Symulakry i symulacja , Baudrillard, Jean
Przemysław Czapliński*
2006-02-10, ostatnia aktualizacja 2006-02-10 19:45
W wizji francuskiego filozofia Jeana Baudrillarda koniec historii nie polega na tym, że nic się nie dzieje, lecz na tym, że dzianie się jest pozbawione znaczenia. Kiedy historię możemy rozumieć na nieskończenie wiele sposobów, nic już nie jest prawomocną opowieścią o dziejach. W rękach zostaje nam wirówka zdarzeń
Fot. Paweł Ulatowski / AG
Przemysław Czapliński
Jest jednym z najbardziej wpływowych myślicieli współczesnych. Jego rola wynika zapewne stąd, że z uwagą obserwuje zjawiska masowe, ale masowości tej nie schlebia ani nie patrzy na nią z góry. Bywa nazywany McLuhanem epoki mediów elektronicznych - filozofem, który bodaj najostrzej sformułował wnioski dotyczące naszego uczestnictwa w świecie klawiatur, ekranów i impulsów. W świecie, z którego nikt już nie może się wyprowadzić, ale w którym nikt tak naprawdę nie potrafi zamieszkać.
Książka, która do nas właśnie dotarła, "Symulakry i symulacja", została napisana w 1981 roku. I choć wielu czytelników i znawców Baudrillarda wyżej ceni olśniewającą "Amerykę" (1986, wyd. polskie 1998) czy inspirujące "Rozmowy przed końcem" (1997, wyd. polskie 2001), to przecież właśnie "Symulakry" stoją u podstaw światowej sławy autora. Tytułowy termin wszedł do powszechnego słownika, a rozważania zawarte w książce zainspirowały twórców "Matriksa". Odtąd Baudrillard stał się Jeremiaszem nadchodzącego świata.
"Symulować" - to udawać, że ma się coś, czego się nie ma. Nie jest to jednak zwykłe udawanie, ponieważ symulacja przyjmuje cechy zjawiska naśladowanego - jak chory, który nabywa objawów choroby przez siebie symulowanej. Rezultat symulacji podważa więc rozróżnienie pomiędzy "prawdziwym" i "fałszywym", pomiędzy "rzeczywistością" i "wyobrażeniem". To przypadek udawania, które staje się prawdą, to wyobrażenie, które wytwarza rzeczywistość.
Baudrillard twierdzi, że ponowoczesność to właśnie świat symulakrów - znaków nieodsyłających do niczego poza samymi sobą. W miejsce ikony - dawnego wyobrażenia Boga - wchodzi ikonka, czyli znaczek oznaczający sam siebie. W erze nowoczesnej kapitalizm udawał, że kontroluje produkcję towarów, w erze ponowoczesnej podstawową aktywnością społeczną stała się produkcja i wymiana znaków. Jednakże ani władza, ani kapitał, ani samo społeczeństwo nie panuje już nad tą produkcją - znaki krążą bezustannie w niekończącej się wymianie, wprawiając rzeczywistość w stan płynny. Kończą się możliwości porządkowania świata, bo nieprzerwana cyrkulacja znaków nie pozwala układać zdarzeń w jasne relacje "przyczyna - skutek" czy "znak - znaczenie".
Ta nowa rzeczywistość nie skrywa już żadnej podszewki, drugiego dna, spodniej warstwy. Powierzchnia świata jest jego głębią - jest wszystkim, co istnieje. I tu właśnie zaczyna się apokalipsa według świętego Jeana. Bo według Baudrillarda istnieje tylko to, co widać - ale właśnie to, co widać, nie istnieje.
Ostateczne rozwiązanie kwestii rzeczywistości
Baudrillard przekonuje, że mamy do czynienia z procesem "nabierania rzeczywistości" przez znaki. Trzeba to rozumieć co najmniej dwojako: jako przejmowanie przez znaki roli spełnianej dotąd przez to, co realne, lecz także jako udawanie rzeczywistości. Ale w świecie symulakrów nie można już odróżnić kopii (przedstawienia) od oryginału (świata jako takiego): w efekcie rzeczywistość nie tyle znika, ile pleni się w nieskończoność odbijana przez kolejne przedstawienia, a sens, zabrany przez znaki, zostaje nam zwrócony w nadmiarze.
Ubywanie sensu - które doprowadziło do tego, że dziś zamieszkujemy "pustynię realnego" - przebiegało w czterech etapach. Wszystkie one dotyczyły fundamentalnej relacji pomiędzy znakiem i światem.
Czy rzeczywiście jest to tak ważny związek? Chyba jednak tak. Gdybyśmy sądzili, że pomiędzy wizerunkiem Boga i Bogiem samym nie zachodzi żaden związek, nie byłoby wojen religijnych, problemów metafizycznych, okrucieństwa i miłosierdzia w imię Boga, nie byłoby Biblii jako "wielkiego kodu" kultury europejskiej, nie byłoby Kościoła jako najstarszej instytucji. Gdyby dokumenty sygnowane przez władze państwowe były traktowane jako ozdoby graficzne, nikt nie poszedłby do wyborów, nie stawiałby się do wojska, nie płacił podatków. Gdyby słowa nazywające świat uznawano jedynie za dźwięki, nigdy nie zabijalibyśmy się o swoje opowieści. Rację ma więc Baudrillard, twierdząc, że relacja pomiędzy znakiem i rzeczywistością stanowi w kulturze europejskiej fundament wszelkich porządków społecznych, wyobrażeń o władzy i sposobów zdobywania wiedzy. Pakt referencyjny to podstawa naszych dziejów.
Ale ów pakt podlegał zmianom. Najpierw uważano, że obraz stanowi odzwierciedlenie głębokiej rzeczywistości, a więc że znak należy do porządku sakramentu. Potem uznano, że obraz skrywa i wypacza głęboką rzeczywistość, stanowiąc "niewłaściwy pozór" i należąc do "porządku złych wróżb". Na etapie trzecim obraz "skrywa nieobecność głębokiej rzeczywistości", a więc "udaje, że jest pozorem" i należy do porządku czarnoksięstwa. I wreszcie na etapie czwartym obraz pozostaje "bez związku z jakąkolwiek rzeczywistością: jest czystym symulakrem samego siebie".
Z pewnym ryzykiem można spróbować przyporządkować do tych faz poszczególne formacje w dziejach kultury europejskiej: starożytność, średniowiecze, nowoczesność, ponowoczesność. W starożytności uważano bowiem, że obraz świata jest cieniem prawdy - jest znakiem idei. W średniowieczu żaden obraz i żaden znak nie mógł być pełną reprezentacją rzeczywistości prawdziwej, więc uważano go za jej zasłonę, a nawet za zniekształcenie - wszak nic nie potrafi reprezentować boskiej strony bytu, stanowiącej istotę wszystkiego. W nowoczesności, która rozpoczęła demontaż wyobrażenia Boga jako poręczyciela sensu i prawdy, skoro rzeczywistość głębsza poczęła znikać, tedy znak mógł oszukiwać, że do niej odsyła - w istocie skrywając brak sensu i udając własne zakotwiczenie w porządku najwyższym. I wreszcie - ponowoczesność: znaki, które nas otaczają, nie skrywają już braku odniesienia, nie udają odsyłaczy do rzeczywistości, której nie ma. Jeżeli do czegoś odsyłają, to do siebie nawzajem, jeśli coś odwzorowują, to kopie, które są dla nich oryginałami. W końcu nikt z nas nie sądzi, że pomnik warszawskiej syrenki przedstawia prawdziwą syrenę, że wykresy graficzne ilustrujące frekwencję wyborczą odsyłają do faktycznie istniejących bytów, że znaki drogowe reprezentują coś więcej niż umowne i konwencjonalne komunikaty.
Ryzyko takiego przyporządkowania dziejów znaku do konkretnych formacji jest znaczne, bo aforystyczny styl Baudrillarda, pełen paradoksów i pytyjskich figur, nie służy precyzji. Lecz jeśli nawet popełnimy błąd w przypadku epok starszych, nie pomylimy się co do czasów współczesnych: we wszystkich książkach autor podkreśla - i niczym biblijny prorok wyklina, i niczym poeta zaklina - że ponowoczesność zmieniła relację pomiędzy znakiem i rzeczywistością.
Zmiana jest radykalna: oto dziś nie ma już żadnej referencji i nie ma rzeczywistości, do której znak mógłby odesłać. Ta relacja została pochłonięta przez "precesję symulakrów". Nie "pro-cesję", lecz "pre-cesję" - czyli uprzedni względem rzeczywistości napór modeli, kopii obywających się bez oryginału, wizerunków, które reprezentują same siebie. Jest to "koniec metajęzyka, koniec metafizyki, koniec metafory - oto czysty znak, czyste zdarzenie. Ponieważ wszystko zostało urzeczywistnione, niczego już nie ma na końcu, wszystko jest tutaj, czyli po końcu" ("Rozmowy przed końcem").
Kto to zrobił?
Według Baudrillarda świat symulakrów jest wytworem naszej rozpaczliwej i żarłocznej pogoni za rzeczywistością - za prawdą, tożsamością, pojęciem, jasnością. Dążąc do absolutnej pewności, skroiliśmy świat skrajnie niepewny; chcąc, by wszystko można było zobaczyć, stworzyliśmy model świata, który nie odsyła do niczego poza samym modelem.
W takiej rzeczywistości, medialnej, wirtualnej, elektronicznej, aby powrócić do siebie - aby odzyskać własną tożsamość, pewność, pojęcie samego siebie, odniesienie do rzeczywistości - trzeba posłużyć się przemocą. Albo inaczej: każde ustanowienie samego siebie poza istniejącym porządkiem symulakrów, wbrew temu porządkowi, staje się przemocą. Nie możemy bowiem inaczej upomnieć się o własną tożsamość, jak tylko wyłamując się z globalistycznego porządku znaków, w którym zabrakło miejsca dla jednostkowej różnicy.
To, co oferuje nam współczesny świat, jest upokarzającym darem: w jednej chwili otrzymujemy od tego świata wszystko - naszą tożsamość, biografię, porządki marzeń i spełnień. W pakiecie promocyjnym rzeczywistość jest zawsze na miarę naszych oczekiwań, a w razie reklamacji producent "zwraca różnicę". Tam zaś, gdzie różnica ulega zwrotowi, sama różnica - czyli jednostkowa odrębność, czyli ktoś konkretny - nie robi różnicy. Świat stworzony w imię uznania każdej odrębności, pożera wszelką indywidualność, zwracając ją pod postacią symulakrum - naszej podmiotowości podrobionej.
Ów dar przesadny, dar boski, uświadamia nam naszą nicość. W zamian za "nic, którym jesteśmy", otrzymaliśmy wszystko, którym nie możemy nie być. W odpowiedzi na taką rzeczywistość - dobrą, demokratyczną, konsumpcyjną, liberalną, otwartą, przyjazną, politycznie poprawną, widoczną jak na dłoni, dostępną - można być tylko konsumentem lub terrorystą. Albo dajemy się pochłonąć cyrkulacji znaków, albo w odpowiedzi na "nadmierny dar" szafujemy jedynym dobrem, które nam jeszcze pozostało - własnym życiem. W złym świecie, który sami sobie zgotowaliśmy, albo pozostajesz Mister Andersonem, albo tracisz życie jako Neo.
Dziwna historia
Przenikliwość Baudrillarda bywa niezwykła, wnioski - niepokojące, styl - narkotyczny. Ale przecież można go czytać i podziwiać, a jednocześnie - od niego samego uczyć się wątpienia.
Oto na marginesach jego prac, w gąszczu metafor pojawia się historia inna od tej, którą autor snuje na kartach głównych. Trzeba bowiem zauważyć, że posługuje się on równocześnie dwiema figurami historii: pierwsza z nich to dzieje przemian, które rozgrywały się do teraźniejszości, druga - to zastygła, mitycznie znieruchomiała, niepoddająca się żadnym modyfikacjom teraźniejszość.
Baudrillard, co łatwo zauważyć, potrzebuje obu tych narracji: pierwsza, o głębokich zmianach w przedstawianiu rzeczywistości, jest mu niezbędna dla uświadomienia nam, że nasze dzisiejsze obrazy elektroniczne nie są tym samym, co renesansowe malowidła czy filmy z pierwszej połowy XX wieku. Jeśli mamy się zaniepokoić zjawiskiem utraty rzeczywistości - a tu Baudrillard z całą pewnością ma rację, usiłując wywołać trwogę - to musimy zrozumieć, że niegdysiejsze obrazy malarskie czy filmowe wcale nie pozwalają twierdzić: "zawsze istniały zakłócenia na linii znak - rzeczywistość". Według Baudrillarda zmienne dzieje relacji między obrazami i rzeczywistością nie są historią ciągłą, w której typy przedstawień podlegałyby kumulacji jak w bingo. Tutaj zwycięzca bierze wszystko - zagarnia pulę i likwiduje swoich poprzedników: książka zlikwidowała kulturę ustną, telewizor zabił książkę, media wirtualne unicestwią telewizję.