Wszyscy tak pragniemy szczęścia...wszystkim nam brakuje szczęścia...
- to fragmenty refrenu najnowszej piosenki Kasi Kowalskiej. Znamy go, nucimy pod nosem i...zgadzamy się ze słowami. Wyraża on bowiem jedną z ludzkich tęsknot - tęsknotę za szczęściem. Marzymy o nim, dzielimy się gdy nas spotka, życzymy sobie go nawzajem. Ciekawe, że zazwyczaj o szczęściu mówimy w kontekście przeszłości lub przyszłości. Rzadko kiedy mówimy „Jestem szczęśliwa, szczęśliwy”. Dlaczego? Psycholodzy wciąż badają to zjawisko lecz ja, choć jestem jednym
z nich, odpowiedzi na to pytanie spróbuję poszukać w naszym codziennym życiu,
a nie w teoriach i wynikach badań.
Dla każdego z nas szczęście jest czymś innym, ponieważ każdy z nas jest inny. Stanowią je rzeczy małe (np. dobry humor, filiżanka kawy wypita w miłym towarzystwie, słońce za oknem) i wielkie (tj. pokonanie groźnej choroby, bogactwo materialne czy wspinaczka po szczeblach kariery). Zapewne można byłoby stworzyć uniwersalną listę „uszczęśliwiaczy”, w której każdy znalazłby coś dla siebie. Dla mnie, od tego co nas uszczęśliwia, ważniejsze jest, w jaki sposób traktujemy i przeżywamy nasze szczęście, skoro tak często go nam brakuje i tak bardzo go pragniemy.
Różnimy się częstotliwością odczuwania, a także sposobami osiągania szczęścia. Jednym z nas wystarcza delektowanie się naturalnym pobudzeniem organizmu, innym natomiast potrzeba zewnętrznych podniet. Za pomocą substancji psychoaktywnych (alkoholu, narkotyków, leków) czy „życiem na wysokich obrotach” (m.in. przygodny seks), stymulują swój mózg do wydzielania neurotransmiterów: dopaminy - „substancji przyjemności” oraz serotoniny - substancji odpowiedzialnej za dobry nastrój. I w jednym i w drugim przypadku doznania są podobne. Mówimy wówczas o przyjemnym podnieceniu. Przepełnia nas radość, odczuwamy ulgę (gdy uda nam się osiągnąć cel), ogarnia nas błogi spokój i przeświadczenie o naszej wszechmocy. Ulegamy złudzeniu, że gotowi jesteśmy poradzić sobie z każdym przeciwieństwem losu. Niejednokrotnie mówimy Chwilo trwaj, jesteś tak piękna.
Bo szczęście, o które zabiegamy to są tylko ulotne chwile. Nie możemy ich zatrzymać, ale możemy ich nie stracić. Pragniemy więc, aby trwały jak najdłużej, staramy się dokładnie je zapamiętać, wracamy do nich we wspomnieniach, wyczekujemy następnych. To są nasze marzenia, do spełnienia których niejednokrotnie dążymy całymi latami. Planując ich realizację aktywizujemy nasze zmysły, pobudzamy wyobraźnię do stworzenia ideału, nasycając go pozytywnymi emocjami i dobrym nastrojem. Wyobrażamy sobie, że gdy już będziemy mieć upragnioną rzecz, bądź pozbędziemy się przyczyny naszego złego samopoczucia (np. choroby czy braku pracy), ogarnie nas nieprzemijające poczucie szczęścia. Wierząc, iż z danej rzeczy będziemy cieszyć się dzień po dniu...zawsze, wpadamy we własnoręcznie zbudowaną pułapkę.
Spełnione marzenie, owszem może okazać się w rzeczywistości dokładnie takie jak wykreowała je nasza wyobraźnia, ale nie zapewni nam stałego poczucia szczęścia. (Im wcześniej uświadomimy to sobie, tym lepiej). Cieszymy się z niego, ale nie tak długo jak byśmy chcieli. Łatwo przechodzimy nad nim do porządku dziennego, szybko przyzwyczajamy się, traktując jako coś zwykłego, oczywistego. Znowu więc wytyczamy kolejne cele, dopisujemy kolejne „uszczęśliwiacze” do naszej własnej listy.
Bywa też tak, że upragniony cel w zetknięciu z rzeczywistością okazuje się być szary, bezkształtny, nijaki i nie poprawia nam nastroju. Czasami wręcz nie zauważamy jego osiągnięcia. A przecież nie tak miało być!!! Jesteśmy zawiedzeni, czujemy się oszukani, gdyż w sferze marzeń nasz cel jest bardziej wartościowy, stanowi synonim szczęścia. Lecz to nie rzeczywistość pozbawia go szczęściodajnej mocy tylko nasza wyobraźnia, wraz ze zmysłami, tworzy ideał. Ulegamy zatem iluzji aksjomatu szczęścia i jego stałości (w czasie), tzn. ulegamy przekonaniu, że:
a) na pewno osiągnięcie danego celu przyniesie nam upragnione poczucie
szczęścia,
b) zdobyte szczęście będzie trwało wiecznie, nikt nam go nie zabierze i nic nie zmąci.
A może jednak istnieje sposób, by naturalnie (bez wspomnianych wcześniej „wspomagaczy”), jak najczęściej czuć się szczęśliwym? Z całą pewnością tak! Gorące chwile radosnych uniesień mijają szybko i chcąc nie chcąc, musimy się z tym pogodzić. Możemy natomiast postarać się o przeżycia trwalsze lecz chłodniejsze. Każdy z nas bowiem szczęście nosi w sobie. Od tego, ile go mamy, zależy ile zauważymy go w innych ludziach, w otoczeniu i tym, do czego dążymy. Jeśli nie znajdziemy go w naszym wnętrzu, nie będziemy potrafili cieszyć się z tego, co posiadamy i do czego zmierzamy, a co jest poza nami (np. samochód, nowe meble czy egzotyczne wakacje) i w nas (np. zalety, zdrowie, zdolności, umiejętności wykształcenie).
Dostrzeganie i odczuwanie szczęścia jest pewną życiową postawą. To nasz sposób postrzegania siebie i świata. Warto ją w sobie wykształcić (wszak uczymy się przez całe życie) i zrobić z niej jak najlepszy użytek, po to, by nie czekając na schyłek życia i jego podsumowanie, móc już dzisiaj powiedzieć „Jestem szczęśliwa, szczęśliwy”. Żeby już nie stanowiło tylko tęsknoty lub wspomnienia lecz znajdowało się „w zasięgu ręki”. Przecież właśnie o to nam chodzi! Nie trzeba doświadczyć straty kogoś lub czegoś, by dojść do wniosku, że dopóki nie nastąpił ten fakt „byłam, byłem szczęśliwy”. Nigdzie nie jest ani powiedziane, ani napisane, że żyjemy po to, by się umartwiać.
Jeśli nie odczuwamy szczęścia, to znaczy, że albo go nie widzimy, albo boimy się zapeszyć w obawie przed jego utratą. Nie wierzę bowiem, żebyśmy nie znaleźli w sobie chociaż jednego powodu do jego odczuwania. Problem tkwi w tym, iż większość z nas wciąż chce więcej i więcej, a gdy to zdobywa...nie potrafi się z tego cieszyć. Być może dlatego, że samo dążenie do wyznaczonego celu, do zdobycia danej wartości, stanowi źródło radości, a być może powodem jest nasze wnętrze: puste, wyjałowione, pozbawione umiejętności dostrzegania i przeżywania szczęścia. Dlatego chcąc być szczęśliwym, wciąż chcemy więcej, a nasze „zdobycze” i tak nam go nie zapewniają.
Obudźmy więc naszą naturalną radość życia. Nauczmy się doceniać to co mamy, to co udało nam się osiągnąć. Nauczmy się cieszyć z drobiazgów, bo to one tworzą całokształt naszego życia. Nie znaczy to, iż jestem przeciwna marzeniom czy wytyczaniu celów. Wręcz odwrotnie. Bez marzeń nasze życie byłoby ubogie i smutniejsze, a gdybyśmy nie stawiali sobie wciąż nowych celów, pozbawilibyśmy się możliwości doświadczania świata, a więc rozwoju. Chcę raczej powiedzieć, iż nie trzeba reżyserować sytuacji „szczęściotwórczych” i gromadzić przeróżnych „uszczęśliwiaczy”, by być szczęśliwym, bo jak się okazuje one nie zawsze przynoszą nam upragniony efekt. Ono czasami pojawia się niespodziewanie, zaskakuje nas znienacka. Tylko trzeba się na nie otworzyć, by móc je spostrzec i przyjąć. A to najwłaściwsze szczęście każdy z nas ma w sobie!
Odkrycia go w swoim wnętrzu życzę wszystkim, którzy w to nie wierzą.
O przyjaźni... po przyjacielsku
Przyjaźń jest związkiem, w którym uczestniczymy wszyscy. Obojętnie czy pochodzimy z jednego z plemion Konga, mieszkamy w Hongkongu, czy w Białymstoku, obojętnie czy jesteśmy profesorami uniwersytetu, stolarzami, sprzedawczynią wszystkich nas łączą relacje przyjacielskie.
W literaturze psychologicznej brakuje jednoznacznej definicji terminu „przyjaźń". Reisman (1979) definiuje przyjaciela jako kogoś, „kto lubi kogoś innego dobrze mu życzy i wierzy, że te uczucia i dobre intencje są odwzajemnione". Argyle i Handerson (1985) także zauważają brak jednoznaczności w określeniu czym jest przyjaźń. Uważają, że „przyjaciele to ludzie, których lubimy, których towarzystwo sprawia nam przyjemność, z którymi mamy wspólne zainteresowania i razem robimy różne rzeczy, którzy są pomocni i rozumiejący, którym można zaufać, z którymi czujemy się swobodnie i którzy dają nam emocjonalne wsparcie".
Można sądzić, że problem w precyzyjnym określeniu czym jest przyjaźń wynika z trudności w odróżnieniu jej od innych bliskich relacji z innymi ludźmi. Bardzo często mówimy: „To jest mój przyjaciel" mając na myśli kuzyna, z którym jesteśmy spokrewnieni. Żona może powiedzieć: „Mój mąż jest moim najlepszym przyjacielem". Niekiedy mówimy do przyjaciela: „Jesteś dla mnie jak brat". W tym przypadku mamy do czynienia z sytuacją odwrotną - bliski przyjaciel postrzegany jest jak członek rodziny. Czy te zdania powyżej, wskazujące na używanie terminu „przyjaźń", na oznaczenie innych relacji interpersonalnych wskazują na to, że tak naprawdę przyjaźni nie ma? Daleki jestem od takiego stwierdzenia.
Przyjaźń jest związkiem wyjątkowym, który wyróżnia się spośród innych pięcioma głównymi cechami, wyodrębnionymi przez Adelmana, Parksa i Albrechta (1987, por. Stewart red., 2000) : dobrowolnością, równością, wspólną aktywnością, pomocą oraz wparciem emocjonalnym.
Dobrowolność
Przyjaźń jest relacją, która opiera się na dobrowolności. Nikogo nie można zmusić, aby został naszym przyjacielem, podobnie jak nikt też nie może zmusić nas, abyśmy byli przyjacielem. Dobrowolność różnicuje przyjaźń np. od związków rodzinnych, których nie wybieramy. Adelman, Parks, Albrecht (1987, por. Stewart, 2000) uważają, że „dostrzeganie tej dobrowolności może przydać wsparciu otrzymanemu od przyjaciół większą wartość właśnie dlatego, że otrzymujący je wie, iż było ono dane raczej z wyboru niż z poczucia obowiązku". Nieco inaczej jest, gdy trafiamy wewnątrz większego kręgu przyjaciół. Wówczas nasza wolność wyboru może być ograniczona przez naciski na zawarcie lub utrzymanie przyjaźni w ramach tego kręgu.
Równość
Relacje przyjacielskie zazwyczaj opierają się na wzajemnym poczuciu, że jesteśmy równi wobec siebie pod względem pozycji społecznej. Taka zasada obowiązuje szczególnie w głębokich relacjach przyjacielskich, w przypadku innych przyjaźni, warunek ten niekoniecznie musi obowiązywać. Tak jest w przypadku np. przyjaźni przełożonego i podwładnego, jednak w tym przypadku potrzebne są zawiłe systemy reguł, które pomocne byłyby w odróżnieniu przejścia od sfery jednej relacji do drugiej.
Wspólna aktywność
Relacje przyjacielskie cechują się wspólną aktywnością uczestników. Argyle i Handerson (1985, por. Stewart 2000) zauważyli, że „przyjaciół potrzebujemy przede wszystkim, by wspólnie z nimi coś robić, zwłaszcza spędzać wolny czas, wychodzić z domu i bawić się". W przypadku związków rodzinnych i małżeńskich również mamy do czynienia ze wspólną aktywnością, jednak wiele z tych zajęć jest odczuwanych jako podejmowane wspólnie bardziej z poczucia obowiązku niż dla czystej radości z ich wykonywania (Stewart red., 2000).
Pomoc
Istotą przyjaźni jest pomoc udzielana wzajemnie przez przyjaciół. Może być to pomoc materialna lub duchowa, a czasami i jedna i druga jednocześnie (o pomocy duchowej będzie mowa poniżej). Niektórzy badacze zauważają, że istnieją jednak wyraźne granice pomocy materialnej i przysług oczekiwanych od przyjaciół (Allan, 1983). Na podstawie analiz badań przeprowadzonych nad istotą przyjaźni, stwierdzili oni, że od przyjaciół można oczekiwać jedynie krótkotrwałej pomocy, bardziej doraźnej aniżeli udzielanej przez długi okres czasu.
Wsparcie emocjonalne
Pozostał nam jeszcze jeden, ważny element przyjaźni — wsparcie emocjonalne. Osobiście uważam, że ranga tego elementu jest tak wielka, że należy go bardziej dokładniej przeanalizować.
Czym jest w takim razie wsparcie emocjonalne? Czy chodzi tu o zwykłe udzielenie wparcia w trudnych chwilach, czy może zakres tego pojęcia jest znacznie większy? Moim zdaniem, nie możemy zawężać znaczenia wsparcia emocjonalnego wyłącznie do pomocy w doraźnych problemach, z pocieszeniem w trudnych chwilach, rozmową. Wsparcie to coś więcej! To możliwość opowiedzenia o intymnych sprawach odnoszących się do naszego życia, bez obawy, że ta druga strona wyjawi nasz sekret innym. Każdy z nas ma pewne tajemnice, którymi nie chce dzielić się z innymi z różnych powodów, np. tego, że moglibyśmy zostać odrzuceni przez środowisko, poczuć się niezrozumiali lub też po prostu coś moglibyśmy stracić coś dla nas cennego. W przypadku prawdziwych przyjaźni tych możliwych zagrożeń ze strony innego człowieka po prostu nie ma. Od przyjaciela oczekujemy wsparcia i zrozumienia. Często jawnie, bez skrępowania prosimy o pomoc w trudnej sytuacji i zazwyczaj ją otrzymujemy. Przyjaciel spełnia potrzebę akceptacji. Rozwija w nas to co wartościowe i wskazuje na to, nad czym powinniśmy popracować, aby nasze stosunki z innymi były bardziej pełne.
Wymienione powyżej elementy przyjaźni nie są jednymi, które wyznaczają ramy przyjaźni. Z pewnością istnieją inne. Moim celem, było zwrócenie uwagi na te najbardziej znaczące, które wyznaczają naturę przyjaźni.
Dwie namiętności
Rzecz o miłości i przyjaźni
Zwróćmy uwagę na delikatność różnicy między słowami łączyć a zniewalać, uspokajać a usypiać, upominać a upokarzać, patrzeć a osądzać, prowadzić a ciągnąć na siłę, pokrzepiać a zatrzymywać, kochać a zmuszać, chronić a podporządkowywać. Ileż razy człowiek nie zdaje sobie sprawy, że już nie upomina a upokarza. Należy zwrócić uwagę na te delikatności wymowy. Nie wiemy, kiedy przekraczamy granice. Przyjaźń je wyczuwa. I w tym leży moc przyjaźni. Nie ma mowy w przyjaźni o akceptacji czynów, które zniewalają i upokarzają.
Wolność przyjaźni polega na akceptacji błędów ale też na rozmowie o nich i próbie ich naprawiana, korygowania bez obawy, że przez to czar przyjaźni pryśnie. Przyjaźń to ciągła praca nad sobą samym i nad drugim człowiekiem. Bez popadania w tyranię i dyktowania warunków. W związku partnerskim nie jest to już tak prosta sprawa. W związku partnerskim korygowanie błędów może się przerodzić w nienawiść, co prowadzi do rozpadu. Mądrość przyjaźni polega na tym, że błędy i ich naprawianie zespala dwóch ludzi. Czym to może być spowodowane? Związek partnerski to jedność dwóch osób. Błędy ukochanej osoby nie są błędami tylko jednej z nich, a ich obydwóch. Ludzie w związku partnerskim to jedno ciało. Jeden duch. Jedna myśl. Przyjaźń to asekuracja. W związku partnerskim myśląc o błędach drugiej osoby mówimy także o swoich. Jakżeby to tak było, gdyby jedno ciało, jeden duch i myśl nie przyznawały się do swoich błędów? Jest to możliwe: duch myślał inaczej a ciało zrobiło inaczej, ale to ciągle jest jedno ciało i całość odpowiada za błędy jednego. Przyjaźń to dwa ciała, dwie myśli, dwa dychy. Każdy odpowiada za swoje błędy osobno. Kotarbiński pisze w Medytacjach o życiu godziwym tak: „Miłość to dwie dusze w jednym ciele, przyjaźń to dusza w dwóch ciałach" (str. 67). Ja powiedziałem troszeczkę więcej, że i duch i ciało są pomnożone w przyjaźni dwa razy. U Kotarbińskiego jasno wynika, że to dusza jest tym spoiwem łączącym dwóch ludzi. Co jest proste. Tzw. bratnia dusza w dwóch ciałach. Ja mówię, że przyjaźń to dwie bratnie dusze w dwóch ciałach. „Moja dusza jest podobna do twojej, kochany przyjacielu", co nie znaczy, że one są takie same, bo przecież wiemy, i o czym ja tu pisałem, że między przyjaciółmi też są kłótnie.
Podsumujmy naszą wiedze. Miłość to dwie krople rosy, które zlewają się w jedno; przyjaźń, to dwie krople rosy wiszące na tym samym źdźble trawy, mające taki sam odcień, kształt, ale są od siebie oddzielone. Moim przesłaniem jest, abyśmy oddzielali przyjaźń od miłości. Nie zlewajmy ich w jedno. Mieszania szkodzą naturze. Delektujmy się miłością, czyli jednością i przyjaźnią, czyli dwoma oryginałami.
Przywykliśmy sądzić, że czas jest niezmienny i płynie jednakowo dla wszystkich. Nieprawda. Dla każdego mózgu „tyka” nieco inaczej, a jednoczesne wcale nie jest jednoczesne. Dla większości z nas świat jest poukładanym zbiorem przyczyn i skutków. Wiosna następuje po zimie, grzmot po błyskawicy, a ból po ukłuciu szpilką. Wszelkie odstępstwa od tej reguły jesteśmy skłonni traktować jak złudzenia, które należy ignorować lub racjonalnie wyjaśniać.
Takie postrzeganie świata związane jest z naszą percepcją czasu. Każdy wie, że płynie on niezmiennie i nieubłaganie od narodzin ku śmierci, od tworzenia do rozpadu, od porządku do chaosu. Niektóre badania dotyczące sposobów postrzegania czasu przez mózg sugerują jednak, że to, co z pozoru oczywiste, bynajmniej oczywiste być nie musi. Okazuje się, że dla naszego mózgu czas wcale nie płynie zawsze tak samo, a przyczyny potrafią niekiedy występować nawet... po skutkach. Zawsze naprzód, nigdy w tył
Z punktu widzenia fizyki czas jest tylko jednym z wielu parametrów określających, gdzie się znajdujemy. Można powiedzieć, że definiuje jeden z czterech wymiarów postrzeganej przez nas przestrzeni. Skoro zatem możemy pójść równie dobrze w prawo, jak i w lewo, w przód, jak i w tył, a przy nieco większym wysiłku także w górę, jak i w dół, dlaczego z równą łatwością nie umiemy przechodzić w przeszłość lub przyszłość? Ta niesymetryczność czasu wywołuje sporo zamieszania w świecie fizyków, ale to tylko jedna z wielu własności czasu, która - jeśli wziąć ją na zdrowy rozsądek - wydaje się zupełnie sprzeczna z logiką.
Drugą z takich własności jest jednostajność jego przebiegu. Przywykliśmy odmierzać czas. Kiedyś - porami roku czy wschodami i zachodami Słońca i Księżyca, później - za pomocą coraz precyzyjniejszych urządzeń mechanicznych i elektronicznych. Dziś potrafimy rozłożyć dzień na jednakowe, niemal infinitezymalnie małe części. A przecież dni nie mają jednakowej długości. Słońce ani Księżyc nie wschodzą o stałych porach i nie przebywają na niebie ciągle jednakowo długo. Zima nie trwa tyle samo co jesień czy wiosna. Dlaczego zatem, jeśli mówimy, że w kolejce czas nam się dłuży albo że godzina z ukochanym przemknęła nam jak jedna chwila, uznajemy to za złudzenie, li tylko expressio verbis? Skoro, gdy poruszamy się samochodem w przestrzeni, w ogóle nie dziwi nas to, że przyspieszamy i zwalniamy, dlaczego to samo w odniesieniu do przemieszczania się w czasie wydaje się nam niemożliwe?
Czego oko nie widziało, tego ucho nie słyszało
Naukowcy od jakiegoś czasu prowadzą badania nad reakcjami ludzkiego mózgu. W miarę poznawania jego tajników coraz częściej dochodzą do wniosku, że takie pojęcia jak „najpierw”, „potem” czy „jednocześnie” nie istnieją w oderwaniu od obserwatora, zaś dla różnych obserwatorów mogą tworzyć całkiem odmienne ciągi przyczynowo-skutkowe.
Ludzki mózg jest nastawiony na efektywność, nie na obiektywność. Niezależnie od tego, czy to wynik ewolucji, czy ślepego przypadku, widzimy, słyszymy i odczuwamy tylko to, co istotne dla przeżycia - osobnika lub gatunku. To dlatego nie sposób się na przykład samemu połaskotać. Prawidłowo działający mózg z góry przewiduje bowiem dotknięcie i wymazuje je tak skutecznie, że normalnie bardzo czułe neurony dotykowe w ogóle nie przesyłają dalej otrzymanej informacji. Podobnie (choć na innej zasadzie) jest z zapachami. Wchodząc do nieznanego pomieszczenia, z początku bardzo silnie odczuwamy rozmaite wonie, ale wystarczy kilka minut, aby stały się one neutralne. Dzieje się tak, bo mózg ocenił, że nie stanowią one dla nas zagrożenia, i stwierdził, że nie ma co dalej analizować czegoś, co - kolokwialnie mówiąc - ani ziębi, ani grzeje. Co innego zapachy niebezpieczne. Na przykład amoniak wywołuje silną reakcję unikową i nikt się do tej woni nie przyzwyczaja; dłuższe wdychanie par tego związku może bowiem zniszczyć drogi oddechowe.
Nierównoczesna równoczesność
Jeszcze ciekawsze zależności można zaobserwować podczas współdziałania wzroku i słuchu, dwóch najważniejszych zmysłów ostrzegających nas przed niebezpieczeństwem i pozwalających (przynajmniej w odległej przeszłości) zlokalizować potencjalne śniadanie. Każdy z nich inaczej zbiera informacje i innymi drogami przesyła je w głąb mózgu do analizy. Zadanie znajdującej się w naszej czaszce półtorakilogramowej białkowej galarety jest proste: zlokalizować ofiarę, złapać ją i zjeść. Ale przecież światło biegnie szybciej niż dźwięk, zatem powinniśmy najpierw królika zobaczyć, a potem usłyszeć (jak w przypadku grzmotu i błyskawicy). Tak zresztą jest, lecz gdy wydaje się nam, że oba bodźce docierają do nas równocześnie, w rzeczywistości ten wzrokowy pojawia się 150 ms wcześniej. Równoczesność wynika dopiero z późniejszej obróbki sygnałów przez mózg. Wzrokowy krąży bowiem po sieci neuronów i jest w niej analizowany właśnie blisko 150 ms dłużej niż słuchowy.
Co ciekawe, jednocześnie patrząc i słuchając, jesteśmy w stanie zarejestrować - czyli uświadomić sobie - bodziec o wiele słabszy niż próg pobudzenia każdego z tych zmysłów z osobna. Na przykład możemy dostrzec królika siedzącego o zmierzchu w trawie, mimo że szmer, jaki wywołuje, jest zbyt cichy, aby zarejestrowało go nasze ucho, zaś kształt zwierzęcia i barwa futerka na tyle niewyraźnie odcinają się od tła, że oko „w pojedynkę” nie rejestruje tych zmian. Królik nie umknie naszej uwadze dzięki temu, że sygnały z dwóch niezależnych źródeł (oka i ucha) łączą się w komórkach nakrywki (tectum). Ale uwaga! Największe wzmocnienie pojawia się, gdy wzrok odbiera sygnał ok. 150 ms wcześniej niż słuch. Wtedy właśnie rejestrujemy pobudzenie jako równoczesne.
Gdyby oba bodźce dotarły do mózgu rzeczywiście równocześnie… nie odebralibyśmy… nic, albo prawie nic. Z przeprowadzonych przez Mereditha w latach 80. eksperymentów wynika niezbicie, że komórki nerwowe odbierające jednocześnie bodźce wzrokowe i słuchowe są zdezorientowane. Po każdym pobudzeniu neuron musi bowiem chwilę „odpocząć”. Jak się okazuje, moment odpoczynku po odebraniu danych ze słuchu przypada u niego dokładnie wtedy, gdy nadchodzi sygnał z włókien szlaków wzrokowych. Reakcja jest zatem słabsza nawet od tej, jaką wywołałby sygnał z jednego tylko zmysłu.
Jak z powyższego wynika, zarejestrowanie sygnału dwoma zmysłami nie zawsze zwiększa jego wiarygodność.
W tej kwestii wszyscy (nie tylko mężczyźni) jesteśmy wzrokowcami. Zdaniem niektórych ekspertów oczy dostarczają nam ponad 70% informacji o otoczeniu i to narządowi wzroku jesteśmy skłonni najbardziej ufać.
Mówić, milcząc
Ta ufność sprawia, że ulegamy innego rodzaju złudzeniom. Jeśli widzimy jakiś obiekt (weźmy ponownie nasz ulubiony przykład: królika) i jednocześnie słyszymy dźwięk, mózg niemal automatycznie przypisuje ten dźwięk do widzianego obiektu. Nawet jeśli królik mruczy albo gdacze! Dopiero po dłuższej chwili dociera do naszej świadomości absurdalność takiego połączenia. Złudzenie „przypisania” pojawia się nawet wówczas, gdy rzeczywiste źródło dźwięku znajduje się w miejscu oddalonym o 30 stopni względem postrzeganego obiektu. Na tej zasadzie, oglądając brzuchomówcę z lalką, jesteśmy bardziej skłonni przypisać wypowiadane słowa postaci szeroko i wyraźnie otwierającej usta niż tej, która ma je półzamknięte. W naturze kojarzenie pozwalało na wyłapywanie z szumów tła interesujących sygnałów i ich wzmacnianie, jeśli wyglądały na pochodzące z jednego źródła. Tym samym mózg pozwalał na precyzyjniejszą lokalizację zdobyczy bądź niebezpieczeństwa.
Wzajemne wzmocnienie i ujednolicenie bodźców zanika nagle po przekroczeniu „magicznej” bariery 30 stopni między obiektem widzianym a słyszanym. Od tego momentu zaczynamy postrzegać źródła dźwięku i obrazu jako dwa odrębne - a zatem mniej interesujące - obiekty. Jak z tego wynika, nasz mózg ma kiepskie pojęcie zarówno o tym, co jest jednoczesne w przestrzeni, jak i o tym, co w czasie. Co więcej, zasady wypracowane w odniesieniu do prostych, automatycznych skojarzeń zmysłowych mózg przenosi - jak się okazuje - także na wyższy poziom, w sferę kulturową.
Talibowie w Klewkach
Zapewne niejednemu z nas zdarzyło się rano jechać zatłoczonym tramwajem. Jeśli po wyjściu zauważymy, że mamy odsunięty suwak torby, a w środku brak portfela, jakie jest pierwsze skojarzenie? Ukradli mi w tym tramwaju! To na pewno ten wstrętny typ, który się tak na mnie pchał! Tymczasem wieczorem, po powrocie do domu, okazuje się, że portfel leżał sobie spokojnie na stole i po prostu zapomnieliśmy go rano włożyć do torby. Ludzki umysł skłonny jest dopatrywać się przyczyn i skutków nawet tam, gdzie rządzi czysty przypadek. Dlatego niektórzy gotowi są przypisywać uzdrowicielską moc noszonym w kieszeni kasztanom, zaś inni sądzą, że kilkakrotnie widziane w opuszczonej chlewni światła są dowodem na lądowanie UFO.
Związki przyczynowo-skutkowe porządkują świat. Pozwalają podejmować właściwe decyzje. Gdyby okazało się, że czas może płynąć równie dobrze w obydwu kierunkach, znikłaby większość porządku w znanym nam otoczeniu. Stłuczenie szklanki stałoby się równie prawdopodobne jak jej złożenie ze szklanych okruchów. Pojawia się wątpliwość, czy postrzegana przez nas asymetria czasu nie wynika między innymi ze specyficznej budowy ludzkiego mózgu, który broniąc się przed zalewem informacji wymagających dokonywania większej niż jego możliwości liczby szacowań i wyborów, po prostu... nie dostrzega symetrii czasu. Można by tu się posłużyć analogią: ludzkie oczy także nie dostrzegają podczerwieni i nadfioletu, choć te wycinki spektrum fal świetlnych są równie realne jak światło przez nas widziane.
Gdy godzina jest chwilą, a chwila godziną
Niestandardowe wnioski wypływają także z prac nad postrzeganiem samego upływu czasu. Od dawna wiadomo, że wszyscy mamy w sobie wewnętrzny zegar, który reguluje naszą aktywność. Precyzyjniej mówiąc, istnieje nawet kilka takich zegarów, z których każdy pracuje w innym rytmie, ale wszystkie razem są ze sobą skoordynowane, zaś całość wewnętrznych mechanizmów dopasowuje się do otoczenia. To dlatego budzimy się ze słońcem, a w ciemnościach tracimy wigor i najchętniej położylibyśmy się spać. Rytm światło-ciemność reguluje wydzielanie wielu ważnych hormonów, w tym rozbudzającego kortyzolu (maksimum stężenia ok. 3 nad ranem) i nasennej melatoniny (maksimum ok. 20).
Jeśli przebywamy w sztucznie stworzonych warunkach, na przykład w zupełnej ciemności, także mamy okresy odpoczynku i czuwania. Jednak wówczas okazuje się, że cykle te nie są ściśle skorelowane z zewnętrznym upływem czasu. U większości z nas „wewnętrzna doba” trwa nie - jak można by oczekiwać - 24 godziny, ale raczej nieco ponad 25! Bywają też osobnicy z zegarem, który się spieszy; cały cykl zamyka się u nich w nieco ponad 23 godzinach. Zmiany pór dnia są zatem czymś w rodzaju korektora, który dopasowuje nasz wewnętrzny rytm do zewnętrznych warunków. Regulacja ta jednak ma swoje ograniczenia. Wszelkie większe, niefizjologiczne odchylenia prowadzą do rozchwiania kruchej równowagi. Dlatego po przelocie przez Atlantyk cierpimy na tzw. jet-lag i senność męczy nas w środku dnia. Ta sama przyczyna powoduje, że robotnicy pracujący na trzy zmiany mają obniżoną odporność i częściej cierpią na wrzody żołądka. Wewnętrzne zegary potrzebują bowiem czasu, aby dopasować się do zmian otoczenia. Wytrącanie ich z tego rytmu sprawia, że organizm zaczyna szwankować.
Deuter albo wielka kraksa
A co się dzieje, jeśli czasu potrzebnego na dopasowanie wewnętrznych zegarów do otoczenia z jakichś powodów nie ma? Jeśli na przykład w czasie jazdy samochodem wpadliśmy w poślizg i pędzimy w stronę rowu z niebezpieczną prędkością? Zwykło się mówić, że w takich momentach całe życie przelatuje człowiekowi przed oczyma. A przecież życie to długi okres. W jaki zatem sposób pamięć robi nam ten iście magnetowidowy fast-rewind? Okazuje się, że mechanizmy neurohormonalne, zmieniając prędkość działania wewnętrznych zegarów, potrafią dla naszego mózgu czas rozciągać lub skracać. W sytuacjach kryzysowych wewnętrzny „mechanizm zegarowy” zaczyna w pewien sposób zwalniać. Wówczas subiektywna minuta wydłuża się, pozwalając zareagować na bodziec w czasie, który normalnie wydawałby się nam o wiele za krótki. Z kolei przyjemność „nadpędza” wewnętrzny zegar i dlatego wydaje się, że miłe chwile są krótsze niż inne. Dwutygodniowy urlop w Egipcie mija „jak z bicza trzasł” i już trzeba wracać do pracy, gdzie każdy dzień dłuży się jak tydzień. W niedawnych badaniach opublikowanych na łamach „Science” amerykańscy badacze udowodnili, że czas płynie inaczej w zależności od... nastroju. U osób z chorobą dwubiegunową w fazie depresji wewnętrzne mechanizmy „tykały” wolniej, za to w fazie manii przyspieszały, sprawiając, że każdy dzień mijał niczym na górskiej kolejce. Podobnie jest np. u schizofreników, u których nadmiar dopaminy w mózgu sprawia, że odczuwają, jakby cały świat wokół nich pędził w zawrotnym tempie.
Złudzenie? W doświadczeniu przeprowadzonym na myszach pojonych zamiast zwykłą wodą cieczą, w której część atomów wodoru zastąpiono dwukrotnie cięższymi atomami jego izotopu - deuteru, wykazano, że wewnętrzny biologiczny zegar tych gryzoni zaczął... zwalniać niezależnie od zewnętrznych bodźców światło-ciemność, za to proporcjonalnie do stężenia deuteru w mieszance. Zatem czysto fizyczna zmiana środowiska doprowadziła do subiektywnego zwolnienia postrzegania upływu czasu.
Czy na pewno tylko subiektywnego? A może złudzeniem jest nasze przeświadczenie o niezmienności czasu? Może tak naprawdę czas postrzegany przez nasz mózg płynie w innym rytmie dla każdego i aby tego doświadczyć, nie trzeba wcale wylatywać w kosmos z prędkością bliską światła? Relatywizm czasu tkwi być może nie tylko w równaniach teorii względności. Jest o wiele bliżej. Tuż, tuż - w naszej głowie.
śmierć
Ekonomia Zbawienia rządzi się swoimi autonomicznymi prawami. Bardzo często mamy do czynienia z czymś, co Tomasz Moore nazywa syndromem wypalenia duszy. Otóż, kiedy już wszystko wydaje nam się stracone, kiedy ciało staje się coraz większym ciężarem, kiedy nie ma żadnej nadziei, kiedy dochodzi prawie do unicestwienia naszej osobowości, i kiedy mamy już absolutną pustkę w duszy, dopiero wtedy zaczyna się w nas coś odradzać i kiełkować. I to jest ten rosnący w nas Bóg. Bo czasem musi się aż wypalić dusza, aby mogło dojść do przeobrażenia, do duchowej odnowy.
Chorzy posługują się bardzo często językiem symboli...
Przeglądałem kiedyś wspaniałe rysunki wykonane przez młodego, śmiertelnie chorego Kanadyjczyka. Na jednym z nich jest człowiek, który patrząc na Jezusa Chrystusa, widzi pięć strzykawek z igłami. To była taka dość częsta wśród pacjentów próba identyfikacji własnego cierpienia z cierpieniem Chrystusa.
O niezwykłej symbolice świata ludzi cierpiących wspomina także Elisabeth Kübler-Ross w swojej książce "Życiodajna śmierć". Opisuje w niej pokryte rysunkami motyli ściany baraku, w którym najmłodsi więźniowie obozu koncentracyjnego w Majdanku spędzali ostatnie godziny swojego życia. I okazuje się, że te znaki mają jakieś uniwersalne znaczenie, bo motyle malowała także patronka nasza dziennego hospicjum Joasia Drażba, która nigdy nie czytała książki Kübler-Ross. To była jej ucieczka przed cierpieniem, przed bólem. Symbolika pozwala więc człowiekowi w jakiś sposób wyzwolić się od cierpienia i przekłada się w jakiś sposób na to, jak ludzie traktują śmierć i umieranie.