Walpole Horace ZAMCZYSKO W OTRANDO POWIEŚĆ GOTYCKA

Walpole Horace

ZAMCZYSKO W OTRANDO

POWIEŚĆ GOTYCKA


Rozdział I

Manfred, książę na Otranto, miał dwoje potomstwa: syna i osiemnastoletnią córkę Matyldę, najpiękniejszą z dziewic. Syn Konrad, młodszy o lat trzy, nieurodziwy i wątły, a i usposobieniem większych nadziei nie rokujący, był je­dnak ulubieńcem rodzica, który żadnych oznak przywiąza­nia nie okazywał Matyldzie.

Manfred zawarł był umowę w sprawie małżeństwa syna z Izabelą, córką markiza Vincenza; opiekunowie jej przy­wiedli już oblubienicę do zamku Manfreda, aby mógł zarzą­dzić uroczystości ślubne, gdy tylko słabe zdrowie Konrada na one pozwoli. Rodzina i sąsiedzi spostrzegli dziwną nie­cierpliwość księcia. Spieszył się zaiste, aby ceremonii co rychlej dopełnić.

Najbliższa rodzina, znając surowość usposobienia pana swego, nie śmiała wyznać swych zastrzeżeń co do owego pośpiechu. Hipolita, książęca małżonka, pani dobra i łago­dna, ważyła się czasem napomykać o niebezpieczeństwie związanym z tak wczesnym ożenkiem jedynego syna, wiel­ka bowiem była jego niedojrzałość, a większa jeszcze słabość ciała. W odpowiedzi wysłuchiwała tylko słów gorzkich o ja- łowości łona, które swemu panu jednego tylko potrafiło dać dziedzica.

Dzierżawcy i poddani Manfreda śmielej o tym sądzili w rozmowach: pośpiech ów, by zaślubin dokonać, przypisy­wano trwodze: bał się bowiem książę doczekać spełnienia dawnego proroctwa, które, jak powiadano, głosiło:

Dobra i zamek Otranto przestaną należeć do rodu, który je posiada, gdy prawy właściciel wyrośnie zbyt wielki, aby mógł w nim mieszkać”.

Trudno zaiste było pojąć sens przepowiedni; jeszcze tru­dniej znaleźć jej związek z zamierzonym małżeństwem. Je-

dnak ani tajemnice owe, ani sprzeczności nie zmieniły w ni­czym opinii ludu.

Urodziny młodego Konrada wyznaczono jako dzień jego zaślubin. Goście zebrali się w kaplicy zamkowej, wszystko było przygotowane, aby święty obrzęd mógł się rozpocząć, brakowało jedynie oblubieńca. Manfred, który niecierpliwił się z powodu najmniejszej zwłoki i nie spostrzegł czy syn był i odszedł, posłał jednego ze sług, by ponaglić młodego księcia. Po chwili zbyt krótkiej na przebycie podworca wio­dącego do komnat Konrada, wysłannik-wbiegł jak szalony, tchu złapać nie mogąc, i stał z wytrzeszczonymi oczami pia­nę z ust tocząc. Nie wyrzekł ni słowa, lecz palcem wskazywał dziedziniec.

Groza i zdumienie poraziły obecnych. Księżna Hipolita, przyczyn przerażenia nieświadoma, pełna jednakowoż lęku

0 syna, osunęła się bez czucia na posadzkę. Manfred, nie tyle strwożony, co wściekły z powodu opóźnienia zaślubin oraz szaleństwa sługi, zapytał władczo:

W czym rzecz?

Człek nie wydał ni dźwięku, jeno dalej wskazywał na dziedziniec, a gdy pytanie powtórne usłyszał, wykrzyknął:

Och, szyszak! Szyszak!

Tymczasem niektórzy ze zgromadzonych pobiegli już na dziedziniec, skąd rozległ się zgiełk okrzyków, zdumienia

1 grozy. Manfred, który również zaniepokoił się nieobecno­ścią syna, udał się osobiście na miejsce, aby powód poznać tak dziwnego zamieszania. Przy matce, usiłując służyć jej opieką, pozostała Matylda jako też Izabela, tą samą chęcią kierowana, a zarazem pragnąca nie okazywać zbytniej nie­cierpliwości w oczekiwaniu narzeczonego, ku któremu po prawdzie afekt czuła niewielki.

A oto jaki widok wpierw uderzył oczy Manfredowe: pa­chołkowie z trudem wielkim próbowali unieść coś, co wy­dało się księciu górą piór czarnych. Patrzał oczom nie wie­rząc.

Cóż tam czynicie? — wykrzyknął gniewnie. — Gdzie syn mój?

O panie nasz! — odpowiedział chór głosów. — Młody książę! Książę! Szyszak! Szyszak!

Wstrząśnięty żałosnymi jęki i grozą nieznanego, pospie­szył Manfred naprzód. Jakiż widok oczom ojca się przedsta-

wił! Ujrzał swe dziecię na kawałki strzaskane, przywalone i pogrzebane prawie pod szyszakiem ogromnym, sto razy większym niż jakikolwiek wykuto dla ludzkiej istoty, pod szyszakiem olbrzymim i odpowiednio wielkim czarnym pió­ropuszem.

Groza tego obrazu i absolutna niewiedza zebranych wo­kół o tym, w jaki sposób nieszczęście to mogło się było wy­darzyć, a nade wszystko samo przerażające zjawisko przed nim, odebrało mowę księciu Manfredowi. Milczał jednakże dłużej, niż wymagałby tego żal ojcowski. Wzrok utkwił w tym, co na próżno pragnął uznać za przywidzenie. Zda­wał się mniej pochłonięty swoją stratą niż medytacją nad zdumiewającym przedmiotem, będącym straty owej przy­czyną. Dotykał fatalnego szyszaka, badając go; nawet krwa­wiące, zmiażdżone szczątki młodego księcia nie potrafiły odwrócić uwagi Manfreda wpatrzonego w znak złowróżbny. Wszyscy, którzy znali szczególną słabość ojca do młodego Konrada, zadziwili się niezmiernie nieczułością księcia, choć cudowne pojawienie się szyszaka również poraziło ich ni­czym piorun.

Zniekształcone ciało przeniesiono do sali rycerskiej nie czekając wcale rozkazu Manfreda, który nie zatroszczył się również o damy pozostawione w kaplicy, wręcz przeciwnie: nie wspomniał nieszczęsnej księżny-małżonki ani księż- niczki-córki,'lecz pierwszym dźwiękiem, który z ust jego spłynął, był szept:

Zaopiekujcie się panią Izabelą.

Dworzanie, nie zważając na ten dziwny rozkaz, rzucili się dopomóc swej pani. Kochali ją i poważali, przeto zdało im się, że słowa męża szczególnie do niej się odnoszą. Od­prowadzili do komnaty księżnę, bliższą zaiste śmierci niż życiu, pomną wyłącznie śmierci syna, obojętną na wszystkie dziwne okoliczności. Matylda, która uwielbiała matkę, stłu­miła własny ból i zdumienie, starała się tylko nieść pomoc i pociechę tak bardzo doświadczonej przez los rodzicielce.

Izabela, traktowana jak córka przez Hipolitę, odpłacała jej równie czułym afektem i z troską nie mniejszą pospie­szyła z pomocą księżnie; równocześnie starała się umniej­szyć brzemię smutku Matyldy, dzieląc go z przyjaciółką, dla której żywiła współczucie i przyjaźń tkliwą. Nie mogła jednak nie rozważać własnej sytuacji. Śmierć młodego Kon-

rada wzbudziła -w niej wyłącznie litość, żadnego smutku nie czuła na myśl, że oto wyzwolona jest od małżeństwa, któreś niewiele obiecywało szczęścia, ani z przyczyny przeznaczo-1 nego jej oblubieńca, ani gwałtownego charakteru Manfreda; ten ostatni, mimo iż wielką jej okazywał wyrozumiałość,^ przecież napełniał duszę grozą z powodu swej bezpodstaw­nej surowości wobec istot tak godnych miłości, jak księżna Hipolita i księżniczka Matylda.

i | Podczas gdy damy odprowadzały do łoża nieszczęsną matkę, Manfred pozostał na dziedzińcu wpatrując się w zło­wieszczy szyszak i nie bacząc na otaczających go ciasnym kręgiem ludzi, którzy rozważali niezwykłość wydarzenia. Książę z trudem wykrztusił słów parę. Chciał jedno tylko wiedzieć: skąd się t o wzięło? Nikt nie mógł go ^oświecić w tej mierze. Skoro jednak szyszak ów był jedynym przed­miotem ciekawości księcia, inni widzowie też zaczęli snuć w tej materii przypuszczenia, równie niedorzeczne i nie­prawdopodobne, jak bezprzykładne było samo nieszczęście.

Podczas tych sensu pozbawionych dociekań wyrzekł słów parę młody wieśniak, który na wieść o owym dziwie przybiegł z pobliskiej wioski. Spostrzegł on, iż cudowny szy­szak jest w sam raz podobny do szyszaka na głowie Alonza Dobrego, którego postać w czarnym wykuta marmurze wi­dniała w kościele Świętego Mikołaja. Alonzo Dobry był je- dnym z dawnych panów na Otranto.

"Cóżeś rzekł, niegodziwcze? — krzyknął Manfred we wścieklej furii i, ocknąwszy się ze zdumienia, chwycił za kołnierz młodzieńca. — Jak śmiesz wymawiać słowa tak zdradzieckie? Zapłacisz za to głową.

Obecni ni trochę nie pojęli przyczyny gniewu książęcego. Jak nie pojmowali niczego do owej chwili, tak i teraz da­remnie pragnęli rozwikłać nową tajemnicę. A młody wie­śniak sam był chyba najmocniej zdumiony nie wiedząc, czym księcia obraził; oprzytomniał jednak szybko, z wdzię­kiem oraz pokorą należytą wyśliznął się z uchwytu Manfre- dowej dłoni i z niskim ukłonem, w którym przekonania o swej niewinności było więcej niż lęku, pełen uszanowa­nia zapytał:

Czym zawiniłem?

Manfred, bardziej rozwścieczony siłą, choć grzecznie użytą, z jaką młodzian strząsnął jego dłoń, niźli przebła-

8

BSPii

gany pokorą, rozkazał go pochwycić pachołkom, i gdyby nie powstrzymany był przez przyjaciół, których na uroczy­stości ślubne zaprosił, zasztyletowałby obezwładnionego młodzieńca.'

W czasie tego zamieszania ktoś ze zgromadzonego po­spólstwa pobiegł do wielkiego kościoła wznoszącego się obok zamku i wrócił z gębą ze zdumienia rozwartą oznajmiając, że szyszak zniknął z głowy posągu Alonza} Manfred na tę wieść oszalał nieomal i jak gdyby szukał ofiary, na której gniew swój mógłby wywrzeć, rzucił się znów na młodego wieśniaka krzycząc:

Łotrze! Potworze! Czarowniku! Tyś zabójcą mego syna!

Motłoch, tego jeno pragnący, aby zdumiewająca przy­czyna mieściła się w granicach jego pojmowania, chętnie. podchwycił słowa pana. Zebrani gapie zakrzyknęli jak echo:

' — Tak, tak, to on: ukradł s7.ys?ak_7_grnV)ii pobrego Alon- za i zmiażdżył nim czaszkę naszego-młodrego księcia.

Nikt nie zastanowił się ani przez chwilę nad ogromną różnicą między marmurowym szyszakiem z kościoła a stalo­wym potworem, na który patrzyły ich oczy; nikt nie pomy­ślał, iż podźwignięcie szyszaka o tak zadziwiającym cięża­rze niemożliwością byłoby dla młodzieńca, któremu na pewno nie minął dwudziesty jrok życia.

Jawne szaleństwo tych wrzasków pomogło Manfredowi zebrać nieco myśli, jednak rozgniewany tym, że wieśniak zauważył podobieństwo obydwu szyszaków i w ten sposób naprowadził tłum na następne odkrycie — czyli brak owe- goż w kościele — a może pragnąc stłumić każdą nową plotkę tyczącą tak zuchwałej supozycji, oznajmił z powagą, że młodzian jest bez wątpienia nekromantą i póki Kościół nie przebada sprawy, będzie uwięziony pod szyszakiem. Roz­kazał pachołkom podnieść szyszak i umieścić pod nim mło­dzieńca; zostanie tam bez pożywienia, o które postarać się może jeno przy pomocy swoich piekielnych sztuk.

Na nic się zdały protesty młodzieńca przeciw niedorzecz­nemu wyrokowi, na próżno druhowie odwieść próbowali Manfreda od okrutnej i nie uzasadnionej decyzji. Motłoch był uradowany, pomysł pana w ich rozumieniu wydał się sprawiedliwy wielce, jako że czarownik karę miał ponieść

od tegoż narzędzia, którym zbrodnię popełnił; ani przez chwilę nie niepokoiła ich myśl, że młodzieniec może gło­dową śmiercią umrzeć, wszyscy bowiem byli najmocniej przeświadczeni, że. użyje sztuki diabelskiej i bez trudności zdobędzie pożywienie.

Manfred widział, jak radośnie wypełniono jego polece­nia, wyznaczył straż, która otrzymała stanowcze rozkazy niedopuszczania żadnej wiwendy. do więźnia, a potem, od­prawiwszy przyjaciół i służbę, udał się do swych komnat. Bramy zamku zamknięto, nie zezwalając pozostać w nim ni­komu prócz służby.

W tym samym czasie dzięki trosce i gorliwości młodych dam księżna Hipolita odzyskała zmysły i, mimo iż w bólu pogrążona, coraz częściej dopytywała się o swego pana mał­żonka, słała swą służbę, by otoczyła opieką Manfreda, i wreszcie nakazała Matyldzie, aby ją ópiiśeiła i poszła po­cieszyć ojca.

Matylda żywiła zaprawdę wiele tkliwego poszanowania dla rodzica, przeto, choć drżała z obaWy przed jego suro­wością, posłuchała polecenia Hipolity* czule prósząc Izabelę

o pieczę nad matką. Przepytawszy słtiżbę dowiedziała się, że książę zamknął się w swej komnacie i nakazał* aby ni­kogo do niego nie wpuszczano. Matylda pojęła, że musi być pogrążony w żalu po śmierci syna, a widok jedynego po­zostałego przy życiu dziecięcia może ranę rozjątrzyć. Za­wahała -się więc, czy godzi się zakłócać jego rozpaćz; jed­nakże troska o rodzica i życzenie matki ośmieliły ją; posta­nowiła postąpić wbrew rózkażoWi ojca, choć takie przewinie­nie dotąd nie obciążyło jej sumienia. Łagodna nieśmiałość* właściwa naturze tej dziewicy, zatrzymała ją chwii parę przed drzwiami. Słyszała, jak książę niespokojnymi kroki przemierza wzdłuż i wszerż komnatę; niepokój księcia wzmógł jeszcze jej obawy. Miała już jednak zamiar prosić ojca o dopuszczenie przed oblicze, gdy Manfred nagle otwo­rzył drzwi. Półmrok i niepokój jego umysłu sprawiły, że nie rozróżnił osoby i zapytał gniewnie, kto przed nim stoi.

Ojcze najdroższy, to ja, córka twoja — odrzekła drżąc Matylda.

Precz stąd! — zawołał Manfred cofając się spiesznie. — Po cóż mi córka! — i zatrzasnął gwałtownie drzwi przed przerażoną Matyldą.

Zbyt dobrze znała gwałtowność ojca, by odważyć się na ponowną próbę. Gdy nieco odzyskała zmysły po tak gorzkim przyjęciu, otarła strumienie łez, aby oszczędzić dodatkowego bólu Hipolicie, która poczęła wypytywać najczulszymi i peł­nymi zatroskania słowy o zdrowie Manfreda i jak zniósł tak ciężką stratę. Matylda zapewniła, że książę dzielnie, jak na mężczyznę przystało, cios swój znosi i znajduje się w dobrym zdrowiu.

Hjglg Czyż nie zechciałby mnie ujrzeć? — spytała ze smut­kiem Hipolita. — Czy nie pragnąłby połączyć w jeden stru­mień naszych łez i pozwolić małżonce wypłakać żalu na piersi pana swego? Czy ty nie mamisz mnie, Matyldo? Wiem, że Manfred nade wszystko syna kochał. Czyż cios ten dla niego nie nazbyt ciężki? Czy nie załamał się pod takim brzemieniem?

Nie odpowiadasz, córko? Biada mi, obawiam się rze­czy straszliwych! Podnieście mnie, moje służebne, albowiem pragnę... albowiem muszę ujrzeć mego pana małżonka. Za­nieście mnie doń natychmiast. Droższy mi jest nawet od mych dzieci.

Matylda -znakami błagała Izabelę, aby przeszkodziła wstać Hipolicie. Obie wdzięczne dziewice łagodnie acz sta­nowczo starały się zatrzymać i uspokoić księżnę, gdy nad­szedł sługa od Manfreda oznajmiając Izabeli, iż jego pan chce z nią mówić.

Ze mną?! — wykrzyknęła.

Idź rzekła Hipolita uspokojona posłaniem księ­cia — Manfred nie może znieść widoku rodziny. Sądzi, żeś ty od nas spokojniejsza, lęka się widoku mej rozpaczy. Po­ciesz go, droga Izabelo, i powiedz mu, iż raczej stłumię swój ból, niżbym miała zwiększyć jego żałobę.

Zapadł już wieczór. Sługa niósł pochodnię przed Izabelą. Gdy przybyli przed oblicze księcia, który niecierpliwymi kroki chodził po galerii, Manfred przystanął i rzekł poryw­czo:

Zabierz to światło i oddal się.

Gwałtownie zatrzasnął drzwi, rzucił się na stojącą pod ścianą ławę i wskazał Izabeli miejsce obok siebie. Posłu­chała go cała drżąca.

Posłałem po ciebie, pani — rzekł i przerwał nagle | oznakami wielkiego zmieszania.

O, panie!

Tak, posłałem po ciebie, pani, w sprawie wielkiej wagi. Obetrzyj łzy, młoda pani. Straciłaś narzeczonego — okrutny to los. Ja utraciłem nadzieję rodu! Lecz Konrad nie był godzien piękności twej, o pani.

Jakże to, książę — wyrzekła Izabela słysząc te słowa. — Chyba nie podejrzewasz mnie, panie, o uchybienie jakoweś należnym uczuciom? Afekt mój i obowiązek zawsze...

Nie myśl już o nim — przerwał Manfred. — Był sła­bym, cherlawym dzieckiem i może niebiosa zabrały go, abym nie musiał powierzać honoru i budować przyszłości mego rodu na tak kruchym fundamencie. Ród Manfreda wielu potrzebuje potomków. Niemądre przywiązanie do tego chłopca zaślepiło moją przezorność. Lepiej jest, jak jest. Mam nadzieję, że nim lat parę minie, będę miał powód cieszyć się ze śmierci Konrada.

Zdumienie Izabeli nie da się opisać żadnymi słowy. W pierwszej chwili sądziła, że rozpacz pomieszała Manfre­dowi zmysły. Następnie dziwny dyskurs Manfreda wydał jej się pułapką: owładnęła nią obawa, że książę zauważył jej obojętność wobec oblubieńca.

Panie mój dobry — rzekła. j— Łaskawie nie podda­waj w zwątpienie czułości mojej; serce podążyłoby za odda­niem ręki. Konrad otoczon byłby troską małżeńską i cokol­wiek los mi przyniesie, zawsze czcić będę pamięć zmarłego i uważać waszą wysokość jako też zacną panią Hipolitę za swych rodziców.

Przekleństwo na głowę Hipolity! — krzyknął Man­fred. — Zapomnij o niej od tej chwili, jak ja to uczyniłem. Krótko mówiąc: pani utraciłaś małżonka niegodnego swych wdzięków, które zacniejszego będą miały teraz wielbiciela i sługę. Zamiast cherlawego chłopca pojmiesz męża w sile wieku, który potrafi ocenić twą piękność i wielu od ciebie ocżfekiwać będzie potomków.

Ach, niestety, panie mój — rzekła Izabela — zbyt wielki przygniótł mnie ciężar nieszczęścia w rodzinie wa­szej, abym myśleć mogła o innym małżeństwie. Jeżeli po­wróci kiedyś mój ojciec i taka będzie jego wola, będę mu dalej posłuszna, tak jak byłam oddając mą rękę synowi twemu. Do powrotu rodzica jednak pozwól mi, panie, pozo-

stać pod gościnnym twoim dachem i pędzić pełne melan­cholii godziny łagodząc ból twój, panie, księżny pani Hipo­lity i szlachetnej Matyldy.

Raz już prosiłem, o pani — rzekł gniewnie Manfred — byś imienia tej niewiasty nie nazywała. Od tej godziny obcą musi być dla ciebie, tak jak jest dla mnie. Bez zbędnych słów, Izabelo: skoro nie mogę dać ci syna, ofiarowuję sie­bie.

Wielkie nieba! — krzyknęła Izabela, ocknąwszy się ze złudzeń. — Cóż słyszę! Wy, panie! Wy! Świekr mój! Ojciec Konrada! Małżonek cnotliwej i czułej Hipolity!

Rzekłem — stwierdził stanowczo Manfred — że Hipo­lita nie jest już moją małżonką; w tej właśnie godzinie roz­wiązuję nasze małżeństwo. Zbyt długo znosiłem przekleń­stwo jej bezpłodnością Mój los zależy od posiadania synów. Liczę, że ta noc stanie się progiem mej nadziei.

Wypowiadając te słowa chwycił zimną dłoń Izabeli, na wpół już umarłej ze strachu i grozy. Wydała okrzyk przeni­kliwy i rzuciła się do ucieczki. Manfred porwał się z ławy, aby biec za nią, lecz wówczas wschodzący właśnie księżyc oświetlił przeciwległą framugę okienną i ukazał mu pióro­pusz złowróżbnego szyszaka, który sięgał wysokości okien, powiewając gwałtownie i groźnie, a głuchy poszum towa­rzyszył falowaniu potężnych piór.

Zdarzenie to dodało odwagi Izabeli, która nade wszystko bała się napastliwości Manfreda i słów jego afektu.

Patrz, panie — krzyknęła. — Niebiosa są przeciwne twoim bezbożnym zamiarom!

Ani niebo, ani piekło planom mym nie przeszkodzą j— rzekł Manfred usiłując objąć księżniczkę.

W tejże chwili portret jego dziada wiszący nad ławą, na której dotąd siedzieli, wydał głębokie westchnienie, które poruszyło pierś malowanej postaci. Izabela, odwrócona ple­cami do obrazu, nie zauważyła tego poruszenia ani nie po­jęła, skąd dźwięk dochodził, lecz wyrwała się z uścisku.

Posłuchaj jeno, panie! Coś tu gada czy wzdycha? — rzekła i natychmiast rzuciła się ku drzwiom.

Manfred nie wiedział, co począć: chciałby pobiec w ślad za Izabelą — ta dotarła już do schodów — ale nie mógł ode­rwać oczu od portretu, który się zaczął poruszać. Książę po­biegł kilka kroków za dziewicą nie spuszczając oczu z obra­

zu, gdy ujrzał, że dziad opuszcza tło malowane i schodzi na podłogę z twarzą poważną i smutną.

Czy śnię? — krzyknął Manfred zawracając. Czy

szatany sprzęgły się przeciw mnie? Przemów, widmo pie­kielne! Jeśliś mym przodkiem, to czemu miałbyś dzlatać przeciwko nieszczęsnemu wnukowi, który tak drogo płaci za...

Nie dokończył, bo zjawa westchnęła znowu i skinieniem dłoni nakazała Manfredowi, by szedł za nią.

Prowadź! — zawołał książę. — Pójdę za tobą nawet w otchłań zagłady.

Duch spokojny, lecz posępny, dotarł do końca galerii i skręcił do komnaty na prawo. Manfred, zachowując nie­wielki odstęp, postępował za nim, zdjęty grozą i przeraże­niem, lecz zdecydowany. Gdy chciał wejść do komnaty, drzwi zatrzasnęły się przed nim, pchnięte gwałtownie nie­widzialną ręką. Książę, opanowując strach, próbował silnym kopnięciem otworzyć je, ale oparły się największym wysił­kom.

Skoro piekło nie chce dać mi odpowiedzi — zawołał książę — ludzkich użyję środków, jakie są w mej mocy, aby istnienie rodu przedłużyć. Izabela nie ujdzie z mych rąk.

Dziewica, której zdecydowanie, od chwili gdy opuściła Manfreda, ustąpiło miejsca bojaźni, uciekała aż do podnóża głównych schodów zamkowych. Tam przystanęła, nie wie­dząc dokąd skierować kroki, ani jak ujść gwałtowności księcia. Bramy ząmku (wiedziała o tym) były zaryglowane, na dziedzińcu stały warty. Gdyby, jak dyktowało jej serce, pobiegła do Hipolity i uprzedziła o losie okrutnym, który ją czeka, mogłaby wpaść w ręce Manfreda, gdy ów tam szukać jej będzie. Gwałtowność księcia mogłaby wówczas podsycić jeszcze jego plany niecne i obie damy nie zdoła­łyby uniknąć burzliwej namiętności Manfreda. Zwłoka zaś pozwoli może księciu przemyśleć ohydne zamiary lub jakieś okoliczności okażą się pomocne księżniczce, jeśli przynaj­mniej tej nocy zdoła uniknąć nienawistnego losu.

Ale gdzie się ukryć! Jak zmylić pogoń, którą niechyb­nie wyśle za mną po zamczysku!

Gdy wszystkie te myśli umysł jej dręczyły, trafiła na podziemny korytarz, prowadzący od wałów zamku do ko­ścioła Świętego Mikołaja. Wiedziała, że jeśli dotrze do oł-

tarza, nim zostanie schwytana, nawet Manfred nie odważy się sprofanować świętego miejsca; powzięła więc decyzję niezłomną, że jeżeli inne drogi ratunku zawiodą, znajdzie schronienie wśród świątobliwych dziewic, zamykając sx| w klasztorze, którego mury tuż obok przylegały do katedry. Tak postanowiwszy, chwyciła lampę rozjaśniającą mrok u stóp schodów i pobiegła ku tajemnemu przejściu.

W dolnych partiach zamku biegły liczne pokrętne kruż­ganki. Niełatwo było odnaleźć drzwi do podziemi, zwłaszcza komuś tak pełnemu niepokoju. W lochach panowała prze­rażająca cisza, którą zakłócały tylko prźeciągi zatrzaskujące za Izabelą drzwi, a echo daleko w ciemnościach labiryntu powtarzało zgrzyt zardzewiałych zawiasów. Każdy szmer napełniał ją nowym lękiem; bardziej niż czegokolwiek bała się usłyszeć gniewny krzyk Manfreda naglącego służbę do pościgu za nią. Stąpała tak ostrożnie, jak tylko pozwalała jej niecierpliwość, często zatrzymując się i nasłuchując, czy nie jest ścigana.

W jednej takiej chwili zdało się jej, że słyszy jakoweś westchnienie. Wstrząsnął nią dreszcz, cofnęła się kroków parę. W chwilę potem dobiegł jej uszu. szelest kroków. Krew zastygła w żyłach księżniczki, sądziła, że to Manfred. Naj­straszniejsze myśli, które tylko przerażenie i lęk mogą roz­budzić, przemknęły przez głowę ściganej dziewicy. Pożało­wała teraz, że uciekając tak szybko, będzie musiała stawić czoła wściekłości księcia w miejscu, w którym nikt nie usły­szy jej wołania o ratunek, nikt nie pospieszy z pomocą.

Szelest jednakże pochodził nie z zewnątrz; Manfred szedłby jej tropem, była ciągle w jednym z krużganków, a tajemniczy odgłos kroków był zbyt wyraźny, aby mógł do­chodzić stamtąd, skąd przyszła.

Uradowała ją ta myśl i wierząc, że znajdzie przyjaciela w każdym innym człowieku, ruszyła naprzód. Uchylone drzwi w pewnej odległości, na lewo, otwarły się łagodnie, nim jednak w świetle podniesionej lampki zdołała dojrzeć, kto je otworzył, ktoś szybko się cofnął.

Izabela, w której każde zdarzenie nową budziło trwogę, zawahała się, nie wiedząc, czy iść dalej. Strach przed Man­fredem był silniejszy jednak od wszelkich innych obaw. Do­dało jej otuchy to, że ów ktoś usiłował uniknąć spotkania. Może to po prostu któryś ze sług zamkowych? Była tak ła­

godna, że wrogów mieć nie mogła, niewinność kazała jej wierzyć, że słudzy, nie będąc związani wyraźnym rozkazem księcia, dopomogą jej w ucieczce. Nabrawszy dzięki tym rozważaniom otuchy i sądząc na podstawie tego, co widziała, że jest blisko wylotu podziemnego lochu, podeszła do otwar­tych drzwi. Wtem nagły podmuch zgasił na progu jej lampkę. Izabela znalazła się w nieprzeniknionej ciemności.

Któż potrafi odmalować słowami grozę położenia księż­niczki? Sama w miejscu tak posępnym, umysł zgnębiony mając okropnymi wydarzeniami dnia, bez nadziei ucieczki, skoro w każdej chwili mógł się pojawić Manfred, pełna była niepokoju wskutek świadomości, że w zasięgu ręki był jeszcze ktoś niewiadomy, kto z jakiegoś powodu ukrywał się w pobliżu. Wszystkie te myśli kłębiły się w skołatanej gło­wie dziewicy i bliska już była omdlenia pod swych obaw ciężarem. Całą duszą wzywała i błagała o pomoc wszystkich świętych w niebiosach. Przez dłuższą chwilę uległa rozpa­czy. Wreszcie, starając się nie powodować najmniejszego szelestu, wyczuła dotykiem drzwi jakoweś i weszła drżąca do lochu, skąd przedtem słyszała westchnienia i kroki. Prze­żyła chwilę radości ujrzawszy wątły promień wyglądają­cego zza chmur księżyca, przenikający do wnętrza. Strop zdawał się być przebity, zwisała bowiem z góry bryła ziemi czy muru — nie mogła tego rozpoznać — która wydawała się wtłoczona do wewnątrz. Izabela ruszyła żywo w kie­runku szczeliny, gdy nagle tuż przy ścianie rozróżniła kształt ludzki.

Krzyknęła przejmująco sądząc, że był to duch jej narze­czonego Konrada. Cień zbliżył się i rzekł pokornie:

Nie obawiajcie się, pani, nie zrobię ci krzywdy.

Izabelę uspokoiły nieco słowa i łagodność głosu nieznajo­mego. Zdając sobie teraz sprawę, że on to musiał drzwi otworzyć, zebrała myśli na tyle, by wyrzec:

Panie, kimkolwiek jesteś, miej litość nad nieszczę­śliwą księżniczką, tak bliską zguby: pomóż mi uciec z tego złowrogiego zamczyska, albowiem w ciągu paru chwil mogę zostać unieszczęśliwiona na zawsze.

Niestety! — odparł nieznajomy. — Cóż mogę uczynić dla cię, pani? Dam życie w twej obronie, ale nie znam tego zamku i chcę...

Och! — powiedziała Izabela przerywając mu żywo. —

Pomóż mi tylko odnaleźć tajemne drzwi-zapadnię; Tu gdzieś musi być wejście. To najcenniejsza zaiste przysługa, jaką oddać mi możesz, nie mam bowiem ani chwili do stracenia.

To mówiąc dotykała posadzki i nakazała nieznajomemu, aby uczynił podobnie, szukając wraz z nią wygładzonej płyty mosiężnej wkutej w któryś z kamieni.

Jest to — rzekła — sekretny zamek otwierany za pq- mocą sprężyny, której znam tajemnicę. Jeśli zdołam go od­szukać, ucieknę. Jeżeli nie, niestety, grzeczny cudzoziemcze, obawiam się, iż wciągnęłabym cię w nieszczęście: książę Manfred bowiem uzna cię za wspólnika ucieczki i pad­niesz ofiarą zemsty.

Nie cenię mego życia — rzekł młodzieniec. — Zaiste byłbym pocieszony, gdybym miał je stracić próbując uwol­nić cię, pani, od jego tyranii.

-— Szlachetny młodzieńcze pdpąrła Izabela — jak zdo­łam kiedykolwiek odwdzięczyć...

Gdy wymawiała te słowa, promień księżyca przeniką- jący przez szczelinę w ,ruinacb jaskrawo oświetlił poszuki­wany zamek.

O radości! —i zawołała Izabela. — Tu oto drzwi ta­jemne!

Przekręcając zamek nacisnęła sprężynę, którą odkryła żelazny uchwyt.

Dźwignij pokrywę do góry! — rozkazała księżniczka. Nieznajomy posłuchał. Ujrzeli kilka kamiennych stopni

prowadzących do ciemnego jak noc lochu.

Musimy zejść w dół — rzekła Izabela. — Postępuj za mną. Mroczno tu | strasznie, ale nie możemy zabłądzić; droga jest jedna i prowadzi wprost do kościoła Świętego Mikołaja. Może jednak — dorzuciła skromnie księżniczka — nie masz, panie, powodu opuszczać zamku, ja zaś nie mu­szę już prosić o pomoc; w ciągu chwil paru będę bezpieczna i nie dosięgnie mnie wściekłość księcia. Pozwól jeno za­pytać, komu tak wielką winna jestem wdzięczność.

Nie opuszczę cię, pani — odpowiedział żarliwie nier znajomy — póki nie odprowadzę w miejsce bezpieczne. Nie przypisujcie mi, księżniczko, więcej szlachetności, niż na­leży, bowiem choć pani jest główną mą troską.,.

Tu przerwał mu hałas nagły zbliżających się głosów i rychło te oto odróżnili słowa:

.— Nie mów mi o czarnoksiężnikach. Ona musi być w zamku; odnajdę ją wbrew wszelkim czarom.

Wielkie nieba! — krzyknęła Izabela. — To głos księ­cia Manfreda! Pospieszaj albo zginiemy! I zatrzaśnij po­krywę otworu za sobą!

Z' tymi słowy zeszła spiesznie w dół schodów. Kiedy obcy młodzieniec pragnął pospieszyć za nią; wieko wyśliznęło mu się z rąk, runęło i sprężyna zatrzasnęła zamek. Na próżno usiłował go otworzyć, niewiele chwil pozostało mu zresztą na to. Manfred usłyszał huk spadającego wieka, odgłos wskazał mu kierunek. Wbiegł do lochu, otoczony niosącymi pochodnie pachołkami.

Musi tu być Izabela! — krzyknął Manfred, nim we­szli. — Ucieka podziemnym tunelem, ále nie mogła ujść daleko.

Ják wielkie było Zdumienie księcia, gdy zamiast Izabeli Ujrzał w świetle pochodni młodego wieśniaka, który winien być uwięziony pod złowróżbnym szyszakiem.

^ Zdrajco! — rzekł Manfred. —- Jakżeś się tu dostał! Są­dziłem, żeś uwięzion na dziedzińcu.

Nie jestem zdrajcą — odparł młodzian śmiało — ani odpowiadać nie mogę za myśli wasze.

Łotrze zuchwały! .—: krzyknął Manfred. —. Chcesz mnie rozgniewać? Mów, jak wyrwałeś się stamtąd? Jeśli przekupiłeś strażników, zapłacą życiemi

. — Ubóstwo moje— rzekł spokojnie wieśniak — zdejmie z nich podejrzenie. Mimo iż służą wściekłości tyrana, wierni |1 tobie i zbyt nawet gorliwi w pełnieniu rozkazów, które im, panie, wydałeś nieprawnie.

Czyżeś tak śmiały, aby mą zemstę wyzywać? — spytał książę. — Torturami prawdy z nich dobędę. Mów, chcę znać twych wspólników.

Oto mój wspólnik! — uśmiechnął się młodzian wska­zując sklepienie.

Manfred kazał unieść wyżej pochodnie i ujrzał, że jedna boczna strona czarodziejskiego szyszaka, gdy pachołkowie rzucili go za więźniem, uczyniła wyłom w bruku podworca, przebiła sklepienie lochu tworząc szczelinę (przez nią mło­dzian przecisnął się tuż przed spotkaniem z Izabelą).

Naprawdę tą oto drogą zeszedłeś? — spytał Manfred.

Rzekłeś, panie — potwierdził.

Jakiż więc hałas do uszu mych dotarł, gdy wszedłem do krużganku? — zapytał znowu książę.

Trzasnęły drzwi — odparł wieśniak. — Słyszałem jako i wy.

Jakie drzwi? — padło szybkie Manfreda pytanie.

Nie znam zamku waszego, panie, pierwszy raz doń wszedłem i piwnica ta jedynym jest miejscem, w którym kiedykolwiek byłem — rzekł wieśniak.

Twierdzę z całą pewnością — rzekł Manfred (pragnąc wybadać, czy młodzian odkrył tajemne przejście) — że z tego właśnie miejsca dobiegł mnie huk. Słudzy słyszeli go także.

Panie mój — wtrącił służalczo pachołek — z całą pewnością był to otwór tajemny i on starał się wymknąć tamtędy.

Milcz, durniu! — rzekł książę gniewnie. — Jeśli uciec zamierzał, czemuż by na tę stronę przyszedł? Z jego włas­nych ust poznam prawdę i wiedzieć będę, skąd pochodził hałas, jaki słyszałem. Mów prawdę, życie twe zależy od prawdomówności.

Prawdomówność droższa jest mi nad życie — rzekł wieśniak. — Nie chciałbym kupić jednego, zatracając drugie.

Patrzcie go! Młody mędrzec! — mruknął z pogardą Manfred. — Mów tedy, cóżem za hałas usłyszał?

Zadaj pytanie, na które zdołam odpowiedzieć — rzekł — i poślij mnie na śmierć, jeśli skłamię.

Manfred, coraz bardziej zniecierpliwiony stanowczością i spokojem młodzieńca, zakrzyknął:

Gadaj więc, człeku prawdomówny, odpowiadaj! Czy słyszałeś spadnięcie wieka?

Tak właśnie — odparł młodzian.

Tak właśnie?! — rzekł książę. — A skąd wiedziałeś, że był tam otwór tajemny?

Dojrzałem mosiężną płytę w promieniu księżyca — odpowiedział młodzieniec.

Kto ci powiedział, że to zamknięcie drzwi? — spytał Manfred. — Jak odkryłeś sekret je otwierający?

Opatrzność, która wyzwoliła mnie spod szyszaka, miała moc, by skierować mnie do sprężyny zamku.

Opatrzność winna była uczynić krok jeszcze i wypro-

wadzić cię tak, by gniew mój ciebie nie dosięgnął — rzeki Manfred. — Opatrzność nauczyła cię otwierać zamek, lecz porzuciła cię jako głupca, który nie potrafił skorzystać z jej łask. Dlaczego nie kroczyłeś dalej wskazaną ci ścieżką ra­tunku? Czemuś zatrzasnął wieko miast zejść do podziemia?

Mógłbym zapytać cię, panie — rzekł wieśniak — skąd, nie znając zamku, miałbym wiedzieć, że te stopnie prowadzą do wyjścia? Ale gardzę wymijaniem prawdy. Dokądkolwiek by wiodły, może spróbowałbym drogi, gdyż nie mógłbym być w gorszym niż obecnie położeniu. Ale prawdą jest, iż wieko wypadło mi z rąk, a wy natychmiast przybyliście, panie. Podniosłem alarm. Cóż dla mnie za różnica, czy schwytalibyście mnie chwilę wcześniej, czy później?

Rezolutny frant z ciebie jak na twoje lata — rzekł Manfred — zaczynam jednak podejrzewać, czy nie próbu­jesz mnie wywieść w pole. Jeszcześ mi nie wytłumaczył, w jaki sposób zamek otwarłeś.

Pokażę wam, panie — rzekł wieśniak i schwyciwszy odłamek głazu, który spadł był ze sklepienia, położył się na wieku i począł bić kamieniem w mosiężną płytę (sądził, że zyska w ten sposób na czasie i dopomoże księżniczce w ucieczce). Przytomność umysłu i szczerość młodzieńca sprawiły, że ostygł nieco gniew Manfreda. Miał nawet chęć wybaczyć młodzieńcowi, który żadnej zbrodni nie był wi­nien. Manfred nie należał do gwałtownych tyranów, okru­tnych dla samego okrucieństwa. To przypadki losu zapra­wiły goryczą jego charakter, ongi ludzki z natury, a jego cnoty wrodzone mogły objawiać się zawsze wtedy, gdy gniew nie przyćmiewał rozumu.

Książę wahał się był jeszcze, gdy z dalszych piwnic do­biegł zgiełk wielu głosów. Odgłosy były coraz bliższe i Man­fred rozróżnił krzyki pachołków, których rozproszył po ca­łym zamczysku, aby szukali Izabeli.

Gdzie pan nasz? Gdzie książę? — wołali teraz.

Bywaj! — krzyknął Manfred, a gdy się zbliżyli — czy odnaleźliście księżniczkę?

O panie mój! — odparł pierwszy przybyły. — Jakżem rad, żeśmy cię znaleźli.

Żem ja się znalazł! — rzekł Manfred oburzony. — Schwytaliście księżniczkę?

s-r Myśleliśmy, że tak, panie mój — rzekł przerażony pachoł — ale...

Co ale? — krzyknął książę. —r Uciekła wam?

Jakub | ja, panie nasz...

Tak, ja i. Diego — przerwał drugi, który właśnie nad- hiegł, jeszcze bardziej zmieszany.

-tt Niech mówi każdy z osobną! — rozkazał Manfred. — Pytam was, jgdzie księżniczka?

Tego nie wiemy rs- odrzekli ¿k aleśmy tak przestra­szeni, żeśmy głowę stracili.

• — I ja tak sądzę, pały zakute odparł Manfred. — Co was tak wystraszyło?

O, panie nasz! im wyjęczał Jakub,. -tt' Diego ujrzał dziwo jąkoweś! Wasza wysokość nie uwierzy oczom naszym.

Cóż to za nowe brednie? — krzyknął Manfred -7- od­powiadaj bez krętactwa albo, na Niebiosa...

A więc, panie, jeżeli raczyłaby waszą wysokość nas wysłuchaćK rzekł biedny sługa —- Dięgo i ją...

Tak, ja i Jakub — przyświadczył jego towarzysz. .

Czy nie zabroniłem warn mówić dbu jednocześnie? spytał książę. — Gadaj ty, Jakubie, drugi bowiem (iureń bardziej jeszcze od ciebie przestraszony. O co chodzi?

Panie nasz łaskawy — rzekł Jąkub Wr. jeżeli wyso.T kość wasza zechce ucha nakłonić, to tak rzeknę: Diego i ja, wedle waszej wysokości rozkazów, szukaliśmy wszędy mło­dej pani; ale kalkulując, że możemy spotkać ducha mło? dego pana, syna waszej wysokości, oby Bóg dał mu wieczne spoczywanie, chociaż i nie otrzymał chrześcijańskiego po- chowku...

Głupcze! — wrzasnął rozwścieczony Manfred — du- chaście zobaczyli?

Gorzej! Gorzej, panie nasz! — krzyknął Diego. — Wolałbym ujrzeć dziesięć duchów, ale kążdego w jednym kawałku.

Boże, daj cierpliwość! — syknął Manfred. — Ci głup­cy doprowadzą mnie do szaleństwa. Precz z moich oczu, Diego! A ty, Jakubie, mów, ale krótko. Jesteśli trzeźwy i przy zdrowych zmysłach? Miałeś kiedyś odrobinę oleju w głowie! Czy też ten drugi głupiec sam się przestraszył i zaraził cię tchórzostwem? Mów, co on bredzi, że widział?

Panie — odparł Jakub drżąc na całym ciele — mu-

sze powiedzieć waszej wysokości, że od przeraźliwego nie­szczęścia naszego młodego pana, Boże zbaw jego duszę! ża­den z wiernych sług waszej wysokości, a naprawdę wierni jesteśmy, panie, choć biedni z nas ludzie, więc jako rzekłem, że nikt z nas nie ośmielił się sam nogi w zamku postawić, jeżeli — to we dwóch. Tak więc, Diego i ja, myśląc, że na­sza młoda pani może być w wielkiej galerii, weszliśmy tam, by jej poszukać i powiedzieć, Wasza wysokość ma do niej sprawę jakowąś i chce słów rzec kilkoro...

—• Och, wy głupcy i ciemięgi! — krzyknął Manfred — ona uciekła, ponieważ wy baliście się skrzatów! Co ty ple­ciesz, pachole tępy! Tó ja byłem w galerii. Tam mnie zo­stawiła i stamtąd przyszedłem...

Jeśli tak, ona może tam być do tej pory, ośmielę się wyjaśnić rzekł Jakub — ale niech mnie diabeł porwie prędzej, niźlibym raz jeszcze poszedł do owego miejsca! Diego, biedaczysko! Pewno już nic z niego nie będzie! Już się z tego nie wykaraska...

Wykaraska? Z czego? — powtórzył Manfred. — Czyż nigdy nie dowiem się, co tak przeraziło tych hultajów? Jeno Czas tracę. Za mną, sługo! Sprawdzę, czy jest w galerii.

Na miłość boską, drogi, dobry mój panie, nie wchodź­cie do galerii! Widzi mi się ź całą pewnością, że szatan we własnej osobie zasiadł w Wielkiej komnacie przy galerii.

Manfred, który do tej chwili uważał przerażenie podda­nych za skutek bezmyślnego strachu, zastanowił się nad tym nowym szczegółem. Wspomniał zjawę z portretu i nagłe zatrzaśnięcie drzwi na końcu galerii. Głos mu się załamał, gdy pytał niepewnie, co jest w wielkiej komnacie?

Panie rriój — rzekł Jakub — gdy Diego i ja weszliśmy do galerii... On pierwszy, bo gadał, że więcej ma niż ja od­wagi. No i jakeśmy weszli do galerii, nikogusieńko nie było. Zajrzeliśmy pod każdą ławę i każdy stołek; i dalej nie było nikogo.

Czy wszystkie obrazy wisiały na swoich miejscach? — zapytał Manfred.

Tak, panie — odparł Jakub — ale nie wpadło nam do głowy, żeby sprawdzić, czy nie ma czego za nimi.

No dobrze, dobrze! — rzekł Manfred — dalej.

Kiedyśmy doszli do wielkiej komnaty — ciągnął Ja­kub — drzwi były zamknięte.

I nie mogliście ich otworzyć? — spytał Manfred.

O panie, gdybyż nieba nas od tego powstrzymały! — odparł. -— Nie, nie, to nie ja znowu, to Diego. On od małego taki narwany i chciał iść dalej, chociażem mu odradzał, i niech mi ręka uschnie, jeżeli jeszcze kiedy w życiu będę otwierał takie zamknięte drzwi...

Dość bajdurzenia — rzekł Manfred, lecz dreszcz prze­biegł jego ciało — mów, co zobaczyliście po otwarciu drzwi do wielkiej komnaty.

Ach, panie! Nic nie widziałem. Stałem za plecami Diega, ale słyszałem...

^Hy.Jakubie — wyrzekł uroczyście Manfred — zaklinam cię na duchy przodków, mów, co widziałeś. Co usłyszałeś?

To Diego widział, panie, a ja nie; ja tylko słyszałem. Diego ledwie drzwi otworzył, wrzasnął i ucieka. Ja też ucie­kam i pytam, czy to duch? „Duch! Nie, nie — mówi Diego i włosy stają mu na głowie -f-. to olbrzym, tak, chyba ol­brzym, cały zakuty w zbroję, bo widziałem stopę i kawa­łek nogi i były tak wielkie jak szyszak tam w dole, na dziedzińcu.” Kiedy on to mówił, panie, usłyszeliśmy ruch gwałtowny i straszny brzęk zbroi, jakby olbrzym podnosił się z ziemi. Bo Diego to jeszcze mi rzekł, że wielkolud pew­nikiem leżał, bo noga była wyciągnięta jak długa na po­sadzce. Zanim dobiegliśmy do końca galerii, słyszeliśmy jeszcze, że drzwi od wielkiej komnaty zatrzasnęły się, ale nie mieliśmy śmiałości odwrócić się i popatrzeć, czy olbrzym nas goni. Teraz to tak sobie myślę, że musielibyśmy usły­szeć, gdyby tupał za nami,- ale na miłość Boga, panie nasz miłościwy, poślijcie po księdza, żeby egzorcyzmy odprawił i wypędził złe duchy z zamku, bo... bo zamek z pewnością -jest nawiedzony.

Tak, tak, panie nasz, i my o to pokornie błagamy — zawołali zgodnym chórem wszyscy słudzy — inaczej musie­libyśmy służbę u waszej miłości porzucić.

Spokój, głupcy! — rzekł Manfred. — Za mną! Do­wiem się, co to wszystko znaczy.

My? Panie wielmożny! — zakrzyknęli jednym gło­sem. — Nie pójdziemy na górę do galerii nawet za skarby całego księstwa.

Teraz przemówił młodjr wieśniak, który dotąd milczał..

Czy wasza wysokość zezwoli sił mych w przygodzie

tej spróbować? Nikomu nie zależy na mym życiu; nie boją się złego ducha, nie obraziłem nigdy dobrego.

Zachowanie twe lepsze niźli twój stan — rzekł Man­fred patrząc nań ze zdumieniem i podziwem. — Nagrodzę w odpowiednim czasie twe męstwo. Teraz jednak — dodał wzdychając — w takim żem znalazł się położeniu, iż tylko własnym mogę uwierzyć oczom. W każdym razie zezwalam, byś mi towarzyszył.

Manfred, gdy wybiegł wpierw za Izabelą z galerii, skie­rował się bez zwłoki ku komnatom małżonki, przekonany, że tam właśnie schroniła się księżniczka. Hipolita, znając jego kroki, powstała z czułym niepokojem na powitanie swego pana małżonka, którego nie widziała od śmierci syna. Pragnęła rzucić się na pierś męża, wypłakać na jego łonie vradość ze spotkania i rozpacz po stracie dziecka; ale ode­pchnął ją brutalnie wołając:

Gdzie jest Izabela?

Izabela, panie mój? — odparła zdumiona Hipolita.

Tak, Izabela — powtórzył gwałtownie Manfred — potrzebna mi Izabela.

-r- Panie ojcze — szepnęła Matylda, która spostrzegła, jak mocno dotknęło matkę zachowanie Manfreda — nie było jej tutaj od chwili, gdy zechcieliście ją wezwać do siebie.

Powiedz mi, gdzie jest teraz — rzekł książę. — Nie pytam cię przecie, gdzie była przedtem.

Panie mój dobry — powiedziała Hipolita — córka twa prawdę wam rzecze: Izabela opuściła nas na twój rozkaz i dotąd nie powróciła. Uspokój się, panie mój małżonku zacny, spróbuj zażyć odpoczynku, gdyż nieszczęście spokój twój zakłóciło. Rankiem Izabela czekać będzie na twe roz­kazy.

Ach, wiesz więc, gdzie się znajduje! — krzyknął Man­fred. — Mów natychmiast. Nie mam chwili do stracenia. A ty, niewiasto — tak powiedział do żony — rzeknij swemu spowiednikowi, aby przybył do mnie natychmiast.

Izabela — odpowiedziała spokojnie Hipolita — udała się, jak sądzę, do swej sypialnej komnaty. Nie ma zwy­czaju czuwać o tak późnej porze. Panie mój miły — mó­wiła dalej — wytłumacz mi, co dręczy twe serce: czy Iza­bela obraziła cię czymś może?

Nie nękaj mnie pytaniami, niewiasto, lecz mów, gdzie jest w tej chwili?

Matylda pójdzie po nią — rzekła księżna — a ty sia­daj, panie, pokrzep zwątlone siły.

Czyżbyś była zazdrosna o Izabelę, że chcesz w naszej rozmowie uczestniczyć?

Wielkie nieba, panie — rzekła Hipolita — o czym myślisz, wasza wysokość? I co znaczą twe słowa?

Dowiesz się, nim parę minut upłynie — odrzekł okru­tny książę. •— Przyślij mi spowiednika i czekaj na me roz­kazy.

Z tymi słowy wypadł z komnaty żony, aby dalej szukać Izabeli, pozostawiając damy zdumione i porażone tak jego słowami, jak i brutalnym zachowaniem, w najśmielszych domysłach nie mogły bowiem odgadnąć sensu jego zamie­rzeń.

Manfred powracał teraz z podziemia w towarzystwie wieśniaka i paru służących, których zmusił do wyjścia. Nie przystając ni razu przebiegł klatkę schodową aż do galerii, w której drzwiach spotkał Hipolitę z jej spowiednikiem.

Diego, gdy Manfred pozwolił mu odejść, pobiegł natych­miast do komnaty księżny i opowiedział, co widział. Szla­chetna pani podobnie jak Manfred nie żywiła wątpliwości, że widmo ukazało się naprawdę, udawała jednak, że uważa -.je za wytwór obłędu sługi. Z całej duszy pragnąc oszczę­dzić panu swemu nowego wstrząsu, a zahartowana tyloma zgryzotami, postanowiła poświęcić siebie pierwszą, jeżeli Tirzeznaczenie tę właśnie godzinę wybrało na zgubę ro­dziny. Wysiała Matyldę na spoczynek, choć córka nie chciała się oddalić i błagała, by mogła pozostać przy matce, lecz na próżno.

Hipolita, jedynie z towarzyszącym jej księdzem, obej­rzała galerię oraz wielką komnatę i obecnie, mając więcej pogody w duszy niż przed paroma godzinami, wyszła na spot­kanie małżonka i zapewniła go, że historia o olbrzymiej sto­pie i nodze jest bajką, którą można wytłumaczyć tylko sil­nymi wrażeniami wskutek strachu. Przyczyną omamów mu­siały być jeno strach, mrok i późna nocna godzina. Księżna wraz ze spowiednikiem kąt każdy obeszli w komnacie i nic niezwykłego nie znaleźli.

Manfred, choć podobnie jak małżonka żywił przekona­

nie, że zjawa nie była tworem omamu, otrząsnął się ze wzburzenia, w które wtrąciła go mnogość dziwnych wyda­rzeń dnia. Zawstydzony swym nieludzkim zachowaniem wo­bec księżny, która za każdą krzywdę odpłacała wzmożoną czułością i pokorą, czuł, że wraca doń miłość i stawia mu przed oczy szkaradzieństwo zamierzonych czynów. Równie jednak mocno wstydził się, że wyrzut sumienia odczuwa z powodu kobiety, przeciw której bardziej jeszcze dotkliwą obrazę knował, stłumił więc głos serca i nie dał do się przystępu litości.

W tym stanie ducha najpodlejszą umyślił nikczemność. Otóż znając bezgraniczną uległość Hipolity, zaczął się łu­dzić nadzieją, że żona nie tylko cierpliwie na rozwód przy­stanie, lecz Izabelę nakłoni, jeśli tak mu się podobało, aby mu rękę oddała. Gdy zaczął rozkoszować się tą podłą myślą, wspomniał, że Izabela znikła. Wydał tedy rozkazy: wszy­stkie bramy i dojścia do zamku mają być pilnie strzeżone, wartownicy odpowiadają głową, jeśli ktokolwiek się prze- śliźnie na zewnątrz. Młody wieśniak, do którego przemó­wił łaskawie, winien pozostać w małej komnatce na pię­trze, gdzie znajdzie skromne łoże. Klucz od niej książę sam zabrał mówiąc, że porozmawia z młodzieńcem rano.

Zwolnił wreszcie poddanych, pożegnał posępnym skło­nieniem głowy Hipolitę i udał się do swej komnaty.

Matylda, która wzburzona i niespokojna udała się na polecenie matki do swego pokoju, nie mogła zażyć spo­czynku. Straszny los brata dotknął ją głęboko. Nie zrozu­miała też, co stało się z Izabelą, czemu nie czuwa wraz z nią. Dziwne słowa ojca, ukryta w nich groźba tajemnicza wobec księżny-małżonki oraz niepohamowana wściekłość Manfreda, napełniły delikatną dzieweczkę obawą i przerażeniem.

Czekała cierpliwie na powrót Bianki, dwórki do towa­rzystwa, która miała dowiedzieć się o Izabelę. Bianka prze­pytała służbę i przyniosła wnet swej pani wieści: Izabela zniknęła i nikt nie zna miejsca jej pobytu. Opowiedziała przygodę młodego wieśniaka, odnalezionego w lochach zam­kowych. Historia licznymi szczegółami została ubarwiona w bezładnych opowiadaniach służby. Głównym jednak wąt­kiem relacji było pojawienie się nogi i stopy olbrzyma w komnacie z galerią. Ta ostatnia okoliczność tak bardzo przeraziła Biankę, że uradowała się słysząc, iż księżniczka nie uda się na spoczynek i będzie czuwała, dopóki księżna- -matka nie wstanie.

Matyldę dręczyły domysły co do ucieczki Izabeli i groź­by Manfreda wobec matki.

Jaką to tak pilną sprawę mógł mieć ojciec do zakon­nika — spytała — czyżby chciał pogrzebać tajemnie ciało brata mego w kaplicy?

O pani! Już zgaduję — rzekła Bianka. — Jesteś teraz jego jedyną dziedziczką, pragnie więc niecierpliwie znaleźć ci małżonka. Marzył zawsze o wielu synach, teraz wnuków na pewno pożąda. Jasne jak słońce, o pani, i ja nareszcie ujrzę cię oblubienicą. Pani moja dobra, nie wypędź wiernej Bianki ani nie przedkładaj nade innie Donny Rosary, teraz kiedy jesteś wielką księżną.

Bianko moja biedna! — rzekła Matylda. — Jakże po­chopna jesteś w myśleniu! Ja — wielką księżną? Cóżeś spo­strzegła w ojca mego zachowaniu po śmierci brata, co świad­czyłoby choć o iskierce czułości wobec mnie? Nie, Bianko, zawsze miał dla mnie serce obojętne, ale jest moim ojcem j żalić mi się na to nie przystoi. Zresztą, jeśli niebiosa ode­brały serce ojca, to i tak ponad me skromne zasługi odpła­ciły mi czułością matki. O, droga moja matka! Tak, Bianko, aż do tej chwili boleśnie odczuwam brutalne zachowanie Manfreda. Cierpliwie znoszę jego szorstkość wobec mnie, ale serce moje krwią spływa, gdym świadkiem jego nieza­służonej surowości wobec mojej matki.

Ach, pani — odparła Bianka — każdy mąż tak sobie poczyna, kiedy mu się żona znudzi.

A ty się cieszysz — rzekła Matylda — ponieważ uro­iłaś sobie, że ojciec chce się mnie pozbyć.

Chcę, byś była wielką panią, księżniczko — rzekła Bianka — Co ma być, niechaj będzie. Nie mam zamiaru pa­trzeć, jak zamkną cię, o pani, w klasztorze, gdzie byłabyś już, gdybyś sobą rządziła i gdyby pani matka, która wie, że lepszy zły małżonek niż żaden, nie przeszkodziła... Wszyscy święci! Co to za hałas? Wybacz mi, święty Mikołaju! Prze- ciem tylko żartowała.

To jeno wiatr — rzekła Matylda — gwiżdże na blan­kach w górnej wieży, słyszałaś go tysiąc razy.

No nie — rzekła Bianka — nie rzekłam przecież ni­czego takiego, to nie grzech mówić o małżeństwie, a więc, pani, jak już mówiłam, gdyby pan Manfred wspomniał

o jakimś pięknym młodym księciu narzeczonym, dygnęła­byś grzecżnie i powiedziała, że wolałabyś przywdziać ha­bit.

Dzięki niebiosom wybór taki mi nie grozi — rzekła Matylda. — Sama wiesz, ilu konkurentów do mej rę"ki ojciec odrzucił.

A jako posłuszna córka, dziękuj mu, o pani... Prawda? Ale wyobraźmy sobie, że oto jutro rano ojciec przyzywa cię do wielkiej sali obrad, a tam przy jego boku młody, śliczny książę o wielkich czarnych oczach, czo­le białym i gładkim, o włosach kędzierzawych i czarnych jak krucze pióra, krótko mówiąc, pani, młody bohater po­dobny do portretu Dobrego Alonza wiszącego na głównej

ścianie galerii, w który wpatrujesz się, pani, całymi godzi­nami.

Nie mów tak niepoważnie o tym obrazie — przerwa­ła Matylda z westchnieniem — sama wiem, że niezwyczajną jest admiracja, z którą patrzę na owo malowidło, alem prze­cież nie zakochała się w malowanym płótnie. To charakter cnotliwego księcia i cześć, którą dla jego pamięci natchnę­ła mnie matka, modły, które z jej zalecenia zwykłam przy jego grobie zanosić — wszystko to myśl mi nasunęło, iż choć przyczyny nie znam, los mój z kimś z jego postacią spokrewnionym jest powiązań.

Boże wielki! A jakże to być może? — rzekła Bian­ka. — Zawszem słyszała, że żadne więzy krwi nie łączą z nim rodu twego, pani. Jedno pewne, że ani rusz pojąć nie mogę, czemu to księżna pani wysyła cię chłodnym ran . kiem czy o wilgotnym zmierzchu do kaplicy dla odmawia-'' nia modlitw na jego grobie. Nie figuruje on jako święty pański w żadnym kalendarzu. Jeżeli macie się modlić, cze­mu księżna pani nie każe uklęknąć przed naszym wielkim świętym Mikołajem? Ja tam pewna jestem, że to odpowied­ni święty, żeby go prosić o męża.

Może żarliwość moja byłaby mniejsza, gdyby matka wtajemniczyła mnie w powody swego postępowania, ale tajemniczość, jaką osłania swe myśli, przejmuje mnie uczu­ciem, którego nawet nazwać nie potrafię. Matka nigdy nie kieruje się kaprysami, jestem przeto pewna, ze kryje się w tym jakiś sekret złowróżbny. Nie przecz. Ja wiem. W roz­paczy po śmierci megó brata, szepnęła parę słów, tak wiele do myślenia dających...

O pani miła! — krzyknęła Bianka. — Jakież to sło­wa?

Za nic! ag odparła Matylda. — Jeżeli rodżicielóm sło­wo się wymknie, które może woleliby cofnąć, nie wolno dziecku go powtórzyć, nie godzi się zaiste.

Proszę! To księżna pani żałowała wypowiedzianych słów? — zapytała Bianka. — Możesz mi pani zaufać, jakbyś sobie ufała...

Swoje małe sekrety, gdybym je miała, powierzyłabym ci bez wątpienia, nigdy jednak matczynych: oczy i uszy dziecka słuchają tylko rodzicielskich poleceń.

Jedno jest pewne, pani, urodziłaś się na świętą —

rzekła Bianka — i nie ma co sprzeciwiać się powołaniu; los doprowadzi cię w końcu do klasztoru. Muszę rzec, że pani Izabela mniej się mnie obawia; lubi, kiedy opowiadam jej

o młodzieńcach, a gdy raz piękny kawaler przybył do zam­ku, szepnęła mi, że rada byłaby, gdyby książę Konrad do owego rycerzyka był podobny.

Bianko — rzekła księżniczka nie pozwalam ci wy­mieniać bez należnego szacunku imienia mej przyjaciółki. Izabela wielce wesołe ma usposobienie, ale duszę czystą i.cnotliwą. Zna twoje zamiłowanie do paplaniny i może cza­sem zachęcała cię nawet, aby rozproszyć melancholię i oży­wić samotność, w jakiej pogrążył nas rozkaz ojcowski.

Maryjo świętą! —szepnęła przerażona Bianka. — Znowu! Pani miła, czy nie słyszysz? Zamek jest nawie­dzony... na pewno nawiedzony!

Cicho! — rzekła Matylda. — Słuchajmy! Dobiegł mnie jakby czyjś głos, ale to chyba urojenie. Udziela mi się twój lęk.

Tak, tak. pani! — szlochała nieprzytomna ze strachu Bianka — z całą pewnością głos słyszałam.

, — Czy ktoś śpi w izbie pod nami? — spytała księżniczka.

Nikt by się nie odważył — odparła Bianka — odkąd utopił się astrolog, sławny preceptor brata waszego... Teraz .tam na dole spotkały się duchy uczonego i młodego księcia. Na litość Boga jedynego, uciekajmy do komnat pani matki!

Nakazuję ci spokój, Bianko — rzekła Matylda — je­żeli tam są duchy pokutujące, możemy ulżyć ich cierpie­niom, zadając pytania. Nie mogą nas skrzywdzić, albowiem niczym ich nie obraziłyśmy, a gdyby chciały, czyż bezpiecz­niejsze będziemy w tej lub innej komnacie? Podaj mi róża­niec, odmówmy pacierze, a potem odezwiemy się do nich.

. O pani miła, za skarby świata nie przemówię do du­cha — krzyknęła Bianka.

Przy tych właśnie słowach usłyszały, że otwiera się okno w małej izbie pod komnatą Matyldy. Nasłuchiwały uważnie. Po paru minutach dobiegł je śpiew, ale nie mogły odróżnić słów.

To nie może być zły duch — powiedziała szeptem księżniczka. — Na pewno ktoś z rodziny.' Otwórz okno, to rozpoznamy głos.

Nie odważę się, pani — rzekła Bianka.

Głuptaska z ciebie — powiedziała Matylda otwiera­jąc ostrożnie okno.

Śpiewający usłyszał jednak ten niewielki hałas, gdyż umilkł.

Czy jest ktoś na dole? — spytała księżniczka. — Jeśliś tam jest, przemów.

Tak — odparł nieznany głos.

Kim jesteś? — spytała Matylda.

Jam obcy —■ rzekł głos?'

Jaki obcy? -s pytała dalej. — I jakeś przedostał się tutaj o tak niezwykłej porze, gdy wszystkie bramy zamku zamknięto?

Nie przyszedłem z własnej woli — odparł głośj — Wybaczcie, pani, jeślim spoczynek wasz zakłócił. Nie wie­działem, że ktoś słyszy. Sen odbiegł mnie, porzuciłem przy­kre łoże i starałem się skrócić nużące godziny wypatrywa­niem zorzy, zwiastunki poranka. Z nadejściem dnia mam bowiem być wypuszczony z zamku.

Słowa twoje i dźwięk, głosu smutku pełne — rzekła Matylda. — Jeżeli jesteś nieszczęśliwy, masz moje Współczu­cie. Jeśli ubóstwo cię gnębi, powiedz, a wspomnę o tobie księżnie, której dobroczynna natura pełna jest czułości dla biedaków i na pewno cię wspomoże.

Prawdę mówisz, pani — odparł obcy. —.Los mój nie­szczęsny, a bogactwa w życiu nie zaznałem. Nie skarżę się jednak na dolę, którą nieba zechciały mi zesłać?- Jestem młody i zdrów, nie wstydzę się tego, że wszystko sobie za­wdzięczam. Proszę jednak, nie sądźcie, o pani, żem dumny lub też gardzę waszą szczodrą opieką. Będę o was pamiętał przy pacierzach i pomodlę się o błogosławieństwo dla was, łaskawa panno, i dla waszej szlachetnej pani. Jeżeli wzdy­cham, to z troski o innych, nie o siebie.

Już wiem — szepnęła Bianka do księżniczki. — To na pewno ten młody wieśniak i, jak mi się zdaje, zakochany! Ale zachwycająca przygoda! Poznamy teraz jego myśli. Po­zwólcie pożartować, pani. On was nie zna, sądzi, żeście jedną <z dam w służbie pani Hipolity.

Czy ty wstydu, Bianko, nie masz? — rzekła księżnicz­ka. — Jakież to mamy prawo wdzierać się w sekrety serca tego młodzieńca? Robi wrażenie szczerego i cnotliwego, jest

nieszczęśliwy; czy te okoliczności upoważniają nas do nadu­życia zaufania?

Boże drogi, jak mało pani moja wie o miłości! — od­parła Bianka. — Kochankowie większej nie znają radości, jak możność mówienia o serca swego paniach.

A ty chcesz ze mnie uczynić powierniczkę wieśnia­ka — rzekła księżniczka.

Pozwólcie jeno mnie z nim porozmawiać — prosiła Bianka — choć. bowiem mam honor pozostawać waszą panhą dworską, nie zawsze bywam tak wyniosła, jak tego wymaga moja pozycja. Poza tym, jeśli miłość wyrównuje różnice, to i zakochanych ku górze wynosi: respektem je­dnakim darzę każdego niewolnika miłości.

Zamilknij, .głuptasko — rzekła księżniczka — powie­dział nam co prawda-, że jest nieszczęśliwy, ale toć jeszcze nie znaczy wcale, że zakochany. Wspomnij wszystko, co się w dniu dzisiejszym przydarzyło i pomyśl, czy tylko miłość bywa nieszczęść przyczyną?

Obcy młodzieńcze — zwróciła się do nieznajomego — jeśli nieszczęścia twe nie z twojej powstały winy, księżna Hipolita będzie miała możność ulżyć twemu losowi i zapew­niam cię, że będzie ci protektorką. Gdy zostaniesz wypu­szczony z zamku, zgłosisz się do pobożnego ojca Hieronima w klasztorze sąsiadującym o mur z kościołem Świętego Mi­kołaja i powiesz mu swe dzieje, a on już wspomni o tobie księżnie, która jest czułą matką wszystkich w potrzebie. Teraz żegnaj, nie godzi się bowiem dziewicy wieść dyskursu z mężczyzną o tak niezwyczajnej godzinie.

Niech święci mają was w swej opiece, wdzięczna pani!—1 odparł wieśniak. — Jeżeli jednak ubogi i bez ża­dnego znaczenia obcy człek mógłby błagać o jeszcze chwilę

j. posłuchania... Czyż mam uwierzyć szczęściu? — okno jeszcze otwarte — czy mógłbym odważyć się zapytać?

Mów szybko — rzekła Matylda. — Za chwilę wzejdą zorze poranne, mogą nas spostrzec oracze idący w pole.

O co chcesz pytać?

Nie wiem jak. Nie wiem, czy się ośmielę — rzeki | wahaniem nieznajomy młodzieniec — ale łaskawość, z jaką pani przemówiłaś do mnie, dodaje mi odwagi. Pani, czy mogę ci zaufać?

O nieba! — rzekła Matyldai. — Co masz na myśli?

W jakiej sprawie chcesz mi zaufać? Mów śmiało, jeżeli se­kret twój godny jest powierzenia uczciwej duszy.

Chciałem zapytać — zebrał się na odwagę — czy prawda jest w usłyszanych dziś słowach służby? Czy praw­da, że księżniczka zniknęła i nie ma jej w zamku?

Czemu pragniesz to wiedzieć? Czy to do ciebie nale­ży? — odparła Matylda. — Pierwsze twe wypowiedzi ostrożne były i pełne powagi. Czy przyszedłeś tu, aby pozna­wać tajemnice księcia Manfreda? Żegnaj. Zawiodłam się na tobie.

Po tych słowach szybko zatrzasnęła okno, nie zostawia­jąc młodzieńcowi czasu na odpowiedź.

Postąpiłabym roztropniej — z odrobiną goryczy rze­kła księżniczka do Bianki — gdybym tobie zleciła rozmowę z tym wieśniakiem. Jego wścibstwo żywo mi ciebie przypo­mniało.

Nie uchodzi, abym sprzeciwiła się waszej wysokości — odparła Bianka. — Kto wie jednak, czy nie postawiłabym mu właściwszych w tych okolicznościach pytań niż te, które byłaś pani łaskawa mu zadać.

W to nie wątpię teś rzekła Matylda. — Jesteś wszak znaną z dyskrecji osobą. Czy mogę się dowiedzieć, o co byś pytała?

Czasem człek z boku stojący dokładniej grę widzi ni­żeli ci, co grają — odparła Bianka. — Czy sądzisz, wasza wysokość, że pytanie o panią moją Izabelę z próżnej jeno płynęło ciekawości? Nie, o nie, pani, więcej się w nim kryje niż wy, wielcy, dostrzec możecie. Lopez mi powiedział, że służący wszyscy są pewni, że ten młody pomógł pani Iza­beli w ucieczce. Proszę, o pani, zauważ tylko: obie przecie wiemy, że pani Izabela nie bardzo była rada księciu, bratu pani. Pewnie, dopiero co śmierć go porwała w jednej złej minucie. Nikogo nie winię. Szyszak spadł nań prosto z księ­życa. Tak pan mój, a ojciec twój powiada. Ale Lopez i inne pachoły gadają, że ten młody galant to czarownik i ukradł go z grobu Alonza.

Przerwij tę zuchwałą mowę — rzekła Matylda.

Nie, pani, za pozwoleniem waszym — zawołała Bian­ka — coś w tym jednak osobliwego bardzo, że pani Izabela tego samego dnia zniknęła, przepadła, a miody czarodziej

znalazł się przy zapadni. Nikogo nie oskarżam, ale jęśli młody pan uczciwie swoją śmiercią zginął...

Śmiesz, będąc w mojej służbie, rzucać cień na czy­stość, brukać cześć drogiej mej Izabeli? — rzekła Matylda.

Czystość nie czystość — westchnęła Bianka — ważne, że znikła, i to pewne, że jej nie ma, a znalazł się tu obcy, którego nikt nie zna. Sama go pani pytałaś, a on powiedział, że zakochany lub też nieszczęśliwy, co na jedno wychodzi. Wyznał nawet, że cierpi z powodu innych. A jak może ktoś cierpieć z powodu innych osób, jeśli nie dlatego, 2% jest w miłości pogrążon? I z kolei pyta niewinnie niebożątko, czy pani Izabela zniknęła...

Muszę przyznać, że twoje myśli — rzekła Matylda — nie są całkiem bezpodstawne: ucieczka Izabeli zadziwia- mnie, a ciekawość tego obcego bardzo jest osobliwa. Nie­mniej jednak Izabela nigdy żadnej przede mną nie skry­wała myśli.

Tak powiadała, żeby wyciągnąć wasze sekrety — rze­kła Bianka — a tu kto wie, pani, może ten obcy, to jaki książę przebrany? Pozwólcie okno rozewrzeć i zadać mu parę pytań.

Nie — odparła Matylda — sama spytam, czy mu coś

o Izabeli wiadomo. Okazał się niewart, bym dłużej z nim rozprawiała.

Chciała już otworzyć okno, gdy zabrzmiał dzwonek przy tylnej bramie zamku po prawej stronie wieży, w której przebywała Matylda, i to przeszkodziło księżniczce w dal­szym dyskursie z nieznajomym.

Kilka chwil trwała cisza.

Jestem przekonana — rzekła do Bianki Matylda — że, jakakolwiek przyczyna skłoniła Izabelę do ucieczki, intencje jej były czyste. Jeżeli ów obcy był rzeczywiście w czymś pomocny, księżniczka zaufała widać jego wierności i cnocie. Zwróciłam uwagę, a chyba i ty również, Bianko, że słowa tego młodzieńca pełne były pobożności niezwyczajnej. Nie była to mowa grubianina, lecz przeciwnie, świadcząca o szla­chetnym urodzeniu człowieka.

Jużem wam, pani, rzekła — wtrąciła Bianka — że to z całą pewnością książę przebrany.

Jeżeli jednak — mówiła dalej Matylda — był wspól­nikiem jej ucieczki, jak to rozumieć, że nie towarzyszył do

końca Izabeli? Dlaczego bez koniecznego powodu wystawił się na gniew mego ojca?

Jak już o to chodzi, pani moja — odparła panna — jeżeli potrafił wymknąć się spod szyszaka, znajdzie na pewno sposób, aby uniknąć złości księcia pana. Tak sobie myś­lę, że musi mieć jakiś talizman albo coś innego przy so- .•bieA

T: ^ Wszystko z czarów wywodzisz — rzekła na to księż­niczka -r- a przecie człowiek, który z duchami piekielnymi obcuje, nie śmiałby wyrzec słów wielkich i świętych, któ­rymi do nas przemówił. Czyś nie słyszała, z jakim zapałem przyrzekał przypomnienie o mnie niebiosom w pacierzach codziennych? Izabela pewną być musiała jego zacności.

Co tu zachwalać pobożność młodzieńca, gdy dwoje młodych spisek w sprawie, ucieczki zamyśla — roześmiała się Bianka. — Nie, nie, pani, pani Izabela inna jest niż twoje

o niej mniemanie. Zwykła zaiste wzdychać i oczęta do góry w twojej wznosić kompanii, bo cię za świętą uważała, ale gdy tylko odwróciłaś się, pani, plecami...

Krzywdzisz ją — rzekła Matylda — Izabela nie jest obłudnicą. W sposób godziwy pobożności hołduje, nigdy je­dnak nie udawała powołania, którego nie ma. Przeciwnie, zawsze zwalczała moją skłonność do życia klasztornego. Przyznaję jednak, że zadziwia mnie tajemnica, którą okryła przede mną swą ucieczkę. Zda mi się niezgodne jej postępo­wanie z przyjaźnią naszą. Mimo to nie mogę zapomnieć czułości z pominięciem siebie, z jaką sprzeciwiała się przy­wdzianiu przeze mnie habitu. Pragnęła ujrzeć mnie zamężną niewiastą, choć moje wiano uszczupliłoby majętność dzieci, które zrodziłaby memu bratu. Za jej przyczyną dobrze my­śleć będę o obcym młodzieńcu.

Myślisz więc zatem, pani, że się miłują? — spytali Bianka.

W tej samej chwili przybiegł do komnaty sługa i powia­domił Matyldę, że odnaleziono księżniczkę Izabelę.

Gdzie? — zapytała Matylda.

Azyl znalazła w kościele Świętego Mikołaja — odparł sługa. — Ojciec Hieronim sam przyniósł tę wiadomość i jest na dole u jego wysokości.

Gdzie moja matka? — spytała Matylda,

U siebie i wzywa was, pani.

Manfred wstał z łoża o świcie i poszedł do komnaty Hi­polity, aby ją wypytać, czy wie coś o losie Izabeli. W tym samym czasie przybył posłaniec od Hieronima, który prosił

o posłuchanie księcia. Manfred nieświadom przyczyny tej prośby, a wiedząc, :ż pomaga on Hipolicie w dziełach mi­łosierdzia, nakazał mnicha wpuścić. Miał zamiar zostawić go z małżonką i dalej poszukiwać Izabeli.

Czy sprawę do mnie macie, ojcze, czy do księżny? — zapytał.

Do obojga — odparł mąż świątobliwy — księżniczka Izabela...

Co z nią? — przerwał gwałtownie Manfred.

Jest przy ołtarzu świętego Mikołaja — rzekł Hiero­nim.

To nie Hipolity sprawa — przerwał zmieszany Man­fred. — Przejdźmy, ojcze, do mojej komnaty i oświećcie mnie, proszę, skąd się tam znalazła.

Nie, książę panie — odparł człek zacny, a oblicze jegp, tchnęło taką stanowczością i powagą, że nawet śmiały Man­fred pohamował się nieco, nie mogąc odmówić Hieronimowi cnót równych świętym Pańskim. — Sprawa, z którą przy­chodzę, obojga was, panie, dotyczy i za pozwoleniem łaska­wym waszej wysokości wyjawię rzecz w przytomności oboj­ga. Najpierw jednak muszę zapytać księżnę, czy wiadoma jej jest przyczyna, która zmusiła księżniczkę Izabelę do opu­szczenia zamku?

Nie, na zbawienie duszy — rzekła Hipolita — czy Iza­bela twierdzi, iż byłam w jej sprawy wtajemniczona?

Ojcze — przerwał Manfred — szacunek żywię należny świętemu powołaniu, ale jam tu panem i nie pozwolę żad­nemu wścibskiemu księdzu mieszać się do spraw mego domu. Jeżeli masz mi coś do oznajmienia, pójdź ze mną. Nie mam w zwyczaju wprowadzać małżonki w tajemnice mego księstwa; nie dla uszu niewieścich są przeznaczone.

Panie — rzekł świątobliwy mąż — nie chcę się wdzie­rać w sekrety redu. Stanowi memu przystoi pokój popie­rać, rany zabliźniać, do skruchy wzywać i uczyć ludzi pa­nowania nad gwałtownymi namiętnościami. Wybaczam jego wysokości-słowa harde. Znam swe powinności, jestem sługa, potężniejszego niż Manfred księcia. Jego słuchajcie, który przez moje przemawia usta.

Manfred zadrżał z wściekłości i wstydu. Zdumiona Hipo­lita czekała niecierpliwie pragnąc zrozumieć, dokąd osta­tecznie prowadzą te słowa: milczeniem swym wymownie okazywała szacunek i uległość wobec męża.

Księżniczka Izabela — mówił Hieronim — poleca się opiece obojga książęcych wysokości; dzięki składa za dobroć, którą okazano jej w tym zamku; opłakuje utratę syna wa­szego i własną niedolę, owo nieszczęście, które nie pozwo­liło stać się córą tak rozumnych i szlachetnych książąt, któ­rych zawsze czcić będzie jako rodzicieli. Modły wnosi

o jedność niezachwianą i szczęście małżeńskie waszego związku (Manfred spąsowiał na twarzy). Skoro jednak los nie pozwolił jej być powinowatą, prosi o zgodę na pozosta­nie w świętym azylu, póki nie doczeka się wiadomości o ojcu swym. Gdyby zaś potwierdziły się wieści o jego śmierci, wtedy prosi ó swobodę wyboru odpowiedniego małżonka za zgodą rady opiekunów.

Nie dam zgody — rzekł książę — nalegam natomiast na powrót jej do zamku, i to bez zwłoki. Odpowiadam za Izabelę przed opiekunami i nie zezwolę na przebywanie księżniczki poza zasięgiem mojej władzy.

Wasza wysokość niech rozważyć raczy, czy to obyczaj- nie w zmienionym .położeniu — odparł mnich.

Nie chcę pouczeń — rzekł Manfred rumieńcem pło­nąc. — Zachowanie Izabeli dziwne wzbudza podejrzenie, a łotr ów młody, który był co najmniej współwinnym, je­żeli nie przyczyną'jej ucieczki...

Przyczyną! — przerwał Hieronim — młody męż­czyzna był przyczyną?

jj — Dłużej tego nie zniosę! — krzyknął Manfred — mnich zuchwały urągać śmie mi w moim własnym domu? Wspól­nikiem jesteś, zgaduję, amorów tej pary.

Prosić będę niebiosa, aby raczyły wypędzić z twej du­szy bezlitosne domysły — rzekł Hieronim — jeśli wasza wysokość w sumieniu swym nie czuje, jak niesprawiedliwie mnie oskarża. Modły będę zanosił, aby niebiosa wybaczyły ci sąd ów bezlitosny. Błagam waszą wysokość, by pozosta­wił księżniczkę w spokoju w miejscu świętym, gdzie nie ma dostępu marność i próżność świata tego i niepokoić jej nie mogą dyskursy miłosne żadnego mężczyzny.

Słów na próżno nie trać — rzekł Manfred — wracaj raczej i sprowadź księżniczkę na drogę obowiązku.

Moim obowiązkiem jest przeszkodzić księżniczce w powrocie tutaj. Jest w miejscu, w którym sieroty i dzie­wice bezpieczne są od zasadzek i podłości świata tego. Tylko władza rodzicielska może ją stamtąd wyprowadzić.

Jestem jej rodzicem — krzyknął Manfred — i żądam powrotu.

Pragnęła uważać was, panie, za ojca — rzekł mnich — ale niebo, które nie dopuściło do tego związku, rozłączyło na zawsze wszelkie między wami powinowactwo. Oznaj­miam waszej wysokości...

Milcz, człecze zuchwały! — krzyknął Manfred. —

I drżyj przed gniewem moim.

świątobliwy ojcze — rzekła Hipolita — wasz stan daje swobodę, wolno wam mówić bez respektu do osób wsze­lakich, nie pomnąc na stan ich i znaczenie, jak powinność wam każe. Ale na mnie inny spoczywa obowiązek, nie przy­stoi mi słuchać słów, których pan mój małżonek słuchać nie zezwala. Udaję się do kaplicy, aby Błogosławiona Dziewica raczyła udzielić wam obu rad świętych i przywrócić sercu miłego mego księcia pokój i łagodność, których mu dziś nie dostaje.

Oto pani pełna cnót! — rzekł mnich. — Panie, cze­kam na twe rozkazy.

Manfred przeszedł wraz z mnichem do swej komnaty. Zawarłszy drzwi w te odezwał się słowa:

Dorozumiewam się, ojcze, że Izabela powiadomiła cię

o mym zamiarze. Wysłuchaj, czego pragnę, i bądź mi po­słuszny. Dobro księstwa mego, najpilniejsze dobro, moje własne i ludu mego bezpieczeństwo wymaga, bym życie dał synowi. Od Hipolity nie mogę się spodziewać dziedzica. Wy­brałem Izabelę. Musisz ją tu przywieść, lecz nie tylko tego — więcej jeszcze od ciebie oczekuję. Wiem, jaki masz wpływ na Hipolitę; jej dusza w twoich spoczywa rękach. Przyznaję, że jest niewiastą bez zmazy, myśli jej w niebie toną, gardzi marnościami świata tego. Możesz, ojcze, odciąg­nąć ją od nich na zawsze. Nakłoń ją, by zgodę dała na roz­wiązanie naszego małżeństwa, i niechaj schroni się w klasz­torze. Może wedle woli hojnie go wyposażyć. Będzie miała możność spełniać wszelkie życzenia twoje lub swe własne.

W. ten sposób odwrócisz klęski, które wiszą nad naszymi głowami i tobie przypadnie zasługa ocalenia księstwa Otran- to przed zagładą. Jesteś człekiem rozważnym i, choć gwał­towność skłoniła mnie do nieprzystojnych wyrażeń, czczę cnotę twoją i pragnę dłużnikiem twym, ojcze, pozostać, wdzięcznym za spokojność, którą przywrócisz memu życiu, oraz za zachowanie rodu.

Niech się dzieje wola nieba! — rzekł mnich. — Je­stem jeno skromnym jego narzędziem. Ono to, przez niego­dne moje usta, oznajmia ci, książę, że niegodne są twe za­miary. Krzywdy wyrządzone cnotliwej Hipolicie dotarły przed tron litości Bożej. Przez moje usta Pan nagany ci udziela za cudzołożną intencję małżonki twej odtrącenia. Przeze mnie ostrzega przed nieczystym pożądaniem Izabeli, córy przybranej. Niebo, które uchroniło ją przed twą żądzą, kiedy plagi, co spadły na ten dom, winny były innymi na­tchnąć cię myślami, to niebo nie przestanie nad nią czuwać. Nawet ja, biedny i pogardzany mnich, władnym jest przed twą gwałtownością ją uchronić. Ja, grzesznik, bezlitośnie przez waszą wysokość oczerniony jako wspólnik nie wia­domo jakich miłostek, gardzę przynętami, którymi raczyłeś książę kusić uczciwość moją. Miłuję zakon mój, czczę dusze Bogu oddane, szanuję pobożność księżny pani — nie zdradzę zaufania, które we mnie pokłada, i nigdy nie będę służył religii za pomocą brudnej i grzesznej uległości. Zaiste! do­bro księstwa zależy od tego, by wasza wysokość syna miał! Niebo szydzi z krótkowzrocznych planów człowieka. Aż do dnia wczorajszej żałoby czyż był jakiś dom tak wielki, tak kwitnący, jak Manfredowy? Gdzie dzisiaj Konrad młody? Panie mój, szanuję twoje łzy, nie chcę ich jednak ocierać, pozwól im płynąć, wasza wysokość. Więcej przyczynią one dobra poddanym twoim niż małżeństwo, które na żądzy lub polityce oparte, nigdy szczęśliwe nie będzie. Władzy, która przeszła z rodu Alonza do twego, panie, rodu, nie podtrzy­masz przez związek, na który Kościół nigdy nie zezwoli. Jeżeli wolą Najwyższego zginąć ma imię Manfreda, przyjm jego wyrok, panie, a zasłużysz na koronę, której utracić nie można... Pójdź za mną, panie, szanuję ten żal, wracajmy do księżny. Ona nie zna twoich, panie, okrutnych zamie­rzeń. Nie powiedziałem słowa więcej, niż musiałem. Widzia­łeś, panie, z jaką czułą cierpliwością i miłością słuchała

odrzucając wszystko, co mogłoby świadczyć o twej winie. Wiem, że tęskni, aby otoczyć cię ramionami i zapewnić

o swym afekcie niezmiennym.

Ojcze — rzekł książę — źle pojmujesz skruchę i wy­rzut sumienia. Prawda, że czczę cnoty Hipolity. Uważam ją za świętą i pragnąłbym, aby zacieśnienie węzła, który nas łączy, mogło być zdrowiem mej duszy. Niestety jednakiej*- cze, nie poznałeś jeszcze dna goryczy, która zatruwa me su­mienie!

Od pewnego czasu dręczą mnie skrupuły, nie jestem bo­wiem pewny legalności związku naszego: Hipolita jest mi krewną w czwartym stopniu. Mieliśmy co prawda dyspensę, ale ostatnio dowiedziałem się również, że była z innym za­ręczona. Oto ciężar, który gniecie me serce, nieprawe bo­wiem małżeństwo ściągnęło na mnie dopust śmierci Konra- dowej! Uwolnij sumienie me od tego brzemienia; rozwiąż małżeństwo nasze i dopełnij zbożnego dzieła, które twe po­słannictwo w duszy mej rozpoczęło.

O, jakże dotkliwy ból. ścisnął serce zacnego człeka, gdy zrozumiał podstęp chytrego księcia! Zadrżał o los Hipolity, której klęska (wiedział to już) nieuchronną była, i trwoga go zdjęła, że jeśli Manfred straci nadzieję odzyskania Iza­beli, żądza spłodzenia syna popchnie go ku innej dziewicy, która może nie oprzeć się pokusie zdobycia tak możnego małżonka. Przez dłuższą chwilę świątobliwy mąż milczał w myślach pogrążony. Wreszcie, chcąc zwłokę uzyskać, zde­cydował się nie doprowadzać księcia do despefacji i .ukazać mu cień nadziei odzyskania Izabeli. Wiedział, iż będzie mógł pokierować nią przez czułe do Hipolity przywiązanie jak rów­nież niechęć do Manfreda, z której mu się zwierzyła. Iza­bela dopomoże w planach, póki nie zagrzmi Kościół przeciw rozwodowi. W tej więc intencji udał, że skrupuły księcia poruszyły go, i w te odezwał się słowa:

Panie mój, rozważyłem słowa waszej wysokości i, je­żeli prawdziwie wrażliwość sumienia przyczyną jest odtrą­cenia cnotliwej pani małżonki waszej, nie przystoi mi serca penitenta twardym czynić i na skrupuły nieczułym. Kościół jest matką wyrozumiałą. Powierz mu troski swoje,- on bo­wiem tylko mocen jest przywrócić pogodę twej duszy, bądź to uspokajając skrupuły, bądź też, zbadawszy je, przywra­cając wolność, byś mógł uczciwie, zgodnie z prawem Bo­

skim i ludzkim zadbać o ciągłość rodu. W tym drugim wy­padku, jeżeli uda się nakłonić panią Izabelę do zgody...

Manfred doszedł do wniosku, że albo udało mu się prze­chytrzyć poczciwca, albo poprzedni święty zapał miał służyć jeno zachowaniu koniecznych pozorów. Ucieszony tym na­głym zwrotem, powtarzał po wielokroć najwspanialsze obietnice łask, którymi obsypie mnicha, jeżeli przy jego po­mocy zdoła urzeczywistnić swe plany. Zacny zakonnik pozwalał księciu na te złudzenia, zdecydowany nie tylko w niczym nie pomóc, ale zniweczyć jego zamiary.

HB Teraz, gdy się już rozumiemy — mówił dalej książę — sądzę, ojcze, że potrafisz mi pewną sprawę wyjaśnić. Kim jest młodzik ów, którego schwyciłem w podziemiaah? Mu­siał być wspólnikiem Izabeli, pomagać jej w ucieczce. Rzek­nij prawdę, czy to jej miłośnik? Lub może wysłannik innego, namiętnością nawiedzonego? Często podejrzewałem Izabelę

o obojętność wobec syna mego; tysiąc myśli kłębi się w mej głowie i podsyca nieufność. Ona sama tak dalece była tego świadoma-, że kiedym rozmawiał z nią w galerii, ubiegła moje pytanie i jęła usprawiedliwiać się z chłodu wobec Konradą.

Mnich, który o młodzieńcu słyszał to jeno, co mu w po­śpiechu powiedziała księżniczka, nie wiedząc, co się z nim stało i nie pomyślawszy o gwałtownym charakterze Man­freda, mniemał, że nie zaszkodzi posiać w duszy księcia zia­renka zazdrości. Może się to przydać później albo dla wy­wołania niechęci do Izabeli, gdyby upierał się przy związku małżeńskim, albo dla, skierowania uwagi na ślad fałszywy. Sądził, że wplątawszy Manfreda w intrygę miłosną, _znie- chęci go do dalszego zilćsRjżnitźEą"pościgu.

Nieszczęsnym owym rozumowaniem wiedziony, odpowie­dział tak, by utwierdzić Manfreda w przekonaniu o związ­kach jakowychś między Izabelą a młodzieńcem. Książę, którego namiętność niewielkiej potrzebowała podniety, aby groźnym wybuchnąć płomieniem, wpadł w furię na samą myśl przez mnicha podsuniętą.

Zgłębię tę intrygę do dna samego — krzyknął i, opu­szczając w.pośpiechu Hieronima (któremu polecił oczekiwać go w tym samym miejscu), pobiegł do głównej sali zamko­wej. Rozkazał, by doprowadzono zatrzymanego młodziana.

. — Szalbierzu zatwardziały! — rzekł książę, ledwo ujrzał

młodzieńca. — Cóż pozostało z twej przechwalonej prawdo­mówności? Opatrzność w świetle księżyca ukazała ci zamek drzwi sekretnych? Mów, zuchwalcze, kim jesteś i od jak dawna znasz księżniczkę? I strzeż się! Radzę ci odpowiadać jasno i bez krętactwa, którym popisywałeś się w nocy, inaczej wydrę z ciebie prawdę torturami.

Młodzieniec, sądząc, że jego udział w ucieczce został od­kryty, doszedł do wniosku, że cokolwiek by powiedział, nie zaszkodzi księżniczce już ani nie pomoże.

Nie jestem szalbierzem, panie — odparł — i nie za­służyłem na słowa obelżywe. Na wszystkie pytania posta­wione mi przez waszą wysokość ostatniej nocy odpowiedzia­łem z równą prawdomównością, z jaką mówię teraz, i to nie z przyczyny lęku przed torturą, lecz wstrętem powodowany, który żywi dusza moja wobec kłamstwa. Powtórzcie, proszę, panie, pytania swoje, a dołożę wszelkich starań, by rzetel­nie waszej wysokości odpowiedzieć.

Znasz moje pytania — rzekł książę — starasz się tylko zyskać na czasie, żeby nowe wykręty przygotować. Mów krótko: kim jesteś? Od jak dawna znasz księżniczkę?

Pracuję na roli w pobliskiej wiosce — odparł mło­dzieniec — na imię mi Teodor. Księżniczka spotkała mnie w podziemiu tej nocy. Nigdy przedtem nie widziały jej oczy moje.

Mógłbym w to uwierzyć lub nie — wedle mej woli — rzekł Manfred — chcę jednak usłyszeć twą historyjkę, nim zbadam, w jakiej mierze jest prawdziwa. Powiedz zatem, jakie księżniczka podała ci powody swej ucieczki? Od od­powiedzi zależy twe życie.

Powiedziała — odparł Teodor — że jest na skraju przepaści, że jeżeli nie zdoła uciec z zamczyska, wielkie jej grozi niebezpieczeństwo: w ciągu chwil paru może być unieszczęśliwiona na zawsze.

Iz powodu takiej błahostki, jak parę słów bezrozum- nej dziewki — rzekł Manfred — odważyłeś się na gniew mój narazić?

Niestraszny mi niczyj gniew — odparł Teodor — jeśli zrozpaczona niewiasta chroni się pod moją opiekę.

W czasie owego śledztwa Matylda udawała się do kom­naty Hipolity. Pod sklepieniem wielkiej sali zamkowej, w której zasiadł Manfred przesłuchując młodzieńca, biegła

okryta boazerią galeria z oknami, których szybki osadzono w wąskich poprzecznych ramkach. Matylda z Bianką mu­siały przejść tamtędy. Słysząc głos ojca i widząc dworzao otaczających w krąg księcia, przystanęła, pragnąc dowie­dzieć się, o co chodzi. Więzień przykuł jej uwagę. Powaga

i stanowczość, z jaką odpowiadał, rycerskość ostatniej re­pliki (te właśnie słowa usłyszała wyraźnie), wzbudziły życz­liwość księżniczki. Postać miał szlachetną, piękną i wynio­słą nawet w tym położeniu; ale w pewnej chwili całą uwagę Matyldy przykuły rysy jego twarzy.

Wielkie nieba! Bianko! — szepnęła. — Czy ja śnię? Spójrz, młodzian ten wierną jest odbitką portretu Alonza w galerii...

Nie mogła mójvić dalej, albowiem głos ojca z każdym następnym słowem grzmiał coraz głośniej:

Zuchwalstwo twe obecne prześcignęło jeszcze daw­niejszą bezczelność. Doświadczysz gniewu, który śmiałeś lekceważyć. Brać go! — krzyknął Manfred. — Związać! Pierwszą wieścią, która dotrze-do uszu księżniczki o jej ry­cerzu, będzie, iż życie dla niej położył.

Niesprawiedliwość, którą wobec mnie popełniasz, pa­nie — rzekł Teodor — jest dowodem, żem słusznie postąpił wyzwalając księżniczkę spod twej tyranii. Niechaj będzie szczęśliwa, cokolwiek stanie się ze mną!

To jej gach! — krzyknął rozwścieczony Manfred. —■ Wieśniak w obliczu śmierci nie objawia takich afektów. Mów natychmiast, mów, wartogłowie, kim jesteś, inaczej kleszcze kata wyrwą z ciebie tajemnicę.

Już mnie straszyłeś śmiercią, panie — rzekł mło­dzian — w zamian za prawdę, którą wyjawiłem. Jeżeli to jedyna do szczerości zachęta, nie mam zamiaru dłużej za­spokajać próżnej twej ciekawości.

Nie będziesz mówił? — spytał Manfred.

Nie — brzmiała odpowiedź młodzieńca.

Na dziedziniec z nim! — krzyknął Manfred. — Za chwilę ujrzą ściętą głowę zuchwalca.

Słysząc te słowa Matylda osunęła się zemdlona, a Bianka zaczęła jęczeć i krzyczeć:

Ratunku! Ratunku! Księżniczka nie żyje!

Manfred usłyszał krzyk i spytał, w czym rzecz.

Młody człowiek, zdjęty grozą, gorączkowo to samo zadał

pytanie, ale Manfred rozkazał wyprowadzić go bezzwłocznie na podworzec, by tam egzekucji oczekiwał. Sam tymczasem zapragnął dowiedzieć się powodów rozpaczy Bianki. Gdy usłyszał, co zaszło, polecił odnieść Matyldę do jej komnaty i, nie zajmując się dłużej niewieścimi fanaberiami, pobiegł na dziedziniec; wezwawszy pachołka, rozkazał Teodorowi klęknąć i przygotować się na ścięcie.

Nieustraszony młodzian przyjął okrutny wyrok z pokorą, która wzruszyłaby każde serce prócz Manfredowego. Gorąco pragnął zrozumieć sens słów dotyczących księżniczki, ale obawiając się rozniecić przeciw niej gniew tyrana, milczał. Jedno tylko zdecydował wyrazić pragnienie, aby mógł poje­dnać się z Bogiem. Poprosił o spowiednika.

Manfred, sądząc, że gwałcąc tajemnicę spowiedzi pozna historię młodziana, łacno przychylił się do tej prośby. Wie­rzył, że ojciec Hieronim przeszedł na jego stronę, zawezwał go przeto, by wyspowiadał więźnia. Świątobliwy mąż, który nie przewidział, jakie nieszczęście sprowadzi jego nieostroż­ność, padł przed księciem na kolana i począł zaklinać go na wszystko, aby nie rozlewał krwi niewinnej. Najostrzejszymi słowy oskarżał siebie c nierozwagę karygodną, oczyszczał z wszelkiego podejrzenia nieszczęsnego młodzieńca i żadne­go nie pominął sposobu, aby złagodzić furię tyrana.

Wystąpienie Hieronima nie uspokoiło Manfreda. Prze­ciwnie, wzmogło w nim podejrzliwość wobec obydwu. Roz­kazał mnichowi spełnić obowiązek dodając, że nie zezwoli więźniowi na długą spowiedź.

I nie proszę o to, panie — rzekł nieszczęsny młodzie­niec — grzechy me, dzięki Najwyższemu, nie były liczne; nie sięgły nawet miary dla wieku mego stosownej! Otrzyj łzy, dobry ojcze, i pospieszmy się: zły to świat, nie mam powodu do żalu padół ten opuszczając.

Och, chłopcze nieszczęsny! — rzekł Hieronim. — Jak możesz cierpliwie widok mój znosić? Jam twoim zabójcą! To ja ściągnąłem na cię tę czarną godzinę!

Z całej duszy wybaczam ci — rzekł młody — i wie­rzę, że Niebo mnie wybaczy. Przyjmij wyznanie, ojcze,

i udziel mi błogosławieństwa.

Jakżeż mogę przygotować cię godnie na tę drogę ostatnią — rzekł Hieronim — nie masz dla ciebie zbawienia,

jeżeli wrogom nie przebaczysz. Czyż możesz przebaczyć krzywdę temu bezbożnemu człowiekowi?

Mogę i czynię to.

Czy cię to nie wzrusza, okrutny książę? — spytał mnich.

Posłałem po ciebie, byś go wyspowiadał — rzekł Man­fred surowo — a nie, byś wstawiał się za skazanym. Pierw­szy przeciw niemu podżegłeś i krew jego na twoją spadnie głowę.

Tak też i będzie! Tak będzie! — wyrzekł z rozpaczą biedny człowiek. — Ty i ja żadnej nie śmiemy żywić na­dziei, by znaleźć się tam, dokąd pójdzie ten zacny mło­dzieniec.

Czyń swoje! — rzucił Manfred. — Nie poruszą mnie mnisze skomlenia ani niewieście szlochy.

Co rzekłeś? — ozwał się młodzian. — Czyżby los mój mógł spowodować żal, o którym słyszę? Księżniczka w two­jej znowu znalazła się władzy?

Nie rozżagwiaj mego gniewu — ozwał się książę Man­fred — przygotuj się, bo nadeszła zaiste ostatnia twa go­dzina.

Młody czując, jak rośnie wściekłość tyrana, wzruszony smutkiem, który widział u wszystkich obecnych jak i u mni­cha, powściągnął wzruszenie i ukląkł do modlitwy. Gdy po­chylił głowę, koszula zsunęła się z ramienia i odkryła zna­mię w kształcie krwawej strzały.

Wielkie nieba! — krzyknął w osłupieniu świętobliwy mąż. — Cóż widzę? To dziecię moje, mój Teodor!

Wzruszenie to trzeba sobie wyobrazić, odmalować bo­wiem go słowami nie sposób. Łzy obecnych wyschły — wstrzymało je raczej zdumienie niż radość. Nie wiedząc jak się zachować, szukali w oczach pana swego wskazania, co • uczynić mają. Młodzieniec czekał zdumiony, wątpiący, prze­jęty czułością i respektem. Skromnie i pokornie przyjął łzy

i uściski starego człowieka, lękając się jednak przedwczesnej zaufać nadziei, nie wiedząc, w jakim stopniu przełamaną zastanie nieugięta natura Manfreda, nieśmiało spoglądał na księcia, jakby pytając, czy może dalej w obliczu sceny owej nieczułym pozostać?

Serce Manfreda nie było całkiem niewzruszone. Zapo­mniał o gniewie, przemogło zdumienie. Duma jednak nie

pytanie, ale Manfred rozkazał wyprowadzić go bezzwłocznie na podworzec, by tam egzekucji oczekiwał. Sam tymczasem zapragnął dowiedzieć się powodów rozpaczy Bianki. Gdy usłyszał, co zaszło, polecił odnieść Matyldę do jej komnaty

i, nie zajmując się dłużej niewieścimi fanaberiami, pobiegł na dziedziniec; wezwawszy pachołka, rozkazał Teodorowi \ klęknąć i przygotować się na ścięcie.

Nieustraszony młodzian przyjął okrutny wyrok z pokorą, \J która wzruszyłaby każde serce prócz Manfredowego. Gorąco pragnął zrozumieć sens słów dotyczących księżniczki, ale obawiając się rozniecić przeciw niej gniew tyrana, milczał. Jedno tylko zdecydował wyrazić pragnienie, aby mógł poje­dnać się z Bogiem. Poprosił o spowiednika.

Manfred, sądząc, że gwałcąc tajemnicę spowiedzi pozna historię młodziana, łacno przychylił się do tej prośby. Wie­rzył, że ojciec Hieronim przeszedł na jego stronę, zawezwał go przeto, by wyspowiadał więźnia. Świątobliwy mąż, który nie przewidział, jakie nieszczęście sprowadzi jego nieostroż­ność, padł przed księciem na kolana i począł zaklinać go na wszystko, aby nie rozlewał krwi niewinnej. Najostrzejszymi słowy oskarżał siebie c nierozwagę karygodną, oczyszczał z wszelkiego podejrzenia nieszczęsnego młodzieńca i żadne­go nie pominął sposobu, aby złagodzić furię tyrana.

Wystąpienie Hieronima nie uspokoiło Manfreda. Prze­ciwnie, wzmogło w nim podejrzliwość wobec obydwu. Roz­kazał mnichowi spełnić obowiązek dodając, że nie zezwoli więźniowi na długą spowiedź.

I nie proszę o to, panie — rzekł nieszczęsny młodzie­niec — grzechy me, dzięki Najwyższemu, nie były liczne; nie sięgły nawet miary dla wieku mego stosownej! Otrzyj łzy, dobry ojcze, i pospieszmy się: zły to świat, nie mam powodu do żalu padół ten opuszczając.

Och, chłopcze nieszczęsny! — rzekł Hieronim. — Jak możesz cierpliwie widok mój znosić? Jam twoim zabójcą! To ja ściągnąłem na cię tę czarną godzinę!

Z całej duszy wybaczam ci!— rzekł młody — i wie­rzę, że Niebo mnie wybaczy. Przyjmij wyznanie, ojcze,

i udziel mi błogosławieństwa.

Jakżeż mogę przygotować cię godnie na tę drogę ostatnią — rzekł Hieronim — nie masz dla ciebie zbawienia,

jeżeli wrogom nie przebaczysz. Czyż możesz przebaczyć krzywdę temu bezbożnemu człowiekowi?

Mogę i czynię to.

Czy cię to nie wzrusza, okrutny książę? — spytał mnich.

Posłałem po ciebie, byś go wyspowiadał — rzekł Man­fred surowo — a nie, byś wstawiał się za skazanym. Pierw­szy przeciw niemu podżegłeś i krew jego na twoją spadnie głowę.

Tak też i będzie! Tak będzie! — wyrzekł z rozpaczą biedny człowiek. — Ty i ja żadnej nie śmiemy żywić na­dziei, by znaleźć się tam, dokąd pójdzie ten zacny mło­dzieniec.

Czyń swoje! — rzucił Manfred. — Nie poruszą mnie mnisze skomlenia ani niewieście szlochy.

Co rzekłeś? — ozwał się młodzian. — Czyżby los mój mógł spowodować żal, o którym słyszę? Księżniczka w two­jej znowu znalazła się władzy?

Nie rozżagwiaj mego gniewu — ozwał się książę Man­fred — przygotuj się, bo nadeszła zaiste ostatnia twa go­dzina.

Młody czując, jak rośnie wściekłość tyrana, wzruszony smutkiem, który widział u wszystkich obecnych jak i u mni­cha, powściągnął wzruszenie i ukląkł do modlitwy. Gdy po­chylił głowę, koszula zsunęła się z ramienia i odkryła zna- j mię w kształcie krwawej strzały.

Wielkie nieba! — krzyknął w osłupieniu świętobliwy ! mąż. — Cóż widzę? To dziecię moje, mój Teodor!

Wzruszenie to trzeba sobie wyobrazić, odmalować bo­wiem go słowami nie sposób. Łzy obecnych wyschły — wstrzymało je raczej zdumienie niż radość. Nie wiedząc jak się zachować, szukali w oczach pana swego wskazania, co [ uczynić mają. Młodzieniec czekał zdumiony, wątpiący, prze­jęty czułością i respektem. Skromnie i pokornie przyjął łzy

i uściski starego człowieka, lękając się jednak przedwczesnej zaufać nadziei, nie wiedząc, w jakim stopniu przełamaną zastanie nieugięta natura Manfreda, nieśmiało spoglądał na księcia, jakby pytając, czy może dalej w obliczu sceny owej nieczułym pozostać?

Serce Manfreda nie było całkiem niewzruszone. Zapo­mniał o gniewie, przemogło zdumienie. Duma jednak nie

pozwalała mu uczuć okazać. Podejrzewał-zresztą, że odkry­cie owo może być podstępem mnicha pragnącego ocalić młodzieńca.

A cóż to znowu znaczy! — zawołał. — Jakże może być ci synem ? Jak godzi się z twym powołaniem i uznaną świę­tością to wyznanie, iż włościańska latorośl jest owocem twe­go grzesznego związku?

Boże! — odparł człek świątobliwy. — Nie wierzysz, książę, że jest mój? Mógłbym tonąć w takiej rozpaczy, gdy­bym nie był jego ojcem? Oszczędź go, książę dobry, oszczędź!

I okryj mnie hańbą, jeżeli taka twa wola.

Oszczędź go! Oszczędź! — zawołali obecni. — Okaż łaskę temu cnemu kapłanowi.

Spokój — rzekł surowo Manfred. — Nim przebaczę, więcej wiedzieć muszę. Bastard świętego nie musi sam być świętym.

Zelżywy języku książęcy! — ozwał się Teodor. — Nie dorzucaj obelgi do okrucieństwa. Jeślim synem tego czci­godnego człeka, wiedz, że chociem nie książę jak ty, ale krew, która w żyłach mych płynie...

Tak, krew to szlachecka — przerwał mu mnich — nie jest on wyrzutkiem, jak twierdzisz, panie. Jest prawowitym r mym synem i Sycylia szczyci się niewieloma rodami staro- / żytniejszymi od rodu hrabiów Falconara... Niestety! panie ' mój, czym jest krew? Czym szlachectwo? Robakami je- | steśmy, mizernymi, grzesznymi stworzeniami. Pobożność

i jeno odróżnia nas od prochu, z którego powstaliśmy i w któ-

I ry się obrócimy.

Nie czas na kazania — rzekł Manfred — zapominasz, żeś już nie mnichem Hieronimem, lecz hrabią Falconara. Opowiedz mi swe dzieje. Będziesz miał czas na morały, jeśli nie uda ci się łaski zyskać dla tego zaciekłego zbrodnia.

Matko Boża! — zawołał mnich. — Czy może książę- mój odebrać ojcu życie jedynego, długo zagubionego dzie­cięcia? Podepcz mnie, panie, sponiewieraj, doświadcz, przyjm w zamian moje życie, ale oszczędź mi syna!

Potrafisz odczuć, co znaczy syna jedynego stracić? U— rzekł Manfred. — Parę godzin temu pouczałeś mnie, że pod­dać się trzeba losowi: mój dom, jeśli los tak chce, prze­paść musi, ale hrabiego Falconara...

Niestety, panie, wyznaję, żem zbłądził — rzekł Hie-

ronim. Nie rań jednak mocniej starca. Nie chełpię się ro­dem swoim, nie myślę o takich marnościach. To natura sama wstawia się za młodzieńcem i pamięć o ukochanej niewie­ście, która go na świat wydała. Czy matka żyje, Teodorze, czy żyje?

Dusza jej dawno wśród błogosławionych w Niebio­sach — odparł Teodor.

Jak to się stało? — krzyknął Hieronim. — Powiedz! Nie, nie mów... Ona już jest szczęśliwa! Tyś dzi§iaj całą mą troską! O groźniejszy ponad, innych książę] Czy raczysz... Czy raczysz darować życie memu synowiT

Wracaj do klasztoru — odparł Manfred. — Przywiedź tu księżniczkę i bądź mi posłuszny w sprawie, o której ci wiadomo. Obiecuję w zamian życie syna.

Książę, czy uczciwość ma być ceną, której żądasz za życie drogiego mi młodzieńca? — rzekł Hieronim.

-r- Za moje życie?! — krzyknął Teodor. — Niechaj umrę tysiąc razy, niźlibym miał twe sumienie splamić. Czegóż chciałby tyran od ciebie? Czy księżniczka wyrwała się spod jego władzy? Czy bezpieczna? Broń jej, starcze świątobliwy! Niech cały gniew jego na moją spadnie głowę.

Hieronim próbował pohamować porywczość młodzieńca. Nim jednak Manfred zdążył odpowiedzieć, rozległ się tętent koni, rozbrzmiała nagle mosiężna trąba wisząca u bramy zamkowej. W tej samej chwili gwałtownie powiały czarne pióra zaczarowanego hełmu (który ciągle leżał w kącie po- dworca) i skłoniły się po trzykroć, jakby poruszone niewi­dzialną głową rycerza.

Rozdział III

Serce Manfreda zamarło, gdy ujrzał, że pióropusz na cza­rodziejskim hełmie porusza się na dźwięk trąby mosiężnej.

Ojcze, co znaczą te złe wróżby? — rzekł do Hiero­nima, którego przestał już zwać hrabią Falconara. — Czym zgrzeszyłem (tu pióra powiały gwałtowniej niż poprze­dnio) — nieszczęsny jam książę! Ojcze świątobliwy! Czy wesprzesz mnie modlitwą?

Panie mój, nie może się Niebu podobać to, że drwisz sobie ze sług Bożych — odparł Hieronim. — Schyl głowę przed Kościołem i przestań prześladować kapłanów jego. Uwolnij niewinnego młodzieńca, naucz się szanować świętą mą godność. Z Niebiosami żartować nie można: sam wi­dzisz... (Przy tych słowach mnicha znowu zabrzmiała trąba )

Przyznaję, żem zgrzeszył porywczością — rzekł Man­fred — podejdź, ojcze, do kraty i spytaj, kto zacz przed bra­mą.

Darujesz mi życie Teodora? — spytał mnich.

Masz me słowo — rzekł Manfred — sprawdź, kto przybywa.

Hieronim objął szyję syna, a strumień łez zalał mu twarz.

Obiecałeś iść do bramy — ponaglił Manfred.

Sądziłem — odparł mnich — że wasza wysokość wy­baczy, iż dusza ma przepełniona wdzięcznością tymi oto łza­mi złoży ci w pierwszej chwili swoje dzięki.

Idźcie, panie najmilszy — rzekł Teodor — posłuchaj­cie księcia. Nie zasługuję na to, abyś z mej przyczyny opóź­niał spełnienie jego woli.

Kto u bramy? — zapytał Hieronim.

Herold — padła odpowiedź.

Kogo oznajmia?

rycerz prawy, godnie zostanie przyjęty i ręczę mu całkowi­te bezpieczeństwo jego osoby i orszaku. Jeżeli nie zdołamy pojednać się po przyjacielsku, przysięgam, że wyjdzie stąd bez obaw i otrzyma satysfakcję wedle praw miecza: Tak mi dopomóż Bóg i Trójca Święta!

Herold trzykrotnie się skłoniwszy, opuścił salę rycer­ską.

W czasie gdy Manfred rozmawiał z heroldem, tysiące sprzecznych uczuć miotały duszą Hieronima. Drżał o życie syna i początkowo chciał nakłonić Izabelę, by wróciła do zamku. Niemniej jednak przerażała go myśl o związku dzie­wicy z Manfredem. Obawiał się bezgranicznego posłuszeń­stwa Hipolity wobec małżonka, był jednak pewny, że od­woławszy się do jej pobożności, zdoła przekonać księżnę, aby nie dała zgody na rozwód. Musiał w tym celu dotrzeć przed oblicze pani, jeżeli zaś Manfred w oporze małżonki wyczuje wpływ jej duchowego opiekuna, los Teodora będzie równie nieszczęsny.

Pragnął dowiedzieć się, skąd przybył herold, który tak bez ogródek podał w wątpliwość tytuł Manfreda, ale musiał wracać do klasztoru, nim Izabela konwent opuści, aby nie przypisano mu ucieczki dziewicy. Szedł więc ku klasztornej furcie posępny i pełen niepewności, jak postąpić.

Mnich, który spotkał go w kruchcie, dostrzegłszy smu­tek na obliczu Hieronima, rzekł:

Bracie! Prawdą więc jest, niestety, że utraciliśmy na­szą czcigodną księżnę Hipolitę?

Świątobliwy mąż stanął zdumiony i krzyknął:

O czym mówisz, bracie? W tej chwili opuściłem za­mek i księżna cieszyła się znakomitym zdrowiem.

Martelli wstąpił do nas wracając z zamku i powiado­mił o zgonie jej wysokości — odparł drugi zakonnik. — Bra­ciszkowie są już w kaplicy i modły wznoszą za szczęśliwe przejście tej pani zacnej do lepszego świata, mnie zaś wy­słali, bym cię oczekiwał, ojcze. Wszyscy znają twe świąto­bliwe przywiązanie do naszej dobrodziejki i obawiali się, iż bardzo cię śmierć ta zasmuci. Zaiste, wszyscy mamy do pła­czu powody; matką była dla naszego zgromadzenia. Zycie jest pielgrzymką jeno i nie wolno nam szemrać, wszyscy bowiem za nią pójdziemy. Obyśmy taki mieli kres wę­drówki, jak ta pani pobożna.

Bracie drogi, śnisz chyba — rzekł Hieronim. — Raz jeszcze powiadam, że wracam z zamku i księżnie nic nie dolega. Gdzież pani Izabela?

Biedna pani! — odparł zakonnik. — Powiedziałem jej smutną nowinę i ofiarowałem jej duchową pociechę; przypomniałem o znikomości świata tego, o przemijaniu

i śmierci, doradziłem, by habit przywdziała, za przykład stawiając świętą księżniczkę Sanchię Aragońską.

Chwalebnyś okazał zapał — rzekł niecierpliwie Hie­ronim — jednak zapał teraz niekonieczny. Hipolita jest zdrowa. W każdym razie ufam Najwyższemu, że tak jest. Nie słyszałem nic, co by temu przeczyło, choć biorąc pod uwagę mocny zamiar księcia... Bracie, a gdzie jest Izabela?

Nie wiem — rzekł mnich — bardzo płakała i rzekła, że idzie do swej komnaty.

Hieronim, nie kończąc rozmowy, opuścił brata zakon­nego i pobiegł do księżniczki. Nie było jej w komnacie. Przepytał służbę klasztorną, lecz niczego się nie dowie­dział. Przeszukał daremnie klasztor i kościół, rozesłał goń­ców, aby się dowiedzieli, czy nie widziano jej w sąsiedz­twie — wszystko na próżno.

Trudno opisać zamęt w duszy zacnego zakonnika. Sądził, że Izabela, podejrzewając Manfreda o przyspieszenie zgonu małżonki, przeraziła się i uciekła w bardziej ukryte i bez­pieczniejsze miejsce. Nowa ucieczka prawdopodobnie rozpali gniew księcia do ostateczności. Wiadomość o śmierci Hipolity, choć nieprawdopodobna, zwiększała konsternację mnicha. Ucieczka Izabeli świadczyła o jej awersji do małżeństwa z Manfredem, ale zakonnik nie mógł znaleźć w tym pocie­chy, skoro odmowa księżniczki zagrażała życiu Teodora. Postanowił wracać do zamku w asyście kilku braciszków, aby poświadczyli jego niewinność przed księciem i wsta­wili się wraz z nim za Teodorem.

Manfred tymczasem wyszedł na dziedziniec i rozkazał otworzyć bramy zamku na przyjęcie obcego rycerza i jego orszaku. W ciągu paru minut kawalkada przybyła przed bramę. Pierwsi biegli laufrzy z laskami. Za nimi jechał herold w asyście dwóch paziów i dwóch trębaczy. Dalej postępowało stu gwardii pieszej wiodąc sto koni. Za nimi maszerowało pięćdziesięciu piechurów odzianych w barwy rycerza: czerń i szkarłat. Rumaka luzem prowadzono na

wodzy. Dwóch heroldów ze stron obu chorążego na koniu, dzierżącego proporzec z herbami Vicenza i Otranto umiesz­czonymi na przekątnej, co mocno wzburzyło Manfreda, lecz stłumił w sobie urazą. I jeszcze dwu paziów. Spowiednik Rycerza z różańcem w dłoniach. Jeszcze pięćdziesięciu pie­szych w tych samych barwach. Dwóch rycerzy w pełnej zbroi, z opuszczonymi przyłbicami, towarzyszących posłowi markiza. Giermkowie obu rycerzy, niosący tarcze i herbowe emblematy. Giermek posła. Setka rycerzy dźwigających ol­brzymi miecz, którzy zdawali się omdlewać pod jego cięża­rem. Sam Rycerz na rumaku kasztanowej maści, w pełnej zbroi, z kopią na haku, twarzą pod przyłbicą, pióropuszem czarnych i szkarłatnych piór powiewającym nad hełmem. Pięćdziesięciu gwardzistów pieszych z bębnami i trąbami za­mykało pochód, który rozstąpił się na prawo i lewo, two­rząc skrzydła i dając drogę wolną Rycerzowi.

Przed bramą ów stanął. Wystąpił herold, który raz jeszcze odczytał słowa wyzwania. Manfred nie mógł ode­rwać oczu od olbrzymiego miecza, zdawałp się, że nie sły­szy treści pisma, rychło jednak nowe silne wrażenie zmu­siło go do odwrócenia głowy, z tyłu bowiem zerwał się wi­cher potężny. Pióropusz na zaczarowanym hełmie powiał

i zaszumiał w równie przedziwny sposób, jak uprzednio.

Tylko człowiek jak Manfred nieustraszony mógł nie o- mdleć wobec tylu okoliczności wyraźnie złowieszczy los za­powiadających. Duma jednak w obecności obcych nie pozwo­liła mu słabości okazać. Wierny odwadze, którą zawsze prze­jawiał, rzekł hardo:

Panie Rycerzu, kimkolwiek jesteś, witam -cię. Jeżeliś człekiem śmiertelnym — dzielność twa z równą dzielnością się spotka. Jeżeli prawym rycerzem jesteś, wzgardzisz cza­rami jako pomocą. Mimo znaków owych z nieba czy piekła, ja, Manfred, ufam w słuszność swej sprawy i wsparcie świę­tego Mikołaja, który zawsze był mego rodu protektorem. Zsiądź z konia, panie Rycerzu, i odpocznij. Jutro staniemy do uczciwej walki i niechaj Bóg wspomaga sprawiedliwych.

Rycerz nie odpowiedział, zsiadł jednak z konia i poszedł za Manfredem do wielkiej sali zamkowej. Droga wiodła przez dziedziniec. Rycerz przystanął, aby spojrzeć na cu­downy hełm. Ukląkł i jakby modlił się w duchu chwil parę. Powstawszy, dał księciu znak, by wiódł go dalej.

W sali zamkowej Manfred poprosił gościa, aby broń od- pasał, ale Rycerz odmówił przeczącym skinieniem głowy.

Niegrzecznie czynisz, panie Rycerzu, ale na honor, nie będę się sprzeciwiał! Nie znajdziesz w tym zamku powodu, aby żal poczuć do księcia Otranto. Zdrady w swym sercu nie chowam; nadzieję żywię, że i ty jej przeciw mnie knuć nie zamierzasz. Przyjm ten zastaw — rzekł dając pierścień. — Przyjaciele twoi i ty pod ochroną praw gościnności zostaje­cie. Odpocznijcie, nim jadło przyniosą: wydam rozkazy przyjęcia waszego tyczące i zaraz powrócę.

Trzej rycerze ukłonem przyjęli grzeczność gospodarza.

Manfred skierował cały orszak gości do pobliskiego hos­picjum, ufundowanego przez księżnę Hipolitę dla pielgrzy­mów, którzy znajdowali tu odpoczynek. Orszak rycerski, okrążywszy podworzec, zmierzał ku bramie, gdy nagle ol­brzymi miecz wyrwał się z rąk niosących i, spadłszy na zie­mię naprzeciw hełmu, znieruchomiał.

Manfred, wykształciwszy już w sobie odporność na zja­wiska nadprzyrodzone, zniósł i to nowe dziwo. Powrócił do sali, gdzie tymczasem zastawiono już stoły, i zaprosił mil­czących gości, aby zasiedli do uczty.

Choć dręczył go wewnętrzny niepokój, starał się tchnąć wesołość i pogodę w kompanię przy stole. Wiele zadał pytań, ale rycerze odpowiadali jeno skinieniem głowy. Tyle tylko unieśli przyłbice, aby mogli przyjąć pokarmy, a i to z wiel­kim umiarkowaniem czynili.

Panowie! — rzekł książę. — Spośród licznych gości, jakich podejmowałem w tych ścianach, jesteście pierwsi, którzy wszelką ze mną wzgardzili rozmową. Nieczęsto zda­rza się, tak sądzę, aby książęta wystawiali swoją godność

i stan swój na uszczerbek obcym i niemym. Rzekliście, iż przybywacie tu w imieniu Fryderyka z Vicenzy. Zawszem słyszał,, że dworny to i wspaniałych obyczajów rycerz. Za­pewne, śmiem twierdzić, nie uznałby poniżej swej godno­ści wieść grzeczną rozmowę z księciem, który stanem mu równy, a i na polu bitwy nie ostatni... Dalej milczycie? Niechże i tak będzie. Wedle wszystkich praw gościnności — wyście panami pod tym dachem i czynić możecie wedle woli swojej. Hej, chłopcze, podaj wina czaszę! Pozwólcie, że spełnię zdrowie zacnych waszych dam.

Pierwszy Rycerz westchnął, przeżegnał się i powstai od stołu.

Panie Rycerzu — Manfred na to — com rzekł, żartem było. Nie chcę do niczego was przymuszać. Czuj się swobo­dnie. Jeżeli przykra wam wesołość, będziemy smutni. Może sprawy poważne, które na nas czekają, bardziej usposobie­niu waszemu miłe, wyjdźmy tedy. Oby racje, które mam wy­łożyć, lepiej przyjęte zostały niż próżne me starania, aby zabawić was w chwilach odpoczynku.

Manfred wprowadził trzech rycerzy do komnaty we­wnętrznej, zamknął drzwi i, wskazując im siedzenia, tak rzekł kierując słowa do posła:

Przybyliście, panie Rycerzu, jak rozumiem, w imieniu markiza z Vicenzy żądać wydania córki jego pani Izabeli, która była przyrzeczona w obliczu świętego Kościoła synowi memu, za zgodą jej prawnych opiekunów oraz, by zmusić mnie do odstąpienia mych posiadłości waszemu panu, który mieni się najbliższym krewnym księcia Alonza, wieczne od­poczywanie racz mu dać. Panie!

Odpowiem najsampierw na żądanie drugie.

Wiecie zapewne i wie o tym pan wasz, że dziedziczę księstwo Otranto po ojcu mym Don Manuelu, tak jak ów wziął je z rąk swego ojca, Don Ricarda. Poprzedni władca Alonzo, umierając bezpotomnie w Ziemi Świętej, przekazał w spuściźnie dobra swe dziadowi memu Don Ricardowi w podzięce za wierną służbę.

(Tu przybysz głową przecząco potrząsnął.)

Panie Rycerzu — rzekł Manfred z żarem w głosie — Ricardo był walecznym, rzetelnym i pobożnym mężem,

o czym świadczą hojne fundacje, z jego to bowiem daru po­wstał ten kościół obok i oba klasztory. Święty Mikołaj ota­czał go szczególniejszą opieką. Mój dziad był niezdolny, po­wiadam to, Rycerzu, Don Ricardo niezdolnym był... Proszę, wybaczcie mi, wtrąciliście się, panie, i wątek zgubiłem... Czciłem pamięć pradziada. Tak więc, panowie, utrzymał swe posiadłości z pomocą miecza dobrego i łaski świętego Mikołaja. Tak też ojciec czynił i tak, panowie, ja uczynię, cokolwiek się stanie.

Lecz Fryderyk, pan wasz, krewniak bliższy, ja zaś ty­tuł swój mieczowi powierzyłem. Czy to oznacza, że tytuł ów niepraw? Mógłbym zapytać, a gdzież to Fryderyk, pan

wasz? Wieść niesie, że pomarł w niewoli. Powiadacie, czyny wasze mówią, że żyw. Nie zaprzeczam. Mógłbym, panowie rycerze, mógłbym, ale nie czynię tego. Inni książęta rze­kliby Fryderykowi, bierz swą spuściznę siłą, jeśli zdołasz.

Nie wystawialiby godności swej na hazard pojedynku; nie pozwoliliby decydować o tym obcym niemowom.

Wybaczcie, panowie rycerze, uniosłem się: ale po- stawcie się na chwilę w moim położeniu. Jako żeście ryce-. rze prawi, czyż nie zdjąłby was gniew, gdyby ktoś honor wasz i przodków waszych w wątpliwość podawał?

Ale do rzeczy. Żądacie wydania Izabeli. Panowie, mam obowiązek spytać: czy jesteścieli upoważnieni, aby ją zabrać?

(Rycerz skinął głową.)

Niech się tak stanie zatem — mówił dalej Manfred — dobrze, że jesteście upoważnieni, ale, Rycerzu szlachetny, czy mogę spytać, macieli całkowitą nad nią władzę?

(Rycerz skinął głową.)

Dobrze, bardzo dobrze — rzekł Manfred — oto co wam przedkładam pod rozwagę: stoi przed wami, panowie rycerze, najnieszczęśliwszy z ludzi!

(Łzy się polały z oczu Manfreda.) Nie odmawiajcie mi współczucia; mam do niego prawo; zaiste mam. Straciłem jedyną nadzieję, radość serca, podporę rodu — Konrad zmarł wczoraj rano.

(Wszyscy trzej rycerze okazali oznaki zdumienia.)

Tak, panowie, los fatalny przeciął nić życia syna mego. Izabela jest wolna.

Oddaj ją nam więc! — zakrzyknął Pierwszy Rycerz, przerywając milczenie.

Jeszcze trochę cierpliwości — rzekł Manfred. — Ufam, że ta oznaka dobrej woli stwarza nadzieję załatwie­nia naszych spraw bez krwi rozlewu. Nie warto rozprawiać dalej, niewiele mam już do powiedzenia. Macie przed sobą człowieka, któremu obrzydł świat; strata syna ukazała mi marność ziemskich trosk. Władza, potęga straciły dla mnie powab. Chciałem przekazać z honorem berło przodków sy­nowi — dziś temu koniec! Życie mi tak obojętne, żem z ra­dością przyjął wyzwanie wasze: dobry rycerz nie zna pięk­niejszej drogi do grobu, jak śmierć w rycerskim zmaganiu. Jakakolwiek będzie wola Niebios, przyjmę ją z pokorą; al-

bowiem biada mi, panowie rycerze, zbyt wiele ciąży na mnie trosk. Los mój nie może wzbudzić zazdrości, ale wy znacie zapewne tę historię?

(Rycerze zaprzeczyli głów poruszeniem, wydając się za­ciekawieni słowami Manfreda)' ’*' > , I

Czyż to możliwe, panowie — ciągnął dalej książę — że tajemnicą dla was są me losy? Nie słyszeliście niczego

o mnie i księżnie Hipolicie?

(Rycerze znowu potrząsnęli głowami.)

Pozwólcie zatem, iż rzecz wyłuszczę, panowie. Sądzi­cie, żem ambitny. Ambicja, niestety, na surowszych uczuciach oparta. Człowiek ambitny nie mógłby od lat być łupem mąk piekielnych, uginać się pod wyrzutami sumienia... Naduży­wam cierpliwości waszej. Pokrótce zatem: dowiedzcie się, iż od lat wielu przygniata umysł mój troska z powodu mego związku z księżną Hipolitą. Och, panowie rycerze, gdybyście znali tę wspaniałą niewiastę! Wiedzcie, że miłuję ją jak damę serca, a szanuję jak przyjaciela, ale człowiek nie jest zrodzon do szczęścia doskonałego! Ta pani pobożna podziela me skrupuły i za jej zgodą wniosłem przed trybu­nał Kościoła sprawę naszą, albowiem spokrewnieni jesteśmy w bliższym stopniu, niż prawo kanoniczne zezwala. Z go­dziny na godziną czekam wyroku, który musi rozdzielić nas na zawsze. Jestem pewny/ współczuęia waszego, czuję to. Wybaczcie te łzy!

(Rycerze spoglądali na się nawzajem zdziwieni i nie ro­zumiejący, ku czemu książę rzecz prowadzi.) A on mówił dalej:

Gdy śmierć syna kamieniem spadła na mą duszę nie­pokojem targaną, myślałem już jeno o tym, by złożyć swe panowanie i zejść na zawsze ludziom sprzed oczu. Musia­łem jednak przedtem wyznaczyć następcę, który byłby trosk­liwym panem dla mego ludu oraz rozporządzić losem pani Izabeli, która droższą mi jest od krwi własnej.

Pragnąłem również" restytuować ród Alonza w naj­dalszym choćby pokrewieństwie, mimo iż, tu proszę o wy­baczenie, rad byłem, że uznał swą ostatnią wolą, iż ród Ri- carda ma przejąć prawa jego krewnych. Gdzież jednak miałem szukać owych krewnych? Nie słyszałem o nikim poza waszym panem Fryderykiem, był on jednak więźniem niewiernych lub trupem. Jeśli zaś żył pod własnym dachem,

czyż zechciałby porzucić kwitnącą Vicenzę dla niepewnego księstwa Otranto? Gdyby nim wzgardził, jak zniósłbym myśl, że twardy i nieczuły wicekról rządzi mym wiernym, lecz biednym ludem? Miłują mój lud, panowie, i jestem, dzięki za to Niebiosom, przezeń miłowany.

Zapytacie pewnie, dokąd wiedzie ^iługi ów dyskurs? Krótko więc, panowie rycerze. Niebo, przywiódłszy was tu­taj, wydaje się wskazywać lek na wszystkie troski i nie­szczęścia moje. Izabela jest wolna, a ja będę takim wkrótce. Wszystko chętnie uczynię dla dobra ludu. Czyż nie najlepszą i jedyną drogą do pogrzebania na zawsze wrogości między naszymi rodami byłoby, gdybym za żonę pojął panią Iza­belę... Jesteście zdumieni? Choć cnoty Hipolity będą mi zaw­sze drogie, księciu nie wolno myśleć o sobie, gdyż zrodzon jest dla ludu.

W tejże chwili wszedł do komnaty sługa i powiadomił Manfreda, że Hieronim z paroma braćmi zakonnymi prosi

o natychmiastowe przyjęcie.

Książę, rozgniewany przeszkodą, i obawiając się, że za­konnik może wyjawić obcym, iż Izabela szukała w świątyni azylu, chciał zabronić Hieronimowi wejścia. Pomyślał je­dnak, że mnich na pewno pragnie oznajmić o powrocie księżniczki, począł tedy przepraszać gości, że zostawi ich sa­mych na chwil parę. Było jednak za późno: zakonnicy zja­wili się w komnacie.

Manfred ostro skarcił ich za samowolę i chciał siłą wy­pchnąć za drzwi, ale Hieronim był zbyt' wstrząśnięty,- aby ustąpić. Głośno powiadomił księcia o ucieczce Izabeli zakli­nając się na wszystko, by uwierzył jego niewinności.

Manfred, wyprowadzony z równowagi tą wiadomością, bardziej zaś faktem, że doszła do uszu rycerzy, bełkotał nie­składnymi zdaniami to łając mnichów, to gości przeprasza­jąc. Ciekawością płonął, co się stało z Izabelą, lecz równo­cześnie strach nim miotał, że wieść dotrze do uszu niepowo­łanych. Niecierpliwość popychała go do natychmiastowej pogoni, lecz hamowała obawa, że rycerze zechcą się do niej przyłączyć. Polecił więc gońców rozesłać na poszukiwanie księżniczki.

Teraz Pierwszy Rycerz, przerywając milczenie, gorz­kimi słowy zgromił Manfreda za działanie dwuznaczne

i nieszczere jata z zapytał surowo, z jakiego powodu Izabela pierwszy raz zamek opuściła.

Manfred rzucając surowe spojrzenie na Hieronima i lecając mu milczenie, wyjaśnił, że po śmierci Konrada umie­ścił panienkę w świątyni, dopóki nie zadecyduje o jej losie

Hieronim, który drżał o życie swego syna, nie śmiał sprostować fałszywego świadectwa, lecz jeden z braciszków wolny od obawy, stwierdził śmiało, że schroniła się w ich kościele poprzedniej nocy.

Książę na próżno starał się przeszkodzić dalszym wyja­śnieniom, które napełniły go wstydem i pomieszaniem.

Rycerz Długiego Miecza, zdumiony tymi sprzecznymi relacjami, prawie pewny, iż Manfred ukrył księżniczkę mimo troski, którą przejawił na wieść o jej ucieczce, po­spieszył do drzwi mówiąc:

O, książę! O zdrajco! Odnajdziemy Izabelę.

Manfred próbował go zatrzymać, ale dwaj przyboczni pomogli towarzyszowi wyrwać się księciu. Pośpieszyli razem na dziedziniec i skrzyknęli drużynę.

Manfred widząc, że nie zdoła obcych powstrzymać, ofia­rował pomoc w pogoni. Zebrał ludzi, a Hieronimowi z pa roma mnichami rozkazał drogę wskazywać.

Wyszli z zamku. Manfred skrycie polecił zaufanemu, aby śledził drużynę Rycerza, wobec gości zaś udawał, że wysyła gońca i postara się, by okazano pomoc wyprawie.

Nim pogoń zamek opuściła, Matylda, nie przestając my­śleć o młodym wieśniaku, odkąd wstrząsnął nią widok chłopca w sali rycerskiej, na śmierć skazanego, szukała uporczywie dróg jego ratunku i oto teraz dowiedziała się od jednej ze swych panien, że Manfred rozesłał ludzi we wszystkie strony na poszukiwanie Izabeli. Ów działał w ta­kim pośpiechu, że wydając rozkazy zapomniał wyłączyć z pościgu straż strzegącą Teodora.

Domownicy, załoga zamku, wszyscy co do jednego pra­gnęli okazać posłuszeństwo stanowczej woli księcia, folgując jednocześnie własnej ciekawości. Pociągała ich żądza no­wości i przygody, toteż wszyscy, bez wyjątku, wzięli udział w nagłej pogoni, nikt nie pozostał na zamku.

Matylda wymknęła się towarzyszącym jej pannom, prze- kradła do Czarnej Wieży, odryglowała drzwi i stanęła przed zdumionym Teodorem.

Młodzieńcze! — rzekła. — Choć posłuszeństwo, które córce wobec rodzica przystoi, a i skromność niewieścia po­wstrzymać mnie od tego kroku powinny, jednak święte mi­łosierdzie, mocniejsze nad inne względy, poczynanie me usprawiedliwia. Uciekaj! Drzwi więzienia otwarte! Ojciec mój i cała służba są nieobecni. Mogą jednak rychło po­wrócić, więc uchodź w miejsce bezpieczne i niech aniołowie niebiescy wskażą ci drogę!

Tyś jednym z aniołów owych! — rzekł Teodor w uniesieniu. — Tylko święta takim może przemówić gło­sem, tak czynić i jako ty, pani, wyglądać! Czy mógłbym choć imię poznać boskiej mej opiekunki? Wspomniałaś, pani, zdaje się, ojca. Czy to być może? Córa Manfreda czuje świę­tą litość? Pani cudna, ty milczysz... Jakżeś się tu znalazła? Czemu na szwank własne narażasz bezpieczeństwo i mysi swą zaprzątasz losem nieszczęsnego Teodora? Uciekajmy ra­zem, życie, które uratowałaś, twej obronie poświęcę!

Mylisz się, niestety — odparła z westchnieniem Ma­tylda — jestem córką Manfreda, ale żadne nie grozi mi nie­bezpieczeństwo.

Zdumiewające! — rzekł Teodor. — Tej nocy szczę­śliwy byłem, żem ci oddał przysługę, którą twe wdzięczne współczucie tak litościwie mi w tej chwili wraca.

Błądzisz jednakże — rzecze księżniczka — nie czas na wyjaśnienia. Uchodź, cnotliwy młodzieńcze, skoro w tej chwili w mocy mej uratować ciebie. Gdy ojciec powróci, oboje zaiste będziemy mieli powody zadrżeć z przerażenia.

Jakże tak? — rzecze na to Teodor. — Sądzisz, cudna panienko, że przyjmę dar życia za taką cenę? Wolność, która ściągnie na ciebie nieszczęście? Wolę raczej zginąć razy tysiąc...

Nic mi zagrozić nie może — rzekła Matylda — prócz twego zwlekania. Odejdź. Nie wyjdzie na jaw, żem ci w ucieczce pomogła.

Przysięgnij na świętych w Niebiosach — rzecze Teo­dor — że nikt cię nie może podejrzewać. Jeśli tego nie uczynisz, zostanę, cokolwiek miałoby mnie spotkać.

Zbyt jesteś, zaiste, szlachetny — odparła Matylda. — Uspokój się. Nie padnie na mnie cień podejrzenia.

Podaj mi dłoń twą cudną na znak, że nie zwodzisz

mnie, pani — poprosił Teodor. — Pozwól skropić ją gorą­cymi łzami wdzięczności.

Powściągnij pragnienie twe — rzekła księżniczka —. albowiem to stać się nie może.

Niestety! — westchnął Teodor. — Nie zaznałem w ży­ciu niczego prócz niedoli aż do tej godziny i może nigdy nie zaznam innej losu odmiany. Przyjm czyste uniesienie świę­tej wdzięczności; to dusza moja pragnęła uczucia na twą wylać rękę.

Bądź powściągliwy i odejdź — rzekła Matylda. — Cóż by powiedziała Izabela ujrzawszy cię u mych nóg?

Kim jest Izabela? — zapytał ze zdziwieniem młodzie­niec.

Dolo moja! — rzecze księżniczka. — Obawiam się, że służę zmiennikowi! Zapomniałeś już, czegoś był taki ciekaw dziś rano?

Spojrzenie twoje, czyny i cała postać cudna świadczą o boskości, ale słowa są ciemne i tajemnicze — rzekł Teo­dor. — Mów, pani, aby mógł pojąć cię twój sługa.

Zrozumiałam aż za dobrze — odparła Matylda. — Raz jeszcze rozkazuję ci odejść. Krew twoja, którą uratować mogę, na moją spadnie głowę, jeślibym czas traciła na próżne dyskursy.

Odchodzą, pani, ponieważ taka jest twa wola, nie chcę również, aby mój siwowłosy ojciec w smutku pogrążon zo­stał aż po kres dni swoich. Rzeknij tylko słowo jeszcze, pani ubóstwiana, rzeknij, że żywisz dla mnie odrobinę litości.

Ani słowa! — rzekła Matylda. — Poprowadzę cię do podziemnego przejścia, którym uciekła Izabela. Tunel ten prowadzi do kościoła Świętego Mikołaja, w którym azyl znajdziesz.

Co słyszę! — rzekł Teodor. — Byłażby to więc inna dziewica, nie zaś wy, pani cudna, której pomagałem odnaleźć podziemne przejście?

Rzekłeś — odparła Matylda. — Nie pytaj jednak więcej; drżę, gdy cię ciągle tutaj widzę. Uciekaj do świą­tyni.

Do świątyni? J — rzekł Teodor. — Nie, księżniczko. Święty azyl przystoi dziewicom bezbronnym lub zbrodnia­rzom. Dusza Teodora jest zaś bez winy i nie chcę pozorów,

że szukam oczyszczenia. Daj mi miecz, pani, a ojciec twój ujrzy, że Teodor gardzi ucieczką niegodną.

O gwałtowny! — rzecze Matylda. — Nie śmiałbyś chyba podnieść zuchwałej broni przeciw księciu Otranto?

Nie przeciw twemu ojcu. Tego zaprawdę nie śmiałbym — odparł Teodor. — Wybacz mi, pani, zapomnia­łem bowiem. Czyż mogę, patrząc na ciebie, pani, pamiętać, żeś latoroślą tyrana Manfreda? Jest atoli rodzicem twym i od tej chwili krzywdy me grzebię w niepamięci.

Jęk głęboki i głuchy, dochodzący jak gdyby z góry, przeraził księżniczkę i Teodora.

Wielkie nieba! Ktoś podsłuchuje! — rzekła księż­niczka.

Czekali chwilę, ale żaden dźwięk nie dotarł do ich uszu. Pomyśleli zatem, że to nagromadzone wapory dają znać

o sobie. Księżniczka cicho poprowadziła Teodora do zbro­jowni ojca i wkrótce młodzieniec już w pełnym rynsztun­ku rycerskim dotarł za Matyldą do bocznej, utajonej furty.

Omijaj wieżę — ostrzegła księżniczka — i zachodnie mury zamku, tamtędy bowiem ruszy pogoń Manfreda i ob­cych rycerzy. Pospiesz w przeciwnym kierunku. Dalej na wschód, za lasem, wznosi się łańcuch górski. Wiodący prze­zeń labirynt jaskiń wyprowadzi cię na brzeg morza. Pozo­stać tam możesz w ukryciu, póki nie uda ci się przywołać znakami statku, który by wziął cię na pokład i wywiózł. Idź z Bogiem! Niech cię prowadzą niebiosa! Czasem w pa­cierzach swych wspomnij — Matyldę!

Teodor padł do stóp dziewicy i chwyciwszy dłoń liliową obsypał ją pocałunkami Księżniczka ręki swej wzbraniała, wreszcie zezwoliła. Młodzieniec przysiągł, że wszelkich do­łoży starań, aby najrychlej dostąpić pasowania i błagał go­rąco, aby zezwoliła mu zostać na wieki jej rycerzem.

Księżniczka ńie zdołała jeszcze odpowiedzieć, gdy ude­rzenie pioruna"'\s;strząsnęło murami. Teodor nie bacząc na burzę nalegał, aby zgodę wyraziła; ale księżniczka, zmie­szana, uciekła szybko do zamku rozkazując, aby co rychlej się oddalił. Życzenie swe tak wyraziła, że nie mógł już nie posłuchać.

Westchnął, lecz odchodził nie odrywając oczu od furty, póki Matylda, zamykając wrota, nie położyła kresu spot-

65

kaniu, podczas którego serca obojga młodych tak głęboko utonęły w namiętności pierwszy raz w życiu zaznanej.

Zamyślony Teodor skierował kroki do klasztoru, aby za­wiadomić ojca o swym uwolnieniu. Dowiedział się, że Hie­ronima tam nie ma, oraz wysłuchał opowieści o pościgu za Izabelą. Wiele szczegółów poznał dopiero teraz.

Szlachetny i rycerski młodzieniec zapragnął natychmiast stanąć w obronie prześladowanej, ale mnisi nie znali kie­runku ucieczki ściganej dziewicy.

Nie miał zresztą ochoty zawędrować podczas poszukiwań zbyt daleko, gdyż wspomnienie Matyldy tak głęboko zapa-r dło mu w serce, że nie zniósłby myśli o zbytnim od miejsca jej pobytu oddaleniu. Czułość, którą okazał mu Hieronim, utwierdzała go również w tym postanowieniu. Postarał się nawet przekonać sam siebie, że to przywiązanie synowskie zmusza go do kluczenia między zamkiem a klasztorem.

Hieronim jednak mógł wrócić dopiero nocą i Teodor zdecydował się wreszcie dotrzeć do lasu wskazanego przez Matyldę. Tam poszukał cieni najbardziej ponurych, a więc przyrody zgodnej z melancholią w duszy młodzieńca panu­jącą.

W tym nastroju zabłąkał się nieświadomie aż do jaskiń służących niegdyś za schronienie pustelnikom, które teraz, jak mówiono w całej okolicy, nawiedzane były przez złe duchy. Przypomniał sobie, że słyszał o tym nieraz, lecz bę­dąc dzielnym i spragnionym przygód młodzieńcem, z ochotą pofolgował ciekawości, przeszukując tajemnicze zakamarki labiryntu. Niedaleko jeszcze przeniknął, gdy zdało mu się, że słyszy czyjeś lekkie, oddalające się kroki.

Teodor, choć mocno ufał we wszystko, co wiara nasza święta wyznawać ludziom nakazuje, nie mógł sobie wyo-r brazić, aby dobrzy ludzie mogli być na łup sił ciemności bez winy żadnej wydawani. Sądził, że wałęsają się tu rączej zbójcy niż wysłańcy piekieł, którzy wedle' wieści gminnej mieliby molestować i tumanić podróżnych. Dawno już nie­cierpliwością płonął, aby móc dowieść swej waleczności. Z dobytym mieczem szedł uparcie naprzód podążając za szmerem, który nie przestawał się oddalać. Chrzęst zbroi był zapewne wskazówką dla osoby unikającej spotkania.

Teodor pewny, że się nie myli, przyspieszył kroku. Od­ległość między nim a osobą uciekającą wyraźnie się zmniej­

szyła. Krocząc coraz prędzej ujrzał wreszcie niewiastę, która upadła bez ruchu tuż przed nim. Podniósł ją, ale tak była przerażona, że omdlała w ramionach młodzieńca.

Najdelikatniejszymi słowy starał się rozproszyć jej oba­wy, zapewniał, że nie ma zamiaru żadnej jej krzywdy uczy­nić, a przeciwnie, bronić jej będzie, nawet gdyby przyszło życie własrte narazić.

Dama wracając dó zmysłów pod wpływem tak grzecz­nego zachowania Teodora, ujrzawszy obrońcę w te słowa się

ózWała:

Pewnam jest* żg już słyszałam ten głos.

Nie jest to mi wiadome — odparł Teodor. — Choć przypuszczam, że pani jesteś Izabelą.

Boże ńajłaskawsży! Nie wysłano cię praeto, abyś mnie odnalazł? — zawołała i z tymi słowy rzuciła się chłopa cu do stóp błagając, aby nie wydawał jej Manfredowi.

Manfredowi?! — krzyknął Teodor. — O nie, pani, raz już wyzwoliłem się spód jego tyranii i może to źle się dla mnie skończyć, ale wyprowadzę cię poza zasięg jego władzy.

Czyż możliwe, żeś tym samym szlachetnym nieznajo­mym, któregom zeszłej nocy spotkała była w podziemiach Zamku? Och, nie jesteś więc człowiekiem śmiertelnym, lecz mym aniołem stróżem; Pozwól na kolanach dzięki ci złożyć...

Powstrzymaj się, księżniczko łaskawa — rzekł Teo­dor — nie zginaj kolan i nie zniżaj się przed człekiem bie­dnym i przyjaciół pozbawionym. Jeżeli niebiosa Wybrały mnie, abym cię wyzwolił, one to dzieła dopełnią i wzmogą siłę mego ramienia w twej obronie. Uchodźmy, pani, za blisko jesteśmy wnijścia do jaskiń. Poszukajmy najdalszych zakątków, nie zaznam bowiem spokoju, póki nie wyprowa­dzę cię w bezpieczne ustronie.

Niestety, jak to pojmujesz, panie? Chociaż wszystkie twe czyrty zacne, choć przez sentymenta twoje czystość du­szy przeziera, czyż przystoi dziewicy, aby towarzyszyła ci sama jedna do ukrytych zakamarków? Kiedy nas razem od­najdą, cóż powie świat Surowy o mym zachowaniu?

Szanuję cnotliwe skrupuły twe, pani — rzekł Teo­dor g proszę jednak, byś nie żywiła podejrzeń, które mój honor ranią. Myślałem, że odprowadzę cię do najtajniejszej pieczary tych gór, a sam, życia nadstawiając, strzegł będę wejścia przed wszystkim, co żywe. Zresztą — mówił dalej

z głębokim westchnieniem — mimo iż postać twa piękna jest i doskonała, i choć ośmielam się wznieść na cię oczy, ta dusza moja innej już ofiarowana i dlatego...

Nagły hałas przerwał Teodorowi. Za chwilę odróżnili już dźwięki wołania: oi — Izabelo! Hej, ho! Izabelo!

Drżąca księżniczka omal znowu nie omdlała w śmiertel­nej trwodze. Teodor na próżno próbował dodać jej odwagi. Przysięgał, że zginie, a nie pozwoli, aby Manfred dostał ją ponownie w swe ręce. Błagał, by nie wychodziła z ukrycia, sam zaś wyszedł czoła stawić niebezpieczeństwu, postano­wiwszy nie dopuścić pogoni w pobliże ściganej.

U wejścia do pieczary zbrojny rycerz przepytywał wie­śniaka, który zapewniał, że widział damę wchodzącą na skalną ścieżkę. Rycerz ruszał już tym śladem, gdy Teodor zastąpił mu drogę i wyciągnąwszy miecz groźnie zawołał, że nikt tu żyw nie przejdzie.

Kim jesteś, który śmiesz stawać mi' na drodze? —• spytał wyniośle rycerz.

Tym, który nie śmie więcej, niż uczynić zdoła — od­parł Teodor.

Szukam pani Izabeli — rzekł rycerz — i wiem, że schroniła się wśród tych skał. Zejdź mi z drogi lub gorzko pożałujesz, żeś gniew mój obudził.

Cel twój równie ohydny, jak gniew godny wzgardy — rzekł Teodor. — Wracaj, skąd przyszedłeś, inaczej dowiemy się rychło, czyj gniew bardziej jest straszny.

Obcy, który przewodził poselstwu markiza z Vicenzy, wymknął się Manfredowi zajętemu zdobywaniem wieści i wydawaniem rozkazów, aby uniemożliwić trzem ryce­rzom odnalezienie księżniczki.

Pierwszy Rycerz podejrzewał, że to Manfred ukrył gdzieś Izabelę, toteż obelga z ust człowieka, który stał na straży jaskini z polecenia księcia (tak bowiem sądził Ry­cerz) utwierdziła go w przekonaniu o zdradzie. Nie odparł tedy ani słowa, lecz skrzyżował miecz z Teodorem i szybko pokonałby przeszkodę, gdyby młodzieniec, który wziął go za jednego z rycerzy Manfreda i który przed wyzwaniem przy­gotował się był do obrony, nie przyjął ciosu na tarczę.

Męstwo, które tak długo ukrywać musiał i tłumić w piersi młodzieńczej, teraz przerwało tamy. Ruszył z im­

petem na rycerza, którego duma i gniew niemniej do twar­dych zachęcały czynów.

Bój był zaciekły, lecz krótki. Teodor zranił rycerza w kilku miejscach i rozbroił, gdy len omdlał z upływu krwi

Wieśniak, który uciekł przy pierwszym złożeniu broni, zawiadomił paru ludzi Manfreda przeszukujących las w po­ścigu za Izabelą. Przybiegli, gdy rycerz padł, i rozpoznali w nim szlachetnego gościa.

Teodor mimo nienawiści do Manfreda odczuł po zwycię­stwie ból wielki, ale okrutny żal dopiero wówczas nim owła­dnął, gdy usłyszał, że powalony rycerz nie był sojusznikiem, lecz wrogiem Manfreda. Pomagał więc teraz służbie zam­kowej uwolnić rycerza ze zbroi i tamować krew, która z ran płynęła.

Rycerz, odzyskawszy mowę, rzekł słabym i mdlejącym głosem:

Szlachetny przeciwniku, obaj byliśmy w błędzie: jam wziął cię za narzędzie tyrana i spostrzegam, żeś tę samą po­pełnił omyłkę. Za późno na tłumaczenia, omdlewam. Jeśli Izabela blisko, przywołaj ją, gdyż sekrety wielkiej wagi pragnę...

On umiera! — rzekł jeden z przytomnych. — Czy nie ma ktoś krucyfiksu? Andrea, pomódl się za niego.

Wody przynieście — rzekł Teodor — lejcie mu do gardła, a ja przywiodę księżniczkę.

Szybko pobiegł do Izabeli, opowiedział jej krótko i skro­mnie, że nieszczęsnym przypadkiem zranił szlachcica z dwo­ru jej ojca i ten pragnie przed śmiercią przekazać jej ważną tajemnicę.

Księżniczka z radością rozpoznała głos wzywającego ją z daleka Teodora, teraz jednak słowa młodzieńca wprawiły ją w zdumienie. Pozwoliła się Teodorowi prowadzić, albo­wiem nowy dowód jego waleczności ukoił niepewność jej duszy; podeszła do rycerza, który krwią z ran spływając le­żał bez słowa na ziemi, lęk jednak powrócił na widok sług Manfreda.

Zerwała się do ucieczki, lecz Teodor napomknął, że służba zamkowa nie ma broni. Sam zaś do pachołów w te odezwał się słowa:

Jeżeli który odważy się księżniczkę wolności pozba­wić, nagłą śmiercią z mej ręki zginie.

Obcy podniósł powieki i, ujrzawszy niewiastę, rzekł:

Czyś ty, mów prawdę, błagam, czyś Izabela z Vi- cenzy?

Tak, panie — odparła — niech dobry Bóg siły ci wróci!

Ty zatem — rzekł rycerz z trudem wymawiając wy­razy — ty widzisz tu ojca! Podaj mi...

O zgrozo! Dziw nad dziwy! Co słyszę? Jakiż to widok dla mych oczu? — krzyknęła Izabela. — Ojciec mój! Tyś mi ojcem! Jakeś tu przybył, panie? Przemów, na Boga! Och, biegnijcie po pomoc, on skona!

Mówię prawdę — rzekł ranny rycerz z ogromnym wysiłkiem — jam rodzic twój Fryderyk. Przybyłem, by cię wyzwolić, lecz nie było mi dane. Daj mi pożegnalny poća- łunek i weź...

Panie! — rzekł Teodor — oszczędzaj swe siły, pozwól nam odnieść cię do zamku.

Do zamku?! — rzekła Izabela. — Czyż nie można zna­leźć pomocy bliżej? Chcesz wydać ojca tyranowi? Jeśli tam go zaniosą, nie odważę się iść za nim; A czyż teraz mogę go opuścić?

Dziecko moje — rzekł Fryderyk —- obojętne, dokąd mnie zaniosą. Za parę chwil nic mi już grozić nie będżte, póki jednak mogę na cię miłującymi patrzeć oczami, nie odchodź, Izabelo kochana! Ten dzielny rycerz, nie wiem, kim jest, obroni niewinność twoją. Nie opuścisz, panie, mego dziecięcia, prawda?

Teodor łzy lejąc nad swą ofiarą i przysięgając życie od­dać w obronie księżniczki, prosił Fryderyka, aby pozwolił odnieść się do zamku. Złożyli go na koniu jednego ze sług, opatrzyli, jak umieli, rany. Teodor szedł przy koniu i żgnę-' biona Izabela, nie mogąc znieść rozstania, podążała ża ojcem w smutku pogrążona.

Hipolitą i Matylda czekały przed zamkiem na smutny orszak, Izabela bowiem uprzedziła je o swym przybyciu przez umyślnego, którego wysłała przo,dem.

Damy wskąząły komnatę Fryderykowi i wycoiały się, a medycy przystąpili do ^badania ran.

Mątyldą spłonęła rumieńcem zobaczywszy Teodora przy boku Izabeli i powitała pocałunkiem przyjaciółkę, wyrążą-. iąc współczucie z powodu nięszczęśęia jęj ojcą.

Dpktorowie niebawem wyszli z komnaty zapewniając Hipolitę, że żądna z ran markiza nie zągrażą jego życiu, a rycerz prosi do siębię córkę, księżnę i księżniczkę.

Teodor nie mógł się oprzeć ęhęci towarzyszenia Matyl­dzie. Szczęśliwy, wplny od obaw, że walka byłą zgubą dla Fryderyka, teraz prągnął wyrazić mu swą radość i nie roz- StiąWftŚ się z Wfątyldą. Tą zaś tak często spuszczała oczy W dół, gdy spotykała spojrzenie młodzieńca, że Izabela, ktprą rpwnie czujnie baęzyłą na Teodora, jak on na Matyldę, szybkp pdgądłą, kip był przedmietem afektu młodzieńca, p którym w podziemiu sam wpierw eppwiedziął.

V? czasie tej niemej §cei}y między trojgiem młodych. Hipolita spytała Fryderyka, czemu w tak tajemniczy sposób przybył po córkę. Na wszelkie sppspby próbowała usprawie­dliwić małżonka i wyjednać mu przebaczenie za ułożone między ich dziećmi małżeństwo.

Fryderyk, choć rozgniewany na Mąnfreda, nie ppzostał nieczuły na grzeczność i dobrą wolę Hipolity, ale silniejsze jeszcze wrażenie wywarłą na nim urocza postać Matyldy. Pragnąc zatrzymać damy dłużej przy swym łożu, opowie­dział Hipolicie dzieję swego żywota.

Będąc jeszcze więźniem niewiernych śnił raz o córce,

o której nie miał żadnych wieści od czasu, gdy w niewoli

przebywał. Zobaczył ją uwięzioną w zamczysku, w którym najsroższe groziły jej nieszczęścia; a gdy on sam zaś, wolność odzyskawszy, do lasu w okolicy Joppy * dotrze, dowie się więcej o swej Izabeli.

Ten sen zaniepokoił go bardzo, a nie mając możności udać się we wskazaną drogę, mocniej niż kiedykolwiek czuł ciężar swych łańcuchów. Nieustannie udręczał umysł szu­kaniem sposobów odzyskania wolności i wtedy to właśnie otrzymał wieść miłą, że sprzymierzeni książęta wojujący wonczas w Palestynie wspólnie zapłacili za niego okup.

Natychmiast udał się na poszukiwanie lasu, który zapa­miętał ze snu. Przez trzy dni wraz z towarzyszami błądził między drzewami nie spotykając żvwej duszy, lecz wieczo­rem dnia trzeciego dotarli do pustelni, w której znaleźli czcigodnego eremitę w godzinie śmierci. Poratowali go moc­nymi kordiałami i doprowadzili świętego męża do przytom­ności.

Synowie moi — ów przemówił — wdzięcznym za wa­szą pomoc litościwą, ale wszystko na próżno, gdyż czeka mnie już wieczny odpoczynek. Teraz jednak umrę za­dowolony, że zdołam wypełnić wolę niebios. Gdy przyby­łem do tej samotni, ujrzawszy, jak kraj mój stał się łupem niewiernych (ach, niestety, mija lat pięćdziesiąt, gdy byłem świadkiem tych zdarzeń okrutnych!), objawił mi się święty Mikołaj i powierzył sekret, którego nie wolno było wyznać nikomu wcześniej niż_ na łożu śmierci. Przyszła dziś na mnie ta straszna"godzina i wyście, nie wątpię, rycerze owi wybrani, którym tajemnicę mam wyjawić. Skoro tylko od­dacie ostatnią posługę memu skołatanemu ciału, zacznijcie kopać pod siódmym drzewem na lewo od tej nędznej ja­skini, a trud wasz będzie... O, dobry Boże, przyjmij duszę moją! — z tymi słowy mąż pobożny ostatnie oddał tchnienie.

O świcie — mówił dalej Fryderyk — powierzywszy święte szczątki ziemi, zaczęliśmy kopać wedle wskazówki. Jakież było nasze zdumienie, gdy na głębokości sześciu stóp znaleźliśmy olbrzymi miecz, ten sam, który leży teraz na waszym dziedzińcu.

Na głowni, częściowo wówczas wysuniętej z pochwy,

| dziś Jaffa (przyp. tł.)

widniały następujące wiersze... Zaraz zresztą ukryły się, gdy szarpnęliśmy klingę, chcąc wysunąć ją całkowicie...

__ Wybaczcie, pani — dodał markiz zwracając się do Hi­polity — powstrzymam się od powtórzenia tych słów, gdyż poważam twą płeć i stan, i nie chcę obrazić uszu twoich wyrazami obraźliwymi dla czegoś, co może wam być drogie.

Zamilkł. Hipolita drżała. Nie miała już wątpliwości, że Fryderyk zgodnie z Bożym przeznaczeniem spełnić ma wy­rok Niebios zagrażający jej domowi. Patrzała czule i trwoż- nie na Matyldę i cicha łza spłynęła jej po policzku. Zebraw­szy siły rzekła:

Mówcie dalej, panie, Niebiosa się nie mylą: śmiertelni przyjąć muszą ich Boskie rozkazy z pokorą i poddaniem, przed nami dwie tylko drogi: przebłagać gniew lub schylić głowy przed zrządzeniem Bożym. Powtórzcie, panie, wyrok. Słuchamy go pogodzone z losem.

Fryderyk pożałował, że doprowadził opowieść tak daleko. Godność i cierpliwy spokój Hipolity napełniły czcią duszę rycerza, a czuły i cichy afekt, z którym księżna i jej córka spoglądały na się wzajemnie, wzruszał go prawie do łez. Pojmował jednak, że gdyby teraz sprzeciwił się woli księżny, zaniepokoiłby ją mocniej jeszcze, powtórzył więc cichym i łamiącym się głosem następujące słowa:

Gdzie hełm, co z Długim Mieczem są parą samowtórą, Groza straszna powisła nad twą zacną córą.

Młodzian co z krwi Alonza — jej tarczą i osłoną Wraz ocali dziewicę i zjawę udręczoną.

A cóż w tych wierszach może dotyczyć księżny i księż­niczki? — spytał niecierpliwie Teodor. — Czemuż mają oba­wiać się mgłą okrytej tajemnicy na tak małej opartej pod­stawie?

Twarde twe słowa, młodzieńcze — rzekł markiz — i choć fortuna okazała ci raz łaskawość...

Ojcze czcigodny! — rzekła Izabela, która z niechęcią przyjęła zapał Teodora, gdyż spostrzegła, iż płynie z senty­mentu do Matyldy. — Nie niepokój się z powodu gadaniny włościańskiego syna. On zapomina o szacunku, który jest ci winien, ale nie przyzwyczajony do...

Hipolita, wyczuwając coraz bliższą sprzeczkę, skarciła

Teodora za zuchwalstwo, ale oczami wdzięczność za życzli­wość wyrażała i zmieniając temat dyskursu zapytała Fry­deryka, gdzie i kiedy rozstał się z jej panem małżonkiem.

Markiz gotował się do odpowiedzi, lecz przeszkodził mu hałas z zewnątrz. Gdy uniósł się na łożu, by zbadać przy­czynę, ujrzał Manfreda, Hieronima i część świty, którzy do^ wiedziawszy się z niepewnych pogłosek o ostatnich wyda­rzeniach, wkraczali do komnaty chorego.

Manfred spiesznymi kroki ruszył ku łożu Fryderyka, aby współczucie wyrazić z powodu nieszczęścia, które go spot­kało, i dowiedzieć się okoliczności walki, gdy nagle, zamarł­szy ze zdumienia i grozy, zakrzyknął:

Ha! Kim jesteś, widmo straszliwe! Czy nadeszła moja godzina?!

Najdroższy mój, łaskawy panie mężu — zawołała Hi­polita obejmując go ramionami — co widzisz? Czemu masz takie błędne spojrzenie?

Czyżbyś ty nie widziała niczego, Hipolito?- — krzy­knął Manfred zduszonym głosem. — Czy ten zwid upiorny przeciw mnie tylko zesłany, przeciw mnie, który nie uczy­niłem...

Na miłość Boga, panie mój najmilszy! — rzekła Hipo­lita — uspokój swą duszę, opanuj rozum. Nikogo tu nie ma prócz nas, którzyśmy przyjaciółmi tobie.

Jakże, to nie Alonzo? — krzyknął Manfred. — Czy go nie widzisz? Czy to urojenie mego umysłu?

On, panie? — rzecze Hipolita. — Toż to Teodor, mło­dzian, który był tak nieszczęśliwy...

Teodor! — powtórzył Manfred ponuro ściskając dłońmi czoło. — Teodor lub upiór zburzył spokój duszy Man­freda. Lecz jak tu się dostał? Skąd zbroja?

Wziął, jak się zdaje, udział w poszukiwaniu Izabeli —- odparła Hipolita.

Izabeli? I— spytał Manfred Wpadając w furię. Tak, tak, w to nie wątpię. Ale jak wydostał się z wieży, w której go uwięziłem? Czy Izabela, czy ten stary mnich obłudny umożliwił mu ucieczkę?

A czy zbrodniem zwałbyś rodzica, który zamierzał­by uwolnić swe dziecię? — odparł Teodor.

Hieronim zadziwił się słysząc, że syn, choć niejasnymi słowy, oskarża go o udział w swej ucieczce. Nie wiedział,

sądzić o tym bezpodstawnym twierdzeniu. Nie mógł ojąć, w jaki sposób Teodor zdołał się wyrwać na swobo­dę skąd zbroja i jak doszłp do walki z Fryderykiem. Nie

o nic, aby nie rozpalać gniewu Manfreda przeciw

nśynowi.

Milczenie Hieronima upewniło Manfreda, że zakonnik obmyślał uwolnienie Teodora.

W taki więc sposób, starcze niewdzięczny — rzeki książę zwracając się do mnicha § odpłacasz mnie i Hipo­licie za dobrodziejstwa? Mało ci, że stawiasz opór najczul­szym życzeniom mego serca, lecz jeszcze swego bastarda uzbrajasz i przywodzisz do własnego mego zamku, aby mnie obrażał?

Książę! — rzekł Teodor — krzywdzisz, panie, mego rodzica. Niezdolny on knuć przeciw tobie ani spokój pana swego zakłócać. Czyż to zuchwalstwo, że przybyłem tu, aby prosić o łaskę waszą wysokość? — dodał składając z szacun­kiem miecz u stóp Manfreda. — Oto pierś moja! Uderzaj, panie, jeśli podejrzewasz, że myśl zdradziecka w niej się kryje. Uczucie, które w sercu moim, to jeno szacunek i cześć dla ciebie i twoich bliskich.

Wdzięk i zapał, z jakim Teodor wyrzekł te słowa, skło­niły ku niemu uczucia wszystkich obecnych. Wzruszyły na­wet Manfreda, choć tajemną grozą 1 powodu podobieństwa chłopca do Alonza tłumiła ten podziw.

Wstań — rzekł — nie mam teraz zamiaru pozbawiać cię życia. Opowiedz mi twe dzieje i jak porozumiałeś się z tym starym zdrajcą.

Panie mój! — zawołał z żarem Hieronim.

Milcz, szalbierzu! — rzekł Manfred. — Nie będę mu podpqwiadał.

Mój panie! — rzekł Teodor. S Nie potrzebuję pomo­cy, historia bowiem moja krótka. Jako pięcioletni chłopiec przybyłem do Algieru wraz z matką porwaną przez korsa­rzy z wybrzeża Sycylii. Nie minął rok, gdy z żalu umarła.

Łzy popłynęły strumieniem i oczu Hieronima, a na obli­czu jego odmalowały się naraz tysiące przeżyć bolesnych.

Zanim umarła — mówił dalej Teodor — przywiązała mi na ramieniu, pod odzieżą, pismo, i którego dowiedzia­łem się, żem jest synem hrabiego Falconara.

To prawda, czysta prawda — rzekł Hieronim — jara tym ojcem nieszczęsnym.

Jeszcze raz proszę o ciszę — rzekł Manfred. — Mów dalej.

Pozostałem w niewoli — opowiadał Teodor — dopierc przed dwoma laty, służąc swemu panu podczas jego podró­ży, doczekałem dnia wolności. Wyratował mnie statek chrze­ścijański, który zwyciężył piratów. Szlachetny kapitan, po­znawszy moje losy, przyjął mnie na pokład i przewiózł do Sycylii.

Niestety! Zamiast odnaleźć ojca dowiedziałem się, że |jego włości, położone na wybrzeżu, podczas nieobecności

suwerena splądrowali piraci, którzy uprowadzili matkę i mnie w niewolę, a ze spalonego zamku nie pozostał ka­mień na kamieniu; że ojciec po powrocie wyprzedał resztki ziem swych i schronił się jako zakonnik w Królestwie Nea­polu. Nikt jednak nie umiał wskazać mi, w którym klasz­torze. Wyzuty ze wszystkiego i pozbawiony przyjaciół, stra­ciwszy nadzieję, że zaznam kiedykolwiek szczęścia ojcowskie­go uścisku, skorzystałem z pierwszej okazji, by do Neapolu pożeglować. Stamtąd przed tygodniem przywędrowałem do księstwa Otranto, utrzymując się dalej z pracy rąk. Do Wczo­rajszego ranka nie myślałem, że sądzony mi los inny, jak spokój jeno i ubóstwo, niczego więcej już nie pragnąłem.

Oto, panie mój, historia Teodora. Niebo pobłogosławiło ponad me oczekiwania: odnalazłem ojca. Nieszczęsny dziś jestem bardziej, niż na to zasługuję, popadłszy w niełaskę waszej wysokości. — Na tym skończył... Dyskretny szmer uznania rozległ się wśród grona słuchaczy.

To nie wszystko jeszcze — rzekł Fryderyk — honor nakazuje mi dodać, co ów młodzieniec przemilczał. Choć on skromny, jam winien być wielkoduszny: to jeden z naj­dzielniejszych młodzieńców w świecie chrześcijańskim. Krew w nim gorąca i, mimo że znany mi niedługo, ręczę za jego prawdomówność. Gdyby nie przydarzyło się to, co o sobie rzekł, nie wypowiedziałyby słów tych jego usta.

Jeśli o mnie chodzi, chłopcze, szanuję szczerość, któ­ra przystoi twemu urodzeniu. Obraziłeś mnie, lecz krew szlachecka, która w żyłach twych płynie, ma prawo burzyć się, skoro tak niedawno związki krwi wytropiłeś.

Podejdźcie, panie — zwrócił się markiz do Manfre-

A czemu zasłabłaś? — zapytała Izabela, nieciekawa już niczego więcej.

Matylda spłonęła rumieńcem i, zająknąwszy się, rzekła:

Mój ojciec zasiadł... to znaczy, by sądzić złoczyńcę.

Jakiego złoczyńcę? — zawołała gorąco Izabela..

Młodego człowieka — rzekła Matylda. — Mam wraże­nie, tak myślę, że to był ów młodzieniec, który...

A więc Teodor? — spytała Izabela.

Tak — potwierdziła Matylda. — Nie widziałam go nigdy przedtem. Nie wiem, czym mego ojca obraził, ale sko­ro w twojej był służbie, cieszę się, że książę pan mu prze­baczył.

Mnie służył? — odparła Izabela. — Zranił mego ojca, omal że nie stał się jego śmierci przyczyną, i ty to nazy­wasz służbą? Wczoraj ledwie dostąpiłam tego szczęścia, żem ojca poznała; wierzę, Matyldo, iż nie uważasz mnie za córkę wyzutą z czułości ojcu powinnej. Brzydzę się zuchwalstwem tego młodzika. Nigdy, przenigdy nie zdołałabym obudzić w sobie afektu dla człowieka, który ośmielił się pod­nieść ramię przeciwko twórcy mego istnienia. Nie, Matyldo, serce me nim gardzi i, jeżeli żywisz jeszcze dla mnie przy­jaźń, którą zaprzysięgłyśmy sobie od dzieciństwa, i ty znie­nawidzisz zuchwalca, który omal nie unieszczęśliwił mnie na całe życie.

Matylda spuściła głowę i odparła:

Ufam, najmilsza Izabelo, że nie wątpisz w przyjaźń swej Matyldy. Do wczoraj nie znałam tego młodzieńca. Jest mi prawie obcy. Skoro jednak medycy orzekli, że ojcu twe­mu nie grozi niebezpieczeństwo, nie powinnaś bezlitosnej hołdować niechęci wobec młodzieńca, który, o czym prze­konana jestem, nie wiedział, że z markizem więzy krwi cię łączą.

Bardzo wzniośle bronisz sprawy jego — rzekła Iza­bela — jeżeli przyjąć, iż tak bardzo ci obcy! Możem w błę­dzie, ale on skłonność twą odwzajemnia...

Co masz na myśli? — spytała Matylda.

Nic — odparła Izabela, żałując, że napomknieniem swym objawiła Matyldzie afekt Teodora dla niej.

Zmieniwszy przeto temat zapytała, co sprawiło, że Man­fred wziął Teodora za widmo?

O nieba! — rzekła Matylda — czyś nie zauważyła jego

niezwykłego podobieństwa do portretu Alonza w galerii? Powiedziałam o tym Biance, nim jeszcze ujrzałam go w zbroi; ale w szyszaku dokładną jest odbitką owego obra­zu.

Nie bardzo przyglądam się malowidłom — rzekła Izabela — tego młodzieńca również nie obejrzałam tak do­kładnie, jak ty, zdaje się, uczyniłaś. Ach, Matyldo, twe ser­ce w niebezpieczeństwie. Pozwól, że cię jak przyjaciółka ostrzegę: zwierzył mi się, że miłuje. Nie ciebie, skoro wczoraj dopiero pierwszy raz się spotkaliście. Czy dobrze mówię?

Z pewnością — odparła Matylda. — Skąd jednak, najmilsza Izabelo, ze słów mych wnosić mogłaś, że... — tu przerwała, ale potem dalej mówiła — ciebie poznał pierw­szą, nie jestem tak próżną, by sądzić, że skromne moje wdzięki podbić zdołają serce tobie oddane. Bądź szczęśliwa, Izabelo, jakikolwiek czeka los Matyldę!

Przyjaciółko kochana, której serce zbyt uczciwe, aby ukryć czułość — rzekła Izabela. — To ciebie Teodor uwiel­bia; widziałam i jestem o tym przekonana. Nigdy myśl

0 własnym szczęściu nie pozwoliłaby mi tobie krzywdy wy­rządzić.

Ta szczerość wycisnęła łzy z oczu łagodnej Matyldy i zaz­drość, która przez chwilę rozdzieliła chłodem dwie wdzięcz­ne dzieweczki, szybko ustąpiła miejsca przyrodzonej szcze­rości czystych dusz. .

Każda z nich opowiedziała przyjaciółce o silnym wraże­niu, jakie wywarł na niej Teodor. Zwierzenia wywołały spór szlachetnych uczuć: wzajemnie odstępowały sobie prawa do młodzieńca, nadzieję na wzajemność. Cnota i godność nie pozwoliły Izabeli zapomnieć, że Teodor prawie zadeklarował uczucie dla rywalki, zdecydowała więc stłumić namiętność

1 odstąpiła umiłowanego przyjaciółce.

W czasie* owej szlachetnej walki Hipolita weszła do kom­naty córki.

Izabelo — rzekła — znam twoją dla Matyldy czułość. Tak uprzejmie interesujesz się wszystkim, co dotyczy na­szego nieszczęsnego domu, że wszelkie sekrety, które chcia­łabym córce powierzyć, i do twoich mogą trafić uszu.

Księżniczki słuchały z uwagą i niepokojem.

Wiedz zatem, pani — mówiła dalej Hipolita — jak

6 Zamczysko..,

81

również ty, najdroższa Matyldo, że po wszystkich zło­wróżbnych wydarzeniach dwóch ostatnich dni, zrozumia­łam, że niebiosa postanowiły odebrać rządy nad księstwem Otranto z rąk Manfreda i przekazać je markizowi Frydery­kowi. Może to Niebo właśnie natchnęło mnie, że można unik­nąć kompletnej ruiny przez związek obu rywalizujących do­mów. Doradziłam tedy panu Manfredowi, aby ofiarował rękę mej drogiej... drogiej córki ojcu twemu Fryderykowi.

Moją rękę panu Fryderykowi! — krzyknęła Ma­tylda. — Nieba najłaskawsze! Matko miła! I wspomniałaś

o tym panu ojcu?

Tak uczyniłam — rzekła Hipolita. — Wysłuchał ła­skawie mego zamysłu i poszedł przedłożyć go markizowi.

Ach, księżno nieszczęsna! — krzyknęła Izabela. — Có- żeś uczyniła? Jaką klęskę chcesz zgotować sobie, mnie i Ma­tyldzie przez dobroć nie dość rozważną!

Klęskę dla mnie, dla ciebie i dziecięcia mego? —: Spy­tała Hipolita. — Co masz, pani, na myśli?

Niestety! — rzekła Izabela. — Czystość twego serca, pani, nie pozwala ci dostrzec zepsucia innych ludzi. Man­fred, mąż wasz, ten człowiek bezbożny...

Dość! — rzekła Hipolita. — Nie wolno ci, młoda pani, wymieniać bez szacunku imienia Manfreda; jest panem moim i małżonkiem, i...

Nie będzie nim długo, jeśli potrafi spełnić nikczemne swe zamiary — rzekła Izabela.

Zadziwia mnie twa mowa — rzekła Hipolita. — Go­rące są twe uczucia, Izabelo, lecz dotąd nigdy nie sądzi­łam, że pozwolisz sobie na nieumiarkowanie. Jakiż to Man- fredowy czyn pozwala traktować go jako zabójcę, zbrodnia­rza?

O księżno cnotliwa i zbyt łatwowierna! — odparła Izabela. — Nie dybie on na życie twoje, lecz chce cię opu- śeić! Rozłączyć się z tobą! '

Rozłączyć się ze mną?

Opuścić matkę?! — krzyknęły jednym głosem Hipo­lita i Matylda.

Tak — rzekła Izabela. — I aby zbrodni dopełnić, nosi się nadto z zamiarem... Nie może mi to przejść przez usta!

Cóż może być gorszego nad to, co wyjawiłaś? — spy­tała Matylda.

82

Hipolita milczała. Żal odjął jej mowę; rozważyła w myśli niejasne wypowiedzi Manfreda z ostatnich dni, które po­twierdzały słowa Izabeli.

Droga, prześwietna pani! Pani matko! — krzyknęła Izabela rzucając się w uniesieniu do stóp Hipolity. — Wierz mi, zaufaj, umrę raczej po tysiąc razy, zanim się zgodzę na skrzywdzenie ciebie, nim się ugnę przed czymś tak ohy­dnym...

Tego już za wiele! — krzyknęła Hipolita. — Jakież to zbrodnie dalsze zapowiada zbrodnia pierwsza? Wstań, droga Izabelo. Nie wątpię ani przez chwilę w twoją cnotę. Och, Matyldo, za ciężki to cios na twe słabe siły! Nie płacz, dzie­cię, i nie szemraj. Wymagam tego! Nie zapominaj, on jest twoim ojcem mimo to.

Ale tyś mi matką. I cnotliwa jesteś, pani, nie­winna! Czyż mogę się nie żalić?

Nie powinnaś — rzekła Hipolita. — Wszystko jeszcze dobrze się skończy. Manfred w rozpaczy po śmierci twego brata sam nie wiedział, co mówi. Izabela źle go zrozumiała. Ja wiem, że on ma dobre serce. Zresztą, dziecię drogie, nie

0 wszystkim wiesz. Zawisły nad nami tajemne wyroki, grozi nam wyciągnięta już ręka Przeznaczenia. Och, gdybym mo­gła ocalić ciebie od zagłady!

Tak — mówiła dalej, pewniejszym już głosem — może moje poświęcenie okupi winy i uratuje wszystkich. Pójdę

1 przystanę sama na ów rozwód. Nieważne, co się stanie ze mną. Zamknę się w pobliskim klasztorze i poświęcę resztę dni moich łzom i modłom za dziecię me i za księcia!

Zbyt dobra jesteś dla tego świata, pani, jak Manfred ponad miarę szkaradny — rzekła Izabela — ale nie myśl, pani, że twoja słabość może na mnie wpłynąć. Przysięgam! Słuchajcie mnie, wszyscy anieli...

Stój, zaklinam cię! — krzyknęła Hipolita. — Pamiętaj, że nie jesteś panią twej woli, masz ojca.

Mój rodzic jest zbyt pobożny, zbyt szlachetny, aby żądać czynów niegodnych — przerwała Izabela. — Nawet gdyby chciał, to czy może zmusić do nieprawości, nad którą Ciąży przekleństwo Boże? Byłam zaręczona synowi, a mam poślubić ojca? Nie, pani, nigdy, żadna siła nie zdoła mnie wciągnąć do nienawistnego łoża Manfreda. Gardzę nim, brzydzę się. Boskie i ludzkie prawo mi zabrania.

A przyjaciółka, Matylda najdroższa! Mami2r .,-|J czułą duszę krzywdząc ukochaną matkę? Matkę i ||§lra1 ,SeJ || nież, nigdy bowiem innej nie znałam.

Matką jest dla nas obu! — krzyknęła Matylda» Czyż możemy, Izabelo, nie dość ją wielbić? „

Dzieci kochane, rozczula mnie czułość wasza, ató aj £j| wolno mi się jej poddać — rzekła wzruszona Hipolita. — Nie- i wiasta nie wybiera sama swej doli, lecz Niebiosa, ojcoyfje?f | nasi i mężowie za nas decydują. Zachowajcie cierpliwość™] póki Manfred i Fryderyk swej woli nie objawią. JeżelM ( markiz przyjmie rękę Matyldy, wiem, że córka moja chętnilif I zgodę wyrazi. Reszta należy do Niebios. Niechaj Bóg ma | nas w swej opiece... Co ci, dziecię me — przemówiła doi I córki, która bez słowa padła jej do nóg, a łzy nieprzerwa*- ■ I nym strumieniem płynęły jej z oczu. — Lepiej nie mów niej* I córko, nie wolno mi słyszeć z twych ust słowa przeciwko ?ł| życzeniu ojca.

Bi^ś^Och, pani matko, pewną bądź mego posłuszeństwa, I strasznego posłuszeństwa wobec niego i wobec ciebie — rze- j kła Matylda. — Czyż mogę jednak, najczcigodniejsza z nie- I wiast, po tym, jak doznałam ód ciebie tyle czułości, do- 1 broci tyle, ukrywać myśli owe przed najlepszą z matek?

Co chcesz wyjawić?^- rzekła drżąca Izabela. — Opa- I nuj się, Matyldo.

Nie, Izabelo — rzekła księżniczka — nie sprawię za- I wodu rodzicielce niezrównanej tym, że w mej duszy zro- I dzila się namiętność tajna, bez wiedzy i zgody matczynej.^! Zaiste, obraziłam ją. Pozwoliłam, by namiętność opanowała j me serce i nie wyznałam jej tego. Ale teraz wyrzekam się, przysięgam Niebiosom i jej...

Dziecię moje! Dziecię! — rzekła Hipolita. — Jakież to j słowa słyszę? Czyż los nowe gotuje nam klęski? Ty i namię- | tność? Ty, w tej godzinie zagłady?

Och, widzę swą winę ogromną! — rzekła Matylda. — | Brzydzę się sobą, jeśli ból matce zadałam. Jest mi najdroż- n szą na świecie istotą. Och, nigdy, przenigdy, nie spojrzę na fi niego więcej.

Izabelo — rzekła Hipolita — tyś owej nieszczęsnej ' j tajemnicy świadoma. Mów, jakakolwiek ona jest.

O, biada mi! — krzyknęła Matylda. — Więc tak dalece j utraciłam miłość mej matki, żem niegodna własnymi usty

o swej winie mówić? Óch, nieszczęsna, nieszczęsna Matyldo!

Zbyt okrutna jesteś' pani — rzekła Izabela do Hipo­lity. — Możesz patrzeć na rozpacz tej czystej duszy i nie okazać współczucia?

Nie lituj sią nad moim dzieckiem — rzekła Hipolita biorąc córkę w ramiona. —— Wiem, że jest dobra, czuła, cno­tliwa i posłuszna. Przebaczam ci, najlepsza moja, nadziejo jedyna!

Księżniczki wyznały teraz Hipolicie wspólną swą ku Teodorowi skłonność i powody, które kierowały Izabelą, gdy ustępowała pierwszeństwa Matyldzie.

Hipolita skarciła ich nieostrożność i wytłumaczyła, że ża­den z obu ojców nie wyda swej dziedziczki za tak ubogiego, choć szlachetnie urodzonego młodzieńca. Pocieszył ją nieco fakt, że namiętność obu panien tak niedawna i że Teodor niewielkie podstawy ma, by ją w nich obu podejrzewać. Za­broniła stanowczo obu młódkom wszelkiej z nim styczności.

Matylda żarliwie obiecała posłuszeństwo, ale Izabela, która mamiła samą siebie, że pragnie tylko dopomóc połą­czeniu się przyjaciółki z ukochanym, nie mogła przyrzec, że będzie unikała spotkania, przeto nie odpowiedziała.

Udani się teraz do klasztoru — rzekła Hipolita — żeby zamówić dalsze msze święte na intencję wybawienia rodu naszego z tych klęsk.

Och, matko, chcesz nas opuścić — rzekła Matylda. Masz zamiar schronić się w świętym przybytku i pozostawić ojcu możność spełnienia strasznego zamiaru? Biada mi! Na kolanach błagam cię, nie pozwól. Chcesz rzucić mnie na łup Fryderykowi? Pójdę za tobą do klasztoru.

Uspokój się, dziecię — rzekła Hipolita — powrócę niebawem. Nie opuszczę cię, dopóki nie dowiem się, że taka jest Niebios wola i twoje dobro tego wymaga.

Nie zawiedź mych nadziei, matko — rzekła Matyl­da. — Poślubię Fryderyka tylko wówczas, gdy tego ode mnie zażądasz. Biada mi! Co mnie czeka?

I czemuż te westchnienia! — rzekła Hipolita — obie­całam wszak, że.wrócę.

Ach, matko, zostań i ratuj mnie przed sobą samą — odparła Matylda. ■— Jedno ściągnięcie twych brwi więcej dla mnie znaczy niż cała surowość ojca. Oddałam me serce i ty jedna możesz mi. je zwrócić.

Nie mogę już nic więcej — rzekła Hipolita. — Musisz ( być nieugięta, Matyldo.

Mogę się wyrzec Teodora, ale czy muszę poślubić in- I nego? — odparła księżniczka. — Pozwól, że pójdę z tobą I przed ołtarz i zamknę się przed światem na zawsze.

Los twój w rękach ojca — rzekła Hipolita. — Ziem I swą czułość skierowała, jeślim popchnęła cię przeciwko I niemu. Żegnaj, dziecię, idę modlić się za ciebie.

Właściwym celem Hipolity było spotkanie z Hieronimem. 1 Chciała zasięgnąć rady u swego duchownego ojca. Czy ma I prawo odmówić zgody na rozwód? Wielokrotnie wzywała I Manfreda do ustąpienia z księstwa, uważając to panowanie I za nieznośne brzemię dla jej wrażliwego sumienia. Skrupuły I te sprawiły, że separacja wydawała się mniej straszna.

Hieronim, opuszczając poprzedniego wieczora zamek, za- 1 pytał surowo Teodora, dlaczego oskarżył go przed Manfre- I dem. Teodor wyznał, że wolał rzucić na niego podejrzenie i

o pomoc w ucieczce, musiał bowiem odwrócić gniew Man- 1 freda od Matyldy. Dodał, że świętość życia i charakteru I Hieronima broni go skutecznie przed wściekłością tyrana.

Hieronim z prawdziwą troską przyjął wiadomość o uczu- 1 ciach syna dla księżniczki. Żegnając młodzieńca przed nocą, 1 przyrzekł następnego ranka przedstawić mu ważne powody, | dla których musi przezwyciężyć tę namiętność.

Teodor, podobnie jak Izabela, zbyt niedawno dostał się f pod władzę ojcowską, aby pokornie przyjmować rozkazy I przeciwne porywowi serca. Nie bardzo ciekaw był racji za- L konnika, jeszcze mniej skłonny im się podporządkować. Uro- ' cza Matylda silniejsze nań wywarła wrażenie, niż było jego I synowskie przywiązanie. Całą noc radował się wizjami mi­łości i sporo minęło czasu od porannego nabożeństwa, kiedy IS przypomniał sobie o poleceniu mnicha, aby się spotkał 1t z nim przy grobie Alonza.

Hieronim rzekł na jego widok:

Nie podoba mi się twoje spóźnienie, młodzieńcze. Czy I rozkaz ojca już tak mało dla ciebie znaczy?

Teodor wymawiał się niezręcznie, że nie obudził się na I czas.

O kim to śniłeś tak długo? — spytał surowo zakonnik. 1 Syn spłonął rumieńcem.

Proszę, prószę — rzekł mnich surowo. — Nierozsądny 1

młokosie, nłe może to być, musisz wyrwać z serca tę grze­szną namiętność.

Grzeszna namiętność! — krzyknął Teodor. — Czyż może grzech iść w parze z niewinną pięknością i cnotą skromną?

Grzechem jest wielbić tych, którzy przekleństwem niebios na zagładę skazani — odparł mnich. — Ród tyrana będzie starty z tej ziemi do trzeciego i czwartego pokolenia.

Czyż mogą Niebiosa karać niewinnych za zbrodnie nikczemnych? — spytał Teodor. — Piękna Matylda dość ma cnót...

Aby ciebie zgubić — przerwał Hieronim. — Jakże szybko zapomniałeś, że okrutny Manfred dwakroć już na ciebie wyrok ogłosił?

Nie zapomniałem również, panie, że jego córki łaska­wość wyzwoliła mnie z jego władzy — rzekł Teodor. — Mogę zapomnieć o krzywdach, lecz nigdy o dobrodziej­stwach.

Krzywdy wyrządzone ci przez ród Manfreda są tak wielkie, że pojąć tego nie zdołasz. Nie odpowiadaj, patrz na ten święty wizerunek! Pod marmurową rzeźbą spoczywają prochy Dobrego Alonza, księcia wszelkimi ozdobionego cnoty: ojca swego ludu! Miłowanego przez ludzi! Na kolana, uparty chłopcze, pokornie słuchaj, a ojciec twój będzie snuł opowieść grozy, która wygna z duszy twej wszelkie senty- menta, a napełni ją pragnieniem świętej zemsty.

O, Alonzo, książę okrutnie skrzywdzony! Niech cień twój dostojny, który spokoju wiecznego nie zaznał, unosi się nad nami w powietrzu burzliwym, podczas gdy wargi me drżące...

Ha! Ktoś nadchodzi.

Najnieszczęśliwsza z niewiast — rzekła Hipolita pod­chodząc. — Ojcze dobry, czy masz chwilę wolną? Dlaczego klęczy ten młodzieniec? Co oznacza groza na waszych obli­czach wyryta? Czemu przy tym grobowcu czcigodnym? Czy ujrzałeś coś znowu?

Zanosimy modły do Niebios — odparł zmieszany nieco mnich — aby raczyły kres położyć klęskom na to nieszczę­sne spadającym księstwo. Połącz z naszymi prośby swe, pani! Twa dusza bez zmazy może uzyskać łaskę i odmie-

nić wyrok, który, jak wróżby ostatnich dni wyraźnie wska­zują, zawisł nad twoim domem.

Modlę się żarliwie, aby Bóg raczył odwrócić dłoń ka-' rżącą — odpowiedziała pobożna pani. — Wiesz, ojcze, że ce-i lem całego mego życia było wybłagać błogosławieństwo .¿łia małżonka i niewinnych dzieci. Jedno z nich niestety zostało mi zabrane! Oby niebo pozostawić mi raczyło biedną Ma­tyldę! Ojcze, wstaw się za nią!

Każdy musi jej błogosławić! — krzyknął z uniesie-i niem Teodor.

Milcz, młodzieńcze porywczy! — rzekł Hieronim.*— A ty, miła pani łatwowierna, nie spieraj się z wolą naj*'" wyższą! Pan dał, Pan wziął. Błogosław święte imię i poddaj się wyrokom Jego.

Czynię to z pokorą — rzekła Hipolita — ale Niebo nie zechce przecież pozbawić mnie jedynej pociechy? Czy i Ma- j tylda zginąć musi? Ach, ojcze, przybyłam, aby... Ale każ] odejść synowi. Tylko tobie mogę powierzyć...

Niebo niech spełni wszystkie twe życzenia, najlepsza ] księżno! — rzekł odchodząc Teodor.

Hieronim zmarszczył brwi.

Hipolita teraz powiadomiła mnicha o planie, który pod- 1 sunęła Manfredowi, o tym, że książę wyraził zgodę i poszedł i do Fryderyka ofiarować mu rękę Matyldy.

Hieronim nie potrafił ukryć nieukontentowania. Stwier- j dził, iż nieprawdopodobne jest, aby markiz, najbliższy Alon-J za krewny, który przybył, aby żądać oddania dziedzictwa« zechciał wejść w powinowactwo z przywłaszczycielem jego j praw. Ale zmieszanie, zakonnika wzrosło jeszcze, gdy Hipo-J lita wyznała, że gotowa jest nie sprzeciwiać się separacji!

i zapytała go o opinię na temat legalności swej zgody.

Zakonnik skwapliwie prośbę księżny wykorzystał. Bar- 1 dzo mu było na rękę, że sama pani go o radę prosi. Nie I wspominając o swej odrazie do planowanego małżeństwa P Manfreda z Izabelą, odmalował Hipolicie w najczarniejszych { barwach grzech, który chciała popełnić, godząc się na roz- j wód. Groził sądem Bożym, najsurowszymi wyrazy nakazał odrzucić nikczemną propozycję, okazać mężowi oburzenie i stanowczo odmówić.

Manfred w tym samym czasie wyłożył plany swe Fry­derykowi, proponując podwójny ślub. Słaby książę, na któ-

rym wdzięki' Matyldy silne uczyniły wrażenie, nazbyt chę­tnie go wysłuchał. Zapomniał o swej wrogości do Manfreda, zwłaszcza że nie bardzo wierzył, aby udało się siłą odebrać księciu dziedzictwo. Liczył zaś sekretnie na to, że przywła- szczyciel nie doczeka potomstwa ze związku z Izabelą i są­dził, że sam łatwiej utrzyma swe prawa do księstwa poślu­biając Matyldę. Zgłosił słaby sprzeciw udając, że uzależnia swą decyzję od zgody Hipolity na rozwód.

Manfred wziął to na siebie. Zapalony sukcesem, widząc już przed sobą szczęśliwe dni oczekiwania na synów, pospie­szył do komnaty żony, zdecydowany wymusić na niej zgodę.

Z oburzeniem dowiedział się, że Hipolita poszła do klasz­toru.

Nieczyste sumienie podszeptywało, że Izabela wyjawiła księżnie jego plany, obawiał się, że małżonka odeszła do klasztoru, aby tam pozostać i wnieść sprzeciw przeciw roz­wodowi. Podejrzenia żywił, iż Hieronim nie tylko zechce jego plany pokrzyżować, ale może doradzić Hipolicie, aby schroniła się w murach klasztornych.

Zniecierpliwiony Manfred pośpieszył do klasztoru, aby czym prędzej rozwiązać dręczącą zagadkę i nie pozwolić zmarnować sukcesu. Przybył akurat w momencie, gdy za­konnik żarliwie pouczał księżnę, aby nigdy nie zezwoliła na rozwód.

Pani, co cię tu sprowadziło? —- rzekł Manfred. — Czemu nie oczekiwałaś mego powrotu od markiza?

Przyszłam ubłagać. błogosławieństwo dla twych po­czynań — odparła Hipolita.

Moje poczynania nie potrzebują poparcia mnicha — rzekł Manfred ^ i ze wszystkich mieszkańców świata tego starego zdrajcą wybrałaś, pani, za doradcą? Rozmowa z nim jest ci przyjemna?

Bluźnierczy książę! — rzekł Hieronim. — Przy ołta­rzu świętym śmiesz obrażać sługę ołtarza tego? Miej sią na baczności, Manfredzie, bezbożne twe zamysły nie są już ta­jemnicą. Znają je Niebiosa i ta pani cnotliwa. Nie zżymaj się, książę, Kościół drwi z twych pogróżek. Jego piorun gło­śniej zagrzmi niż twój gniew. Jeżeli ośmielisz się zdążać do grzesznego rozwodu, zanim wyrok Kościoła zapadnie, rzucą klątwą na twą głową.

Zuchwały buntowniku — rzekł Manfred usiłując

ukryć grozę, którą przejęły go słowa mnicha — grozić ośmielasz się prawowitemu księciu?

Nie jesteś księciem prawowitym — rzekł Hieronim. —- Nie jesteś księciem... Idź, walcz o swe prawa z Fryderykiem i dopiero gdy układ zawrzesz...

Już zawarłem — odparł Manfred. — Fryderyk przyj­muje rękę Matyldy i zgłosi pretensje wtedy, gdybym nie do­czekał się męskiego potomka.

Mówił jeszcze te słowa, gdy trzy krople krwi spłynęły z posągu Alonza na posadzkę.

Manfred zbladł, księżna padła na kolana.

Patrz! «— rzekł zakonnik. — Zrozum ten znak cu­downy, który oznajmia ci, że krew Alonza nigdy nie zmie­sza się z krwią Manfreda!

Panie mój łaskawy — rzekła Hipolita — poddajmy się woli Niebios. — Nie myśl, że zawsze uległa ci żona powstaje przeciw twej władzy. Nie mam woli własnej, rządzi mną wola pana małżonka i Kościoła, matki naszej. Odnieśmy się do tego czcigodnego trybunału. Nie naszą mocą rozerwać łą­czące nas więzy. Jeżeli Kościół pozwoli na rozwiązanie mał­żeństwa, niech tak będzie. Niewiele już przede mną lat i smutek je wypełni. Czyż mogę lepiej je przeżyć niż u stóp Ołtarza, modły zanosząc o twoje i Matyldy zdrowie?

Ale nie pozostaniesz tu, pani, ani chwili dłużej — rzekł Manfred. — Wracaj ze mną do zamku, zastanowię się nad właściwymi sposobami, by rozwód uzyskać. Ten mnich kłótliwy tam nie wejdzie, nie ma pod moim gościnnym da­chem miejsca dla zdrajcy. A syn waszej wielebności — do­dał — zostaje wygnany z mych posiadłości. Onże, jak śmiem przypuszczać, nie jest świętą osobą pod opieką Kościoła. Ktokolwiek poślubi Izabelę, jedno pewne: nie będzie to syn poczęty przez ojca Falconara.

Rodzą się ludzie — rzekł mnich — których nagle wi­dzi się na tronach prawowitych książąt, ale wyschną, zaiste, jak trawa i słuch, i ślad po nich zaginie.

Manfred, rzuciwszy mnichowi pełne pogardy spojrzenie, wyprowadził Hipolitę. Przy bramie kościelnej szepnął jed­nemu ze sług, aby ukrył się w klasztorze i powiadomił go bezzwłocznie, jeżeli ktokolwiek z zamku znowu się tam uda.

Rozdział V

Manfred rozważał już był przedtem zachowanie mnicha i rosło w nim przekonanie, że Hieronim w miłości Teodora i Izabeli pomagał. Ale pewna Ciebie stanowczość Hieronima, tak różna od dawnej uległości, nasunęła mu groźniejsze po­dejrzenie. Książę pomyślał teraz, że mnich korzystał 1 ta­jemnego poparcia Fryderyka, którego przybycie, o dziwo! w tym samym wypadło czasie, co pojawienie się Teodora. Czyż mogło to być przypadkiem? Jeszcze bardziej niepo­koiło go podobieństwo Teodora do «portretu Alonza. Książę ten, o ile było Manfredowi wiadomo, zmarł nie pozostawiw­szy potomstwa. Fryderyk zgodził się dać mu Izabelę za żonę. Przeciwności te boleśnie szarpały udręczony umysł.

Dwa tylko widział sposoby, które mogłyby wyzwolić go z trudności. Jeden z nich to rezygnacja z panowania, odda­nie posiadłości markizowi. Duma, ambicja i wiara w dawne przepowiednie, które obiecywały utrzymanie księstwa przez potomków Manfreda, powstrzymywały go od tego rozwią­zania.

Drugim wyjściem było naleganie na małżeństwo z Iza­belą. Przeżuwał te dręczące myśli idąc w milczeniu z Hipo­litą do zamku i wreszcie zdecydował się przedstawić księżnie powody swego niepokoju. Użył wszelkich przekonywających argumentów, pozornie słusznych, aby uzyskać jej zgodę, choćby nawet obietnicę zgody na rozwód.

Niewiele wysiłku kosztowało go nakłonienie Hipolity, aby poddała się jego woli. Próbowała raz jeszcze namówić go do rezygnacji z tytułu i posiadłości, lecz skoro wszelkie jej prośby okazały się bezowocne, zapewniła małżonka, że gdy sumienie jej na to zezwoli, nie będzie się sprzeciwiała separacji, choć jeżeli nie zdoła przedstawić jej na rzetel­

\

niejszej podstawie opartych skrupułów, nie poprosi pierw­sza o rozwód.

Ta uległość, choć niedostateczna, umocniła jednak na­dzieje Manfreda. Wierzył, że potęga i bogactwo utorują dro­gę jego sprawie w rzymskim trybunale papieskim, posta­nowił przeto poprosić Fryderyka, aby udał się w tym celu do świętego miasta.

Markiz zapałał tak silną namiętnością do Matyldy, ¿e Manfred sądził, iż zręcznie wykorzystując wdzięki córki, obiecując jej rękę lub cofając przyrzeczenie zależnie od za­chowania Fryderyka, uzyska wszystko, czego pragnie. Na­wet nieobecność rycerza byłaby mu wygodna, przez ten czas bowiem zdołałby pomyśleć o dalszych sposobach zapew­nienia sobie bezpieczeństwa.

Odesławszy Hipolitę do jej komnat, skierował kroki do komnaty markiza. Musiał przejść przez wielką salę rycerską i tam napotkał Biankę. Wiedział, że cieszyła się zaufaniem obu księżniczek. Postanowił dowiedzieć się czegoś o Izabeli i Teodorze.

Pociągnął Biankę do wykusza okiennego i, schlebiając miłymi słowami i obietnicami, zapytał, co wie o uczuciach księżniczki Izabeli.

Ja, panie mój?... Nie, panie... Tak panie... Biedna jest, książę panie! Tak okropnie przerażona ranami ojca. Ale po­wiedziałam jej, że on wyzdrowieje. Czy wasza wysokość też tak sądzi?

Nie pytam cię, co księżniczka myśli o ojcu — odparł Manfred. — Znasz przecie jej panieńskie sekrety. Bądź do­brą młódką i szepnij, czy jest. w jej sercu jakiś rycerz. No, chyba rozumiesz...

Boże, zmiłuj się! Czy rozumiem waszą wysokość? Ani, ani... Doradziłam lek z paru skutecznych ziółek i żeby wy­poczywał...

Nie o nim mówię — odparł zniecierpliwiony ksią­żę. — Nie o ojca mi chodzi, wiem, że wyjdzie z tego.

Chwała Bogu, tak się cieszę, że wasza wysokość wy­rzekł te słowa, bo chociaż uważałam, że słusznie czynię nie pozwalając młodej pani desperować, to jednak markiz wy­glądał blado i coś... Zwłaszcza, że przypominam sobie, że książę Fryderyk już za młodu też ranny był od Wenecjan.

Odpowiadasz nie do rzeczy — przerwał Manfred. —

Weź ten klejnot i niech pomoże ci uwagę skupić. Nie, bez tych dygów, na tym nie skończą się moje łaski. Nuże, mów prawdę, kto tam w serduszku Izabeli?

Wasza wysokość w taki sposób?... — rzekła Bianka. — Żebym to była pewna, że wasza wysokość sekretu dochowa? Gdyby się okazało, że to z moich ust wyszło...

To się nie zdarzy, nie zdarzy się, powiadam! — krzy­knął Manfred.

Przysięgnijcie jednak, wasza wysokość, na świętą mą patronkę. Gdyby się kiedyś wydało, żem to ja rzekła! Co tam zresztą, prawda jest prawdą, tak mi się widzi, że moja pani Izabela nigdy nie żywiła wielkiego afektu do młodego księcia, syna waszego, a przecie najmilszym był wśród mło­dzieńców. Ja tam nie widziałam nigdy zacniejszego. Gdy­bym była księżniczką, to pewna jestem... O rany, muszę pę­dzić do pani Matyldy, będzie się trapić, co też ze mną...

Stój! — krzyknął Manfred. — Jeszcześ na me pytanie nie rzekła co się należy. Czyś przenosiła kiedy list jaki lub polecenie?

Ja! Boże najłaskawszy! — krzyknęła Bianka. — Ja miałabym listy nosić? Nie zrobiłabym tego za koronę kró­lewską. Wierzę, że wasza wysokość ufa, żem uczciwa, choć uboga. Nie słyszał nigdy pan mój, co ofiarował mi hrabia Marsiglii, gdy przybył prosić o rękę pani Matyldy?

Nie mam czasu bajek twoich słuchać — rzekł Man­fred. — Nie wątpię w twą uczciwość. Masz obowiązek ni­czego przede mną nie ukrywać. Jak dawno Izabela poznała Teodora?

Widzę, że nic nie ujdzie uwagi waszej wysokości — rzekła Bianka — a więc i to także, że nic mi o tym nie wia­domo. Teodor, rzecz pewna, przyzwoity to młodzieniaszek i, jak powiada pani Matylda, wierny portret Alonza Do­brego. Nie spostrzegła tego wasza wysokość?

Tak, tak... Właściwie to nie. Dręczysz mnie, dziew­ko — rzekł Manfred. — Kiedy się spotkali po raz pierwszy? I gdzie?

Kto? Pani moja Matylda? — spytała Bianka.

Nie, nie, nie Matylda. Izabela. Kiedy Izabela poznała Teodora?

Święta Dziewico! — rzekła Bianka. — Skąd mogę wiedzieć?

Wiesz dobrze i ja muszę wiedzieć — rzekł Manfred. — Będę wiedział.

Boże wielki! Wasza wysokość nie jest chyba zazdrosny

o młodego panicza Teodora? — spytała Bianka.

Zazdrosny? Nie. Dlaczego miałbym być zazdrosny? A może pragnę ich połączyć? Gdybym tylko pewny był, że Izabela wstrętu nie żywi...

Wstrętu? Co to, to nie. Mogę zaręczyć — rzekła Bianka. — Młodzian to przyzwoity, nie wiem, czy znalazł­by się od niego uczciwszy na ziemi chrześcijańskiej. Wszyst- kieśmy w nim rozmiłowane. Nie ma chyba nikogo na zamku, kto by nie uradował się, gdyby został naszym księciem, oczy­wiście wtedy dopiero, gdy Niebiosom spodoba się wezwać waszą wysokość do swej chwały.

Zaiste! — rzekł Manfred. To tak już się rzeczy mają? Tak daleko zaszły? O, mnich przeklęty! Nie mam chwili czasu do stracenia! Idź, Bianko, do pani Izabeli, ale uprze­dzam, ani słowa o naszej rozmowie. Pomiarkuj, czy skłania się ku Teodorowi i przynieś mi dobrą nowinę, a twój pier­ścień zyska towarzysza. Czekaj na mnie przy krętych scho­dach. Odwiedzę teraz markiza i pogadamy jeszcze, gdy wrócę.

Manfred, wymieniwszy, jak przystało, zdań kilka na te­maty ogólne, poprosił Fryderyka, aby odprawił towarzyszy, ponieważ ma do orhówienia parę spraw ważnych i pilnych. Gdy pozostali sami, zaczął badać uczucia markiza wobec Matyldy, zręcznie ukrywając swe prawdziwe myśli, a stwierdziwszy skłonność rycerza ku dziewicy, wspomniał od niechcenia o trudnościach, które piętrzą się przed tym małżeństwem... Chyba, gdyby...

W tym momencie do komnaty wpadła Bianka z wejrze­niem dzikim i gesty czyniąc o najwyższym przerażeniu świadczące.

O panie mój! Panie mój! — krzyczała. — Zginęliśmy, przepadliśmy wszyscy! T o znowu przyszło! Znowu przy­szło!

Co przyszło znowu? — krzyknął zdumiony Manfred.

Ach, ręka! Ręka olbrzyma! Trzymajcie mnie! Zmysły tracę! Nie zmrużę oka w tym zamku! Ani jednej nocy! Do­kąd pójdę? Rzeczy poślijcie mi jutro! Czemuż nie poślubiłam Francesca? Oto do czego przywiodła mnie duma!

Co cię tak przeraziło, panienko? — spytał markiz. — Nie obawiajcie się, nic wam tu nie grozi.

Och, wasza wysokość tak dobry jest, tak niezwykle łaskawy — rzekła Bianka — ale nie śmiem... Ach nie, po­zwólcie mi odejść, proszę. Wolę zostawić wszystko, co po­siadam, niż zostać godzinę dłużej pod tym dachem.

Zabieraj się, szalona! — rzekł Manfred. — Nie prze­szkadzaj. Rozmawiamy o ważnych sprawach. Markizie, ta dziewka ma zwidy jakoweś. Wyjdź ze mną, Bianko.

Och, święci Pańscy! Nie, za żadne skarby! To przy­chodzi ostrzec waszą wysokość, na pewno. I czemuż mnie się akurat zjawiło? Mówię pacierze każdego ranka i wieczora... Och, gdyby wasza wysokość raczył był uwierzyć temu, co mówił DiegoL. Ta ręka do tamtej nogi należy, którą on wi­dział w galerii. Ojciec Hieronim dawno zapowiadał, że po­jawią się znaki Boże, że nie znamy dnia ani godziny... „Bianko — tak powiadał — zapamiętaj moje słowa”.

Bredzisz — rzekł Manfred okrutnie zły. — Idź stąd i zachowaj owe głupstwa dla swych towarzyszek, może je przestraszysz.

Jakże to, panie mój? — krzyknęła Bianka. — Nie wie­rzysz, żem widziała? Sami raczcie wyjść do wielkich scho­dów. Widziałam, jak tu stoję żywa!

Coś widziała? Rzeknij nam, zacne dziewczę, coś wi­działa? — spytał Fryderyk.

Czy chcesz, wasza wysokość, wysłuchiwać majaczeń głupiej dziewki, która nasłuchała się historii o duchach, nim ducha zobaczyła? — spytał Manfred.

To coś więcej niż urojenia — powiedział markiz. — Strach jej zbyt prawdziwy jest i silny jak na zwidy same. Opowiedz, miła panienko, co cię tak przestraszyło?

Dziękuję waszej wysokości za tę łaskę — rzekła Bianka. — Pewnom bardzo pobladła... Przyjdę do siebie, gdy się uspokoję nieco. Szłam do komnaty pani mej Izabeli we­dle życzenia księcia pana...

Nie trzeba nam szczegółów — przerwał Manfred. — Jeśli jego wysokość tak chce, opowiadaj, ale bez zbędnych słów.

Boże, wasza wysokość tak przeraża! — odparła Bianka. — Taki strach! Nigdy jeszcze w życiu, to pewne... Dobrze, jak już mówiłam waszej łaskawości, biegłam na

rozkaz jego wysokości do komnaty pani Izabeli: ona mieszka w jasnoniebieskiej komnacie, po prawej ręce, na piętrze i kiedy doszłam do wielkich schodów, popatrzałam na up0. minek waszej wysokości, o na ten tutaj...

Boże, daj cierpliwość! — rzeki Manfred. — Czy ta dziewka nigdy nie dojdzie do sedna? Co obchodzi markiza żem ci dał tę błyskotkę za wierną służbę mej córce? Chcemy wiedzieć wreszcie, coś widziała.

Właśnie chciałam rzec waszej wysokości, jeżeli tylko wasza wysokość pozwoli. Tak więc pocierałam pierścień

i ręczę, żem nie przeszła nawet trzech stopni, gdy usłysza­łam brzęk zbroi, taki sam łoskot, Bóg mi świadkiem, jaki usłyszał Diego, gdy olbrzym wypędził go z galerii...

Co to znaczy, panie? — spytał markiz. — Czy zamek ten nawiedzają olbrzymy i karły?

Wasza wysokość nie słyszał o olbrzymie w galerii? — zawołała Bianka. — Dziwię się, że nasz pan o tym nie powie­dział. Może nie jest wam także wiadome, że jest przepowied­nia...

Nie mogę już słuchać tych bredni — przerwał książę Manfred. — Pozwólcie odprawić tę głupią dziewkę, marki­zie. Mamy ważniejsze sprawy do omówienia.

Bądźcie łaskawi — rzekł Fryderyk — to nie brednie, próżne: olbrzymi miecz, który odkopałem w lesie; ów hełm, miecza towarzysz... Czy to też zmyślenie tego biednego dziewczęcia?

Tak właśnie myśli Jakub, za pozwoleniem waszej wy­sokości — rzekła Bianka. Powiada, że nim się księżyc obró­ci, ujrzymy dziwne rzeczy pomieszanie. Ja bym się nie zdzi­wiła, gdyby to przyszło jutro, bo jakom już rzekła, gdy usłyszałam szczęk i łoskot zbroi, pot zimny mnie oblał, pa­trzę do góry i, jeśli uwierzy mi wasza łaskawość, na najwyż­szej poręczy wielkich schodów zobaczyłam rękę w zbroi tak wielką, tak wielką... Myślałam, że mdleję. Nie przy­stanęłam ni na chwilę, zanim tu przybiegłam. O, jak bym chciała uciec z tego zamku! Moja pani Matylda powiedziała mi wczoraj rano, że jej wysokość Hipolita wie o czymś...

Jesteś zuchwała! — krzyknął Manfred. — Panie mar­kizie, bardzom niekontent, że obrażają mnie w obecności waszej. Czyż moi właśni słudzy mają rozpowiadać tu wieści uwłaczające memu honorowi? Walcz o swe prawa czynem

męskim, Rycerzu, lub zapomnijmy o zwadzie, jak mieliśmy zamiar, i połączmy rody przez zaślubienie dzieci naszych. Wierzcie mi jednak, panie, nie uchodzi księciu waszego sta nu zadawać się z dziewką najemną.

Gardzę waszym posądzeniem — rzekł Fryderyk — do.tej chwili nie widziałem tej panienki i to nie ja dawałem jej klejnoty! To was, panie, oskarża wina i sumienie nie­czyste. Zatrzymajcie swą córkę i nie myślcie o Izabeli, sko-; ro wyroki na twój dom zapadły, nie wolno mi z nim wcho­dzić w związki.

Manfred, przestraszony zdecydowaniem Fryderyka, pró­bował go uspokoić. Odprawiwszy Biankę zachował się wobec markiza tak uniżenie i tak zręcznie wychwalał zalety Ma­tyldy, że Fryderyk raz jeszcze się zachwiał. Namiętność jednak zbyt niedawno zrodziła się w jego sercu, by mogła całkowicie skrupuły zagłuszyć i głos sumienia. To, co mar­kiz zdołał pojąć z gadaniny Bianki, przekonało go, że Nie­biosa są przeciw Manfredowi. Układane z góry małżeństwa odsuwały dość daleko jego prawa do posiadłości, a przeję­cie zaraz księstwa Otranto silniejszą było pokusą niż póź­niejsze dopiero, przy boku Matyldy.

Mimo wszystko nie miał jeszcze ochoty wycofać się osta­tecznie ze zobowiązań, aby przeto zyskać na czasie, zapytał Manfreda, czy rzeczywiście Hipolita zgodziła się na rozwód. Książę uszczęśliwiony, że nie ma innej przeszkody, i ufając wpływowi swemu na małżonkę, zapewnił markiza, że właś­nie tak, i że może usłyszeć prawdę z ust własnych Hipolity.

Gdy tak rozmawiali, przybiegł posłaniec zawiadamiając, że przygotowano ucztę. Manfred powiódł Fryderyka do sali rycerskiej, gdzie oczekiwały ich damy: Hipolita i obie księż­niczki. Manfred wskazał markizowi miejsce przy Matyldzie, sam zasiadł między małżonką a Izabelą.

Hipolita zachowywała się z uprzejmą powagą, młode księżniczki zaś milczące były i melancholii pełne. Manfred, zdecydowany tego samego wieczora doprowadzić do końca pertraktacje z markizem, przewlekał ucztę, udawał weso­łość i swobodę, raz po raz wznosił i podsuwał Fryderykowi puchary z winem. Gość, ostrożniejszy, niżby sobie tego ży­czył gospodarz, uchylał się od toastów, tłumacząc się krwi znaczną utratą, podczas gdy książę, niepewny, chcąc ducha sobie dodać i przygłuszyć niepokój, pił często i do dna wy­

chylą! kielichy, choć jednak nie na tyle, aby zmysły po­stradać.

Późny był wieczór, gdy się uczta skończyła. Manfred chciał wyjść z Fryderykiem, ale markiz, tłumacząc się sła­bością i wypoczynku potrzebą, ruszył do swych kornnat oznajmiając grzecznie księciu, że córka zabawi jego wyso­kość, dopóki sam nie będzie mógł mu towarzyszyć.

Manfred przystał na to i ku niemałej zgryzocie Izabeli udał się za nią do komnaty. Matylda poczekała na matkę

i poszły na mury zamkowe, aby zażyć wieczornego chłodu.

Gdy towarzystwo w różne rozeszło się strony, Fryderyk opuścił swe pokoje i spróbował dowiedzieć się, czy Hipolita jest sama. Jedna z panien, która nie zauważyła, spaceru swej pani, powiedziała mu, że o tej porze księżna zwykle szuka samotności w prywatnej kaplicy, i że tam zapewne ją znajdzie.

Markiz w czasie uczty spoglądał był na Matyldę z rosną­cą namiętnością. Sam tęraz pragnął ujrzeć Hipolitę tak usposobioną, jak obiecywał jej mąż. Żądza zatarła w nim pamięć o znakach z nieba, które go zaniepokoiły. Nie zauwa­żony. przez nikogo, przekradł się cicho do komnat Hipolity •i wszedł pragnąc nakłonić ją do zgody na rozwód, ponieważ wiedział, że Manfred odda mu Matyldę nieodmiennie pod warunkiem, że sam będzie mógł posiąść Izabelę.

Markiza nie zdziwiła cisza panująca w komnacie księż­ny. Sądził, M znajdzie ją w kaplicy, tak jak go powiado­miono, szedł więc dalej przed siebie. Wieczór był ponury

i mroczny. Popchnął delikatnie drzwi uchylone i ujrzał klę­czącą przed ołtarzem postać. Podszedł bliżej, ale wydało mu się, że to nie niewiasta klęczy obrócona do niego plecami

i długą żałobną suknią okryta. Postać wydawała się zatopio­na w modlitwie.

Markiz chciał już zawrócić, gdy postać uniosła się z klę­czek i stała chwil ■kilka pogrążona w medytacji, nie widząc przybyłego.

Fryderyk, sądząc że świątobliwa osoba chce wyjść, i prag­nąc wytłumaczyć nieprzystojne przerwanie pobożnego sku­pienia, "rzekł:

Wielebny ojcze, szukałem tu księżny Hipolity.

Hipolity! — odparł głuchy glos. — Czyś przybył do tego zamku szukać Hipolity?

Postać obróciła się z wolna ukazując Fryderykowi obli­cze kościotrupa: nagie szczęki i puste oczodoły osłonięte kapturem eremity.

Aniołowie miłosierni, ratujcie! — krzyknął Fryde- • ryk cofając się gwałtownie.

Zasłuż na ich opiekę — odparło widmo.

Fryderyk, padłszy na kolana, błagał ducha o zmiłowa­nie.

Nie poznajesz mnie? — spytała zjawa. — Wspomnij las Joppa.

Czy jesteś tym świętym pustelnikiem? — wołał drżą­cy Fryderyk. — Co mam uczynić, aby zapewnić ci spokój wieczny?

Czyś na tó z jarzma niewoli uwolnioń, by cielesnych szukać rozkoszy? — rzekło widmo. — Zapomniałeś był

o mieczu z łona ziemi dobytym i o Boskim wskazaniu wyry­tym na głowni?

Nigdy, przenigdy — rzekł Fryderyk. — Mów, duchu błogosławiony, jakie mi niesiesz posłanie? Com winien jesz­cze uczynić?

Zapomnij o Matyldzie! — wyrzekła zjawa -i znikła.

Groza ścięła markizowi krew w żyłach. Parę chwil stał

bez ruchu. Potem padł krzyżem przed ołtarzem, błagając wszystkich świętych, aby wstawili się za nim. Strumień łez przyniósł mu ulgę po tym uniesieniu. Obraz pięknej Matyl­dy wbrew jego woli mącił mu myśli, leżał więc krzyżem, rozdarty w walce między namiętnością a wolą pokuty.

Zanim zdołał zmysły pozbierać, -weszła do kaplicy księż­na Hipolita z wysoką, cienką świecą w dłoni. Zobaczywszy człowieka leżącego na posadzce, wydała przenikliwy okrzyk sądząc, że ujrzała nieboszczyka. Strach księżny pani przy­wrócił Fryderyka do przytomności. Zerwał się z twarzą łza­mi zalaną i byłby zniknął jej z oczu, ale Hipolita zatrzymała go, zaklinając słowami pełnymi żałości' aby wyjawił jej przyczynę rozpaczy i rzekł, z jakiego dziwnego powodu za­stała go tak leżącego.

Ach, księżno cnót pełna! — rzekł markiz żalem prze- nikniony i zamilkł.

Na miłość Bożą, panie czcigodny — rzekła Hipolita — wyjawcie mi, proszę, powody waszego smutku! Co znaczą te wzdychania bolesne, to przejmujące mego imienia na­

zwanie? Jakie jeszcze klęski gromadzą Niebiosa nad głową nieszczęsnej Hipolity? Milczysz, markizie? Na aniołów mi­łosiernych zaklinam cię, książę szlachetny — mówiła dalej padając mu do nóg — otwórz przede mną tajnię serca twe­go. Czuję, żeś mi życzliwy, więc mów o boleści, która cię rani. Mów, na litość! Czy to, co wiesz, dziecięcia mego do­tyczy?

Nie mogę, nie mogę mówić! — krzyknął Fryderyk wyrywając się. — Och, Matyldo!

Opuszczając w pośpiechu księżnę, pospieszył do swych komnat.

Przy drzwiach zatrzymał go Manfred, który podniecony winem i miłością szukał go tutaj, aby resztę godzin spędzi­li wspólnie przy muzyce na ucztowaniu wesołym.

Fryderyk, wzburzony zaproszeniem tak ze stanem jego ducha niezgodnym, odepchnął brutalnie księcia, wpadł do komnaty i zatrzasnął gwałtownie drzwi przed Manfredem ryglując je od wewnątrz.

Wyniosły książę, rozwścieczony i obrażony tym nieod- 'gadnionym zachowaniem, odszedł gotów do najstraszniej­szych czynów. Kiedy przez dziedziniec przechodził, natknął się na służącego, którego zostawił był w klasztorze, aby szpiegował Hieronima i Teodora. Człek, który przybiegł bez .tchu, zawiadomił księcia pana, że Teodor i któraś z dam są przy grobie Alonza w kościele Świętego Mikołaja i tam ci­chą wiodą rozmowę. Wyśledził Teodora i był pewny swego, mrok nocny nie pozwolił jednak wykryć, kim była owa nie­wiasta.

Manfred rozgorączkowany, albowiem Izabela wypędziła go precz z komnaty, jako że niewstrzemięźliwie sobie w swej namiętności poczynał, nie wątpił już teraz w przyczyny nie- spokojności księżniczki. Spieszyła oto niecierpliwie na spot­kanie z Teodorem!

Podrażniony tym przypuszczeniem i rozjątrzony przeciw ojcu dziewicy, przekradł się sekretnie do kościoła. Prześliz­nął się cichcem prżez nawę boczną i, korzystając z nikłego blasku księżyca, który przenikał Tltgttsto przez witraże okien, dotarł do grobu Alonza, do którego przywiódł go cichy szept ust młodych. Pierwsze zrozumiałe dlań słowa brzmia­ły:

Niestety, czyż to ode mnie zależy? Manfred nigdy nie zgodzi się na nasz związek.

Nie! Tym oto przeszkodzę! — krzyknął tyran i wy­ciągnąwszy sztylet wbił go w pierś mówiącej owe słowa postaci.

Boże mój! Umieram! — krzyknęła omdlewając Ma­tylda. — Niebiosa najłaskawsze, przyjmijcie duszę moją!

Gwałtowny, nieludzki potworze! Cóżeś uczynił? — krzyknął Teodor rzucając się na zabójcę i wyrywając mu sztylet.

Zatrzymaj, zatrzymaj rękę bezbożną — krzyknęła Ma­tylda, S To ojciec mój I

Manfred, chwiejąc się jak we £nie, bił pięścią w piersi, załamywał ręce i próbował odzyskać sztylet od Teodora, aby zgładzić samego siebie. Teodor, równie wstrząśnięty, pano­wał całą siłą nad rozpaczą, aby ratować Matyldę; ścią­gnął wreszcie kilku mnichów swym wołaniem o pomoc. Je­dni wraz z Teodorem, który ledwie nad swym bólem pano­wał, starali się tamować krew konającej księżniczce, inni powstrzymywali Manfreda od targnięcia się na swe życie.

Matylda, przyjmując z poddaniem swój los, wdzięcznym

i pełnym miłości spojrzeniem nagradzała gorliwość Teodora. Gdy tylko słabość pozwalała jej słowo wydobyć, błagała obecnych, aby nieśli pociechę jej nieszczęśliwemu ojcu.

Hieronim tymczasem usłyszał o strasznej nowinie i przy­był do kościoła. Wzrokiem surowym skarcił Teodora, a do Manfreda tymi zwrócił się słowy:

Patrz, tyranie, jak oto wypełnia się przekleństwo rzucone na twą bezbożną i na zagładę skazaną głowę! Krew Alonza wołała o pomstę do Niebios i oto Niebiosa pozwoliły splamić swój ołtarz morderstwem, abyś mógł rozlać krew krwi swojej u stóp książęcego grobowca.

Okrutny człowieku! — krzyknęła Matylda. — Jak możesz pogłębiać ból mego rodzica! Niech Bóg błogosławi ojca i wybaczy mu, niech mu wybaczy, jak ja mu wybaczam. Panie mój, panie ojcze drogi, czy przebaczasz dziecięciu? Zaprawdę, nie przyszłam tu na spotkanie z Teodorem! Modlił się przed grobem, gdym przyszła przez matkę przysłana, by orędować u Niebios za tobą i za nią. Ojcze najdroższy, pobło­gosław swemu dziecku i rzeknij, że mi przebaczasz.

Przebaczyć tobie? Jam potwornym mordercą! —

krzyknął Manfred. — Czyż mordercy mogą przebaczać? Myślałem, że to Izabela. Niebiosa skierowały krwawą mą dłoń w serce własnego dziecka! Och, Matyldo, trudno mi wyrzec te słowa, czy możesz przebaczyć ślepej mej furii?

Mogę, mogę, wybaczam, oby Niebiosa to potwierdzi­ły! — rzekła Matylda. — Dopókim jeszęze żywa i prosić mogę, proszę za matką moją! Ileż przed nią cierpienia! Czy będziesz jej pociechą, panie mój? Nie oddalisz od siebie? Zaprawdę, ona cię miłuje. Omdlewam! Zanieście mnie do zamku. Czy życia starczy, aby ona zamknęła mi oczy?

Teodor i mnisi błagali ją żarliwie, aby zezwoliła zanieść się do klasztoru; tak bardzo jednak pragnęła wrócić do zamku, że ułożyli ją na noszach i ponieśli tam, dokąd sobie życzyła. Teodor podtrzymywał jej głowę i pochylony z bólu

i rozpaczy nad Ukochaną, rozdarty miłością i cierpieniem, starał się jeszcze tchnąć w nią nadzieję życia.

Hieronim szedł po drugiej stronie noszy, przygotowując dziewicę na przejście do wieczności. Krzepił duszę sprawami niebiańskimi i niósł przed nią krucyfiks, zroszony jej nie­winnymi łzami. Manfred, w najgłębszej pogrążony rozpaczy,

. ze złamanym sercem, orszak ów zamykał.

Zanim dosżli do zamku, Hipolita powiadomiona o okrut­nym nieszczęściu wybiegła na spotkanie zamordowanej cór­ki. Gdy ujrzała smutną procesję, żal okrutny pozbawił ją zmysłów i padła na ziemię omdlała.

Izabela i Fryderyk, którzy jej towarzyszyli, przejęci byli równą żałością.

Matylda zaś zdawała się nie odczuwać grozy: była w niej jeno i wyłącznie czułość ku matce.

Kazała zatrzymać nosze i gdy tylko Hipolita zmysły odzyskała, poprosiła ojca. Podszedł niezdolny słowa wydo­być. Matylda ujęła jego rękę, złączyła ją z ręką matki i przy­cisnęła do serca.

Manfred nie mógł znieść tej wzniosłej pobożności. Ru­nął na ziemię i przeklął dzień, w którym przyszedł na świat.

Izabela, pojmując że walka namiętności jest ponad siły Matyldy, rozkazała odnieść Manfreda do jego komnat, a księżniczkę złożyć w najbliższej komnacie.

Hipolita, na pozór mniej w sobie życia od córki mająca, nie widziała niczego i nikogo prócz Matyldy: gdy jednak

Izabela w czułej trosce pragnęła ją wyprowadzić, na czas kiedy medycy badać będą ranę Matyldy, krzyknęła:

Mnie wyprowadzić? Nigdy! Nigdy! Dla niej tylko ży­łam, i wraz z nią skonać pragnę.

Matylda uniosła powieki głos matki słysząc, lecz bez słowa zamknęła oczy. Mdlejący puls, chłodna wilgotność dłoni rozproszyła wszelkie nadzieje.

Teodor wyszedł z medykiem i wysłuchał fatalnego wy­roku w uniesieniu szaleństwa bliskim.

Jeżeli żywa nie może być moją — krzyknął* — będzie moją przy śmierci. Ojcze mój, Hieronimie, połącz ręce na­sze! — zawołał do mnicha, który wraz z markizem towarzy­szył medykom.

Co znaczy gwałtowność twa szalona? — rzekł Hiero­nim. — Czyż to czas do małżeństwa sposobny?

Zaiste! — krzyknął Teodor — nie ma już, niestety, innego.

Młodzieńcze, zbyt zaprawdę jesteś nierozważny — rzekł Fryderyk. — Czyż sądzisz, że winniśmy wysłuchiwać wyznań uczuć twoich w tej godzinie nieszczęsnej. Jakież masz prawa do księżniczki?

Prawo księcia, pana na Otranto — rzekł Teodor. — Człek ten czcigodny, rodzic mój, powiadomił mnie, kim je­stem.

Bredzisz — rzekł markiz. — Jam jedynym księciem Otranto, Manfred bowiem, mord popełniwszy, mord święto­kradczy, wszelkich wyzbył się praw.

Panie mój — rzekł Hieronim, nakazując posłuch po­ważnym twarzy wyrazem — prawdę on wam powiada. Nie chciałem, aby tak rychło na jaw wyszła tajemnica rodu, lecz los przyspieszył rozwiązanie. Co objawiła namiętność porywcza, język mój poświadcza. Wiedz, książę, że gdy Alon- zo żagle postawił, płynąc ku Ziemi Świętej...

Czyż pora na wyjaśnienia? — krzyknął Teodor. — Ojcze, połącz mnie z księżniczką: musi być moja. W każdej innej sprawie będę ci zawsze posłuszny. O, życie moje! Ma­tyldo uwielbiana! — wołał Teodor wpadając znów do kom­naty. — Czy będziesz moją? Czy pobłogosławisz twego...

Izabela nakazała mu gestem milczenie wskazując, że księżniczka zbliża się do kresu swej drogi.

Jakżeż, umarła? — krzyknął Teodoi. — Czyż być to może?

Rozpacz w głosie młodzieńca przywróciła przytomność Matyldzie. Unosząc oczy spojrzała na matkę:

Życie mej duszy!

Jestem przy tobie — krzyknęła Hipolita — nie myśl, że cię opuszczę!

Och, zbyt jesteś dobra — rzekła Matylda. — Nie płacz, nie opłakuj mego losu, matko! Tam, dokąd idę, nie ma już smutku. Izabelo, ty mnie kochałaś, otocz czułością tę drogą, drogą mą rodzicielkę. Zaiste, umieram!

Och dziecko moje! Dziecino! — wyrzekła zalana łza­mi Hipolita. — Czyż nie mogę cię zatrzymać jeszcze chwilę?

Już nie — rzekła Matylda. — Poleć mnie Niebu. Gdzie ojciec mój? Wybacz mu, matko najdroższa, wybacz mu śmierć moją; to była pomyłka. Och, zapomniałam, matko kochana, że przysięgłam nigdy już nie ujrzeć Teodora i może to ściągnęło nieszczęście, ale wiedz, że nienaumyślnie, że złej nie miałam intencji. Czy możesz mi przebaczyć?

Och, nie rań duszy mej konającej! — rzekła Hipoli­ta. — Nigdy i niczym nie skrzywdziłaś mnie w życiu. Nieste­ty, ona umiera! Na pomoc! Na pomoc!

Chciałabym jeszcze coś rzec — rzekła z najwyższym trudem konająca — ale już nie... Izabela... Teodor... dla mnie... Och!

Skonała.

Izabela i jej panny odciągnęły Hipolitę od ciała, ale Teodor groził, że zabije każdego, kto go ruszyć spróbuje. Tysiącem pocałunków okrywał zimne dłonie zmarłej, z ust popłynął mu potok słów pomieszanych, które jeno rozpacż

i miłowanie mogą dyktować.

Izabela odprowadzała zgnębioną okrutnie Hipolitę, gdy pośrodku dziedzińca spotkały Manfreda, który rozdarty strasznymi myślami, zdążał do komnat niewieścich, aby raz jeszcze córkę zobaczyć. Księżyc był w pełni, odczytał więc na twarzach nieszczęśliwych niewiast wieść, której tak się obawiał.

A więc umarła! — krzyknął szaleńczo.

W tym momencie uderzenie pioruna wstrząsnęło zamJ kiem aż do posad, zachwiała się ziemia i rozległ szczęk zbroi, która nie mogła służyć człekowi śmiertelnemu. Fry- [

deryk i Hieronim pomyśleli, że oto nadchodzi ostatnia go­dzina. Zakonnik, zmuszając Teodora, żeby nie zostawał w zamku, wbiegł na dziedziniec. Gdy Teodor pojawił się na podworcu, mury zamku za plecami Manfreda zapadły się potężną zdmuchnięte siłą, a olbrzymia postać Alonza !pojawiła się pośród ruin.

Przyjrzyjcie się Teodorowi, prawemu dziedzicowi

i Alonza — rzekła zjawa.

4 Wyrzekłszy te słowa rycerz w huku piorunów wzniósł się uroczyście ku niebu, gdzie rozstępujące się chmury ukazały postać świętego Mikołaja. Święty przyjął ducha Alonza i obaj w blasku aureoli zniknęli z oczu śmiertelnych.

Przerażeni ludzie padli na twarze poznając wolę Bożą. Pierwsza przerwała milczenie Hipolita.

Panie mój, ujrzyj marność ludzkiej chwały — rzekła do zgnębionego Manfreda. Nie ma Konrada! Odeszła Matyl­da! Witamy Teodora, prawego księcia Otranto. Jakim to stało się cudem, nie wiem, lecz dość, że los się dokonał i za­padły wyroki. Czy godzi się skąpe, opłakane godziny, które pozostały nam z życia, przeznaczyć na spory z gniewem Bo­żym? Niebo nas odrzuca. Dokąd schronimy się, jeśli nie do cel świętych, które mogą schronienie zapewnić?

Niewiasto niewinna, a tak bardzo nieszczęśliwa! Przez moje nieszczęśliwa zbrodnie! — odparł Manfred. — Serce me wreszcie otwarło się i przyjąć pragnie twe rady pobożne. Och, gdybym mógł... ale to niemożliwe. Zadziwiłaś się, pani, pozwólcie mi na koniec samemu wymierzyć sobie sprawied­liwość! Ściągnąć całą hańbę na własną głowę, to jedyne, co mogę jeszcze ofiarować znieważonym Niebiosom. Jam wi­nien wszystkim tym klęskom, niech me wyznanie pokutą będzie... Biada mi! Czym odpokutować można za przywła­szczenie i własnego dziecka zabójstwo? Dziecko zamordowa­ne w miejscu poświęconym! Słuchajcie, panowie, i niech ta krwawa opowieść będzie przyszłym tyranom przestrogą!

Alonzo, jak wiemy wszyscy, zmarł w Ziemi Świętej. Chcecie mi przerwać, powiedzieć chcecie, że nierzetelną pomarł śmiercią? Tak, prawda to najprawdziwsza i stąd ów puchar goryczy, który Manfred wypić musi do kropli ostat­niej.

Dziad mój, Ricardo, był mu szambelanem. Chciałem rzucić zasłonę na zbrodnie przodka, ale próżny to trud: Alon-

zo zmarł od trucizny. Sfałszowana ostatnia wola ogłosiła IfUcarda dziedzicem.

| — Szły za nim jego zbrodnie, ale on nie stracił Konrada Lni Matyldy! Ja płacę cenę za wszystkich! Na morzu dopę- dziła go burza, więc dręczony winą ślubował świętemu Mi­kołajowi, że ufunduje kościół i dwa klasztory, jeśli żyw dotrze do Otranto. Ofiara została przyjęta: święty ukazał mu się we śnie i obiecał, że potomkowie Ricarda władać będą w Otranto, dopóki prawy właściciel nie wyrośnie zbyt wiel­ki, aby w zamku mieszkać, oraz tak długo, póki męski po­tomek, z lędźwi Ricarda poczęty, będzie mógł panowaniem się cieszyć.

Niestety! Ach, niestety! Ani męski potomek, ani lato­rośl niewieścia, nikt prócz mnie nie został z rodu przeklętego!

Cóż uczyniłem... Nieszczęścia tych trzech dni resztę mówią.

W jaki sposób młodzian ów może być Alonza dzieckiem, nie wiem ale już nie wątpię. Jego są te posiadłości, ja ustę­puję. Jednak, skoro Alonzo nie miał potomka... Nie neguję woli Niebios, ubóstwo .i modlitwa muszą wypełnić resztę mych dni,, póki Manfred nie zostanie przez Ricarda we­zwany.

Resztę jam winien wyjaśnić rzekł Hieronim, tó Gdy Alonzo pożeglował do Ziemi Świętej, został przez burzę ze­pchnięty na brzegi Sycylii. Drugi statek, na którego pokła­dzie żeglował Ricardo ze swymi ludźmi, jak słyszeć musia­łeś, książę, z pierwszym został rozdzielony.

Prawda — rzekł Manfred — a tytuł, którym nazwałeś mnie, ojcze, jest szacowniejszy, niż się wyrzutkowi należy. Niech tak będzie, mów dalej.

Hieronim poczerwieniał i snuł swą opowieść.

Gwałtowne wiatry ponad trzy miesiące przykuwały pana Alonza do brzegów Sycylii. Tam rozmiłował się całą du­szą wv czystej dziewicy noszącej imię Victoria. Zbyt był poboż­ny, by kusić ją zakazaną rozkoszą. Pojął Victorię za żonę. Sądził jednak, że nie godzi się owa miłość ze świętym ślu­bem, którym związał się w służbie Grobu Pańskiego, i posta­nowił ukryć małżeński związek, póki z wyprawy krzyżowej nie wróci. Wtedy dopiero miał zamiar przeprowadzić uzna­nie prawowitej małżonki. Pozostawił ją ciężarną. Pod nie­obecność rycerza córkę powiła, a gdy trwała jeszcze w bólach połogu, doszła ją wieść nieszczęsna o śmierci jej pana i o dzie­

dzictwie Ricarda. Cóż miała począć przyjaciół pozbawiona, bezbronna niewiasta? Cóż znaczyło jej świadectwo? A tu, panie, mam pergaminy prawdziwe...

Niepotrzebne — rzekł Manfred. — Okropności tych dni, zjawy, które dopiero co ujrzeliśmy, wszystko popiera twe słowa mocniej od tysiąca pergaminów. Śmierć Matyldy

i moje wygnanie...

Uspokój się, panie mój — rzekła Hipolita. — Ten świę­ty mąż nie chciał przywoływać twych smutków.

Hieronim mówił dalej:

Zatrzymuję się jeno przy sprawach koniecznych. Cór­ka Victorii doszedłszy do lat, moją została małżonką. Victo­ria zmarła. Tajemnica czekała zamknięta w mym sercu. Re­sztę rzekł Teodor.

Mnich umilkł. Ludzie zgnębieni schronili się w ocalałej części zamku.

Rankiem Manfred za zgodą Hipolity podpisał akt zrzecze­nia się księstwa i on, i Hipolita habit przywdziali, osiadając w sąsiednich klasztorach.

Fryderyk ofiarował rękę córki nowemu księciu, a Hipoli­ta, pełna czułości dla Izabeli, serdecznie ten zamiar poparła. Ból Teodora był jednak zbyt świeży, aby mógł z myślą

o innej miłości się pogodzić. Dopiero po wielu dyskursach, które toczyli z Izabelą o drogiej mu Matyldzie, doszedł do przekonania, że szczęście może znaleźć tylko z niewiastą po­błażającą melancholii, która owładnęła jego duszą.

posłowie

Horace Walpole, autor prezentowanego dziś polskim czytelni­kom osiemnastowiecznego romansu grozy Zamczysko w Otranto, nie wypuszczał pióra z ręki przez cale długie, pracowite życie. Pozostawił wiele tomów cennych prac historycznych (podjął m.in. jedną z najwcześniejszych prób rehabilitacji Ryszarda III), czterotomowe dzieło o malarstwie, olbrzymi diariusz polityczny z lat 1750—1763, mnóstwo korespondencji prowadzonej przez 65 lat z pisarzami, malarzami, politykami.

Listy te stały się wartościowym źródłem do historii politycz­nej i obyczajowej jego czasów. Znakomity obserwator, bywalec salonów, kostyczny plotkarz zdobył sobie opinię najlepszego epi- stolografa angielskiego. Spalić kazał tylko blok listów od pani Du Deffand, ale jego listy do francuskiej opiekunki encyklopedy­stów, przez której salon przewijali się najświatlejsi ludzie epoki, ocalały i doczekały klasycznego wydania w czterech tomach już w naszym stuleciu.

Jego tragedia The Mysterious Mother — bo i tym rodzajem się parał — zyskała w historii literatury opinię „najlepszej spo­śród bardzo złych tragedii owych czasów”... i Z całej swej ogromnej i różnorodnej twórczości pisarz naj­wyżej cenił i największą darzył sympatią maleńką „powieść go­tycką” o niezwykłych dziejach rodu Manfreda, księcia na Otranto. Pisał do pani Du Deffand o tej książeczce: „Pozwoliłem, aby rządziła mną nieskrępowana imaginacja, niekontrolowane wizje i namiętności. Pisałem wbrew prawidłom, krytykom i fi­lozofom; zdaje mi się, że tak chyba było najlepiej".

W liście do Williama Cole’a tak opisuje początek pracy: „Wieczorem zasiadłem do pisania nie mając pojęcia, o czym chcę opowiedzieć. Utwór rósł mi w rękach, polubiłem go i pisa­łem dalej, bom rad był ogromnie mogąc oderwać myśli od poli­tyki. Jednym słowem tak zatopiłem się w mej powieści, żem

ukończył dzieło w niespełna dwa miesiące. Peyiśnęgó wieczoru, jakem zaczął pisać po herbacie około szóstej po południu, pra­cowałem do wpół do drugiej w nocy. Miałem tak zdrętwiałe palce, żem nie mógł utrzymać pióra, by dokończyć zdanie, i zo­stawiłem Matyldę z Izabelą w czasie ich dyskursu pośrodku . wiersza”.

Horace Walpole rad był bardzo mogąc oderwać myśli od po- lityki... Będąc synem sławnego premiera Wielkiej Brytanii rósł w cieniu ojca. Nie miał chyba ambicji zmierzenia się z Sir Ro- bertem, wielkim przywódcą wigów, który przez lat dwadzieścia steru rządów nie wypuszczał ż ręki. Przyjaciel króia Jerzego I, z którym godzinami popijał poncz i rozprawiał de piiblićls ku­chenną łaciną (inaczej ńie mógł się ż Hahówerczykiem porozu­mieć), później powiernik mądrej królowej Karoliny, człovtdek, który zapewnił Anglii 20 iat pokoju i Stabilizacji, w czasie gdy kontynent europejski jedna po drugiej pustoszyły wojny. Wstrzy­mał swój kraj od udziału w walkach ó ¡.sukcesję polski” mimo silnego nacisku polityków pragnących wznowić stary Zatarg wi­gów z Burbonami i poprzeć wysuwaną przez Rosjan i Austriaków kandydaturę Augusta III przeciw Stanisławowi Leszczyńskiemu, „Madame — powiedział prehlier do królowej w foku 1734 — w Europie zabito tego roku 50 tysięcy ludzij ale ani jednego An­glika’^

W uznaniu zasług otrzymał ód Korony rezydencję na Dów- ning Street nr 10, lecz był ńa tyle sumienny, a i -niemałe majętności własne zapewne pomogły w podjęciu pięknej decyzji, że przyjął wspaniały dar tylko jako Służbową Siedzibę premie­rów, przekazując następcy dom, który służy do dziś kolejnym . kierownikom rządów Wielkiej Brytanii.

Horace nie żywił większych ambicji politycznych, ale to, że był synem Sir Roberta, musiało Wpłynąć na wybór drogi. W 24 roku życia został wybrany do Parlamentu i Objął dobrze płatne stanowisko rządowe. Zainteresowania wyniesione z niedługiej

i niezbyt świetnej kariery politycznej zostały żywe do końca życia: czytywał akta Parlamentu i przemówienia członków obu izb. Z drugiej zaś strony, choć kilka lat przed śmiercią odziedzi­czył tytuł pozwalający mu wejść do Izby Lordów, z prawa tego nie skorzystał.

Sukcesów politycznych nie miał, trosk zaś życie publiczne mu nie oszczędziło. Parokrotnie angażował się w obronie ludzi, parokrotnie przegrywał. Pragnął ocalić admirała Johna Bynga,

który, wysiany w 1755 roku celem obrony Port Mahoń na Mi- norce przed flotą francuską, poniósł klęskę i został postawiony przed sądem wojennym za nieudolność. Sprawa zyskała znaczny rozgłos, pisał o niej Wolter w Kandydzie. Walpole rzucił swój autorytet na szalę, ale nieszczęsny admirał zpstał skazany i roz­strzelany.

Druga, nie tak tragicznie zakończona sprawa, dotyczyła ku­zyna i najbliższego przyjaciela jeszcze z czasów studiów w Cam­bridge — generała Henry’ego Seymoura Convaya, którego brutal­nie zdymisjonował król Jerzy 1X1. Walpole bronił pokrzywdzone­go p ogromną energią, w ciągu dwu tygodni napisał, wydruko­wał i rozpowszechnił broszurę zwalczającą postawione generałowi zarzuty, ale i tym razęrn niczego nie wskórał.

@yła właśnie wiosna 1764: rozgoryczony po kolejnej porażce w sprawie Seymoura, szukał ukojenia w przeszłości. „Stare zamki, stare malowidła, historię, gawędy sędziwych ludzi pozwa­lają człowiekowi żyć w dawnych czasach, które nie mogą nam sprawić zawodu” ■*— pisał do pani Du Deffand. W tym właśnie J764 roku powstaję „powieść gotycka”, która stała się najważ­niejszą przygodą literacką blisko pięćdziesięcioletniego pisarza.

W owym czasie w Europie, a zwłaszcza w Anglii, twórcy znu­żeni wieloletnim panowaniem literatury klasycznej, a raczej pseudoklasycznej, szukali nowych dróg. Teorie Younga i sławne, rzekomo celtyckie Pieśni Osjana cieszyły się ogromnym zainte­resowaniem; wkroczył do poezji świat fantastyki, duchów, dzi­kich tajemniczych pejzaży, księżycowych nocy na opuszczonych cmentarzach.

Młodość Walpole’a przypomina o sto lat prawie późniejsze obyczaje polskich poetów romantycznych. Na studiach w Cam­bridge Horace zawiera związki „przyjaznego przymierza krwią pieczętowanego” 1 towarzyszami nauki. Życie dojrzałe zaczypa od podróży do Francji i Italii w towarzystwie poety Thomasa Graya, członka owego „serdecznego aliansu” studenckiego.

Marzenia o dawnym rycerskim świeęie łatwiej było urzeczy­wistnić angielskiemu arystokracie niż naszym „chudym litera­tom”, którzy tylko w balladach mogli duchy dzielnych krzyżow­ców na swych bohaterów przywołać. Trzydziestoletni Horace wynajmuje, a potem kupuje posiadłość nad brzegiem Tamizy — Strawberry Hill — i przebudowuje zamek w stylu gotyckim, tworząc najsławniejszy w tym czasie dom w Europie. Jest to oczywiście zabawa, mistyfikacja i anachroniczna kopia dawnych

arcydzieł, ale owe wieże, blanki i hordycje były odbiciem gustu

i realizacją marzeń zakochanego w średniowiecznej sztuce i kul­turze pisarza. Kominki i odrzwia stanowią dokładne kopie dzieł Darta w Westminsterze i Dudgale’a w katedrze Świętego Pawła.

W „neogotyckiej zabawce” pan na zamku założył drukarnię, którą nazwał Officina Arbuteana i wydrukował w niej wiele pierwszych wydań własnych dzieł oraz poezje Thomasa Graya.

Po latach podwarszawskie Radziejowice miały odpowiedzieć polskim echem gotyckiemu zamkowi znad Tamizy — hr. Józef Krasiński przerobił pałac radziejowicki na wzór „starych gotyc­kich zamków z romansów pani Radcliffe”, zainstalował drukar­nię, w której odbił pięćdziesiąt utworów dramatycznych włas­nych i adaptowanych z obcych języków. A wszystko zaczęło się od straszenia duchami, w co zabawiali się z Kniaziewiczem — jak notuje Marian Brandys w swej szwoleżerskiej epopei.

Zamek-zabawka, zamek-imitacja stał się realnym sprawcą głośnej powieści.

Tak o tym pisze Walpole w liście do Williama Cole’a:

Mam nadzieję, że słabość, jaką żywi Pan dla mnie i dla Strawberry pozwoli panu wybaczyć dzikość tej historii. Znaj­dzie Pan w niej zresztą sprawy, które przypomną panu to miej­sce. Kiedy przeczyta Pan, jak malowany przodek opuszcza ramy, na pewno stanie Panu przed oczami portret lorda Falkland w białym stroju, wiszący w mojej galerii. Czy mam wyznać Panu, jak powstał ten romans? Na początku czerwca zbudziłem się rankiem ze snu, z którego przypominałem sobie tylko, żem błądził po starym zamczysku (sen bardzo naturalny u człowieka, który tak jak ja ma głowę pełną gotyckich historii) i że na naj­wyższej poręczy wielkich schodów ujrzałem olbrzymią rękę w zbroi”.

Historycy literatury badając topografię wydarzeń w powieści stwierdzili, że realia pochodzą z dwu źródeł: ze Strawberry Hill

i Trinity Hall w Cambridge. A więc do ukochanego domu lat dojrzałych przyłączyły się wspomnienia z okresu studiów uni­wersyteckich.

Walpole nie miał ochoty przyznać się do autorstwa. Panowała moda na mistyfikacje literackie. Macpherson udawał, że jest tłumaczem tekstów celtyckich... z III wieku naszej ery, Chatter- ton pisywał udatne poematy wyimaginowanego poety Rowleya, a i nasz Potocki przecież nie w Saragossie, lecz w głowie znalazł swój Rękopis. W przedmowie do pierwszego wydania Zamczyska

u, otranto figuruje nazwisko autora: Onuphno Muralto i nawet tłumacz, choć ,.gentleman”, co zaznaczono na okładce, nosi obce nazwisko: William Marshal. Z przedmowy wynika, że egzem­plarz drukowany w Neapolu teksturą zawędrował do biblioteki „starej katolickiej rodziny” w północnej Anglii. Musiał zaś być napisany w najdawniejszych wiekach chrześcijaństwa, ponieważ akcja powieści dzieje się najpóźniej „pod koniec ostatniej wy­prawy krzyżowej — terminus ad quem. 1243”. Przedmowa wy­jaśnia dalej, że obecnie „Cuda, wizje, czary, sny i inne nadnatu­ralne zdarzenia znikły nawet z romansów, ale nie tak to było dawniej, gdy pisał nasz autor”. Wiara we wszelkiego rodzaju cuda tak była w owych mrocznych czasach rozpowszechniona, że autor, który sam mógł nie wierzyć, musi dla wierności epoce przyjąć, że jego postacie wierzą, boją się i poważnie traktują fantastyczne zdarzenia decydujące o ich losach.”

Przedstawiając się jako „translator”, pan, Horace dość nie- umiarkowanie chwali elegancję języka, treściwość, brak wszel­kiej sztuczności. Ten ostatni zwłaszcza komplement z trudem dałby się dziś obronić.

Ale nie tylko moda skłania autora do mistyfikacji. Walpole wyraźnie bał się ośmieszenia i porażki, próbując tak niekonwen­cjonalnej formy, odstępując od ogólnie szanowanych praw „zdro­wego rozsądku”.

Proponuje swe dziełko jako „rozrywkę”, starając się osłonić je przed zbyt surowymi wymaganiami krytyki.

Tymczasem Zamczysko w Otranto stało się znakomitym na owe czasy sukcesem. Pierwszy nakład z grudnia 1764 roku roz- szedł się błyskawicznie, a w kwietniu 1765 ukazał się następny. Szczęśliwy autor porzucił anonimowość, umieścił na wstępie sonet do lady Mary Cook, podpisując go inicjałami. Od tego czasu książka wychodziła co najmniej raz w roku. Walpole za życia ujrzał wydania irlandzkie, holenderskie, włoskie, francu­skie i niemieckie oraz trzy wydania ilustrowane z egzempla­rzami odbitymi na welinie, co było najwyższym wyróżnieniem. Wydanie oksfordzkie z 1969 roku, na którym opiera się przekład, jest już sto piętnastym. W tym samym roku książka ukazała się w Moskwie.

Oto przewidywania autora na temat „późnych wnuków” (znowu z listu do francuskiej przyjaciółki): „Sądzę nawet, że w przyszłości, gdy gust wróci na miejsce zajęte dziś przez filo-

8 Zamczysko...

113

zofię, moje biedne Zamczysko znajdzie wielbicieli. Nie jest pisane dla obecnego wieku, który pragnie tylko zimnego rozumu".

Nie docenił współczesnych sobie czytelników... Krytyka z uznaniem przyjęła „wyborne charaktery postaci” i wartką nar­rację. Pierwsza „powieść gotycka”, która utorowała drogę póź ­niejszym „romansom grozy” pióra pani Anny Radcliffe, pani Klary Reeve, długo jeszcze zachwycała, a nawet... straszyła.

Thomas Gray napisał do Walpole’a z Cambridge, gdzie wy­kładał literaturę angielską, że powieść „niektórych zmusiła do płaczu, a wszyscy bali się położyć wieczorem do łóżek i zasnąć”.

Jeszcze po 25 latach lord Stanley of Alderley pisał do siostry, że czytał Otranto gościom, którzy płynęli łodzią z jednej z wysp Faroe na drugą. „Sceneria odpowiadała tematowi. Mgła ledwie pozwalała dojrzeć wysokie skały, na których morze rozbijało falę za falą. Dotarliśmy do celu i żal nam było porzucać lekturę, nim dowiedzieliśmy się, do kogo należy zaczarowany szyszak...”

Pozycję powieści ugruntowała opinia Walter Scotta, który w roku 1811 napisał, że książka jest „wybitna nie tylko z po­wodu fascynującej akcji, ale również jako pierwsza nowoczesna próba zbudowania interesującej fikcji na podstawie dawnegp rycerskiego romansu. Walpole potrafił wzbudzić grozę i litość”.

Znaczenie tej powiastki, którą już dziś tylko jako rozrywkę

i zabawę możemy traktować, leżało na pewno w jej prekur- sorstwie. Najtrafniej spostrzegł to Walter Scott przyzna­jąc, że to małe dziełko utorowało drogę również jego Ivan- hoe. Pierwsza powieść gotycka przypomniała rycerskie średnio­wiecze, wzbudziła zainteresowanie przeszłością. Później nastąpił rozwój poetyckiej ballady, studia nad średniowieczną architek­turą, rzeźbą drewnianą, strojem, szkłem.

Walpole jest swej drogi i roli świadomy, nic nie wynikło z przypadku. W obszernej przedmowie do drugiego wydania stwierdza: „Moją zasadą jest prawda i naturalność”. Występuje ostro przeciw Wolterowi, który wyraził się, że nie znosi u Szek­spira „mieszaniny bufonady i wzniosłości”. Walpole z najwięk­szą skromnością zarówno Woltera, jak Szekspira za geniuszów uważając, „mimo iż różnych”, Wypowiada się jako wielbiciel „nieśmiertelnego rodaka” i usprawiedliwiając w swej powieści „pomieszanie wzniosłości i prostoty” powołuje się na „wyższy autorytet od własnej opinii. Wielki mistrz natury i prawdy był mi modelem”.

Mimo słusznej skromności autora, który pisze: „słabo i nie-

zdarnie naśladowałem ten mistrzowski wzór” — krytyka współ­czesna wyszukiwała pewne analogie. „Słodką Matyldą" porów­nywano z „wdziękiem Mirandy”, duchy z duchem Banka, Jaski­nie w lesie, w których chroni się ścigana Izabela, do jaskini w Cymbelinie, a nawet scena, w której Hipolita wkracza samo­tnie do kaplicy z wysoką, cienką świecą w ręku, przypomniała Krytykom Lady Macbeth.

Dziś wszystkie te sprawy straciły na znaczeniu. Nikt się nie przestraszy, nikt nie zapłacze, pierwsze kroki preromantyz- mu nikogo nie zadziwią.

Pozostał jednak niezaprzeczalny wdzięk owych nieskazitel­nych dam, brutalnej odwagi Manfreda, nie całkiem prostolinij­nej zacności ojca Hieronima, naiwnych uczuć zakochanej pary, a co najważniejsze — zabawny urok starej powiastki, która po­winna wywołać życzliwy uśmiech współczesnego Czytelnika.

Maria Przymanawtka


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zamczysko w Otranto opowiezz gotycka
powieść gotycka
De La Mare Walter QUINCUNX I INNE OPOWIADANIA SERIA POWIEŚCI GOTYCKIE I GROZY
Powieść gotycka
Horace Walpole Il?stello di Otranto
Horace Walpole The Castle or Otranto
Horace Walpole The Castle of Otranto (1764)
Horace Walpole The Castle of Otranto
Jestem tak bardzo gotycki, Dokumenty różne różniaste
Architektura gotycka(1), ●Architektura
pisma gotyckie
Zanim powiesz do widzenia
Gotyckie pismo epigraficzne w Polsce str 3 156
Król Zamczyska, Romantyzm
CHARAKTERYSTYCZNE ELEMENTY GOTYCKIEGO WYSTROJU FASAD, Szkoła, Architektura i Urbanistyka