Zwyczajna miłość
- To jak to jest z tą miłością? Myślałem, że nie istnieje, wiesz? A teraz się waham. I jeśli jest coś, czego nienawidzę bardziej od obmacującego cię pod publikę Kaoru, to jest to niepewność. Różni się, jakoś jednak się różni... zazdrość nie pozwala myśleć racjonalnie, nie pozwala czuć i oddychać tak, jak czuje i oddycha człowiek spokojny... i, wiesz, uczyli mnie tego, serio. Że niszczy, że zniewala, że powoli zabija. Niemalże jak moje zwierzątko, co? A niepewność cię nie zabije, ale zniszczy. Nie śmiertelnie, to nie tak, ale...
Czasem można rozmawiać bez słów. Można mówić oddechem, bezgłośnym szeptem, cichym westchnieniem, ruchem ciała. Czasem można tę mowę zrozumieć.
- Może i wiesz. Może rozumiesz. Chciałbym być pewien, że rozumiesz, bo gdybyś rozumiał... wiesz, jak to jest. Rozumienie a zrozumienie to dwa bieguny, ale jak nie od razu Rzym, tak nie od razu Toshiya nauczył się, że kochać można nie raz, można wiele razy, ale nie naraz właśnie... Czuję się jak idiota, rozmawiając o tym z tobą. Kiedyś... nieważne.
Nigdy nie pokazano ci miłości, prawda? Nie spojrzałeś na nią mrużąc oczy, jak patrzy się na słońce, nie musiałeś odwracać twarzy przed jej siłą, jak czasem kulisz się przed wiatrem. I patrz, żar z ogniska zmusza cię do utrzymywania dystansu, jeśli nie chcesz spłonąć od jednej iskry. Miłości tak przecież nie widziałeś. Ale widziałeś twarz Kyo, gdy... wiesz. Widziałeś cierpienie tym boleśniejsze, że nie ujawnione, widziałeś matkę, pokazującą świat dziecku, co widziałeś? Może ból. Może strach. Radość. Groteskę. Tak czasem silne, choć nie pokażesz palcem ich rysów twarzy, nie określisz ich sylwetki. Zobaczysz je tak, jak ogląda się sztukę, i odwrócisz wzrok. Wielkie uczucia to samotnicy. Tyle, że te złe, to samotnicy śmiertelni, prawda?
- A daj mi spokój z tym telefonem, nie będę się płaszczył, jak rozhisteryzowana nastolatka, widząca księcia w tysiącach kolejno napotkanych dzieciaków. Bell wynajdując telefon nie ograniczył się do jednokierunkowych przekazów, wiesz? To działa w obie strony. Ocean, głusza, plaża. Nawet pieprzona Antarktyda. Zasięg rażenia jak w reklamach Adidasa...
Widziałeś kiedyś twarz dumy? Nie, bo nie posiada twarzy. To bezkształtna, przezroczysta maska, opinająca się na twarzy, zmieniająca jej rysy, zamykająca w niej uczucia. Duma nie ma jednego kształtu, określonego charakteru. W końcu beton też nie jest, u diabła, jednolity.
Ciemność zalewającą pokój rozświetlał jedynie ekran grającego cicho telewizora. Die z niesmakiem zerknął na widoczne właśnie na wizji dwie części składowe Dira. Kyo, wyglądający na znużonego, opierał się o ramię basisty.
Siedzący naprzeciwko Daisuke Shin, zmarszczył brwi. Myślał nad czymś, przygryzając dolną wargę, idiotyczny nawyk zapamiętany jeszcze ze szkoły, pozwalający w bliżej nieokreślony sposób zwiększyć skupienie. Gitarzysta popatrzył na niego, nagle rozbawiony. Zachowywał się jak pensjonarskie dziewczę, z niecierpliwością wyczekujące pierwszego w życiu balu na salonach.
- Nie łam się, przecież wiesz, że Kyo do ciebie wróci... z Toshiyą to tylko przyjaźń, nie bądź zazdrosny! - powiedział przekornie. Nie do wiary! Shinya go najwyraźniej nie usłyszał... odezwał się dopiero po chwili.
- Ty nie żałujesz, Die?
- Czego?
- Och, daj spokój. Znam na wylot ten twój kretyński, czerwony łeb. I całkiem nieźle znajduje w nim miejsce, zajęte przez pewien fioletowy, wiesz...
Die parsknął z irytacją, ale nie zdołał powstrzymać zdradzieckiego, rozbawionego uśmieszku, czającego się w kąciku ust. Shinya zerknął na niego, i nagle obaj wybuchnęli dzikim śmiechem.
- Aż tak to widać? A myślałem, że kto jak to, ale ja umiem już udawać lepiej, niż zachowywać się naturalnie - powiedział z przekąsem Die.
- Że wiesz, jak być błaznem nie znaczy, że zapomniałeś, jak być człowiekiem.
W nagle zapadłej ciszy, zakłócanej odległym szumem ulicy, dwóch mężczyzn wpatrywało się w siebie. Oczy Die'a zamigotały ciepłymi iskierkami, gdy usłyszał ostatnie słowa przyjaciela. A jednak...
- Ile się z tym czaiłeś, co?
- Wiesz, ciężko nie zauważyć, jak kolo siebie krążycie. Swoją drogą, to nawet ciekawe. Macie jakiś określony centymetr bezpieczeństwa? Jak jeden tu, to drugi za nim, ale brońże panie, nie od razu, tylko czystym przypadkiem! Po...
- ... ręczniki! - dokończyli zgodnie, wybuchając ponownie śmiechem.
Shinya patrzył na gitarzystę z twarzą opartą na dłoni. Coś w jego oczach nie podobało się Daisuke, choć nie do końca wiedział, co to jest.
- Wiesz, jak się w ogóle dowiedziałem? Kiedyś po koncercie zostaliście z Kaoru wszystko pozałatwiać. On sprawy z ludźmi z ekipy technicznej, ty kręciłeś się podejrzanie blisko. A że znam twoje zamiłowanie do wyłgiwania się z takich spraw, zdziwiło mnie to... czekałem na zapleczu. Wiesz, tam koło kostiumów. No i w końcu przyszliście, ale nie zdążyłem się odezwać, jakoś tej swojej obecności zaznaczyć, a wy... Boże, Die, ty nie wiesz, co ja czułem. Potworne zażenowanie. Na początku wstyd, pomieszany z szokiem, nie skłamałem, ale było cos więcej - pożądanie. Patrząc na zachłanne pocałunki Kaoru, pokrywające każdy milimetr twojego ciała, czułem rosnące pożądanie. Jak ja siebie nienawidziłem! Wiedziałem, że powinienem się ujawnić, nie patrzeć, nie słuchać. Ale stałem jak sparaliżowany, dłonie powoli błądziły po całym ciele, jakby niezależne ode mnie. Gdy wziął cię w usta, zacisnęły się na moim podnieceniu niemalże boleśnie, z każdym ruchem jego języka na tobie, czułem go na sobie... widziałem ciebie, jak próbujesz uchwycić dłońmi powietrze, gdy wsuwał w ciebie palce. Jęczałeś, a ja... drżałem razem z tobą. Brutalnie prawie przewróciłeś go na plecy, niecierpliwymi rękoma drażniąc wnętrze ud, znacząc ustami ślady swojego pożądania. Gdy zatopiłeś się w nim, znieruchomiałem. Poczułem niemal fizyczny ból, ale nie z fizycznością związany. Znam Kaoru tyle lat, znam na pamięć każdą z jego masek, nauczyłem się rozszyfrowywać wszystkie lekkie grymasy na jego twarzy, ledwie widoczne drgnienia ust, gdy coś go niepokoi, bawi, czy drażni. A wtedy... takiego Kaoru znasz tylko ty, Die, nikt inny nie powinien nawet widzieć jego twarzy, gdy się w nim poruszałeś. Miłość nie zmusza do odwrócenia wzroku, a ja to zrobiłem. Patrzyłem na was, na twoje biodra, unoszące się i opadające nad nim, na jego dłonie, zaciskające się na twoich plecach... wasze usta wyznaczały drogę mojego pożądania. Doszedłem, opryskując nasieniem rzucony na podłogę kostium Kyo; zagryzione wargi stłumiły krzyk, wyrywający się na zewnątrz. Płakałeś, Die, płakałeś ze zwykłego, prostego szczęścia, gdy Kaoru ciężko oddychał, tuląc się do ciebie, a ja stałem jak idiota, ze spuszczonymi do kostek spodniami i nieznośną świadomością, że nie powinno mnie tam być, że do końca sobie tego nie wybaczę, że...
- Jezu, Shinya, zakładam, że się napatrzyłeś... - z nieudaną próbą ukrycia zażenowania, kręcił głową.
Perkusista uśmiechnął się delikatnie, wytrącony z własnych wspomnień.
- Cóż, uznajmy, ze wtedy zrozumiałem, czemu naprzemiennie z naszym liderem macie niejakie trudności z siadaniem.
- Skończ! - Die wybuchnął śmiechem, nie zauważając ulgi malującej się na twarzy Shinyi.
Niebezpieczeństwo zażegnane. Rozbawić Daisuke znaczyło tyle, co wygrać partię.
Jednak gitarzysta spoważniał. Z cichym westchnieniem sięgnął po leżącą na stoliku paczkę lightow, nie zwracając uwagi na zdegustowane spojrzenie młodszego. A jednak, karmimy zwierzątko.
- Widzisz... - Die zaciągnął się dymem, wystukując palcami wolnej reki jakiś nerwowy rytm na swoim udzie. - A jednak nie bez kozery w parach powinien być ten ktoś uległy, jak to się mówi? stały uke? Zazdroszczę wam czasem z Kyo... Jesteś uroczy, gdy się rumienisz, wiesz? - Die mrugnął do niego.
Shinya w milczeniu obserwował zmieniające się jak w kalejdoskopie nastroje przyjaciela. Die był jedyną osobą jaką znal, tak absolutnie szczerą w wyrażaniu emocji; jego maska ograniczała się do jej braku. Kotłujące się w nim namiętności, buzujące uczucia, natychmiast znajdowały odbicie na jego twarzy. Posłał mu ciepły uśmiech. Tak ciężko jest zachować przyjaźń, a jednak ten wariat bez wątpienia był jego przyjacielem. Die niemalże czuł fale ciepła, dobre fale pozytywnej energii. I juz wiedział, że nieznośny smarkacz wyciągnie z niego, co będzie chciał. Przyjaciel.
- Kaoru nie jest uke, ja też nie... ale... jakby to... wiesz, ja dla niego mogę być, i on dla mnie czasem jest... - Rozłożył bezradnie ręce, jakby tłumacząc to, czego nie potrafił ubrać w słowa.
Shinya pokiwał głową, raz, drugi. Z uśmiechem zerwał się z kanapy, wyrywając zaskoczonemu gitarzyście niedokończonego papierosa, odgasił go w popielniczce, po czym wybiegł do przedpokoju, by po krótkiej gmeraninie w kieszeni czarnego płaszcza, wyciągnąć z niej telefon, i - zanim Die zdążył zareagować - zamknąć się z nim w łazience. Nie zważając na dobijającego się do drzwi Daisuke, pospiesznie wystukiwał kolejne słowa w wysyłanym z jego komórki sms-ie.
- Ty popieprzony idioto, wyłaź natychmiast i natychmiast przestań robić to, co robisz!!! Już...!
- Nie mogę! Muszę skończyć, chcesz mi pęcherz rozwalić? - Szydercze prychnięcie, dobiegające zza drzwi, sugerowało, że Die nie dał się nabrać na rzekome potrzeby fizjologiczne. - No już, już...
Potwierdził wysyłanie wiadomości, przezornie schował komórkę w koszu na brudną bieliznę i otworzył raptownie drzwi, o mało nie tratując Die'a, grzebiącego w zamku śrubokrętem.
Die podejrzliwie obadał go wzrokiem, a nie dopatrzywszy się niczego szczególnego, poza może nieco zbyt niewinnym uśmiechem, wzruszył ramionami. I tak mu nie powie, po kiego zamknął się w łazience, więc można się nie denerwować przynajmniej... co miał zrobić i tak zrobił.
Dzwonek do drzwi rozdźwięczał się nagłym, przenikliwym terkotem. Die szedł otworzyć, patrząc podejrzliwie na Shinyę, który zaśmiewał się w duchu.
Szybki jest Kaoru, szybki! Ciekawe, jak długo jeszcze błąkałby się w okolicy, nie mając odwagi ustąpić i przeprosić, a Die siedział, wypalając jednego papierosa za drugim, i psiocząc na niego... dzieci, dorosłe dzieci...
Czasem słowa nie są potrzebne.
Gdy ktoś, kogo kochasz, rzuca ci się na szyję, gdy twój stłumiony płacz rozrywa powietrze. Gdy po chwili już nie jest wiadomo, czy śmiejecie się, czy płaczecie. Gdy cicho zamykają się drzwi za twoim najlepszym przyjacielem, ustępującym świadomie przed miłością, ale jej nie odbierającym. Gdy czujesz, że przyjaźń bywa, a miłość istnieje. Gdy czujesz je, choć przecież nie da się ich zobaczyć w jednej, widzialnej formie.
Gdy kochasz.