Program Szymona Gajowca
(1) „W gabinecie biurowym, dokąd Cezary się zgłosił, trudno było rozmawiać, gdyż tam nieustannie wchodzili i wychodzili interesanci. Pan Gajowiec zaprosił Barykę po staremu do swego prywatnego mieszkania. W dzień świąteczny, gdy młody człowiek zgłosił się do tego mieszkania, gospodarza nie zastał. Ale właścicielka pensjonatu, od której dygnitarz skarbowy najmywał salon, uprzedzona z góry, poprosiła petenta do środka, oświadczając, iż pan „wiceminister" spóźni się nieco, gdyż tego dnia ma bardzo wiele ważnych wizyt.
Cezary wszedł i usiadł w rogu pokoju. Znał już ten duży pokój, wychodzący na mały, śródkamieniczy ogródek. (...) Była szafa otwarta z książkami w pięknych oprawach. Na ścianach wisiało kilka portretów, rysowanych specjalnie przez dobrego artystę. Dawniej Cezary nie zwracał uwagi na te wizerunki. Teraz, nie mając do roboty nic innego, po rozpatrzeniu tytułów książek przeważnie obcej mu, ekonomicznej i handlowej treści, zwrócił uwagę na portrety. (...) Pod tymi portretami były podpisy nakreślone ręką pana Gajowca oraz, widać, jakieś najbardziej charakterystyczne cytaty. Podpisy głosiły: Marian Bohusz, Stanisław Krzemiński, Edward Abramowski. Nazwiska te nic prawie Cezaremu nie powiedziały. Jakieś niejasne reminiscencje...
Gdy pan Szymon Gajowiec przyszedł do domu, począł wypytywać młodego przyjaciela o wrażenia z pobytu na wsi. Ale młody jego przyjaciel niewiele mu powiedział. Właściwie - nic. Wykręcił się opowieściami o drobiazgach i szczegółach. Nawzajem Cezary ni z tego, ni z owego zapytał Gajowca o osoby, których podobizny wisiały w mieszkaniu. Chciał w ten sposób odwlec wyjaśnienie głównego celu swej wizyty: prośbę o jakieś zajęcie płatne. Nie wiedział, w jaki sposób do tej kwestii przystąpić, bo był przecie już dłużnikiem Gajowca, a tutaj trzeba było nowe zaciągać długi wdzięczności.
- Te figury? To „warszawiacy" czasów minionych: Marian Bohusz, Stanisław Krzemiński, Edward Abramowski.
„Warszawiacy"? Dlaczego im pan nadaje taki tytuł ogólny i wspólny? Czy dlatego, że w Warszawie mieszkali?
Nie. Nie dlatego. Za czasów niewoli rosyjskiej mieliśmy tutaj w Warszawie znakomitych pracowników, świetne charaktery, doskonałych uczonych, którzy żyli w tłumie, przeszli nie postrzeżeni i nie uznani. Zupełnie - greccy niewolnicy. Ludzie ci należeli do typu, który się w tłumie rozpłynął, znikł, lecz nasycił sobą pokolenie. Z tych ludzi my - to jest moje
pokolenie - wyssaliśmy wszystko, czym żyjemy aż dotąd.
(2) - Nie wiedziałem. Cóż to za jedni, bo, przyznam się, nie słyszałem nawet i nie czytałem. Pierwszy z brzegu - Marian Bohusz. Przyrodnik, który gdzie indziej zostałby znanym docentem, może nawet cenionym profesorem. Tutaj został bezcennym dla pewnych sfer, felietonistą, tłumaczem i popularyzatorem filozofów i socjologów. Rozmienił się na drobne i sam się w tłum wdał. Nauczał z niewidzialnej katedry swą Rzeszę inteligencką. Gdy wszystko było przed
tą rzeszą zamknięte, gdy ona mogła spodleć i zdziczeć, dawał jej wszystko, co
poczytywał za najlepsze na Zachodzie. Sam żyjąc pod podwójną kopułą niewoli, kopułą moskiewską (...), zmuszał pokolenie swoje do myśli, do pogłębienia uczuć społecznych, do uczenia się, czuwania. Inni później, jak Adam Mahrburg, robili tę pracę lepiej, systematyczniej. On jednak był pierwszy. Wszystko zaś o szklance czystej herbaty i, dosłownie, o kawałku suchego chleba. Wiecznie w dziurawych butach i wystrzępionych spodniach. Stary, poczciwy nauczyciel!...
Wreszcie - znikł, jak cień. Gdzieś się podział. Oślepł. Wieziony przez Moskali, przeszedł męki duchowe. A nie chcąc ludziom zawadzać w ich bieganinie, nie chcąc przyczyniać nikomu kłopotu swoim pogrzebem - kędyś po swojemu, altruistycznie, znikł, przepadł. Żył i umarł jako duch.
- A ten drugi?
(3) - Ten drugi - to Stanisław Krzemiński. Niegdyś członek Rządu Narodowego w roku 63. Historyk, eseista bibliofil i biblioman, a nade wszystko badacz samoistny. Typ encyklopedysty. Straszna jakaś pamięć. Wszystko w głowie. Gdzie indziej byłby głośnym, i czczonym pisarzem, pracowałby w spokoju na sławę i pomnik. W dawnej Warszawie był
publicystą, pisarzem artykułów politycznych, niepochwytnym dla wroga przemytnikiem na pograniczu dawnych i nowych czasów. Sekretnie, sposobem tajnym, dla ludzi, którzy go czcili, pisał o Polsce: Pani moja, Mocarka wielka, Matka najsłodsza. Wierzył niezmiennie i przeciw wszystkiej rzeczywistości w niepodległość przyszłą narodu podartego i nieszczęśliwego,
gdyż znał jego siłę w przeszłości, pomimo wszelkich tego narodu wad i win. Tę pewność swej wiary przekazywał otoczeniu przez całe swe życie. Badał przeszłość samoistnie, u źródeł. Zagrzebany w Tomicjanach, w reformie wychowawczej Konarskiego, pisał jednocześnie o najnowszych sztukach i figlach dyplomacji współczesnej. Pracował bez przerwy, bez wytchnienia, jako kanclerz bezsenny nie istniejącego państwa. Błogosławiony warszawiak! W ubogim swoim mieszkanku, wśród ukochanych książek i pism, do ostatniej chwili nad wielką, dawną i nową Polską - zasnął na posterunku.
- No, a trzeci?
(4) - Trzeci - to Edward Abramowski. Filozof i socjolog, Nowator, prekursor we wszystkich dziedzinach. Główną dziedziną jego pracy duchowej była psychologia. Syn swego czasu, socjalista rewolucyjny, obijający się o wszelkie szkopuły nauki Marksa, błąkający się wśród nich ze swoją miarą fenomenalizmu podmiotowego, stwarza wreszcie naukę własną bojkotu państwa za pomocą złączenia ludzi w związki, stowarzyszenia, kooperatywy.
Usiłuje wytworzyć świat nowy i nieznany, który w jego pojmowaniu będzie wielkim, powszechnym ruchem etycznym, świat przewidywany, wymyślony. Ta wymarzona za czasów rosyjskich rewolucja społeczna i moralna poprowadziła go konsekwentnie na stanowisko teoretyka kooperatyzmu praktycznego. A jego pomysł zorganizowania ludzi w sposób antypaństwowy przywiódł go w praktyce, za panowania nad Polską caratu, do uznania Polski nie istniejącej jako realizacji jego pomysłu.
- Słowem wszystko zawsze i niezmiennie - Polska, Polski, Polsce, Polskę...
(5) - Tak. My tutaj byliśmy i jesteśmy na tym punkcie ułomni. Jesteśmy urodzeni z defektem polskości.
- Nie o tym mówię, że Polacy są Polakami, lecz o istotnym defekcie, jeżeli w rozważaniach filozoficznych i socjologicznych wynika deus ex machina: Polska. Znana jest anegdota o temacie Słoń. Polak, mający po innych nacjach napisać rozprawę o słoniu, napisał bez wahania: Słoń a Polska. Nie o tym jednak chciałem mówić. Chciałem zapytać: dlaczego ci trzej mężowie zasłużyli na specjalne w gabinecie pana wyróżnienie? Czy
innych zasłużonych ludzi w tych czasach nie było?
(6) - Owszem, byli! Było bardzo wielu! Trudno mi, o Azerbejdżaninie! wytłumaczyć ci tę zagadkę. Ci trzej zasłużyli na specjalne w mojej izbie wyróżnienie dlatego, że byli moimi nauczycielami. Na nich się w mej głuchej prowincji uczyłem ideału -ja, urzędniczyna pod rządem rosyjskim. Dzięki im przemyciłem moją duszę do Polski. Wówczas Polakom wydarty był wszelki czyn, wszelka działalność, wszelka realizacja pragnień idealnych. Filozofia, martwa i daleka, teoretyzująca socjologia, literatura, poezja zastępowała nam czyn, działanie. Felieton literacki świstał nieraz jak pchnięcie szpady lub smaganie bata. (...)
To takie... starodawne...
O nie, braciszku! To nie starodawne! Dlatego kazałem wyrysować i zawiesiłem sobie na ścianie mej izby te portrety, ażeby nieustannie mieć przed oczyma granicę między starodawnymi i nowymi laty. Oni to są dla mnie granicą i drogowskazem, czym już w tych nowoczesnych dniach naszych być nie należy. (...)
Polska dzisiejsza musi być grubo niepodobna do ideału tamtych felietonistów.
Podobniejsza jest w każdym razie bardziej do ideału, niż była za ich czasów.
Doprawdy? Ja sądzę, że nie. (...)
1