Prawda mitów
Zapewne każdy zna mit o koniu trojańskim, Dedalu i Ikarze oraz Prometeuszu. Czy opiewane historie mogły się zdarzyć?
Na obszarze obejmującym wschodnią część basenu Morza Śródziemnego i spory szmat Azji Przedniej, jeszcze zanim doszło do powstania pierwszych cywilizacji, trwała przez parę tysiącleci jedna z najbardziej fascynujących epok w dziejach ludzkości.1 Dziś wiemy już o niej względnie dużo dzięki badaniom archeologicznym, analizie i interpretacji zachowanych świadectw materialnych.
Obok owych świadectw wymiernych i namacalnych, przetrwało z tej epoki jednak coś jeszcze echa pradawnych wydarzeń przechowane w pamięci zbiorowej w postaci legend i mitów. Kształt, w jakim dochowały się do czasów, kiedy utrwalono je w słowie pisanym, nadawany był im przez niewyobrażalnie długi łańcuch opowiadaczy-interpretatorów. Kumulowały się podczas tego procesu kolejne modyfikacje, wprowadzane przez tych, którzy z jakichś względów (nie sposób już dzisiaj ustalić, jakich) nie trzymali się wiernie zasłyszanej wersji. Tak, z upływem wieków i tysiącleci, oryginalny przekaz ulegał daleko idącej transformacji. W niektórych przypadkach doszło do czegoś, co można by nazwać „wypaczeniem jakościowym", do zafałszowania czy wręcz zagubienia istotnych informacji, a nawet wypełnienia znanej tradycyjnej formy nową treścią, do posłużenia się nią jako „opakowaniem" odmiennego przesłania.
W rezultacie wiele mitów opowiada o zdarzeniach nieprawdopodobnych, i to nie tylko z dzisiejszego, racjonalnego punktu widzenia. Otóż podobnego zdania byli już o nich starożytni z epoki klasycznej. Dwie są przyczyny, dla których już na pierwszy rzut oka nie da się ich traktować jako relacji o faktach. Jedna wiąże się z opisywaniem wyczynów technicznie niewykonalnych w epoce, z której pochodzą. Druga ze stanowczo zbyt daleko posuniętą naiwnością bajkową z niewiarygodnością psychologiczną przedstawianych sytuacji czy wydarzeń. Pamiętam, że ta ostatnia ich cecha raziła mnie już w dzieciństwie, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z mitologią.
Wychodząc z założenia, że w każdej legendzie tkwi choćby ziarno prawdy, już od czasów starożytnych próbowano doszukiwać się w mitach śladów rzeczywistych wydarzeń. Jest to zajęcie kuszące i fascynujące. I choć zdani jesteśmy wyłącznie na domysły i spekulacje, to jednak, nie przeceniając wagi merytorycznych ustaleń, nie wolno nam przecież zrezygnować z prób wyzyskania jedynych dostępnych niematerialnych poszlak, mogących przybliżyć nam ową epokę.
Do najbardziej znanych należy mit o koniu trojańskim, czyli fortelu, który umożliwił Grekom zdobycie Troi. Brzmi on absolutnie niewiarygodnie. Zarówno jako „wizytówka" renomowanej chytrości i pomysłowości Achajów, jak i tym bardziej jako przykład bezgranicznej ludzkiej naiwności i nieprzezorności (temu to zjawisku wydaje się być poświęcone przesłanie wersji, w jakiej się ów mit dochował). To, co relacjonuje, praktycznie nie mogło się wydarzyć.
Troję zdobyto, wedle greckiej tradycji, w 1184 roku p.n.e. Ludzie w tych czasach nie różnili się już prawie zupełnie od nas, ani intelektualnie, ani psychologicznie. Długotrwałe oblężenie musiało skłaniać Trojan do podejrzliwości, nawet przesadnej. Powinni wietrzyć podstęp już w samym fakcie niespodziewanego odstąpienia Greków od oblężenia, a pozostawiony przez nich dziwny obiekt niewątpliwie wzbudziłby ich nieufność. Z tego, co wiemy o epoce, najbardziej usprawiedliwioną psychologicznie reakcją byłaby decyzja złożenia owego konia w ofierze bogom, którzy ochronili miasto. A ponieważ był on drewniany, doszłoby zapewne do całopalenia dokonanego niezwłocznie, bez ruszania owego obiektu z miejsca. W każdym razie uciążliwe technicznie wciąganie konia do miasta, częściowe rujnowanie w tym celu obwarowań i wreszcie pozostawienie tak podejrzanego dzieła wrogów bez dozoru wypada uznać za całkowicie wykluczone.
Już jako nastolatek przypuszczałem, że koń trojański był jakąś wczesną wersją machiny oblężniczej. Kiedy zająłem się historią techniki, utwierdziłem się w takim przekonaniu. Wreszcie, przeglądając kiedyś Historię naturalną Pliniusza Starszego, przekonałem się, że wyważam otwarte drzwi. W rozdziale Historia wynalazków pisze on wyraźnie: konia, (który teraz nazywa się baranem) jako pewien rodzaj machin do rozwalania murów [wynalazł] Epejos pod Troją [...]2 Pliniusz był uczonym skrupulatnym, wygląda, więc na to, że oparł się na jakimś wcześniejszym źródle. Gdyby, bowiem sam dokonał takiej racjonalizującej interpretacji mitu, niewątpliwie zaznaczyłby w tekście, że to tylko jego domysł. A więc, istniała w epoce klasycznej odmienna od mitycznej, bardziej wiarygodna tradycja dotycząca konia trojańskiego.
Wiele zdaje się przemawiać za jej prawdziwością. Choćby i to, że zaledwie w paręset lat po upadku Troi (a w tamtych czasach parę wieków oznaczało, w dziedzinie rozpowszechniania się zdobyczy technicznych, niepomiernie mniej niż dzisiaj) ruchomymi wieżami oblężniczymi na kołach, wyposażonymi w tarany, dysponowali już Asyryjczycy, co poświadczają liczne zachowane płaskorzeźby. Można, więc przyjąć, że właśnie podczas wojny trojańskiej doszło do wczesnego, być może pierwszego, użycia tarana, najprawdopodobniej ozdobionego na końcu wyobrażeniem końskiej głowy. Może zresztą było to już coś więcej niż sam taran na przykład rodzaj szopy, chroniącej operujących nim ludzi, którą podsunięto lub podtoczono na kołach pod Skajską Bramę. Taką machinę też łatwo było nazwać koniem. Wojskowi już od starożytności chętnie stosują nazwy zwierzęce wspomnijmy choćby takie szyki oraz machiny, jak: „żółw", „skorpion" lub „onager". Z tekstu Pliniusza wynika, że taran był częściej zakończony łbem baranim, co wydaje się dość naturalne zważywszy na sposób, w jaki się nim posługiwano.
Gwoli prawdy, wypada dodać, iż zacytowany ustęp Pliniusza autorzy jego polskiego przekładu, Irena i Tadeusz Zawadzcy, opatrzyli następującym przypisem: Epejozowi (!) przypisywano zbudowanie konia trojańskiego. Nie był on machiną oblężniczą we właściwym tego słowa znaczeniu, pomieszany tu został z taranem. I tak oto skwitowano, z przywiązania do szkolnego kanonu, jakże cenną i interesującą interpretację. I to czyją!
Na przekór ortodoksji humanistów, można wszakże przyjąć za Pliniuszem z dużą dozą prawdopodobieństwa, że koń trojański był prototypem tarana lub nawet zalążkiem bardziej złożonej machiny oblężniczej, jaką miano stosować przez 3 tys. lat, a którą Mistrz Henryk nazywa w Trylogii „hulajgrodem".
Dedal i Ikar. Drzeworyt niemiecki z 1497 roku Wg: G. Wissman, Geschichte der Luftfahrt von Ikarus bis zur Gegenwart, Berlin 1966
Omawiając teraz mit opisujący wyczyny niewykonalne technicznie w epoce, z której pochodzi, pragnę położyć nacisk na fakt, że chodzi mi o rzeczy niewykonalne dla ówczesnych z rozmaitych powodów, a nie tylko z uwagi na skromniejsze środki techniczne. Często, bowiem za wykonalne kiedyś uważa się to, co można by zrealizować, ale dysponując dzisiejszą wiedzą.
Warto jednak pamiętać, iż dzisiejsza ocena tego, co kiedyś było wykonalne, zawsze może okazać się złudna. Lekcją pokory w tym zakresie okazały się szczególnego rodzaju dzbanki z czasów rzymskich, znalezione przez archeologów w 1936 roku w miejscowości Chudżat Rabua w Iraku, a następnie w ruinach Seleucji i Ktezyfonu. Każdy z nich mieścił w sobie walec z cienkiej blachy miedzianej zatkany asfaltowym korkiem oraz skorodowany pręt żelazny. Najsensowniejsza wydaje się hipoteza, że były to baterie elektryczne używane przy pozłacaniu metodą galwanizacji niewielkich przedmiotów metalowych (wydaje się, iż technikę tę najpewniej przekazywaną w tajemnicy z pokolenia na pokolenie stosowali rzemieślnicy bagdadzcy od tamtych czasów aż do początku bieżącego stulecia).
Wróćmy wszakże do głównego wątku. Mitem najmniej prawdopodobnym z technicznego punktu widzenia jest opowieść o Dedalu i Ikarze. Wydaje się mieć ona dwa przesłania. Pierwsze, że pomysłowość ludzka daje szansę ratunku z każdej, nawet pozornie beznadziejnej, sytuacji. I drugie, iż najgenialniejszy plan łatwo zepsuć nierozwagą.
Doszukując się w tym micie echa rzeczywistych wydarzeń, najłatwiej byłoby przyjąć, że relacjonuje on bardzo wczesną, być może pierwszą, próbę lotu szybowcowego. Tym bardziej, iż są poszlaki wskazujące, że dokonywano sporadycznie tego rodzaju prób w czasach rzymskich, dysponując zbliżoną (w każdym razie z naszego punktu widzenia) wiedzą i bazą techniczną.3
Mnie natomiast kusi inny domysł. Zakładam, że elementem zaczerpniętym z rzeczywistości jest motyw ucieczki, latanie zaś traktuję jako metaforę, obrazującą niezwykłość zastosowanego przez Dedala sposobu. Przyjmuję, bowiem, iż Dedal wszak znakomity technik i wynalazca był realistą i podjąłby tylko taką próbę, która dawałaby, choć minimalne szanse powodzenia, zaś na skrzydłach nie uciekłby z Krety nawet taki mistrz lotu szybowcowego, jakim był Otto Lilienthal. Jeśli zatem Dedal miał znaleźć skuteczny i wykonalny sposób ucieczki, to w owym czasie mogło nim być jedynie żeglowanie pod wiatr.
Umiejętność żeglugi pod wiatr wiąże się zazwyczaj z typem ożaglowania. Umożliwiało ją ożaglowanie lugrowe, rozciągnięte od dziobu do rufy, które upowszechniało się na Morzu Śródziemnym od późnej epoki rzymskiej. Z tym wszakże, że na innych akwenach jeszcze w X wieku uważano żeglugę pod wiatr za coś tak niezwykłego, iż kojarzono ją z czarami.4 Podobną reakcję wywołałoby tym bardziej żeglowanie pod wiatr w drugim tysiącleciu p.n.e., kiedy jedynym stosowanym typem takielunku był pojedynczy prostokątny żagiel, a żegluga z reguły odbywała się jedynie z wiatrem. Wyobrażam, więc sobie, że kapitanowie okrętów kreteńskich, którzy nie potrafili dogonić Dedala, opowiadali, iż mieli uczucie jakby on im „odfrunął". I że tę metaforę wieść gminna potraktowała zbyt dosłownie...
Czy jednak żegluga pod wiatr była wykonalna w czasach Dedala i Minosa? Otóż, technicznie rzecz biorąc, była. Żeglarze śródziemnomorscy uprawiali ją z pojedynczym prostokątnym żaglem, co najmniej od początku III stulecia p.n.e., lawirując z reją żagla ustawioną niemal równolegle do kila i posuwając się pod wiatr zygzakiem. Był to sposób mozolny oraz mało wydajny. Ale był. Mając głęboki, chroniący od dryfowania, kil można było tym sposobem płynąć pod wiatr kursem mniejszym od jednego rumbu (odchylonym od kąta prostego o mniej niż 11 1/4°). Warto może dodać, że najsprawniejsze nowoczesne żaglowce mogą przy takim ożaglowaniu osiągnąć dwa rumby, a przy ożaglowaniu rozciągniętym od dziobu do rufy trzy.
A więc Dedal nie musiał dokonywać jakichś rewolucyjnych zmian w konstrukcji statku ani w takielunku (mógł najwyżej przedłużyć i dodatkowo obciążyć kil), gdyby rzeczywiście wpadł na właściwy sposób posługiwania się żaglem i skorzystał z okazji, kiedy wiał silny wiatr od morza. Nie jest to chyba całkiem niemożliwe był ponoć zdolnym technikiem, słynnym wynalazcą. Przyznaję wszakże, że ta interpretacja jest znacznie bardziej dowolna, a więc i mniej uprawniona niż zastosowana (za Pliniuszem) w przypadku konia trojańskiego.
Prometeusz z ogniem wykradzionym bogom.Wg: The Illustrated Bartsch, vol. 42, New York 1981
Inną jakość reprezentuje bardzo znany mit o Prometeuszu, który wykradł ogień bogom. Nie jest to najpewniej echo rzeczywistych wydarzeń w tym sensie, jaki przypisujemy innym mitom, gdyż w epoce opanowywania ognia człowiek nie osiągnął jeszcze poziomu umysłowości niezbędnego do tworzenia podobnych ustnych przekazów (spora część badaczy uważa nawet, że nie dysponował jeszcze wtedy mową artykułowaną). Mit o Prometeuszu powstał przypuszczalnie znacznie później, w epoce przedświtu cywilizacji, jako utwór czysto interpretacyjny, wyjaśniający, w jaki sposób ludzkość nabyła umiejętność posługiwania się ogniem. Próżno by, więc doszukiwać się w nim informacji o konkretach. Natomiast wydaje się bezbłędnie oddawać klimat psychologiczny stosunku do owego osiągnięcia. I to zarówno w starożytności klasycznej, jak i w odczuciu praludzi, sprzed co najmniej pół miliona lat, kiedy to doszło do owego epokowego wydarzenia.
Wszystkie naturalne źródła ognia, z którym praludzie mogli się stykać a więc uderzenie pioruna, wybuch wulkanu, upadek meteoru, wreszcie samoistny pożar lasu czy stepu w następstwie długotrwałej suszy musiały się w ich umysłach kojarzyć z jakimiś potężnymi, nadprzyrodzonymi mocami. Jest wysoce prawdopodobne, że taki ogień był, w ich mniemaniu, pochodzenia boskiego.
Jeśli na pewnym etapie rozwoju doszło wreszcie do opanowania ognia i wykorzystania jego dobrodziejstw, musiał w tym dopomóc przypadek. Nasi przodkowie podzielali zapewne lęk przed ogniem, wspólny naszym krewnym ze świata zwierzęcego i dlatego trudno przypuścić, by dociekliwość poznawcza okazała się motywacją wystarczającą do przełamania takiej bariery psychologicznej. Niewykluczone, że ogień traktowano początkowo jako istotę żywą, może boską. Być może, pierwsze nieśmiałe próby podsycania go miały charakter składania ofiar tej boskiej istocie...
Podobnie jak w mitach, także w późniejszych od nich baśniach ludowych tkwią zakamuflowane informacje o przeszłości; na przykład w wielu z nich czarownice mieszkają w chatkach na kurzej stopce. Chodzi z pewnością o wczesne wiatraki, które obracano na osi, żeby nastawić ich skrzydła najkorzystniej w stosunku do kierunku wiatru. We wczesnośredniowiecznej opinii ludowej ktoś, dla kogo pracował wiatr, musiał być czarodziejem.
Takie i inne smakowite drobiazgi da się z pewnością odszukać w wielu legendach oraz bajkach. Gorąco zachęcam do intelektualnej zabawy.
1 Różne elementy postępu, np. pismo, powstawały i upowszechniały się w rozmaitych regionach wspomnianego obszaru w różnym czasie. Mity zapewne tworzono i przekazywano ustnie jeszcze długo po wynalezieniu pisma, bowiem posługiwali się nim w starożytności tylko nieliczni, wykorzystując je początkowo głównie do spisów inwentarzowych.
2 Pliniusz: Historia naturalna (wybór), przekład i komentarz Ireny i Tadeusza Zawadzkich, Wrocław 1961.
3 Na przykład Swetoniusz pisze o aktorze, który zginął podczas podobnej próby za czasów Nerona.
4 W taki sposób zdołał uciec przed Olafem Trygvassonem wódz Wikingów, Raud Mocny, co przypisywano czarom. L. Sprague de Camp: Wielcy i mali twórcy cywilizacji, przekład Bolesława Orłowskiego, Warszawa 1968.