|
|
|
|
J.G. Ballad - Ostatnia Plaża
W nocy, leżąc na podłodze zrujnowanego bunkra, Traven słyszał fale rozbijające się o brzeg laguny, jak szum olbrzymich samolotów rozgrzewających się na końcach pasów startowych. To wspomnienie wielkich nocnych nalotów na Japonię wypełniało jego pierwsze miesiące na wyspie obrazami płonących bombowców spadających w powietrzu obok niego. Później, po atakach beri-beri, zmory minęły i fale zaczęły mu przypominać atlantycki przybój na plaży w bakarze, gdzie się urodził, i wieczory, kiedy wyglądał przez okno oczekując rodziców wracających do domu z lotniska. Przytłoczony tym dawno zapomnianym wspomnieniem, obudził się półprzytomny na posłaniu ze starych czasopism i poszedł na wydmy otaczające lagunę. W chłodnym nocnym powietrzu widział opuszczoną superfortecę leżącą wśród palm o trzysta jardów od granicy awaryjnego lotniska. Szedł po ciemnym piasku nie pamiętając już, w której stronie jest brzeg, mimo że atol miał niewiele ponad pół mili średnicy. Ponad nim, wzdłuż grzbietów wydm, wysokie palmy pochylały się w mroku, jak znaki tajnego alfabetu. Cały krajobraz wyspy pokrywały dziwne symbole. Zrezygnowawszy z próby znalezienia plaży, Traven natknął się na koleiny wyżłobione przed laty przez ciężki pojazd gąsienicowy. Żar wytworzony podczas próbnych wybuchów stopił piasek i podwójna linia skamieniałych śladów, odsłoniętych przez wieczorny powiew, wiła się wężowo między wądołami, jak odciski łap pradawnego jaszczura. Zbyt słaby, żeby iść dalej, Traven usiadł między koleinami. W nadziei, że mogą zaprowadzić go na plażę, zaczął odkopywać klinokształtne rowki po gąsienicach spod piasku, pod którym w pewnym miejscu znikły. Wrócił do swojego bunkra tuż przed świtem i spał w upalnej ciszy do południa. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Jak zwykle w te denerwujące popołudnia, kiedy nawet najlżejszy powiew morskiej bryzy nie wzbijał pyłu, Traven siedział w cieniu jednego z bloków, zagubiony gdzieś w środku labiryntu. Oparty plecami o szorstką betonową ścianę, wpatrywał się apatycznie w sąsiednie alejki i rząd drzwi naprzeciwko. Każdego popołudnia wychodził ze swojej celi w opuszczonym bunkrze obserwacyjnym na wydmach i szedł między bloki. Przez pierwsze pół godziny ograniczał się do alejki obwodowej, od czasu do czasu próbując otworzyć któreś drzwi zardzewiałym kluczem znalezionym wśród potłuczonych butelek i blaszanych puszek na przesmyku piasku oddzielającym poligon od lotniska, a potem w sposób nieunikniony niepewnym krokiem zmierzał do centrum bloków, wbiegając i wybiegając z korytarzy, jakby chciał wypłoszyć z kryjówki jakiegoś niewidzialnego wroga. Wkrótce zgubił się zupełnie. Wszelkie próby powrotu na alejkę obwodową kończyły się nieuchronnie powrotem do centrum. W końcu rezygnował i siadał w pyle, przyglądając się cieniom wypełzającym ze szczelin u podstawy bloków. Nie wiadomo dlaczego zawsze robił tak, żeby wpaść w pułapkę, kiedy słońce stoi w zenicie: termonuklearne południe na Eniwetok. Intrygowało go zwłaszcza jedno pytanie: "Jaki rodzaj ludzi zamieszka w tym minimalnym betonowym mieście?" |
|
|
|
|
|
|
|
|
"Ta wyspa to stan umysłu" miał później powiedzieć do Travena Osborne jeden z uczonych pracujących w dawnych przystaniach dla łodzi podwodnych. Prawdziwość tego stwierdzenia stała się dla Travena oczywista po dwóch czy trzech tygodniach od jego przyjazdu. Poza piaskiem i kilkoma anemicznymi palmami cały krajobraz wyspy był syntetyczny: dzieło człowieka nasuwające skojarzenia z rozległym systemem zrujnowanych betonowych autostrad. Od czasu moratorium na próby z bronią jądrową wyspa została zrujnowana przez Komisję Energii Atomowej, ale dżungla bunkrów, rowów, wież i schronów wykluczała jej powrót do stanu naturalnego (Traven przyznawał też istnienie silniejszych motywów podświadomych: jeżeli człowiek prymitywny czuł potrzebę asymilacji zjawisk świata zewnętrznego do swojej psychiki, to człowiek dwudziestego wieku odwrócił ten proces; zgodnie z kartezjańską miarką wyspa istniała jak rzadko które inne miejsce). Jednak poza kilkoma pracownikami naukowymi nikt nie miał ochoty odwiedzać dawnego poligonu i okręt patrolowy marynarki wojennej stojący na kotwicy w lagunie został wycofany na trzy lata przed przybyciem Travena. Obraz ruiny, jaki przedstawiała wyspa, i skojarzenia z okresem zimnej wojny (to co Traven ochrzcił "przed trzecią") działały przygnębiająco: Auschwitz duszy, którego mauzolea zawierały masowe groby jeszcze nie zamordowanych. Po rosyjsko-amerykańskim odprężeniu ten upiorny rozdział historii został skwapliwie zapomniany. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Faktyczna i potencjalna siła destrukcyjna bomb atomowych to woda na młyn podświadomości. Najbardziej nawet pobieżne badanie marzeń sennych i fantazji psychopatów wykazuje, że pomysły zniszczenia świata drzemią w ludzkiej podświadomości... Nagasaki zniszczone za pomocą magii nauki to jak dotychczas najpełniejsza realizacja marzeń, które nawet w bezpiecznej sferze snu przybierają zwykle formy budzących grozę zmór. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Przed trzecią: okres ten charakteryzował się w myślach Travena przede wszystkim swoją moralną i psychologiczną przewrotnością, poczuciem historii, a zwłaszcza najbliższej przyszłości; dwa dziesięciolecia 1945-1965, zawieszone na drżącym skraju wulkanu trzeciej wojny światowej. Nawet śmierć jego żony i sześcioletniego syna w wypadku samochodowym stała się dla niego tylko częścią tej olbrzymiej syntezy historycznej i psychologicznej pustyni - gorączkowe autostrady, na których każdego ranka ginęli ludzie, drogi dojazdowe do ogólnoświatowej zagłady. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Wyszedł na brzeg o północy, po ryzykownych poszukiwaniach przejścia w rafach. Mała motorówka, wynajęta od australijskiego poławiacza pereł na Wyspie Charlotty, utknęła na mieliźnie z dnem rozprutym ostrymi koralami Wyczerpany, Traven poszedł w ciemnościach przez wydmy w stronę, gdzie za palmami majaczyły niejasne zarysy bunkrów i betonowych wież. Ocknął się następnego ranka w pełnym słońcu, leżąc na pochyłości szerokiego betonowego obrzeża pustego basenu o średnicy około dwustu stóp, który stanowił część systemu sztucznych stawów zbudowanych pośrodku atolu. Kratki odpływowe zatkały się liśćmi i piaskiem i miał przed sobą sadzawkę ciepłej wody o głębokości dwóch stóp, odbijającą odległą linię palm. Traven usiadł i ocenił sytuację. Ten krótki remanent, który po prostu potwierdził jego tożsamość, ograniczył się głównie do jego wychudzonego ciała i postrzępionego bawełnianego ubrania. Jednak na tle otoczenia nawet ten zbiór łachmanów zdawał się promieniować niezwykłą witalnością. Pustkę i beznadziejność oraz brak jakiejkolwiek miejscowej fauny podkreślały jeszcze olbrzymie rzeźbiarskie formy betonowych basenów. Oddzielone od siebie wąskimi przesmykami stawy ciągnęły się daleko wzdłuż krzywizny atolu. Po obu ich stronach, czasami ocienione kilkoma palmami, które znalazły niepewne zaczepienie w pękniętym betonie, ciągnęły się drogi, stały wieże dla kamer filmowych i pojedyncze bunkry tworząc razem nieprzerwaną betonową pokrywę wyspy, funkcjonalną, megalityczną architekturę, równie szarą, złowrogą i na pozór równie starą (bo jakby przeniesioną w przyszłość i z powrotem) jak asyryjska czy babilońska. Serie próbnych wybuchów stopiły piasek w pseudogeologiczne warstwy, krótkie, mierzone mikrosekundami epoki termonuklearnego czasu. Ta wyspa odwróciła geologiczną maksymę mówiącą, że "klucz do przeszłości znajduje się w teraźniejszości". Tutaj klucz do teraźniejszości leżał w przyszłości. Ta wyspa była skamieniałością czasu przyszłego, a jej bunkry i wieże potwierdzały zasadę, że skamieniały zapis życia składa się z pancerzy i szkieletów zewnętrznych. Traven ukląkł w ciepłej sadzawce, spryskał koszulę i spodnie. Woda odbijała rozmazany obraz jego chudych ramion i zarośniętej twarzy. Przybył na wyspę bez zapasów oprócz małej tabliczki czekolady, założywszy, że wyspa w jakiś sposób zapewni mu środki do życia. Możliwe również, że utożsamiał potrzebę jedzenia z postępowym ruchem czasu i sądził, że wraz z powrotem w przeszłość, lub w każdym razie do strefy zatrzymanego czasu, ta potrzeba zostanie wyeliminowana. Trudy sześciomiesięcznej podróży przez Pacyfik upodobniły i tak chudego Travena do istnego głodomora, którego utrzymywało na nogach chyba tylko zdeterminowane spojrzenie. Jednak to wychudzenie, pozbawiając go zbędnego ciała, ujawniło skrytą żylastość oraz ekonomię i zdecydowanie ruchów. Przez kilka godzin Traven wędrował od bunkra do bunkra szukając miejsca do spania. Przeszedł przez pozostałości małego lotniska, przylegającego do zwałki, gdzie z tuzin bombowców B-29 leżało na stopie, jak zdechłe pterodaktyle. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Trafił na małą uliczkę metalowych baraków mieszczących stołówkę, świetlicę i natryski. Z piasku za stołówką sterczała popsuta szafa grająca z pełnym wyborem płyt. O jakieś pięćdziesiąt jardów dalej w betonowym basenie za barakami leżały ciała, jak początkowo pomyślał, dawnych mieszkańców tego wymarłego miasteczka: kilkanaście plastykowych manekinów naturalnej wielkości. Z kłębowiska rąk, nóg i torsów spoglądały na niego ich nadtopione twarze zastygłe w niejasne grymasy. Z obu stron dobiegały go stłumione przez wydmy odgłosy przyboju, długich fal rozbijających się na rafach od strony oceanu i na plażach w lagunie. On jednak unikał morza, cofając się przed wejściem na pagórek lub wydmę, które mogły otworzyć na nie widok. Co krok wieże obserwacyjne oferowały mu dogodne spojrzenie z góry na pokrętną topografię wyspy, ale on unikał rdzewiejących drabin. Traven wkrótce odkrył, że mimo pozornego bezładu rozmieszczenia wież i bunkrów ich wspólne ognisko dominowało nad krajobrazem, nadając mu szczególną perspektywę. Kiedy przysiadł, żeby odpocząć przy otworze jednego z bunkrów, zauważył, że wszystkie stanowiska obserwacyjne były usytuowane w koncentrycznych kręgach zacieśniających łuki wokół wewnętrznego sanktuarium. Ten ostatni krąg, schodzący poniżej poziomu gruntu, pozostawał ukryty za linią wydm o ćwierć mili dalej na zachód. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Po kilku nocach spędzonych pod gołym niebem Traven wrócił na betonową plażę, na której ocknął się pierwszego ranka i urządził sobie dom, jeżeli można tym słowem określić wilgotną, zrujnowaną norę w bunkrze obserwacyjnym odległym o pięćdziesiąt jardów od stawów służących za cel. To mroczne pomieszczenie między grubymi pochyłymi ścianami, choć mogło przypominać grobowiec, dawało mu jednak poczucie fizycznego bezpieczeństwa. Na zewnątrz piasek gromadził się pod ścianami, na wpół zasypując wąskie drzwi, jakby krystalizując bezmiar czasu, który upłynął od chwili zbudowania bunkra. Wąskie prostokąty pięciu otworów dla kamer, o kształtach i miejscach wyznaczonych przez instrumenty, zdobiły zachodnią ścianę jak znaki runiczne. Warianty tych samych znaków zdobiły ściany innych bunkrów, stanowiąc szczególny symbol wyspy. Każdego ranka, kiedy Traven nie spał, widział słońce podzielone na pięć świetlnych emblematów. Przez większość dnia izbę wypełniał jedynie wilgotny, ponury półmrok. W wieży kontrolnej na lotnisku Traven znalazł kolekcję starych czasopism i zrobił sobie z nich legowisko. Pewnego dnia, leżąc w bunkrze po pierwszym ataku beri-beri, wyciągnął ugniatające go czasopismo i znalazł w nim całostronicowe zdjęcie sześcioletniej dziewczynki. Widok jasnowłosego dziecka ze skupionym wyrazem twarzy i zamyślonymi oczami przepełnił go tysiącem bolesnych wspomnień o synku. Przypiął zdjęcie do ściany i wpatrywał się w nie marząc i majacząc. Przez kilka pierwszych tygodni prawie nie opuszczał bunkra rezygnując z dalszego zwiedzania wyspy. Symboliczna podróż po jej wewnętrznych kręgach ustaliła swoje własne czasy przyjazdów i odjazdów. Nie wypracował sobie żadnego rozkładu zajęć. Wkrótce zanikło wszelkie poczucie czasu i jego życie zostało sprowadzone do czystej egzystencji, poszczególne momenty oddzielały od siebie absolutne przerwy, jak przy zjawiskach kwantowych. Zbyt słaby, żeby robić dalsze wyprawy po. żywność, korzystał ze starych racji znalezionych w rozbitych superfortecach. Nie miał żadnych przyborów i samo otwieranie konserw zajmowało mu cały dzień. Jego stan fizyczny pogarszał się, ale on z obojętnością obserwował swoje coraz cieńsze ręce i nogi. Zdążył już zapomnieć o istnieniu morza i niejasno wyobrażał sobie, że atol jest częścią kontynentu. O sto jardów na północ i na południe od bunkra linia wydm zwieńczonych enigmatycznymi palmami zasłaniała lagunę i ocean, a stłumiony łoskot fal w nocy zlewał się z jego wspomnieniami dzieciństwa i wojny. Od wschodu miał zapasowe lotnisko i opuszczony samolot. Ich przesuwające się w popołudniowym świetle prostokątne cienie nadawały im pozory ruchu. Na wprost wejścia do bunkra, gdzie przesiadywał, miał system służących za cel płytkich basenów ciągnących się wzdłuż atolu. Nad jego głową pięć otworów dominowało nad tą sceną, jak opiekuńcze symbole z przyszłościowego mitu. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Jeziora zbudowano, żeby badać zmiany radiologiczne u wybranych gatunków fauny, lecz okazy dawno już przekształciły się w groteskowe parodie samych siebie i zostały zniszczone. Czasem, kiedy wieczór rzucał grobowe światło na betonowe bunkry i groble, a baseny wyglądały jak ozdobne sadzawki, w mieście mauzoleów opuszczonych nawet przez zmarłych widywał na przeciwległym brzegu zjawy swojej żony i synka. Ich samotne postacie zdawały się obserwować go całymi godzinami i chociaż się nie poruszały, Traven był pewien, że go wzywają. Wyrwany w ten sposób ze swoich majaczeń szedł zataczając się przez ciemny piasek do skraju jeziorka, a potem przez wodę, wołając bezgłośnie do dwóch widm, które trzymając się za ręce oddalały się wśród jeziorek i znikały za groblami. Drżąc z zimna wracał do bunkra i opadał na posłanie ze starych czasopism, żeby czekać na ich powrót. Obrazy ich twarzy z bladą latarnią policzków żony płynęły po rzece jego wspomnień. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Od chwili kiedy Traven odkrył bloki, uświadomił sobie, że nigdy już nie opuści wyspy. W tym czasie, w jakieś dwa miesiące od przyjazdu, wyczerpał mu się niewielki zapas żywności i nasiliły się objawy beri-beri: drętwota dłoni i stóp oraz stopniowa utrata sił. Jedynie świadomość, że wewnętrzne sanktuarium wyspy pozostaje wciąż nie zbadane, zmusiła go, żeby z największym wysiłkiem zwlókł się ze swojego posłania z gazet i wyszedł z bunkra. Kiedy tego wieczoru siedział na pagórku z piasku nawianego przy wejściu, zauważył światło błyskające daleko za palmami po drugiej stronie atolu. Skojarzywszy je z obrazem żony i synka, wyobraził sobie, że czekają tam na niego przy jakimś ciepłym ognisku między wydmami, i poszedł w tamtą stronę. Po niecałych stu jardach stracił poczucie kierunku i przez kilka godzin błąkał się po obrzeżach pasa startowego, z tym tylko skutkiem, że skaleczył sobie nogę o stłuczoną butelkę po coca-coli. Zrezygnowawszy z dalszych poszukiwań w nocy, wyruszył ponownie rano. Szedł wśród wież i bunkrów, a upał przykrywał wyspę jak szczelna kapa. Wszedł w strefę pozbawioną czasu. Jedynie coraz ciaśniejsze kręgi były ostrzeżeniem, że zbliża się do epicentrum wybuchów. Wdrapał się na wzniesienie znaczące najdalszy punkt w jego dotychczasowych wyprawach po wyspie. Na leżącej poniżej równinie wieże obserwacyjne wznosiły się jak obeliski. Traven poszedł w ich stronę. Na szarych ścianach widniały słabe zarysy postaci ludzkich w stylizowanych pozach: cienie mieszkańców wypalone w betonie. Tu i ówdzie betonowy fartuch popękał i w nieruchomym powietrzu wisiała grupa palm. Baseny były tu mniejsze, wypełnione porozbijanymi ciałami plastykowych manekinów. Większość z nich leżała w skromnych codziennych pozach, w jakich je ułożono przed 'próbami. Za najdalszym łańcuchem wydm, gdzie wieże obserwacyjne zaczynały się odwracać w jego stronę, stało coś, co wyglądało jak stado słoni o kwadratowych grzbietach. Były ustawione równymi szeregami w zagłębieniu tworzącym płytką zagrodę i słońce odbijało się od ich zadów. Traven zbliżył się do nich utykając na skaleczoną nogę. Z obu jego stron osypujący się piasek podciął wydmy i kilka bunkrów przechyliło się na bok. Ta równina bunkrów ciągnęła się przez jakieś ćwierć mili, na wpół zasypane cielska odsłonięte wstrząsem jakiejś wcześniejszej próby były jak opustoszałe łona, które wydały na świat to stado megalitów. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Aby choć w części zdać sobie sprawę z ogromnej ilości i przytłaczających rozmiarów bloków oraz ich oddziaływania na Travena, należałoby wyobrazić sobie, że siedzi się w cieniu jednego z tych betonowych potworów albo spaceruje wewnątrz tego olbrzymiego labiryntu, zajmującego centralną część wyspy. Było ich dwa tysiące, idealne sześciany o wysokości piętnastu stóp ustawione w dziesięciojardowych odstępach. Bloki były rozmieszczone w seriach rzędów po dwieście, pochylonych względem siebie i kierunku wybuchu. Niewiele się zestarzały, od czasu kiedy je zbudowano, a ich ostre profile wyglądały jak krawędzie tnące gigantycznej matrycy do wycinania w powietrzu prostokątnych form wielkości domu. Trzy boki miały gładkie, ale w czwartym, odwróconym od wybuchu, mieściły się wąskie drzwi. Ta cecha bloków szczególnie niepokoiła Travena. Mimo znacznej ilości drzwi przez jakąś sztuczkę perspektywy z każdego punktu w labiryncie widziało się tylko drzwi w jednym rzędzie bloków. Kiedy Traven szedł od obwodu do centrum kompleksu, kolejne szeregi małych metalowych drzwi pojawiały się i znikały. Około dwudziestu bloków, tych najbliższych punktu zerowego, było pełnych, pozostałe miały ściany różnej grubości. Z zewnątrz wszystkie wyglądały jednakowo masywnie. Wkraczając w pierwszą z długich alejek Traven poczuł, że uczucie wyczerpania dręczące go od tylu miesięcy zaczyna ustępować. Dzięki geometrycznej prawidłowości bloki zdawały się zajmować większą przestrzeń, niż zajmowały rzeczywiście, przekazując mu nastrój absolutnego spokoju i porządku. Traven szedł przed siebie do środka labiryntu, chcąc jak najszybciej wykluczyć ze świadomości resztę wyspy. Skręciwszy kilkakrotnie na chybił trafił, znalazł się w izolacji, obrazy laguny i wyspy zanikły. Usiadł opierając się o jeden z bloków i wkrótce zapomniał o poszukiwaniu żony i synka. Po raz pierwszy od chwili przybycia na wyspę uczucie rozkojarzenia wywołane zrujnowanym krajobrazem zaczęło słabnąć. Jednego nie przewidział. Kiedy z nadejściem zmierzchu trzeba było opuścić bloki i poszukać pożywienia, stwierdził, że zabłądził. Jednak odnajdując własne ślady, skręcając raz w lewo, raz w prawo na zawiłej trasie i~ orientując się według słońca, doszedł do miejsca, z którego wyruszył. Było już ciemno, kiedy udało mu się wyrwać z labiryntu. Porzuciwszy dotychczasowe schronienie koło zwałowiska samolotów, Traven zebrał wszystkie konserwy, jakie zdołał znaleźć w wieżyczce i kabinie superfortecy, i przeciągnął je na drugą stronę atolu na improwizowanych saniach. O pięćdziesiąt jardów od zewnętrznej linii bloków wybrał pochylony bunkier i przypiął do ściany obok drzwi spłowiałe zdjęcie jasnowłosego dziecka. Podarta stronica czasopisma była jak jego własne odbicie w potrzaskanym lustrze. Od czasu odkrycia bloków zaczął się kierować odruchami biorącymi swój początek na poziomach powyżej jego systemu nerwowego. Traven wyczuwał, że o ile układ autonomiczny jest zdominowany przez przeszłość, to mózgowo-rdzeniowy wybiega w przyszłość. Co wieczór po przebudzeniu pożywiał się bez apetytu, a potem snuł się wśród bloków. Czasem brał ze sobą manierkę wody i pozostawał tam przez dwa lub trzy dni. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Ten prowizoryczny tryb życia Traven kontynuował przez następne tygodnie. Wychodząc pewnego wieczoru do bloków, znów ujrzał żonę i syna, którzy stali na wydmach pod pojedynczą wieżą obserwacyjną i patrzyli na niego z obojętnym wyrazem twarzy. Zrozumiał, że przyszli za nim przez całą wyspę ze swego dawnego miejsca wśród wyschłych jeziorek. W tym samym czasie dostrzegł ponownie dalekie, wzywające go światło i postanowił kontynuować zwiedzanie wyspy. O pół mili dalej na obwodzie atolu znalazł zespół czterech przystani dla łodzi podwodnych, zbudowanych nad wyschniętą obecnie odnogą morza wciskającą się między wydmy. W basenach było jeszcze po parę stóp wody, pełnej dziwnych świecących ryb i roślin. Ostrzegawcze światło mrugało w regularnych odstępach ze szczytu metalowego rusztowania. Opodal na pomoście znajdowały się pozostałości sporego obozu, widocznie niedawno opuszczonego. Traven zachłannie załadował swoje sanki produktami znalezionymi w jednym z metalowych baraków. Po zmianie diety beri-beri cofnęło się, i w ciągu następnych dni często wracał do obozu, który wyglądał na miejsce postoju wyprawy biologów. W jednym z baraków trafił na serię wielkich wykresów zmutowanych chromosomów. Zwinął je i zabrał do swojego bunkra. Abstrakcyjne rysunki nic dla niego nie znaczyły, ale w okresie rekonwalescencji zabawiał się wynajdywaniem dla nich odpowiednich tytułów. (Później, przechodząc podczas jednej z wypraw przez zwałowisko samolotów, znalazł na wpół zasypaną szafę grającą i zerwał z niej listę płyt, uświadomiwszy sobie, że to będą najodpowiedniejsze podpisy. Tak ozdobione wykresy nabierały wielopiętrowych skojarzeń). |
|
|
|
|
|
|
|
|
Elementy kwantowego świata: Ostatnia plaża. Ostatni bunkier. Bloki. Krajobraz jest zaszyfrowany. Punkty kontaktu z przyszłoścją = Poziomy w krajobrazie kręgosłupa = strefy znaczącego czasu. 5 sierpnia. Znalazłem człowieka nazwiskiem Traven. Dziwna wynędzniała postać, ukrywająca się w bunkrze w głębi bezludnej wyspy. Wykazuje oznaki chronicznego niedożywienia, ale nie zdaje sobie z tego sprawy, podobnie zresztą jak z tego, co się wokół niego dzieje... Twierdzi, że przybył na wyspę w celu przeprowadzenia jakichś bliżej nie sprecyzowanych badań naukowych, ale podejrzewam, że on rozumie swoje prawdziwe motywy i szczególny charakter tego miejsca... Tutejszy krajobraz wydaje się w jakiś sposób wiązać z podświadomym odczuciem czasu, a w szczególności z tym, co jest ukrytym przeczuciem śmierci. Siła przyciągająca i niebezpieczeństwa podobnej architektury, jak wykazała przeszłość, nie wymagają podkreślania... 6 sierpnia. Ma wzrok opętanego. Przypuszczam, że nie jest ani pierwszym, ani ostatnim, który przybywa na tę wyspę. Dr C. Osborne. Dziennik Eniwetok |
|
|
|
|
|
|
|
|
W miarę wyczerpywania się zapasów Traven spędzał coraz więcej czasu w obrębie bloków, oszczędzając resztkę sił na powolne błądzenie ich pustymi alejkami. Infekcja prawej stopy utrudniała mu uzupełnienie zapasów w obozie biologów i będąc coraz słabszy, znajdował coraz mniej woli, żeby oddalać się od bloków. Ten zbiór megalitów całkowicie zastąpił teraz te funkcje jego umysłu, które zapewniały mu poczucie trwałego, racjonalnego uporządkowania czasu i przestrzeni. Bez nich jego świadomość rzeczywistości ograniczała się prawie wyłącznie do kilku cali kwadratowych piasku pod stopami. Podczas jednej z ostatnich wypraw do labiryntu Traven spędził całą noc i większość następnego ranka na daremnych próbach znalezienia wyjścia. Wlokąc się od jednego prostokąta cienia do następnego, z nogą ciężką jak kloc i wyraźnie spuchniętą do kolana, zrozumiał, że musi czym prędzej znaleźć coś, co mu zastąpi bloki, bo w przeciwnym razie zakończy wśród nich życie, uwięziony w tym wybranym przez siebie mauzoleum niczym świta faraona. Siedział bezradnie gdzieś w centrum budowli wśród oddalających się linii ślepych grobowców, kiedy niebo powoli przeciął warkot lekkiego samolotu. Samolot przeleciał i po pięciu minutach wrócił. Korzystając z okazji Traven podniósł się z trudem i wyszedł spomiędzy bloków z uniesioną głową, śledząc słabo połyskującą strzałę smugi spalin. Leżąc już w bunkrze słyszał stłumiony odgłos powracającego samolotu, który dokonywał inspekcji wyspy. |
|
|
|
|
|
|
|
|
- Kim pan jest? Czy pan wie, że jest na ostatnich nogach? - Traven... Miałem jakiś wypadek. Cieszę się, że pan przyleciał. - No myślę. Ale dlaczego nie skorzystał pan z naszego radiotelefonu? Zresztą zawiadomię marynarkę i zabiorą pana. - Nie... - Traven podniósł się na łokciu i sięgnął niepewnie do tylnej kieszeni spodni. - Gdzieś mam pozwolenie. Prowadzę badania. - Czego? - Pytanie zakładało pełne zrozumienie motywów Travena. On sam leżał w cieniu pod ścianą bunkra i z trudem pił z manierki, podczas gdy doktor Osborne bandażował mu stopę. - Podkradał pan też nasze zapasy. Traven potrząsnął głową. O pięćdziesiąt jardów dalej pomalowana w błękitne pasy Cessna przysiadła na betonowym pasie jak lśniąca ważka. - Myślałem, że już nie wrócicie. - Pan chyba musiał być w transie. Młoda kobieta siedząca za sterami samolotu wyszła z kabiny i zbliżyła się do nich. Obrzuciła spojrzeniem szare bunkry i wieże, nie zdradzając zainteresowania żałosną postacią Travena. Osborne coś jej powiedział i spojrzawszy raz z góry na Travena wróciła do samolotu. Kiedy się odwracała, Traven mimo woli wstał, rozpoznając w niej dziecko z fotografii, którą przypiął sobie na ścianie bunkra. Po chwili uświadomił sobie, że czasopismo nie mogło mieć więcej niż cztery do pięciu lat. Silnik samolotu zawarczał. Traven patrzył, jak maszyna wjeżdża na jeden z betonowych pasów i startuje pod wiatr. Później tego samego popołudnia kobieta podjechała do bloków jeepem, z którego wyładowała łóżko polowe i brezentowy daszek. Następne godziny Traven przespał. Obudził się silniejszy, kiedy Osborne wrócił po inspekcji okolicznych wydm. - Co pan tu robi? - spytała młoda kobieta mocując linki daszka do bunkra. Traven obserwował jej krzątaninę. - Poszukuję... żony i syna. - Oni są tu, na wyspie? - Była zdziwiona, ale potraktowała odpowiedź poważnie i rozejrzała się dokoła. - Tutaj? - W pewnym sensie. Obejrzawszy bunkier dołączył do nich Osborne. - Czy to dziecko na fotografii to pańska córka? Traven zawahał się. - Nie. Ona mnie adoptowała. Nie rozumiejąc nic z jego odpowiedzi, ale akceptując jego zapewnienia, że opuści wyspę, Osborne i młoda kobieta odjechali do swego obozu. Osborne wracał codziennie, żeby zmieniać opatrunek przywożony przez młodą kobietę, która zaczynała jakby wchodzić w rolę wyznaczoną jej przez Travena. Osborne, kiedy dowiedział się, że Traven był pilotem wojskowym, zaczął w nim podejrzewać współczesnego męczennika, ofiarę moratorium na próby termonuklearne. - Kompleks winy nie jest nieograniczonym źródłem sankcji moralnych. Myślę, że pan przesadził. - Kiedy wspomniał nazwisko Eatherly'ego, Traven potrząsnął głową. Nie zbity z tropu Osborne mówił dalej: - Czy pan przypadkiem nie robi podobnego użytku z obrazu Eniwetok, czekając na swój znak z nieba? - Może mi pan wierzyć, że nie - odparł Traven zdecydowanie. - Dla mnie bomba wodorowa była symbolem absolutnej wolności. Uważałem, że dała mi prawo, a nawet obowiązek robienia wszystkiego, co zechcę. - Dość dziwna logika - zauważył Osborne. - Czyż nie odpowiadamy przynajmniej za swoją powłokę fizyczną? - Myślę, że teraz już nie - odpowiedział Traven. - Ostatecznie jesteśmy w gruncie rzeczy ludźmi wskrzeszonymi z martwych. Jednak często rozmyślał o Eatherlym, prototypie człowieka sprzed trzeciej wojny (datując ten okres od 6 sierpnia 1945 roku) dźwigającego pełne brzemię kosmicznej winy. Skoro tylko Traven wzmocnił się i zaczął chodzić, trzeba go było po raz drugi ratować z labiryntu. Osborne zdradzał oznaki zniecierpliwienia. - Nasze prace tutaj dobiegają końca - powiedział ostrzegawczo. Pan tu zginie, Traven. Czego pan właściwie szuka wśród tych bloków? - Grobu nieznanego cywila, homo hydrogenesis, człowieka z Eniwetok - mruknął Traven do siebie. - Doktorze - powiedział na głos - pańskie laboratorium jest na niewłaściwym końcu wyspy. - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł Osborne cierpko. - W pańskiej głowie pływają dziwniejsze ryby niż w przystaniach łodzi podwodnych. Na dzień przez odlotem młoda kobieta zawiozła Travena do stawów, tam gdzie wylądował pierwszego dnia. Jako prezent pożegnalny, będący ironicznym gestem, nieoczekiwanym u starego biologa, przywiozła od Osborne'a właściwą listę podpisów do wykresów chromosomów. Zatrzymali się przy popsutej szafie grającej i przykleiła je na spisie płyt. Wędrowali wśród wraków superfortec i Traven stracił ją z oczu. Przez następne dziesięć minut przeszukiwał wydmy. Znalazł ją w małym amfiteatrze utworzonym przez pochyłą ścianę luster baterii słonecznych, dzieło jednej z ekspedycji naukowych. Uśmiechnęła się do Travena, kiedy przeszedł przez rusztowanie. Potłuczone lustra odbijały ją w kilkunastu rozszczepionych obrazach: w jednym była pozbawiona głowy, w innych otaczało ją mnóstwo rąk, jak wężowe członki hinduskiej bogini. Zbity z tropu Traven zawrócił i poszedł do samochodu. W drodze powrotnej odzyskał spokój. Opisał widzenia żony i syna. - Twarze mają zawsze spokojne - powiedział. - Zwłaszcza mój syn, chociaż naprawdę zawsze się śmiał. Poważną twarz miał tylko raz: kiedy się rodził. Wyglądał wtedy, jakby miał milion lat. Młoda kobieta kiwnęła głową. - Mam nadzieję, że ich pan odnajdzie. - I po namyśle dodała: - Doktor Osborne chce zawiadomić marynarkę, że pan tu jest. Niech się pan gdzieś schowa. - Traven podziękował. Pomachał jej ze środka labiryntu, kiedy następnego dnia odlatywała po raz ostatni. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Kiedy przybyła grupa poszukiwawcza, Traven ukrył się w jedynym logicznym miejscu. Na szczęście poszukiwania były pobieżne i zostały odwołane po kilku godzinach. Marynarze przywieźli ze sobą zapas piwa i poszukiwanie wkrótce zmieniło się w pijatykę. Traven znalazł później na ścianach wież obserwacyjnych dymki z nieprzyzwoitymi dialogami dorysowane do ust postaci-cieni, co nadawało ich pozycjom priapiczną radość tancerzy z naskalnych malowideł. Ukoronowaniem pikniku było podpalenie podziemnego zbiornika z benzyną w pobliżu pasa startowego. Słuchając najpierw megafonów wykrzykujących jego nazwisko, z echem oddalającym się wśród wydm, jak żałosne głosy umierających ptaków, a potem huku wybuchu i śmiechów, kiedy motorówka odbijała, Traven miał przeczucie, że są to ostatnie dźwięki, jakie słyszy w życiu. Ukrył się w jednym z basenów, gdzie położył się między połamanymi ciałami plastykowych manekinów. W upalnym słońcu ich zniekształcone twarze wpatrywały się w niego ślepo z plątaniny ciał, a ich rozmazane uśmiechy przypominały bezgłośny śmiech umarłych. Te twarze przepełniały jego umysł, kiedy wspiąwszy się po ich ciałach wracał do swojego bunkra. Zbliżając się do bloków ujrzał na swojej drodze postacie żony i syna. Stali o niecałe dziesięć jardów od niego, ich blade twarze patrzyły na niego z wyrazem dojmującej tęsknoty. Nigdy jeszcze Traven nie widział ich tak blisko labiryntu. Blade oblicze jego żony wydawało się rozświetlone od wewnątrz, wargi miała rozchylone jak do powitania, jedną rękę wyciągała, jakby chciała dotknąć jego dłoni. Dziwnie nieruchoma twarz syna wpatrywała się w niego z zagadkowym uśmiechem dziecka z fotografii. - Judith! David! - Traven zaskoczony pobiegł w ich stronę. Wtedy w nagłym ruchu światła ich ubrania zmieniły się w całuny i ujrzał rany zniekształcające ich szyje i piersi. Krzyknął przerażony. Kiedy znikli, pobiegł schronić się w bezpieczeństwie labiryntu. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Tym razem okazało się, że zgodnie z przepowiednią Osborne'a nie może wydostać się z gąszczu bloków. Gdzieś w centrum usiadł oparty o betonową ścianę, kierując wzrok ku słońcu. Kontury otaczających go sześcianów tworzyły horyzont jego świata. Chwilami zdawało się, że postępują w jego stronę, nawisając nad nim jak skały, wśród których biegły labirynty korytarzy zwężających się na długość ramienia. Potem bloki cofały się oddalając od siebie, jak punkty rozszerzającego się wszechświata, aż najbliższy szereg tworzył przerywaną palisadę wzdłuż horyzontu. Czas nabrał charakteru kwantowego. Całymi godzinami było południe, cienie nie wychodziły spod bloków, upał odbijał się od betonowego podłoża. Nagle Traven stwierdzał, że jest wczesne południe albo wieczór i wszędzie widać cienie niby wskazujące palce. - Żegnaj, Eniwetok - szepnął. Gdzieś rozbłysło światło, jakby jeden z bloków został wyrwany niczym koralik z liczydeł. Żegnaj, Los Alamos. Znów, zdawało się, jeden blok znikł. Alejki wokół niego pozostały nietknięte, ale gdzieś w jego umyśle pojawiło się małe pole wolnej przestrzeni. Żegnaj, Hiroszimo. Żegnaj, Alamagordo. Żegnaj, Moskwo, Londynie, Paryżu, Nowy Yorku... Czółenka błyskały. Błysk przekaźników, szum wyłączonych elementów. Przerwał uświadomiwszy sobie daremność tego pożegnalnego maratonu. Taka inwentaryzacja wymagałaby złożenia podpisu na każdej z cząsteczek wszechświata. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Bloki były teraz umieszczone na obracającym się bez końca diabelskim młynie. Wynosiły go w górę, pod niebo, skąd widział całą wyspę i morze, a potem w dół, przez półprzezroczysty krąg betonowej podłogi. Stamtąd widział w górze spod betonowego pokrycia odwrócony krajobraz prostokątnych wgłębień, kopulastych wybrzuszeń systemu basenów i tysięcy pustych sześciennych dołów-bloków. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Pod koniec stwierdził ku swemu rozczarowaniu, że to najwyższe wyrzeczenie nic mu nie dało. W chwili przytomności spojrzał na swoje wychudłe ręce i nogi ozdobione koronką wrzodów. Z prawej strony miał ciąg śladów na piasku, krzywą linię niepewnych kroków. Z lewej miał długą alejkę między blokami zakończoną o sto jardów dalej ukośną ścianą bloków. W przerwach między nimi widać było cień w kształcie półksiężyca z rogami skierowanymi w górę. Przez ostatnie pół godziny cień wędrował powoli wraz ze słońcem, wykreślając profil wydmy. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Chwyciwszy się tego znaku, który wisiał przed nim jak herb na tarczy, Traven poruszył się w piasku. Wstał chwiejnie na nogi i osłonił oczy, żeby nie widzieć bloków. Zaczął się posuwać robiąc po kilka kroków naraz. Po dziesięciu minutach wyszedł poza zachodnią granicę bloków, jak zataczający się żebrak, który opuszcza wymarłe pustynne miasto. O pięćdziesiąt jardów przed sobą miał wydmę. Za nią, jak ekran, na którym igrały cienie, ciągnęło się pasmo wapiennych wzgórz niknące wśród pagórków śmietnika, gdzie wynurzały się z piasku szczątki starego buldożera, kłęby drutu kolczastego i blaszane beczki. Traven zbliżył się do wydmy, przyciągany do tego anonimowego stosu piasku. Powłócząc nogami obszedł go dokoła i usiadł w ujściu płytkiego wąwozu poniżej szczytu. Otrzepawszy ubranie wpatrywał się cierpliwie w wielki krąg bloków. Po chwili zauważył, że ktoś mu się przygląda. |
|
|
|
|
|
|
|
|
Trup, który przyglądał się Travenowi, leżał na dnie wąwozu z lewej strony. Był to silnie zbudowany mężczyzna w średnim wieku, spoczywający na plecach, z głową na kamiennej poduszce, z rękami wyciągniętymi wzdłuż boków, jakby studiował okno nieba. Materiał jego ubrania przegnił, zmieniając się w wypłowiałą szarą koszulę, ale dzięki nieobecności na wyspie drobnych mięsożerców skóra i mięśnie trupa zachowały się. Tu i ówdzie, w zgięciu kolana albo przegubu, przez powłokę skóry przeświecała kość, ale twarz pozostała nie naruszona, zdradzając Japończyka i inteligenta. Patrząc na mocny nos, wysokie czoło i szerokie usta Traven pomyślał, że Japończyk był lekarzem lub prawnikiem. Zastanawiając się, skąd nieboszczyk wziął się w tym miejscu, Traven ześlizgnął się nieco niżej po zboczu. Na skórze nie było śladów poparzeń promieniotwórczych, co wskazywało, że Japończyk przebywał tutaj nie dłużej niż pięć lat. Nie wyglądało też na to, by miał na sobie mundur wojskowy, nie był więc pechowym członkiem ekspedycji wojskowej ani naukowej. Z lewej strony ciała, w zasięgu jego lewej ręki, leżała postrzępiona skórzana torba, resztki mapnika. Z prawej strony leżał szkielet chlebaka, ujawniający manierkę na wodę i mały pojemnik na żywność. Traven zsunął się niżej, aż jego stopy dotknęły popękanych butów nieboszczyka, a odruch głodu chwilowo odwrócił jego uwagę od faktu, że Japończyk świadomie postanowił umrzeć w wąwozie. Wyciągnął rękę i złapał manierkę. Resztka stęchłej wody zawirowała na rdzewiejącym dnie. Traven jednym łykiem wypił wodę, rozpuszczone sole metali pokryły jego wargi i język gorzkim osadem. Blaszane pudełko było puste, oblepione tylko zaschniętą słodyczą. Traven zdrapał ją pokrywką i wsypał do ust kleiste wióry, które rozpuszczały się w ustach z jakąś aż oszałamiającą słodyczą. Po chwili poczuł zawrót głowy i usiadł obok trupa, którego niewidzące oczy spoglądały na niego z nieruchomym współczucie. |
|
|
|
|
|
|
|
|
(Mała mucha, która, jak Traven przypuszcza, przyleciała za nim do wąwozu, brzęczy teraz koło twarzy trupa. Poczuwając się do winy, Traven pochyla się, żeby ją zabić, potem zastanawia się, że może ta miniaturowa strażniczka jest od dawna wierną towarzyszką nieboszczyka, karmiącą się w nagrodę pożywnymi trunkami i destylatami jego porów. Ostrożnie, tak żeby nie zrobić musze krzywdy, zachęca ją do przeniesienia się na jego przegub.) Doktor Yasuda: Dziękuję, Traven. W mojej sytuacji, sam pan rozumie... Traven: Oczywiście, doktorze. Przykro mi, że chciałem ją zabić, stare nawyki, wie pan, trudno się z nich otrząsnąć. Dzieci pańskiej siostry w Osace w 1944, konieczności wojenne, na które powołuję się z najwyższą niechęcią. Przeważnie motywy postępowania są tak podłe. Szuka się nieznanego, w nadziei, że... Yasuda: Niepotrzebnie się pan tłumaczy, Traven. Mucha ma szczęście, że udało jej się zachować osobowość tak długo. Syn, którego pan opłakuje, nie mówiąc o moich dwóch siostrzenicach i siostrzeńcu, czyż oni nie umierali codziennie? Wszyscy rodzice świata opłakują synów i córki z okresu wcześniejszego dzieciństwa. Traven: Jest pan bardzo tolerancyjny, doktorze. Nie ośmieliłbym się... Yasuda: Nie ma o czym mówić. Nie szukam wcale dla pana usprawiedliwień. Każdy z nas jest tylko cienkim osadem ogromu nie zrealizowanych możliwości swojego życia. Ale pański syn i mój siostrzeniec trwają w naszych umysłach nie zmienieni i pewni jak gwiazdy. Traven: (Niezupełnie przekonany) Może i tak, doktorze, ale w przypadku tej wyspy prowadzi to do niebezpiecznego wniosku. Na przykład bloki... Yasuda: To jest właśnie to, o co mi chodzi. Tutaj, wśród bloków, znajduje pan przynajmniej obraz samego siebie uwolniony od pułapek czasu i przestrzeni. Ta wyspa jest ontologicznym Rajskim Ogrodem, po co ubiegać się o wygnanie do świata kwantowych przeskoków? Traven: Przepraszam (Mucha wróciła na twarz trupa i siedzi na jednej z wyschniętych gałek ocznych, przydając spojrzeniu dobrego doktora groteskowy wyraz. Sięgnąwszy, Traven przynęca ją na swoją dłoń i ogląda ją uważnie): No cóż, te bunkry mogą być przedmiotami ontologicznymi, ale wątpliwe, czy ta mucha jest ontologiczna. Co prawda, jest na tej wyspie jedyną muchą, a to prawie na jedno wychodzi... Yasuda: Nie potrafi pan przyjąć pluralizmu wszechświata, niech pan spyta samego siebie dlaczego. Czemuż miałoby to pana dręczyć? Mam wrażenie, że pan goni za białym lewiatanem, który równa się zeru. Plaża jest strefą niebezpieczeństwa. Niech jej pan unika. Niech pan się uzbroi w należytą pokorę, uprawia filozofię akceptacji. Traven: Czy mogę zatem spytać, po co pan tu przybył, doktorze? Yasuda: Żeby karmić tę muchę. "Większej nad tę miłość żaden nie ma... Traven: (Nadal z niedowierzaniem) To wciąż nie rozwiązuje mojego problemu. Widzi pan, te bloki... Yasuda: Dobrze, skoro się pan upiera... Traven: Ale, doktorze... Yasuda: (Bezapelacyjnie) Zabij tę muchę! Traven: To nie jest ani koniec, ani początek. (Zdesperowany zabija muchę i wyczerpany zasypia obok trupa. ) |
|
|
|
|
|
|
|
|
Szukając jakiejś linki na śmietnisku za wydmami Traven znalazł zwój zardzewiałego drutu. Rozplątawszy go zrobił pętlę wokół piersi trupa i wyciągnął go z wąwozu. Wieko drewnianej skrzynki zastąpiło sanie. Traven przywiązał na nim ciało w pozycji siedzącej i wyruszył w drogę po obwodzie labiryntu. Wyspa trwała w milczeniu. Linie palm zastygły w blasku słońca i tylko jego własny ruch zmieniał hieroglify ich krzyżujących się pni. Kwadratowe baszty wież obserwacyjnych wznosiły się między wydmami jak zapomniane obeliski. Po godzinie, kiedy Traven dotarł do daszku przed swoim bunkrem, uwolnił się od drutu, którym był obwiązany w pasie. Wziął krzesło pozostawione mu przez doktora Osborne'a i zaniósł je na połowę drogi między bunkrem a blokami. Potem przywiązał do krzesła ciało Japończyka w taki sposób, że ręce spoczywały na drewnianych poręczach nadając jego trupiej postaci pozory spokojnego wypoczynku. Osiągnąwszy zamierzony efekt Traven wrócił do bunkra i usiadł pod daszkiem. Podczas gdy następne dnie zmieniały się w tygodnie, pełna godności postać Japończyka siedziała na krześle o pięćdziesiąt jardów przed nim, strzegąc Travena od strony bloków. Miał teraz dość siły, żeby co jakiś czas wstawać i wyprawiać się po żywność. W upalnym słońcu skóra Japończyka stawała się coraz bardziej pergaminowa i Traven budząc się w nocy stwierdził, że grobowa postać z rękami po bokach wciąż tam siedzi, na pokreślonym cieniami betonie. W takich chwilach często widywał żonę i syna przyglądających mu się z wydm. W miarę upływu czasu podchodzili coraz bliżej i czasem byli już tylko o kilka jardów za jego plecami. Traven cierpliwie czekał, aż się do niego odezwą, i rozmyślał o wielkich blokach, do których wstępu strzegła siedząca postać martwego archanioła, podczas gdy fale uderzały o daleki brzeg, a w jego snach spadały płonące bombowce.
|
|
|
|
|