JAK MITY PROWADZIŁY DO PRAWDY
Nie mamy szczęścia do rodzimych autorów piszących lekko i jednocześnie poważnie o chrześcijaństwie. Jedni zajmują się głównie szukaniem śladów diabła, ze szczególnym nabożeństwem przyglądając się kreskówkom i popkulturze. Inni rozwodnili już chrześcijaństwo do absurdu i robią wszystko, by broń Boże nie urazić swoich braci w niewierze i nie doprowadzić dzieci do traumy spowiedzią pierwszokomunijną.
Nic dziwnego, że importowani popularyzatorzy religii chrześcijańskiej cieszą się nad Wisłą sporą popularnością. Na przykład taki C. S. Lewis, którego pięćdziesiąta rocznica śmierci przypada dzisiaj, 22 listopada. Warto zajrzeć do jego książek, ciągle obecnych w księgarniach.
Niewielkich rozmiarów książeczka „Koniec człowieczeństwa” zawiera trzy wykłady-eseje z 1942 roku, połączone jedną myślą przewodnią. Zaczyna się dość niewinnie, od kpin z nowego podręcznika dla dzieci w charakterystycznym dla autora stylu - Lewis broni swoich ulubionych kategorii estetycznych, mianowicie wzniosłości i patosu, których nie da się sprowadzić wyłącznie do subiektywnych odczuć patrzącego. Autorzy omawianej przez niego książki ośmieszyli niezbyt mądrą, kiczowatą reklamę - słusznie, ale zanegowali zarazem sensowność przeżywania jakichkolwiek wzruszeń estetycznych, czego Lewis już nie mógł zdzierżyć. Rozprawił się z nadmiernym subiektywizmem, uznał też, że tłumienie emocji właściwie jest bez sensu, a przyszłym rezultatem takiej edukacji będą „ludzie bez torsów”, czyli bez serca, bo sam rozum i same popędy człowieka nie czynią.
Niejaki Philip K. Dick również później doszedł do takiego wniosku, nazywając owe „centrum dowodzenia” empatią. Po rozprawieniu się z rzekomą subiektywnością estetyki, Lewis płynnie przechodzi do etyki, ponieważ ta jeszcze bardziej potrzebuje obrony przed kwestionowaniem prawa naturalnego jako (rzekomo) czegoś subiektywnego. Lewis, pisząc te eseje, ma już solidnie ukształtowany światopogląd, wyzbył się już gorliwości neofity i nie zajmuje się przekonywaniem do chrześcijaństwa, tylko szuka elementów uniwersalnej etyki w taoizmie, hinduizmie i - nie byłby sobą - w różnych mitologiach. Kreowanie nowej etyki nigdy się według niego nie uda, w ostateczności będą to odgórnie narzucone normy, a jeśli do głosu dojdzie eugenika - doprawdy trudno orzec, do czego „wyzwoli” miliardy ludzi wbrew ich woli garstka inżynierów. Z książeczki tej pochodzi też piękny passus o antykoncepcji:
to z jej powodu wszystkie hipotetyczne przyszłe pokolenia podlegają władzy sprawowanej przez tych, co już się urodzili. Antykoncepcja jako taka odmawia członkom kolejnych pokoleń prawa do istnienia; antykoncepcja stosowana w celu selekcji genetycznej kształtuje owe pokolenia bez ich zgody w sposób, w jaki jedno pokolenie z sobie tylko wiadomych przyczyn uznało za najlepszy.
Książeczkę powinni przeczytać zwolennicy rojeń o transhumanizmie i postludzkości. Warto zauważyć, że Lewis nie jest zdecydowanym wrogiem nauki, ale zauważa jej podobieństwo do… magii, przy czym magia i nauka pochodzą z jednego źródła i obie zaczęły święcić triumfy z początkiem renesansu; średniowiecze, wbrew stereotypom, magii nie lubiło:
Dla dawnych mędrców zasadnicze pytanie brzmiało: jak dostosować duszę do rzeczywistości, a odpowiedzią było poznanie, samodyscyplina i cnota. Natomiast główny problem zarówno magii, jak i nauki stosowanej brzmi: jak podporządkować rzeczywistość życzeniom człowieka, a odpowiedzią jest odpowiednia technika”.
Zaczyna być jasne, dlaczego twórcy (i odbiorcy) literatury SF i fantasy to często te same osoby… Chcąc lepiej poznać twórcę Narnii, warto przeczytać także autobiografię „Zaskoczony Radością”. Meandry duchowej podróży Lewisa trochę zaskakują - od dziecięcej religijności (zbyt wymagającej od siebie) Lewis stopniowo przeszedł do ateizmu i (w mniejszym stopniu) spirytyzmu, zresztą nie on jeden jakimś dziwnym sposobem próbował łączyć te wykluczające się światopoglądy, byle tylko nie pomyśleć o teizmie. Otarł się nawet o antropozofię, a wrodzony pesymizm i niechęć do zbiorowości predysponowały go, jak twierdzi, do stania się raczej lewicowym intelektualistą. Uratowała go właśnie fascynacja światami wyobraźni, surową Północą, Wagnerem i mitologiami:
podejrzewam czasem, że zostałem specjalnie odesłany do fałszywych bogów po to, by nauczyć się choć trochę oddawania czci i uwielbienia prawdziwemu Bogu.
Czasem poza „antysystemowca” mocno się uwidacznia też w życiu autora i zaskoczyć może tych, którzy spodziewali się pozy twardego konserwatysty. Lewis niejednokrotnie zżyma się na ambicję, która psuje naturalne relacje międzyludzkie. Mikroświat college'u Wyvern, złożony z „Gwardzistów” i „fagasów” (służących) to żadna tam elitarna szkoła kształtująca charakter, ale wręcz metafora totalitaryzmu czy obozu koncentracyjnego. W oczach Lewisa panował tam niesprawiedliwy system, chroniący mocniejszych przed słabszymi, którym bardziej opłaca się awans do klasy dręczycieli niż rewolucja (zdaje się, że to uniwersalny schemat systemu społecznego zapobiegającego przewrotom). Nie widział też w byciu „fagasem” specjalnych zalet ducha i nie sądził, że poniżanie uszlachetnia:
Kajdany i harówkę wynagradzamy sobie podwójną dawką godności osobistej. Nikt nie jest bardziej skłonny do arogancji niż dopiero co wyzwolony niewolnik”.
Zabieganie o pozycję społeczną prowadzi do przeróżnych godnych pogardy zachowań i rodzi ambicję, która jest bardzo nieciekawą i nieludzką cechą. Lewis miał porządek panujący w college'u za większe zło niż… homoseksualizm, który był tam na porządku dziennym. A dlaczego?
Okrucieństwo jest większym złem niż pożądliwość (…) Atakujemy ten nałóg nie dlatego, że jest najgorszy, ale że zgodnie z normami obowiązującymi w świecie dorosłych jest on najbardziej dyskredytujący i wstydliwy (..) Pederastia, choć jest oczywiście wielkim złem, w tamtym czasie i miejscu była jedyną szczeliną, przez którą sączyło się nieco dobra. Była jedyną przeciwwagą dla walki o pozycję (…)”.
Szkoła, której zło pochodzi z „wyścigu szczurów” i zjawiska „kotów”, a odrobina dobra istnieje wyłącznie dzięki „ludzkiemu” homoseksualizmowi - trochę to odbiega od wartościowania, do którego nas przyzwyczajono… Ciekawe jest prześledzenie listy uprzedzeń Lewisa. Podobnie jak Tolkien, nie znosił on stylistyki filmów Disneya, ich „głupawej lalkowatości”. Nie lubił gier zespołowych, „wyzwalających niezdrową ambicję, zazdrość i zapiekłą stronniczość”. Nie miał samochodu, ponieważ nie chciał, by ten „pożerał przestrzeń”, piesze wędrówki według niego umacniały „naturalny” stosunek do krajobrazu. Przez długi czas pociągało w przyrodzie „tylko to, co godne podziwu i czci, dzikie albo straszne”. Generalnie natury nie lubił jako obiektu badań („ul i mrowisko doprowadziły do perfekcji cechy, których najbardziej się obawiamy, mianowicie żeńskość i kolektywność”). Bardziej go pociągały „bębny krainy elfów”; uroki „swojskości” odkrył dopiero po latach. Dziwnie lakoniczny jest fragment poświęcony udziałowi Lewisa w walce na froncie - nad okropieństwem wojny przeszedł on do porządku dziennego (czytał książki w okopach), ludzie w wojsku byli bardziej „ludzcy” niż uczniowie college'u.
Na samo nawrócenie, czyli ponowne odkrycie Radości ¬- będącej czymś w rodzaju niespełnionej, ale szczęśliwej tęsknoty do Boga, połączonej z wiarą w Jego obecność - miały wpływ między innymi lektury Chestertona i George'a McDonalda, ale też wyciąganie wniosków z meandrów podróży duchowych, które ostatecznie zaprowadziły go do chrześcijaństwa. Gdy zdał sobie sprawę, co oznacza Radość, że nie jest odosobniony w jej odczuwaniu, miał już z górki. Latem 1929 roku doznał swoistej epifanii, padł na kolana i zaczął się modlić do Boga osobowego. A my zyskaliśmy jednego z najwybitniejszych apologetów chrześcijaństwa i pisarza, który „ochrzcił” świat baśni i mitów.
_**C. S. Lewis. Koniec człowieczeństwa. tłum. Magda Sobolewska. Esprit, Kraków 2013.
C. S. Lewis, Zaskoczony radością. Tłum. Magda Sobolewska. Esprit, Kraków 2010.