CZARDASZ I SERENADA
Mówi się czasem, że każdy ma swą opowieść albo że jest opowieścią. Czy można byłoby też powiedzieć, że każdy ma swoją melodię, jakiś lejtmotyw życia, którym się wybrzmi u kresu?
*
Życia sobie nikt nie wybiera, ale każdy może zrobić z nim coś lepszego lub gorszego, nawet gdy jest to ciężki los. Tak myślał sobie czasem Janosz, węgierski wieśniak, kiedy go wzięli z maleńkiego gospodarstwa, od żony i dzieciaków, na okrutną wojnę do Rosji. Modlili się za niego w domu co wieczór i jakoś - cudem prawie - wrócił żywy i cały. Długo się jednak domem, a zwłaszcza polem i sadem nie nacieszył, bo jak wszystkim zabrano, co kto miał własnego. Nawet i religię odebrano, bo kościół zamieniono na kino ludowe. Janosz wtedy jakoś zaciął się w sobie i nie klękał do pacierza z żoną i dzieciakami. Zaczął zarabiać na nich grywając na czerwonych skrzypcach, jakie mu jakiś Cygan zostawił za nocleg. Grywał przecież od dziecka, a to na fujarce, a to na okarynie i czasem na skrzypkach próbował, ale własnych nie miał. Teraz trochę się przyuczył przy Cyganach i grywał z nimi w miejskiej gospodzie ogniste czardasze. Potem wypijał sporo tokaju i zjadał wielkie porcje ostrego gulaszu. Gdy wracał do domu nie mówił prawie nic, ale i nigdy nikogo nie skrzywdził. Żona i dzieciaki kochali go takim, jakim był. Któż mógł wiedzieć, co przeżył na tej wojnie i jaki zapiekły ból w sobie nosił po tym, jak mu ojcowiznę odebrali. I tak się postarzał przygrywając niezmiennie w gospodach na tych skrzypkach, robiąc coś w obejściu i chadzając rano po polach. Dzieci porosły, niektóre odeszły, ale respekt do ojca czuły i złego słowa na niego nie dały powiedzieć, choć czasem z kolejną butelką tokaju przesadził. Kiedy zmieniła się w końcu władza i można już było modlić się w kościołach, żona poprosiła, by pojechał z nią do sanktuarium Madonny w Thiany, podziękować za jego powrót z wojny, za dzieci i za jaki taki los. Skinął głową i pojechał. Tam jakoś mocniej dotarło do niego, że to, iż żyje, to jednak cud i coś w nim z wdzięczności stopniało… Padł na kolana i złożył przy żonie ślub, że nie potrafiąc się modlić, będzie co wieczora grał Madonnie to, co potrafi na swych skrzypkach czereśniowych. I tak było, bo kiedy żona wieczorem brała różaniec, on chwytał skrzypce i grał, dobierając melodie z tych, które znał najtkliwsze. Nie tworzył nowych, bo nie potrafił, a były to melodie, które grywał kiedyś swojej narzeczonej, do tańca w gospodach, na weselach swoich dzieci, przy świętach, kiedy bez kościoła ludzie chcieli jakoś się modlić. Jednak teraz jedna przechodziła w drugą i stawały się jedną, jakby coraz czulszą i gorącą. Takie były jego modlitwy, nie inne. Czasem się ludzie zatrzymywali pod oknami, bo coś w tym graniu było niespotykanego, ale nie wchodzili, słysząc szemranie różańca. Któregoś wieczora osunął się podczas grania i tak skończył swój żywot. Na pogrzeb zjawiły się nie tylko dzieci i wnuki, ale i tłum ludzi, z którymi przecież prawie za życia nie gadał. Żona oplotła mu ręce różańcem, którego nie odmawiał, a przy ramieniu i twarzy złożyła te jego czereśniowe skrzypki. Pochowano go w brzozowej ubogiej trumnie, a ksiądz i żałobnicy śpiewali mu nadzwyczaj wdzięcznie. Żona po pogrzebie zaczęła biadolić, jaki go tam los czeka, skoro tyle lat się nie modlił. Ksiądz jakoś ją pocieszał, ale dopiero uspokoił ją sen, choć zwykle nie śniła. Ujrzała w nim Janosza z perłowymi skrzypcami, jak gra czardasza i swoją serenadę tam, między Aniołami u stóp Tej, której się pokłonił i ślubował w Thiany. I do śmierci słyszała gdzieś po polach te melodie, kiedy co wieczór brała różaniec.
*
Jeśli życie jest opowieścią, jeśli jest też melodią, to gdy było jakoś godne, stać się może chyba pieśnią…