ŚMIECH NA POGRZEBIE
Jedna z eskimoskich legend opowiada, że gwiazdy to nic innego, jak otwory w niebie, przez które nasi ukochani zmarli mrugają do nas, dając znać, że nadal nas kochają i bynajmniej nie jest im tam smutno.
*
Rena weszła do pustego mroczniejącego już kościoła i weszła do ławki, która znajomo jakoś skrzypnęła. Rena uśmiechnęła się, a wieczna oliwna lampka przy ołtarzu jakby zamigotała. I dlatego wróciło wspomnienie sprzed dwudziestu lat. Siedziała w tej samej ławce, a mrok wtedy opadł na jej serce i duszę. Była to Msza pogrzebowa najbardziej ukochanej istoty na świecie - jej Matki. Z nikim nie była tak zżyta i tak bliska. Wszystkie ważne wydarzenia w jej życiu Matka przeżywała bardziej niż ona. Oklaskiwała jej występy, przeżywała rozstrój nerwowy podczas jej egzaminów, uczyła, jak dawać sobie radę po śmierci taty, przeżywać miłosne zawody, jak zaczynać pracę wśród dzieci ulicy i jak się modlić, gdy wszystko zawodziło. A ta głucha kościelna cisza była nie do zniesienia dlatego, że ucichł na zawsze jej charakterystyczny śmiech, którym rozładowywała wszystkie ciężkie sytuacje, parskała nim w najmniej odpowiednim momencie i wybuchała dźwięcznie po niewinnych kawałach, jakie lubiła płatać dzieciom. Dlatego, gdy zachorowała, Rena widząc, że jej siostra właśnie urodziła swoje pierwsze maleństwo, a brat miał jakaś misję w Azji, zajęła się Matką z troską, jakiej nie doświadczyłaby od nikogo. Robiła przy niej wszystko, dowoziła do lekarzy, tkwiła przy szpitalnych łóżkach, czytała jej głośno jej ulubionego Chestertona, no i odpowiadała śmiechem na jej śmiech pomimo wszystko. Była przez to kilka lat singielką, gdy brat i siostra powiększali swoje rodziny. I teraz w nagłym osamotnieniu poczuła się jak w matni. Patrzyła, jak siostra kołysała na rękach kolejne dziecko, a brat siedział z wtuloną weń żoną - pogrążeni w swoich smutkach, a ona sama w pustej ławce. Rozpoczęła się Msza, która w ogóle do niej nie docierała. I wtedy wpadł na do kościoła jakiś młody mężczyzna i zajął miejsce w jej ławce. Spojrzał w kierunku trumny, zasłonił twarz i zaraz zaczął wycierać chusteczką łzy. Nie znała go. Skąd on mógł znać więc jej Matkę? Ocknęła się, gdy ten mężczyzna dołączył się do modlitwy wiernych i w dłuższej intencji wymienił kilka zasług Marty, zapewniając o swojej wdzięcznej miłości do niej i o modlitwie. Kiedy wrócił na miejsce, szepnęła: „Pomylił pan imię. Moja Matka to Małgorzata.” Tamten spojrzał na nią spłoszony i odszepnął: „Jejku, coś tu nie tak. Czy to jest kościół farny?” - „Nie, franciszkanów.” - odpowiedziała. Tamten złapał się za głowę: „Jejku, pomyliłem kościoły. W farnym miał być pogrzeb mojej ciotki Marty i chyba już się odbył. Nic, zostanę na tym, może się znały.” I wtedy nagle coś w niej zachichotało, jak kiedyś, gdy Matka parskała swoim śmiechem. Ukryła twarz w dłoniach, uklękła, ale od jej śmiechu ta ławka zaczęła skrzypieć, a ludzie spoglądać w ich stronę, bo on też z trudem tłumił śmiech. Rena czuła, że ktoś trzeci im w tym towarzyszy… Gdy wyszli z kościoła on zaprosił ją po tym wszystkim nazajutrz na kolację, by wszystko wyjaśnić. A po roku w tym samym kościele brali ślub. Kiedy to wspominali, on mawiał: „One się naprawdę znały i zeswatały nas ze sobą w dzień swojego pogrzebu.” A ona dodawała: „I nie wiem, czy to był ostatni kawał mojej Matki.”
*
Chińczycy mawiają, że jedna radość zabija setki smutków. Dobrze o tym pamiętać podczas jakiejś grobowej ciszy, a nawet, gdy się mówi w chórze wiernych „Wierzę w świętych obcowanie”, bo oni z tamtej strony mrugają do nas, bynajmniej nie ponuro.