Główny bohater budzi się rano na poddaszu domu, w którym wynajmuje pokój. Od dawna zalega z czynszem, lecz nieustannie zwodzi właścicielkę, że ureguluje płatności jak najszybciej. Jego pokój wygląda niezwykle mizernie, za tapety służyć mają stare gazety. Pierwsze, o czym narrator wspomina, to jego beznadziejne położenie, w jakim się znalazł - od jakiegoś czasu nie ma pieniędzy, głoduje, pomieszkuje u ludzi na kredyt, czasem wpada mu do kieszeni parę koron, gdy uda mu się coś zastawić u lichwiarza bądź któreś z miejscowych pism przyjmie do druku jego artykuły, które przywykł pisać na powietrzu, przeważnie w jakimś parku, gdzie świecą się latarnie bądź pada blask promieni słonecznych.
Jak to bywa w zwyczaju tego mężczyzny - po skromnej porannej toalecie w postaci delikatnego zwilżenia twarzy wodą z miednicy wybiera się na przechadzkę po mieście. Tam najczęściej doznaje olśnienia, nowych pomysłów, inspirują go rzeczy błahe, ucieka się także do irracjonalności, wręcz ośmiesza się swym dziwnym zachowaniem. Lubi mówić do siebie, zaczepiać obcych ludzi, krzyczeć na nich. Jego nędzna i nie do końca normalna osoba często jest obiektem zainteresowania stacjonujących w pobliżu policjantów, a także drwiny ze strony przechodniów. Czas upływa mu nader wolno, a godziny rozpoznaje tylko dzięki ratuszowemu zegarowi. Twierdzi, że odczuwany głód pozwala mu pobudzić do działania inne uśpione zazwyczaj zmysły, jak np. zmysł obserwacji, słuchu bądź wybujałej wyobraźni.
Na spacerze dostrzega dwie młode kobiety, za którymi stale podąża. Wygłupia się, wmawiając jednej z nich (którą nazywa po swojemu „Ylajali”), że powinna uważać, gdyż zgubi książkę, a której tak naprawdę nie posiada. Owa dama przez chwilę próbuje zrozumieć głębię tego przekazu, po czym uznaje, że jest on pijany, odwraca się w stronę domu i znika. Bohater dziwi się, czemu nie wzywała pomocy ani nie zrzuciła mu doniczki na głowę ze swego okna, zawraca i podąża w stronę lombardu, aby zastawić swoją kamizelkę, za którą otrzymuje półtorej korony. Natychmiast jednak oddaje jedną koronę kulawemu żebrakowi, żeby się go pozbyć, a resztę przepuszcza na sprawienie sobie biesiady pod postacią śniadania. Potem doznaje nagłego olśnienia, pragnie stworzyć ambitny felieton o zbrodniach przyszłości, ale przypomina sobie, że jego ołówek został w kamizelce, którą oddał lichwiarzowi. Wraca po nią, jednak nie przyznaje się, że dzięki niemu jest w stanie zarobić na życie, lecz oczywiście sprzedaje historyjkę, jakoby ów ołówek był cenną pamiątką, którą zawsze chce mieć przy sobie. Okłamuje kupca, iż napisał nim „trzytomową rozprawę o filozoficznym poznaniu”. Na tym nie kończy się jego łgarstwo, które odtąd staje się jego hobby, dobrą zabawą, w której najchętniej brnąłby bez końca. Później siada w parku obok niego pewien stary człowiek, w którym wdaje się w debatę, jakoby mieszkał u znanych ludzi o nazwisku Happolati. Jego wybujała fantazja prowadzi go do niesamowicie ciekawych historii - tłumaczy sąsiadowi z ławki, iż córką Happolatiego jest Ylajali, „bogini posiadająca trzysta niewolnic, spoczywająca na łożu usłanym żółtymi różami”. Później przestaje mu się ta gra podobać i krzyczy na jegomościa, iż jest bezczelny: „Do diabła! - wrzasnąłem w końcu. - Czyż sądzisz, człecze, że siedzę tu i okłamuję cię? Sądzisz pewnie, że nie ma żadnego Happolatiego na świecie. Nie widziałem dotąd tak bezczelnego i złośliwego starca. Co to za szatan cię opętał? Myślisz pewnie też, że masz przed sobą nędzarza w ostatniej odzieży, nieposiadającego papierośnicy napełnionej po brzegi? Nie przywykłem do takiego traktowania i niech pan sobie zanotuje raz na zawsze, że nie pozwolę nikomu na świecie, by mi ubliżał tak zuchwale!”. Bohater zachowuje się jak opętany, toteż człowiek obok szybko go opuszcza. W dalszej kolejności wyjmuje papier: „[…] zacząłem wypisywać datę roku 1848 we wszystkich rogach, pośrodku i na ukos. Ach, gdybyż to myśl jakaś zjawiła się nagle! […] Przelatywało mi ich mnóstwo przez głowę, ale były do niczego, przy tym zapadający mrok zasmucił mnie i uczynił sentymentalnym”. Po powrocie na stancję zauważa kartkę od gospodyni, która oznajmia mu, że albo zapłaci zaległy i następny z góry czynsz, albo pakuje swoje rzeczy. Ponieważ nie ma pieniędzy, toteż nad ranem zabiera swoje ostatnie rzeczy i wymyka się z domu, nie płacąc za poprzednie miesiące bytowania. Wpierw jeszcze pisze kilkustronicowy felieton. Składa podanie o pracę u kupca, wierzy w swoje szanse. Nosi ze sobą pożyczoną od równie nędznego studenta, Hansa Pauli, zieloną kołdrę. Zanosi swój tekst do redakcji, gdzie dowiaduje się, że na odpowiedź musi poczekać kilka dni. Noc spędza na skraju lasu poza miastem. Jest mu bardzo zimno, gdyż pozbył się kamizelki, a jest już późna jesień. Głód wzmaga się w nim coraz mocniej.
Jego nadzieje opadają, kiedy dowiaduje się, że praca, na którą tak bardzo liczył, przepadła na rzecz kogoś innego. Powodem odmowy był błąd popełniony przy zapisywaniu daty, a ponieważ nowy pracownik miał być nieomylny w liczbach, toteż podziękowano mężczyźnie za ewentualną współpracę. Nie mając co ze sobą zrobić, postanawia zastawić swoją kołdrę, ale ostatecznie rezygnuje z tej pokusy, z czego czuje się potem niesamowicie dumny. Kiedy policjant wyrzuca go z parku nocą, tłumacząc, że nie może w nim spać, postanawia bezczelnie wrócić do dawnej stancji, licząc na to, że się to nie wyda, że gospodyni nie zorientowała się, iż się wyprowadził jakiś czas temu. Tam jednak zauważa list na parapecie. Sądząc, iż jest to przestroga od właścicielki domu, postanawia czym prędzej wyjść na ulicę. Otwiera kopertę i odczytuje, że jego tekst został przyjęty i zostanie opublikowany, a honorarium za niego wyniesie aż dziesięć koron.
Rozdział drugi rozpoczyna się w momencie, kiedy bohater zdążył już wydać wszystkie zdobyte pieniądze i ponownie klepie biedę. Kolejną jego stancją jest warsztat blacharski, gdzie pod pokojami znajduje się stajnia dla koni. Pewnej nocy bohater dociera pod budynek, w którym pomieszkuje i dociera do niego, że zgubił klucze do bramy. Wraca do parku, gdzie wdaje się w rozmowę z policjantem, który sugeruje mu, że powinien spędzić noc w hotelu, bynajmniej nie na ławce. Mężczyzna go jednak okłamuje, jakoby przepuścił wszystkie pieniądze w kawiarni. Ostatecznie ląduje w ratuszu w celi dla aresztowanych i bezdomnych, wmawiając dyżurnemu, że jest dziennikarzem „Kuriera Porannego” o nazwisku von Tangen. To go jednak gubi, gdyż nad ranem wszyscy bezdomni otrzymują posiłek, zaś jemu nikt go nie przydziela ze względu na to, kim rzekomo jest, nie podejrzewa się go bowiem o skrajne ubóstwo.
Na mieście próbuje odnaleźć starych znajomych, którzy kiedyś już pożyczyli mu pieniądze, jednak nikogo nie zastaje. Podobnie z naczelnym redakcji, dla której pisuje teksty. Nie udaje mu się również zastawić swoich stalowych okularów ani pożyczonej pościeli. Postanawia podążyć w stronę sklepu z nutami Eislera, gdzie kiedyś „za szczęśliwych czasów” bywał regularnie i kupował je. Tam ostatecznie przełamuje się i postanawia poprosić o jałmużnę, czego nigdy wcześniej nie czynił. Spotyka się z kategoryczną odmową. To samo dzieje się w sklepie z bielizną, gdzie kasjer żegna go ozięble. Wychodzi zrezygnowany, słaby z głodu, czuje się poniżony i uprzedzony do proszenia o cokolwiek. Szybko śpieszy się do domu, by zdążyć przed zamknięciem bramy i nie spać ponownie w celi. Nazajutrz ponownie udaje się do lombardu, by zastawić guziki odprute od surduta, lecz lichwiarz ewidentnie ma dosyć natręta i nie zgadza się ich przyjąć, po raz kolejny też odmawia przyjęcia do wystawienia na aukcję stalowych okularów. Po wyjściu stamtąd spotyka jakiegoś starego znajomego, który spostrzega dość szybko, że jego towarzysz dawno nie jadł. Oddaje mu więc zegarek, który sam przyniósł do lichwiarza, za który „głodomór” otrzymuje pięć koron.
Owe pięć koron starcza mu zaledwie na tydzień. Ostatnio napisane artykuły były zwracane przez redaktora. Ponownie stacza się na dno. Naczelny nowego pisma, zwany „Komandorem”, również nie chce opublikować jego najświeższego artykułu. Kiedy redaktor pyta mu się, czy ma z czego żyć, wbrew woli potwierdza, że wszystko z nim w porządku i niczego mu nie potrzeba, przez co później dręczą go wyrzuty sumienia.
Pewnego wieczoru spostrzega pewną ulicznicę, całą ubraną na czarno, z ciemną woalką na twarzy. Zagaduje ją i proponuje odprowadzenie pod dom. Od razu jednak uprzedza ją, że nie ma przy sobie ani grosza, na koniec podaje się za pastora i mówi do niej: „Dobranoc! Idź i nie grzesz więcej!”. Później cieszy się, iż być może poczynił tej „upadłej istocie naukę, która wpłynie na odmianę jej życia”.
Następnego dnia udaje się do sklepu, gdzie kiedyś kupował chleb, po świecę, by mógł pisać nocami, licząc na mały kredyt. Zanim jednak wypowiada swoją sugestię, sprzedawca myli banknoty. Sądzi bowiem, że pięć koron, zapłacone przez poprzednią klientkę, pochodzi od głównego bohatera, po czym jeszcze wydaje mu resztę, za którą natychmiast kupuje befsztyk w lokalu. Jego organizm nie jest jednak w stanie przyjąć tak solidnego pokarmu, więc szybko po opuszczeniu knajpy zwraca cały posiłek. Ponownie spotyka młodą kobietę, tę samą, co ostatnio, ubraną na czarno. Umawia się z nią na wtorkowy wieczór, na randkę. Na końcu drogi całuje go w usta, co wprawia mężczyznę w niemałe podniecenie. Okazuje się, że to ta sama dziewczyna, którą parę tygodni temu śledził, nazywając ją „Ylajali”.
Następnego dnia spotyka swojego dawnego znajomego, który zaprasza go na piwo. Pijany wpada na pomysł, by zaspokoić swe sumienie i oczyścić się z hańby kradzieży, więc oddaje resztę pieniędzy pierwszej lepszej handlarce ciastek pod apteką „Pod Słońcem”. Nie tłumaczy się z niczego, tylko zostawia monety nieświadomej i bardzo zdziwionej kobiecie. Później zatrzymuje jednego z dorożkarzy i podaje mu po kolei kilka adresów, pod żadnym z nich nie zastaje jednak pożądanych osób, toteż w jednym z budynków znika niepostrzeżenie, nie płacąc za przejażdżkę. Później, po paru godzinach, słaby i na skraju wyczerpania, dociera do sklepu, gdzie zakupił świecę, po czym oświadcza sprzedawcy, że go parę dni temu oszukał. Na pytanie, czemu nie oddał reszty pieniędzy do kasy, zaczął krzyczeć na kasjera: „Jakąż jednak odwdziękę mam dziś za moją szlachetność? Stoję oto przed panem, wyjaśniam całą sprawę, pan zaś nie tylko nie wstydzi się jak pies, ale nie bierze się wcale do załatwienia ze mną sporu. Umywam przeto ręce w niewinności i basta! Zresztą, niech pana diabli biorą! Żegnam!”.
Następnego dnia bohater zostaje potrącony przez kierowcę pojazdu wiozącego chleby. Jego but zostaje rozszarpany, krwawi. Mimo to nic nie otrzymuje w zamian, oprócz chwilowego zainteresowania owego kierowcy oraz przechodniów. Po drodze od pracownika rzeźni otrzymuje kość z kawałkami mięsa, tłumacząc, że potrzebuje ją dla psa. Później udaje się do portu, gdzie spotyka „Komandora”. Ten pyta mu się, czy ma z czego żyć, po czym bohater wreszcie wykrztusza z siebie słowa prawdy, iż w rzeczywistości nie miał tego dnia nic do zjedzenia. „Komandor” lituje się nad nim i daje mu dziesięć koron w poczet zaliczki za obiecany przyszły artykuł. Po tym zdarzeniu natychmiast idzie na nową stancję, by wynająć przyzwoity pokój.
We wtorek spotyka się z Ylajali. Od słowa do słowa okazuje się, że dziewczyna będzie sama w domu przez jakiś czas, przez co daje mu milczącą zgodę na wejście do góry. Tam dochodzi do scen miłosnych, jednak w kluczowym momencie, kiedy dobiera się do jej stanika, dziewczyna spostrzega, że ma strasznie liche włosy, że wiele z nich wypadło. Pyta się więc mężczyzny, jak to możliwe, że w tak młodym wieku tak nędznie wygląda. Prosi o krótkie streszczenie, w jaki sposób wygląda jego życie. Kiedy kończy opowiadać wszystko ze szczegółami, dziewczyna jest ewidentnie zmieszana, więc zaczyna dawać subtelne uwagi, że za chwilę przyjdzie służąca, więc powinien już wyjść. Jeszcze raz próbuje się dobrać do Ylajali, lecz ostatecznie rozstają się na dobre.
Po pewnym czasie znów kończą mu się pieniądze. Próbuje zatopić się w opisywaniu pożaru księgarni, koniecznie pragnie uczynić z tego alegorię, na siłę więc jej wyszukuje, aż wymyśla, że z książek może uczynić mózgi ludzkie. Gospodyni zaczyna męczyć go o zaległy czynsz, on tłumaczy jej, że kiedy napisze cudowny artykuł, na pewno zapłaci jej wszystko z nadwyżką. Ona jednak nie potrafi mu uwierzyć, mówi, że nikogo na kredyt nie ma zamiaru utrzymywać, tym bardziej że spodziewa się dziecka, a także ma gromadkę innych, nieco bardziej wyrośniętych. Po jakimś czasie powiadamia go, że jego pokój wynajęła już komuś innemu, pewnemu marynarzowi, który zapłacił za miesiąc z góry, i że jeżeli chce, to może ewentualnie pomieszkać parę dni w przedpokoju lub we wspólnej izbie ze wszystkimi, gdzie jest cieplej. Ponieważ jednak wdaje się w rodzinną kłótnię, gospodyni traci cierpliwość i każe mu się niezwłocznie wynosić. Ponownie włóczy się po mieście, gdzie spotyka Ylajali z nowym partnerem. Nie może skupić się na pisaniu, więc wraca na stancję, z której go wyrzucono. Tam zastaje gospodarza, który przez dziurkę od klucza obserwuje, jak jego żona baraszkuje pod kołdrą z przyjezdnym marynarzem, a temu wszystkiemu spogląda się jej sparaliżowany ojciec. Korzystając z okazji, bohater udaje się do swego dawnego pokoju, gdzie postanawia ukończyć swoje dzieło. Po jakimś czasie powraca tam gospodyni z gościem. Wpada ona w szał i z krzykiem wyrzuca intruza. Na dworze posłaniec wywołuje jego nazwisko, po czym wręcza przesyłkę, w której znajduje się dziesięć koron. Dowiaduje się, że przekazała je pewna młoda dama, domyśla się, że to Ylajali. W napadzie złości ciska pieniędzmi w twarz gospodyni, po czym wynosi się stamtąd na dobre.
Znów dopada go głód. W akcie desperacji idzie na ulicę, na której wręczył handlarce ciastek przywłaszczone cudze pieniądze. Dopada kobietę, po czym brutalnie tłumaczy jej, że przyszedł po swoje ciastka. Kobieta nie rozumie tych słów, dlatego dobitnie wyraża się o niedawnym zajściu, iż wówczas przyniósł zaliczkę w poczet tego, że kiedyś zgłosi się po swoje smakołyki. Tak terroryzuje przekupkę, iż w obliczu strachu nakłada mu kilka ciastek, które natychmiast zjada. Jedno zanosi pod drzwi młodemu chłopakowi, którego zrobiło mu się żal po tym, jak widział, że ktoś opluł go z balkonu.
W tej sytuacji bohater nie ma już żadnego sensu życia. Zrozpaczony i zrezygnowany idzie do portu. Spostrzega, że jeden statek szykuje się do wypłynięcia. Spontanicznie pyta się kapitana, czy nie jest mu potrzebny jakiś towarzysz, że potrafi i może zrobić wszystko. Po chwili negocjacji kapitan zgadza się go przyjąć na statek handlowy płynący do Leeds. Tak też (pomyślnie) kończy się historia człowieka, która dosłownie i w przenośni stworzona została przez nieustannie odczuwany przez niego tytułowy głód.
Geneza utworu:
Knut Hamsun pisał ten utwór, doznawszy wielu goryczy podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych oraz w Christianii w Norwegii, gdzie ledwie wiązał koniec z końcem. Niejednokrotnie cierpiał głód, stąd jego liczne żale znalazły swój wyraz w powieści. Wiele wewnętrznych przeżyć głównego bohatera wyniknęło więc z autopsji autora. Hamsun również pisywał wiele artykułów dla gazet, ale przeważnie nie spotykały się one z aprobatą czytelników, ponieważ na ówczesne czasy pozostawały one dalece niezrozumiane.
A. Rogalski mówi o tym w sposób następujący: „Mieszkańcy stołecznego miasta Norwegii, w owych latach jeszcze bardzo prowincjonalnego, mający gusty i poglądy nader konserwatywne, nie okazywali szczególnych zainteresowań sprawami literatury i sztuki. Z trudem udawało się Hamsunowi zdobyć kilka koron za artykuł lub opowiadanie, jeśli mu je wydrukował jeden z obydwu tamtejszych dzienników lewicowych. Niewiele więcej przynosiły mu odczyty, żywo przyjmowane przez słuchaczy, tylko że zjawiała się ich jedynie garstka. Bywały dnie, gdy nie miał co do ust włożyć, gonił resztkami sił”. Dopiero później nadszedł sukces, ale zanim do tego doszło, Hamsun napotkał mnóstwo przeszkód na swej drodze. Wynika stąd zatem, że wcześniejsze porażki nie były powodowane bynajmniej brakiem talentu, a raczej wąskimi horyzontami ówczesnego społeczeństwa. Trochę inaczej rzecz się ma w przypadku bohatera „Głodu”, któremu prawdopodobnie wydaje się, że potrafi dobrze i gustownie ubierać myśli w zdania, zaś czyniąc to w akcie desperacji, aby mieć za co żyć, a tak naprawdę nie umie porządnie złapać weny.
Charakterystyka głównego bohatera:
Głównym bohaterem powieści Knuta Hamsuna pt. „Głód” jest młody mężczyzna (prawdopodobnie, gdyż autor nie podaje konkretnie jego wieku, lecz można to wywnioskować z poszczególnych fragmentów dialogowych), mieszkający w Norwegii w XIX wieku, o którym wiadomo jedynie tyle, iż w wyniku splotu wyjątkowo niekorzystnych okoliczności (aczkolwiek niewymienionych w książce) znalazł się on na skraju nędzy i ubóstwa. W ten oto sposób tytułowy głód nie jest alegoryczny, ale odnosi się do rzeczywistego stanu fizjologicznego człowieka, który faktycznie przechodzi przez fizyczne katusze.
Nieznane jest więc czytelnikowi ani imię bohatera, nazwisko, ani pochodzenie, jak również jego przeszłość. Istotną jednak informacją (kluczową dla biegu wszystkich wydarzeń) jest to, że trudni się on pisaniem artykułów i felietonów dla lokalnych redakcji prasowych - lecz z tak miernym skutkiem, że rzadko kiedy zostają one w całości publikowane, a zapłata za nie pozostawia wiele do życzenia. Mimo to mężczyzna pozostaje przekonany o swoim niebywałym talencie, zaś fakt, że ledwie wiąże koniec z końcem, tłumaczy tym, że jego twórczość jest po prostu nierozumiana przez społeczeństwo, ale że w końcu musi się ten zastój skończyć. Uparcie więc dąży do celu, nie poprzestaje w wysiłkach.
Czego nie można odmówić temu człowiekowi, to jego słusznego przekonania, jakie nosi, że pisarstwa nie należy traktować wyłącznie jako rzemiosła. Jeśli tworzone dzieła nie płyną z czystej pasji, a przede wszystkim z prawdziwego natchnienia, jakie dopada artystę znienacka, w najmniej spodziewanym momencie, wówczas nie powinno się oczekiwać cudów. W ten oto sposób tłumaczy się na przykład swojej gospodyni, której zalega z płatnościami - twierdzi, że musi nadejść odpowiednia chwila, a wtedy nie zmruży oka, a napisze rewelacyjny tekst, o który będą się bić wszystkie periodyki, w wyniku czego stanie się natychmiast sławny i bogaty, więc za czynsz zapłaci ze sporą nadwyżką. Gospodyni mu jednak nie wierzy, uważa, że nigdy nie nadejdzie taki moment, zwyczajnie przekreśla talent i umiejętności niespełnionego pisarza. Nic jednak nie jest w stanie złamać tegoż dzielnego wojownika. Kiedy pewnej nocy do głowy przychodzą mu rozmaite barwne pomysły, zapisuje po kolei kartki, po czym zanosi do naczelnego jednej z gazet. Po paru dniach otrzymuje pozytywną odpowiedź: „Nagle zalała mnie fala światła i usłyszałem bezmyślny okrzyk radości. List był od redaktora. Przyjął mój felieton, posłał go zaraz do drukarni… poczyniwszy kilka drobnych zmian… poprawiwszy tu i ówdzie błąd pisowni… rzecz napisana z talentem… jutro się okaże… honorarium dziesięć koron!”. Świadczy to o tym, że powodzenie w tej materii jest rzeczą bardzo chwiejną, wysiłki wkładane na tymże polu działalności mogą być niesamowicie ryzykowne, gdyż nie gwarantują osiągnięcia sukcesu. Być może główny bohater i rzeczywiście ma talent do pisania, jednak z pewnością ujawniłby się on w dużo większym stopniu, jeżeli nie traktowałby on go jako swej ostatniej deski ratunku. Pisanie nie sprawia mu przyjemności, czynność tę wykonuje mechanicznie, nie liczy się dla niego jakość, lecz ilość, a więc to, jakie mu przyjdą z tego pieniądze. Nie mogąc znaleźć żadnej innej pracy, pokłada swą jedyną nadzieję właśnie w tego typu aktywności zawodowej. Pisze, bo musi. Nie zastanawia się mocniej nad tym, czy tworzony przezeń tekst ma jakąkolwiek głębię, czy stanie się ona jakkolwiek zrozumiała dla czytelników, a przede wszystkim ciekawa, czy wyłącznie pozostaje ona atrakcyjna tylko dla niego. Jeśli się nie uda, to wystarczy zrzucić winę na tępe umysły ludzi o niezwykle wąskich horyzontach intelektualnych, bynajmniej nie na własne słabości. Wydaje mi się, że taką właśnie pozę przyjmuje główny bohater. Domyślam się jednak, że gdyby nie doznał on tak przeraźliwej biedy, posiadał normalną pracę, a pisanie traktował jako swoje umiłowane zainteresowanie, zdecydowanie lepiej by na tym wyszedł i być może został rzeczywiście zauważony. Pamiętajmy bowiem o tym, że im więcej coś tworzone jest z uporem maniaka, w istnej desperacji, temu nie można wróżyć niczego dobrego. Tak też dzieje się w przypadku tegoż dziennikarzyny-nieudacznika, jeśli można się tak dobitnie o nim wyrazić.
Dlaczego więc, ilekroć udaje się on do jakiejś redakcji, wszędzie patrzą na niego z politowaniem, zbywają półsłówkami, kłamią, że nie ma naczelnego w biurze? Subtelną odpowiedź na te pytanie daje bohaterowi zarządca jednej z gazet, do którego mężczyzna nieustannie przychodzi z coraz to nowszymi tekstami: „Pan pisze wszystko z wysiłkiem! Jest pan zbyt gwałtowny, gorączkowy. Szkoda, ale panu brak rozwagi, spokoju. No, ale to nic, przeczytam…”. Jak widać, zazwyczaj wywołuje on w nich odgórną niechęć do wszystkiego, co tylko przynosi ze sobą. Ponieważ jednak budzi w nich również politowanie dla jego nędznej osoby, która nie reprezentuje sobą nic z elegancji i przystojności, jak również dla natręctwa, które ewidentnie podyktowane jest jego beznadziejnym położeniem finansowym (choć oficjalnie nie potrafi się on do tego przyznać), redaktorzy starają się nie studzić zachłannie jego zapału i brutalnie odsyłać z kwitkiem. Chłamu jednak drukować nie mają zamiaru. Przeważnie odpowiadają, że przeczytają, lecz nie w tej chwili, może później. Rzadko zdarza się, że to „później” kiedyś następuje i kończy się dla bohatera pomyślnie - a więc przyjęciem felietonu do składu, a finalnie: wypłaceniem należności pod postacią gotówki, a jeszcze rzadziej - docenieniem geniuszu autora.
Można spierać się o to, czy naszego bohatera należy zaliczyć do postaci pozytywnych czy do tych o negatywnym zabarwieniu. Z pewnością wśród rzeszy czytelników budzi on niemałą irytację, ale był to zaiste celowy zabieg samego autora powieści. Czymże może być powodowana owa irytacja? Oczywiście na pierwszy plan wypadałoby wysunąć nazbyt wysokie, niewiadomo właściwie, czym podyktowane, mniemanie o sobie tego człowieka. Według filozofii wielkiego myśliciela, którego Hamsun niesamowicie cenił - a więc Nietschego - bohater „Głodu” stał się sam dla siebie ośrodkiem uwielbienia, najprościej rzecz ujmując - „nadczłowiekiem”. Swoje postępki, przede wszystkim te hańbiące i uwłaczające jego godności usprawiedliwia też tym, że na pierwszym miejscu w jego prywatnej hierarchii wartości stoją pewne naturalne, wrodzone instynkty. Jeśli więc głoduje, ma prawo być dziwakiem i drwić sobie z ludzi, wyłapywać w nich śmieszności, jakie wywołują u innych. Bo przecież skoro odebrano mu dobra materialne, to przynajmniej pozostały mu w pełni wyostrzone zmysły, a tych mu nikt nie zabierze, toteż należy z nich korzystać, sięgać po nie całymi garściami.
Denerwujące jest to, jak każda błahostka, oczywistość potrafi przekonać go o tym, jakim to jest on mądrym i cudownym człowiekiem. Wystarczy przytoczyć następujący fragment, aby to udowodnić: „Czułem się dumny ze swej uczciwości, z tego, iż mam charakter, że jestem niby biała latarnia na mętnym morzu ludzkości, po którym pływa tyle rozbitych łodzi”.
Bohater nie boi się Boga. Przechodzi przez podobne katusze, co biblijny Hiob, jednak w przeciwieństwie do niego nie potrafi się pokornie oddać woli boskiej. Wciąż rzuca Mu rękawicę, wzywa na pojedynek słowny. Obwinia Go za wszystkie życiowe porażki.
Jak się okazuje, nie potrafi się także porządnie obchodzić z kobietami. Albo nie rozumie subtelnych aluzji, albo dobiera się do nich siłą. W chwilach największej ekscytacji potrafi zniszczyć nastrój jakimś niestosownym słowem albo gestem. W kontaktach z ludźmi bywa dziwny, sprawia wrażenie, jakoby był wiecznie pijany. Bluźni, klnie i przemawia do siebie. Ludzie patrzą na niego z politowaniem.
Mimo wszystko postać ta jest niezwykle barwna i ciekawa, budzi moją sympatię. Przede wszystkim z powodu jego komiczności, iż jest on przezabawny. Nie czuję dla niego litości, gdyż on sam nie lubi się nad sobą litować. Czytając „Głód” nietrudno o wniosek, że potwierdza się stara zasada, iż prawdziwy biedak nigdy nie podejdzie i nie poprosi o jałmużnę, bo za bardzo nie pozwala mu na to wrodzona duma.