve.

- Staram się wczuć w rolę.

- Dobra, ale pamiętaj, że wszystko, co zbierzesz od tych frajerów, pójdzie na fundusz Greenpeace.

W miarę jak Feeney łączył się z kolejnymi posterunkami, Eve miała coraz pełniejszy obraz sytuacji. Tak, jak przewidywała, w ciepłe czerwcowe południe park był pełen ludzi. Obserwowała przez moment, jak troje nauczycieli próbuje utrzymać w ryzach szkolną wycieczkę.

- Mężczyzna o wyglądzie zbliżonym do podejrzanego - rozbrzmiał w słuchawkach głos Peabody. - Biały, czarne włosy do ramion, lekkie brązowe spodnie i niebieska koszula. Niesie wiklinowy koszyk i czarną skórzaną torbę. Idzie na wschód przez ogród botaniczny, sekcja „Zagrożone gatunki”.

- Widzę go. - Eve przyglądała się mężczyźnie na ekranie. Tak, to jest właśnie swobodna przechadzka, pomyślała, widząc, jak podejrzany wymachuje lekko koszykiem. Na palcu jego prawej dłoni widniał złoty pierścień z rubinem. - Zbliżenie na pierścień rzuciła do Feeneya.

Ten powiększył obraz. Eve zobaczyła głowę smoka wyrzeźbioną w klejnocie.

- No tak, jasna sprawa. To on. Nie spuszczajcie go z oka.

Baxter, zaraz będzie w twoim sektorze. - Tak jest. Już go widzę.

- Peabody, Roarke, nie zbliżajcie się zbytnio do niego. Przyszedł trzydzieści minut wcześniej. Potrzebuje czasu, żeby się przygotować. Pozwólmy mu na to.

- Trueheart ma go na widoku - powiedział McNab od swoich ekranów. - Podejrzany idzie teraz na południe, w stronę umówionego miejsca.

- Utrzymujcie bezpieczną odległość - ostrzegła Eve. - Trueheart, trochę na lewo. Świetnie. Pooglądajmy teraz przedstawienie.

Mężczyzna opuścił ścieżkę i wszedł na obszar przeznaczony na pikniki. Siedziały tu już dwie pary oraz trzy kobiety, które najwyraźniej wybrały się do parku na lunch. Jeden samotny mężczyzna leżał na plecach, opalając się. Po chwili przekręcił się leniwie na bok i otworzył grubą książkę.

Kevin przystanął, rozejrzał się. Wybrał cień, ruszył bowiem w stronę największego drzewa, a po chwili postawił koszyk i torbę pod jego rozłożystą koroną.

- Wszystkie kamery na podejrzanego - rozkazała Eve. Potem syknęła, ujrzawszy obraz z kamery asystentki. - Peabody, Roarke, nie za blisko.

- Cudowne miejsce na piknik. - Głos Roarke'a był ciepły i radosny. - Rozłożę tutaj koc, kochanie. Nie chciałbym, żebyś poplamiła sobie tę śliczną sukienkę.

- Koc? Nie pozwoliłam nikomu zabierać koca - zaczęła Eve.

- A to niespodzianka. - Peabody roześmiała się dość niepewnie. - Nie spodziewałam się pikniku.

- Czym byłoby życie bez małych niespodzianek?

Eve zobaczyła twarz męża - i jego rozbawioną minę - kiedy rozkładał koc na trawie.

Kilkanaście stóp dalej Kevin robił to samo.

- Śliczne miejsce - kontynuował Roarke, a usiadłszy, dodał już ciszej: - Możemy podziwiać widoki, nie przeszkadzając przy tym nikomu.

- Niech nikt nie waży się działać na własną rękę. Nikt, powtarzam nikt, nie rozpoczyna akcji bez mojego sygnału. - Naturalnie. Napijesz się szampana, kochanie?

- Peabody, jeden łyk, a trafisz do drogówki.

Eve ani na moment nie spuszczała wzroku z Kevina. Ten otworzył koszyk, wyjął trzy różowe róże i położył je na kocu. Podniósł kieliszki do wina i trzymał je przez chwilę pod słońce, obserwując grę promieni słonecznych na szkle. Napełnił jeden kieliszek.

- No już, dolej Dziwki, sukinsynu.

On jednak podniósł kieliszek jak do toastu i pociągnął łyk.

Potem obrócił rękę, spojrzał na zegarek. Wyjął komunikator i zadzwonił do kogoś.

- Wzmocnij audio, Peabody - poleciła Eve. - Może dowiemy się, o czym rozmawia.

Słyszała ptaki, jakieś rozmowy, śmiech, okrzyki dzieci. Nim zdążyła wydać odpowiednie polecenie, Feeney już filtrował.

Głos Kevina rozbrzmiewał czysto i wyraźnie.

- Nie mogło być lepiej. Dziesięć osób w najbliższym otoczeniu, więc punkt za miejsce publiczne. Podejrzewam, że po drodze miniemy ochronę parku, to też dodatkowe punkty. - Roześmiał się młodym, radosnym śmiechem. - Tak, jeśli zrobię to w biały dzień, na oczach dziesiątek ludzi, na pewno obejmę prowadzenie. Dam ci znać, jak poszło. - Schowawszy komunikator, siedział przez chwilę w bezruchu, oddychając głęboko i podziwiając widok.

- Po prostu gra - mruknęła Eve. - Boże, nie mogę się już doczekać, kiedy wpakuję tych gnojków za kratki.

Tymczasem Kevin kontynuował przygotowania. Wyjął kawior, zimne przekąski do wina, pasztet z gęsich wątróbek z truflami, homary, świeże owoce.

- Trzeba przyznać, że facet wie, jak zawrócić kobiecie w głowie.

- Zamknij się, McNab - mruknęła Eve.

Kevin zjadł jedną truskawkę, potem następną. Zauważyła, jak zmieniają się jego oczy. Otóż to, pomyślała. Tak to wygląda. Chłód, wyrachowanie. Sięgnął po butelkę i napełnił drugi kieliszek.

Obserwowała go bardzo uważnie, gdy otworzył czarną torbę.

Sięgnął do środka, wyjął rękę zwróconą wnętrzem dłoni do ciała, przytrzymał ją na moment nad drugim kieliszkiem i przechylił.

Widziała w kamerze Roarke'a, jak do wina wpada cienki strumyk przezroczystej cieczy.

- Bingo. Jest gotowy. Wchodzę. Wszyscy na pozycje. Gdyby w polu widzenia pojawił się drugi podejrzany, natychmiast dajcie mi znać.

Ruszyła do wyjścia.

- Wchodzę.

- Daj mu popalić, mała - rzucił Feeney i wbił spojrzenie w ekran.

Wyszła prosto w ciepły słoneczny dzień. Uczyniwszy kilka energicznych kroków, przypomniała sobie, że ma się przechadzać. Ledwie weszła do parku, a już pojawił się przy niej jakiś biegacz. - Cześć ślicznotko. - Uśmiechnął się do niej promiennie. Może trochę pobiegamy?

- A może wyniesiesz się stąd, zanim skopię ci ten tłusty tyłek?

- Moja dziewczyna - wyszeptał czule Roarke, kiedy obrażony sportowiec zostawił ją w spokoju.

Dostrzegła Baxtera z szopą rozczochranych brudnych włosów na głowie, w podartej koszulce i opadających spodniach, wysmarowanych czymś, co przypominało substytut jajka i ketchup. Większość spacerowiczów omijała go szerokim łukiem. Kiedy Eve się do niego zbliżyła poczuła smród potu, starego piwa i moczu.

Facet naprawdę wczuł się w rolę, pomyślała. Gdy go mijała, Baxter poruszył sugestywnie brwiami, zrobił swą straszną minę i gwizdnął przeciągle.

- Pocałuj mnie w ...

- Marzę o tym ... - wyszeptał do mikrofonu ukrytego w dłoni. - Dzień i noc.

W ciągu pięciominutowego spaceru przez park otrzymała cztery niewybredne propozycje - trzy od mężczyzn i jedną od kobiety i bardzo wiele równie jednoznacznych spojrzeń.

Jeśli blond włosy i duże piersi zawsze wywoływały taką reakcję otoczenia, to mogła się tylko cieszyć, że nie ma jednego ani drugiego.

- Może powinna się pani trochę rozchmurzyć, pani porucznik zasugerował McNab. - Wygląda pani tak, jakbyś pani chciała urwać komuś głowę, a taka mina odstrasza większość facetów. - Mnie nigdy nie odstraszała - skomentował Roarke. - Kawioru? - zwrócił się głośno do Peabody.

- Cóż ... poproszę.

Eve przywołała na twarz grymas, który miał być miłym uśmiechem, i pomyślała o zasadniczej rozmowie, jaką zaraz po akcji odbędzie z podwładnym - także, a może przede wszystkim, z cywilnym ekspertem.

Potem wyszła zza ściany drzew, zobaczyła Kevina i przestała myśleć o czymkolwiek innym.

On także ją zobaczył. Na jego twarzy pojawił się nieśmiały chłopięcy uśmiech. Wstał, zawahał się, potem podszedł do Eve. - Spełnij moje marzenia i powiedz, że jesteś Stephanie.

- Jestem Stephanie. A ty ...

- Wordsworth. - Ujął jej dłoń i podniósł do ust. - Jesteś nawet piękniejsza, niż sobie wyobrażałem.

- A ty jesteś wszystkim, na co liczyłam. - Nie wyjęła dłoni z jego uścisku. Flirtowanie nigdy nie było jej mocną stroną, wcześniej jednak starannie zaplanowała, jak będzie się zachowywać, co będzie mówić. - Mam nadzieję, że się nie spóźniłam.

- Ależ skąd. To ja przyszedłem wcześniej. Chciałem ... wskazał ręką na koc i obrus z jedzeniem - chciałem, żeby wszystko było gotowe.

- Och, wygląda cudownie. Zadałeś sobie tyle trudu.

- Od dawna już czekałem na to spotkanie. - Zaprowadził ją do koca. Przeszła zaledwie o stopę od Roarke'a. - Kawior! wykrzyknęła, siadając. - Widzę, że wiesz, jak zrobić wrażenie na kobiecie. - Pochyliła się, odwróciła butelkę wina tak, by mogła zobaczyć plakietkę. Ten sam gatunek i rocznik, którym częstował Brynę Bankhead. - Moje ulubione. - Uśmiechnęła się lekko. Zupełnie, jakbyś czytał w moich myślach.

- Czułem to samo, odkąd tylko zaczęliśmy ze sobą korespondować. Rozmawiając z tobą przez Internet, miałem wrażenie, że znam cię od lat. Od zawsze.

- Facet nieźle nawija - wyszeptał jej McNab do ucha.

- Ja też czułam tę więź - odparła Eve, wykorzystując słowa Stephanie. - Te listy, poezja, którą się dzieliliśmy. Te wspaniałe opowieści o twoich podróżach ...

- Myślę ... że to przeznaczenie. „Kto nie mówi nigdy kismet...” O cholera, pomyślała. Szukając rozpaczliwie jakiejś odpowiedzi, otworzyła usta. A Roarke wyszeptał jej do ucha pozostałą część cytatu.

- „Kto nie zna wyroków losu” - powtórzyła. - Jak myślisz, co przyniesie nam los?

- Któż może to wiedzieć? Ale jak najszybciej chciałbym się o tym przekonać.

Daj mi to wino, ty pieprzony gnoju. Tymczasem, zamiast kieliszka, Kevin podał jej róże.

- Są śliczne. - Udała, że napawa się ich zapachem.

- Wiedziałem, że będą do ciebie pasować. Różowe pąki.

Delikatne i ciepłe. Romantyczne. - Podniósł kieliszek i obracał go w palcach. - Nie mogłem się doczekać chwili, kiedy ci je podaruję, kiedy będę mógł spotkać się z tobą twarzą w twarz. Wzniesiemy toast?

- Tak. - Patrzyła mu w oczy, czekając, aż sam podniesie kieliszek, wciśnie go w jej dłoń. Odgrywając dalej swą rolę, potarła zalotnie pąkami róż o policzek.

Wreszcie podniósł kieliszek. Wsunął go w jej dłoń. - Za intrygujące początki.

- I za rozstrzygające zakończenia - dodała. Podniosła kieliszek do ust; widziała, jak jego oczy śledzą każdy jej ruch. I jak pojawia się w nich błysk irytacji, gdy opuściła dłoń, nie tknąwszy nawet wina.

- Och, chwileczkę. - Roześmiała się perliście, odstawiła kieliszek i sięgnęła do torebki. - Chciałam najpierw zrobić jeszcze jedną rzecz.

Wolną ręką sięgnęła po jego dłoń, a gdy, zaintrygowany, pochylił się do niej, błyskawicznie zatrzasnęła kajdanki na jego nadgarstku. - Kevinie Morano, jesteś aresztowany ...

- Co? Co to ma znaczyć, do diabła?! - Kiedy próbował się wyrwać, z niekłamaną przyjemnością rzuciła go na ziemię, obróciła twarzą w dół i przycisnąwszy kolanem plecy, zapięła kajdanki na drugiej ręce.

- - Za zabójstwo Bryny Bankhead, usiłowanie zabójstwa Moniki Cline i współudział w zabójstwie Grace Lutz.

- O czym ty mówisz, do diabła? Co ty wyprawiasz? - Gdy znów zaczął się szarpać, przystawiła mu pistolet do głowy. - Kim ty jesteś?

- Jestem porucznik Eve Dallas. Zapamiętaj sobie to nazwisko.

To ja jestem twoim przeznaczeniem. Dallas, porucznik Eve Dallas - powtórzyła, czując, że zbiera jej się na wymioty. I powstrzymałam cię.

No i co z tego, wyszeptał głos w jej głowie. Głos jej ojca.

Przyjdzie następny. Już czeka.

Przez moment, jeden bardzo krótki moment, jej palec naciskał mocniej na spust. Wystarczyło tylko pociągnąć do końca ...

Usłyszała głosy nad sobą i wokół siebie - krzyki zaniepokojonych cywilów, rozkazy wydawane przez jej zespół. I poczuła, że Roarke jest obok niej, tuż przy jej boku.

Wstała i poderwała Kevina z ziemi.

- Wygląda na to, że dla ciebie nie był to jednak udany piknik.

Masz prawo do milczenia ... - zaczęła.

Sama odprowadziła go do samochodu. Musiała to zrobić.

Aresztowany wcale nie zamierzał milczeć. Paplał coś o pomyłce, o ułomnej sprawiedliwości i swojej wpływowej rodzinie.

Nie domagał się jeszcze prawnika, ale Eve była pewna, że zrobi to lada chwila. Miała tylko nadzieję, że nim ochłonie i pozbiera myśli, zdąży jeszcze pomęczyć go w pokoju przesłuchań.

- Muszę jechać na komendę, przycisnąć go, póki jeszcze się nie pozbierał.

- Eve ... - zaczął Roarke. Pokręciła energicznie głową.

- Nic mi nie jest. Wszystko w porządku. - Ale wcale tak nie było. Ból rozsadzał jej czaszkę. Zerwała z głowy perukę, przeciągnęła dłonią przez włosy. - Muszę pozbyć się tego świństwa. Powinni go już spisać, zanim odzyskam własne ciało i twarz.

- Trina jest już na komendzie, pomoże ci.

- To dobrze ... chyba. Zobaczymy się w domu.

- Jadę z tobą.

- Nie ma sensu ...

- ... o tym dyskutować - dokończył za nią. Ani mówić, że chce zaaplikować jej drugą dawkę lekarstw, które dał mu rano Summerset. - Może cię podwiozę? Szybciej będziemy na miejscu.

Powrót do normalnego wyglądu zajął jej czterdzieści minut.

Eve podejrzewała, że Roarke powiedział coś Trinie, ta bowiem nie poskarżyła się ani słowem, że musi tak szybko niszczyć swoje arcydzieło, nie pouczała jej też, jak powinna dbać o ciało i twarz.

Kiedy Eve obmywała twarz zimną wodą, Trina przestępowała niepewnie z nogi na nogę.

- Pomogłam zrobić coś bardzo ważnego, prawda? - odważyła się wreszcie zapytać.

Eve odwróciła ku niej ociekającą wodą twarz.

- Owszem. Bez ciebie nie dopadlibyśmy go dzisiaj.

- Och, aż mnie ciarki przeszły. - Trina uśmiechnęła się do niej rozradowana. - Ty masz to pewnie na co dzień. Pójdziesz mu teraz dokopać?

- Tak, zaraz pójdę mu dokopać.

- Przywal mu ekstra ode mnie. - Trina otworzyła drzwi i uniosła brwi, kiedy do łazienki wszedł Roarke. Postukała palcem w znaczek na drzwiach. - Ty na pewno nie jesteś kobietą, przystojniaku. - Puściła do niego oko i wyszła.

- Ma rację, na pewno nie jesteś kobietą. Nawet na komendzie zachowujemy pewne standardy dobrego wychowania i faceci nie wchodzą do damskiej toalety.

- Pomyślałem, że będziesz wolała zrobić to właśnie tutaj. Sięgnął do małej torby i wyciągnął z niej buteleczkę, pastylki i strzykawkę ciśnieniową.

- Co? - Odsunęła się pod ścianę. - Trzymaj się z dala ode mnie, ty sadysto.

- Eve, potrzebujesz następnej dawki.

- Wcale nie.

- Powiedz mi ... Patrz na mnie. Powiedz mi, że nie boli cię paskudnie głowa i wszystkie mięśnie, że nie czujesz się osłabiona. Kłamiąc - kontynuował, nim zdążyła się odezwać – wkurzysz mnie na tyle, że z przyjemnością zmuszę cię do przyjęcia tych lekarstw. Oboje wiemy z doświadczenia, że mogę to zrobić.

Zmierzyła wzrokiem dystans dzielący ją od drzwi. Nie miała szans.

- Nie chcę zastrzyku.

- To się bardzo źle składa, bo go dostaniesz. Nie powtarzajmy porannego przedstawienia. Bądź dzielnym żołnierzem i podwiń rękaw.

- Nienawidzę cię.

- Tak, wiem. Dodaliśmy do tego syropu trochę soku. Malinowego.

- Boże, już mi leci ślinka.

20

Idąc do pokoju przesłuchań A, podwijała drugi rękaw. Najwyraźniej nie tylko jej samochód miał awarię. Klimatyzacja w tej części budynku nie działała, było duszno i śmierdziało kiepską kawą.

Peabody czekała pod drzwiami, pocąc się lekko w pełnym umundurowaniu.

- Nie poprosił jeszcze o prawnika?

- Nie. Powtarza ciągle, że to pomyłka.

- Pięknie. Będzie zgrywał idiotę.

- Pani porucznik, moim zdaniem, to on uważa nas za idiotów.

- Coraz lepiej.

Kiedy Eve pochyliła się i obwąchała ją dokładnie, Peabody otworzyła szeroko oczy.

- O co chodzi?

- Masz szczęście, że nie czuję od ciebie szampana. Choć twój oddech jest podejrzanie miętowy.

Asystentka skinęła poważnie głową.

- Dziękuję, pani porucznik. Nie chciałabym sprzeciwić się pani rozkazom.

- O urządzaniu pikników w trakcie operacji porozmawiamy następnym razem. Załatwmy go.

Otworzyła drzwi. Kevin siedział przy pustym stoliku, na jednym z dwóch krzeseł. On także się pocił, znacznie jednak obficiej. Podniósł wzrok na Eve, a jego usta wykrzywiły się w drżącym uśmiechu.

- Bogu dzięki. Już myślałem, że mnie tu zostawiono i zapomniano o mnie. Zaszła jakaś straszliwa pomyłka, proszę pani. Byłem na pikniku z kobietą, którą poznałem przez Internet i którą po raz pierwszy widziałem twarzą w twarz. Nagle ona oszalała. Powiedziała, że jest z policji i włożyła mi kajdanki, a potem przywieziono mnie tutaj. - Rozłożył ręce w geście bezradności i zakłopotania. Nie mam pojęcia, o co chodzi.

- Zaraz wszystko ci wyjaśnię. - Przyciągnęła krzesło i usiadła na nim okrakiem. - Ale nazywając mnie szaloną, raczej nie wkupisz się w moje łaski, Kevin.

Wpatrywał się w nią ze zdumieniem. - Słucham? Ja pani nawet nie znam.

- No, wiesz, Kevin, jak możesz mówić coś podobnego po tym, jak ofiarowałeś mi te piękne kwiaty i recytowałeś dla mnie wiersze? Ach ci mężczyźni, nie wiadomo, co z nimi zrobić, prawda Peabody?

- Trudno bez nich żyć, ale z nimi jeszcze gorzej. Kevin przenosił spojrzenie z jednej twarzy na drugą. - To pani? To pani była w parku? Nie rozumiem.

- Mówiłam ci, żebyś zapamiętał moje nazwisko. Uruchomić nagrywanie - poleciła Eve, nie odwracając od niego wzroku. Przesłuchanie Kevina Morana, podejrzanego o zabójstwo Bryny Bankhead, współudział w zabójstwie Grace Lutz, usiłowanie zabójstwa Moniki Cline i Stephanie Finch oraz o napaść, gwałt, posiadanie narkotyków i podawanie ich innym osobom bez ich zgody. Przesłuchanie prowadzi porucznik Eve Dallas, obecna przy przesłuchaniu sierżant Delia Peabody. Pan Morano został poinformowany o swoich prawach. Zgadza się, Kevin?

- Ja nie ...

- Otrzymałeś Ostrzeżenie Mirandy, Kevin?

- Tak, ale ...

- Czy rozumiesz swoje prawa i obowiązki opisane w tym dokumencie?

- Oczywiście, ale ...

Eve cmoknęła ze zniecierpliwieniem i podniosła palec.

- Nie spiesz się tak. - Przez chwilę patrzyła na przesłuchiwanego w milczeniu. Kiedy oblizał usta, otworzył je, znów pogroziła mu palcem. Zobaczyła, jak po jego skroni spływa strużka potu. Gorąco tu - zaczęła swobodnym tonem. - Zepsuła się klimatyzacja, ale już nad tym pracują. Musi ci być gorąco w tej peruce i z tą papką na twarzy. Chcesz je zdjąć?

Kevin otworzył szeroko oczy. - Nie wiem, o czym ...

Eve po prostu sięgnęła do jego głowy, zerwała perukę i rzuciła ją Peabody.

- Trochę chłodniej, co?

- Noszenie peruki nie jest przestępstwem. - Przeciągnął drżącymi palcami przez krótko przycięte włosy.

- Tej nocy, kiedy zabiłeś Brynę Bankhead, miałeś inną perukę.

Jeszcze inną, gdy próbowałeś zabić Monikę Cline.

Spojrzał Eve prosto w oczy. - Nie znam tych kobiet.

- Nie, nie znałeś ich. Były dla ciebie niczym. Zwykłe zabawki.

Bawiło cię to, kiedy uwodziłeś je poezją, kwiatami, blaskiem świec i winem? Czułeś się wtedy seksowny? Męski? Może nie potrafisz tego zrobić, jeśli kobieta nie jest odurzona i bezbronna. Nie staje ci, jeśli to nie jest gwałt.

- To absurdalne. - Na jego twarzy pojawił się grymas gniewu. Obraźliwe.

- Och, przepraszam cię najmocniej. Ale kiedy facet musi gwałcić kobietę, żeby się podniecić, to znaczy, że nie umie robić tego w inny sposób.

Kevin uniósł dumnie głowę.

- Nigdy w życiu nie zgwałciłem kobiety.

- Pewnie nawet w to wierzysz. One tego chciały, prawda? Kiedy już wlałeś im trochę Dziwki do wina, praktycznie błagały cię o to. Ale przecież ty chciałeś, żeby się tylko trochę wyluzowały. - Eve wstała, obeszła stolik, stanęła za plecami Kevina. - Chciałeś umilić wam obojgu wieczór. Facet taki jak ty nie musi gwałcić kobiet. Jesteś młody, przystojny, bogaty, inteligentny. Wykształcony. - Pochyliła się nad nim, zbliżyła usta do jego ucha. - Ale to nudne, prawda? Facet ma prawo do jakiejś godziwej rozrywki. A kobiety? Co tam, w głębi duszy wszystkie są dziwkami. Jak twoja matka, na przykład.

Odsunął się od niej.

- O czym pani mówi? Moja matka jest kobietą sukcesu, powszechnie poważaną bizneswoman.

- Którą ktoś przeleciał w laboratorium. Ciekawe, czy znała w ogóle twojego ojca? Czy miało to dla niej znaczenie, gdy kazali jej odejść? Ile zapłacili jej za wycofanie pozwu i urodzenie dziecka? Powiedziała ci kiedyś?

- Nie ma pani prawa mówić do mnie w ten sposób. - Jego głos nabrzmiały był od łez.

- Szukałeś mamusi w tych kobietach, Kevin? Chciałeś ją wypieprzyć czy ukarać? A może jedno i drugie?

- To odrażające.

- Widzisz, wiedziałam, że choć w jednej kwestii będziemy się ze sobą zgadzać. W końcu twoja matka się sprzedała, prawda? Nie ma żadnej różnicy między nią a tymi innymi kobietami. A ty wyciągnąłeś tylko na wierzch ich prawdziwą naturę. Szukały tego w sieci. Dostały to, o co się prosiły. I jeszcze trochę. Obaj doszliście do tego samego wniosku, ty i Lucias, prawda?

Drgnął, Eve słyszała wyraźnie jego przyspieszony, świszczący oddech.

- Nie wiem, o czym pani mówi. Nie zamierzam dłużej tego słuchać. Chcę się widzieć z pani przełożonym.

- Kto wpadł na pomysł, żeby je zabijać? Ty czy on? Ty nie lubisz przemocy, prawda? Bryna to był wypadek. Zwykły pech. To może ci trochę pomóc, Kevin. Jeśli przyznasz, że śmierć Bryny była przypadkowa. Ale musisz ze mną nad tym popracować.

- Już pani mówiłem: nie znam żadnej Bryny.

Odwróciła się gwałtownie i przystawiła twarz do jego twarzy. - Wpadłeś w gówno po same uszy, dupku. Spójrz na mnie.

Mamy cię na talerzu. Wszystkie drobiazgi z twojej torby, nielegalna substancja, którą wlałeś do wina. Byłeś cały czas pod obserwacją, odkąd tylko wszedłeś do parku. Słyszeliśmy, jak rozmawiasz ze swoim koleżką o dodatkowych punktach. Jesteś bardzo fotogeniczny, Kevin. Ława przysięgłych na pewno dojdzie do tego samego wniosku, kiedy zobaczą, jak wlewasz Dziwkę do kieliszka. Na pewno zrobi to na nich takie wrażenie, że dadzą ci jakieś trzy dożywocia, bez możliwości ułaskawienia, w kolonii karnej poza planetą. Zamieszkasz w przytulnej betonowej celi. - Zadawała mu kolejne ciosy, obserwując z satysfakcją, jak jego oczy wypełniają się przerażeniem. - Trzy posiłki dziennie. Och, nie takie, do jakich jesteś przyzwyczajony - dodała, trąc między palcami materiał jego koszuli. - Ale utrzymają cię przy życiu. Przez długi, długi czas. A wiesz, co się dzieje z gwałcicielami w więzieniu? Szczególnie z tymi ładnymi. Wszyscy cię wypróbują, będą się o ciebie bić, a potem znów się tobą zajmą. Będą cię pieprzyć do nieprzytomności, Kevin. A im bardziej będziesz błagał, żeby przestali, im głośniej będziesz skamlał, tym większą im sprawisz przyjemność. - Wyprostowała się i patrzyła przez chwilę w szybę, w koszmar, który żył w jej własnych oczach. Który wpełzał do jej wnętrza. - Jeśli będziesz miał szczęście, jakiś Wielki Willy czy Gruby Ben zrobi z ciebie swoją dziwkę i nie pozwoli innym zbliżyć się do ciebie. Czujesz, jakie to szczęście, Kevin?

- To jest molestowanie. Zastraszanie.

- To rzeczywistość - warknęła. - To jest przeznaczenie, to jest los. To jest twój pieprzony kismet, koleś. Polowałeś na kobiety w Internecie. W poetyckich grupach dyskusyjnych. Tak znalazłeś Brynę Bankhead. Korespondowałeś z nią, ukrywając się pod imieniem Dante. I współpracując ze swoim przyjacielem i współzbrodniarzem, Luciasem Dunwoodem, zaaranżowałeś spotkanie z Bryną. - Umilkła na moment, żeby miał czas zrozumieć, co kryje się za tymi słowami. - Posłałeś jej kwiaty do pracy, różowe róże. Obserwowałeś jej mieszkanie, kiedy miała wolne. Korzystałeś z komputera w cyberkafejce po drugiej stronie ulicy. Tam cię dopadliśmy. Pewnie nie wiedziałeś, że pracuje u nas cały oddział cybermaniaków, co Kev? Wiesz, zdradzę ci pewien sekret. Pochyliła się i zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. - Nie jesteś taki dobry, jak ci się wydaje. Ani tam, ani w klubie przy Piątej. Zostawiłeś ślady. - Widziała, jak jego usta drżą, a oczy wypełniają się łzami, niczym oczy dziecka, które za moment się rozpłacze. Nieważne, wróćmy do Bryny Bankhead. Spotkałeś się z nią w Tęczowym Pokoju. No jak, przypominasz sobie coś, Kevin? Była ładną kobietą. Piliście wino. A właściwie ty piłeś wino, a ona Dziwkę wymieszaną z winem. Kiedy była już otumaniona, wróciliście razem do jej mieszkania. Tam dałeś jej jeszcze trochę Dziwki, na wszelki wypadek. - Eve uderzyła rozpostartymi dłońmi w blat stolika, po czym pochyliła się do przodu. - Włączyłeś muzykę, zapaliłeś świece, rozsypałeś płatki róż na pościeli. ł zgwałciłeś ją. Żeby dodać temu trochę smaczku, nafaszerowałeś ją jeszcze Dzikim Królikiem. Jej organizm nie mógł tego wytrzymać, umarła. Umarła na tym różanym łóżku. Przestraszyła cię, co? Wkurzyła. Jak mogła tak po prostu umrzeć sobie i rozpieprzyć twój plan? Wyrzuciłeś ją przez balkon, zrzuciłeś na ziemię jak śmieć.

- Nie.

- Patrzyłeś jak spada, Kevin? Nie sądzę. Wtedy już z nią skończyłeś. Musiałeś chronić swój tyłek, prawda? Biec do domu, do Luciasa, i spytać go, co dalej. - Eve wyprostowała się, podeszła do automatu i nalała sobie kubek wody. - On tobą rządzi, prawda? Ty nie masz dość ikry, żeby rządzić sobą samym.

- Nikt mną nie rządzi. - Odwrócił się do niej, a łzy zniknęły z jego oczu. - Ani Lucias, ani ty, ani nikt inny. Jestem mężczyzną, sam decyduję o sobie.

- Więc to był twój pomysł.

- Nie, to był... Nie mam nic do powiedzenia. Chcę się zobaczyć z moim prawnikiem.

- Dobrze. - Oparła się biodrem o stół. - Miałam nadzieję, że to powiesz, bo kiedy wciągniesz w to prawników, nie będę musiała proponować ci żadnego układu. Muszę ci powiedzieć, Kevin, że na samą myśl o układzie z tobą robiło mi się niedobrze. A mam bardzo mocny żołądek, prawda Peabody?

- Jak ze stali, pani porucznik.

- Tak jest, jak ze stali. - Eve poklepała się po brzuchu. - Ale tobie udało się w nim zamieszać. Teraz wreszcie odzyskałam spokój, wyobrażając sobie, jak spędzasz resztę życia w celi, bez swoich ślicznych ubrań, pod czułą opieką Wielkiego Willa. Odepchnęła się od stołu. - Kiedy za chwilę twoje miejsce zajmie Lucias, znów zrobi mi się trochę niedobrze. Bo on na pewno przystanie na układ i zwali wszystko na ciebie. Peabody, jak wyglądają notowania bukmacherów w tej kwestii?

- Trzy do pięciu na Dunwooda, pani porucznik.

- Muszę szybko postawić pieniądze. No dobra, wzywamy tego prawnika, Kevin. Przerwa w przesłuchaniu. Podejrzany domaga się przedstawiciela. - Ruszyła do drzwi.

- Poczekaj.

Jej oczy, zimne jak lód, trafiły na wzrok Peabody.

- Coś ci przyszło do głowy, Kevin? - spytała Eve.

- Zastanawiałem się tylko ... pytam z czystej ciekawości, co rozumiesz przez układ.

- Przykro mi, nie mogę o tym mówić, bo poprosiłeś o prawnika.

- Prawnik może poczekać.

Mam cię, pomyślała i odwróciła się do niego.

- Wznowić nagrywanie. Kontynuacja przesłuchania, te same podmioty. Kevin, powtórz to, co powiedziałeś przed chwilą.

- Prawnik może zaczekać. Chciałbym wiedzieć, co rozumiesz przez układ.

- Będę potrzebowała jakichś tabletek na wzmocnienie żołądka. - Westchnęła i usiadła. - Wiesz, co musisz zrobić, Kevin? Musisz opowiedzieć mi dokładnie, jak to wszystko wyglądało. Krok po kroku. Musisz okazać skruchę i chęć poprawy. Jeśli to zrobisz, wstawię się za tobą. Poproszę, żeby zapewnili ci lepsze warunki, oddzielili od innych więźniów.

- Nie rozumiem. Co to za układ? Myślisz, że pójdę do więzienia?

- Och, Kevin, Kevin. - Uśmiechnęła się, westchnęła. - Wiem, że tam pójdziesz. To, co zdarzy się później, zależy tylko od ciebie. - Chcę zostać uniewinniony.

- A ja chcę śpiewać w rewiach na Broadwayu. Żadne z nas nie ma szans na realizację tych pięknych marzeń. Mamy twoje DNA, ty głupi bucu. Nie chciało ci się nawet zadbać o kondom. Mamy twoją spermę, twoje odciski palców. Wiesz, do czego potrzebna jest ta próbka, którą pobrali ci przed chwilą? Za kilka minut będziemy znali wyniki. Będzie pasowała do tego, co zostawiłeś w Brynie i Monice, oboje dobrze o tym wiemy. A kiedy już dostanę to potwierdzenie, kiedy będę trzymać je w ręce, zabawa się skończy. Wszyscy prawnicy świata nie będą w stanie wyciągnąć cię z tego.

Wpatrywał się w nią, w jej twarz, w oczy, i wiedział.

- Musisz mi coś dać. Jakąś propozycję ugody, jakąś nadzieję.

Mam pieniądze ...

Pochwyciła go za koszulę na piersiach, omal nie zrywając się z krzesła.

- Proponujesz mi łapówkę, Kevin? Mam dodać próbę przekupstwa policjanta do listy twoich grzechów?

- Nie, nie, ja tylko ... Potrzebuję pomocy. - Próbował się zdobyć na spokojny, pojednawczy uśmiech. - Nie mogę pójść do więzienia. To nie jest miejsce dla mnie. To była tylko zabawa. Gra. To był pomysł Luciasa. Wypadek.

- Zabawa, gra, pomysł kogoś innego, wypadek. - Potrząsnęła głową. - To ma być jakiś quiz?

- Byliśmy znudzeni, to wszystko. Nudziliśmy się i musieliśmy coś zrobić! To miała być tylko zabawa, powtórka wielkiego eksperymentu jego dziadka. Potem wszystko się popieprzyło. To był wypadek. Ona nie miała umrzeć.

- Kto nie miał umrzeć, Kevin?

- Ta pierwsza kobieta. Bryna. Ja jej nie zabiłem. To był wypadek.

Eve opadła na oparcie krzesła.

- Powiedz mi, jak to się stało, Kevin. Opowiedz mi o wszystkim.

Godzinę później Eve wyszła z pokoju przesłuchań, przyciskając dłonie do oczu.

- żałosny, bolesny wrzód na tyłku ludzkości.

- Tak jest, pani porucznik. Owinęłaś go sobie wokół palca - dodała Peabody. - Cały pluton prawników nie znajdzie najmniejszej dziury w tym zeznaniu. Facet przepadł z kretesem.

- Tak. Ale ten drugi nie da się tak łatwo złamać. Przygotuj zespół, Peabody. Ci sami ludzie co w parku. Zaraz dostanę nakaz aresztowania Dunwooda. Zasłużyli na udział w akcie drugim.

- Już się robi. Dallas?

- Co?

- Naprawdę chcesz śpiewać w rewiach na Broadwayu?

- A kto by nie chciał? - Eve wyjęła komunikator, by poprosić o nakaz aresztowania. Zadzwonił w jej dłoni. - Dallas, słucham. - Moje biuro - rozkazał Whitney. - Natychmiast.

- Tak jest. Co mu się stało? - mruknęła. - Zbierz zespół, Peabody. Chcę pojechać po Dunwooda najpóźniej za godzinę.

Jej umysł wciąż był zaprzątnięty zeznaniami Kevina Morana i nadzieją na rychłe aresztowanie Dunwooda, kiedy wkroczyła do gabinetu szefa. Gotowa była złożyć mu ustny raport. Jej plany gwałtownie się zmieniły, gdy obok komendanta zobaczyła Renfrew i jakiegoś obcego mężczyznę.

Whitney przemówił do niej, nie wstając zza biurka.

- Pani porucznik, to jest kapitan Hayes. Zdaje się, że zna już pani detektywa Renfrew.

- Tak jest.

- Detektyw Renfrew przyszedł tu ze swoim kapitanem. Chce złożyć oficjalną skargę w sprawie pani zachowania podczas śledztwa dotyczącego śmierci Theodore'a McNamary. Mam nadzieję, że uda nam się tego uniknąć, dlatego wezwałem tu panią, by przedyskutować sprawę.

W głowie huczało jej od nadmiaru wrażeń, w brzuchu burczało z głodu.

- Niech sobie pisze, co chce.

- Pani porucznik, ani ja, ani ten wydział nie chce się bawić z papierkową robotą, jeśli można tego uniknąć.

- Nie obchodzi mnie to, czego chce pan i wydział. - Jej słowa i ton głosu wywołały dziwny błysk w oczach Whitneya. - Napisz tę skargę, Renfrew. Napisz ją, a ja cię wykończę.

- Mówiłem wam. - Renfrew uśmiechnął się drwiąco. - Żadnego szacunku dla odznaki, żadnego szacunku dla innych oficerów. Wchodzi na miejsce przestępstwa, panoszy się, próbuje mnie zastraszyć, podważa mój autorytet. Wypytywała techników z mojej ekipy po tym, jak kazałem jej odejść z miejsca zbrodni. Bez mojej zgody i wiedzy przepytuje lekarza o ciało.

Whitney podniósł rękę, powstrzymując tę tyradę. - Pani odpowiedź, pani porucznik?

- Chce pan poznać moją odpowiedź? Proszę bardzo. - Wściekła, wyjęła z kieszeni dysk i rzuciła go na biurko komendanta. - Oto moja odpowiedź. Oficjalny zapis. Ty idioto - zwróciła się Renfrew. - Chciałam puścić to płazem. To był mój błąd. Nikt nie powinien przepuszczać takim gliniarzom jak ty. Myślisz, że odznaka chroni cię w jakiś sposób? Że to młot, którym możesz walić na prawo i lewo? To twoja pieprzona odpowiedzialność, twój cholerny obowiązek, a nie tarcza i broń.

Hayes otworzył usta, by coś powiedzieć, lecz Whitney uciszył go nieznacznym gestem dłoni.

- Ty będziesz mi mówić o odpowiedzialności? - Renfrew oparł ręce na biodrach, pochylając się do przodu. - Wszyscy wiedzą, że gnoisz innych gliniarzy, Dallas. Siedzisz w kieszeni Biura Spraw Wewnętrznych. Jesteś ich dziewczyną na posyłki.

- Nie muszę usprawiedliwiać się przed tobą z tego, co zrobiłam ze sto dwudziestką ósemką. Chyba zapomniałeś, że umierali wtedy gliniarze. Chcesz ich nazwiska? Mogę ci je podać, bo mam je w głowie. Stałam nad nimi, Renfrew, ty nie. Chcesz mi za to dołożyć? Trzeba było wynieść to poza wydział, poza śledztwo w sprawie morderstwa. Chcesz się na mnie mścić, to nie rób tego kosztem zmarłych, których powinniśmy bronić. Prosiłam cię, żebyś podał mi informacje istotne dla twojego i dla mojego śledztwa, żebyśmy mogli szybciej zamknąć obie sprawy.

- Moje śledztwo w sprawie napadu rabunkowego nie ma nic wspólnego z twoimi morderstwami. A ty nie masz prawa wchodzić na miejsce zbrodni bez pozwolenia. Nie masz prawa nagrywać rozmów w takim miejscu, a jeśli to zrobisz, mogę podważyć wszystko, co zostało tam powiedziane.

- Ty nadęty, egoistyczny, niedouczony debilu. Twoja sprawa nie ma nic wspólnego z napadem rabunkowym. Przed chwilą wpakowałam za kratki jednego z morderców McNamary.

Renfrew wyskoczył z krzesła.

- Przesłuchiwałaś mojego podejrzanego?

- Mojego podejrzanego, którego przesłuchiwałam w sprawie mojego śledztwa. Mówiłam ci już, dupku, że te sprawy są ze sobą powiązane. Gdybyś nie próbował tego załatwić w najprostszy, najłatwiejszy sposób, gdybyś choć przez chwilę mnie słuchał, miałbyś już zamkniętą sprawę i premię w kieszeni. Nie próbuj się mnie więcej czepiać, idioto, albo zerwę ci tę odznakę i każę ją zjeść.

- Wystarczy, pani porucznik.

- Nie, nie wystarczy. - Odwróciła się do Whitneya. - Nie wystarczy. Właśnie wysłuchałam dwudziestodwuletniego chłopaka, który opowiedział mi o grze, jaką wymyślił na spółkę ze swoim psychopatycznym przyjacielem. Zbierali punkty, płacili po dolarze za punkt, a wygrywał ten, kto zabił więcej kobiet w bardziej pomysłowy sposób. Truli je narkotykami, gwałcili i zabijali dla zabawy, dla chorej satysfakcji. A kiedy McNamara zorientował się, co robi jego wnuk ze swoim koleżką, i powiedział im o tym, rozbili mu głowę, podali stymulant, który podtrzymywał go przy życiu, rozebrali do naga, jeszcze raz rozbili głowę, tym razem już do końca, i wrzucili do rzeki, ale i tu miał pecha, bo trafił na takiego idiotę jak Renfrew. Trzy osoby nie żyją, jedna leży w szpitalu. Tylko dlatego, że jakiś gliniarz nie lubi innego gliniarza, mogło być ich więcej. Więc to nie wystarczy. Nigdy.

- Jeśli chcesz zwalić na mnie to, co sama spieprzyłaś ... - zaczął Renfrew.

- Proszę milczeć, detektywie - przerwał mu Hayes, wstając powoli z krzesła.

- Kapitanie ...

- Powiedziałem, milczeć. Nie będziemy wnosić żadnej skargi.

Jeśli porucznik Dallas chce to zrobić ... - Nie, nie będę pisać żadnej skargi. Hayes skłonił lekko głowę.

- Więc jest pani lepszym człowiekiem ode mnie. Chciałbym otrzymać kopię tego dysku, komendancie.

- Oczywiście.

- Zapoznam się z jego zawartością i podejmę odpowiednie kroki. Spróbuj tylko otworzyć usta, Renfrew, a sam wniosę na ciebie skargę. Wyjdź stąd. To rozkaz.

Renfrew zatrząsł się z oburzenia.

- Tak jest, ale oficjalnie protestuję przeciwko takiemu postępowaniu.

- Przyjąłem do wiadomości. - Hayes poczekał, aż Renfrew zatrzaśnie za sobą drzwi. - Komendancie, chciałem pana przeprosić za całe to zamieszanie i za nieodpowiednie zachowanie mojego oficera.

- Pańskiemu oficerowi brak dyscypliny, kapitanie.

- Potrzebuje kopa w tyłek, komendancie, i obiecuję panu, że go dostanie. Przepraszam także panią, pani porucznik. - Niepotrzebnie, kapitanie.

- Po raz pierwszy nie podzielam dziś pani opinii, pani porucznik.

Renfrew to kłopotliwe dziecko, ale, przynajmniej na razie, moje dziecko. Prowadzę czysty wydział, biorę pełną odpowiedzialność za brudy, które się w nim trafiają. Dziękuję za czas, który zechciał mi pan poświęcić, komendancie.

Hayes ruszył do drzwi, ale zatrzymał się jeszcze i odwrócił.

- Pani porucznik, sierżant Clooney i ja pracowaliśmy razem.

Poszedłem go odwiedzić po tamtych wydarzeniach. Powiedział, że jest pani gliniarzem uczciwym do szpiku kości i że się cieszy, że to właśnie pani go wsadziła. Nie wiem, czy dla pani ma to jakieś znaczenie, ale dla niego miało.

Skinął jeszcze raz głową, wyszedł i cicho zamknął za sobą drzwi. - Kawy, pani porucznik? - Kiedy zostali sami, Whitney wstał i podszedł do autokucharza. - Nie, dziękuję.

- Proszę usiąść.

- Komendancie, przepraszam za brak szacunku i niesubordynację. Moje zachowanie było ...

- Imponujące - przerwał jej Whitney. - Nie psuj teraz tego wrażenia, przypominając sobie, kto rządzi w tym pokoju.

Skrzywiła się, szukając w myślach odpowiednich słów. - Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

- Nie prosiłem o nic takiego. - Zaniósł swoją kawę do biurka. - Ale gdybym prosił, zacząłbym od pytania, ile godzin spałaś ostatniej nocy.

- Ja nie ...

- Odpowiedz na pytanie.

- Kilka.

- A poprzedniej?

- Nie wiem.

- Prosiłem, żebyś usiadła - przypomniał jej. - Mam to powtórzyć jako rozkaz?

Usiadła.

- Nigdy nie widziałem, jak sztorcujesz oficera ... choć słyszałem różne plotki - dodał z chłodnym uśmiechem. - Teraz mogę spokojnie powiedzieć, że zasłużyłaś na swoją reputację. Zrobiłaś to, co należało, w sprawie Clooneya i sto dwudziestki ósemki. To nie znaczy, że nie oberwiesz za to po uszach.

- Wiem, komendancie.

Patrzył przez chwilę na jej twarz. Widział oznaki zmęczenia, smutku i gniewu, wiedział, że Eve goni resztką sił. - Odznaka nie dowartościowuje człowieka, Eve. To działa w drugą stronę.

Zamrugała gwałtownie, zaskoczona, że zwrócił się do niej po imieniu.

- Tak, komendancie. Wiem.

- Jesteś prawdziwą profesjonalistką i niezwykłym człowiekiem.

To budzi w pewnych ludziach zawiść i oburzenie. Renfrew jest tego doskonałym przykładem.

- Jego opinia zupełnie mnie nie obchodzi, komendancie.

- Miło mi to słyszeć. Masz zeznanie Kevina Morana?

- Tak jest. - Zaczęła się podnosić, by złożyć ustny raport, on nakazał jej jednak gestem, by z powrotem usiadła.

- W tej chwili nie potrzebuję oficjalnego raportu. I tak sporo już wykrzyczałaś. Masz już nakaz aresztowania Dunwooda?

- Poprosiłam o niego. Powinien czekać w moim biurze.

- Więc zajmij się tym. - Whitney pociągnął łyk kawy, kiedy Eve wstała z krzesła. - Daj mi znać, kiedy już go dopadniecie. Będziemy musieli zwołać konferencję prasową. Potem masz wrócić do domu i wyspać się porządnie. To rozkaz.

Kiedy wyszła, podniósł dysk i obrócił go w dłoni. Uczciwa do szpiku kości, pomyślał. To był dobry opis. Obserwując, jak światło odbija się od srebrnej powierzchni dysku, zadzwonił do swego szefa, Tibble'a, by powiedzieć mu o zakończeniu sprawy.

Kusiło ją, by po prostu wysadzić w powietrze masywne drzwi i wpaść do domu z całą ekipą uzbrojonych po zęby antyterrorystów . Okoliczności sprawy i waga zarzutów w pełni usprawiedliwiałyby takie postępowanie.

Byłaby to naprawdę imponująca, niezwykle efektowna akcja. A właściwie nie tyle efektowna, co efekciarska.

Eve odpędziła od siebie tę wizję i tylko z Peabody przy boku podeszła do drzwi.

- Wszystkie posterunki obstawione?

- Tak jest - odezwał się w jej uchu głos Feeneya. - Jeśli spróbuje się wymknąć, zgarniemy go.

- Dobra. - Spojrzała na asystentkę. - Ale on się nam nie wymknie.

- Nie w tym życiu.

Eve nacisnęła dzwonek u drzwi i zaczęła odliczać sekundy.

Doszła do dziesięciu, gdy otworzył im android.

- Pamiętasz mnie? - Wyszczerzyła do niego zęby w uśmiechu. Chciałabym rozmawiać z panem Dunwoodem.

- Tak jest, pani porucznik. Proszę wejść. Powiem panu Dunwoodowi, że pani tu jest. Mogę panią czymś poczęstować? - Nie, dziękuję.

- Jak sobie pani życzy. Proszę tu poczekać.

Odszedł, sztywny i oficjalny w swoim czarnym uniformie.

- Gdyby Roarke wywalił Summerseta i kupił androida, codziennie byłabym traktowana tak uprzejmie.

- Tak. - Peabody uśmiechnęła się szeroko. - Nie cierpiałabyś tego.

- Kto tak mówi?

- Ci, którzy znają cię najlepiej.

- Myślałam, że to ja znam siebie najlepiej - mruknęła. - Dlaczego uważasz ... wrócimy do tego. - Eve dojrzawszy nadchodzącego Dunwooda. - Panie Dunwood.

- Pani porucznik. - On także ubrany był na czarno, za sprawą lekkiego makijażu nadał swej twarzy wyraz powagi i zatroskania. Ta sztuczka doskonale podziałała na jego matkę, był więc pewien, że zrobi też odpowiednie wrażenie na glinach. - Ma pani jakieś wiadomości o moim dziadku? Spędziłem cały ranek z matką, a ona ... - Umilkł i odwrócił wzrok, jakby starał się zapanować nad emocjami. - Bylibyśmy wdzięczni za jakiekolwiek wiadomości. Cokolwiek, co pomogłoby nam doszukać się jakiegoś sensu w naszej stracie.

- Myślę, że mogę panu być w tym pomocna. Aresztowaliśmy już kogoś.

Spojrzał na nią - ledwie uchwytny moment zaskoczenia, natychmiast ukryty za maską powagi.

- Nawet pani nie wie, co to dla nas znaczy. Bardzo zależy nam na tym, by sprawiedliwości stało się zadość.

- Ja też się cieszę. - Efekciarstwo, pomyślała. W końcu i tak sobie na to pozwoliła. I bardzo dobrze. - Właściwie morderstwa dokonały dwie osoby. Jedna jest już oskarżona, a wkrótce aresztujemy drugą.

- Dwie? Dwóch przeciwko bezbronnemu starcowi - powtórzył, udanie odgrywając wściekłość. - Chcę, żeby cierpieli. Chcę, żeby zapłacili za swój ohydny czyn.

- Łączy nas to samo pragnienie. Więc zaczynajmy. Luciasie Dunwood, jest pan aresztowany.

Błyskawicznie wyjęła broń, kiedy cofnął się o krok.

- Och, proszę - zachęcała go. - Uciekaj. Nie miałam okazji użyć tego na twoim koledze, Kevinie, a bardzo mnie kusiło.

- Ty głupia suko.

- Przyjmuję sukę, ale do diabła, które z nas dwojga pójdzie za kratki? Głupi jest ten, kto głupio postępuje. Ręce do góry i za głowę. Już.

Podniósł ręce, a kiedy odwróciła go twarzą do ściany, zaatakował. Może mu na to pozwoliła. Eve nie miała zamiaru zadręczać się tym pytaniem. Kiedy ją jednak pchnął, poleciała do tyłu, pozwoliła mu wziąć zamach. Potem zanurkowała pod jego pięścią i wymierzyła mu dwa potężne ciosy w brzuch.

- Stawianie czynnego oporu - powiedziała, kiedy opadł na kolana i zwymiotował. - Kolejny punkt oskarżenia. - Pchnęła go na podłogę, potem postawiła stopę na jego szyi. - Nie dodam do tego napaści na policjanta, bo chybiłeś. Włóż kajdanki temu klownowi, Peabody, a ja odczytam mu listę zarzutów i jego prawa.

Nim skończyła, domagał się prawnika.

21

Niebo było jeszcze błękitne, głębokim, sennym błękitem wieczoru, kiedy weszła na stopnie schodów prowadzących do jej domu. Po raz pierwszy od kilku dni umysł Eve był na tyle czysty i spokojny, by zarejestrować śpiew ptaków i delikatną woń kwiatów.

Przez moment zastanawiała się, czy nie usiąść po prostu na schodach i nie sycić się tym wszystkim - tymi słodkimi i prostymi przyjemnościami, które oferował jej świat. Świadomość, że otacza ją coś więcej niż śmierć i krew rozlewana przez tych, którzy myślą jedynie o sobie, stanowiła o różnicy pomiędzy życiem i powolnym obumieraniem.

W końcu jednak zerwała fioletowy kwiat z donicy i weszła do środka. Czekało tam na nią coś, czego chciała bardziej niż świeżego powietrza.

Summerset spojrzał na kwiat w jej dłoni i skrzywił się z niesmakiem.

- Pani porucznik, kwiaty w donicach tworzą starannie zaaranżowane kompozycje. To nie są kwiaty cięte i nie należy ich tak traktować.

- Nie ucięłam go. Zerwałam. Jest w domu?

- W swoim gabinecie. Jeśli chce pani kompozycję z werben, może ją pani zamówić u ogrodnika.

- Ple, ple, ple - powiedziała, wchodząc na stopnie. - Bla, bla, bla.

Kamerdyner skinął głową z aprobatą. Jego lekarstwa najwyraźniej przywróciły jej zdrowie.

Roarke stał przy oknie i rozmawiał z kimś przez łącze.

Rozmowa dotyczyła prototypu jakiegoś nowego systemu przesyłania danych i pełna była specjalistycznych określeń, zupełnie dla Eve niezrozumiałych. Nie słuchała więc słów, lecz melodii jego głosu.

Irlandzki akcent przyprawiał ją od czasu do czasu o dreszcze, przywoływał mgliste obrazy wojowników i ognisk. I poezji. Może po prostu niektóre kobiety nie potrafią reagować inaczej na takie bodźce.

Może za dziesięć czy dwadzieścia lat przywyknie do tego. Do niego.

Zachodzące słońce oblewało go złotym, roziskrzonym blaskiem.

Związał włosy z tyłu, zajmował się więc wcześniej czymś, co wymagało absolutnego skupienia.

Blask słońca utworzył wokół jego głowy aureolę, na którą wcale nie zasługiwał, lecz która doskonale pasowała do jego wyglądu. Na ekranie telewizora spiker odczytywał właśnie jakieś wiadomości. Kilkakrotnie rozległ się sygnał łącza, wreszcie, zignorowany, ucichł.

Pokój wypełniała nieuchwytna atmosfera pieniędzy, władzy. To właśnie był Roarke. Eve czuła, jak rośnie w niej nieodparte pragnienie, pragnienie silniejsze od wszystkich innych potrzeb.

I wtedy odwrócił się do niej.

Wpatrzona w jego oczy, przeszła przez pokój, pochwyciła za koszulę męża, przyciągnęła do siebie i zamknęła jego usta pocałunkiem.

Głos w słuchawkach na jego głowie wciąż rozbrzmiewał, ledwie słyszalny przez huk rozpalonej krwi. Roarke pochwycił jej biodra i naparł na nie z całą siłą.

- Później - mruknął do mikrofonu, ściągnął całe urządzenie z głowy i odrzucił na bok. - Witaj w domu, pani porucznik, i gratulacje. - Podniósł rękę, by pogłaskać jej włosy. - Widziałem twoją konferencję prasową na 75.

- Więc wiesz, że już po wszystkim. - Podała mu kwiat. Dziękuję za pomoc.

- Proszę bardzo. - Nie odrywając spojrzenia od jej oczu, powąchał kwiat. - Czy mogę ci jeszcze w czymś pomóc?

- Owszem. - Ściągnęła opaskę z jego włosów. - Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie.

- Naprawdę? Mój harmonogram jest teraz trochę napięty, ale chcę wypełnić swój obywatelski obowiązek. - Włożył kwiatek za jej ucho. - Cóż to za zadanie? Proszę o dokładne wytyczne.

- O dokładne wytyczne?

- Tak, bardzo ... bardzo dokładne.

Śmiejąc się, wskoczyła mu na biodra i oplotła nogami. - Chcę, żebyś rozebrał się do naga.

- Ach, tajna operacja. - Tuląc ją do siebie, ruszył w stronę windy. - Czy jest niebezpieczna?

- Śmiertelnie niebezpieczna. Oboje możemy stracić życie. Gdy wszedł już do windy, przycisnął Eve do ściany. Czuł jej siłę i ... oddanie.

- Główna sypialnia - polecił i przez chwilę sycił się smakiem jej ust. - Uwielbiam ryzyko - oświadczył wreszcie. - Powiedz mi coś więcej.

- Zadanie to wymaga ogromnego wysiłku fizycznego. Wyczucie rytmu ... - zachłysnęła się, gdy poczuła na szyi zęby męża - .. j czasu muszą być idealnie skoordynowane.

- Pracuję nad tym - powiedział cicho i wyniósł żonę z windy. Kot, rozciągnięty na łóżku niczym gruby włochaty wałek, podskoczył w miejscu i syknął z oburzeniem, kiedy opadli na materac tuż obok niego. Roarke wyciągnął rękę i strącił go z łóżka. - To nie jest miejsce dla cywilów.

Eve parsknęła śmiechem i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Rozbieraj się - mówiła, pokrywając jego twarz gradem pocałunków. - Do naga. Chcę wbić w ciebie zęby.

Przetaczali się po łóżku, ściągając z siebie ubrania. Koszula Eve zaplątała się w szelki do kabury i dopiero po dłuższych zmaganiach udało jej się uwolnić od obu tych przedmiotów. Ich usta znów spotkały się w szalonym tańcu warg, zębów i języków, który jeszcze mocniej rozpalał jej krew i pragnienia.

Zerwała z męża koszulę, chciała wbić palce w twarde sploty jego mięśni, poczuć jego siłę.

Lecz on pochwycił jej ręce i przytrzymał je nad jej głową.

Patrzył na nią bezdennymi błękitnymi oczyma, aż zaczęła drżeć na całym ciele.

- Kocham cię. Najdroższa Eve. Moja. - Pochylił się nad nią i złożył na jej ustach najdelikatniejszy z pocałunków, pozbawiając ją całkowicie własnej woli, zamieniając jej ciało w płynną rozkosz.

Potem powoli przesuwał usta wzdłuż jej brody i szyi. On wiedział, pomyślała, serce drżało jej z miłości, a oczy wypełniły się łzami. Wiedział, że ona potrzebuje czegoś więcej niż ciała i żaru. Potrzebowała czułości i szczerości.

Zamknęła oczy i chłonęła go całą sobą.

Czuł, jak się przed nim otwiera, jak mu się poddaje. Nic nie działało na niego równie mocno, jak jej oddanie. Kiedy akceptowała ukrytą w nim czułość, odnajdywał w sobie niezmierzone jej pokłady.

Delikatnie wędrował ustami po skórze Eve, chłonął jej smak.

Delikatnie pieścił jej ciało, sycił się kształtem. Czuł pod językiem mocne bicie jej serca. Sięgnęła w dół, by przytulić do siebie jego głowę, gdy całował jej piersi.

Pachniała prysznicem z komendy, tanim mydłem, którego tam używano. W takich chwilach chciał ją rozpieszczać, sprawić, by zapomniała o trudach, do których była przyzwyczajona. Więc jego usta były niczym balsam na jej ciele, dawały jej ciepło, poprzedzające żar.

Unosiła się na poduszce zmysłów, poddawała łagodnej, subtelnej przyjemności, która otulała ją niczym mgła. Przeciągnęła palcami przez jego włosy, mgła stała się rzeką, a rzeka morzem rozkoszy. Wzdychając cicho, zanurzyła się w Roarke'u bez reszty.

Słyszała, jak coś szepcze, przesuwając się w dół jej ciała, w języku gaelickim, którego używał w chwilach największych wzruszeń. Brzmiało to jak muzyka, egzotycznie i romantycznie. - Co to znaczy? - spytała, mrucząc jak kot.

- Moje serce. Jesteś moim sercem.

Pokrywał pocałunkami jej tułów, zafascynowany, jak zawsze, smukłymi liniami jej ciała. Kryło się w nim tak wiele siły i odwagi. W sercu, myślał, pieszcząc jej piersi. W brzuchu. Musnął wargami jej brzuch, lekko niczym wiatr.

Zadrżała pod jego dotykiem, słyszał, jak wciąga głośno powietrze.

Mimo to nie spieszył się, pieścił ją powoli, niemal boleśnie, aż jej oddech zamienił się w jęk, aż całe jej ciało zapłonęło pragnieniem.

Morze przyjemności, po którym spokojnie dryfowała, zaczęło się teraz burzyć. Rozkosz zamieniła się w pożądanie, w głęboki, przenikający ból, który pulsował w niej niczym głód. Wygięła się w łuk pod jego chciwymi ustami i krzyczała.

Zdesperowany, wędrował teraz w górę jej ciała, wzniecając dziesiątki ognisk rozkoszy, rozpalając ją do białości. Doprowadzając do szaleństwa siebie i ją.

- Wyżej, wyżej. - Dysząc ciężko, wsunął w nią palce, zanurzając je w płynnym żarze. - Chcę na ciebie patrzeć. Jeszcze raz.

- Boże! - Kiedy orgazm wstrząsał jej ciałem, szeroko otworzyła zasnute mgłą oczy.

Gdy unosiła się jeszcze na fali ekstazy, zamknął jej usta w pocałunku, tańczył językiem wokół języka Eve, aż ich oddechy uspokoiły się nieco, zwolniły. Potem powoli, bardzo powoli się w nią wsunął.

Przywarła spojrzeniem do jego oczu, zapatrzyła się w ich głębię.

Miłość, niczym srebrny aksamit, okryła czerwoną mgłę namiętności. Przyłożyła dłoń do jego policzka, kiedy poruszali się w jednym rytmie, wspólnym rytmie prawdziwych kochanków.

Gdy znów wzniosła się na wyżynę rozkoszy, ogarnęła ją ogromna wdzięczność, poczucie spływającej na nią łaski. Roarke pochylił głowę i ucałował łzę, która spływała po jej policzku.

- Moje serce - powtórzył, a potem przytulił się do niej i połączył z nią w upojeniu.

Leżała zwinięta w kłębek u jego boku. W pokoju panował półmrok, zwiastujący koniec długiego dnia. - Roarke.

- Hmm? Powinnaś się trochę przespać.

- Nie umiem znajdować właściwych słów tak łatwo jak ty.

Nigdy nie potrafię ich znaleźć, kiedy są najbardziej potrzebne.

- Ja i tak je znam. - Bawił się końcówkami jej włosów. Wyłącz na jakiś czas umysł, Eve, odpocznij trochę.

Pokręciła głową i podniosła się na poduszkach, by móc na niego patrzeć. Jak mógł być tak doskonały, myślała, i należeć właśnie do niej?

- Powtórz to, co mówiłeś przedtem. To po irlandzku. Chcę powiedzieć ci to samo.

Uśmiechnął się i ujął jej dłoń.

- Nigdy nie uda ci się tego wymówić.

- Owszem, uda mi się.

Wciąż uśmiechnięty, powoli wypowiedział obco brzmiące słowa i czekał, aż Eve spróbuje je naśladować. Patrzyła na męża z ogromną powagą, kładąc jego dłoń na swym sercu, a swoją na jego piersi i powtarzając powoli to wyznanie.

Widziała, jak emocje gromadzą się w jego oczach, wypełniają je. Czuła mocne bicie jego serca.

- Jesteś całym moim życiem, Eve.

Usiadł prosto, opierając czoło o jej głowę.

- Bogu niech będą dzięki za ciebie - wyszeptał drżącym głosem. - Bogu dzięki.

Nie chciała spać, namówił ją więc, by zjadła z nim kolację w łóżku. Siedziała po turecku na kołdrze, pochłaniając ogromną porcję spaghetti z mięsem.

Seks, dobre jedzenie i gorący prysznic przywróciły ją w pełni do życia.

- Morano złamał się na przesłuchaniu - zaczęła.

- Powiedziałbym raczej, że to ty go złamałaś - poprawił ją Roarke. - Obserwowałem cię. - Widział, jak wpatrywała się w szybę. W siebie samą. - Nie miał pojęcia, jakie to było dla ciebie trudne.

- Nie takie trudne, bo wiedziałam, że go złamię. Ale nie wiedziałam, że tam jesteś.

- Należałem do zespołu operacyjnego. - Nawinął na widelec kilka nitek jej makaronu. - I lubię patrzeć, jak pracujesz.

- Dla nich była to tylko zabawa, a kobiety były pionkami.

Jedyne, co musiałam zrobić, to przyprzeć Morana do muru, odebrać mu możliwość ruchu. Ten gnojek uważa, że to była wina Dunwooda, a on sam próbował tylko dotrzymać mu kroku. Śmierć Bankhead była przypadkowa, Cline nie umarła, a McNamara ... cóż, w pojęciu Morana był to rodzaj samoobrony. Patrzyłam na niego i nie widziałam jakiegoś szczególnego wyrachowania czy podłości. On jest po prostu pusty, słaby i pusty. To zabrzmi idiotycznie, ale on jest jak puste naczynie, które ktoś wypełnił złem.

- Całkiem trafne określenie. Dunwood to całkiem inna para kaloszy, prawda?

- Zdecydowanie. - Podniosła kieliszek, pociągnęła łyk wina, a potem sięgnęła do talerza męża, by spróbować jego spaghetti z sosem z ostryg. - Moje jest lepsze - uznała, zadowolona. - Po tej pyskówce w biurze Whitneya ...

- Jakiej pyskówce?

- Ach, zapomniałam ci powiedzieć.

Pomiędzy kolejnymi kęsami makaronu i ziarnistego chleba, opowiedziała o całym zajściu.

- Nie mogę uwierzyć, że praktycznie kazałam się Whitneyowi zamknąć. Powinien był wyrzucić mnie za to z biura.

- To inteligentny facet. I dobry gliniarz. A Renfrew to taki typ gliniarza, który pozwalał mi bez przeszkód robić pieniądze. W minionym i godnym ubolewania okresie mojego życia - dodał z powagą, gdy Eve spojrzała na niego. - Więcej ambicji niż inteligencji, ograniczone spojrzenie na świat. Leniwy. - Sięgnął jeszcze raz do talerza żony. Miała rację; jej spaghetti było smaczniejsze. - Renfrew - kontynuował - to ucieleśnienie mojej ówczesnej opinii o gliniarzach. Opinii, którą zmieniłem, poznawszy bliżej jedną z przedstawicielek tego gatunku.

- Renfrew to rzeczywiście dupek jakich mało, ale jego kapitan ...

To solidny gość. Poradzi sobie z tym. Tak czy siak ... - Odetchnęła głęboko. Była najedzona po dziurki w nosie, a wciąż chciała jeszcze. - Zabrałam zespół, oczywiście prócz naszego cywilnego eksperta, do domu Dunwooda. Od razu zażądał prawnika i nie chciał ze mną rozmawiać. Nie jest głupi ani nie słaby. Popełnił błąd, uważając, że wszyscy inni są głupi i słabi. To go zgubi.

- Nie, to ty go zgubisz.

Jego pochwały były dla niej niemal równie ważne, jak wyznania miłosne.

- Naprawdę mnie lubisz, co?

- Najwyraźniej. Może dasz mi resztę twojego spaghetti?

Popchnęła talerz w jego stronę.

- Nim skończyliśmy go spisywać, Dunwood miał już trzech prawników. Twierdzi, że nic nie wie, choć rzeczywiście zauważył, że jego przyjaciel Kevin dziwnie się ostatnio zachowywał, wychodził o dziwnych porach, wkładał dziwne ubrania.

- Przyjaźń to piękna rzecz.

- Bez dwóch zdań. Nie mamy jego DNA, a on o tym wie. Gra niewinną ofiarę, oburzonego obywatela, pozwala, by wypowiadali się za niego prawnicy. Nawet nie mrugnął okiem, kiedy przywieźliśmy próbki z jego domowego laboratorium. Nie wzruszył ramionami, jak mu powiedziałam, że znaleźliśmy w jego szafie perukę i garnitur, który miał na sobie morderca Grace Lutz. Że w jego łazience są kosmetyki i masa plastyczna, które znaleźliśmy na jej ciele i pościeli. Twierdzi, że używał ich Kevin, a potem podrzucił do jego apartamentu. To samo mówi o Carlu - dodała. Wiesz, tym dilerze narkotyków. Nie ma o tym pojęcia. To musiał być Kevin.

- Co zamierzasz z tym zrobić?

- Feeney sprawdza teraz wszystkie komputery i łącza, które znaleźliśmy w ich domu. Na pewno coś z nich wygrzebie. Dunwood miał się spotkać z kimś tego wieczoru, kiedy zamordował dziadka, ale, jak sądzę, dziewczyna nie przyszła. Znajdziemy ją, przejrzymy korespondencję i sprawdzimy, czy to spotkanie miało się odbyć w klubie, w którym kupował drinki. Próbki z laboratorium to prawdopodobnie Dziwka i Królik. Jego prawnicy będą pewnie twierdzić, że eksperymentowanie nie jest zabronione i że musimy udowodnić użycie lub/i dystrybucję tych środków. Ale to i tak jest mocny argument. Będziemy drążyć tę sprawę i spróbujemy połączyć go z tym Carlem, wykorzystując zeznania klientki Charlesa Monroego. Technicy badają podłogi i ściany w domu, na pewno znajdą ślady krwi. Mamy też zeznanie Morena. Mamy dość dowodów, żeby go zamknąć i oskarżyć. Materiały, które zbierzemy w ciągu kilku następnych dni, w zupełności wystarczą, żeby postawić go przed sądem. - Widząc, że Roarke zjadł już jej spaghetti, uprzątnęła talerze z łóżka. - Napuszczę na niego Mirę dodała. - Ale nawet ona nie przebije się łatwo przez ten pancerz. Kiedy połączymy wszystkie dowody, poszlaki, profile psychologiczne i zeznanie Morena, będziemy mieli go w garści. Nie ucieknie przed sprawiedliwością.

- A ty? Możesz od tego uciec? Zostawić to?

- Gdybyś zadał mi to pytanie wczoraj, zaprzeczyłabym. - Eve odwróciła się do męża. - Ale teraz, kiedy uporządkuję wszystko, kiedy przesłucham go jeszcze kilka razy, przekażę sprawę prokuratorowi. I zostawię to. Zawsze jest następny, Roarke, i gdybym nie potrafiła odejść, nie mogłabym stawić mu czoła.

- Musimy odpocząć, Eve. Sami, daleko stąd. Żadnych duchów, żadnych obowiązków, żadnych smutków. - Wyjeżdżamy do Meksyku?

- Przynajmniej na początek. Dwa tygodnie.

Otworzyła usta, gotowa podać dziesiątki powodów, dla których nie może wyjeżdżać na tak długo. Lecz patrząc na Roarke'a, rozmyśliła się.

- Kiedy wyjeżdżamy?

- Gdy tylko będziesz mogła. Ja zadbałem już o swoje interesy.

- Daj mi kilka dni na uporządkowanie tej sprawy. A teraz muszę wykonać rozkaz komendanta. Kazał mi się porządnie wyspać, bez względu na to, jaką metodą uda mi się to osiągnąć.

Roarke uniósł lekko brwi. - Wybrałaś już tę metodę?

- Tak. Jest absolutnie niezawodna. - Przysunęła się do niego.

Ściągnęła już jego szlafrok i miała zajęte obie ręce, kiedy rozbrzmiał sygnał domowego łącza.

- Czego on chce, do diabła?! - zirytowała się Eve. - Nie wie, że jesteśmy zajęci?

- Pamiętaj, na czym skończyłaś. - Roarke zablokował wideo i odebrał połączenie. - Summerset, jeśli dom nie stanie w ogniu ani nie znajdzie się pod zmasowanym ogniem wroga, nie dzwoń do mnie aż do jutra.

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale przyszedł komendant Whitney. Mam mu powiedzieć, że pani porucznik go nie przyjmie? - Nie. Cholera! - Eve gramoliła się już z łóżka. - Zaraz zejdę.

- Poproś go, żeby poczekał w głównym salonie - polecił Roarke. - Zaraz do niego dołączymy.

- To nie może być nic dobrego, to nie może być nic dobrego. Eve wysunęła szufladę i pochwyciła, co jej wpadło pod rękę. On nie wpada do znajomych na piwo po pracy. Niech to szlag!

Nie tracąc czasu na wkładanie bielizny, wciągnęła stare dżinsy i policyjną koszulkę z odprutymi rękawami. Wciąż przeklinając, wskoczyła w buty.

Roarke tymczasem włożył eleganckie czarne spodnie i idealnie wyprasowaną koszulę.

- Wiesz, gdybyśmy się tak nie spieszyli, chyba musiałabym zwymiotować.

- A czemuż to?

- Jak możesz wystroić się jak jakiś model w ciągu niecałych dwóch minut. - Rzuciła okiem na swoje odbicie w lustrze. Fatalnie - orzekła i wybiegła z pokoju.

W salonie, pośród polerowanego drewna i kryształów, gość i Galahad przyglądali się sobie z respektem. Słysząc kroki Eve, Whitney przerwał ten kontakt wzrokowy - z wyraźną ulgą.

- Pani porucznik, Roarke, przepraszam, że nachodzę was w domu i psuję wieczór ...

- Nic nie szkodzi, komendancie - przerwała mu szybko Eve. Czy coś się stało?

- Chciałem, żeby dowiedziała się pani o tym ode mnie, a nie od jakiegoś nadętego prawnika. Adwokaci Luciasa Dunwooda poprosili o zwolnienie za kaucją.

Eve domyśliła się już całej reszty.

- Wypuścili go - syknęła przez zęby. - Jaki sędzia wypuszcza za kaucją człowieka oskarżonego o wielokrotne morderstwo?

- Sędzia, który jako przyjaciel Dunwoodów i McNamarów, powinien być odsunięty od postępowania. Stwierdził, że nie ma żadnych fizycznych dowodów przeciwko Dunwoodowi.

- Będą za kilka godzin - wtrąciła Eve.

- Że obciążają go tylko zeznania Kevina Morana - ciągnął Whitney - że nie był wcześniej karany, że jest członkiem szanowanej rodziny i zaledwie poprzedniego wieczoru dowiedział się o tragicznej śmierci dziadka.

- O morderstwie - sprostowała Eve. - Które sam popełnił.

- Jego matka była obecna przy przesłuchaniu. Prosiła osobiście o wyznaczenie kaucji, by jedyny syn mógł uczestniczyć w uroczystości pogrzebowej jej ojca. Kaucja w wysokości pięciu milionów została natychmiast wpłacona, a Dunwood oddany pod opiekę matki.

- Myśl. - Roarke położył dłoń na ramieniu Eve, nim ta mogła się odezwać. - Ucieknie?

Eve wzięła głęboki oddech, spróbowała zapanować nad wściekłością.

- Nie. To nadal jest gra, tyle że na innych zasadach. On chce wygrać. Jest wkurzony, bo pokrzyżowałam mu szyki, więc może zrobić fałszywy ruch. Jest zepsuty i rozzłoszczony. Musimy przyspieszyć badania w laboratorium. Musimy mieć pewność, że substancje znalezione w jego domu to Dziwka i Królik.

- Już to zrobiliśmy - powiedział jej Whitney. - Po drodze rozmawiałem z tym dupkiem... z Berenskim - poprawił się szybko. - Wiemy z całą pewnością, że to te same substancje, które wykryto w ciałach ofiar. Powołując się na ten dowód i związki sędziego z oskarżonym, prokurator wniósł o natychmiastowe ponowne aresztowanie.

- Dostanie zgodę?

- Wkrótce się przekonamy. Niestety, w związku z tym muszę odwołać mój rozkaz i jeszcze przez jakiś czas nie pozwolę się pani wyspać. Ja zresztą też nie pójdę spać. Będę czekał na komendzie na ostateczną decyzję. Jeśli dopisze nam szczęście, jeszcze dziś wsadzi pani Dunwooda za kratki. Zamierzam pojechać po niego z panią.

- Ze mną? Ale ... - Opamiętała się w porę i nie dokończyła zdania. - Tak jest.

Whitney spojrzał na nią z rozbawieniem.

- Ja też spędziłem sporo czasu na ulicy, pani porucznik. Zapewniam panią, że nie jestem jeszcze stetryczałym starcem.

- Oczywiście, komendancie. Nie chciałam pana urazić. Jeśli pan pozwoli, skontaktuję się z Feeneyem i poproszę, żeby wraz z McNabem jeszcze dziś sprawdzili komputery, które zabraliśmy z domu Dunwooda.

- To wciąż pani śledztwo. Proszę robić, co uważa pani za stosowne. Skontaktuję się z panią, gdy tylko dostanę wiadomość od prokuratora.

- Komendancie. - Roarke nadal trzymał rękę na ramieniu żony. Czuł, jak drży z emocji, naładowana żądzą czynu. - Jadł pan już kolację?

- Jeszcze nie. Zamówię sobie coś na komendzie.

Roarke musiał dwukrotnie uścisnąć ramię Eve, nim ta zrozumiała jego intencje.

- Hm ... Może zje pan coś u nas? Nie będzie pan jeździł bez potrzeby do centrum.

- Nie chciałbym sprawiać kłopotu.

- To żaden kłopot - zapewnił go Roarke. - Dotrzymam panu towarzystwa, kiedy Eve będzie dzwoniła do swoich ludzi. Gestem zaprosił gościa do sąsiedniego pokoju. - Jak się miewa pańska rodzina? Jak najlepiej, mam nadzieję.

Eve zdmuchnęła grzywkę z oczu i patrzyła przez moment na oddalających się mężczyzn. Sama nie wiedziała, co jest dziwniejsze - to, że komendant siada do kolacji w jej domu, czy też fakt, że robi to w towarzystwie człowieka, który przez większość życia łamał bezkarnie wszystkie prawa znane światu oraz te, których jeszcze nie spisano.

- Dziwny jest ten świat - powiedziała do Galahada. I zostawiając zabawianie gościa Roarke'owi, ruszyła do swego gabinetu.

22

Ponieważ doskonale rozumiała jego uczucia, a w chwilach wzburzenia radził sobie ze słowami znacznie lepiej niż ona, Eve pozwoliła, by Feeney pieklił się, wściekał i przeklinał na czym świat stoi.

I nie wspomniała ani słowem o fakcie, że odebrał jej telefon ubrany w piżamę ozdobioną maleńkimi czerwonymi serduszkami oraz że w tle jakiś namiętny głos śpiewał o nieprzezwyciężonej sile miłości.

Wyglądało na to, że nie ona jedna chciała oddać się tego wieczoru porywom namiętności.

- Ściągniemy go z powrotem - powiedziała, gdy Feeney trochę się uspokoił. - Poproszę o nakaz rewizji w domu jego matki i jego własnym. Nie sądzę, żeby próbował uciekać, ale nie chcę też ryzykować. Znajdź mi coś w tych komputerach, Feeney. Coś, co go dobije.

- Tego sędziego należałoby rozebrać do naga i przeciągnąć przez miasto z wielkim napisem „Pieprzony dupek”, przywiązanym do jego fiuta.

- Tak, to miły i satysfakcjonujący obrazek, ale na razie wystarczy mi cofnięcie decyzji o kaucji. Powiadom McNaba.

- Pewnie bzyka Peabody - mruknął Feeney. - Oni są jak króliki.

Eve uznała, że przemilczając piżamę w serduszkach po tak zachęcającym otwarciu, okazuje niezwykłą siłę charakteru i opanowanie.

- Nie chcę nic o tym wiedzieć, ale możesz przekazać Peabody, żeby czekała na dane. Jeśli coś znajdziesz, natychmiast jej prześlij.

- Nie zabierzesz jej ze sobą?

- Nie, pójdzie ze mną inny gliniarz. Whitney.

- Jack? - Feeney rozpromienił się jak mały chłopiec. – Nie żartuj.

- Nie żartuję. Co mam z nim zrobić? Jeśli wpakujemy się w jakieś gówno, mam mu wydawać rozkazy?

- Ty prowadzisz śledztwo.

- Tak, tak. - Zacisnęła palce na grzbiecie nosa. - Jakoś sobie poradzę. Znajdź mi coś... Aha, jeszcze jedno, Feeney. Fajna piżamka.

Zakończyła transmisję. No dobrze, może jednak nie miała takiego silnego charakteru.

Wysłała oficjalną prośbę o nakaz rewizji obu mieszkań, potem wstała i zaczęła przechadzać się nerwowo po gabinecie.

Dlaczego to trwało tak długo? Powinna pewnie pójść na dół, pewnie tak. I pełnić honory domu, jak prawdziwa gospodyni. Szło jej to już znacznie lepiej niż przed rokiem. Nie całkiem dobrze, ale lepiej. Jednak zazwyczaj robiła to podczas dużych przyjęć, gdzie nie musiała koncentrować się na jednej osobie.

Swobodne pogaduszki i uprzejmości były specjalnością Roarke'a. Po krótkim namyśle stchórzyła i wróciła do sypialni po kaburę z bronią.

Gdy tylko włożyła szelki na ramię, poczuła się znacznie pewniej.

Lucias czuł to samo. Kontrolował sytuację. Choć w środku gotował się z wściekłości i oburzenia, panował nad sobą.

Wiedział, że matka będzie płakała i błagała o niego. Była taka przewidywalna. Jak wszystkie kobiety. Z natury słabe i uległe. Potrzebowały kogoś, kto by nimi pokierował, czyjejś silnej ręki. Dziadek, a potem ojciec zawsze byli stanowczy względem matki.

On po prostu kontynuował tradycję McNamarów i Dunwoodów. Mężczyźni z rodziny Dunwoodów rządzą innymi. Mężczyźni z rodziny Dunwoodów są urodzonymi zwycięzcami.

Mężczyźni z rodziny Dunwoodów zasługują na szacunek, posłuszeństwo i bezwzględną lojalność. Nikt nie ma prawa traktować ich jak zwykłych kryminalistów, popychać, zamykać w celi, przesłuchiwać.

I nigdy, przenigdy nie można ich zdradzać.

To oczywiste, że musieli go wypuścić. Ani przez chwilę nie wątpił, że wróci na wolność. Nigdy nie poszedłby do więzienia, nie pozwoliłby zamknąć się w klatce jak zwierzę.

W taki czy inny sposób zakończyłby tę grę jako zwycięzca. Lecz to nie było wystarczające zadośćuczynienie za upokorzenia, jakich doznał w ciągu ostatnich godzin. Za to, że zamknięto go w więzieniu, pozbawiono praw.

Zamierzał zająć się Eve Dallas. W końcu była tylko kobietą.

Kobiety nigdy nie powinny zajmować ważnych stanowisk, nie powinny decydować o losie innych. Przynajmniej w tej jednej kwestii zgadzał się z tym idiotą dziadkiem.

Nie będzie się spieszył, zaplanuje wszystko starannie. Wybierze czas i miejsce. Kiedy będzie już gotowy, odpłaci jej za to, że ośmieliła się podnieść na niego rękę, że zepsuła mu zabawę. Że go publicznie upokorzyła.

Jakieś spokojne miejsce, cicha kwatera na odludziu. O tak, umówi się na gorącą randkę z porucznik Dallas. Tym razem to ona będzie w kajdankach. Kiedy nafaszeruje ją Dziwką, kiedy będzie go błagać o tę jedyną rzecz, jakiej naprawdę chcą kobiety, nawet jej nie wypieprzy.

Okaleczy ją. O tak, sprawi jej ból, zada wyrafinowane tortury, ale odmówi jej tego ostatniego, najważniejszego, spełnienia.

Umrze w męczarniach - jeszcze jedna napalona dziwka.

Ta myśl przyprawiła go o wzwód, co dowodziło tylko, że jest mężczyzną.

Ale Dallas i ukaranie jej musiały jeszcze poczekać. Wszystko w swoim czasie.

Najpierw Kevin.

Długoletnia przyjaźń niczego tu nie zmieniała - grzech nielojalności jest grzechem śmiertelnym. Kevin musiał za to zapłacić, przy okazji uwalniając go od obciążających zeznań.

Lucias przygotował się starannie do tego szczególnego zadania.

Miał teraz błyszczące miedziane włosy, przylegające ciasno do czaszki. Oczy były jasnoniebieskie, cera mlecznobiała. Nazywał się Terrance Blackburn i był adwokatem Kevina Morana.

Nie było to przebranie doskonałe - Lucias zdawał sobie z tego sprawę. - Zbyt się jednak spieszył, by tracić czas na detale. Wiedział zresztą, że większość ludzi widzi to, co spodziewa się zobaczyć. Był bardzo podobny do Blackburna, nosił ciemny konserwatywny garnitur bogatego prawnika i drogą skórzaną teczkę. Przybrał poważny i wyniosły wyraz twarzy.

Bez problemu przeszedł przez wszystkie poziomy ochrony komendy. Kiedy zażądał spotkania z klientem, wywołał raczej irytację niż zainteresowanie policjanta pełniącego służbę. Spokojnie poddał się przeszukaniu, pozwolił jeszcze raz prześwietlić teczkę. A kiedy wprowadzono go do pokoju widzeń, usiadł, splótł ręce na piersiach i czekał na klienta.

Widok Kevina odzianego w workowaty więzienny strój sprawił mu ogromną satysfakcję i uśmierzył nieco gniew. Twarz przyjaciela była szara i zmęczona, kiedy jednak ujrzał Luciasa, w jego podkrążonych oczach pojawił się promyk nadziei.

- Panie Blackburn, nie spodziewałem się pana dzisiaj. Miał pan jutro zaaranżować badania psychiatryczne, wykazać moją zależność emocjonalną i umysłową. Czy wymyślił pan coś lepszego?

- Zaraz o tym porozmawiamy. - Kiedy Kevin usiadł, Lucias odprawił strażnika machnięciem ręki i otworzył teczkę. Drzwi zatrzasnęły się cicho. Byli sami. - Jak się pan czuje?

- Okropnie. - Kevin splatał i rozplatał palce. - Jestem w celi sam. Porucznik Dallas dotrzymała słowa w tej kwestii. Ale tam jest ciemno i ... i śmierdzi. I nie ma żadnej prywatności, ani odrobiny. Ja naprawdę nie mogę iść do więzienia, panie Blackburn. To po prostu niemożliwe. Mam nadzieję, że dopilnuje pan, by wyniki tych badań świadczyły na moją korzyść. Gotów jestem spędzić jakiś czas w prywatnej klinice albo ... albo nawet zaakceptować areszt domowy. Ale nie mogę, nie mogę iść do więzienia.

- Będziemy musieli znaleźć jakiś sposób, żeby tego uniknąć.

- Naprawdę? - W oczach Kevina pojawiły się łzy wdzięczności. - Ale przedtem mówił pan ... nieważne. Dziękuję. Dziękuję panu. Czuję się znacznie lepiej, wiedząc, że jest pan dobrej myśli.

- Będę potrzebował więcej pieniędzy. Żeby przygotować grunt.

- Oczywiście. Co tylko pan zechce. - Kevin ukrył twarz w dłoniach. - Nie mogę zostać w tym miejscu. Nie wiem nawet, jak wytrzymam tę jedną noc.

- Musi pan zachować spokój. Przyniosę panu wody. - Lucias wstał i podszedł do automatu w rogu pokoju. Napełniając kubek wodą, dodał zawartość fiolki, którą ukrył na łańcuszku pod koszulą. - Pańskie zeznanie - zaczął, wracając z wodą - potwierdza jednoznacznie, że to Lucias Dunwood jest winny śmierci tych kobiet. To była jego gra, i to on w niej wygrywał.

- Wiem, że postąpiłem paskudnie. Ale co innego mogłem zrobić? Te rzeczy, o których opowiadała mi Dallas ... - Kevin jednym haustem wypił pół kubka. - I to naprawdę nie jest moja wina. Nigdy nie posunąłbym się tak daleko, gdyby Lucias mnie do tego nie zachęcał.

- Jest sprytniejszy od pana. Silniejszy.

- Nie, wcale nie - obruszył się Kevin. - Jest po prostu ... sobą.

Zawsze chce rywalizować. Ma dużo pomysłów. Nic nie poradzę na to, że w końcu powinęła mu się noga. Tak czy inaczej ... Kevin zdobył się na słaby uśmiech. - Wydaje mi się, że w tej sytuacji to ja zostałem zwycięzcą.

- Naprawdę tak pan myśli? - Oczy Luciasa rozbłysnęły jaśniej. - Więc jest pan w ogromnym błędzie.

- Nie wiem, o czym pan ... - Kevinowi zrobiło się ciemno przed oczami; musiał się pochwycić krawędzi stołu. - Nie czuję się najlepiej.

- Ty odejdziesz pierwszy - powiedział cicho Lucias. - Po prostu wypadniesz z gry. Umrzesz, nim dowiozą cię do szpitala. Powinieneś być lojalny, zachowywać się jak prawdziwy przyjaciel. - Lucias? - Przerażony Kevin próbował wstać, nogi jednak odmówiły mu posłuszeństwa. - Pomóż mi. Niech ktoś mi pomoże. - Już za późno. - Lucias wstał, zdjął łańcuszek z fiolką, zawiesił go na szyi przyjaciela i schował pod więzienne ubranie.

- Nie możesz mi tego zrobić. - Kevin próbował chwycić go za rękę. - Lucias, przecież nie możesz mnie zabić.

- Już cię zabiłem. Ale bezboleśnie, Kev, ze względu na stare czasy. Najpierw uznają to za samobójstwo. Minie trochę czasu, zanim się zorientują, że twoim gościem nie był Blackburn. A ja jestem w domu z matką, więc nie mogłem tego zrobić. Z jednego możesz być zadowolony - dodał, kiedy Kevin osunął się na podłogę. - Nie pójdziesz do więzienia. - Zamknął walizkę, wygładził garnitur. - Gra skończona - mruknął. - Ja wygrałem. Nacisnął guzik alarmowy pod stolikiem, przykucnął obok Kevina i zaczął klepać go po policzkach.

- Zemdlał - oświadczył, kiedy w pokoju pojawił się strażnik. Zaczął krzyczeć, że nie może znieść myśli o pobycie w więzieniu, a potem zasłabł. Chyba potrzebuje lekarza.

Gdy jego umierający przyjaciel czekał na przybycie lekarza, Dunwood pospiesznie opuścił budynek komendy.

Whitney i Roarke popijali właśnie kawę i palili cygara, gdy dołączyła do nich Eve. Najpierw usłyszała śmiech komendanta nie ponury chichot, który czasami wydawał z siebie, gdy widywali się w pracy, lecz prawdziwy, donośny i radosny śmiech. Stanęła jak wryta, nie dowierzając własnym uszom.

Whitney wciąż się uśmiechał, kiedy zdołała jakoś oderwać stopy od podłogi i wejść do jadalni.

- Nie wiem, jak wy oboje zachowujecie formę, mając dostęp do tak wspaniałego menu.

W oczach Roarke'a pojawił się błysk rozbawienia, gdy podniósł filiżankę.

- Hm ... dużo ćwiczymy. Prawda, kochanie?

- Tak, ćwiczenia fizyczne to podstawa dobrego samopoczucia.

Cieszę się, że smakowała panu kolacja, komendancie. Feeney zajął się już komputerami. Mam nakaz przeszukania domu Dunwooda i mieszkania jego matki. Peabody będzie zbierać wszystkie nowe dane. Skontaktowałam się też z technikami; na podłodze i dywanie w salonie znaleźli krew tej samej grupy co krew McNamary.

Dunwood też ma taką grupę, ale wkrótce powinnam dostać wyniki pełnego badania DNA. Pierwsze dane wskazują, że jest to krew McNamary. Rano będziemy mieli całkowitą pewność.

Whitney zaciągnął się dymem cygara; drobny luksus, na który nie pozwalała mu żona.

- Czy pani się kiedykolwiek męczy, Dallas? - Gdy Eve nie odpowiedziała, pokręcił głową. - Proszę usiąść. Napić się kawy. Zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić. Teraz możemy tylko czekać na wiadomość od prokuratora.

- Nie będzie się sprzeciwiać, jeśli dostanie taki rozkaz - podsunął Roarke.

- Nie chciałbym tego robić w jej własnym domu. Proszę. Whitney wskazał na krzesło. - Roarke powiedział mi, że wybieracie się na dwa tygodnie do Meksyku. Prosiła już pani o urlop?

- Nie, komendancie. - Uznawszy, że nie ma jednak innego wyjścia, usiadła w końcu przy stole. - Zajmę się tym rano.

- Może pani uznać sprawę za załatwioną. Jest pani wyjątkowym policjantem, pani porucznik. Wyjątkowi gliniarze wypalają się szybciej niż ci przeciętni. Dobre małżeństwo pomaga. Mogę o tym zaświadczyć. Dzieci - dodał, a potem roześmiał się, widząc przerażenie na jej twarzy - w swoim czasie, oczywiście. Przyjaciele. Rodzina. Innymi słowy, zwykłe życie. Poza pracą. Bez tego można zapomnieć, dlaczego robi się to, co się robi. Dlaczego tak ważny jest fakt, że po zamknięciu każdej sprawy na świecie jest o jednego zbrodniarza mniej.

- Tak jest, komendancie.

- Myślę, że skoro siedzę tutaj, jem pani jedzenie i palę świetne cygaro pani męża, to możemy mówić sobie po imieniu.

Zastanawiała się nad tym przez jakieś trzy sekundy. - Nie, komendancie. Przepraszam. Nie mogę.

Odchylił się na oparcie krzesła i wypuścił z ust kółko dymu. - Cóż ... - zaczął, gdy nagle zadzwonił jego komunikator.

W okamgnieniu przeistoczył się z rozluźnionego najedzonego dżentelmena w policjanta na służbie.

- Whitney.

- Kaucja została cofnięta - oświadczył prokurator. – Lucias Dunwood ma wrócić do aresztu, wszystkie zarzuty są podtrzymane. Przekazuję kopie odwołania i nakaz ponownego aresztowania.

Komendant poczekał, aż z komunikatora wysuną się dwie kartki papieru.

- Dobra robota. Pani porucznik, bierzemy się do pracy.

Kiedy Roarke także podniósł się z krzesła, Whitney wskazał na niego głową i oświadczył:

- Ekspert cywilny poprosił o zezwolenie na udział w tej akcji, a ja tego zezwolenia udzieliłem. - Podał Eve oba dokumenty. Czy to stanowi dla pani jakiś problem, pani porucznik? Jako dla inspektora prowadzącego śledztwo?

Eve westchnęła ciężko, gdy Roarke przesłał jej słodki uśmiech. - I tak niczego by to nie zmieniło, więc nie, nie jest to dla mnie żaden problem, komendancie.

Sarah Dunwood zajmowała dwupoziomowe mieszkanie w cichym apartamentowcu, odległym zaledwie o kilka przecznic od domu jej syna. System ochrony oświadczył, oczywiście, że wszyscy mieszkańcy już śpią i nie przyjmują gości, Eve jednak szybko sobie z nim poradziła, pokazując odznakę i nakaz rewizji.

- Imponujące - skomentował Whitney, gdy weszli do windy. Ciekaw jestem, czy dałoby się wyrwać z tego płytę główną i wsadzić ją komputerowi w tyłek?

- Nigdy nie musiałam posuwać się aż do tego. Odznaka i jakiś dokument zazwyczaj wystarczają. Dunwood prawdopodobnie będzie stawiał opór - kontynuowała. - Na pewno nie będzie zachwycony naszą wizytą i spróbuje nas zaatakować. - Zawahała się na moment. - Komendancie, chciałabym dać broń cywilnemu ekspertowi. Dla jego własnej ochrony.

- To pani akcja, pani porucznik.

Skinęła głową i schyliła się, by odpiąć pistolet przymocowany do jej kostki.

- Jest ustawiony na ogłuszanie i tak ma zostać. Możesz go użyć tylko w sytuacji bezpośredniego zagrożenia. Jasne?

- Oczywiście, pani porucznik. - Roarke wsunął pistolet do kieszeni, kiedy wyszli z windy na poziomie mieszkania Dunwood. - Ja wchodzę pierwsza - mówiła dalej Eve. - Robimy to szybko. Wchodzimy, lokalizujemy podejrzanego, zatrzymujemy. Wy zadbacie o to, żeby w pobliżu nie było cywilów.

Nacisnęła dzwonek, a gdy tylko otworzyły się drzwi, wpadła do środka.

- Policja. Decyzja o zwolnieniu Luciasa Dunwooda za kaucją została odwołana. Podejrzany Lucias Dunwood ma niezwłocznie oddać się w moje ręce.

- Nie może tu pani tak wchodzić! Proszę pani!

Roarke odciągnął rozwrzeszczaną pokojówkę na bok, torując Eve drogę.

- Lepiej usiądź tu spokojnie, zanim stanie ci się krzywda. Rozglądając się uważnie na wszystkie strony, Eve przeszła do salonu. Sięgnęła po broń, potem, gdy ze schodów zbiegła jakaś kobieta, opuściła rękę.

- Co się dzieje? O co chodzi? Kim pani jest?

Była drobna i szczupła, miała kręcone rude włosy i łagodną miłą twarz, zeszpeconą siniakiem ciągnącym się pod okiem i wzdłuż brody.

- Pani Dunwood?

- Tak, jestem Sarah Dunwood. - Kobieta przyjrzała się Eve uważniej, jakby rozpoznając jej twarz, co wcale jednak nie umniejszyło jej strachu. - Pani jest z policji. Pani jest tą kobietą, która aresztowała mojego syna.

- Porucznik Eve Dallas, nowojorska policja. - Pokazała odznakę, nasłuchując jednocześnie uważnie wszystkich odgłosów dochodzących z głębi mieszkania. - Decyzja o zwolnieniu Luciasa Dunwooda została odwołana. Przyszłam tu, by go ponownie aresztować.

- To niemożliwe. Przecież zapłaciłam. Sędzia ...

- Mam decyzję o odwołaniu i nakaz aresztowania. Pani Dunwood, czy pani syn jest na górze?

- Nie ma go tutaj. Nie możecie go zabrać.

- Czy to on panią pobił?

W głosie Sarah Dunwood pojawiły się pierwsze nutki histerii. - Upadłam. Dlaczego nie zostawicie go w spokoju? - Nagle się rozpłakała. - To jeszcze chłopiec.

- Ten chłopiec zabił pani ojca.

- To nieprawda. To nie może być prawda. - Zakryła twarz dłońmi i zaniosła się szlochem. - Komendancie?

- Niech pani tam idzie. Pani Dunwood, powinna pani usiąść.

Pozostawiając obu mężczyzn z rozhisteryzowaną matką Dunwooda, Eve rozpoczęła przeszukanie. Najpierw wyszła na piętro, zakładając, że jeśli Lucias jest na dole, Roarke i Whitney sobie z nim poradzą. Zaglądała do każdego pokoju, przez cały czas trzymając odbezpieczoną broń. Kiedy dotarła do zamkniętych drzwi, wyjęła uniwersalną kartę i rozkodowała zamki.

Od razu zrozumiała, że to jest właśnie pokój Luciasa. Pokój rozpieszczonego, bogatego chłopca, pełen kosztownych zabawek. Zestaw rozrywkowy zajmował całą ścianę; wideo, audio, gry elektroniczne. Sprzęt komputerowy i komunikacyjny znajdował się na wielkim biurku w kształcie litery L. Półki zastawione były dyskami i książkami.

W sąsiednim pomieszczeniu znajdowało się w pełni wyposażone małe laboratorium chemiczne.

W obu pomieszczeniach okna były szczelnie zasłonięte, wszystkie drzwi prowadzące na korytarz zamknięto. Jego mały prywatny świat, pomyślała Eve.

Najpierw przeszukała szafy, znalazła kilka peruk ułożonych w przezroczystych pudłach. W łazience znalazła resztki masy plastycznej, używanej do formowania twarzy, i ślady kosmetyków.

Nie, nie ma go tutaj, pomyślała. I nie wyszedł stąd we własnej skórze.

Schowała broń do kabury i podeszła do centrum komunikacyjnego. - Komputer, pokaż ostatni otwarty plik, obraz lub dane.

Podaj kod dostępu ...

- Zajmiemy się tym. - Wyszła z pokoju i przystanęła na szczycie schodów. - Roarke, pozwól tu na chwilkę. - Wróciła do laboratorium i pokryła dłonie substancją zabezpieczającą.

- Pokojówka twierdzi, że Dunwood pokłócił się z matką - oświadczył Roarke, wchodząc do pokoju. - Choć krzyczał tylko on. Słyszała płacz jego matki, odgłosy uderzeń. Wtedy wybiegła z kuchni. Usłyszała trzask zamykanych drzwi i znalazła panią Dunwood na podłodze. Najwyraźniej nie po raz pierwszy przemawiał do niej argumentem pięści. Podobnie jak jego dziadek i ojciec. Ojciec wyjechał służbowo do Seattle. Rzadko tu bywa.

- Duża szczęśliwa rodzina. Zajmij się tym sprzętem, najpierw wyciągnij z niego ostatnią wiadomość. Trzeba obejść jakoś kod. Jeśli musisz czegokolwiek dotykać, użyj najpierw tego. - Podała mężowi torebkę z substancją zabezpieczającą. - Zaraz wrócę.

Zostawiła go samego, wróciła na dół.

- Nie ma go tutaj - poinformowała komendanta. - Pani Dunwood, dokąd poszedł Lucias?

- : - Na spacer. Po prostu wyszedł na spacer. Chciał się zrelaksować, uporządkować myśli.

Akurat, pomyślała Eve, zachowała jednak spokój.

- W ten sposób wcale mu pani nie pomaga. Nie pomaga pani sobie. Im dłużej będziemy musieli go szukać, tym gorzej jego sprawa będzie wyglądać w sądzie. Proszę mi powiedzieć, dokąd poszedł. - Nie wiem. Był zdenerwowany.

- Jak wyglądał, kiedy wychodził?

Sarah Dunwood zamknęła zapłakane oczy. - Nie wiem, co ma pani na myśli.

- Owszem, dobrze pani wie. Znów się przebrał. A kiedy go pani zobaczyła, zrozumiała pani, że zrobił to, o co go oskarżamy. - Nie. Nie wierzę w to.

Gdy zabrzęczał komunikator, Eve odwróciła się, odeszła kilka kroków dalej; słuchała w milczeniu.

- Kevin Morano nie żyje - oświadczyła beznamiętnym tonem, powróciwszy do Sary Dunwood.

Ta zbladła jak ściana, jej usta zaczęły drżeć. - Kevin? Nie. Nie.

- Został otruty. Miał wieczorem gościa w pokoju widzeń. Pani wie, jak wyglądał ten gość, prawda? Pani syn poszedł odwiedzić przyjaciela i go zabił. A potem uciekł.

- Jak udało mu się przejść przez ochronę? - zastanawiał się głośno Whitney.

- Użył tego przebrania - odparł Roarke, który wszedł właśnie do pokoju z wydrukiem w ręce. - To ostatni obraz z jego komputera. - Blackburn - powiedziała Eve, nie spojrzawszy nawet na zdjęcie. - Adwokat Morana. Pewnie nawet specjalnie go nie sprawdzali. To znany prawnik.

- Znalazłem coś jeszcze. - Roarke podał jej kolejny wydruk. Zasady gry.

UWODZICIELE, czytała Eve, gra romantycznych i seksualnych dokonań, prowadzona pomiędzy Luciasem Dunwoodem i Kevinem Moranem.

Szybko przejrzała resztę wydruku. Było tam wszystko, starannie uporządkowane i wyszczególnione. Metody, zasady, punktacja, cele.

Wzdrygnęła się z obrzydzenia i odwróciła do Sarah Dunwood. - Proszę na to spojrzeć - poleciła. - Proszę przeczytać. To właśnie zrobił pani syn. - Podstawiła jej kartkę pod oczy.

- Chce mnie pani zostawić z niczym? - Łzy ciekły strumieniami po policzkach Sarah Dunwood, gdy podniosła wzrok na Eve. Nosiłam go w swoim ciele. Po miesiącach badań i zabiegów, smutku i nadziei, w końcu wydałam go na świat. Teraz zostawi mnie pani z niczym?

- To nie ja zostawiam panią z niczym, to on się o to zatroszczył. - Eve odwróciła się i wezwała dwóch umundurowanych policjantów do pilnowania mieszkania. - Musi gdzieś pozbyć się ubrania - mówiła, gdy opuszczali apartament. - W końcu tu wróci, ale nie ma tu wszystkich rzeczy. Będzie potrzebował więcej zabawek. Ubrań. - Zamknęła oczy i spróbowała przeniknąć myśli Luciasa Dunwooda. - Najpierw pozbędzie się ubrania. Wie, że przyjdziemy tu w związku ze śmiercią Morana. Nie może zostawić śladów. Ale myśli, że jesteśmy powolni i głupi. On jest o wiele sprytniejszy. Będzie działał szybko, ale nie w pośpiechu. Pojedzie do domu, zmieni twarz i ubranie. Umyje się. Spakuje swoje rzeczy, zniszczy wszystko, co mogłoby świadczyć przeciw niemu.

- Postawiliśmy straż wokół domu - przypomniał jej Whitney. Zauważą go.

- Może, a może nie. On się spodziewa, że tam będą. Zechce pan poprowadzić? - spytała, gdy wyszli na zewnątrz. - Chciałabym skorzystać z pomocy cywilnego eksperta.

Komendant jechał szybko, bez włączonego sygnału. Uniósł lekko brwi, lecz nie powiedział nic, kiedy na prośbę Eve Roarke ściągnął do swego palmtopa plan domu Dunwooda.

- Masz tu wyświetlacz holograficzny?

- Naturalnie. Obraz holograficzny. - Trójwymiarowy plan domu znalazł się na kolanach Eve.

Przez chwilę przyglądała mu się ze zmarszczonym czołem.

I obmyślała plan.

- Przesuniemy strażników na tyły domu. Jeden w środku, jeden na zewnątrz. Dodatkowi ludzie staną tutaj i tutaj. My wejdziemy od frontu. Roarke, ty pójdziesz na górę, na lewo. Komendant na prawo, główny poziom. Ja wezmę dół. Ma tam pełny system ochrony, z monitoringiem, więc jeśli będzie uważał, a będzie, zobaczy nas wcześniej. Uważajcie na plecy, bo w gruncie rzeczy Dunwood to tchórz.

Wciąż wpatrzona w plan domu, zadzwoniła po dodatkowe wsparcie.

Kiedy Whitney zatrzymał się obok wozu strażników, Eve natychmiast wyskoczyła z auta i zażądała raportu. Potem szybko opisała sytuację i odesłała policjantów na upatrzone wcześniej miejsca.

- Plomba jest cała - zauważył Whitney, kiedy zbliżyli się do wejścia.

- Na pewno nie wchodził frontowymi drzwiami. Są jeszcze trzy inne wejścia, a do tego dwanaście okien na parterze. - Zbiegła ze schodów i zaczęła obchodzić dom, oddalając się od wozu strażników. - Rozbita szyba - oznajmiła po chwili. - Jest w środku.

Eve i Whitney jednocześnie wyjęli uniwersalne karty. - Przepraszam, komendancie.

- Nie, nie. To ja się zapomniałem. Wchodzimy. - Schował kartę i wyciągnął pistolet.

Eve zdjęła plombę i rozkodowała zamki. - Na trzy.

Razem wpadli do środka i błyskawicznie się rozbiegli. Eve wypowiedziała głośno odpowiednią formułkę, skradając się jednocześnie schodami na dół.

Tam czekał na nią android.

- Moim zadaniem jest powstrzymanie lub unieszkodliwienie wszystkich nieupoważnionych osób, które znajdują się na terenie tego domu. Jeśli nie wykonasz mojego polecenia, będę zmuszony wyrządzić ci krzywdę.

- Cofnij się. Jestem policjantką, mam prawo wejść na teren tej posesji i aresztować Luciasa Dunwooda.

- Moim zadaniem jest powstrzymanie lub unieszkodliwienie ... zaczął ponownie android, ruszając w jej stronę.

- Pieprz się - mruknęła Eve i wpakowała weń ładunek elektryczny dużej mocy.

Kiedy android zaczął iskrzyć i podrygiwać, Eve odepchnęła go na bok.

- Światła - rozkazała i nawet nie zaklęła, kiedy jej polecenie zostało zignorowane. Powoli sunęła w ciemnościach, mocniej naciskając na spust za każdym razem, gdy zbliżała się do drzwi.

Słysząc za sobą czyjeś ciche kroki, obróciła się na pięcie i omal nie wypaliła.

- A niech cię, Roarke!

- Na pierwszym poziomie jest dwóch ludzi. Za chwilę dołączy do nich wsparcie. Pójdzie nam szybciej, jeśli na dole też będzie nas dwoje. A Dunwood - dodał, osłaniając jej plecy - jest właśnie tutaj.

Instynkt podpowiadał jej to samo, dlatego właśnie sama obstawiła ten poziom.

- Laboratorium jest na samym końcu - powiedziała cicho, choć dostrzegła już kamery ochrony umieszczone pod sufitem. - Nie ucieknie stamtąd, ale wie, że do niego idziemy.

Drzwi były zamknięte.

- Otworzę je kartą - szeptała Roarke'owi do ucha. - Jest pewien, że zaraz potem tam wbiegniemy. Jest na to przygotowany. Nie wchodź, dopóki nie dam ci znaku.

Odkodowała zamki, otworzyła kopniakiem drzwi i odskoczyła za ścianę.

Ten ruch ją uratował. Coś rozbiło się z trzaskiem obok jej butów. Zobaczyła dym, usłyszała syk i musiała odsunąć się na bok, by kwas nie przeżarł jej butów.

Wnętrze laboratorium rozpalił krótki błysk. Poczuła dojmujący ból w lewym ramieniu.

- Cholera!

- Trafił cię. - Roarke przeskoczył przez odsłoniętą przestrzeń i osłonił żonę własnym ciałem, kiedy ciemność przecięły kolejne strzały.

- Ledwie mnie musnął. - Straciła czucie w całej ręce, od ramienia po czubki palców. - Wyciągnij komunikator z mojej kieszeni. Nie mogę ruszać lewą ręką.

Roarke wypełnił jej polecenie.

- Najniższy poziom, wschodnie skrzydło - mówił do komunikatora. - Dunwood jest uzbrojony. Porucznik została postrzelona.

- To błahostka - warknęła, zirytowana. - Mogę dalej prowadzić akcję. Powtarzam, nadal prowadzę akcję. Panel systemu bezpieczeństwa jest gdzieś tutaj. - Podniosła głowę. - Spróbuj ręcznie włączyć światła. Dunwood! - krzyknęła, skradając się do drzwi. Bezwładną rękę starała się trzymać przy sobie, w prawej ściskała pistolet. - To już koniec. Dom jest otoczony. Nie masz gdzie uciec. Rzuć broń i wyjdź z podniesionymi rękami.

- Nic nie jest skończone, dopóki ja tak nie powiem! Ja nie skończyłem! - Strzelił raz jeszcze. - Myślisz, że przegram z kobietą?

Wreszcie zapłonęły światła, a Eve mogła się przyjrzeć dziurze wypalonej w podłodze jakieś dziesięć centymetrów od jej stóp.

- Uwodziciele. Wiemy już wszystko o twojej grze, Lucias. To miło z twojej strony, że zostawiłeś nam jej zasady w swoim komputerze. Wiemy, że zabiłeś Kevina. To było sprytne, ale nil' znasz się na prawie tak dobrze jak na chemii. Jego zeznanie nadal jest ważne. W dodatku byłeś na tyle głupi, żeby zostawić ślady masy plastycznej i kosmetyków w łazience. Tracisz punkt za punktem.

Z wnętrza dobiegł trzask tłuczonego szkła i wściekły głos Luciasa:

- To moja gra, ty suko. Moje zasady.

Podniosła broń i dała znak wbiegającym do korytarza policjantom, by czekali z tyłu.

- Nowa gra, nowe zasady. Nigdy mnie nie pokonasz, Lucias. Jestem lepsza od ciebie. Rzuć broń i wyjdź stąd albo zrobię ci krzywdę.

- Nie wygrasz. - Płakał; zepsuty chłopiec, któremu odebrano ulubioną zabawkę. - Nikt mnie nie pokona. Jestem niezwyciężony . Jestem Dunwood.

- Osłaniaj mnie. - Wzięła głęboki oddech, pochyliła się nisko i wskoczyła do pokoju. Promień ogłuszacza przemknął nad jej głową, prześliznął się po podłodze obok biodra, gdy przykucnęła za szeroką drewnianą szafką. - Kiepsko, Lucias. - Przywarła plecami do szafki i przesunęła się parę centymetrów do przodu. Do niczego. Ciągle nie trafiasz. Strzelasz na oślep. Kupiłeś to na ulicy? Powiedzieli ci, że jest naładowane do pełna? Kłamią. Sprawdź poziom ładunku, a przekonasz się, że została ci już mniej niż połowa. Ja mam wciąż pełny ładunek. I nigdy nie chybiam. To ja wygrałam w tej grze. A w nagrodę będę mogła zamknąć cię w więzieniu do końca życia. Kobieta wpakuje cię za kratki, Lucias.

Odchyliła się lekko do tyłu, dała Roarke'owi znak, by osłaniał ją ogniem z prawej. Kiedy wystrzelił, skoczyła do przodu. Zaklęła i strzeliła do Luciasa., ale było już za późno.

Pusta fiolka wysunęła się z jego dłoni, gdy zadrżał i osunął się na podłogę.

- Wezwijcie lekarza! - zawołała i przeskoczyła nad rozbitym szkłem. Kopnęła jego broń, pochyliła się nad nim. - Co to było?

- To samo, co dałem Kevinowi. - Uśmiechnął się zimno. Podwójna dawka, żeby było szybciej. Żadna kobieta mnie nie pokona. Zakończyłem tę grę na mój sposób, więc wygrałem. Zawsze wygrywam. Ty przegrałaś, suko.

Patrzyła, jak umiera, i nie czuła nic.

- Nie. Wszyscy wygrali.

EPILOG

Stała na zewnątrz, wdychając chłodne nocne powietrze i masowała zdrową ręką zdrętwiałe lewe ramię.

Sarah Dunwood straciła ojca i syna. Córka i matka zamknięta w pułapce bezsensownych uzależnień i miłości.

- Potrzebuje pani pomocy lekarza, pani porucznik?

Obejrzała się przez ramię. Whitney.

- Nie, dziękuję. - Poruszyła lekko palcami. - Powoli odzyskuję czucie.

- Rozegrała to pani najlepiej, jak można było. - Oboje obserwowali przez chwilę, jak sanitariusze wynoszą z domu czarny worek z ciałem Luciasa Dunwooda, dwudziestodwuletniego geniusza, ukochanego syna i drapieżcy. - Nie mogła pani przewidzieć, że będzie wolał umrzeć, niż się poddać.

A jednak to przewidziała. Część jej umysłu wiedziała dokładnie, co robi - i zrobiła to, doprowadziła go do tego z zimnym wyrachowaniem.

Czy kiedy wynosili jej ojca z tamtego brudnego, zimnego pokoju, też był zapakowany w czarny worek?

Zamknęła oczy, bo była policjantką, a to oznaczało dla niej... Wszystko.

- Wiedziałam, że istnieje takie ryzyko, komendancie. W pełni świadomie go prowokowałam, wiedząc, że w ostateczności prędzej odbierze sobie życie, niż się podda. Mogłam wezwać ludzi i przypuścić szturm. Być może teraz jechałby do aresztu, a nie do kostnicy.

- Był uzbrojony, niebezpieczny i strzelił do pani z nielegalnej broni nastawionej na pełny ładunek. Mogliśmy stracić ludzi, z pewnością byliby ranni, a tak wszyscy wrócą dziś do domu, do swoich rodzin. Rozegrała to pani najlepiej, jak można było powtórzył. - Proszę przygotować raport, a potem wreszcie się wyspać.

- Tak jest. Dziękuję panu.

Wciąż masując obolałe ramię, przeszła na drugą stronę ulicy, gdzie czekał na nią Roarke.

- Muszę wrócić na komendę i napisać raport.

- Jak twoja ręka?

- Czuję się tak, jakby ktoś w nią wbił kilka milionów rozpalonych igieł. - Poruszyła ponownie palcami. - Za jakieś dwie godziny powinno wrócić do normy, a właśnie tyle czasu potrzebuję na napisanie raportu.

Ponieważ Roarke wiedział, jakie myśli kłębią się w jej głowie, pogłaskał ją czule po policzku.

- Świat jest bez niego lepszy, Eve.

- Może, ale to nie ja powinnam była podejmować tę decyzję.

- Ty jej nie podjęłaś. On to zrobił. On. Mógł się poddać.

Zaaresztowałabyś go, oddała w ręce sprawiedliwości i byłabyś zadowolona.

- Tak. - Uspokoiła się, wiedząc, że mąż ma rację. - Wysyłam policyjnego psychologa do jego matki. Nie musi dowiadywać się o tym akurat ode mnie i będzie potrzebować kogoś, kto umie znaleźć odpowiednie słowa.

- Później, kiedy już trochę ochłonie, możemy posłać do niej kogoś z ośrodka dla ofiar przemocy. - Ujął jej zdrową dłoń. Chodźmy stąd, Eve.

Skinęła głową.

- Pojedźmy tam jeszcze dziś w nocy - powiedziała, gdy szli do samochodu.

- Dokąd?

- Do Meksyku. Gdy tylko zamknę tę sprawę, wsiądziemy do twojego kosmicznego samolociku i wyniesiemy się z miasta.

Ucałował jej palce, nim otworzył przed nią drzwiczki. - Zajmę się tym.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Robb J D In?ath Wróg w płatkach róż
13 Podstawy ocena projektow roz Nieznany (2)
TPL WYK 13 02 11?rozole
KNR 2 02 tom 2 roz 13 piece i kuchnie
pedagogika, Roz 13 - Pedagogika krytyczna, PEDAGOGIKA KRYTYCZNA
13 ROZ wymagania tech i eks Nieznany (2)
32 M Okólski?mografia, roz III pkt 3 13
ROZ. 13-14
13 ROZ w sprawie warunkow tec Nieznany
Chleb z płatkami owsianymi Ewy Wachowicz, 13. Kulinarne, 1. PDF, Przepisy EWY WACHOWICZ
Szyjewski A - Etnologia religii - skrypt, roz.13
endo roz 13
Podglądacz(e) prolog roz 13
test 5a roz 13 15 poziom rozszerzony
chm roz gru 13 odp