DEMONY CZARNOBYLA, NAUKA, WIEDZA


Demony Czarnobyla

Wybuch reaktora jądrowego w Czarnobylu media uznały za największą katastrofę drugiej połowy XX wieku. Dziś, po 20 latach od tego wydarzenia, raporty naukowe pokazują, że była to największa katastrofa psychologiczna, która zaważyła na rozwoju energetyki jądrowej.

W roku 1986 byłem ekspertem polskiej Komisji Rządowej ds. Oceny Promieniowania Jądrowego i Działań Profilaktycznych. Jej oficjalna nazwa nie zawierała słowa Czarnobyl. Ten subtelny brak był, jak sadzę, gestem delikatności okazanej przez polskie władze Wielkiemu Bratu. Raport komisji zawiera trochę mało istotnych kłamstw, które miały na celu ukrycie nieudolności i strachu kilku osób, ale ocena zagrożenia radiacyjnego została w nim przedstawiona rzetelnie. Kto dziś jednak czyta takie grube i nudne dokumenty? Tymczasem społeczeństwo wciąż niezbyt dobrze orientuje się w tym, co naprawdę stało się wtedy w Polsce i na świecie, zwłaszcza, że wiedzę na ten temat latami czerpało z przekazów mediów głodnych sensacji.

A trzeba wiedzieć, że już od pierwszych chwil wokół katastrofy w Czarnobylu zaczęły narastać przerażające mity: donoszono o setkach tysięcy ofiar, masowej epidemii nowotworów i straszliwych zmianach genetycznych. Amerykański tabloid
National Inquirer w jednym z wydań z 1986 roku zamieścił rysunek dwumetrowej wielkości kurczaka rzekomo złapanego koło Czarnobyla przez dzielnych radzieckich uczonych. The New York Post już 30 kwietnia 1986 roku podawał na pierwszej stronie: „Masowy grób: 15 000 ciał spychanych buldożerami do nuklearnych dołów”. Czarnobylskie zgony mnożyły się w mediach jak grzyby po deszczu, a na zdjęciach i w filmach jako ofiary napromieniowania pokazywano nieszczęsne dzieci chore na białaczkę albo dotknięte ciężkimi zaburzeniami rozwojowymi, które można znaleźć w każdym szpitalu. Od tej pory ludzie zaczęli też  przypisywać skutkom Czarnobyla nawet banalne choroby, niemające nic wspólnego z promieniowaniem jonizującym.

Od wielu lat zawodowo zajmuję się skutkami skażenia promieniowaniem jądrowym. Wielokrotnie już zabierałem głos w dyskusji o konsekwencjach awarii w elektrowni jądrowej w Czarnobylu, bo uczestniczyłem bezpośrednio w działaniach ochronnych podjętych w Polsce w pierwszych dniach po wybuchu reaktora. Oczywiście nie jest to gwarancją mojego obiektywizmu. W tamtych dniach, gdy emocje sięgały zenitu, opinie naukowców spotykały się niejednokrotnie z nieufnym przyjęciem, a nawet ostrą krytyką. (W 1986 roku Radio Wolna Europa ogłosiło, że za to, co wówczas mówiłem, z pewnością Sowieci płacili mi złotem). Nawet dziś, po latach, słyszy się czasem opinie sprzeczne z rzeczywistymi ocenami naukowymi, dlatego nigdy nie przepuszczam okazji, by przedstawić swój pogląd na temat czarnobylskiej katastrofy i jej skutków.

Dni niepewności, dni grozy

26 kwietnia 1986 roku o godzinie 1:23 w nocy dwa potężne wybuchy pary wodnej i wodoru zniszczyły reaktor elektrowni jądrowej na Ukrainie. RBMK (Reaktor Bolszoj Mosznosti Kanalnyj) został zaprojektowany tak, by jego energia termiczna wytwarzała elektryczność, a neutrony produkowały pluton do bomb jądrowych. Niestety, reaktor był wprost niebywałą kombinacją braku odpowiedzialności, błędów inżynierskich, złej fizyki reaktorowej i lekceważenia podstawowych zasad bezpieczeństwa. Nigdy wcześniej nie doszło na świecie do tak poważnej katastrofy jądrowej, nic więc dziwnego, że zaskoczyła ona wszystkich, nie tylko Związek Radziecki. Nikt nie był przygotowany na to, co się wówczas stało, nie dysponowano żadnymi wcześniejszymi doświadczeniami, które mogłyby pomóc decydentom. Wręcz odwrotnie, masowa indoktrynacja  hipotezą o „liniowo bezprogowym” oddziaływaniu promieniowania (LNT - linear non-threshold), zakładającą, że nawet najmniejsza bliska zera dawka promieniowania może być groźna dla życia, przyczyniła się do rozpowszechnienia radiofobii. To ona przygotowała grunt dla irracjonalnych zachowań.

Eksplozje wywołały pożar i całkowite stopienie rdzenia reaktora, z którego przez 10 dni swobodnie uchodziły w powietrze ogromne ilości radioaktywnych pyłów, około 8 × 10
18 Bq (bekereli). Było to jednak 200 razy mniej niż w sumie ze wszystkich 543 próbnych wybuchów jądrowych dokonanych w atmosferze. Zginęło 31 osób, pracowników elektrowni i ratowników: 28 zmarło od wielkich dawek promieniowania na całe ciało, sięgających od 3500 do 11 100 mGy, a trzy wskutek poparzeń i uszkodzeń mechanicznych.

Pod względem liczby ofiar śmiertelnych wypadek w Czarnobylu można więc uznać za niewielki. Tylko w minionym stuleciu wydarzyło się na świecie co najmniej kilkanaście znacznie tragiczniejszych katastrof przemysłowych, w których zginęło od kilkuset do kilkuset tysięcy ludzi. Około 15 tys. zmarło, gdy 2 grudnia 1984 roku wskutek wybuchu w fabryce nawozów sztucznych w Bhopalu w Indiach uwolniło się kilkadziesiąt ton izocyjanku metylu, a zawalenie się zapory na rzece Banqiao w Chinach w 1975 roku spowodowało 230 tys. ofiar. Mimo to jakoś nie upamiętniamy kolejnych rocznic tych dramatycznych wydarzeń i pamięć o nich powoli zanika.

Również w przeliczeniu na ilość wyprodukowanej energii elektrycznej liczba zgonów w fatalnie skonstruowanej czarnobylskiej elektrowni jądrowej była mniejsza niż w wypadkach związanych z innymi sposobami wytwarzania energii: trzy razy niższa niż w elektrowniach olejowych, 13 razy niższa niż w elektrowniach na gaz płynny i 15 razy niższa niż w hydroelektrowniach. Ale ujemne polityczne, ekonomiczne, społeczne i psychologiczne skutki Czarnobyla okazały się ogromne. To była przede wszystkim wielka katastrofa psychologiczna. Jak to wyglądało z mojej perspektywy?

Czarnobyl w Polsce

W poniedziałek 28 kwietnia 1986 roku jak zwykle o dziewiątej rano przyjechałem do pracy, do Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej (CLOR) w Warszawie. Tym razem  moja asystentka czekała już przed wejściem i przywitała mnie słowami, które zapamiętam do końca życia: „Słuchaj, o siódmej rano przyszedł teleks ze stacji IMGW [Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej] w Mikołajkach. Radioaktywność powietrza jest tam 550 tys. razy wyższa niż wczoraj. Podobne wyniki są u nas, a parking jest silnie skażony”.

To była szokująca wiadomość. Nigdy wcześniej coś takiego się nie wydarzyło. Meldunki nadchodzące jeden po drugim  ze 140 placówek Służby Pomiarów Skażeń Promieniotwórczych (SPSP, polskiej sieci monitoringu radiacyjnego, zarządzanej przez CLOR, w skład której wchodziło m.in. dziewięć stacji IMGW) alarmowały o fali ogromnego skażenia przesuwającej się nad całym krajem ze wschodu na zachód. To system SPSP jako pierwszy poza granicami ZSRR wykrył skażenie. O dziesiątej uruchomiliśmy więc awaryjny system operacyjny - meldunki napływały co dwie godziny. Mimo to dyrektor CLOR odmówił poinformowania rządu o skażeniu kraju. Około godziny 11 udało mi się jednak telefonicznie powiadomić o tym prezesa Państwowej Agencji Atomistyki (PAA). Niestety, od tego momentu aż do następnego dnia prezes stał się nieuchwytny.

Dzięki spektrometrycznym badaniom pyłu zebranego w CLOR z 500 m
3 powietrza, już około godziny 13 wiedzieliśmy, że źródłem skażenia był reaktor jądrowy, a nie broń atomowa. Odetchnęliśmy z ulgą, ale dalej nie wiedzieliśmy, który to reaktor.

Przez cały dzień analizowaliśmy w CLOR zmieniającą się bezustannie sytuację i przygotowywaliśmy zalecenia ochronne dla rządu. O trzeciej po południu uzgodniłem z płk Ryszardem Wesołkiem z Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych, że następnego dnia z rana rozpoczniemy, za pomocą specjalnych filtrów instalowanych na dwóch myśliwcach MIG-21, codzienne pobieranie radioaktywnych pyłów na siedmiu wysokościach w troposferze i dolnej stratosferze (do wysokości 15 km) wzdłuż wschodniej granicy państwa. Ten system nadzoru radiacyjnego przestrzeni powietrznej rozwinęliśmy w latach siedemdziesiątych we współpracy z amerykańską Agencją Ochrony Środowiska (EPA - Environmental Protection Agency).

Nawiasem mówiąc, w czasie katastrofy czarnobylskiej badania te prowadzone były tylko w Polsce i umożliwiły prognozowanie skażeń w skali Europy. Wszystkie modele meteorologiczne przewidywały, że czarnobylski pył wzniesie się w atmosferze najwyżej do 1.5 km. W rzeczywistości już 29 kwietnia i przez wiele następnych dni znajdowaliśmy go na wszystkich wysokościach troposfery i w dolnej stratosferze. To właśnie sprawiło, że rozprzestrzenił się wszędzie nad półkulą północną, a nawet dotarł do bieguna południowego.

Około godziny 17 zadzwoniłem do sekretarza naukowego PAN prof. Zdzisława Kaczmarka, który był wówczas członkiem rządu. Po trzech minutach rozmowy minister powiedział: „Rozumiem sytuację i natychmiast zawiadamiam premiera”. O 18:00 radio BBC podało, że reaktor, który spowodował skażenie, znajduje się w Czarnobylu.

W rozmowach telefonicznych prowadzonych z kolegami z Finlandii, Szwecji, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Danii i Francji wymieniliśmy informacje o skażeniu i sposobach przeciwdziałania. Najważniejszy dla nas był kontakt z Finlandią, gdzie skażenia były podobne jak w Polsce, oraz z Johnem Dunsterem, szefem National Radiological Protection Board (NRPB), brytyjskiego odpowiednika CLOR. Jego grupa miesiąc wcześniej przygotowała znakomity podręcznik postępowania w czasie katastrof jądrowych, bardzo szczegółowy i znacznie lepszy od wszystkich ogólnikowych zaleceń organizacji międzynarodowych. Wielka Brytania wiele nauczyła się po katastrofie wojskowego reaktora w Windscale w październiku 1957 roku.

Mieszanina produktów rozszczepienia dotarła wtedy aż do polskiej bazy na Spitsbergenie, gdzie silnie skaziła śnieg. Dunster wykrzyknął: „Masz szczęście! Pierwszy egzemplarz właśnie dostałem na biurko. Zaraz jadę na Heathrow i wyślę ci go pocztą kapitańską”. Następnego dnia koło południa pierwszy sekretarz ambasady Zjednoczonego Królestwa dostarczył mi żółty raport NRPB. Okazał się on najlepszą pomocą w naszych działaniach. Ale wróćmy do pierwszego dnia po katastrofie.

Jeszcze przed południem poprosiłem dyrektora Ogrodu Botanicznego PAN o ścięcie trawy na 100 m
2 łąki, aby określić masę aktualnego jej przyrostu. Była mi ona potrzebna do obliczenia dawek promieniowania izotopu jodu-131, jakie mogły wchłonąć tarczyce dzieci pijących świeże mleko od krów wypasanych na skażonych łąkach. To było wówczas największe niebezpieczeństwo, które mogło grozić epidemią raka tarczycy. Wszystkie inne radioizotopy zdecydowanie mniej nas niepokoiły.

Późnym wieczorem, po analizie danych, które dotarły do CLOR, wiedziałem już, że wiele milionów polskich dzieci może otrzymać na tarczycę dawkę przekraczającą 50 mSv. To był próg, od którego międzynarodowe autorytety medyczne zalecały profilaktyczne podanie jodu trwałego, blokującego dostęp jodu-131 do tarczycy. Zadzwoniłem więc do prof. Wandy Szotowej, wówczas wicedyrektor Instytutu Matki i Dziecka w Warszawie, i przesłałem jej odpowiednią literaturę, prosząc, by przygotowała swoich kolegów pediatrów i endokrynologów do rozpoczęcia takiej akcji.

Nie wiedziałem wtedy, jak dalej rozwinie się sytuacja i czy nie nastąpi gwałtowny wzrost skażeń (z Moskwy nie przychodziły żadne istotne informacje), dlatego masowa profilaktyka jodowa wydawała mi się absolutnie konieczna. Dzisiaj wiem, że limit 50 mSv, podany przez Międzynarodową Agencję Energii Atomowej (MAEA) oraz Międzynarodową Komisję Ochrony Radiologicznej (ICRP), był przesadnie niski oraz że tylko niewielki odsetek polskich dzieci wchłonął dawkę powyżej 200 mSv. Dziś w podobnej sytuacji nie doradzałbym rządowi stosowania takiej profilaktyki, chociaż świat podziwia nas za to, co wtedy zrobiliśmy, i wiele państw (m.in. USA, Francja i Wielka Brytania) powołuje się na polskie doświadczenie w swoich planach działań ochronnych. Ale wtedy, wróciwszy koło pierwszej w nocy do domu, powiedziałem żonie: „Myślę, że powinniśmy podać jod wszystkim dzieciom w Polsce”.

Długo nie pospałem, bo o 3:30 obudził mnie telefon: „Proszę natychmiast przyjechać do Komitetu Centralnego. Auto czeka już pod pana domem”. Dotarłem tam w pół godziny. A gdy wchodziłem do antyszambru gabinetu sekretarza KC Mariana Woźniaka, w którym roiło się od ministrów i generałów, usłyszałem jak wiceminister obrony narodowej mówi do kogoś: „Ach, ci profesorowie, zawsze chcą błyszczeć! Nie ma żadnych skażeń. Przecież gdyby były, nasza służba chemiczna dawno by je wykryła”. Niestety, ta służba nie była wówczas w stanie niczego wykryć, gdyż aparatura wojskowego monitoringu nastawiona była na ataki jądrowe oraz skażenia i dawki promieniowania setki, tysiące razy wyższe od czarnobylskich.

Po chwili do gabinetu Woźniaka poproszeni zostali Jan Główczyk, sekretarz KC ds. propagandy, i ministrowie obrony narodowej, spraw wewnętrznych, zdrowia, spraw zagranicznych, rzecznik rządu oraz inni nieznani mi oficjele, a także prezes PAA. W roli eksperta poza mną wystąpił również prof. Zenon Bałtrukiewicz z Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii. Chyba była to jedyna taka nocna narada rządowa w Europie, która rozpoczęła się 21 godzin po niespodziewanym wykryciu skażenia. Ten czas nie został zmarnowany: setki ludzi intensywnie pracowały,  przygotowując dane dla rządu. Niemal wszystkie najważniejsze polskie decyzje w sprawie Czarnobyla podjęte zostały na tym właśnie nocnym posiedzeniu, choć nie ma o nim nawet wzmianki w oficjalnym raporcie Komisji Rządowej z czerwca 1986 roku.

Przedstawiłem wtedy krótko sytuację skażeń w kraju i prawdopodobne warianty jej dalszego rozwoju. Zaproponowałem też oprócz kilku innych mniej ważnych zaleceń przeprowadzenie profilaktyki jodowej u wszystkich dzieci w Polsce. Ta moja rada została przyjęta i zlecona do realizacji już kilka godzin później, na pierwszym posiedzeniu Komisji Rządowej, utworzonej na tym posiedzeniu przez generała Wojciecha Jaruzelskiego, który zjawił się w Komitecie Centralnym około szóstej rano. Jej przewodniczącym został wicepremier Zbigniew Szałajda. Posiedzenia odbywały się w siedzibie Prezydium Rządu, a pierwsze zaczęło się zaraz o ósmej rano i trwało do późnych godzin wieczornych. Podawanie jodu rozpoczęliśmy 29 kwietnia w godzinach popołudniowych od terenów wschodniej i północnej Polski, a zakończyliśmy 2 maja. W ciągu pierwszej doby jod otrzymało około 75% ludności tych regionów. Akcja trochę wymknęła nam się spod kontroli, bo chociaż komisja zaleciła podawanie jodu tylko dzieciom i młodzieży, brali go również dorośli.

Była to w historii medycyny największa na świecie akcja profilaktyczna przeprowadzona w tak krótkim czasie. W ciągu zaledwie trzech dni 18.5 mln osób wypiło płyn Lugola, który w ciągu następnych kilku dni chronił tarczycę przed promieniotwórczym izotopem jodu-131, znajdującym się w powietrzu i żywności. Dla porównania: w roku 1979 po katastrofie elektrowni jądrowej w Three Mile Island w Stanach Zjednoczonych stabilny jod dotarł na miejsce katastrofy po ośmiu dniach, a w Związku Radzieckim masową akcję profilaktyki jodowej rozpoczęto dopiero 25 maja, a więc 29 dni po zniszczeniu reaktora w Czarnobylu, gdy aktywność jodu-131 zmalała już o ponad 90%.

Polityczne trzęsawisko

Ilekroć wspominam tamte dramatyczne dni, zawsze uzmysławiam sobie, jak bardzo wiadomość o drastycznym wzroście radioaktywności powietrza zdominowała wówczas myślenie moje i innych specjalistów. Cała nasza uwaga koncentrowała się na wielkim wzroście radioaktywności powietrza, choć bardzo szybko dowiedzieliśmy się, że w tym pierwszym dniu dawka zewnętrznego promieniowania na nasze ciała była tylko trzy razy wyższa niż zwykle. Ten paradoks wynikał z  tego, że powierzchnia ziemi nie była silnie skażona, a promieniowanie beta i gamma dochodziło do nas z ograniczonej objętości atmosfery, gdyż pochłaniały je atomy powietrza. 

Ten stan naszych umysłów przyniósł też natychmiastowe skutki. Najpierw były to różnego rodzaju gorączkowe działania, takie jak tworzone ad hoc limity stężeń promieniotwórczych izotopów w żywności, wodzie itp. W poszczególnych krajach różniły się one niekiedy o parę rzędów wielkości, oddając stan emocjonalny ich twórców, oraz wpływ czynników politycznych i merkantylnych. Tak więc na przykład w Szwecji zezwolono na 30-krotnie wyższe skażenia jarzyn importowanych niż z upraw własnych, a w Izraelu żywność importowana z Europy Wschodniej musiała mieć radioaktywność niższą niż z Europy Zachodniej. Z kolei na Filipinach dopuszczalny poziom cezu-137 w jarzynach (22 Bq/kg) był 8600 razy niższy niż w bardziej pragmatycznej Wielkiej Brytanii (190 000 Bq/kg). W Polsce niektórzy specjaliści proponowali dla cezu-137 limit 100, a nawet 1000 razy mniejszy, niż nakazywał zdrowy rozsądek.

Większość tych restrykcji nie miała większego znaczenia dla zdrowia ludzi, ale koszty ich wprowadzenia okazały się ogromne. W Norwegii władze ustaliły limit dla cezu-137 w mięsie reniferów i dziczyźnie początkowo na 600, a następnie na 6000 Bq/kg. Zważywszy, że  Norweg przeciętnie zjada niespełna 0.6 kg mięsa renifera rocznie, dawka promieniowania cezu-137 z wyższym limitem wynosiła zaledwie 0.047 mSv na rok. Tymczasem w wielu rejonach Norwegii ludzie otrzymują ze źródeł naturalnych ponad 200 razy więcej - około 11 mSv na rok - i nikt ich przed tym nie próbuje zabezpieczyć. Taka ochrona kosztowała Norwegię ponad 51 mln dolarów.

W innych krajach było podobnie. Profesor Klaus Becker z niemieckiego Instytutu Normalizacji, ocenił, że tego rodzaju praktyki, wraz ze skutkami dla przemysłu jądrowego, prawdopodobnie kosztowały Europę Zachodnią ponad 100 mld dolarów. W Europie i Stanach Zjednoczonych katastrofa powstrzymała na dwa dziesięciolecia rozwój energetyki jądrowej (proces ten rozpoczął się już w roku 1979 po katastrofie amerykańskiego reaktora energetycznego w Three Mile Island, w której nie zginęła ani jedna osoba, i  od którego ludność nie otrzymała praktycznie zauważalnej dawki promieniowania).

Ukraina do 2000 roku na działania związane z katastrofą w Czarnobylu wydała 148 mld dolarów, a na Białorusi pochłaniają one rokrocznie nawet do 20% budżetu kraju i do roku 2016 sięgną 235 mld dolarów.
Znaczna część tych pieniędzy trafia do około 7 mln tzw. ofiar Czarnobyla, paradoksalnie  utrwalając psychologiczne skutki katastrofy i błędnych decyzji władz.

Dopiero po wielu latach, bo w 2002 roku, ośmielono się to jasno stwierdzić we wspólnym raporcie czterech oenzetowskich organizacji: WHO, UNDP, UNICEF i UN-OCHA, opierającym się w znacznej mierze na wynikach badań Komitetu Naukowego Narodów Zjednoczonych ds.
Skutków Promieniowania Atomowego (UNSCEAR - United Nations Scientific Committee on the Effects of Atomic Radiation). Raport zalecił rezygnację z dotychczasowej polityki zarówno tych trzech państw posowieckich, jak i organizacji międzynarodowych. Jej podstawa, tj. obawa przed masowymi skutkami popromiennymi, okazała się bowiem płonna, a olbrzymie środki finansowe zostały zmarnowane. Raport ONZ sformułował 35 zaleceń, koniecznych do odwrócenia samonapędzającego się cyklu czarnobylskich frustracji, społecznej degradacji, zubożenia i epidemii chorób psychosomatycznych. Położono w nich nacisk na konieczność odwrócenia uwagi od nieistniejących zagrożeń radiacyjnych, zezwolenie wysiedleńcom na powrót do starych siedzib i stopniowe wycofywanie się z wprowadzonych po katastrofie restrykcji.

Tu wchodzimy na polityczne trzęsawisko. Jak bowiem może przyjąć społeczeństwo odebranie mu masowych dopłat 40 dolarów miesięcznie do pensji i emerytur, które poetycko nazywa się „dodatkiem trumiennym”? Jak wytłumaczyć ludziom, że przez lata tylko wmawiano im chorobę, że głupotą i zbrodnią było masowe wysiedlanie, że przez 20 lat niepotrzebnie cierpieli, a politycy wyłączyli z gospodarki wielkie obszary i niewiarygodnie marnotrawili budżety swych państw? Wiele publikacji stwierdza, że katastrofa w Czarnobylu została brutalnie wykorzystana politycznie oraz przyczyniła się do rozpadu Związku Radzieckiego i upadku komunizmu w kilku krajach. Czy wypełnienie zaleceń ONZ nie stanie się politycznym katharsis i nie wzbudzi gwałtownych reakcji?

Rosji, która ma bardziej racjonalne nastawienie do tej sprawy, prawdopodobnie to nie grozi. Ale zachowania Białorusi i Ukrainy świadczą o emocjonalnym stosunku klasy politycznej do problemu. Gdy w 2000 roku Raport UNSCEAR dokumentujący brak poważnych poczarnobylskich zagrożeń radiacyjnych przedstawiono Zgromadzeniu Ogólnemu NZ, delegacje Białorusi i Ukrainy wszczęły akcję protestacyjną. W wyniku tych działań ONZ powołała w 2002 roku Forum Czarnobylskie z udziałem kilku agend ONZ, UNSCEAR oraz przedstawicieli tych krajów. Raport Forum zostanie opublikowany pod koniec kwietnia, w dwudziestą rocznicę katastrofy. Jego wstępne wersje wskazują, że w zasadniczych tezach niemal nie różni się od raportu UNSCEAR z roku 2000, a nawet podaje dane mówiące, że zachorowania na nowotwory mieszkańców terenów skażonych i umieralność na raka ratowników (którzy otrzymali dawki promieniowania większe niż ci mieszkańcy) są podobne lub mniejsze niż wśród ogółu ludności.

Najbardziej nonsensowną akcją czarnobylską było przesiedlenie 336 tys. osób ze skażonych regionów dawnego Związku Sowieckiego, gdzie dawka promieniowania mogła przekraczać 5 mSv na rok. Była to wartość zaledwie dwukrotnie wyższa niż ta, którą ludność tych terenów otrzymuje od matki natury. Wkrótce limit ten obniżono do 2 mSv na rok, a następnie do 1 mSv.

Jedynie słusznym przedsięwzięciem ewakuacyjnym było bardzo sprawne wywiezienie 49 tys. osób z Prypeci, miasta położonego zaledwie 3 km od płonącego reaktora. Wprawdzie wieczorem 26 kwietnia dawka nie przekraczała tam 0.1 mSv/godz., była więc tysiące razy niższa od krytycznej wartości 1000 mSv/godz., którą stwierdzono na dwóch obszarach wielkości 0.5 km
2 blisko reaktora, i nie zagrażała życiu, to jednak o godzinie 22:00 podjęto decyzję o ewakuacji miasta. Następnego dnia między godziną drugą a piątą po południu 1200 autobusów wywiozło wszystkich mieszkańców.

Jak opowiedział mi prof. Leonid Ilyin, dyrektor moskiewskiego Instytutu Biofizyki, który bezpośrednio brał udział w akcji ratowniczej w Czarnobylu, powodem ewakuacji była obawa, że topiący się rdzeń reaktora przebije się przez betonowe podłoże i sięgnie piwnic, w których mogły znajdować się wielkie zbiorniki wody. Czy jest tam woda, nikt nie wiedział: do piwnic nie było dostępu. Gdyby woda tam była, nastąpiłby wielki wybuch pary, który rozproszyłby znacznie więcej radioaktywnych pyłów. Po kilku dniach rdzeń na dobre przetopił się do piwnic, ale na szczęście nie było w nich wody i nie doszło do nowego wybuchu. Ludzie z Prypeci mieli wkrótce powrócić do swych domów. Niestety, nie wrócili, choć dawka promieniowania na ulicach miasta (1 mSv na rok) jest dziś taka jak w Warszawie i pięć razy niższa niż na przykład w zbudowanej z granitu Grand Central Station w Nowym Jorku.

Nie powróciło również do swych domów niemal 290 tys. mieszkańców innych miast i wsi wysiedlonych z tzw. terenów skażonych. Za skażone władza radziecka uznała grunty, na których aktywność cezu-137 wynosiła 37 kBq/m
2.
Deszcz i inne czynniki przenoszą cez-137 z powierzchni gleby do głębokości około 10 cm. W warstwie gruntu na głębokości 10 cm znajduje się około 400 kBq/m
2 naturalnych substancji radioaktywnych (m.in. potas-40 oraz izotopy uranu i toru, łącznie prawie 50 radionuklidów naturalnych). Naturalna promieniotwórczość zwykłej gleby przekracza więc dziesięciokrotnie poziom promieniotwórczości cezu-137 w glebie rzekomo niebezpiecznie skażonej pyłem z Czarnobyla.

W Szwecji, Norwegii, Grecji, Rumunii, Szwajcarii, Austrii i południowych Niemczech są rejony, na których zawartość cezu-137 w glebie była kilkakrotnie wyższa (nawet 200 kBq/m
2) niż ustalony przez władze radzieckie „wysiedleńczy limit” 37 kBq/m2. Na szczęście nikt jednak nie usiłował ewakuować stamtąd ludzi. Dawka promieniowania od 37 kBq cezu-137 na 1 m2, pochłonięta w ciągu pierwszego roku od katastrofy, sięgnęłaby około 1.5 mSv, a po wielu dziesiątkach lat 4 mSv. W rejonie Gävle, na północ od Sztokholmu, opad cezu-137 był najwyższy w Szwecji: około 200 kBq/m2. W ciągu 70 lat życia od tego izotopu Szwedzi otrzymają tam dawkę promieniowania rzędu 20 mSv na całe ciało. Doda się ona do naturalnej dawki, jaką można otrzymać, mieszkając na tym terenie, nieco wyższej niż w Polsce (175 mSv), bo w Skandynawii jest więcej skał zawierających uran.

To wciąż niepopularny pogląd, ale trzeba sobie uświadomić, że od pyłów z Czarnobyla ogół ludności otrzymał znikomą dawkę promieniowania jonizującego. Wspomniany raport UNSCEAR z 2000 roku, najbardziej autorytatywnego ciała w tej dziedzinie, podaje, że na półkuli północnej wyniosła ona średnio 0.002 mSv rocznie (w Polsce w ciągu pierwszego roku po katastrofie stwierdzano 0.3 mSv, a na najsilniej skażonych terenach Białorusi, Rosji i Ukrainy około 1 mSv rocznie). Były to wartości rzędu ułamka naturalnej rocznej dawki promieniowania, jaką od prawieków ludzie i zwierzęta pochłaniają z radioaktywnych substancji zawartych w glebie, skałach i naszym własnym ciele, oraz od promieniowania kosmicznego docierającego do Ziemi ze Słońca i z krańców Wszechświata. Średnio na globie wynosi ona około 2.5 mSv na rok. W wielu regionach dawki naturalne przekraczają nawet 700 mSv na rok, są więc kilkaset razy wyższe od średnich  dawek po katastrofie w Czarnobylu. Nigdy przy tym nie zaobserwowano żadnych ujemnych skutków popromiennych u ludzi mieszkających w takich okolicach. Raczej odwrotnie: diagnozuje się tam (np. w Chinach i w Stanach Zjednoczonych) mniej nowotworów niż w rejonach o niskim promieniowaniu naturalnym. Również wśród brytyjskich lekarzy radiologów, narażonych głównie na promienie Roentgena, stwierdzono o około połowę niższą umieralność na raka niż wśród ogółu ludności

Przy okazji wspomnę, że pył radioaktywny z wybuchów jądrowych, który tak przerażał świat w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, nie był wcale dla nas groźny. W rekordowym roku 1963, kiedy najwięcej radionuklidów opadało z atmosfery, ludność globu otrzymała zaledwie 0.113 mSv, czyli około 5% średniej dawki naturalnej [ilustracja na stronie 53]. Próg powstawania nowotworów popromiennych u ludzi znajduje się gdzieś między 200 a 500 mSv. Natomiast dla zaburzeń genetycznych jest znacznie wyższy.

Nieme raki

Zwykle tak już jest, że po wielkich katastrofach czy kataklizmach społeczeństwo najpierw nie ufa władzy, a następnie ją krytykuje. Pod tym względem nie różniliśmy się od innych krajów, gdzie potępieńcze spory o Czarnobyl (jak np. we Francji) trwają po dziś dzień. Zdecydowanie jednak lepiej od nich sprawdziliśmy się w działaniu, co świat zauważył i docenił.

Pracownicy ówczesnego Ministerstwa Zdrowia mogą być dumni z niezwykle sprawnie i szybko przeprowadzonej akcji podania jodu milionom Polaków. Było to możliwe tylko dzięki temu, że już wiele lat wcześniej wraz z farmaceutami z Ministerstwa Obrony Narodowej uznali, iż ze względów technicznych to płyn Lugola, a nie tabletki jodku potasu (KJ), powinien zostać użyty w razie zagrożenia. Decyzję tę podjęto na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy po wieloletnich badaniach w CLOR zaproponowaliśmy władzom przygotowanie na wypadek wojny jądrowej zapasów jodu stabilnego, rozproszonych po aptekach i różnych instytucjach w kraju, w ilościach wystarczających do sporządzenia 100 dawek dla każdego mieszkańca Polski. Te nasze sugestie skrupulatnie zrealizowano, a Polska była jedynym krajem na świecie, który miał gotowe do użycia zapasy jodu. Teraz niestety jesteśmy bezbronni, nie ma już śladu po tych zapasach, krajowy system monitoringu SPSP nie istnieje i nikt nie prowadzi badań ani przygotowań mających chronić ludność na wypadek wojny jądrowej czy też nuklearnego ataku terrorystycznego.

W wielu krajach doświadczenia czarnobylskie zwróciły uwagę na zaniedbywane wcześniej problemy. W Polsce kilka lat po katastrofie przeprowadzono pod kierownictwem prof. Janusza Naumana, wybitnego endokrynologa z Akademii Medycznej w Warszawie, wielki, ogólnokrajowy program badań skuteczności blokowania tarczycy jodem oraz ubocznych skutków tej profilaktyki. Wyniki tego programu opublikowane zostały w
Endokrynologii Polskiej (tom 2, zeszyt 2, 1991). Katastrofa spowodowała, że limit dawki 50 mSv u dzieci w wieku do 10 lat przekroczony został w wielu województwach, a wartość maksymalna sięgała 217 mSv. Profilaktyka jodowa obniżyła dawki na tarczycę o około 40%. Objawy uboczne po podaniu płynu Lugola: mdłości, ból głowy czy swędzenie, wystąpiły jedynie w około 5% przypadków, były łagodne i na ogól ustąpiły samoistnie. „Działania profilaktyczne okazały się bezpieczne” - napisał w podsumowaniu profesor.

Co ciekawe, przy okazji tych badań wykryto u mieszkańców wielu rejonów Polski występowanie wola endemicznego, spowodowanego głębokim niedoborem jodu w diecie. Był to efekt zaprzestania w 1980 roku jodowania soli kuchennej w Polsce. Dzięki tym badaniom przywrócono jodowanie żywności, co przyczyniło się do poprawy zdrowia ludzi, zwłaszcza na południu kraju.

Po Czarnobylu o rakach tarczycy zrobiło się głośno. Wszyscy przede wszystkim bali się o dzieci. Już zaledwie rok po katastrofie zarejestrowano wzrost zachorowań dzieci rejonie Briańska. Maksimum nowych przypadków przypadło jednak na rok 1994, też w obwodzie briańskim, gdzie raka tarczycy stwierdzono u 0.027% populacji w wieku do lat 15, choć średnia dawka promieniowania na tarczycę wynosiła tam w okresie katastrofy tylko 40 mGy. Potem wzrost zachorowań odnotowano również u dorosłych, i to było już zupełnie niespodziewane, gdyż tarczyca po osiągnięciu dojrzałości jest raczej mało czuła na promieniowanie. Co gorsza, niemal identyczny wzrost zarejestrowano również w przypadku chronicznej białaczki limfatycznej, o której wiadomo, że nie jest wywoływana promieniowaniem.

Kariera badań przesiewowych

w każdej populacji występuje, jak wiadomo, niezwykle wielka liczba tzw. niemych raków tarczycy, niedających zauważalnych objawów klinicznych. Dawniej stwierdzano je podczas sekcji zwłok ludzi zmarłych z innych przyczyn, a obecnie najczęściej wykrywa się je w badaniach ultrasonograficznych. W Polsce takie nieme raki tarczycy występują u około 9% ludności, na Białorusi u 11.3%, w Stanach Zjednoczonych u 13%, w Japonii u 28.8%, a w Finlandii u 35.6%. W Finlandii aż 2.4% dzieci ma nieme raki, czyli są one tam prawie 90 razy częstsze niż w rejonie Briańska. Tyle że przed katastrofą w Czarnobylu nikt nie prowadził na tych terenach masowych badań przesiewowych tarczycy (tzw. skriningu). Po katastrofie zaczęto je robić na ogromną, wręcz niespotykaną skalę.

Obecnie, zgodnie z rozporządzeniem białoruskiego Ministerstwa Zdrowia, wszyscy, którzy w roku 1986 mieli mniej niż 18 lat, oraz mieszkańcy rejonów uznanych za skażone, muszą badać tarczycę raz w roku. Jest to niezwykłe kosztowna akcja, sponsorowana zresztą w znacznym stopniu przez zachodnie organizacje charytatywne, której wynikiem jest dobrze znany „efekt skriningowy”, czyli ujawnienie nowotworów spontanicznie występujących w populacji. Podobne badania robi się od lat również w Rosji i na Ukrainie. Gdybyśmy przeprowadzali takie badania w Polsce, na Hawajach (gdzie stwierdza się 28.1% niemych raków tarczycy) czy w Australii - wszędzie tam również ujawniłby się zapewne dramatyczny wzrost takich przypadków. Nie byłyby one jednak skutkiem napromienienia pyłem z Czarnobyla ani jakimkolwiek innym, ale wynikiem masowej akcji diagnostycznej. Sądzę, że tzw. czarnobylskie raki tarczycy są właśnie skutkiem dobrego skriningu.

Oprócz  niepotrzebnych wysiedleń setek tysięcy ludzi na Białorusi, w Rosji i na Ukrainie błędne posunięcia władz i działania mediów wywołały wśród około 7 mln mieszkańców tych krajów poczucie, że są ofiarami Czarnobyla. Wskutek tego obserwuje się wręcz epidemię schorzeń psychosomatycznych, niemających nic wspólnego z promieniowaniem jonizującym. Ludzie nadal są straszeni, że na nowotwory wywołane promieniowaniem z Czarnobyla w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat umrze  9335 osób.

Za takimi precyzyjnymi ocenami stoi arytmetyka: mnożenie znikomych dawek promieniowania (około 2 mSv) przez wielką liczbę ludzi oraz przez współczynnik ryzyka radiacyjnego zaczerpnięty z badań w Hiroszimie i Nagasaki. Ludność tych dwóch miast w ciągu ułamku sekundy została napromieniowana dawkami o wiele rzędów wielkości wyższymi, niż mieszkańcy terenów wokół Czarnobyla otrzymają w 2 mld razy dłuższym okresie.

UNSCEAR, ICRP, OECD i inne organizacje podkreślają, że takie obliczenia mogą w przypadku małych dawek promieniowania służyć jedynie do porównywania przedsięwzięć organizacyjnych i planowania, a nie do przewidywania rzeczywistych strat. Poważni uczeni przestrzegają, że takie projekcje nie mają sensu i są „głęboko niemoralnym nadużywaniem dziedzictwa naukowego”. Owe wydumane liczby przyszłych zgonów stanowią znikomy odsetek rzeczywistych naturalnych zgonów nowotworowych. Jednak takie proroctwa utrwalają frustrację milionów ludzi. W 2000 roku UNSCEAR opublikował raport dla Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych, w którym znalazło się stwierdzenie, że ludzie mieszkający na terenach objętych opadem z Czarnobyla „nie powinni żyć w strachu przed poważnym zagrożeniem zdrowia”, a „większość z nich może spodziewać się w przyszłości dobrego zdrowia”.

Te optymistyczne oceny znajdują potwierdzenie w wynikach badań epidemiologicznych, które dowodzą, że na skażonych terenach Rosji (rejon Briańska) zachorowalność na nowotwory jest taka sama jak wśród ludności nienarażonej na czarnobylską radiację, a wśród rosyjskich ratowników (którzy otrzymali dawki wielokrotnie wyższe niż mieszkańcy terenów skażonych) umieralność z tego powodu jest średnio o 30% niższa. W innych grupach otrzymujących nieco wyższe od przeciętnych dawki promieniowania (radiolodzy, pracownicy zakładów jądrowych, mieszkańcy terenów o wyższej radiacji naturalnej) od wielu już lat obserwuje się mniejszy współczynnik zachorowań i umieralności na raka. Jest to wynik stymulującego działania małych dawek promieniowania na układ odpornościowy, tzw. hormezy.

Społeczność lekarzy nie jest bez winy w utrwaleniu czarnobylskiej mitologii i jej szkodliwych skutków medycznych. Przyczyną tego są programy nauczania, w których wiedza o promieniowaniu jonizującym i jego skutkach albo w ogóle nie jest przekazywana, albo spychana na szary koniec. W czasie katastrofy czarnobylskiej głównym źródłem informacji dla lekarzy, podobnie jak i dla ich pacjentów, były media. Skutkiem tego w kilku krajach odnotowano wzrost aborcji.

Wydaje się, że ostatnio cofa się fala histerii i do głosu dochodzi bardziej racjonalna ocena tej katastrofy. Było to wydarzenie o wielkim znaczeniu dla przyszłego rozwoju cywilizacji i Polska odegrała w nim swoją rolę.

ZBIGNIEW JAWOROWSKI od blisko pół wieku zajmuje się badaniem skażeń ludzi i środowiska. Z wykształcenia lekarz radioterapeuta, doktoryzował się i habilitował w Instytucie Badań Jądrowych. W latach 1958-1970 pracował w Zakładzie Ochrony Zdrowia i Radiobiologii IBJ w Warszawie, a następnie przez 17 lat kierował Zakładem Higieny Radiacyjnej w Centralnym Laboratorium Ochrony Radiologicznej w Warszawie. Obecnie przewodniczy jego Radzie Naukowej. Od 1973 roku jest przedstawicielem Polski w Komitecie Naukowym Narodów Zjednoczonych ds. Skutków Promieniowania Atomowego (UNSCEAR); w latach 1978-1979 był jego wiceprzewodniczącym, a następnie przez dwa lata przewodniczącym. Zorganizował 10 wypraw na lodowce polarne i górskie, gdzie badał zmiany czasowe i geograficzny rozkład zanieczyszczeń pochodzenia naturalnego i antropogenicznego. Był członkiem ponad 20 grup doradczych Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (IAEA) i Programu Narodów Zjednoczonych ds. Ochrony Środowiska (UNEP) oraz współautorem i redaktorem wielu raportów naukowych UNSCEAR, IAEA i UNEP. Opublikował kilka książek oraz ponad 300 artykułów naukowych i popularnonaukowych w czasopismach polskich i zagranicznych.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MEZOZOICZNE NIESPODZIANKI, NAUKA, WIEDZA
Długi wstęp, NAUKA, WIEDZA, Bazy danych
WIRUS OPRYSZCZKI NIEBEZPIECZNY W PÓŹNEJ CIĄŻY, NAUKA, WIEDZA
PLANETY SIĘ BRONIĄ, NAUKA, WIEDZA
EFEKT GREJPFRUTA WYJAŚNIONY, NAUKA, WIEDZA
SPOSÓB NA KRWIOPIJCĘ, NAUKA, WIEDZA
SPEKTROFOTOMETRYCZNE OZNACZENIE ŻELAZA W POSTACI TIOCYJANIANU ŻELAZA, NAUKA, WIEDZA
ASTRONAUTÓW OCALIŁ DŁUGOPIS, NAUKA, WIEDZA
DIALOG I SPOTKANIE JAKO MECHANIZMY KSZTAŁTOWANIA WARTOŚCI, NAUKA, WIEDZA
LUDZKA WYJĄTKOWOŚĆ, NAUKA, WIEDZA
ELEMENTY KATALIZY, NAUKA, WIEDZA
POWRÓT LODOWCÓW, NAUKA, WIEDZA
KLONOWANIE, NAUKA, WIEDZA
SPRAWNY SAMOCHÓD ALE CZY SPRAWNY KIEROWCA, NAUKA, WIEDZA
PAMIĘĆ NA ŻYCZENIE, NAUKA, WIEDZA
POLSKA LUDOWA 1944-1989, NAUKA, WIEDZA
LEGENDY MOTORYZACJI, NAUKA, WIEDZA
VOLKSWAGEN-SAMOCHÓD DLA LUDU, NAUKA, WIEDZA
NA STRAŻY PAMIĘCI, NAUKA, WIEDZA

więcej podobnych podstron