Fünfteichen
28 lutego 1933 prezydent Niemiec Hindenburg wydał specjalne rozporządzenie o ochronie narodu i państwa. Ograniczało ono znacznie wolność osobistą obywateli i zezwalało na aresztowanie i więzienie przez czas nieograniczony, bez wyroku sądowego, przeciwników kształtującego się wtedy w Niemczech systemu faszystowskiego. Zamykano ich obozach koncentracyjnych, czyli ośrodkach odosobnienia, w których musieli ciężko, niewolniczo pracować i znosić upokorzenia, prześladowania oraz wymyślne kary za wszelkie prawdziwe i wyimaginowane przewinienia. Głodzeni, ubrani tylko w pasiaki i drewniane chodaki, bez względu na pogodę, stłoczeni w ciasnych pomieszczeniach, śpiący po kilka osób na wąskich pryczach, pracując ponad ludzkie siły, praktycznie bez odpoczynku, żyli w ciągłym strachu o własne życie. Pierwsze obozy odosobnienia powstały w Rosji po zakończeniu I WŚ, w okresie tzw. komunizmu wojennego. Pierwszy obóz hitlerowski powstał w Dachau już w 1933, na mocy zarządzenia Himmlera. Od 1934 traktowano go jako obóz wzorcowy. Następne powstawały niemal, co roku, a w latach 1939-45 hitlerowcy zorganizowali 9 tysięcy obozów i podobozów, przez które przeszło ogółem 18 milionów więźniów i jeńców wojennych z 30 krajów świata. W 1936 otwarto obóz w Sachsenhausen w pobliżu Oranienburga. Do maja 1941 podlegała mu filia Gross Rosen (miejscowość Rogoźnica, leżąca około 60 km na południowy zachód od Wrocławia). Część pól, na których powstał obóz, należało do firmy "Granitwerke Alfons Hay," specjalizującej się w wydobywaniu kamieni budowlanych. Ponieważ właściciel był Żydem, najprawdopodobniej odesłano go do jednego z miejsc zagłady, a firma przeszła w ręce SS. Obóz koncentracyjny Gross Rosen powstał w sierpniu 1940 i istniał do lutego 1945. Od 1941 był jednostką samodzielną. Podlegało mu ponad 80 podobozów. Przeszło przez niego 125 tys. więźniów, głównie obywateli polskich, z których około 50 tys. zginęło.
Jeden z największych podobozów Gross Rosen, przeznaczony dla kilku tys. mężczyzn, ulokowano we wsi Fünfteichen- dzisiaj Miloszyce w gminie Jelcz- Laskowice. Niemiecka nazwa Fünfteichen oznacza po polsku Pięć Stawów. Z pięciu pozostał dzisiaj już tylko jeden, ponieważ dwa zasypano, a następne dwa wykorzystano na baseny przeciwpożarowe. Poprzednia, również niemiecka nazwa Miloszyc brzmiała Meleschwitz, zamieniono ja na Fünfteichen w 1937.
Arbeitslager (obóz pracy) istniał w Fünfteichen od 1 XII 1943 do 21 I 1945, kiedy wszystkich więźniów mogących poruszać się o własnych siłach ewakuowano z powrotem do macierzystego obozu Gross Rosen. Wielu z nich zginęło w trakcie przemarszu, nazywanego czasem "marszem śmierci" lub "marszem szkieletów." Więźniowie w Fünfteichen pracowali w zakładach zbrojeniowych "Friedrich Krupp-Bertha Werke" oraz innych przedsiębiorstwach, które wykonywały prace przy rozbudowie tych zakładów.
Zanim jednak powstał obóz w Fünfteichen, istniał wcześniej inny w miejscowości Markstädt- tak przed wojna nazywały się Laskowice. Znajdował się na obszarze wsi Laskowice, za parkiem pałacowym i zabudowaniami IUNGU, na terenie obecnych pastwisk. W marcu lub kwietniu 1942 przywieziono tam 700 osób z obozu policyjnego w Sosnowcu. Prawdopodobnie było już wtedy w Laskowicach około 1,5 tys. więźniów. Ulokowano ich wszystkich w 20 nowych barakach. W każdym znajdowało się 9- 10 izb, przy czym jedna zamieszkiwało, co najmniej 12 osób. Pomieszczenia dla więźniów wyposażono w żelazne piece, jednak za próbę zapalenia w nich groziły surowe kary. Do obozu prowadziła brama wejściowa. Całość otoczono murem kolczastym i obstawiono niemiecką policja, która nadzorowała teren obozu. Wydzielono także plac apelowy.
Wyżywienie, podobnie jak w innych hitlerowskich obozach, było złe i składało się z głodowych porcji. Na śniadanie musiało wystarczyć 20 g chleba, 2 dag margaryny albo 2- 3 dag topionego sera lub marmolady oraz pól litra niesłodzonej kawy zbożowej. Obiad składał się z wodnistej zupy z pokrzyw albo brukwi, a gotowanie odbywało się w warunkach urągającym wszelkim zasadom higieny: w zupie zawsze było dużo piasku i często pływały myszy. Ilość soli była tak duża, ze trudno było tę potrawę zjeść. Na jedna osobę przypadało tez około 1/4 kg ziemniaków w łupinach. Po ciężkim dniu pracy więźniowie dostawali na kolacje 20 dag chleba i niesłodzoną kawę. Raport o sytuacji w laskowickim obozie z 1942 donosił, że stan zdrowia więźniów jest tak zły, iż potrzebują aż 50 min. na dojście do zakładów. Ich obuwie, to zniszczone, zdarte drewniaki lub szmaty. Pracują bez śniadania, a przed południem każdy dostaje jedynie talerz zupy. Dalej czytamy: "więźniowie są tak głodni, ze szukają odpadków albo żebrzą."
Projekt budowy zakładów zbrojeniowych w Jelczu przy pomocy więźniów po raz pierwszy wysunął Alfred Krupp von Bohlen und Halbach 5 lutego 1942. 8 sierpnia 1942 m. in. Alfred Krupp, Karol Otto Saur- szef biura technicznego ministra Speera oraz sam minister Speer spotkali się w kwaterze Hitlera, aby podjąć ostateczna decyzje. Na procesie norymberskim, (21 powołany na świadka Saur tak opisywał wspomniane wydarzenie: "Pan von Bohlen po rozmowie z Hitlerem wyszedł z jego kwatery głównej z ministrem Speerem do parku na terenie Kętrzyna, gdzie spacerowałem z innymi panami. Speer podszedł do mnie w obecności pana von Bohlena i poinformował mnie o rozkazie, który wydał teraz Hitler, ze zakłady maja być wzniesione i że mamy dać mu każda pomoc, której potrzebuje. (...) Dowiedziałem się tez, ze jest to specjalny rozkaz Hitlera, który mamy wykonać." Pytany przez trybunał, dlaczego Hitler interweniował w tej sprawie, Speer wyjaśnił, że Hitler miął wielki szacunek i słabość do nazwiska Kruppa i jego rodziny, ponieważ- powtarzając jego własne słowa- była to "kuźnia oręża dla całych Niemiec." Dalej świadek zeznawał: "Stosunek miedzy Kruppem, a nami był zupełnie inny niż stosunki nasze z innymi firmami. Należy to przypisać wyjątkowej pozycji, jaka posiadał. Jedynie zakłady Hermana Göringa miały taka pozycje."
W okresie międzywojennym główny właściciel zakładów zbrojeniowych Gustaw von Bohlen und Halbach (zięć Friedricha Alfreda Kruppa) był dostawcą broni na skale światową. On także poparł dojście Hitlera do władzy. Natomiast w czasie II WŚ, fabryki Kruppa były podstawą Przemysłu zbrojeniowego Niemiec.
Powstające w Jelczu zakłady miały być wyłączną własnością Kruppa, podobnie jak cala wielka firma ze wszystkimi zakładami zbrojeniowymi. Stało się tak na mocy rozkazu samego Hitlera w 1943. Spodziewano się, ze przepustowość stali w jelczańskich zakładach osiągnie normę równa takim fabrykom, jak w Essen i Reinhausen. ImięBertha nadano fabryce, aby uhonorować matkę Alfreda. Było to jedno z ostatnich życzeń Gustawa Kruppa- ojca Alfreda, zanim uczynił syna swym pełnomocnym spadkobiercą.
Jeszcze w 1942 ruszyły prace przygotowawcze, poprzedzające budowę zakładów. Część więźniów z Laskowic pracowała przy ustawianiu baraków z gotowych elementów, w odległości 1,5 km od obozu w stronę Oławy. Inni przygotowywali teren pod budowę zakładów zbrojeniowych. Wszelkimi pracami budowlanymi kierowali niemieccy fachowcy z takich firm budowlanych jak: "ARGE," "Christoph und Unmark," "Glatzer Bau- Ring," "Julius Schallhorn -Berlin," "Henkell und Sohn," "Grün und Bilfinger" oraz "Krupp."
Latem 1942, przy wstępnych pracach niwelacyjnych i budowie dróg dojazdowych pracowało prawdopodobnie około 5 000 więźniów, przede wszystkim Żydów z całej Europy. W czasie 9 miesięcy budowy fabryki, jak mówią byli więźniowie, dziennie ginęło kilkaset osób. Pracowników nie brakowało, ponieważ nowych więźniów dowoziły liczne transporty. Komendantem obozu był wtedy niejaki Linder.
W najbliższej okolicy, w czasie wojny był jeszcze jeden obóz- w Rattwitz (Ratowicach). Przeznaczono go dla przymusowych robotników, pełnił funkcje zakładu wychowawczego (Erziehungslager). Przebywało tam około 1 200 więźniów, a każdego nowego witano podobno tradycyjnie 50 batami. Powszechnie wiadomo, ze w obozach hitlerowskich stosowano zazwyczaj 3 kary chłosty: 25, 50 i 75 batów, te dwie ostatnie mało kto potrafił wytrzymać. Kiedy rozpoczęto budowę fabryki Kruppa, zatrudniono tam także robotników z Ratowic. Tymczasem toczyły się rozmowy z Głównym Urzędem Gospodarki i Administracji SS, aby ostatecznie wyjaśnić, skąd sprowadzić więźniów- robotników do fabryki. Kierownikiem urzędu był w tym czasie Obengruppenführer-SS Oswald Pohl, natomiast w imieniu koncernu Kruppa rozmowy prowadził inżynier Reiff. Friedrich Krupp popierał pomysł swojego głównego konstruktora, aby zatrudnić tu więźniów żydowskiego pochodzenia. Skierowano wiec taka propozycje do Gross Rosen, a kiedy ofertę przyjęto, rozpoczęły się z kolei pertraktacje z właścicielami kilkudziesięciu hektarów gruntów w Fünfteichen, które wstępnie przeznaczono pod budowę nowego obozu. W urzędowym spisie nieruchomości (tzw. księdze katastralnej) wsi Fünfteichen, prowadzonej od połowy XIX wieku do 1944, w 1943 wykreślono 2 instytucje: "Deutsche Landsiedlung" i "I. G. Farben" oraz 8 nazwisk: Luiza Hellmich, Otto Stein, Georg Huth, Lisabeth Knittel, Johann Schölzel, Jozsef Swoboda, Georg Laber i Maria Wanzek. Jako nowego właściciela gruntów wpisano: "Friedrich Krupp- Bertha Werke." Niedługo potem wykreślono też firmę Kruppa, nie podając jednak nowego nabywcy ziem w Fünfteichen. Możemy się jedynie domyślać, ze Krupp był zmuszony sprzedać nieruchomość komuś (a być może jeszcze na tym sporo zarobił), kto nie życzył sobie ujawnienia swojej tożsamości. Najprawdopodobniej chodziło o SS.
Przy pracach wstępnych, przygotowujących teren pod zakłady zbrojeniowe Kruppa, w końcu października 1942 pracowało 600 więźniów, w listopadzie 685, a w grudniu 890. Głównemu Urzędowi Gospodarki i Administracji SS to jednak nie wystarczało. Postawiono Krupowi warunek: albo szybko zwiększy ilość więźniów i przyspieszy tempo prac albo zakłady w Jelczu nie powstaną. Dodajmy, że urząd SS pobierał od koncernu opłatę 4 marek za niewykwalifikowanego robotnika, natomiast 6 za fachowca.
Zadanie postawione przez SS musiało być trudne do zrealizowania, skoro jeszcze w kwietniu 1944 pracowało tam prawdopodobnie tylko 1 668 więźniów. Za to w październiku tego roku, niedługo przed likwidacją obozu, władze hitlerowskie odnotowały 6 000 robotników w zakładach zbrojeniowych Kruppa. Zakładano także, że do 10 października 1943 obóz Fünfteichen będzie liczył 800 więźniów, 15 października już 2 300, a do 1 grudnia tego samego roku miało znaleźć w nim miejsce aż 4 000 osób. Budowę fabryki pod kierunkiem dra Paula Hansena rozpoczynano w styczniu 1943, z kapitałem 100 mln marek, a sam Krupp miał wyłożyć w razie potrzeby jeszcze 120 mln marek. Prace toczyły się szybko i planowo. Wznoszono hale, wykańczano budowę dróg dojazdowych. Sprowadzano maszyny z Nadrenii i instalowano wszelkie inne części wyposażenia. Początkiem lata 1943 obóz w Markstädt (Laskowicach) zlikwidowano. Część więźniów przewieziono do obozu Stutthof lub jego filii. Około 1 000 pozostałych przeniesiono do Miloszyc i razem z innymi zakwaterowano w 26 barakach. Niektóre z nich stały jeszcze puste- czekały na nowych mieszkańców. Obóz w Ratowicach także z czasem zlikwidowano.
Produkcja zakładów zbrojeniowych w Jelczu miała duże znaczenie dla Trzeciej Rzeszy, zwłaszcza po zniszczeniach, jakim uległy fabryki w Essen po nalotach lotnictwa RAF na zagłębie Ruhry. Kiedy minister Speer utworzył Komitet Pracy Niemieckiego Przemysłu Zbrojeniowego, Krupp musiał zgodzić się na zatrudnienie niemieckich specjalistów przede wszystkim z Essen. Główna i najtańsza siłą roboczą byli więźniowie. Szczytową, docelową produkcję Krupp zamierzał osiągnąć w październiku 1944. W lutym tego roku planowano rozruch nowych zakładów stalowych i fabryki płyt pancernych. Niezmiennie przy tym podkreślano, że w maksymalnym stopniu wykorzysta się w tym przedsięwzięciu "Judenmaterial" (materiał żydowski). Jednak plany pokrzyżowała ofensywa frontu ukraińskiego. Wycofujący się Niemcy zabierali ze sobą wszystko, co mogło się przydać. Ewakuowano w pośpiechu urządzenia techniczne i materiały z fabryk Kruppa na Ukrainie. Do Jelcza przywieziono wtedy gigantyczne turbiny, 10 tys. ton stalowego stopu i 8 tys. ton stali chromowej. Do przetransportowania urządzeń fabrycznych i majątku z Krematorska, Krupp żądał 280 ciężarówek. Otrzymał 100, załadowano na nie najważniejsze wyposażenie.
Piasek na potrzeby budowy fabryki Kruppa wydobywano w dwóch nowych pobliskich piaskowniach. Oba wyrobiska szybko napełniły się wodą tworząc duże stawy: jeden w Miłoszycach i drugi- większy w Jelczu.
W Bertha- Werke początkowo produkowano haubice (działa dalekosiężne) o średnicy lufy 125 mm, potem wały korbowe do samolotów i silniki czołgowe.
Przestrzeń fabryki wypełniało 6 wielkich hal o powierzchni 200x 200 m. W każdej z nich zatrudniano około 1 000 osób. W sumie w 1944, w okresie szczególnie intensywnej produkcji pracowało tam 6 000 więźniów i około 2 000 robotników cywilnych. Wśród więzionych mężczyzn było wielu bardzo młodych chłopców. Niektórzy mieli zaledwie kilkanaście lat. Byli i tacy, którzy nie ukończyli trzynastego, czternastego roku życia. Przywożono ich w transportach, zwłaszcza po upadku Powstania Warszawskiego.
Jeden z byłych więźniów Fünfteichen Tadeusz Goldsztajn wspomina, że więźniów dzielono na dwudziestoosobowe oddziały (on sam pracował w brygadzie nr 10), a każdy z nich wykonywał jedną część lekkiej haubicy. Tempo prac było tak szybkie, ze jeden komplet artyleryjskich części był gotowy w ciągu godziny. "Szybkość- jak mówi Goldsztajn- była kupowana za każdą cenę, była przemysłowym hazardem, który stal się nieznośny od najwcześniejszych dni Alfreda Wielkiego." Notowano nawet każde wyjście do ubikacji. Należało zgłosić się po numerek, a jego zwrot dokładnie kontrolowano. Jeżeli ktoś przebywał tam zbyt długo, np. z powodu rozstroju żołądka, polewano go zimna woda. Wspominał o tym W. Michalecki (w Gross Rosen więzień nr 87 499).
Na hali nr 6 produkowano wyrzutnie torpedowe 75 i 150 mm. Produkcją kierował niemiecki inżynier i jego zastępca. Podlegały mu 22 szyfy, każdy pod opieką jednego majstra. Szyfami nazywano ciągi produkcyjne miedzy suwnicami. W hali pracowało 20- 22 suwnic, więc było tam 20- 22 szyfów. Na końcu hali, przy ostatniej suwnicy, produkowany element montowano na gotowo. W szyfie pracowało około 20- 30 więźniów i kilku fachowców cywilnych narodowości niemieckiej. Prace robotników nadzorowali strażnicy i kapo. Tempo pracy było bardzo szybkie. Dziennie hale opuszczało 17 dział, 2- 3 wyrzutnie oraz części dział, które przekazywano do dalszego montażu innym wydziałom. Od listopada do grudnia 1944, kiedy dodatkowo przyspieszono produkcje, za dobra prace wyznaczono więźniom premie: 1 spleśniały chleb i 27 g marchwi. Wielu odchorowało tę nagrodę, byli i tacy, którzy zatruli się śmiertelnie.
Mimo ciągłego nadzoru i surowych kar, do kary śmierci włącznie, przeprowadzano akcje sabotażowe. Więźniowie niszczyli maszyny, narzędzia, instalacje elektryczna, materiały budowlane- co się dało. Za cofniecie do remontu 189 dział w 1944, więźniowie nie otrzymali chleba przez kilka dni.
Jan Kolenda (w obozie Gross Rosen więzień nr 10 012) opowiadał, że po odbiorze dział i dokładnej kontroli przez specjalna komisje, sprawdzano je jeszcze próbnym strzelaniem do celu- przestrzeliwano. Jeżeli były dobre, czekały do transportu w wagonach kolejowych na bocznicy. Wystarczyło teraz tylko ukradkiem do nich podejść, odkręcić 3 śruby przy lufie i poluzować 3 następne, żeby przy pierwszym strzale działo rozerwało się na kawałki. Bardzo długo Niemcy nie mogli zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.
W zakładach więźniowie pracowali na 2 zmiany po 12 godzin. Nazywali je szychtami. Pierwsza zmiana rozpoczynała prace o godz. 6 rano. Miedzy 1200 a 1300 była półgodzinna przerwa na sprawdzenie obecności. O godz. 1800 kończono prace i w kolumnach wracano do obozu. Na nocnej zmianie krótki apel porządkowy odbywał się miedzy godz. 2400 a 100, na dziennej miedzy 1200, a 1300.
W trakcie procesu w Norymberdze Krupp podkreślał, że dbał o dożywianie więźniów podczas pracy. W tym celu rzeczywiście w zakładach przygotowywano kotły z kawą, ale tę kawę można było wypić tylko wtedy, gdy kapo miał dobry humor. Samowolne sięgniecie po kubek ciepłego napoju kończyło się zazwyczaj biciem. Niektórzy nadzorcy, zwłaszcza Ślązacy, byli przychylni więźniom i nieraz udawali, ze nie dostrzegają krótkiego odpoczynku na wypicie kawy, ogrzanie rak przy żelaznym piecyku czy zjedzenie kawałka chleba, podarowanego przez kogoś z litości.
Jerzy Przybylek był przydzielony do dziennej zmiany w grupie budowlano- porządkowej. Zadaniem tych więźniów było obsianie trawa schronów przeciwlotniczych, wyładunek cegły, cementu i innych materiałów budowlanych. Były więzień pamięta również prace polegające na grodzeniu drutem kolczastym 3 km drogi, od obozu do fabryki. Wyjątkowo wyczerpujące było dźwiganie bębnów drutu kolczastego.
W fabryce straż SS cały czas stała wzdłuż ścian. Esesmani pilnowali, żeby nikt nie uciekł, ale zwykle nie wtrącali się do wykonywanej pracy. To zajęcie było przeznaczone dla majstrów i ich pomocników. Za najmniejsza pomyłkę, powolną pracę czy nieuwagę karali poszturchiwaniem, biciem żelaznym prętem lub gumową pałką. Jeżeli któryś z nich nie miał ochoty bić, wyznaczał zastępcę, a ten zwykle wymierzał zwykłą w takich wypadkach porcje 25 razów. Taką karę otrzymał Leonard Kosinski (w obozie Gross Rosen więzień nr 23 883) za to, że zasnął i nie stawił się w porę na nocny apel. Na krótka przerwę w pracy pozwolił mu majster, ponieważ zabrakło części do produkcji lawet, które obrabiano na tokarni karuzelowej. Więzień, korzystając z chwili wytchnienia, siadł oparty o ciepłą maszynę i zasnął przemęczony i zmarznięty.
Za złe wykonywanie zadań kierowano do karnej kompanii. Tam ludzie ginęli w ciągu dwóch tygodni, ponieważ nie wytrzymywali pracy trwającej bez przerwy od godz. 300 rano do 2200 i głodu. Musiało im wystarczyć 5 dag chleba i 1/4 l zupy na dzien.
Często w fabryce zdarzały się wypadki samobójstwa. Wystarczyło założyć pętlę z drutu na szyję, zaczepić ją na suwnicy i nacisnąć guzik ciągnący hak wysoko pod sufit.
Próbowano również uciekać. L. Kosinski wspomina tylko kilka udanych ucieczek, ale zwykle pościg esesmanów z psami nie dawał żadnych szans wyczerpanym ludziom. Łatwo było rozpoznać więźnia z Fünfteichen, ponieważ raz w tygodniu golono głowy wzdłuż, zostawiając- jak mówili więźniowie- pasek dla wszy. Za ucieczkę stosowano szczególnie okrutne kary. Kolega z sąsiedniego stanowiska pracy dostawał lanie, a na apelu odbywały się dwugodzinne lub dłuższe ćwiczenia, po których większość więźniów zupełnie opadała z sił. Poranieni od padania na ostry żużel, leżeli skrajnie wycieńczeni na placu.
W. Kolenda opowiadał o udanej ucieczce 3 więźniów w listopadzie 1943. Buty posmarowali smarem, żeby psy nie wytropiły ich śladów i wydostali się na zewnątrz obozu kanałem. Jeden z więźniów był tęższy, dlatego koledzy musieli na siłę przepychać go przez wąski otwór prowadzący na powierzchnie. Razem dotarli do Odry i mimo lodowatego zimna czekali wiele godzin w wodzie, aż esesmani z psami przerwa poszukiwania nad rzeka. Kiedy niebezpieczeństwo minęło, szli wzdłuż Odry do Brzegu Dolnego, tam wsiedli do jednego z pociągów stojących na bocznicy. Przez cały czas ucieczki, dwóch zdrowych więźniów z narażeniem własnego życia pomagało rannemu koledze. Głębokie rany i otarcia podrażnione zimna woda zaczęły się jatrzyc. Więzień gorączkował i jęczał z bólu, trzeba było zamykać mu ręką usta. To była jedna z niewielu udanych ucieczek.
Dla złapanego uciekiniera nie było litości. Jeżeli jeszcze żył, dla przykładu i ku przestrodze, masakrowano go na apelu w obecności wszystkich więźniów. Ciało żyjącego jeszcze człowieka lub zwłoki mocowano na pochylonym stole, pod którym umieszczano napis: "wróciłem z podróży" albo "znowu tu jestem." Potem urządzano defiladę, aby każdy zobaczył i zapamiętał, czym kończy się próba ucieczki.
Za dobra prace i wykonanie zadania nagradzano raz w tygodniu premią, którą można było odebrać w obozowej kantynie. Rozdzielali ją majstrowie. Była to miska zepsutej kapusty kiszonej lub 2 ogórki, czasami miska kiszonej dyni, ślimaki albo 7 papierosów z ustnikiem.
Wśród pracowników z nadzoru trafiali się często ludzie bezwzględni, którzy bez odrobiny litości byli zdolni bardzo dotkliwie pobić więźnia za najdrobniejsze "przewinienie," spowodowane zazwyczaj wyczerpaniem, głodem albo chorobą. Należał do nich np. majster Malik, którego na całe życie zapamiętał Goldsztajn. Sadystami byli tez Schneider, Klopek i Wolf z hali nr 6.
Byli także inni, np. jeden z więźniów wspomina esesmana, który ujął się za maltretowanym robotnikiem. L. Kosinski pamięta dwóch życzliwych Polakom majstrów. Jednym z nich był Willi Ernst. Znamy też z opowiadań niemieckiego majstra z hali nr 6- Hermana Kussina, który pomagał jak mógł. Wysyłał po kryjomu listy, przekazywał informacje. Zostawiał też na swoim stanowisku pracy niedojedzone śniadanie zawinięte zawsze w gazetę. Więźniowie wiedzieli, że mogą zabrać je ukradkiem a gazetę dokładnie schowaną pod ubraniem- jedyne źródło informacji o wydarzeniach na świecie- zanosili do obozu. Z życzliwości słynął potężny, gruby i wysoki szef kuchni- Edi. Był sprawiedliwy, bardzo dbał o porządek i przyzwoicie traktował więźniów. Nikt nie znał jego prawdziwego nazwiska. Funkcje kierowników działów pełnili zazwyczaj wyjątkowo brutalni i "zasłużeni" członkowie NSDAP.
Zima na przełomie 1943 i 1944 była bardzo ostra. W halach było zimno, wiec postawiono tam piecyki koksowe- ale tylko dla pracowników z Essen. Pozostałych odganiano, a za każde zbliżenie się do nich, karano biciem.
Podobóz męski w Fünfteichen ulokowano na przestrzeni ok. 42 ha, tuż przy linii kolejowej prowadzącej do Wrocławia Głównego. Wzdłuż torów, od strony Jelcza, stało rzędem 6 bunkrów wartowniczych. Dodatkowo w regularnych odstępach wokół ogrodzenia stały na przemian drewniane wieże strażnicze i murowane bunkry wartownicze, gdzie esesmani chowali się w czasie nalotu. Razem 22 obiekty. Z wież bez przerwy obserwowano teren obozu i okolice. Cały obóz otoczono dwoma rzędami płotów z siatki drucianej, przy czym wewnętrzny podłączono pod wysokie napięcie. Jeżeli któryś z więźniów nie miał odwagi dłużej znosić okrucieństwa, upokorzeń i cierpień, rzucał się na druty. Śmierć następowała natychmiast. Ogrodzenie wzmocniono jeszcze od środka zasiekami z drutu kolczastego. Natomiast od zewnątrz rozwieszono na siatce drucianej maty maskujące, zakrywające obóz od strony torów.
Do obozu można było wejść od strony wschodniej przez dwie bramy: jedna główna i druga, którą więźniowie wychodzili do pracy w zakładach. Między nimi ustawiono wartownie, a nieco dalej dwa bloki dla esesmanów oraz większy budynek przeznaczony dla komendanta obozu. Droga do fabryki (ok. 3 km) prowadziła przez tory, a potem wiodła na ukos przez pola. W 1944, po wielu próbach ucieczek, ustawiono po obu jej stronach kolczaste zabezpieczenie. Niedaleko drogi stał wtedy basen przeciwpożarowy, który zasypano po 1949.
Na pomieszczenia dla więźniów przeznaczono 33 drewniane baraki. Między nimi postawiono 5 z umywalniami i ubikacjami tak, że na każde 6 bloków przypadała jedna umywalnia i ubikacja. Jeden blok przeznaczono na pralnie i tam również wykonywano dezynfekcje. Szpital zajmował następne 4 baraki, ale pod koniec 1944, kiedy obłożnie chorych było coraz więcej, oddano na ten cel jeszcze jeden, lub dwa budynki. Poza esesmańską kantyną i barakiem, w którym wydawano paczki i pisano listy, na terenie obozu była jeszcze kuchnia z piwnica i pomieszczeniem, gdzie obierano ziemniaki.
Każdy barak miał 40 m długości i 8 m szerokości. Był to parterowy, drewniany budynek przeznaczony dla około 200 więźniów. Takie same baraki stały w Gross Rosen. Pośrodku wydzielono miejsce na jadalnie, a po bokach znajdowały się dwie sypialnie dla 100 osób każda. Spano na piętrowych pryczach ustawionych w kilku podwójnych rzędach. Za posłanie służył siennik i koc. Bielizny pościelowej nie było. Nie zmieniano również bielizny osobistej i ręczników.
W 1944, pod koniec istnienia obozu, wybudowano jeszcze 4 murowane budynki dla więźniów. Miało w nich zamieszkać 4 000 osób. Tego zamierzenia jednak nie zrealizowano, a budynki wykorzystano po wojnie na potrzeby miejscowego PGR.
Południowo- wschodni róg obszaru wydzielonego pod obóz przeznaczono na plac apelowy. Miał kształt kwadratu o bokach długości 200 m, a jego powierzchnie wysypano warstwa ostrego żwiru, widocznego miejscami jeszcze dzisiaj.
W obozie, wśród Niemców, obowiązywała hierarchia i ścisły podział zadań. Na czele stał komendant zarządzający obozem i wojskiem. U komendanta pracował kalifaktor, podlegający jego osobistym rozporządzeniom. W Fünfteichen funkcje te pełnił młody Polak Leszek Piotrowski. Ten bardzo przystojny chłopiec był ulubieńcem dzieci i żony ostatniego komendanta Otto Stoppela. Wysoka pozycje i sympatie rodziny komendanta wykorzystywał, by pomagać więźniom. Przekazywał aktualne wiadomości, jeżeli tylko mógł, wstawiali się za więźniami, sprowadzał lekarstwa.
Komendantowi podlegał esesman zbierający raporty o stanie liczebnym więźniów (raportführer), a jemu z kolei szef kapo kuchni oraz esesmani pełniący nadzór nad blokowymi i kapo. Każdy barak miał swojego blokowego, więźnia dowolnej narodowości, który spał w baraku (w jego środkowej części) i odpowiadał za więźniów i porządek. Zastępcą blokowego był sztubowy. Obozu pilnowało 200 esesmanów i około 30 blokowych, wybranych najczęściej z więźniów niemieckich- morderców i sadystów. Niektórzy z nich traktowali więźniów życzliwie i po ludzku, takim człowiekiem był Jan Nowakowski. Ku zaskoczeniu heftlingów (potoczna, obozowa nazwa więźnia- niewolnika), zwracał się do nich przez "pan." Z sympatia opowiadali o nim W. Michalecki, W. Kolenda i L. Kosinski.
Dzień w obozie zaczynał się pobudka obwieszczana głośnym gongiem, o godz. 400 rano. Potem w pośpiechu zjadano śniadanie: zupę mączną z niewielką ilością mąki, 30 dag chleba, pół łyżki stołowej marmolady lub słodkiego syropu. Czasem marmoladę albo syrop można było zamienić na 1 dag margaryny. Po śniadaniu więźniowie zbierali się na placu apelowym i tam następowało skrupulatne odliczanie. O godz. 500 wymarsz do fabryki- 3 km miedzy kolczastymi drutami trzeba było przejść szybkim tempem w ciągu 50 min, w takt skandowanego głośno: "Rechts!, Links!" Więźniów w kolumnie ustawiano grupami, według miejsca pracy w zakładach. Kto się opóźniał, musiał zostać na drodze i na ogól nikt go już potem nie widział. Więźniów eskortowała rozstawiona po bokach kolumny straż esesmanów z psami. Na przedzie szedł także esesman. Po drodze spotykano robotników wracających z nocnej zmiany.
Po godzinnym powrotnym marszu do obozu był krótki apel, na którym sprawdzano stan liczebny więźniów, notowano kto umarł i kontrolowano czy ktoś nie uciekł. Dzień kończył się porządkowaniem baraków. Szorowano stoły, szafy i taborety papierem ściernym albo szkłem. Praca ta była zupełnie zbędna, gdyż zupę chłeptano byle gdzie i byle szybciej. Teoretycznie więźniowie mieli odpoczywać od 2300, ale przez długie godziny po powrocie z Jelcza nie wolno było zmrużyć oka. Na sen przypadało w rzeczywistości około 4- 4,5 godziny.
Wiele czasu zajmowało wydawanie skąpych racji żywnościowych. Drugim i ostatnim posiłkiem był 1 l zupy. Do kotła o pojemności 300 l wrzucano zwykle 3 kostki margaryny, około 20 kg koniny, liście brukwi, rzepy, buraków i czasami niewielkie ilości ziemniaków. Więźniowie wyznaczeni do obierania ziemniaków chętnie wykonywali to zajęcie, ponieważ w pomieszczeniu przeznaczonym do tego celu było ciepło. Z czasem ich prace zastąpiła maszyna.
W obozie było około 50 termosów na zupę, które rozwożono do baraków pod nadzorem blokowego. Rozlewano z nich zupę do bardzo zniszczonych, blaszanych lub emaliowanych misek. W każdej chwili Niemcy mogli przerwać posiłek, dlatego pochłaniano zawartość miski w minutę lub dwie, zasłaniając ją ręką i siedząc przy tym na pryczach, w kącie baraku lub jakimkolwiek innym miejscu. Jednodniowa porcja żywnościowa przeznaczona dla więźnia zawierała ok. 800- 1 000 kalorii. Aby dobrze funkcjonować, organizm dorosłego, ciężko pracującego mężczyzny potrzebuje średnio 4 500 kalorii dziennie, natomiast młody kilkunastoletni chłopiec 3 300.
Oswald Pohl, kierownik Głównego Urzędu Gospodarczego i Administracji SS obliczył, ze jeden człowiek w obozie nie przeżyje więcej niż 270 dni, dlatego na każdą osobę przeznaczano dziennie najwyżej 70 fenigów. Ludzie rzeczywiście masowo umierali z powodu wyczerpania, chorób, głodu, wypadków przy pracy, wyroków, maltretowania, zabiegów medycznych przeprowadzanych byle jak, a czasami bez potrzeby oraz wielu innych przyczyn, nie wykluczając samobójstw. Jednak wbrew przewidywaniom hitlerowców wielu z nich wytrzymało znacznie dłużej niż 9 miesięcy, mimo ze miesięczny ubytek na wadze sięgał czasami aż 20 kg.
W Fünfteichen każdy więzień otrzymywał koszule, spodnie, kurtkę (górę do spodni), płaszcz z pakowego płótna i parę drewniaków. Ponieważ pod koniec wojny brakowało odzieży dla więźniów, transporty z Gross Rosen przywożono w letnich, cienkich pasiakach. Ubranie miało wystarczyć na cały okres pobytu. Nigdy więźniowie nie otrzymywali zapasowych części ubrania, chociaż przy wszelkich pracach brudziło się, niszczyło i darło. Podobnie było z drewniakami. Jeden z więźniów wspomina, ze całym jego ubraniem był pasiak. Aby chronić ciało przed zimnem owijał się papierami i szmatami. Musiał to zrobić jednak tak, aby straż niczego nie zauważyła, bo w przeciwnym razie groziły baty.
Co dwa tygodnie, bez względu na pogodę, wszyscy więźniowie musieli się wykąpać. Rozebrani do naga czekali w kolejce, potem na komendę wchodzili dziesięcioosobowymi grupami pod prysznice, a następnie wracali do szeregu. Mogli się ubrać dopiero wtedy, gdy ostatnia dziesiątka opuściła łaźnie. Woda była zwykle zimna. Po każdej takiej kąpieli, zwłaszcza zima, umierało kilkanaście osób.
W ciągu miesiąca pozwalano wysłać dwa listy do rodziny. Pisano je w niedziele, koniecznie po niemiecku, na specjalnych kartkach, na których mieściło się 15 linijek. Wszystkie przechodziły przez cenzurę, ale i tak udawało się oszukiwać niemiecką kontrolę. Wystarczyło napisać o panu Cukrowskim, Miodowskim lub Czosnkowskim, a rodzina doskonale wiedziała, ze ich krewny prosi o miód, czosnek i cukier. Metodę tę wypraktykował W. Kolenda pisząc do rodziny: "Chciałbym dokładnie wiedzieć co się dzieje w domu. Wiem, że Szczepański 8, 10 i 12 czerwca był w dobrym humorze. Powinien mieć taki humor w dalszym ciągu. Bardzo się cieszę, że Sucharowski i Cukrowska są zdrowi. Oni teraz przynajmniej trzy razy w tygodniu powinni odwiedzać Pietasa. (Tak nazywano W. Kolede w dzieciństwie.) Co robią moi przyjaciele Miodowski i Czosnkowski. Jurkowi Miodowskiemu jestem winien flaszkę tłuszczu. Proszę mu ją oddać. Dziękuję. Całuję- Wacek." O pomoc pan W. Koleda prosił także: "Moi kochani rodzice. Jestem zdrowy. Otrzymałem list od Pietasa z Czernichowa. Pietas napisał, ze jest mu bardzo ciężko. Myślę, że powinniście mu pomóc, wysyłając paczkę żywnościową i pieniądze. Pietas był moim dobrym przyjacielem. Zna go Staszek. Czekam na list. Pozdrowienia i całusy dla wszystkich. Wacek."
Paczkę można było otrzymać tylko raz w miesiącu. Nie wolno było wprost o nią prosić, ale za każdą przesyłkę należało podziękować. Blokowy dostawał kartkę z nazwiskami osób, do których nadeszła przesyłka i prowadził więźniów do baraku, w którym mieściła się poczta. Wydawaniem zajmował się esesman. Adresat podchodził z przesyłką do Niemca, ten rozcinał paczkę nożem i każdy produkt dzielił na dwie części. Większą, "przeznaczona dla rewiru," (w rzeczywistości dla esesmanów) wrzucał do jednej ze stojących z tyłu beczek, a mniejszą oddawał właścicielowi. Nie wolno było się sprzeciwić, należało natomiast zabrać resztę paczki i jak najszybciej uciec do baraku, bo inaczej zabierał ją esesman. Czasem podczas nocnej kontroli rekwirowano i to, co więźniowi zostawiono.
Szczególnym miejscem w obozie był szpital- rewir. Więźniom dokuczały choroby płuc, wszawica, biegunka, opuchlizna z głodu (potocznie nazywana flegmona), czerwonka, tyfus i wiele innych. Leczenie na rewirze przysługiwało jednak tylko ludziom z widocznymi, poważnymi obrażeniami zewnętrznymi lub z wysoką temperaturą. Wszelkie schorzenia wewnętrzne były poczytywane za symulację. Wśród wielu narodowości najsłabsi i najmniej odporni byli Francuzi. Funkcję naczelnego lekarza w Fünfteichen pełnił więzień - Żyd Leon Zabranny. Z wykształcenia byl dentysta, a słynął wśród więźniów ze szczególnego okrucieństwa. Podlegało mu 10 innych lekarzy i sanitariusze. Do dyspozycji mieli jedynie środki dezynfekcyjne, papierowe bandaże i prymitywne narzędzia chirurgiczne. W rewirze jeden ręcznik i jedna miska służyły 80 chorym. Nikomu nie wolno było nosić bielizny osobistej, wszyscy chodzili nago. W barakach szpitalnych na jednym dolnym łóżku leżało po 4 chorych, a do ubikacji trzeba było przejść spory kawał drogi.
Na szpital przeznaczono 4 bloki. W pierwszym znajdowały się pokoje dla lekarzy, jeden dla esesmana, gabinety: dentystyczny, opatrunkowy, operacyjny oraz apteka. W drugim leżeli więźniowie z ranami i owrzodzeniami. Tutaj w piwnicy umieszczono kostnice. Do następnego baraku kierowano najciężej chorych, najczęściej z zapaleniem płuc. Czwarty z kolei służył osobom gorączkującym i rekonwalescentom powracającym do zdrowia.
W ostatnich miesiącach istnienia obozu chorowało coraz więcej osób, dlatego do rewiru przydzielono jeszcze dodatkowo dwa bloki. Zwłoki raz w tygodniu wywożono do Gross Rosen. Układano je w skrzyniach, w każdej po 15. Obowiązywała przy tym rygorystycznie przestrzegana procedura. Porządnie nakładano bandaże, sprawdzano i poprawiano ołówkiem kopiowym numery ewidencyjne, wykreślano z rejestru więźniów. Aby ułatwić identyfikacje w Gross Rosen, zmarłym więźniom dodatkowo wieszano na szyi, nawleczona na drut, okrągłą blaszkę z wyciśniętym numerem obozowym. Do obozu macierzystego razem ze zwłokami transportowano więźniów z wyrokami śmierci. Po obowiązkowej kapeli każdy skazaniec otrzymywał nową bieliznę i pasiak. Aby skrupulatnie wykorzystać paliwo, ciężarówka jechała ze skazańcami i zwłokami do Gross Rosen (zawsze w poniedziałek), a z powrotem przywoziła nowych więźniów i paczki.
Władysław Michalecki trafił do rewiru zima 16 lub 17 grudnia 1944, z powodu ciężkiego ropnego zapalenia płuc i opłucnej. Przez 11 dni miał bardzo wysoką gorączkę, a obozowi "lekarze," chcąc sprawdzić jak długo jeszcze potrafi wytrzymać jego organizm, raz dziennie kazali wynosić go na mróz i polewać lodowata woda. W. Michalecki wracał do zdrowia po tym "leczeniu" przez dziewięć miesięcy i jeszcze dzisiaj odczuwa dolegliwości spowodowane maltretowaniem w wiezieniu Palace w Zakopanem i eksperymentami obozowych sadystów.
W Fünfteichen zorganizowano teatr dla esesmanów. Kierował nim więzień, były dyrektor teatru wiedeńskiego. Prawdopodobnie występy odbywały się na scenie z drewnianych desek, specjalnie przygotowanej do tego celu.
W styczniu 1945 wojska rosyjskie zbliżały się do Wrocławia. 17 stycznia pierwsze oddziały wkroczyły na Śląsk. W tej sytuacji, nie zważając na dwudziestostopniowy mróz, szef NSDAP okręgu śląskiego Karl Hanke zarządził ewakuację ludności, zamieszkującej powiaty leżące na prawym brzegu Odry i Wrocławia. Wojska niemieckie zablokowały linie kolejowe i główne drogi, a około milion uchodźców ze Śląska uciekało przed frontem bocznymi szosami.
20 stycznia 1945, władze obozowe rozważały ewentualność rozstrzelania wszystkich więźniów Fünfteichen. Himmler postanowił jednak, aby przeprowadzić ich do jednostki macierzystej w Gross Rosen, mimo ze Hitler wyraźnie rozkazał, aby żaden więzień obozu nie dostał się w ręce wroga. Następnego dnia (niedziela) miedzy 900 a 1000 rano więźniów wyprowadzono na apel, gdzie czekali kilka godzin na śniegu i mrozie. Wszystkim rozdano po kawałku chleba i końskiej kiełbasy. Tymczasem lekarze i esesmani przeprowadzili w rewirze przegląd i selekcje ok. 900 chorych. Kto tylko mógł utrzymać się na własnych nogach, kwalifikowali się do ewakuacji. W barakach szpitalnych pozostało ok. 800 więźniów. Taka informacje W. Michalecki uzyskał od ówczesnego sanitariusza rewiru Jana Pierzchaly- wspaniałego człowieka, oddanego i zawsze gotowego do niesienia pomocy. Właśnie jemu W. Michalecki i wielu innych więźniów zawdzięcza życie. Inni słyszeli, że w obozie pozostało 250- 300 chorych ludzi, ale bardziej wiarygodna wydaje się relacja byłego sanitariusza z obozowego szpitala. Zapewne nigdy nie dowiemy się, dlaczego komendant obozu Otto Stoppel nie zdecydowali się na rozstrzelanie obłożnie chorych mężczyzn. Może pozostały w nim resztki ludzkiego sumienia, a może sądził, że i tak umrą.
Ok. 1300 sześciotysięczna kolumna konwojowana przez straż obozową i przysłanych do pomocy esesmanów Ukraińców, opuściła Fünfteichen. Więźniów pozostałych w obozie pilnowało 4 esesmanów, a 22 stycznia po południu przekazano ich oddziałom wojskowym. Niemcy nie interesowali się chorymi, jak najszybciej opuszczali niebezpieczne miejsce. Prawdopodobnie wtedy wydano rozkaz spalenia obozu, ale spłonęło tylko kilka baraków. Ogromna śmiertelność, przenikliwe zimno w nieopalonych barakach, brak wody, nieleczone choroby, głód, powodowały obojętność i otępienie. Mimo wszystko wycieńczeni i chorzy ludzie próbowali przetrwać. Sami gotowali zupy z resztek zielska i żywności. Złapali i z trudem zabili jakąś bezpańską krowę. Grzebali zmarłych w pobliskim zagajniku przy ogrodzeniu, chociaż jedno ciało z wielkim wysiłkiem ciągnęło do grobu dziesięciu ludzi. Mogiła w miloszyckim lasku do dzisiaj przypomina tamte wydarzenia.
23 stycznia o godz. 1100 12 rosyjskich zwiadowców konnych ubranych w białe peleryny wjechało na teren obozu. Dwóch kapo, którzy ukryli się ze strachu wśród więźniów, oddano pod sąd i natychmiast rozstrzelano. Ponieważ chorzy nie mieli ubrania, żołnierze przywieźli do rewiru kolejarskie mundury. Kto tylko mógł, szedł na wschód. Reszta czekała na wojskowych lekarzy. Najwięcej więźniów przeżyło na chirurgii, w bloku przeznaczonym dla chorych z urazami. W rewirze, w którym leżał W. Michalecki, nikt poza nim nie przeżył.
Rosjanie wyczyścili i wydezynfekowali jeden barak i tam przenieśli wszystkich chorych. Potem przewieźli ich do wojskowego szpitala polowego, gdzieś niedaleko Jelcza. Mimo troskliwej opieki, odżywiania i prób leczenia skrajnie wyczerpanych ludzi, więźniowie masowo umierali. Po kilku dniach, byłych więźniów ułożono na ciężarówce wyścielonej słomą oraz kołdrami i odtransportowano do Częstochowy. W tej grupie, razem z Michaleckim, jechały tylko 23 osoby.
Tymczasem pozostałych więźniów ustawiono w pięcioosobowe rzędy. Aby łatwiej było kontrolować długą kolumnę ciągnącą się ok. 2 km, nakazano zachować półtorametrowe odstępy między rzędami. Po obu stronach w odległości 20- 30 m, pojedynczo maszerowali esesmani. W sumie było ich ok. 300. Mieli ciepłe ubrania, broń i psy, a wózki, na które załadowano ich rzeczy, pchali wyznaczeni więźniowie. W. Kolenda także ciągnął wózek esesmana. Na samym końcu kolumny, piechota szedł Otto Stoppel. Jego rodzina wyjechała wcześniej do Gross Rosen.
Zazwyczaj jedynym okryciem przed mrozem był pasiak, tylko nieliczni mieli kawałek koca, wiec żeby się rozgrzać po kilkugodzinnym staniu na apelu, początkowo szli szybkim marszem. Droga wiodła na przełaj przez pola, ponieważ główne drogi i szosy blokowali uciekający Niemcy. Była noc, kiedy kolumna w okolicach Ratowic zeszła po płaskim brzegu nad Odrę, a potem po lodzie przeprawiła się na drugą stronę. Jeden z więźniów dokładnie pamięta, ze bardzo jasno święcił księżyc. Bezchmurne, zimowe noce są bardzo mroźne.
Następną mijaną miejscowością była Czernica, a na pierwszy nocleg zatrzymano się prawdopodobnie w Groblicach. W. Kolenda i L. Kosinski z trudem odtwarzali w pamięci niektóre fragmenty trasy, miejsca postojów i noclegów. Więźniowie posuwali się co prawda bardzo wolno, ale najczęściej wąskimi bocznymi drogami, z mieszkańcami wsi i miasteczek nie wolno było rozmawiać, nie sposób też było rozpoznać miejscowości, przez które kolumna przechodziła późnym wieczorem. Głód, zimno i zmęczenie powodowały, że więźniowie myśleli przede wszystkim o tym, żeby się wyspać, nabrać sił i przeżyć następny dzień. W Czernicy, w pierwszej odkrytej na trasie przemarszu zbiorowej mogile, pochowano zmarłych i zamordowanych więźniów.
Z Groblic kolumnę prowadzono przez Świętą Katarzynę i dalej okrężna drogą w stronę Zórawiny. Ponieważ na drogach nie było miejsca, trzeba było dodatkowo nadłożyć kilkanaście kilometrów. Za Zórawina więźniowie przeszli przez Ksieginice i Domaslaw, a potem skierowano ich do Tyńca Małego. Tam ok. 900 rano zarządzono krótki postój. Niemieckie rodziny rzucały więźniom chleb, mimo ze esesmani grozili za to biciem i karabinami. Niewiele brakowało, żeby zamieszanie zakończyło się strzelanina, ale za mieszkańcami Tyńca ujął się inspektor Leister. Esesmani szybko zaprowadzili porządek i więźniowie pomaszerowali dalej.
Nie udało się ustalić, gdzie kolumnę zatrzymano na następny nocleg. W ciemności niewiele można było zobaczyć, poza tym więźniów dzielono na duże grupy i lokowano gdzie się dało. Najwięcej osób spało na dworze, w sianie albo słomie rozrzuconej na ziemi. Tam też umierało najwięcej ludzi. Tylko nieliczni mieli szczęście nocować w pomieszczeniach gospodarczych: stajniach, chlewniach czy szopach. Panował w nich tłok i zaduch, ale przynajmniej było ciepło. Spali stłoczeni, często ułożeni warstwami, a jeżeli ktoś odważył się jęknąć lub poskarżyć, natychmiast go rozstrzeliwano. Głównym wykonawcą wyroków był esesman Gallasch, wyjątkowy sadysta. Zabijał ludzi z zimną krwią. W. Kolenda podkreślał, że mordowanie sprawiało mu widoczna przyjemność.
Kiedy kolumnę popędzono dalej, wyznaczeni esesmani przeszukiwali dokładnie miejsce noclegu i sprawdzali czy ktoś nie próbował schować się w sianie albo w budynku. Do każdego znalezionego więźnia strzelano. Wynoszono także zmarłych, zwykle kilkadziesiąt zwłok.
Wszelkie rozmowy z mieszkańcami były surowo zabronione. Za przyjęcie ciepłego ubrania czy kawałka chleba, śmierć groziła więźniom i gospodarzom. Taka sama kara czekała za próbę ucieczki, spóźnienie lub za każde inne najmniejsze nieposłuszeństwo. Rano esesmani robili zbiórkę, liczyli więźniów, i czasami wydawali każdemu po 20 g chleba.
O zbliżającej się kolumnie, mieszkańcy wsi i miast wiedzieli wcześniej. Czekali na więźniów z gorącą kawą, zupą, chlebem, specjalnie zabijali zwierzęta, przygotowywali posiłki. Esesmani rygorystycznie nie pozwalali dożywiać idących do Gross Rosen mężczyzn ani w żaden inny sposób im pomagać.
W Tyńcu Małym odkryto kolejna na trasie przemarszu mogiłę więźniów z Fünfteichen. Codziennie umierało kilkadziesiąt osób. Jeżeli ktoś słaniał się lub upadł, a koledzy nie zdążyli go w porę podtrzymać, esesman idący najbliżej natychmiast strzelał. Niektórzy więźniowie nie wytrzymywali poganiania, ciągłego zimna, chorób i odmrożeń, głodu, zmęczenia, strachu i widoku katowanych ludzi. Wystarczyło wyrwać się z szeregu.
Zwłoki zabitych i zmarłych układano na wozach, które jechały za kolumna. To zadanie wykonywali więźniowie, natomiast do kopania dołów i grzebania zmarłych ściągano także ludzi z okolicznych wsi. Miedzy Domaslawiem, a Tyńcem Małym esesmani Ukraińcy kilkakrotnie wracali wozami po rozstrzelanych.
Z Tyńca więźniów poprowadzono przez Maluszów do Strzeganowic. Przy szosie do Strzeganowic odbyła się masowa egzekucja. Esesmani zatrzymali kolumnę i wybranym osobom kazali kopać długi, głęboki rów. Wyciągnęli następnie wszystkich słabych i chorych, którzy opóźniali marsz i rozstrzelali ich. Zwłoki wrzucono do rowu, przysypano ziemia, a więźniowie pomaszerowali dalej. Jeszcze przez jakiś czas spod ziemi słychać było jęki konających ludzi. Te mogile odkryto przypadkowo w 1978. Prawdopodobnie następna znajduje sie w pobliskim Rózancu.
Ze Strzeganowic droga prowadziła do Kątów Wrocławskich. Tam, w starej żwirowni również znajduje się zbiorowa mogiła. Dokładne prace ekshumacyjne przeprowadzono w listopadzie 1974.
Dalej kolumna minęła Piotrowice, Kostomloty i Wichrów. W Piotrowicach w 1970, w zbiorowym grobie znaleziono szczątki 81 osób. W Wichrowie także odkryto zbiorową mogile.
W dużym majątku ziemskim w Wichrowie więźniowie przebywali aż 3 dni. Codziennie podczas posiłków odbywały się masakry, a przed wymarszem esesmani urządzili jeszcze jedna masowa egzekucje. Jeden z mieszkańców Wichrowa zapamiętał, że to była niedziela. W grobie pochowano też zwłoki, które masowo zwożono z trasy Kostomloty - Wichrów.
Przed południem, po apelu i egzekucji kolumna ruszyła w stronę Mieczkowa i Jaroszowa, a potem skierowano ja do Strzegomia. Po południu, przypuszczalnie 26 stycznia 1945, więźniowie dotarli do celu- przekroczyli bramę Gross Rosen. Z 6 000 mężczyzn, którzy opuścili Fünfteichen, do obozu macierzystego doszło zaledwie 4 000 osób, ale to nie był jeszcze kres cierpień i walki o przetrwanie. Z Gross Rosen szli dalej na zachód. Do strefy amerykańskiej dotarło tylko około 1 400 skrajnie wyczerpanych więźniów z Fünfteichen. Wielu zmarło, ponieważ Amerykanie, w dobrej wierze, podawali wygłodzonym ludziom zbyt obfite posiłki, tymczasem wycieńczony organizm wymaga powolnego i stopniowego przyzwyczajania do większych porcji. W. Michalecki wspomina, ze normalny posiłek mógł zjeść dopiero po kilku miesiącach od wyjazdu z Fünfteichen.
O losach więźniów podobozu Fünfteichen i "marszu śmierci," można jeszcze wiele napisać, jednak najtragiczniejsze przeżycia i najgorsze doświadczenia jakich doznali ci, którzy mogą dzisiaj o nich opowiedzieć, nie zostały ujęte w tym opracowaniu.
W. Michalecki wielokrotnie podkreślał, że umiejętności i wiadomości zdobyte w harcerstwie bardzo przydały się i pomogły mu przetrwać w skrajnie trudnych warunkach. Wiedział, ze nie wolno zasnąć na mrozie, jeść śniegu ani pić zimnej, zwłaszcza brudnej wody po wyczerpującej pracy, gdy człowiek jest zdyszany, zmęczony i spocony.
Nie sposób uwierzyć, ze Fünfteichen uchodził za obóz o lżejszym rygorze. Nie można także pojąć, jak człowiek może dopuścić się tak strasznych i okrutnych zbrodni przeciw drugiemu człowiekowi. Co stało się z sumieniem tych, którzy uznawali siebie za nadludzi i przekraczali wszelkie prawa ludzkie i boskie.
Po podobozie w Fünfteichen nie pozostało dzisiaj prawie żadnych śladów. Żwir wymieszał się z ziemia, chociaż miejscami można go jeszcze wypatrzyć. Niedokładny zarys drogi do zakładów zbrojeniowych widać jedynie z dachu jelczanskiego biurowca. Resztki murowanych bunkrów strażniczych sterczał co prawda w polach, ale są już bardzo zniszczone. Bloki koło torów wykorzystano na mieszkania, a po ogrodzeniu i drewnianych barakach nie pozostało zupełnie nic.
O wydarzeniach sprzed pół wieku przypomina mogiła w lasku w Miloszycach, granitowy krzyż i głaz postawiony przy bramie miloszyckiej JZS oraz duży pomnik odlany ze stali, poświecony pamięci wymordowanych więźniów, na terenie wspomnianych zakładów. Wszelkie znalezione i zebrane pamiątki, np. pasiaki, pejcze, zdjęcia i dokumenty oraz przybory codziennego użytku zgromadzono w Muzeum Jelczanskim, mieszczącym się w budynku administracyjnym zakladów.