z biuletynu, komunizm


JarosŁaw Szarek, OBEP IPN Kraków
KSIĄDZ MICHAŁ RAPACZ - ŚMIERĆ ZA WIARĘ

W 1946 r. w Płokach komunistyczna bojówka zamordowała ks. Michała Rapacza. W archidiecezji krakowskiej zakończono już diecezjalny etap procesu beatyfikacyjnego kapłana. Po wydaniu w Watykanie dekretu męczeństwa ks. Michał Rapacz, podobnie jak ks. Jerzy Popiełuszko, znajdzie się wśród pierwszych polskich męczenników za wiarę - ofiar komunistycznego terroru. Śledztwo w sprawie śmierci kapłana prowadzi Instytut Pamięci Narodowej, Oddział w Krakowie.

11 maja 1946 r., tuż przed północą, do mieszkania ks. Rapacza zapukała grupa kilkunastu uzbrojonych mężczyzn, podających się za partyzantów. Po wejściu zamknęli siostrę kapłana w oddzielnym pokoju, jego zaś wyprowadzili. "Ze słowami Fiat voluntas Tua, Domine, opuszczał ks. Michał plebanię. Kilku bandytów pozostało jeszcze na dole i na górze i zapewne na polu, którzy czatowali, aż do godziny 3 po północy, aby nikt nie wychodził z plebanii. [...] Bandyci zaprowadzili ks. Michała do lasku [...] Postawili go twarzą do sosenki, jeden z bandytów uderzył go, stojącego, w tył głowy tępym narzędziem, drugi zaś dał strzał w głowę jego na wysokości oczu, z boku. Tak oszołomiony i zraniony ks. Michał runął całym swym korpusem na ziemię na wznak. A że jeszcze żył, dano w głowę strzał drugi z bliska w samo czoło tak, że czaszka została zgruchotana na kawałki [...] zwłoki ks. Michała znaleźli pasterze już rano ok. godz. 7.30, kiedy pędzili bydło na pastwisko" - opisywał ostatnie chwile zamordowanego kapłana w liście do metropolity krakowskiego księcia Adama Stefana Sapiehy ks. Leon Bzawski z pobliskiej Trzebini. 

Kilka miesięcy później, z powodu niewykrycia sprawców, umorzono śledztwo w tej sprawie. Prowadził je funkcjonariusz Urzędu Bezpieczeństwa oskarżany obecnie o udział w zabójstwie krakowskiego działacza PSL, Narcyza Wiatra Zawojny. Nie zachowały się akta sprawy. 

Ksiądz Michał Rapacz urodził się w 1904 r. Święcenia kapłańskie przyjął z rąk biskupa Sapiehy i został wikarym w Płokach, a następnie w podżywieckiej Rajczy. Gdy miał ją opuścić, mieszkańcy wysłali list do biskupa z prośbą o zmianę decyzji, gdyż "pozyskał sobie ks. Rapacz pełne zaufanie i przywiązanie nawet najmniej wierzących - stanowił opokę, o którą kruszyły się kopie wszelkich przeciwników, którzy pod jego wpływem nawracali się na łono Kościoła i stawali się wiernymi sługami Boga. Wszędzie, gdzie rzucał słowo Boże, wyrastały nowe pomniki wiary katolickiej". W 1937 r. już jako proboszcz administrator wrócił do Płok. Młody kapłan z żarliwością angażował się w pracę na trudnym duszpastersko terenie. W powiecie chrzanowskim bardzo silne były wpływy lewicy, również komunistycznej. W piśmie do księcia biskupa Sapiehy prosił o zezwolenie na "czytanie książek zakazanych, które z bibliotek Towarzystw Uniwersytetów Robotniczych krążą po wsi, ażeby odpierać zarzuty stawiane w tych książkach przeciw religii i duchowieństwu". 

Po wojnie powiat chrzanowski stał się silnym ośrodkiem komunistycznym i znaczącym zapleczem kadrowym dla PPR i UB w województwie krakowskim. Miejscowa organizacja partyjna postulowała nawet przyłączenie Polski do Związku Sowieckiego. KC PPR musiał studzić te zapędy. "Ten tutejszy zakątek jak żaden inny w diecezji krakowskiej jest mocno zaczerwieniony, a ta czerwoność dochodzi do szaleństwa i nabiera cech iście szatańskich [...] Praca w tutejszym odcinku jest ciężka, trudna. Z jednej strony sekciarstwo spotęgowane w swej akcji propagandowej jeszcze sprzed wojny, z drugiej wschodnie bezbożnictwo, na ziemię naszą naleciało, odnosząc się do Kościoła, do spraw religii objawionej już nie obojętnie, ale ze specjalnie hodowaną złośliwością i nienawiścią do wszystkiego, co tchnie duchem Bożej prawdy" - pisał ks. Bzawski w liście do kurii.

Ksiądz Rapacz w czasie wojny współpracował z Armią Krajową, później pomagał żołnierzom ukrywającym się przed UB. Nie godził się z powojenną rzeczywistością. Mówił odważnie, co o niej myśli. Przed zbliżającym się referendum komuniści wzmogli terror. Ksiądz Rapacz otrzymywał coraz częstsze pogróżki. O planach jego zamordowania mówiono nawet podczas zebrania PPR w Trzebini. Jeden z jego uczestników doniósł o tym kapłanowi. Przyjaciele nakłaniali go do wyjazdu. Tuż przed północą 11 maja 1946 r. na plebanię przyszła grupa mężczyzn. Przedstawili się jako partyzanci i zostali wpuszczeni. Kilka godzin później kapłan już nie żył.

2 czerwca 1946 r. wyznaczony na tymczasowego administratora w Płokach ks. Leon Bzawski pisał do księcia biskupa Sapiehy: "ks. Michał padł jako ofiara bandy bezbożniczej spod znaku dzisiejszego tajnego aktywu PPR. Ten tajny aktyw PPR miał właśnie ostatnio wydać aż 12 wyroków śmierci na księży i dobrych katolików, podejrzewanych o "wrogie" nastawienie do demokracji dzisiejszej. Przeto ten tajny aktyw PPR-owski odbywa tajne sądy kapturowe, na których zapadają decyzje wyroków śmierci pewnych osób, które mają wpływ i głos poważny w społeczeństwie. W wielu wypadkach - jak słyszymy - PPR-owcy pochwalają ten mord, na ks. Michale dokonany za to, że wdawał się w "politykę"". 

Tę wersję, jako najbardziej prawdopodobną, potwierdzają dotychczasowe badania i relacje mieszkańców Płok. Mord na ks. Rapaczu nie był jedynym, jakiego dokonano wtedy w powiecie chrzanowskim. W nocy z 1 na 2 lipca 1946 r. "nieznani sprawcy" ranili sekretarza Zarządu Powiatowego PSL, strzelając i wrzucając do jego mieszkania dwa granaty. We wrześniu w lesie znaleziono zwłoki uprowadzonego dwa dni wcześniej działacza PSL, Franciszka Cempiry, którego zamordowano strzałem w tył głowy. W nocy z 6 na 7 września 1946 r. "nieznani sprawcy" postrzelili śmiertelnie proboszcza parafii w pobliskim Libiążu, ks. Franciszka Flasińskiego. W toku prowadzonego śledztwa ustalono owych sprawców, którymi okazali się trzej funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa: Czesław Saternus, Zbigniew Karkula i Mieczysław Mendyk. W Libiążu przebywali na urlopie...

PaweŁ Piotrowski, OBEP IPN WrocŁaw
ARMIA CZERWONA NA DOLNYM ŚLĄSKU 

Armia Czerwona (od 1946 r. Radziecka) stacjonowała na Dolnym Śląsku przez 48 lat - od 1945 do 1993 r. W ciągu tego półwiecza widok żołnierzy z czerwoną gwiazdą na czapkach był stałym elementem krajobrazu. Nasza wiedza na temat tego swoistego państwa w państwie wciąż jeszcze jest fragmentaryczna.

Ofensywa radzieckiego 1. Frontu Ukraińskiego, rozpoczęta 12 stycznia 1945 r. z przyczółka sandomierskiego, zniosła niemiecką obronę i błyskawicznie rozwijała się w kierunku zachodnim. Już 19 stycznia Sowieci przekroczyli przedwojenną granicę polsko-niemiecką, na początku lutego linia frontu doszła do linii Odry, a w połowie marca w rękach niemieckich pozostała tylko podsudecka część regionu. Obszar ten został zajęty przez Armię Czerwoną dopiero w maju. Na tyłach wojsk radzieckich broniły się dwa miasta-twierdze: Głogów (padł 1 kwietnia) oraz Wrocław (skapitulował 6 maja). Za jednostkami bojowymi szły jednostki tyłowe, a władzę administracyjną na zdobytych terenach przejmowały komendantury wojenne. Zadaniem ich było maksymalne wykorzystywanie na potrzeby wojenne zasobów okupowanego terytorium, jak też zapewnienie sprawnego funkcjonowania infrastruktury komunalnej. W tym celu w wielu miejscowościach powoływano organy zarządzające, składające się z Niemców; pozostała ludność niemiecka została zgromadzona w obozach i wykonywała prace na rzecz wojska. 

W maju, nie bez przeszkód, rozpoczęło się przejmowanie władzy na terenach Dolnego Śląska przez administrację polską. Po zakończeniu walk w Europie, w celu utwierdzenia swojej strefy wpływów, Związek Radziecki dokonał reorganizacji dotychczasowej wojennej struktury swoich wojsk w Europie. 

Początkowo Armia Czerwona stacjonowała niemal na całym terytorium kraju, dopiero w końcu 1945 r. rozpoczęto wycofywanie części wojsk z obszarów centralnych i wschodnich. W 1950 r. struktura Północnej Grupy Wojsk ustabilizowała się na poziomie około 65 tys. żołnierzy. W jej skład wchodziły dwie dywizje pancerne oraz dwie dywizje lotnicze, kilka brygad artylerii, jednostki łączności, pontonowo-mostowe i zaopatrzenia. Struktura ta przetrwała do początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to rozpoczęto wycofywanie wojsk. Jednostki radzieckie stacjonowały na obszarach Polski zachodniej, głównie na Pomorzu Zachodnim oraz Dolnym Śląsku. 

Najwięcej garnizonów Armii Czerwonej (później Radzieckiej) znajdowało się na terenie Dolnego Śląska. W Legnicy mieścił się sztab Północnej Grupy Wojsk oraz 4. Armii Lotniczej, w miasteczkach garnizonowych zlokalizowanych na obszarze poligonu świętoszowskiego (Świętoszów, Strachów-Pstrąże, Trzebień) stacjonowała 20. Dywizja Pancerna oraz kilka mniejszych jednostek bojowych i tyłowych. Towarzyszyły im składy amunicji, węzły łączności oraz podziemne stanowiska dowodzenia. Jednostki lotnicze stacjonowały na lotniskach w Szprotawie, Krzywej koło Bolesławca, Żaganiu, Brzegu i Legnicy. Mniejsze garnizony znajdowały się w Jaworze, Strzegomiu, Świdnicy, Oławie oraz na przedmieściach Wrocławia (Ołtaszyn, Oporów, Maślice, Sołtysowice, Kozanów). Głównie były to jednostki łączności, saperskie, transportowe, remontowe oraz szpitale i magazyny. Można przyjąć, że na Dolnym Śląsku stacjonowało 2/3 ogólnej liczby wojsk, czyli około 40-45 tys. żołnierzy, około 15-20 tys. pracowników cywilnych i rodzin oficerów. Razem stanowiło to 55-65 tys. osób.

Przez cały okres powojenny można było przedstawiać tylko pozytywne aspekty obecności Armii Czerwonej. Podkreślano zasługi żołnierzy i dowództwa w przejmowaniu tych ziem i ich zagospodarowywaniu. Powstał więc obraz jednostronny, w dużej mierze zakłamany i bardzo odmienny od tego utrwalonego w pamięci ludzkiej oraz w wytworzonych wówczas dokumentach. Dziś można już podjąć próbę przedstawienia negatywnych zjawisk związanych z pobytem wojsk sowieckich na Dolnym Śląsku.

Działania wojenne na froncie wschodnim w czasie drugiej wojny światowej charakteryzowało niespotykane dotąd okrucieństwo i pogarda dla ludzkiego życia. Propaganda sowiecka kierowana do żołnierzy walczących na froncie nie szczędziła przykładów bestialstwa Niemców. Wkraczający w styczniu 1945 r. na tereny Niemiec żołnierze sowieccy wiedzieli więc, że nadszedł czas zemsty. Tragedią Dolnego Śląska było to, że ziemie te, mające wejść w skład Polski, były traktowane jak ziemie niemieckie. Żołnierze sowieccy czuli się bezkarni i dopuszczali się najokrutniejszych zbrodni - mordowali, gwałcili, rabowali. Powszechnym zwyczajem dowódców było przyzwolenie na rabunki i gwałty. W Lubinie między 8 a 10 lutego wymordowano blisko 150 pensjonariuszy domu starców i 500 pacjentów szpitala psychiatrycznego. Tych, którzy ocaleli po przejściu pierwszej fali mordów i gwałtów, spędzano do zamkniętych obozów i tam poddawano weryfikacji przez NKWD. Część wywieziono na wschód, inni pracowali na rzecz komendantur wojennych. 

Wojska sowieckie paliły miasta i obiekty pałacowe. Pożary zniszczyły m.in. Kluczbork, Opole, Twardogórę, Brzeg, Trzebnicę. Skala zniszczeń była ogromna. Na przykład w rejonie Trzebnicy, gdzie nie toczyły się żadne walki, według powojennej inwentaryzacji zniszczenia substancji miejskiej oceniono na 70%. Druga, na szczęście mniejsza fala zniszczeń nastąpiła po 9 maja. Ofiarą "pochodni zwycięstwa" padło zabytkowe centrum Legnicy wraz z zamkiem piastowskim. Palenie i niszczenie wiejskich rezydencji pałacowych i dworów miało charakter "klasowy". Była to forma zemsty na feudałach, "wyzyskiwaczach ludu pracującego". Ofiarą tych działań padło kilkaset w większości zabytkowych zamków, pałaców i dworów. Spalony został m.in. wspaniały pałac, nazywany "śląskim Windsorem", Sybillenort w Szczodrem koło Wrocławia, neogotycka rezydencja Hohenzollernów w Kamieńcu Ząbkowickim, pałac Hatzfeldów w Żmigrodzie czy wspaniały barokowy zamek Carolat w Siedlisku niedaleko Głogowa. Zniszczenia te, jak również późniejsza dewastacja przez szabrowników, oprócz rzeczywistych strat poniesionych w wyniku działań wojennych, w dużej mierze zatarły zabytkowy charakter większości miejscowości Dolnego Śląska.

Dolny Śląsk poniósł ogromne straty w wyniku demontażu, a często zwykłej grabieży urządzeń przemysłowych. Mimo umowy z PKWN, a następnie Rządem Jedności Narodowej, specjalne jednostki zdobyczy wojennej wywiozły z obszaru Dolnego Śląska większość wyposażenia zakładów przemysłowych. Charakterystyczny jest przykład wrocławskich zakładów Linke-Hoffman (późniejszy Pafawag). Zakłady te Sowieci uroczyście przekazali polskiej administracji przemysłowej, przystąpiono już do prac związanych z ich uruchomieniem. Nagle z fabryki usunięto polską ekipę. Kiedy po kilku tygodniach Sowieci ponownie przekazali zakłady, były to tylko puste hale. Podobny los spotkał większość zakładów przemysłowych na terenie Dolnego Śląska. Demontażem objęto również linie oraz infrastrukturę kolejową. Na wielu liniach zdemontowano drugie tory, m.in. na trasie Wrocław-Kłodzko- Międzylesie, Kamieniec Ząbkowicki-Legnica-Gubin, Jelenia Góra-Zgorzelec. Kilkaset kilometrów linii lokalnych zdemontowano całkowicie. Wywieziono również do ZSRR całkowite wyposażenie, w tym tabor, elektrycznej linii podsudeckiej, prowadzącej z Wrocławia przez Wałbrzych i Jelenią Górę do Zgorzelca. Zdewastowano również wiele obiektów przemysłowych zlokalizowanych na wsi, w tym młyny, elektrownie wodne, a ich wyposażenie wywieziono na wschód.

Kolejnym zagadnieniem jest sprawa stosunku Armii Czerwonej do władz administracyjnych i ludności polskiej. W połowie 1945 r. tworząca się na Dolnym Śląsku polska administracja uzależniona była w dużym stopniu od władz sowieckich. Wszystkie urządzenia komunalne i zakłady przemysłowe w niemal wszystkich miastach kontrolowane były przez komendantury. Od komendanta zależało, jak ułoży się współpraca. Istniały wprawdzie ustalenia na szczeblu rządowym, dotyczące przejmowania władzy przez administrację polską, ale w "terenie" często praktyka stanowiła inaczej. W jednym z raportów wrocławskiej wojewódzkiej komendy MO do Komendy Głównej z lipca 1945 r. czytamy: "Współpraca z komendantami wojennymi jest w 40% powiatów naszego województwa niedobra, a zdarzają się wypadki, jak np. w powiecie Jelenia Góra, gdzie komendant wojenny mjr Smyrnow prześladuje MO i wszystkich Polaków, wyraźnie faworyzuje Niemców. Są natomiast powiaty, gdzie komendanci wojenni przekazali władzę całkowicie władzom administracyjnym polskim". O wzajemnych relacjach świadczy najlepiej przykład Legnicy. Miasto to stanowiło tymczasową siedzibę wojewody dolnośląskiego oraz większości urzędów wojewódzkich. W lipcu 1945 r. wybrane zostało na siedzibę Północnej Grupy Wojsk Armii Czerwonej. Marszałek Rokossowski zażądał przeniesienia wszystkich urzędów oraz ludności polskiej do wydzielonej dzielnicy na przedmieściach. Na przeprowadzkę dano 24 godziny, raport Wojewódzkiego UB donosił: "Przesiedlenie to przypominało pewne momenty z okresu okupacji niemieckiej, a stosowane do ludności żydowskiej przy wysiedleniach względnie organizowaniach getta". Władze sowieckie brutalnie zajmowały mieszkania, pozwalano zabrać tylko bagaż podręczny. Kilka tysięcy ludzi koczowało pod gołym niebem. Wypadki legnickie spowodowały dużą falę ucieczek osadników z ziem zachodnich, a plotka krążąca po całym kraju wyolbrzymiła je do rozmiarów rzezi ludności polskiej przez Sowietów. Kiedy na jesieni pozwolono na ponowne zasiedlanie miasta przez Polaków, większość obiektów użyteczności publicznej była zajęta przez wojskowe władze sowieckie. Do końca lat czterdziestych w zarządzie radzieckim pozostawał park miejski, a ludność polska za wstęp do niego musiała płacić. Przejmowanie obiektów komunalnych i przemysłowych trwało właściwie do końca lat siedemdziesiątych, kiedy miasto odzyskało zrujnowany budynek barokowej Akademii Rycerskiej, zamieniony przez Sowietów na magazyn części zamiennych. W kwietniu 1946 r. zarząd miejski w Legnicy szacował, że było w niej 16 700 Polaków, 12 800 Niemców i ponad 60 000 Rosjan. 

Niewątpliwie największym problemem w pierwszych latach powojennych na Dolnym Śląsku był stan bezpieczeństwa, a właściwie jego brak. Najbardziej niebezpieczne były rejony, w których stacjonowały jednostki Armii Czerwonej. Dowództwo sowieckie pomimo drakońskich kar za przestępstwa nie było w stanie zaprowadzić dyscypliny w rozluźnionych po wojnie szeregach żołnierskich. Szczególnie tragiczny był los przesiedleńców ze wschodu. Żołnierze sowieccy nagminnie napadali na transporty kolejowe, kradli dobytek, gwałcili kobiety, a nierzadko mordowali ludzi, którzy próbowali bronić resztek swego dobytku. Działania MO w niewielkim stopniu wpływały na poprawę stanu bezpieczeństwa, np. w lipcu 1945 r. polski komendant Wrocławia, zaniepokojony mnożącymi się przypadkami strzelaniny pomiędzy sowieckimi maruderami a milicją, wydał instrukcję ograniczającą w znacznym stopniu prawo użycia broni. W razie napadu rabunkowego zalecał pouczenie żołnierza radzieckiego o bezprawności czynu. Apelował do poczucia wdzięczności dla Armii Czerwonej z powodu pomocy w wyzwoleniu kraju. Znane są również wypadki postawienia przed sądem i skazania osób, które w obronie życia swojego i rodziny zastrzeliły napastników. Znamienne, że w aktach spraw sądowych nigdy nie pojawiało się określenie - żołnierze sowieccy, lecz "osobnicy przebrani w sowieckie mundury". Poprawa stanu bezpieczeństwa nastąpiła dopiero z końcem lat czterdziestych, po wycofaniu większości wojsk Armii Radzieckiej z Polski. Pozostałe jednostki zwolniły zajmowane dotychczas budynki mieszkalne i przeniosły się do koszar, w których dużo łatwiej było przestrzegać dyscypliny.

29 maja dyrektywami Stawki (Naczelnego Dowództwa) dotychczasowe fronty zostały przeformowane na: Grupę Okupacyjnych Wojsk w Niemczech, Centralną Grupę Wojsk (Austria, Węgry i Czechosłowacja), Południową Grupę Wojsk (Bułgaria i Rumunia) oraz Północną Grupę Wojsk na terenie Polski. Utworzona dyrektywą Nr 11097 Północna Grupa Wojsk formowana była na bazie 2. Frontu Białoruskiego, stacjonującego od zakończenia wojny w Meklemburgii i północnej Brandenburgii. Dowódca frontu, marszałek Konstanty Rokossowski, do 10 czerwca miał przeprowadzić jego reorganizację i rozmieścić wojska grupy na obszarze Polski. Obszar działalności Północnej Grupy pokrywał się z obszarem Polski, z wyjątkiem Szczecina, który podlegał Grupie Wojsk Okupacyjnych w Niemczech. W jej skład weszły: 43. Armia w rejonie Gdańsk-Świnoujście-Szczecinek, wraz z jednym korpusem stacjonującym na wyspie Bornholm, 65. Armia w rejonie Łódź-Poznań-Wrocław, 52. Armia w rejonie Kielce-Częstochowa-Kraków, 96. Korpus Strzelecki w rejonie Łomża-Mława-Pułtusk, 3. Gwardyjski Korpus Kawalerii w Lublinie, 3. Gwardyjski Korpus Pancerny w Krakowie, 5. Korpus Pancerny w Białymstoku, 10. Korpus Pancerny w Krotoszynie, 20. Korpus Pancerny we Wrocławiu. Siły powietrzne grupy wchodziły w skład 4. Armii Lotniczej, a podlegały jej: 8. Korpus Lotnictwa Myśliwskiego, 4. Korpus Lotnictwa Szturmowego oraz 5. Korpus Lotnictwa Bombowego. Razem Północna Grupa Wojsk liczyła cztery korpusy pancerne (od lipca 1945 r. dywizje pancerne), 30 dywizji strzeleckich, 12 dywizji lotniczych, 1 korpus kawalerii, 10 dywizji artylerii. Trudno jest ustalić liczebność tych wojsk, można przyjąć, że było to 300 do 400 tys. żołnierzy.

"Russskij Archiw", t. 4/5, Moskwa 1998.

Andrzej Krajewski, Wojciech Trębacz, OBEP IPN WrocŁaw 
NAJNOWSZA HISTORIA POLSKI W PODRĘCZNIKACH

Autorzy tego opracowania sięgnęli do kilku podręczników historii używanych powszechnie w liceach ogólnokształcących na Dolnym Śląsku. Po przeanalizowaniu ich treści pod kątem kilku wybranych zagadnień, raczej nie poruszanych oficjalnie w PRL, okazało się, jak różnie traktują historię Polski jej badacze. 

Nauczyciel ma dziś do dyspozycji mnóstwo podręczników. Jednak ilość nie przechodzi automatycznie w jakość. Najlepiej tę tezę potwierdza książka Jerzego Topolskiego: Polska - Europa - Świat. Historia 1939-1998. Sprawia wrażenie kompendium akademickiego do historii Polski, które skrócono i uzupełniono notkami o historii świata. Prawie zupełnie brak w nim map i tekstów źródłowych, zastępują je krótkie cytaty z dokumentów. Czyni to podręcznik zupełnie nieprzystosowanym do wymagań nowej matury. Zresztą książka nie ma oznaczenia, że została dopuszczona do użytku szkolnego przez MEN.

Zupełnie inny jest podręcznik Romana Tusiewicza: Historia 4. Polska współczesna 1944-1993, dopracowany pod względem merytorycznym i dydaktycznym. Teksty są ilustrowane mapami, a na końcu każdego rozdziału znajduje się co najmniej kilka dokumentów źródłowych. 

Nieudane są podręczniki Andrzeja Garlickiego: Historia 1939-1996/7. Polska i świat oraz Stanisława Sierpowskiego: Podręcznik dla szkoły średniej (1918-1997). Oba wyraźnie pokazują polityczne sympatie autorów. U Garlickiego nie ma mapek ani tekstów źródłowych, mało jest zdjęć. Sierpowski natomiast wytłuszcza i podkreśla przede wszystkim własne przemyślenia, sugerując odbiorcy gotowe wnioski, często dość kuriozalne, np.: "Konstytucja, uchwalona 22 lipca 1952 r., generalnie miała charakter demokratyczny, jakkolwiek ustanawiała przewagę organów wykonawczych nad ustawodawczymi". Tekstów źródłowych jest niewiele. Książkę zamyka chronologia wydarzeń, bardzo uboga i wybiórcza. Sierpowski akcentuje tematykę powszechnie znaną i nie rozwija tematów wcześniej przemilczanych. 

Lepszy, choć nie doskonały jest podręcznik Andrzeja Pankowicza: Polska i Świat współczesny. Podręcznik do klasy czwartej liceum. Obejmuje okres drugiej wojny światowej i współczesność do 1990 r. Jego najsłabszą stroną jest formuła oraz niewielka liczba tekstów źródłowych, wplecionych w narrację, często bez informacji, skąd pochodzą. Autor stara się nie narzucać ocen; przeważają zagadnienia międzynarodowe. 

Od większości tych wad wolne jest dzieło Anny Radziwiłłi Wojciecha Roszkowskiego: Historia 1939-1956 oraz Historia 1956-1997. Książka ta ma atrakcyjną formę graficzną, zróżnicowany druk, większy format; wydaje się to zgodne z obecnymi preferencjami młodzieży. Kolejnym jej atutem jest duża liczba tekstów źródłowych, wyraźne ich oddzielenie i oznaczenie, a także zdjęcia i mapki, czytelny układ. Autorom udało się zachować równowagę między dominującą wśród odbiorców tzw. kulturą obrazkową a narracją pisaną. Jedynym minusem może być przeogromna - jak na podręcznik - liczba informacji.

Opozycja w pierwszych latach po zakończeniu wojny

To zagadnienie w podręczniku Topolskiego potraktowane jest z akademicką drobiazgowością. Liczba informacji jest przytłaczająca, można wątpić, aby uczniowie mogli tym kompendium posługiwać się bez kłopotów. Ciekawy jest rozdział o programach poszczególnych partii politycznych. 

U Tusiewicza, mimo że jest mniej szczegółów niż u Topolskiego, bogatszy jest zestaw partii opozycyjnych. Garlicki natomiast swoje kompendium pisze z dużą swadą i talentem gawędziarskim. Dobrze się to czyta, lecz jeśli chodzi o wartość dydaktyczną, to najlepiej zaświadczy o niej jeden z cytatów (o słynnym procesie "szesnastu"): "Proces, jak na system stalinowski, był niezwykle praworządny. Oskarżonych nie torturowano w śledztwie, choć stosowano wobec nich wielogodzinne, pozbawiające snu przesłuchania". Garlicki skupia się głównie na działaniach jawnych partii politycznych i walce komunistów z PSL. 

Prawie wyłącznie o PSL pisze Sierpowski, lapidarnie napomyka o innych organizacjach. Pankowicz natomiast podaje wiele informacji o różnych organizacjach niepodległościowych, stara się systematyzować wiadomości. Radziwiłł i Roszkowski skupiają się na terrorze, represjach i organizacjach politycznych. W swoim podręczniku umieścili rzadko pojawiające się biogramy, m.in. Rzepeckiego, Pużaka i Pileckiego.

Podziemie zbrojne

Jerzy Topolski szczegółowo informuje o represjach stosowanych przez władze komunistyczne, szacuje nawet liczbę ofiar (ok. 20 tys. osób zabitych lub zmarłych w latach 1944-1956 w więzieniach). Dużo mniej miejsca poświęca zbrojnemu podziemiu, WiN kwituje kilkoma zdaniami. Lepiej ten temat przedstawia Tusiewicz, więcej pisze o WiN i NSZ oraz innych organizacjach, prezentuje ważniejsze postacie i programy ugrupowań. Garlicki o podziemiu prawie nie pisze. Jedyna wzmianka o NSZ brzmi, iż ta organizacja do spółki z Józefem Kurasiem ps. "Ogień" mordowała Żydów uciekających do Czechosłowacji. O WiN nie ma ani słowa (choć, po doświadczeniach z NSZ, może to i lepiej).

W podręczniku Sierpowskiego te zagadnienia potraktowano marginalnie (wspomina o nich "kalendarium"), nie ma informacji o represjach ani nazwisk przywódców podziemia. Dokładniejszy i dobrze uporządkowany jest podręcznik Pankowicza. Radziwiłł i Roszkowski natomiast wprost zalewają czytelnika informacjami o organizacjach, postaciach i wydarzeniach.

Opór społeczny w okresie 1945-1956

Ten temat marginalnie traktuje większość autorów. Topolski wspomina jedynie, że chłopi w Wielkopolsce bojkotowali nadanie im ziemi z reformy rolnej, równie lakoniczny jest Tusiewicz, milczą Garlicki i Pankowicz, a Sierpowski pisze tylko o oporze chłopów. Jedynie Radziwiłł i Roszkowski opisują sytuację społeczną. W porównaniu z innymi autorami poważnie traktują historię społeczną i gospodarczą. W ich podręczniku zabrakło, niestety, informacji o oporze społecznym.

Przesiedlenia ludności

Topolski poświęca niewiele ponad stronę tekstu tragedii ludności wysiedlanej po wojnie. Odrzuca termin "repatriacja" w odniesieniu do Polaków ze Wschodu i wprowadza na jego miejsce "wysiedlenie"; przyznaje, że Niemcy zostali "wypędzeni" z ziem przyznanych państwu polskiemu. 

Podobną terminologię stosuje Tusiewicz, który jednak bardziej szczegółowo niż Topolski przedstawia rozmiary i przebieg przesiedlania Polaków ze Wschodu; dość dokładna mapa ilustruje większość ruchów migracyjnych. Swoją wizją historii zaskakuje Garlicki. Problem wysiedlenia ludności polskiej ze Wschodu ujmuje w jednym zdaniu, dużo natomiast pisze o wypędzeniu ludności niemieckiej, określa je często jako "swoisty antyniemiecki nacjonalizm" lub "przejaw szowinizmu". Wylicza i ostro potępia polskie zbrodnie popełnione na Niemcach, dużo łagodniej traktuje te dokonane na Ukraińcach.

Sierpowski konsekwentnie podaje tylko krótkie informacje o przesiedleniach, nie pisze jednak o ludności polskiej na Wschodzie. Pankowicz oraz Radziwiłł i Roszkowski natomiast omawiają ten problem obszernie, szczegółowo, nie pomijając żadnych zagadnień.

Kościół wobec władz komunistycznych

Ten temat autorzy potraktowali bardzo rzetelnie, poświęcając mu osobne rozdziały. Jedynie Sierpowski dokładne informacje o stosunkach państwo-Kościół zamieścił w innych rozdziałach.

Wydarzenia 1956

Pisząc o 1956 r., Topolski stawia tezę, iż PRL odszedł wtedy od totalitaryzmu i przekształcił się w kraj rządzony autorytarnie, przez co obywatele zyskali dużo więcej swobody i wolności. Sam przebieg wydarzeń przedstawia natomiast bardzo drobiazgowo.

Temat znakomicie omawia Tusiewicz: bogata faktografia, liczne materiały źródłowe i szczegółowe mapki (m.in. z "wydarzeń poznańskich"). Na tle innych podręczników ten jest wyjątkowo rzetelny i przejrzysty. W Garlickim natomiast odzywa się żyłka publicysty. Wydarzenia 1956 r. przedstawia bardzo szczegółowo i ze swadą, przy czym swoje teorie przedstawia jako jedynie słuszne. Sierpowski omawia temat w szerokim kontekście, tyle że w różnych miejscach książki, co powoduje jego spłycenie; stosuje przy tym określenia w rodzaju - u z n a w a n o, ż ą d a n o, pisze też tak: "[...] czasy gomułkowskie ekonomiści nazywali okresem małej stabilizacji, choć część z nich podkreśla przewagę elementów stagnacji".

Pankowicz o 1956 r. pisze w osobnym rozdziale dużo i dokładnie, nie zastanawia się jednak, czy te wydarzenia miały jakieś szczególne znaczenie dla Polski. Inaczej rzecz całą widzą Radziwiłł i Roszkowski. Autorzy uznają ogromną wagę 1956 r. Widać to w ilości tekstu i źródeł, a także podkreśleniu politycznej, społecznej i gospodarczej przełomowości tych wydarzeń (chociażby ustalenie 1956 r. jako cezury dla podziału książki na dwa tomy).

Marzec 1968

W podręczniku Topolskiego im bliżej współczesności, tym gorzej - coraz mniej faktów, coraz więcej własnych komentarzy i teorii. Młodzieżowemu buntowi w marcu 1968 r. poświęca dosłownie niewielki akapit, na marginesie rozważań na temat antysemickiej czystki w PZPR. Podobnie postępuje Sierpowski. W podręczniku Romana Tusiewicza 1968 r. i konsekwencje buntu studentów, kampanii antysemickiej oraz walk frakcji partyjnych przedstawiono przejrzyście i dokładnie, włączając w to nawet graficzne schematy i tabelki. Choć trochę szkoda, że jedynie tam, a nie w tekście, wspomniano o procesie konspiracyjnej grupy "Ruch" i "taternikach". Ciekawie dobrano materiały źródłowe, z artykułami prasowymi Kazimierza Kąkola włącznie. Również Garlicki w wartko i barwnie napisanym rozdziale szczegółowo relacjonuje przebieg wydarzeń 1968 r., kładąc duży nacisk na bunt studentów i oszczerczą kampanię skierowaną przeciwko twórcom kultury. 

Pankowicz potraktował zagadnienie rzetelnie, wymienia bohaterów zdarzeń, opisuje ich działania. Obficie o 1968 r. piszą Radziwiłł i Roszkowski, o dużej wartości ich podręcznika decyduje różnorodna forma i użyte materiały pomocnicze: zdjęcia, cytaty, nawet komiks!

Grudzień 1970

Tak samo mało uwagi jak studentom poświęca Topolski robotnikom z Wybrzeża. Więcej pisze o rozgrywkach w PZPR. Ciekawie brzmi stwierdzenie, iż na siłową rozprawę ze strajkującymi nie zgadzali się ani Cyrankiewicz, ani Jaruzelski, ani nawet... Breżniew. Dużo bardziej rzeczowy jest Tusiewicz, przedstawia fakty bez sensacyjnych spekulacji. Znów bardzo ważna jest część graficzna z dokładnymi mapkami. Dla Garlickiego wydarzenia z grudnia 1970 r. to rozgrywki w kręgach najwyższych władz. Szczegółowo wylicza wszelkie zmiany personalne, informuje nawet ucznia, że "[...] z dyrektora Zjednoczenia Motoryzacyjnego awansował na ministra przemysłu maszynowego Tadeusz Wrzaszczyk"; bunty robotnicze i ich tragiczne skutki opisane są na marginesie. 

Sierpowskiemu wydarzenia grudniowe zajmują pół strony! Lata siedemdziesiąte przedstawia jako apologię systemu, więcej pisze o sukcesach niż klęskach. Słowa prymasa Wyszyńskiego "Ojczyznę wolną pobłogosław Panie" są dlań dowodem, że w latach siedemdziesiątych Polska była wolnym krajem.

Pankowicz z kolei podaje istotne informacje, ale niewiele.Radziwiłł i Roszkowski nadają wszystkim przełomom społeczno-politycznym po drugiej wojnie światowej dużą rangę, opisują je w osobnych rozdziałach i opatrują dużą liczbą faktów oraz różnorodną bazą źródłową.

Czerwiec 1976 i tworzenie się demokratycznej opozycji

Topolski o buncie robotników w 1976 r. napisał dosłownie sześć zdań jako wstęp do rozdziału opisującego powstanie i działania KOR. Są też wzmianki o innych organizacjach opozycyjnych - Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO) i Konfederacji Polski Niepodległej (KPN), na równi z konwersatorium "Doświadczenie i Przyszłość" i stowarzyszeniem "Kuźnica". Dużo więcej o opozycji pisze Tusiewicz. Charakteryzuje wszystkie największe organizacje opozycji demokratycznej, nie tylko Komitet Obrony Robotników i ROPCiO, ale też Ruch Młodej Polski (RMP), Wolne Związki Zawodowe i Komitety Samoobrony Chłopskiej. 

Garlicki lata siedemdziesiąte traktuje z radosną swadą publicysty, np.: "Przez blisko 10 lat [Mieczysław Moczar - przyp. aut.] pracowicie gromadził materiały obciążające większość aktorów sceny politycznej. [...] Można powiedzieć, że Mieczysław Moczar był prekursorem głośnych dwadzieścia lat później "teczek" ministra Antoniego Macierewicza". Dużo pisze o opozycji z epoki gierkowskiej. Wyjaśnia, kim byli "taternicy" i członkowie "Ruchu", sporo pisze o KOR i ROPCiO. Nie zarzuca jednak propagowania swoich poglądów politycznych, np. przy analizie programu PPN dodaje: "Okazało się, że poglądy lewicowe (zasady sprawiedliwości społecznej, równego startu, prowadzenia przez państwo polityki opiekuńczej wobec najsłabszych, demokracja przedstawicielska, świeckość państwa) nie dają się pogodzić z prawicowymi (wolna gra sił w gospodarce, Kościół jako czynnik polityczny, Polska dla Polaków)".

Sierpowski w zasadzie ujmuje problem w jednym zdaniu: "podwyżki cen mięsa i cukru w 1976 roku wywołały gwałtowne protesty i represje wobec organizatorów i uczestników tego protestu", później podaje trochę informacji o powstającej opozycji. Również Pankowicz ograniczył opis wydarzeń do niezbędnego minimum. W podręczniku Radziwiłł i Roszkowskiego natomiast znów liczba faktów jest olbrzymia, podobnie jak w wypadku wcześniejszych przełomów w PRL.

Powstanie i działalność "Solidarności"

Topolski pisząc o powstaniu i legalnej działalności NSZZ "Solidarność", stale podkreśla groźbę radzieckiej interwencji w Polsce, nie tylko w 1980 r., ale i w 1981 r. Kania, według niego, dobrowolnie rezygnuje z funkcji I sekretarza, a kraj nieuchronnie zmierza do wojny domowej. W tym świetle wprowadzenie stanu wojennego wydaje się koniecznością. Odwrotnie Tusiewicz - gorący okres 1980-1981 opisuje z rozwagą, unika komentarzy politycznych, ogranicza się do podania faktów, zamieszcza teksty źródłowe. Gdy sprawy są dyskusyjne, jak choćby groźba interwencji radzieckiej, Tusiewicz mówi o tym. Również Garlicki o pierwszej "Solidarności" pisze dużo i dokładnie. Rozdział dobry i wyważony.

Sierpowski celuje w używaniu i wytłuszczaniu zadziwiających stwierdzeń w rodzaju: "opozycja zdecydowała się na rozszerzenie form protestu", nie wspomina o innych, poza "Solidarnością", organizacjach opozycyjnych.

Podręcznik Pankowicza zawiera rzetelne informacje, m.in. o działaczach organizacji niepodległościowych, których nie znajdziemy u innych autorów - np. wspomina o Tadeuszu Jandziaszaku, choć z drobnym błędem w nazwisku. Znakomitą bazą źródłową dla ucznia jest podręcznik Radziwiłł i Roszkowskiego. Materiały w nim zawarte są bardzo zróżnicowane, od powszechnie znanych dokumentów, do dzieł plastycznych znakomicie oddających klimat epoki.

Stan wojenny i jego konsekwencje

Według Topolskiego gen. Jaruzelski ratuje Polskę przed nieuchronną wojną domową lub radziecką inwazją. Pisze też, że wszystkie czynności władz przebiegały zgodnie z obowiązującym prawem, a Rada Państwa w nocy z 12 na 13 grudnia przegłosowała wprowadzenie stanu wojennego. Topolski cytuje przy tym liczne wypowiedzi Jaruzelskiego i Kiszczaka, nie dając głosu drugiej stronie. Wychodzi z tego hagiograficzny obrazek rządzącej ekipy. 

Inaczej niż Topolski, Tusiewicz nie nagina faktów do własnych poglądów politycznych. Jest rzeczowy, dokładny i przejrzysty. Brakuje jednak w tej części tak bogatego wcześniej wyposażenia podręcznika w mapki, sporo natomiast jest tekstów źródłowych. Również Garlicki dobrze opisuje stan wojenny.

Sierpowski akcentuje i tłumaczy stanowisko Jaruzelskiego, wyraźnie narzucając odbiorcy tok rozumowania i ocenę sytuacji: "niedopuszczenie do interwencji obcych sił zbrojnych". Nie wspomina o oporze społecznym. Pankowicz natomiast sięga do rzadko cytowanych w podręcznikach źródeł - np. do Uchwały I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ "Solidarność".

Najwięcej o stanie wojennym piszą Radziwiłł i Roszkowski. Podkreślają istnienie oporu społecznego w czasie jego trwania i po jego zakończeniu. Tak jak w poprzednich rozdziałach, bardzo różnorodna jest baza źródłowa.

Analizowane podręczniki:

  • Jerzy Topolski, Polska - Europa - Świat, Historia 1939-1998, Warszawa 2000.

  • Roman Tusiewicz, Historia 4. Polska współczesna 1944-1993, Warszawa 1998.

  • Andrzej Garlicki, Historia 1939-1996/7. Polska i świat, Warszawa 1997.

  • Stanisław Sierpowski, Podręcznik dla szkoły średniej (1918-1997), Warszawa 1997.

  • Andrzej Pankowicz, Polska i Świat współczesny. Podręcznik do klasy czwartej liceum, Warszawa 1991.

  • Anna Radziwiłł, Wojciech Roszkowski, Historia 1939-1956. Podręcznik dla szkół średnich, Warszawa 1998.

  • Anna Radziwiłł, Wojciech Roszkowski, Historia 1956-1997. Podręcznik dla szkół średnich, Warszawa 1998.

Marek Lasota, OBEP IPN Kraków
KATEDRALNA PROCESJA BOŻEGO CIAŁA W KRAKOWIE W LATACH SZEŚĆDZIESIĄTYCH

Odbywające się corocznie procesje w uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa były niemałym problemem dla władz komunistycznych, które bezsilnie musiały się przyglądać spontanicznym manifestacjom wiary i uznania dla autorytetu Kościoła. 

Irytacja władz była tym większa, że ten od wieków utrwalony w katolickiej tradycji obyczaj był szczególnie żywo kultywowany przez robotników i mieszkańców wsi, którzy przecież w zamiarach komunistów mieli być trzonem nowego, laickiego społeczeństwa. Winnym tego stanu rzeczy był oczywiście kler i - jak to określano w partyjnych dokumentach - dewotki, toteż na rozmaitych posiedzeniach partyjnych gremiów dyskutowano na temat możliwości ograniczenia ich wpływu na społeczeństwo. "[...] Podejmować w oparciu o uzyskane rozeznanie w poszczególnych stowarzyszeniach prace zmierzające do: - właściwego ukierunkowania pracy stowarzyszeń [...] - zabezpieczenia stowarzyszeń przed penetracją kleru, zwłaszcza w ramach organizowanych przez kler akcji, jak peregrynacja, rok wiary, akcja letnia, uroczystości w sanktuariach maryjnych (Kalwaria, Częstochowa, Odporyszów, Limanowa i inne) [...]". Starano się religijną tradycję zastąpić tzw. obrzędowością świecką. "[...] Problem świeckiej obrzędowości jest niezwykle ważny i trudny, ma charakter polityczny, a nie tylko administracyjny, często dotychczas był niedoceniany. Problemem obrzędowości świeckiej zajmujemy się bardziej intensywnie od 2 lat. Wyniki są mizerne, a w niektórych powiatach żadnych wyników nie ma [...]" - czytamy w jednym z dokumentów krakowskiego komitetu PZPR. 

Bezsilność i irytacja władzy nie oznaczała jednak całkowitej bezczynności. Przeciwnie, w miarę "utrwalania się władzy ludowej" rosły piętrzone przez nią trudności i przeszkody stawiane proboszczom i biskupom. "[...] Mamy wpływać poprzez nasze decyzje w spr. zgromadzeń i zbiórek na kształtowanie postaw kleru w stosunku do władz państwowych. Różnicujemy kler na ten, który stara się być lojalny, od tego, który manifestacyjnie przeciwstawia się poczynaniom władz państwowych".

Czytając dziś dokumenty dotyczące przygotowań i organizacji Bożego Ciała, trudno się oprzeć wrażeniu, że ich powstawaniu przyświecało wyłącznie dążenie do możliwie najdotkliwszego utrudnienia pracy duszpasterskiej, maskowane rzekomą troską o dobro i bezpieczeństwo uczestników procesji, np. wówczas kiedy zabraniano jej organizowania lub zmieniano tradycyjną trasę. Charakterystyczne, że stosunkowo rzadko wydziały lokalnych prezydiów Rad Narodowych ingerowały na wsi, gdzie trudno byłoby bez narażania się na śmieszność uzasadnić odmowę zgody na procesję religijną wzmożonym ruchem drogowym, zwłaszcza w latach pięćdziesiątych lub sześćdziesiątych. Inaczej rzecz się miała w miastach, zwłaszcza tych dużych, jak choćby w Krakowie, gdzie niezmiennie uzasadniano odmowy względami komunikacyjnymi, bezpieczeństwem uczestników i ochroną przed zakłóceniami porządku publicznego. 

Pierwsze decyzje zakazujące procesji w miastach wydano w 1959 r., gdy zabroniono procesji oo. paulinom na Skałce. W następnych latach ograniczenia zaczęły się mnożyć - w 1960 r. dotknęły one oo. karmelitów trzewiczkowych "na Piasku", w 1962 - oo. karmelitów bosych na Rakowicach, w 1963 - oo. redemptorystów z ul. Zamojskiego. Restrykcje te dotyczyły zatem początkowo kościołów przyklasztornych, którym odmawiano zgody ze względu na to, że nie są kościołami parafialnymi. W 1965 r. władze sprzeciwiły się organizowaniu procesji w parafii Wniebowzięcia NMP, czyli w Bazylice Mariackiej, oraz w krakowskich parafiach pod wezwaniem św. Floriana, św. Mikołaja i Najświętszego Salwatora. W 1966 r. decyzja odmowna dotknęła parafię Wszystkich Świętych, a w 1967 r. parafię Świętego Krzyża. Ograniczenie wolności religijnej dotknęło więc przede wszystkim parafie śródmiejskie, w pozostałych zezwalano na odbycie procesji wyłącznie w godzinach przedpołudniowych, czyli wówczas, gdy odbywała się katedralna procesja "centralna" na Wawelu, prowadzona przez metropolitę krakowskiego. Liczono bowiem, że w ten sposób ograniczy się liczbę uczestników procesji wawelskiej. Arcybiskup krakowski Karol Wojtyła, szczególnie starający się o powrót procesji na królewski trakt w Krakowie, tak opisuje tę sytuację: "[...] od 1961 roku dokonała się nieproporcjonalna redukcja procesji Bożego Ciała w całym Krakowie tak, że z dawnego "stanu posiadania", gdy chodzi o swobodę publicznego kultu Najśw. Sakramentu, pozostawiono katolickiemu społeczeństwu Krakowa najwyżej 10 proc. [...]" 15 czerwca 1965 r. wysłał do premiera Cyrankiewicza telegram informujący o drastycznym utrudnianiu wiernym uczestniczenia w procesjach. Odpis telegramu skierowano do posłów Koła Poselskiego "Znak" oraz sekretariatu Episkopatu Polski. 

Biskupi krakowscy bezskutecznie domagali się przywrócenia uświęconej wielowiekową tradycją trasy procesji Bożego Ciała, prowadzącej z Wawelu ulicą Grodzką na Rynek do Kościoła Mariackiego i z powrotem na wzgórze wawelskie. Zakazywały jej hitlerowskie władze okupacyjne, a tuż po wojnie władze komunistyczne. 

Ówczesne przepisy mówiły, że każdy proboszcz ma obowiązek zawiadomić o planowanej procesji odpowiedni wydział w Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej. Później zobligowano administratorów parafii do upokarzającego w zamyśle decydentów występowania o zgodę na zorganizowanie procesji z podaniem jej dokładnego terminu, trasy i usytuowania poszczególnych ołtarzy. Jednocześnie władze kościelne nałożyły na administratorów parafii obowiązek skrupulatnego wypełniania przepisów prawnych, aby nie dać komunistycznym urzędnikom pretekstu do stawiania zarzutu łamania obowiązującego prawa.

17 maja 1968 r. metropolita krakowski kardynał Karol Wojtyła pisał do przewodniczącego Prezydium Rady Narodowej w Krakowie: "W związku z uroczystością Bożego Ciała, która w roku bieżącym wypada w dniu 13 czerwca, zwracam się do Pana Przewodniczącego z prośbą o zezwolenie na procesję, którą mam obowiązek prowadzić osobiście jako Arcybiskup Krakowski. Procesja ta tradycyjnie odbywała się w Krakowie z Katedry na Wawelu na Rynek Główny i z powrotem do Katedry. Podkreślam, że prowadzenie tej procesji jest moim obowiązkiem. O ile mi wiadomo, Biskupi Ordynariusze innych diecezji w Polsce nie natrafiają na przeszkody w spełnianiu tego obowiązku [...]. Jeżeli chodzi o trasę procesji, wyrażam - podobnie jak w latach poprzednich - gotowość jej uzgodnienia [...]". 

1 czerwca przewodniczący PRN w Krakowie przesłał odpowiedź, w której stwierdził, że wniosek kardynała przekazał do rozpatrzenia właściwym władzom dzielnicy Stare Miasto. Udzielenie odpowiedzi po dwóch tygodniach, w terminie uniemożliwiającym odpowiednio wczesne powiadomienie społeczeństwa o podjętych decyzjach, i skierowanie sprawy do tak niskiej instancji jak Prezydium Dzielnicowej Rady Narodowej, było wystarczająco wymownym świadectwem braku dobrej woli komunistycznych władz Krakowa. 

4 czerwca wysłannicy Kapituły Metropolitalnej z Krakowa ks. Mikołaj Kuczkowski i ks. Franciszek Walancik przybyli do Urzędu ds. Wyznań w Warszawie. Jeden z naczelników - Aleksander Merker - oświadczył im, iż jego zdaniem procesja katedralna w Krakowie nie powinna ograniczać się do Wawelu, gdyż kardynała (Karol Wojtyła kapelusz kardynalski otrzymał z rąk Pawła VI na konsystorzu 26 czerwca 1967 r.) powinno się traktować inaczej niż arcybiskupa. Twierdził ponadto, że wydanie zgody na procesję katedralną było uzgadniane z władzami krakowskimi. 

6 czerwca kardynał Wojtyła ponownie skierował pismo do przewodniczącego PRN w Krakowie, informując go o stanowisku Urzędu ds. Wyznań oraz wyrażając nadzieję, że tegoroczna procesja Bożego Ciała przejdzie tradycyjną trasą z Wawelu na Rynek. Prezydium Dz. R.N. Starego Miasta odmówiło zgody na taką trasę procesji "z uwagi na bezpieczeństwo ruchu drogowego", ale zgodziło się na procesję w obrębie Wawelu. Władze powołały się na datowane 4 czerwca pismo ks. prałata Figlewicza, w którym - w imieniu zarządu Bazyliki Metropolitalnej na Wawelu - występuje on o zgodę na odbycie procesji na wzgórzu wawelskim, mimo że już następnego dnia ks. prałat Figlewicz wycofał wniosek i zwrócił się o procesję poza Wawelem, czego Wydział Spraw Wewnętrznych Prezydium nie wziął pod uwagę. 

W piśmie z 8 czerwca, omawiając dotychczasowe kontakty z władzami w sprawie procesji, metropolita krakowski oświadczył: "[...] nie przyjmuję do wiadomości decyzji Wydziału Spraw Wewnętrznych Prez.Dz.R.N. "Stare Miasto" z dnia 8 czerwca 1968 r. [...] zezwalające na odbycie procesji Bożego Ciała po wzgórzu wawelskim [...]". Podobny w treści dokument sporządził w tym samym dniu ks. prałat Figlewicz, a biskup Julian Groblicki podpisał komunikat skierowany do wiernych, w którym stwierdzał: "[...] We wszystkich stolicach diecezji procesje na Boże Ciało prowadzone przez biskupów wychodzą bez przeszkód na ulice. Wedle zapewnień władz centralnych, tegoroczna procesja Bożego Ciała w Krakowie prowadzona przez metropolitę krakowskiego nie natrafi na przeszkody i odbędzie się poza obrębem wzgórza wawelskiego drogą ustaloną [...]".

Wobec braku jakichkolwiek oznak chęci porozumienia ze strony władz państwowych władze kościelne zdecydowały wyjść z propozycją kompromisu. "[...] Jakkolwiek jestem przekonany, że procesja Bożego Ciała mogłaby bez żadnych trudności odbyć się w sposób określony wielowiekową tradycją z Wawelu do Rynku Głównego i z powrotem na Wawel, to jednak chcąc okazać jak najdalej idącą gotowość do dojścia do porozumienia z Władzami Miasta w tej sprawie, proponuję na rok bieżący ograniczoną drogę procesji: zejście z Wawelu ku ul. Podzamcze, ulicą Grodzką do Placu Wiosny Ludów, ulicą Franciszkańską do ul. Straszewskiego, ulicą Straszewskiego, ulicą Podzamcze i powrót do Katedry wejściem na Wawel od strony ul. Bernardyńskiej [...]. Wyrażam dalszą gotowość porozumienia co do ewent. ustalenia innej drogi procesji, według propozycji Władz Miasta [...]" - pisał 10 czerwca, a więc na trzy dni przed uroczystością, metropolita krakowski. Równocześnie ks. prałat Figlewicz wysłał do władz dzielnicy wniosek formalny. Nazajutrz otrzymał odpowiedź odmowną.

Tymczasem, prawdopodobnie przywołany do porządku przez swoich zwierzchników za życzliwość dla duchowieństwa, Aleksander Merker stanowczo zaprzeczał, że sprawa krakowskiej procesji przechodzącej królewską trasą została załatwiona. Zarzucał nawet księżom Kuczkowskiemu i Walancikowi manipulację, dezinformowanie przełożonych i wiernych oraz "upór w podtrzymywaniu wypaczonej wersji rozmów". 

W tej sytuacji 12 czerwca, a więc w przeddzień uroczystości, Kuria Metropolitalna w Krakowie wydała komunikat, podpisany przez jej wikariusza generalnego ks. Juliana Groblickiego: "W ubiegłą niedzielę [tj. 9 VI - przyp. aut.] został ogłoszony z ambon kościołów krakowskich komunikat Kurii Metropolitalnej zapowiadający, iż "wedle zapewnień władz centralnych tegoroczna katedralna procesja Bożego Ciała nie natrafi na przeszkody i odbędzie się poza obrębem wzgórza wawelskiego drogą ustaloną". Droga procesji nie została podana do wiadomości wiernych, gdyż do chwili rozesłania komunikatu ustalona nie była. Obecnie Kuria Metropolitalna z przykrością powiadamia, że ze względu na wycofanie się Władz centralnych z zapewnień udzielonych delegatom Kapituły Metropolitalnej i ze względu na stanowisko Władz miasta Krakowa, zapowiadana procesja nie odbędzie się". Rzeczywiście w 1968 r. nie odbyła się procesja Bożego Ciała z katedry wawelskiej. 

Już po Oktawie Bożego Ciała - 24 czerwca - kardynał Wojtyła skierował do polskich biskupów obszerną informację, ilustrującą tło konfliktu wokół katedralnej procesji Bożego Ciała w Krakowie. Pisał tam m.in. [...] wysuwałem propozycję porozumienia się co do drogi, jaką procesja miałaby odbyć. W odpowiedzi usłyszałem, iż powstała nowa "tradycja" nieistnienia procesji poza obręb[em] wzgórza wawelskiego na skutek nieodbywania tej procesji ponad 20 lat. Odpowiedziałem, że gdy chodzi o tę procesję, a także o inne procesje Bożego Ciała w naszym Mieście, to można mówić z pełnym pokryciem o tworzącej się z każdym rokiem w coraz większym zakresie "tradycji zakazów" tych procesji [...]".

31 grudnia 1968 r. podobny memoriał został przesłany na ręce Zenona Kliszki do Komisji Wspólnej Rządu PRL i Episkopatu. Zabiegi te jednak nie przynosiły oczekiwanego rezultatu. Komunistyczne władze Krakowa uporczywie odmawiały zgody na odbycie procesji z wawelskiej katedry do Kościoła Mariackiego. Pewien przełom nastąpił - prawdopodobnie ze względu na niedawną tragedię Wybrzeża i dojście do władzy "liberalnego" Gierka - w 1971 r. Władze zezwoliły wówczas na wyjście procesji poza mury Wawelu, nadal jednak drogą dalece odbiegającą od trasy królewskiej.

W 1974 r. kardynał Karol Wojtyła, komentując kolejny zakaz organizowania procesji katedralnej, pisał do ówczesnego prezydenta Krakowa: "[...] Nawet hodowcy psów mogli odbyć swój pochód po Rynku Głównym. Tylko dla społeczeństwa katolickiego w uroczystość Bożego Ciała jest on niedostępny. [...] Odmowa tradycyjnej procesji Bożego Ciała z katedry na Rynek Główny jest przez całe społeczeństwo katolickie rozumiana jednoznacznie, jako wyraźna dyskryminacja wierzących obywateli naszego Miasta, jako pośrednia obraza uczuć religijnych [...], jako systematyczne okazywanie, że są oni obywatelami drugiej kategorii [...]. Taka jest właściwa wymowa odpowiedzi Pana Prezydenta na moją prośbę o procesję Bożego Ciała w Roku Świętym. I dlatego też odpowiedzi tej stanowczo przyjąć nie mogę [...]". 

Po raz pierwszy od 1939 r. procesja Bożego Ciała przeszła z Wawelu na krakowski Rynek w 1979 r. po zakończeniu wizyty Ojca Świętego Jana Pawła II w Krakowie.

Jan Żaryn, BEP IPN Warszawa
"BŁOGOSŁAWIĘ WAS I WASZE POCZYNANIA".
STEFAN WYSZYŃSKI WOBEC POWSTANIA NSZZ "SOLIDARNOŚĆ"

Jeszcze w połowie czerwca 1980 r. najwyższe władze państwowe - jakby oderwane od rzeczywistości społecznej i nastrojów panujących w polskich domach - analizowały raport partyjny, w którym stwierdzano: "Nienaruszalne pozostają podstawowe kierunki polityki wyznaniowej, opartej na marksistowsko-leninowskich zasadach, świeckiego charakteru państwa, jego szkół i wychowania, rozdziału Kościoła od państwa, które gwarantuje wolność sumienia i wyznania, ale sprzeciwia się wszelkim próbom klerykalizacji społeczeństwa".

Episkopat Polski, choć nie od razu, zdał sobie sprawę ze skutków podjętego na Wybrzeżu buntu i udzielił moralnego poparcia strajkującym. Niepokój biskupów w tych dniach wywoływało realne - biorąc pod uwagę doświadczenia minionych lat - zagrożenie, jakim była interwencja sowiecka. W czasie strajku w Lublinie prymas Polski otrzymał informacje sugerujące prowokację kolejnej ekipy partyjnej starającej się o przejęcie władzy po upadającym Gierku. Edward Gierek poprosił kardynała podczas spotkania 25 sierpnia, by podjął się roli mediatora. Prymas, po raz kolejny wchodząc w rolę interrexa, musiał zatem brać pod uwagę zarówno uwarunkowania zewnętrzne Polski, siły polityczne kryjące się za strajkującymi robotnikami, jak również rzeczywiste potrzeby społeczne narodu, których nie zaspokajała partia komunistyczna.

Atmosfera pierwszych dni strajku na Wybrzeżu przypominała rok 1956 - w Polsce i na Węgrzech, ale przede wszystkim - grudzień 1970, kiedy władze wyprowadziły wojsko przeciw strajkującym. Centralne i lokalne partyjno-rządowe środki przekazu wzmagały ten niepokój, pisano o możliwości interwencji zewnętrznej i o "siłach antysocjalistycznych", które "pogwałciły wolną wolę robotników". Dawano do zrozumienia, że pacyfikacja Wybrzeża jest konieczna dla dobra państwa polskiego i świata pracy. 

Biskupi, a szczególnie kardynał Wyszyński z racji swej pozycji w społeczeństwie i w Kościele, żyli w tych dniach pod dużą presją. Według doniesień MSW zdania w Episkopacie były podzielone; niektórzy, jak bp Jerzy Modzelewski, krytykowali strajkujących, inni, jak bp Tokarczuk z Przemyśla, apelowali: "księża powinni wyjść naprzeciw problemom ludzi pracy, starać się zrozumieć ich życie, zachęcać nie tylko do uczciwej pracy, ale również popierać słuszne żądania godziwej zapłaty oraz by wyniki ich pracy nie były marnotrawione". Biskupi obawiali się przede wszystkim niekontrolowanego rozprzestrzenienia się strajku w całej Polsce. W Episkopacie kierowano się zapewne sugestiami zawartymi w orędziu Jana Pawła II, wysłanym przez papieża na ręce kardynała Wyszyńskiego 20 sierpnia 1980 r.: "Modlę się, by raz jeszcze Episkopat z Prymasem na czele [...] mógł wspomóc naród w jego walce o chleb powszedni, sprawiedliwość społeczną i w obronie jego nienaruszalnych praw do własnego życia i rozwoju [własnej drogi życiowej i osiągnięć]". 

Początek

Strajk na Wybrzeżu rozpoczął się w czwartek, 14 sierpnia 1980 r. Po dwóch dniach lokalny bunt, którego zaczynem stało się pozbawienie pracy w stoczni Anny Walentynowicz, przerodził się w strajk o podłożu ekonomicznym, a następnie politycznym. W sobotę - 16 sierpnia - grupa strajkujących udała się do biskupa Lecha Kaczmarka z prośbą o delegowanie do stoczni kapłana. Następnego dnia Mszę świętą odprawili: w stoczni gdańskiej ks. Henryk Jankowski, w stoczni gdyńskiej ks. Hilary Jastak, a w innych zakładach pracy m.in. ks. Stanisław Bogdanowicz, ks. Andrzej Rurarz, ks. Stanisław Płatek, ks. Henryk Tribowski, ks. Zbigniew Bryk. Ordynariusz gdański jako pierwszy musiał zatem zareagować na toczące się wydarzenia. 

Prymas po raz pierwszy zabrał głos w kwestii strajku na Wybrzeżu dopiero 17 sierpnia 1980 r. W niedzielę, a zatem czwartego dnia strajku na Wybrzeżu, w swej homilii wygłoszonej w Wambierzycach na Dolnym Śląsku wyraził zrozumienie dla protestujących stoczniowców, podkreślając prawo robotników do posiadania swej reprezentacji zawodowej. Tydzień później, podczas spotkania z Gierkiem (w obecności Stanisława Kani), bardzo mocno poparł główny postulat strajkujących o utworzeniu wolnych zawiązków zawodowych. Jednocześnie wyraził obawę: "A jak tam nasi ościenni?" - która mogła dotyczyć nie tylko sił zbrojnych ZSRR. Porponował Gierkowi, by ten osobiście udał się do Gdańska. Bezskutecznie. Prymas postanowił także podtrzymać bezpośrednie kontakty ze strajkującymi. 22 sierpnia wyznaczył swemu zaufanemu współpracownikowi dr. Romualdowi Kukołowiczowi zadanie dotarcia do biskupa Lecha Kaczmarka z Gdańska, władz państwowo-partyjnych (wojewody Henryka Kołodziejskiego i I sekretarza KW PZPR Tadeusza Fiszbacha), a w końcu do MKS z Lechem Wałęsą na czele. W stoczni Kukołowicz miał reprezentować prymasa Polski, udzielać rad Wałęsie i utrzymywać stały kontakt z prymasem. Kukołowiczowi (związanemu z "Odrodzeniem") kardynał od końca lat czterdziestych zlecał poufne misje. Teraz informował prymasa o wpływie na najbliższe otoczenie Wałęsy ludzi, z którymi prymas albo nie zawsze się zgadzał (środowisko "Więzi" z Tadeuszem Mazowieckim na czele), albo wręcz był w sporze ideologicznym i taktycznym dotyczącym wizji naprawy Polski (środowisko KOR; przedstawiciele lewicowej opozycji, w tym byli funkcjonariusze PZPR z Bronisławem Geremkiem na czele). Właśnie ci dwaj ludzie, jak relacjonował Kukołowicz, mieli największy wpływ na MKS. "Zarówno Tadeuszowi Mazowieckiemu, jak i Bronisławowi Geremkowi rząd umożliwił przybycie do stoczni. Wszystkie swoje posunięcia konsultowali z ówczesnymi władzami. Wpływając na decyzje podejmowane przez Komitet Strajkowy, starali się zrealizować dwa cele: po pierwsze - jak najszybsze zakończenie strajku, po drugie - niedopuszczenie do rozprzestrzeniania się protestu na cały kraj. Dlatego dążyli do przekonania robotniczych przywódców, że należy zakończyć protest". Relacje Mazowieckiego w tej materii kłócą się ze wspomnieniami Kukołowicza. Nie ulega jednak wątpliwości, że istniała pewna nieufność cechująca relacje Wyszyński-"Więź" i KIK, a przede wszystkim Kościół-KOR. Rola Kukołowicza nie ograniczała się zatem do zamanifestowania wśród robotników obecności prymasa, ale także - jak się wydaje - do wspierania obecności Kościoła i jego wizji w rodzącym się na Wybrzeżu ruchu "Solidarność". Wizję tę przedstawiono na konferencji plenarnej Episkopatu Polski 26 sierpnia 1980 r. 

"Dzieci Boże, Dzieci Moje"

Tego dnia, w święto Matki Boskiej Częstochowskiej, prymas wygłosił do wiernych homilię, którą po raz pierwszy od grudnia 1956 r. nadano w państwowym radiu, mocno jednak okrojoną przez cenzurę. Kardynał, zwracając się do Polaków: "Dzieci Boże, dzieci moje", z jednej strony mówił o sumienności w pracy i o konieczności powstrzymywania swoich aspiracji konsumpcyjnych, z drugiej strony zaś - czego już nie podały media - wzywał słuchaczy do niełatwej refleksji: "Nie jesteśmy narodem młodym. Korzeń naszego bytu narodowego i świadomości historycznej sięga dziesięciu wieków [...] Pewną jest rzeczą, że skoro od wieków trwamy tutaj między Odrą, Wisłą i tak dalej... to jest to nasze miejsce. Z tym miejscem łączą się nasze obowiązki wobec innych: "Czyńcie sobie ziemię poddaną". Z tym też miejscem związane są nasze prawa. [...] Abyśmy jednak mogli wypełniać swoje zadanie, niezbędna jest suwerenność narodowa, moralna, społeczna, kulturalna i ekonomiczna. Każdy naród pracuje przede wszystkim dla siebie, dla swoich dzieci, dla swoich rodzin, pracuje dla swoich obywateli i dla własnej kultury społecznej". Prymas apelował więc, by zagwarantowano Polsce i Polakom minimum tej suwerenności. 

Kazanie prymasa w wersji, która dotarła do wiernych, nie spełniło oczekiwań strajkujących. 26 sierpnia 1980 r. Rada Główna Episkopatu Polski wydała specjalny komunikat wspierający robotników Wybrzeża, odczytywany dwa dni później w kościołach w całej Polsce. Władze powinny "pójść wobec robotników na koncesje społeczne, a w mniejszym stopniu ekonomiczne" - inaczej mówiąc, rząd winien zgodzić się na utworzenie wolnych związków zawodowych i dać prawo do strajku, kryzys ekonomiczny nie zezwala jednak na dalsze życie na kredyt. Jak słusznie pisali zachodni analitycy: "Kościół wskazał na rzeczywiste granice, których nie wolno przekraczać". 

Ostatnim, otrzymanym od prymasa 27 sierpnia, zadaniem Romualda Kukołowicza było opracowanie alternatywnego projektu porozumienia, gdyby rozmowy MKS z delegacją rządową z Mieczysławem Jagielskim na czele załamały się. 31 sierpnia porozumienie jednak podpisano. Władze zgodziły się na powstanie NSZZ "Solidarność". 

Prymas Polski i Rada Główna Episkopatu Polski, ze względu na złożoność problemu, dość późno zdecydowali się na publiczne wystąpienie. Jak się wydaje, tę opieszałość starano się nadrobić. Dzięki pośrednictwu Kukołowicza już 7 września 1980 r. doszło do pierwszego spotkania Lecha Wałęsy i prymasa Polski. Obszerną relację złożył Arkadiusz Rybicki, uczestnik spotkania. Prymas "powiedział mniej więcej tak: w Polsce posiadanie samej racji nie wystarcza, bo polityka prowadzona przez komunistów w minionym trzydziestoleciu doprowadziła do zburzenia ładu moralnego w społeczeństwie. Oderwanie narodu od chrześcijańskich korzeni - poprzez realizowaną administracyjnymi metodami ateizację - doprowadziło do wielkiego zamieszania. Musicie wasze postulaty rozłożyć na raty, nawet jeśli są słuszne". Innym razem kardynał stwierdził, że należy za wszelką cenę dążyć, by "Solidarność", pierwsza od 1947 r. niekoncesjonowana organizacja społeczna w PRL, przetrwała na mapie Polski około 3-4 lat. Później komunistom trudno będzie udowodnić szkodliwość ruchu. W tym celu - zdaniem prymasa - "Solidarność" po pierwsze powinna zyskać wsparcie Kościoła powszechnego, po drugie zaś wysondować Moskwę co do jej stanowiska w kwestii legalizacji organizacji. Prymas kilkakrotnie sugerował Lechowi Wałęsie, by ten zainicjował stosowne rozmowy w ambasadzie sowieckiej. 

Solidarny

Prymas stawał się tym samym pierwszym doradcą NSZZ "Solidarność"; jedni przyjmowali to ze zrozumieniem, inni z aprobatą, a wiele środowisk opozycji demokratycznej krytycznie i z niechęcią. Prymas zamierzał stawić czoło nie tylko władzy państwowej, ale także tym siłom, które w ruchu społecznym i narodowym widziały szanse na realizację - krótkotrwałych - własnych celów politycznych. 

W grudniu 1980 r. prymas Wyszyński wydał dekret o utworzeniu "Zespołu do opracowywania problemów z zakresu katolickiej nauki społecznej dla ruchu związkowego przy Sekretariacie Episkopatu Polski". Działania Episkopatu wspierał Jan Paweł II: przyjmował delegację "Solidarności" w Rzymie (15 stycznia 1981 r.), animował spotkania Wałęsy z przedstawicielami związków zawodowych Europy Zachodniej. 

Nie ulega zatem wątpliwości, że w okresie legalnej działalności NSZZ "Solidarność" (wrzesień 1980-13 grudnia 1981 r.) Kościół wspierał demokratyczne przemiany w Polsce. "W dalszym ciągu obecność Kościoła była wszędzie tam, gdzie organizowała większe spotkania Solidarność miejska i wiejska" - pisano w raportach Urzędu ds. Wyznań. Jesienią 1981 r. powtarzano: "W dalszym ciągu każda większa impreza organizowana przez "Solidarność" odbywa się z udziałem hierarchii kościelnej i duchowieństwa. Działalność tę hierarchia kościelna chce rozszerzać na wszystkie związki zawodowe, inne instytucje, na wszystkich, którzy ich zaproszą, będą prosić o posługi duszpasterskie zarówno w kościele, jak i na zewnątrz".

Kościół wspierał związek radą. Prymas Wyszyński wspominał swą rozmowę z Lechem Wałęsą: "Panu Lechowi Wałęsie tłumaczę: w ciągu tych kilku miesięcy zrobiliście tak wiele, że najbardziej sprawna polityka nie zdołałaby tego uczynić, czego wyście dokonali. Dziękujcie Bogu za to. Musicie teraz uporządkować swoją organizację, umocnić się, stworzyć dobre aparaty administracji związkowej, przeszkolić ludzi do tych zadań, dać im wykształcenie z zakresu polityki i etyki społecznej, polityki rolnej, kodeksu pracy, wszystkich obowiązków i praw, które ten kodeks nadaje. I dalej pracować. Przyjdzie czas, wpierw czy później, że nie tylko postulaty społeczno-zawodowe, ale i inne będą na pewno osiągnięte przez potężny ruch "Solidarności" przemysłowej i "Solidarności" związków zawodowych indywidualnych rolników. Na pewno to osiągniecie! Błogosławię was i wasze godziwe poczynania". Prymas przestrzegał, szczególnie podczas kryzysu bydgoskiego w marcu 1981 r., przed eskalacją słusznych żądań wolnościowych, obawiając się, że może to sprowokować upadającą władzę totalitarną do krwawego odwetu. To właśnie wtedy, jak się wydaje, zaostrzył się spór z doradcami "Solidarności", wywodzącymi się z KOR. Kardynał bowiem otrzymał informacje, że działacze ci byli gotowi do konfrontacji z komunistami, której skutkiem mogło być powstanie w kraju, interwencja sowiecka, a w konsekwencji głośne protesty Zachodu, stanowiące kartę przetargową w relacjach między USA i ZSRR (np. w kwestii Afganistanu). Trudno powiedzieć, w jakiej mierze doniesienia władz partyjnych pokrywały się z rzeczywistością. Mogły jednak wpłynąć na decyzje prymasa, który po raz kolejny wysłał do Bydgoszczy Kukołowicza. Miał on doprowadzić do kompromisu między przedstawicielami tamtejszej "Solidarności" miejskiej i wiejskiej a wojewodą. 

Biskupi wspierali szczególnie mocno starania rolników zmierzające do utworzenia NSZZ "Solidarność" Rolników Indywidualnych. W połowie stycznia 1981 r. do Rzymu przybyła oficjalna delegacja NSZZ "Solidarność"; tego samego dnia papież Jan Paweł II wypowiedział zdania, które wywołały lawinę zdarzeń: "Z radością przyjąłem wiadomość, że poprzez zatwierdzenie statutu NSZZ "Solidarność" w dniu 10 listopada stał się organizacją uprawnioną do właściwej sobie działalności na terenie naszej Ojczyzny. Powołanie "Solidarności" jest wydarzeniem doniosłym. Wskazuje na gotowość wszystkich w Polsce ludzi pracy - i to pracujących w różnych zawodach, również inteligenckich, a także ludzi pracujących na roli - do podejmowania solidarnej odpowiedzialności za godność i owocność pracy wykonywanej przy tylu różnych warsztatach na naszej ojczystej ziemi". Społeczność chłopska w różnych regionach kraju od pewnego czasu toczyła już spór o prawo do zakładania własnych związków zawodowych, a także o przerwanie blokady informacji w mediach państwowych na temat już istniejących struktur. 6 lutego 1981 r. prymas Polski przyjął oficjalnie delegację "Solidarności Wiejskiej" w Pałacu Prymasowskim przy ul. Miodowej 17: "W pierwszym rzędzie trzeba rolnikom zagwarantować pewność własności uprawianej ziemi i uznać ich prawo do swobodnego zrzeszania się zawodowego. Prawo rolników do swobodnego zrzeszania się zgodnie z ich wolą i potrzebami, niezależnie od istniejących zrzeszeń, jest prawem naturalnym" - pisali biskupi w komunikacie Rady Głównej Episkopatu Polski 10 lutego 1981 r. 

W marcu 1981 r. rolnicy z Janem Kułajem na czele rozpoczęli okupację budynku KW ZSL w Bydgoszczy i ustanowili NSZZ RI "Solidarność". 26 marca "stojący nad grobem prymas, kardynał Wyszyński, spotkał się z nowym premierem, gen. Jaruzelskim. Z dobrze poinformowanych źródeł wiadomo, że nalegał na zarejestrowanie "Solidarności Wiejskiej", jako na warunek dalszego pełnienia przez Kościół funkcji mediatora między władzami a społeczeństwem" - wspominał T.G. Ash. "Panowie, załatwiajcie jak najszybciej sprawę Bydgoszczy i "Solidarności" wiejskiej" - miał stwierdzić prymas w rozmowie z Jaruzelskim. Jest pewne, że zarejestrowanie związku chłopskiego "Solidarność" - 12 maja 1981 r. - rolnicy zawdzięczali Kościołowi.

Pożegnanie

Kardynał Stefan Wyszyński, obdarzony przez papieża tytułem Prymasa Tysiąclecia Polski, zmarł 28 maja 1981 r. Jeszcze w ostatnich dniach marca, mimo postępującej choroby, przyjął delegację NSZZ "Solidarność" z Wałęsą na czele. Przemówił do niej słowami stanowiącymi swoisty testament wielkiego męża stanu: "Każdy z nas jest odpowiedzialny indywidualnie [...] Gdyby w wyniku jakichkolwiek zaniedbań z mojej strony, albo też nieodpowiednich posunięć, zginął chociaż jeden Polak, chociaż jeden młody chłopiec, nie darowałbym sobie tego nigdy. Tak myślę ja. A sądzę, że i każdy z Panów tak myśli [...] I dlatego też zastanawiając się nad sytuacją, pytam sam siebie [...]. Czy lepiej z narażeniem naszej wolności, naszej całości, życia naszych współbraci, już dzisiaj osiągnąć postulaty choćby najsłuszniejsze. Czy też lepiej jest osiągnąć coś niecoś dzisiaj, a co do reszty powiedzieć: Panowie, do tej sprawy wrócimy później. Nie rezygnujemy z postawionych postulatów, ale wiemy, że obecnie realizacja niektórych z nich nie jest możliwa [...]". Pogrzeb kardynała w Warszawie stał się manifestacją patriotyczno-religijną. Msza żałobna na placu Zwycięstwa ściągnęła rzesze wiernych. Uroczystościom przewodniczył abp Agostino Casaroli, ówczesny sekretarz stanu: "Władze państwowe zachowywały się poprawnie i nobliwie. Nie ma już tych, co sprawiali ból i cierpienie. Nie ma winnych" - komentował ks. Kazimierz Romaniuk, dziś biskup warszawsko-praski. W miejscu, gdzie stała trumna, wierni ułożyli krzyż z kwiatów. W pierwszych miesiącach stanu wojennego przy krzyżu gromadziła się ludność Warszawy. Milicja niszczyła kolejne wiązanki. W końcu, jak pisał Jakub Karpiński: "Plac Zwycięstwa otoczono parkanem, pozorując roboty drogowe. Robót nie prowadzono. Krzyże z kwiatów, znów rozrzucane, układano następnie przy kościele Świętej Anny na Krakowskim Przedmieściu".

Dariusz Gabrel, prokurator OKŚZpNP, Warszawa
INFORMACJA O ŚLEDZTWIE W SPRAWIE POZBAWIENIA WOLNOŚCI KS. KARDYNAŁA STEFANA WYSZYŃSKIEGO

10 października 2000 r. w Instytucie Pamięci Narodowej - Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie wszczęto śledztwo (sygnatura S.1//00/Zk) w sprawie pozbawienia wolności ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego - prymasa Polski - w okresie od 25 września 1953 r. do 29 października 1956 r. w miejscowościach Rywałd, Stoczek Warmiński, Prudnik Śląski, Komańcza, tj. o przestępstwo z art. 248 § 2 kodeksu karnego z 1932 r. 

Pozbawienie wolności ks. kardynała Stefana Wyszyńskiego nastąpiło na podstawie decyzji politycznej. Organa śledcze nie przedstawiły zarzutu ani też nie uzasadniły swojej decyzji. Ksiądz prymas był pozbawiony podstawowych praw, jakie przysługują osobie podejrzanej. Mimo nalegań księdza prymasa władze nie przedstawiły zarzutów, do których mógłby się odnieść, nie odpowiadały też na pisma z prośbami o wyjaśnienie sytuacji.

Podstawowym i zasadniczym celem śledztwa jest wszechstronne wyjaśnienie wszystkich okoliczności zdarzenia (sprawy), wykrycie sprawców przestępstwa - zbrodni komunistycznej oraz ich roli w jego popełnieniu, wyjaśnienie i ustalenie wszelkich mechanizmów owego czynu. Zgodnie z Ustawą z 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej chodzi przede wszystkim o ustalenie osób pokrzywdzonych. 

W śledztwie wykonywane są na bieżąco wszystkie dostępne czynności procesowe, przy wykorzystaniu zasobów archiwalnych, w których przeprowadzane są kwerendy archiwalne. Mają one na celu zgromadzenie materiału dowodowego pozwalającego na wykonanie ustawowych zadań stojących przed śledztwem. Dowody uzyskiwane są nie tylko ze zgromadzonych materiałów archiwalnych, lecz także z przesłuchań świadków - co do okoliczności i zdarzeń, w których uczestniczył (a w istocie rzeczy był ich podmiotem) ksiądz kardynał. Wykonywanie w toku śledztwa wszystkich dostępnych czynności procesowych jest uzależnione od wielu czynników. Jednym z nich jest upływ czasu, mający wpływ na rzetelne i wszechstronne docieranie do prawdy obiektywnej.

Podejmowane są czynności, które mogą wyjaśnić sposoby, formy i charakter działań ówczesnych gremiów decyzyjnych (Biuro Polityczne, Prezydium Rządu, Minister Bezpieczeństwa Publicznego), czyli władz politycznych, państwowych i wykonawczych. Nie można jednak tej odpowiedzi uzyskać bez analizy ówczesnych stosunków i relacji pomiędzy Kościołem katolickim a państwem, i to na bazie Konstytucji PRL z 1952 r. i porozumienia między państwem a Kościołem katolickim zawartego w 1950 r. Także tło tych relacji miało zasadniczy wpływ na taką decyzję.

Nie można także uzyskać odpowiedzi bez ustalenia osób odpowiedzialnych za podjęcie decyzji o pozbawieniu wolności, z formalnego i ludzkiego rozumienia zbrodniczej, i wykonujących ją w majestacie prawa funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Właśnie te okoliczności (od podjęcia decyzji przez Biuro Polityczne poprzez uchwałę nr 700/53 Prezydium Rządu, wykonanie tejże przez Departament XI Urzędu) są przedmiotem śledztwa. 

Powtórzmy więc: uprawnione organy państwowe, resort Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i wykonujący dyrektywy funkcjonariusze MBP pozbawili ks. kardynała, prymasa Stefana Wyszyńskiego wolności, nie przedstawiając mu żadnego zarzutu.

Osobie zatrzymanej, osobie podejrzanej, przysługują określone prawa. Ksiądz prymas Stefan Wyszyński nie otrzymał żadnych praw, był zdany na wolę funkcjonariuszy Departamentu XI MBP.

W śledztwie w charakterze świadków przesłuchano ponad dziesięć osób, m.in. jako osoby pokrzywdzone członków najbliższej rodziny ks. prymasa. W śledztwie jest ustanowiony pełnomocnik Konferencji Episkopatu Polski, albowiem w myśl przepisu art. 49 § 2 kpk pokrzywdzonym jest także Episkopat Polski.

Jan Żaryn, BEP IPN Warszawa
"BŁOGOSŁAWIĘ WAS I WASZE POCZYNANIA".
STEFAN WYSZYŃSKI WOBEC POWSTANIA NSZZ "SOLIDARNOŚĆ"

Jeszcze w połowie czerwca 1980 r. najwyższe władze państwowe - jakby oderwane od rzeczywistości społecznej i nastrojów panujących w polskich domach - analizowały raport partyjny, w którym stwierdzano: "Nienaruszalne pozostają podstawowe kierunki polityki wyznaniowej, opartej na marksistowsko-leninowskich zasadach, świeckiego charakteru państwa, jego szkół i wychowania, rozdziału Kościoła od państwa, które gwarantuje wolność sumienia i wyznania, ale sprzeciwia się wszelkim próbom klerykalizacji społeczeństwa".

Episkopat Polski, choć nie od razu, zdał sobie sprawę ze skutków podjętego na Wybrzeżu buntu i udzielił moralnego poparcia strajkującym. Niepokój biskupów w tych dniach wywoływało realne - biorąc pod uwagę doświadczenia minionych lat - zagrożenie, jakim była interwencja sowiecka. W czasie strajku w Lublinie prymas Polski otrzymał informacje sugerujące prowokację kolejnej ekipy partyjnej starającej się o przejęcie władzy po upadającym Gierku. Edward Gierek poprosił kardynała podczas spotkania 25 sierpnia, by podjął się roli mediatora. Prymas, po raz kolejny wchodząc w rolę interrexa, musiał zatem brać pod uwagę zarówno uwarunkowania zewnętrzne Polski, siły polityczne kryjące się za strajkującymi robotnikami, jak również rzeczywiste potrzeby społeczne narodu, których nie zaspokajała partia komunistyczna.

Atmosfera pierwszych dni strajku na Wybrzeżu przypominała rok 1956 - w Polsce i na Węgrzech, ale przede wszystkim - grudzień 1970, kiedy władze wyprowadziły wojsko przeciw strajkującym. Centralne i lokalne partyjno-rządowe środki przekazu wzmagały ten niepokój, pisano o możliwości interwencji zewnętrznej i o "siłach antysocjalistycznych", które "pogwałciły wolną wolę robotników". Dawano do zrozumienia, że pacyfikacja Wybrzeża jest konieczna dla dobra państwa polskiego i świata pracy. 

Biskupi, a szczególnie kardynał Wyszyński z racji swej pozycji w społeczeństwie i w Kościele, żyli w tych dniach pod dużą presją. Według doniesień MSW zdania w Episkopacie były podzielone; niektórzy, jak bp Jerzy Modzelewski, krytykowali strajkujących, inni, jak bp Tokarczuk z Przemyśla, apelowali: "księża powinni wyjść naprzeciw problemom ludzi pracy, starać się zrozumieć ich życie, zachęcać nie tylko do uczciwej pracy, ale również popierać słuszne żądania godziwej zapłaty oraz by wyniki ich pracy nie były marnotrawione". Biskupi obawiali się przede wszystkim niekontrolowanego rozprzestrzenienia się strajku w całej Polsce. W Episkopacie kierowano się zapewne sugestiami zawartymi w orędziu Jana Pawła II, wysłanym przez papieża na ręce kardynała Wyszyńskiego 20 sierpnia 1980 r.: "Modlę się, by raz jeszcze Episkopat z Prymasem na czele [...] mógł wspomóc naród w jego walce o chleb powszedni, sprawiedliwość społeczną i w obronie jego nienaruszalnych praw do własnego życia i rozwoju [własnej drogi życiowej i osiągnięć]". 

Początek

Strajk na Wybrzeżu rozpoczął się w czwartek, 14 sierpnia 1980 r. Po dwóch dniach lokalny bunt, którego zaczynem stało się pozbawienie pracy w stoczni Anny Walentynowicz, przerodził się w strajk o podłożu ekonomicznym, a następnie politycznym. W sobotę - 16 sierpnia - grupa strajkujących udała się do biskupa Lecha Kaczmarka z prośbą o delegowanie do stoczni kapłana. Następnego dnia Mszę świętą odprawili: w stoczni gdańskiej ks. Henryk Jankowski, w stoczni gdyńskiej ks. Hilary Jastak, a w innych zakładach pracy m.in. ks. Stanisław Bogdanowicz, ks. Andrzej Rurarz, ks. Stanisław Płatek, ks. Henryk Tribowski, ks. Zbigniew Bryk. Ordynariusz gdański jako pierwszy musiał zatem zareagować na toczące się wydarzenia. 

Prymas po raz pierwszy zabrał głos w kwestii strajku na Wybrzeżu dopiero 17 sierpnia 1980 r. W niedzielę, a zatem czwartego dnia strajku na Wybrzeżu, w swej homilii wygłoszonej w Wambierzycach na Dolnym Śląsku wyraził zrozumienie dla protestujących stoczniowców, podkreślając prawo robotników do posiadania swej reprezentacji zawodowej. Tydzień później, podczas spotkania z Gierkiem (w obecności Stanisława Kani), bardzo mocno poparł główny postulat strajkujących o utworzeniu wolnych zawiązków zawodowych. Jednocześnie wyraził obawę: "A jak tam nasi ościenni?" - która mogła dotyczyć nie tylko sił zbrojnych ZSRR. Porponował Gierkowi, by ten osobiście udał się do Gdańska. Bezskutecznie. Prymas postanowił także podtrzymać bezpośrednie kontakty ze strajkującymi. 22 sierpnia wyznaczył swemu zaufanemu współpracownikowi dr. Romualdowi Kukołowiczowi zadanie dotarcia do biskupa Lecha Kaczmarka z Gdańska, władz państwowo-partyjnych (wojewody Henryka Kołodziejskiego i I sekretarza KW PZPR Tadeusza Fiszbacha), a w końcu do MKS z Lechem Wałęsą na czele. W stoczni Kukołowicz miał reprezentować prymasa Polski, udzielać rad Wałęsie i utrzymywać stały kontakt z prymasem. Kukołowiczowi (związanemu z "Odrodzeniem") kardynał od końca lat czterdziestych zlecał poufne misje. Teraz informował prymasa o wpływie na najbliższe otoczenie Wałęsy ludzi, z którymi prymas albo nie zawsze się zgadzał (środowisko "Więzi" z Tadeuszem Mazowieckim na czele), albo wręcz był w sporze ideologicznym i taktycznym dotyczącym wizji naprawy Polski (środowisko KOR; przedstawiciele lewicowej opozycji, w tym byli funkcjonariusze PZPR z Bronisławem Geremkiem na czele). Właśnie ci dwaj ludzie, jak relacjonował Kukołowicz, mieli największy wpływ na MKS. "Zarówno Tadeuszowi Mazowieckiemu, jak i Bronisławowi Geremkowi rząd umożliwił przybycie do stoczni. Wszystkie swoje posunięcia konsultowali z ówczesnymi władzami. Wpływając na decyzje podejmowane przez Komitet Strajkowy, starali się zrealizować dwa cele: po pierwsze - jak najszybsze zakończenie strajku, po drugie - niedopuszczenie do rozprzestrzeniania się protestu na cały kraj. Dlatego dążyli do przekonania robotniczych przywódców, że należy zakończyć protest". Relacje Mazowieckiego w tej materii kłócą się ze wspomnieniami Kukołowicza. Nie ulega jednak wątpliwości, że istniała pewna nieufność cechująca relacje Wyszyński-"Więź" i KIK, a przede wszystkim Kościół-KOR. Rola Kukołowicza nie ograniczała się zatem do zamanifestowania wśród robotników obecności prymasa, ale także - jak się wydaje - do wspierania obecności Kościoła i jego wizji w rodzącym się na Wybrzeżu ruchu "Solidarność". Wizję tę przedstawiono na konferencji plenarnej Episkopatu Polski 26 sierpnia 1980 r. 

"Dzieci Boże, Dzieci Moje"

Tego dnia, w święto Matki Boskiej Częstochowskiej, prymas wygłosił do wiernych homilię, którą po raz pierwszy od grudnia 1956 r. nadano w państwowym radiu, mocno jednak okrojoną przez cenzurę. Kardynał, zwracając się do Polaków: "Dzieci Boże, dzieci moje", z jednej strony mówił o sumienności w pracy i o konieczności powstrzymywania swoich aspiracji konsumpcyjnych, z drugiej strony zaś - czego już nie podały media - wzywał słuchaczy do niełatwej refleksji: "Nie jesteśmy narodem młodym. Korzeń naszego bytu narodowego i świadomości historycznej sięga dziesięciu wieków [...] Pewną jest rzeczą, że skoro od wieków trwamy tutaj między Odrą, Wisłą i tak dalej... to jest to nasze miejsce. Z tym miejscem łączą się nasze obowiązki wobec innych: "Czyńcie sobie ziemię poddaną". Z tym też miejscem związane są nasze prawa. [...] Abyśmy jednak mogli wypełniać swoje zadanie, niezbędna jest suwerenność narodowa, moralna, społeczna, kulturalna i ekonomiczna. Każdy naród pracuje przede wszystkim dla siebie, dla swoich dzieci, dla swoich rodzin, pracuje dla swoich obywateli i dla własnej kultury społecznej". Prymas apelował więc, by zagwarantowano Polsce i Polakom minimum tej suwerenności. 

Kazanie prymasa w wersji, która dotarła do wiernych, nie spełniło oczekiwań strajkujących. 26 sierpnia 1980 r. Rada Główna Episkopatu Polski wydała specjalny komunikat wspierający robotników Wybrzeża, odczytywany dwa dni później w kościołach w całej Polsce. Władze powinny "pójść wobec robotników na koncesje społeczne, a w mniejszym stopniu ekonomiczne" - inaczej mówiąc, rząd winien zgodzić się na utworzenie wolnych związków zawodowych i dać prawo do strajku, kryzys ekonomiczny nie zezwala jednak na dalsze życie na kredyt. Jak słusznie pisali zachodni analitycy: "Kościół wskazał na rzeczywiste granice, których nie wolno przekraczać". 

Ostatnim, otrzymanym od prymasa 27 sierpnia, zadaniem Romualda Kukołowicza było opracowanie alternatywnego projektu porozumienia, gdyby rozmowy MKS z delegacją rządową z Mieczysławem Jagielskim na czele załamały się. 31 sierpnia porozumienie jednak podpisano. Władze zgodziły się na powstanie NSZZ "Solidarność". 

Prymas Polski i Rada Główna Episkopatu Polski, ze względu na złożoność problemu, dość późno zdecydowali się na publiczne wystąpienie. Jak się wydaje, tę opieszałość starano się nadrobić. Dzięki pośrednictwu Kukołowicza już 7 września 1980 r. doszło do pierwszego spotkania Lecha Wałęsy i prymasa Polski. Obszerną relację złożył Arkadiusz Rybicki, uczestnik spotkania. Prymas "powiedział mniej więcej tak: w Polsce posiadanie samej racji nie wystarcza, bo polityka prowadzona przez komunistów w minionym trzydziestoleciu doprowadziła do zburzenia ładu moralnego w społeczeństwie. Oderwanie narodu od chrześcijańskich korzeni - poprzez realizowaną administracyjnymi metodami ateizację - doprowadziło do wielkiego zamieszania. Musicie wasze postulaty rozłożyć na raty, nawet jeśli są słuszne". Innym razem kardynał stwierdził, że należy za wszelką cenę dążyć, by "Solidarność", pierwsza od 1947 r. niekoncesjonowana organizacja społeczna w PRL, przetrwała na mapie Polski około 3-4 lat. Później komunistom trudno będzie udowodnić szkodliwość ruchu. W tym celu - zdaniem prymasa - "Solidarność" po pierwsze powinna zyskać wsparcie Kościoła powszechnego, po drugie zaś wysondować Moskwę co do jej stanowiska w kwestii legalizacji organizacji. Prymas kilkakrotnie sugerował Lechowi Wałęsie, by ten zainicjował stosowne rozmowy w ambasadzie sowieckiej. 

Solidarny

Prymas stawał się tym samym pierwszym doradcą NSZZ "Solidarność"; jedni przyjmowali to ze zrozumieniem, inni z aprobatą, a wiele środowisk opozycji demokratycznej krytycznie i z niechęcią. Prymas zamierzał stawić czoło nie tylko władzy państwowej, ale także tym siłom, które w ruchu społecznym i narodowym widziały szanse na realizację - krótkotrwałych - własnych celów politycznych. 

W grudniu 1980 r. prymas Wyszyński wydał dekret o utworzeniu "Zespołu do opracowywania problemów z zakresu katolickiej nauki społecznej dla ruchu związkowego przy Sekretariacie Episkopatu Polski". Działania Episkopatu wspierał Jan Paweł II: przyjmował delegację "Solidarności" w Rzymie (15 stycznia 1981 r.), animował spotkania Wałęsy z przedstawicielami związków zawodowych Europy Zachodniej. 

Nie ulega zatem wątpliwości, że w okresie legalnej działalności NSZZ "Solidarność" (wrzesień 1980-13 grudnia 1981 r.) Kościół wspierał demokratyczne przemiany w Polsce. "W dalszym ciągu obecność Kościoła była wszędzie tam, gdzie organizowała większe spotkania Solidarność miejska i wiejska" - pisano w raportach Urzędu ds. Wyznań. Jesienią 1981 r. powtarzano: "W dalszym ciągu każda większa impreza organizowana przez "Solidarność" odbywa się z udziałem hierarchii kościelnej i duchowieństwa. Działalność tę hierarchia kościelna chce rozszerzać na wszystkie związki zawodowe, inne instytucje, na wszystkich, którzy ich zaproszą, będą prosić o posługi duszpasterskie zarówno w kościele, jak i na zewnątrz".

Kościół wspierał związek radą. Prymas Wyszyński wspominał swą rozmowę z Lechem Wałęsą: "Panu Lechowi Wałęsie tłumaczę: w ciągu tych kilku miesięcy zrobiliście tak wiele, że najbardziej sprawna polityka nie zdołałaby tego uczynić, czego wyście dokonali. Dziękujcie Bogu za to. Musicie teraz uporządkować swoją organizację, umocnić się, stworzyć dobre aparaty administracji związkowej, przeszkolić ludzi do tych zadań, dać im wykształcenie z zakresu polityki i etyki społecznej, polityki rolnej, kodeksu pracy, wszystkich obowiązków i praw, które ten kodeks nadaje. I dalej pracować. Przyjdzie czas, wpierw czy później, że nie tylko postulaty społeczno-zawodowe, ale i inne będą na pewno osiągnięte przez potężny ruch "Solidarności" przemysłowej i "Solidarności" związków zawodowych indywidualnych rolników. Na pewno to osiągniecie! Błogosławię was i wasze godziwe poczynania". Prymas przestrzegał, szczególnie podczas kryzysu bydgoskiego w marcu 1981 r., przed eskalacją słusznych żądań wolnościowych, obawiając się, że może to sprowokować upadającą władzę totalitarną do krwawego odwetu. To właśnie wtedy, jak się wydaje, zaostrzył się spór z doradcami "Solidarności", wywodzącymi się z KOR. Kardynał bowiem otrzymał informacje, że działacze ci byli gotowi do konfrontacji z komunistami, której skutkiem mogło być powstanie w kraju, interwencja sowiecka, a w konsekwencji głośne protesty Zachodu, stanowiące kartę przetargową w relacjach między USA i ZSRR (np. w kwestii Afganistanu). Trudno powiedzieć, w jakiej mierze doniesienia władz partyjnych pokrywały się z rzeczywistością. Mogły jednak wpłynąć na decyzje prymasa, który po raz kolejny wysłał do Bydgoszczy Kukołowicza. Miał on doprowadzić do kompromisu między przedstawicielami tamtejszej "Solidarności" miejskiej i wiejskiej a wojewodą. 

Biskupi wspierali szczególnie mocno starania rolników zmierzające do utworzenia NSZZ "Solidarność" Rolników Indywidualnych. W połowie stycznia 1981 r. do Rzymu przybyła oficjalna delegacja NSZZ "Solidarność"; tego samego dnia papież Jan Paweł II wypowiedział zdania, które wywołały lawinę zdarzeń: "Z radością przyjąłem wiadomość, że poprzez zatwierdzenie statutu NSZZ "Solidarność" w dniu 10 listopada stał się organizacją uprawnioną do właściwej sobie działalności na terenie naszej Ojczyzny. Powołanie "Solidarności" jest wydarzeniem doniosłym. Wskazuje na gotowość wszystkich w Polsce ludzi pracy - i to pracujących w różnych zawodach, również inteligenckich, a także ludzi pracujących na roli - do podejmowania solidarnej odpowiedzialności za godność i owocność pracy wykonywanej przy tylu różnych warsztatach na naszej ojczystej ziemi". Społeczność chłopska w różnych regionach kraju od pewnego czasu toczyła już spór o prawo do zakładania własnych związków zawodowych, a także o przerwanie blokady informacji w mediach państwowych na temat już istniejących struktur. 6 lutego 1981 r. prymas Polski przyjął oficjalnie delegację "Solidarności Wiejskiej" w Pałacu Prymasowskim przy ul. Miodowej 17: "W pierwszym rzędzie trzeba rolnikom zagwarantować pewność własności uprawianej ziemi i uznać ich prawo do swobodnego zrzeszania się zawodowego. Prawo rolników do swobodnego zrzeszania się zgodnie z ich wolą i potrzebami, niezależnie od istniejących zrzeszeń, jest prawem naturalnym" - pisali biskupi w komunikacie Rady Głównej Episkopatu Polski 10 lutego 1981 r. 

W marcu 1981 r. rolnicy z Janem Kułajem na czele rozpoczęli okupację budynku KW ZSL w Bydgoszczy i ustanowili NSZZ RI "Solidarność". 26 marca "stojący nad grobem prymas, kardynał Wyszyński, spotkał się z nowym premierem, gen. Jaruzelskim. Z dobrze poinformowanych źródeł wiadomo, że nalegał na zarejestrowanie "Solidarności Wiejskiej", jako na warunek dalszego pełnienia przez Kościół funkcji mediatora między władzami a społeczeństwem" - wspominał T.G. Ash. "Panowie, załatwiajcie jak najszybciej sprawę Bydgoszczy i "Solidarności" wiejskiej" - miał stwierdzić prymas w rozmowie z Jaruzelskim. Jest pewne, że zarejestrowanie związku chłopskiego "Solidarność" - 12 maja 1981 r. - rolnicy zawdzięczali Kościołowi.

Pożegnanie

Kardynał Stefan Wyszyński, obdarzony przez papieża tytułem Prymasa Tysiąclecia Polski, zmarł 28 maja 1981 r. Jeszcze w ostatnich dniach marca, mimo postępującej choroby, przyjął delegację NSZZ "Solidarność" z Wałęsą na czele. Przemówił do niej słowami stanowiącymi swoisty testament wielkiego męża stanu: "Każdy z nas jest odpowiedzialny indywidualnie [...] Gdyby w wyniku jakichkolwiek zaniedbań z mojej strony, albo też nieodpowiednich posunięć, zginął chociaż jeden Polak, chociaż jeden młody chłopiec, nie darowałbym sobie tego nigdy. Tak myślę ja. A sądzę, że i każdy z Panów tak myśli [...] I dlatego też zastanawiając się nad sytuacją, pytam sam siebie [...]. Czy lepiej z narażeniem naszej wolności, naszej całości, życia naszych współbraci, już dzisiaj osiągnąć postulaty choćby najsłuszniejsze. Czy też lepiej jest osiągnąć coś niecoś dzisiaj, a co do reszty powiedzieć: Panowie, do tej sprawy wrócimy później. Nie rezygnujemy z postawionych postulatów, ale wiemy, że obecnie realizacja niektórych z nich nie jest możliwa [...]". Pogrzeb kardynała w Warszawie stał się manifestacją patriotyczno-religijną. Msza żałobna na placu Zwycięstwa ściągnęła rzesze wiernych. Uroczystościom przewodniczył abp Agostino Casaroli, ówczesny sekretarz stanu: "Władze państwowe zachowywały się poprawnie i nobliwie. Nie ma już tych, co sprawiali ból i cierpienie. Nie ma winnych" - komentował ks. Kazimierz Romaniuk, dziś biskup warszawsko-praski. W miejscu, gdzie stała trumna, wierni ułożyli krzyż z kwiatów. W pierwszych miesiącach stanu wojennego przy krzyżu gromadziła się ludność Warszawy. Milicja niszczyła kolejne wiązanki. W końcu, jak pisał Jakub Karpiński: "Plac Zwycięstwa otoczono parkanem, pozorując roboty drogowe. Robót nie prowadzono. Krzyże z kwiatów, znów rozrzucane, układano następnie przy kościele Świętej Anny na Krakowskim Przedmieściu".

Grzegorz Motyka

DYWIZJA SS "GALIZIEN"


Podczas II wojny światowej część środowisk ukraińskich, głównie w Galicji, widziała w III Rzeszy jedyną siłę, która mogła zapewnić powstanie niepodległej Ukrainy. Dlatego niejednokrotnie zwracały się one do Niemców z propozycją powołania ukraińskich jednostek wojskowych. Na początku 1943 r. rosnące straty skłoniły niemieckich przywódców do przyjęcia propozycji. Postanowiono sformować galicyjską dywizję Waffen SS przeznaczoną do regularnych walk na froncie wschodnim. Przyjęła ona nazwę 14. Ochotniczej Dywizji SS "Galizien" (po ukraińsku "Hałyczyna"). Tworzenie cudzoziemskich jednostek SS nie było w tym czasie niczym wyjątkowym. Pod hasłem walki z komunizmem sformowano podczas wojny m.in. jednostki francuskie, holenderskie, łotewskie, estońskie, chorwackie czy białoruskie.
Informację o formowaniu dywizji ogłoszono 28 kwietnia 1943 r. Choć Niemcy nie poczynili żadnych koncesji politycznych, tworzenie ukraińskiego SS powszechnie odebrano jako pierwszy krok w stronę powstania własnego państwa. Z tego powodu nie było większych problemów z naborem ochotników.
Z pierwszego rzutu ochotników do dywizji Niemcy sformowali kilka pułków policji SS (numeracja od 4 do 8). Włączono je w skład dywizji wiosną 1944 r. Nim to zrobiono, dwa spośród nich - 4. i 5., wzięły udział w akcjach skierowanych przeciw partyzantom.

Dywizja "Hałyczyna" otrzymała niemieckie dowództwo. Na jej czele stanął generał major Fritz Freitag, a szefem sztabu został mjr Wolf Heike. Dowódcami pułków policyjnych byli - mjr SS Binz (4) i ppłk. SS Franz Lechthaler (5).
Na początku 1944 r. dywizję skierowano na front. W czerwcu 1944 r. skoncentrowano ją w rejonie Brodów. W lipcu, razem z kilkoma jednostkami niemieckim została okrążona i rozbita przez nacierającą Armię Czerwoną. W kotle zginęło lub dostało się do niewoli około 7 tys. żołnierzy dywizji. Niemcy szybko uzupełnili zdziesiątkowaną dywizję jednostkami rezerwowymi, odtwarzając jej stan w ciągu kilku miesięcy. Na początku października 1944 r. skierowano ją do zwalczania powstania na Słowacji. W końcu stycznia 1945 r. przerzucono ją do Słowenii, gdzie zwalczała partyzantkę Tito. Od 1 kwietnia 1945 r. do końca wojny, dywizja toczyła boje z Armią Czerwoną w rejonie Grazu w Austrii.

17 marca 1945 r. ukraińskie środowiska emigracyjne utworzyły Ukraiński Komitet Narodowy (UNK), będący reprezentacją Ukraińców wobec III Rzeszy. Jednocześnie powołano Ukraińską Armię Narodową (UNA). Miano ją stworzyć ze wszystkich ukraińskich żołnierzy walczących po stronie Niemiec, w tym, przede wszystkim, z członków dywizji SS "Hałyczyna". Dowódcą UNA został mianowany gen. Pawło Szandruk. 
Generał Szandruk, były oficer WP, odznaczony za wojnę obronną 1939 r. krzyżem Virtuti Militari, zaraz po objęciu funkcji udał się do dywizji "Hałyczyna" i doprowadził do przemianowania jej na 1. Ukraińską Dywizję UNA. 7 maja 1945 r., pod jego też wpływem opuściła linię frontu, oderwała się od wojsk radzieckich i wkrótce skapitulowała przed Anglikami i Amerykanami. Ukraińców osadzono w obozach we Włoszech. Zmiana nazwy dywizji, fakt, że jej żołnierze byli do 1939 r. obywatelami polskimi, wreszcie interwencje Watykanu i być może gen. Andersa, uchroniły ją przed deportacją do ZSRR. Warto wspomnieć, że według ukraińskich źródeł 176 żołnierzy dywizji, już po kapitulacji, przeszło do armii Andersa. W 1947 r. byłym żołnierzom dywizji SS "Hałyczyna" pozwolono wyjechać do Kanady i Anglii.

Niewątpliwie najwięcej emocji w historii ukraińskiej SS budzą popełnione przez nią prawdziwe i domniemane zbrodnie wojenne. Chodziło tu przede wszystkim o działania 4. pułku policji w Galicji Wschodniej, oraz 5. pułku policji na Lubelszczyźnie. Najpoważniejsze zarzuty dotyczą spalenia wsi Huta Pieniacka i udziału w tłumieniu powstania warszawskiego.
Wieś Huta Pieniacka była polską placówką samoobrony przed UPA. 23 lutego 1944 r. przybył do niej poszukujący sowieckich partyzantów mały oddział 4 pułku policji złożony z Ukraińców, ochotników do Dywizji SS "Galizien". W trakcie rekonesansu doszło do przypadkowej strzelaniny z miejscowa samoobroną. W starciu zginęło dwóch ukraińskich żołnierzy. Na wieść o śmierci Ukraińców Niemcy zorganizowali im manifestacyjny pogrzeb i przeprowadzili karną ekspedycję, która zrównała wieś z ziemią. Kilkuset cywilnych mieszkańców zamordowano. Według relacji świadków żołnierze porozumiewali się po ukraińsku. Zdaniem badaczy ukraińskich pododdziały Dywizji SS "Galizien" nie brały udziału w pacyfikacji. Powołują się przy tym na ocalałą kronikę dywizji. Fakt, że napastnicy rozmawiali ze sobą po ukraińsku, tłumaczą obecnością w niemieckiej policji ukraińskich volksdeutschów. Kwestia ta wymaga dalszych badań. Niemniej - moim zdaniem - byłoby rzeczą dziwną, gdyby Niemcy nie pozwolili członkom 4. pułku policji wziąć odwet na Hucie Pieniackiej za śmierć dwóch swoich kolegów. Zresztą obecności ukraińskiego oddziału SS "Galizien" w pacyfikacji Huty Pieniackiej nie wykluczył Swiatomir Foston, były żołnierz Dywizji "Galizien", a obecnie prezes Brytyjskiego Stowarzyszenia Kombatantów Ukraińskich w wywiadzie opublikowanym w "Gazecie Wyborczej" 27.12.2000 r.

Jeszcze bardziej złożona jest sprawa udziału Ukraińców w tłumieniu Powstania Warszawskiego. Jak pokazały badania Ryszarda Torzeckiego i Andrzeja A. Zięby, w czasie Powstania nie było w Warszawie zwartych jednostek SS "Hałyczyna". Zbrodnie przypisywane oddziałom ukraińskim popełniły inne oddziały, w tym m.in. brygada Bronisława Kamińskiego, formacja złożona z obywateli ZSRR, walczących po stronie niemieckiej. Pomyłka wzięła się stąd, iż warszawiacy, w dużej mierze pod wpływem informacji o pogromach dokonywanych na Wołyniu przez UPA, wszystkie cudzoziemskie jednostki walczące po stronie Niemiec określali jako ukraińskie. Przeciwko powstańcom Niemcy skierowali natomiast dwie kompanie (zapewne około 300 ludzi) Ukraińskiego Legionu Samoobrony (ULS), które walczyły na Powiślu we wrześniu 1944 r. W marcu 1945 r. ULS włączono w skład dywizji SS "Hałyczyna". Czy jednak w skład Legionu wchodziły w tym czasie wspomniane dwie kompanie, tego nie wiadomo.

Pojawienie się niedawno informacji o żyjących w Wielkiej Brytanii ukraińskich żołnierzach SS przywołało obawy, aby historia znów nie pogorszyła stosunków polsko-ukraińskich. Tego typu zagrożenia w żadnym razie nie należy lekceważyć. Niemniej, nie może ono doprowadzić do zaniechania zajmowania się kontrowersyjnymi problemami. Należy jednak pamiętać, że wybór dokonany przez ukraińskich żołnierzy SS nie był ani lepszy, ani gorszy od tego, którego w tym samym czasie dokonywali łotewscy i estońscy członkowie dywizji SS.


Dr Grzegorz Motyka pracuje w Biurze Edukacji Publicznej IPN w Lublinie, autor wielu publikacji na temat stosunków polsko-ukraińskich w latach czterdziestych XX wieku.
Artykuł ukazujący szerzej działania dywizji SS "Galizien" ukaże się w pierwszym numerze naukowego pisma IPN "Pamięć i Sprawiedliwość".

Bogusława Marcinkowska

Ustalenia wynikające ze śledztwa w sprawie zbrodni ludobójstwa funkcjonariuszy SS "GALIZIEN" i nacjonalistów ukraińskich na Polakach w Hucie Pieniackiej 28 lutego 1944 roku.


Wieś Huta Pieniacka, położona w powiecie złoczowskim w województwie tarnopolskim, liczyła ok. 200 zabudowań, gdzie mieszkało ponad 1000 osób, wyłącznie Polaków. Wieś była biedna. W ramach akcji deportacyjnych w 1940 r. wywieziono stamtąd w głąb ZSRR tylko 5 rodzin. Do lutego 1944 r. wieś nie była przedmiotem napadów ze strony nacjonalistów ukraińskich. Z uwagi na jednolity narodowościowo skład mieszkańców wieś była azylem dla uciekinierów z Wołynia. Mieszkańcy wsi zorganizowali dla własnych potrzeb samoobronę, działał tam również oddział AK. Społeczność wsi pozostawała w dobrych stosunkach z oddziałem partyzantki radzieckiej. Partyzanci radzieccy wykorzystywali nie niepokojoną przez Niemców i nacjonalistów ukraińskich Hutę Pieniacką jako bazę wypoczynkową i rekonwalescencyjną dla swych rannych.

W styczniu i lutym 1944 r. oddział partyzantów radzieckich, w liczbie 1000 żołnierzy, stacjonował we wsi przez kilkanaście dni. Nie uszło to uwagi niemieckich władz okupacyjnych, ale w czasie pobytu partyzantów we wsi nie doszło do konfrontacji. Około 20 lutego 1944 r. partyzanci radzieccy opuścili Hutę Pieniacką. 23 lutego 1944r. oddziały bojowe Niemców i policji ukraińskiej przeprowadziły rekonesans bojowy w celu zbadania sytuacji we wsi.

Członkowie samoobrony Huty Pieniackiej nawiązali kontakt bojowy z próbującymi wtargnąć do wsi Niemcami i Ukraińcami. W wyniku strzelaniny co najmniej dwóch żołnierzy w mundurach SS zostało zabitych. Ze znalezionych przy nich dokumentów wynikało, że byli oni żołnierzami stacjonującej w Brodach XIV SS Schutzen Division Galizien.

Potyczka samoobrony wsi z oddziałem SS Galizien 23 lutego 1944 r. i wynikłe z niej ofiary śmiertelne po stronie napastników dawały podstawy do przypuszczeń, że w najbliższym czasie należy się spodziewać odwetu okupacyjnych władz niemieckich. Przypuszczenia te znalazły tragiczne potwierdzenie w poniedziałek 28 lutego 1944 r. Jeszcze w nocy z 27 na 28 lutego do Kazimierza Wojciechowskiego, dowódcy miejscowego oddziału Armii Krajowej i samoobrony wsi, przybył łącznik z Inspektoratu AK w Złoczowie z informacją, że w kierunku Huty Pieniackiej podąża silny oddział SS Galizien z Brodów, w sile około 500-600 żołnierzy. Według zaleceń Inspektoratu AK oddział samoobrony miał nie podejmować walki, ukryć broń, ewentualnie z bronią opuścić wieś, pozostawiając w niej tylko kobiety, dzieci i osoby w podeszłym wieku. Pozostawienie bezbronnej wsi i oddanie jej bez walki stwarzało nadzieję i dawało szansę, że po stwierdzeniu braku zagrożenia, obędzie się bez działań typu pacyfikacyjnego.

Ostrzeżenie o mającej nastąpić akcji wojsk SS Galizien przeszło niestety zbyt późno, bo zaledwie na dwie godziny przed jej rozpoczęciem. Kilku młodym ludziom udało się opuścić wieś już w czasie zacieśniającego się pierścienia otaczających Hutę sił niemieckich i ukraińskich. Wystrzelona rakietnica była sygnałem do rozpoczęcia akcji. Wieś została ostrzelana z moździerzy i broni maszynowej. Mieszkańcy ukrywali się w piwnicach i wcześniej przygotowanych schronach.

Po ostrzelaniu wsi do Huty Pieniackiej wkroczyli żołnierze SS Galizien i grupy cywilów narodowości ukraińskiej. Strzelali do mieszkańców, którzy próbowali uciekać. Dowodził nimi oficer niemiecki w stopniu kapitana. Pozostałych mieszkańców wyprowadzono z domów i grupami doprowadzono do kościoła. Odbywało się to w bardzo brutalny sposób, np.: siedemdziesięcioletniej Rozalii Sołtys bagnetem rozpruto brzuch, innej kobiecie wyrwano z objęć noworodka i rzucono nim o mur, zastrzelono rodzącą kobietę. Spośród doprowadzonych do kościoła osób około dwudziestu udało się ukryć w piwnicy oraz na wieży kościelnej. One przeżyły. W kościele, gdy rozeszła się wieś, że jest zaminowany i zostanie wysadzony w powietrze, działy się dantejskie sceny. Ludzie chcieli wydostać się na zewnątrz, w obłędnym strachu, nie panując nad swoim zachowaniem. Kościół jednak był chroniony bardzo solidnymi drzwiami.

Do kościoła wciąż doprowadzano kolejnych ludzi, inni ginęli na terenie wsi. Każdy dom i zabudowanie gospodarcze, po wcześniejszym ostrzelaniu, były plądrowane i grabione przez przybyłych razem z oddziałem SS Galizien cywilnych Ukraińców, którzy zabierali wszelkie przedstawiające jakąkolwiek wartość przedmioty, żywność, bydło, drób, trzodę chlewną itp. Zrabowany dobytek ładowano na podwody, zorganizowane przez oddział dywizji w drodze do Huty Pieniackiej z Ukraińców, mieszkańców wsi położonych na trasie jego pochodu.

Kazimierza Wojciechowskiego, dowódcę samoobrony wsi, doprowadzony na plac przed kościołem oblano płynem łatwopalnym i żywcem spalono. Wcześniej zbrodniarze z SS Galizien zamordowali w mieszkaniu jego żonę i córkę oraz trzy ukrywające się u nich Żydówki.
W godzinach popołudniowych rozpoczęto wyprowadzać z kościoła kilkudziesięcioosobowe grupy, które kierowano do stodół i drewnianych zabudowań gospodarczych. Po wpędzeniu do nich ludzi, obiekty te ostrzeliwano z broni maszynowej, a następnie po oblaniu płynem łatwopalnym podpalono. W tej sytuacji "szczęśliwy" los spotkał tych, którzy zginęli od kul, większość bowiem uwięzionych spłonęła żywcem. Do podejmujących próby ucieczki z drewnianych zabudowań, w których gromadzono doprowadzanych z kościoła ludzi, strzelano z broni palnej i tylko niektórym udało się ujść z życiem. Jeden ze świadków, który w tym czasie liczył 23 lata, w czasie pacyfikacji zdołał się ukryć na skraju wsi. Zagrzebany w śniegu, przez cały dzień obserwował przebieg akcji. Widział płonące zabudowania, mordowanie swych współziomków. Przez cały czas dochodziły do niego odgłosy strzelaniny i przerażające krzyki żywcem palonych ludzi. Sam w tragedii utracił matkę i siostrę. Innemu świadkowi, który miał wtedy 17 lat, udało się wraz ze starszym bratem uciec do lasu i tam przeczekać pacyfikację. Uratowali życie, ale we wsi zginęli wtedy ich rodzice, dwóch młodszych braci i siostra.

Jeden z żołnierzy samoobrony, jeszcze przed rozpoczęciem akcji pacyfikacyjnej, w towarzystwie kilku kolegów opuścił wieś i ukrył w lesie w odległości około 2 kilometrów od Huty Pieniackiej, ale i tam dochodziły do niego towarzyszące masakrze odgłosy. Wieczorem, gdy znalazł się u swej siostry w Hucie Wierchobuskiej, dowiedział się od niej, że w czasie pacyfikacji zginęli rodzice i jej mąż, natomiast brat Józef, ciężko ranny pozostał w kryjówce na terenie wsi. W nocy udał się do Huty Pieniackiej, odnalazł ciężko rannego i poparzonego brata, którego wprawdzie zdołano dowieźć do szpitala w Złoczowie, ale tam następnego dnia zmarł.

Akcja pacyfikacyjna w Hucie Pieniackiej, której przebieg obserwowany był jeszcze (jak zeznają świadkowie) z powietrza przez niemiecki samolot zwiadowczy. Zakończyła się około godziny 17., gdy pijani sprawcy ze zrabowanym dobytkiem, śpiewając opuścili wieś.
Huta Pieniacka pozostała martwa z dogasającymi pogorzeliskami. Oprócz czterech zabudowań położonych na obrzeżu wsi w przysiółku zwanym Helena, kościoła i szkoły, wszystkie zabudowania zostały spalone. Z ukryć powychodzili nieliczni, którym udało się przeżyć, ale na noc opuścili wieś, szukając schronienia w Hucie Wierchobuskiej, Złoczowie i innych okolicznych miejscowościach.

Następnego dnia ocaleli mieszkańcy i Polacy z okolicznych wsi zajęli się pogrzebem ofiar, których zwłoki umieszczono w dwóch zbiorowych mogiłach koło kościoła i szkoły.
Dziś trudno ustalić dokładną liczbę ofiar śmiertelnych akcji pacyfikacyjnej. Podawane przez świadków i przez inne źródła liczby oscylują pomiędzy 600 a 1200 ofiar. Jeden ze świadków wymienił z nazwiska około 200 ofiar, które rozpoznał w czasie pochówku zwłok. Najbardziej prawdopodobna jest liczba około 800 ofiar, ale na podstawie dostępnych dziś źródeł nie da się jej ustalić z całą pewnością.
Z przeprowadzonego śledztwa wynika, że sprawcami zbrodni był pododdział XIV Dywizji SS "Galizien" stacjonujący w Brodach.
W prowadzonym śledztwie zwrócono się do organów ścigania Federacji Rosyjskiej, Ukrainy i Niemiec o dokumenty archiwalne dotyczące tej pacyfikacji. Strona rosyjska i ukraińska odpowiedziały, że w tej sprawie nie mają żadnych dokumentów.

Do chwili obecnej w postępowaniu przesłuchano 60 pokrzywdzonych. Są to osoby, które przeżyły tę masakrę bądź straciły w niej najbliższych.
Celem prowadzonego śledztwa jest ustalenie składu osobowego oddziału XIV Dywizji SS "Galizien" stacjonującego w Brodach, ustalenie dowódcy tego oddziału, a także osób cywilnych, które pomagały głównie w grabieży domów i gospodarstw w Hucie Pieniackiej.

Wszelkie dane, które mają być w posiadaniu autorów filmu "SS w Wielkiej Brytanii", po ich uzyskaniu, zostaną poddane szczegółowej analizie i ocenie w kontekście wykorzystania w niniejszej sprawie.

Bogusława Marcinkowska jest prokuratorem Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Krakowie, prowadzi śledztwo w sprawie zbrodni w Hucie Pieniackiej.

USTALAM WSZYSTKIE OKOLICZNOŚCI
Z RADOSŁAWEM IGNATIEWEM, PROKURATOREM OKŚZpNP W BIAŁYMSTOKU, ROZMAWIAJĄ BARBARA POLAK I TOMASZ DANILECKI*

B.P. - Ucieszyła mnie wiadomość, że chce pan z nami rozmawiać. Mamy nadzieję, że dowiemy się czegoś nowego w sprawie wydarzeń w Jedwabnem, co wynika z prowadzonego przez pana śledztwa. Zrobiliśmy wspólnie założenie, że nie będziemy się wdawali w dyskusje moralne. Jaka jest pana opinia na temat procesu z 1949 r. w sprawie mordu popełnionego na ludności żydowskiej?

R.I. - Już kiedyś wyraziłem swoją opinię na temat tego procesu. Został on naprawdę niechlujnie przeprowadzony (to określenie najlepiej oddaje moją ocenę). Sam sposób prowadzenia śledztwa - przesłuchiwania świadków, procedowania w sądzie - wskazuje, że nie zbadano wszystkich okoliczności, które należało uwzględnić. Wiadomo, że w trakcie przesłuchań pojawiły się dane dotyczące innych osób, poza oskarżonymi, które miałyby w tej zbrodni czynnie uczestniczyć. Ani organ postępowania przygotowawczego (wówczas prowadził tę sprawę Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Łomży), ani potem sąd nie odniosły się do tego. Mówiono o panu Iksińskim czy Igrekowskim, że zrobili to czy tamto, ale nie podjęto żadnej próby sprawdzenia tego typu zeznań i wyjaśnienia związku tych osób ze sprawą. W procesie oskarżonym postawiono zarzut pomocnictwa (w szerokim rozumieniu) Niemcom w popełnieniu zbrodni w Jedwabnem. Zawarte w aktach sprawy dane wskazywały na czynne uczestnictwo pojedynczych Polaków w zbrodni. I tym się nikt nie zajął, nie ma żadnych danych w aktach, które by wskazywały, że cokolwiek w tej sprawie zrobiono. Świadek coś powiedział, ale śledztwo szło swoim tokiem. Skazano pana A, B, C, chociaż wcześniej mówiono jeszcze o panu D, G, H. 

B.P. - Czy według pana ci, którzy zostali skazani, zostali skazani słusznie, czy ma pan jakieś wątpliwości?

R.I. - Należy postawić pytanie, czy postępowanie było tylko nieporządnie prowadzone, czy też łamano prawo. W aktach procesu jest pewien ślad, chodzi o wyjaśnienia głównych oskarżonych, że stosowano niedozwolone metody. Dotarłem do osób, które uczestniczyły w tym procesie jako oskarżeni i świadkowie. Twierdzą one, że stosowano niedozwolone metody oraz że nie zapisywano relacji tak, jak świadkowie je podawali. To wszystko należy sprawdzić, bo wiadomo, świadek może się mylić, kłamać, zapomnieć, może naczytał się jakichś publikacji. To się często zdarza, że świadkowie mówią językiem mediów. 

B.P. - Z pewnością będzie miał pan z tym duży kłopot, bo media bywają bardzo agresywne w tej sprawie.

R.I. - Specyfika sprawy polega na tym, że panuje wokół niej niesłychany rozgłos. Media podają różne fakty dotyczące okoliczności zbrodni, niektóre z nich są prawdziwe, inne przeinaczone. I ludzie konfrontują swoją pamięć o niej z tym, co czytają w opracowaniach i gazetach. Czasami ich relacje to zlepek tego, co pamiętają, i tego, co przeczytali. Zdarza się, że świadek, który działa i zeznaje w dobrej wierze, luki w pamięci uzupełnia konfabulacją. Chce pomóc przesłuchującemu lub ma poczucie wagi sprawy, więc nie chce zawieść oczekiwań prokuratora, który do niego dotarł. To wszystko można jednak sprawdzić, ponieważ prawidłowe postępowanie polega na dotarciu do jak największej liczby źródeł, które są później weryfikowane. 

B.P. - A jak wygląda prowadzona przez pana sprawa? Czy znalazł pan jakieś nowe fakty, nieznane z poprzednich procesów? 

R.I. - Dobrą stroną rozgłosu wokół Jedwabnego jest to, że zgłaszają się nowi świadkowie. Już wcześniej kilkakrotnie zwracałem się do mieszkańców Jedwabnego z apelem o pomoc, ale nie mógł on trafić do wszystkich, którzy mieliby coś do powiedzenia. Teraz, kiedy cała Polska na ten temat pisze i mówi, dotarło to do wielu osób, które mają informacje na temat zbrodni. Zaczęły się zgłaszać osoby mieszkające w różnych miejscach. Są też świadkowie spoza granic kraju, którzy zostaną przesłuchani możliwie najszybciej.

B.P. - Jeszcze chciałam uściślić, tak dla porządku, że rozmawiamy o pierwszym procesie w sprawie Jedwabnego, który się zakończył w 1949 r.

R.I. - Były trzy postępowania - w 1949 r., w którym zarzuty postawiono 22 osobom, w 1953 r. - dotyczyło jednej osoby, a jeszcze później, w 1967 r., Okręgowa Komisja Badania Zbrodni Hitlerowskich w Białymstoku prowadziła postępowanie przeciw funkcjonariuszom niemieckim, które zakończyło się przekazaniem ścigania prokuraturze niemieckiej. Zostało ono umorzone, ponieważ nie ustalono miejsca pobytu wskazanych sprawców bądź nie zebrano dowodów ich winy. 

T.D. - Wróćmy do procesu z 1949 r. Czy pana zdaniem te osoby zostały słusznie skazane? Czy to były właściwe osoby?

R.I. - Na pewno nie wszyscy sprawcy zostali objęci tym procesem. Można to powiedzieć z całą pewnością, ponieważ w aktach sprawy pojawiły się jeszcze inne nazwiska. Już o tym mówiłem. Wracając do pana pytania, należy pamiętać, że tuż po wojnie sądzono szybko (może to była reguła postępowania sądowego w tamtych czasach). Jeśli jednak stwierdzi się, że proces nie jest prowadzony optymalnie, to również powstaje wątpliwość co do słuszności wyroku. Silne sformalizowanie procedury karnej ma doprowadzić do tego, że winni zostaną skazani, a niewinni nie poniosą kary. Jeśli stwierdzi się, że są uchybienia w tej procedurze, to rodzi się podejrzenie co do wyników sprawy. 

B.P. - A czy nie mogło się tak zdarzyć, uwzględniając czasy, w których się to odbywało, że proces miał podtekst ideologiczny czy polityczny?

R.I. - Chociaż w tamtym czasie odbywały się procesy polityczne, w tej sprawie dotąd nie ma przesłanek, które wskazywałyby, że był jakiś nakaz udowodnienia winy. W tamtym procesie chodziło o to, żeby przeprowadzić go szybko i jakoś zakończyć. Było zawiadomienie o przestępstwie, złożone przez osobę narodowości żydowskiej, była relacja Wassersztajna, przeprowadzono postępowanie, aresztowano podejrzanych. Odbył się proces, mimo że części wskazywanych sprawców nie odnaleziono - na przykład burmistrza Karolaka. W czasie postępowania nie zajmowano się ewentualnym sprawstwem innych osób. Sprawę prowadzono zgodnie z zarzutem postawionym tym 22 osobom. Co do niektórych z nich, istniały dane, że mają bezpośredni udział w zbrodni, podobnie jak inne osoby nie objęte zarzutami. Wobec podejrzanych sformułowano zarzut, że udzielili pomocy, to znaczy, iż doprowadzili ludzi na rynek, pilnowali ich tam, a potem konwojowali do stodoły. Oskarżenie opierało się na zarzucie z artykułu 1 Dekretu z 31 sierpnia 1944 r. Przepis ten mówi m.in. o udzielaniu niemieckim siłom okupacyjnym pomocy w popełnianiu zabójstw. W rozumieniu tego artykułu pomocą taką był udział cywilów w konwojowaniu ludzi na miejsce zbrodni czy ich obecność przy egzekucji. Bardzo różne czyny penalizowano z tego artykułu. Przy czym groził za ten czyn tylko jeden rodzaj kary - kara śmierci. I wykonywano takie wyroki. Nie znam dokładnej statystyki, ale w latach czterdziestych i pięćdziesiątych orzeczono około 3 tys. wyroków śmierci. Wracając do wydarzeń w Jedwabnem - było w sumie 12 skazanych i tylko jeden wyrok śmierci. Prezydent Bierut w drodze łaski zamienił go na 15 lat więzienia. Pozostałe kary to więzienie - 12 lat, 8 lat, mniej. A więc sąd znalazł okoliczności wskazujące, że nie można było zastosować najsurowszej kary.

B.P. - Czy pan to potrafi wyjaśnić?

R.I. - Potrafię zrozumieć logikę sądu, bo po analizie tych materiałów nie mógł zapaść inny wyrok. Nie postawiono zarzutu współudziału w zabójstwie poprzez zamknięcie ludzi w stodole i jej podpalenie.

B.P. - A czy może pan powiedzieć, kto ją podpalił?

R.I. - Z akt tamtego procesu wynikałoby, że Niemcy. 

T.D. - Czy na podstawie dzisiejszych ustaleń może pan powiedzieć, że Polacy brali czynny udział w tej zbrodni?

R.I. - Mogę powiedzieć, że mam bardzo ciekawe materiały dowodowe, ale bronię się przed ich przedwczesnym ujawnieniem. Wokół tej sprawy panuje nadmierny rozgłos. Głos zabierają ludzie, którzy dysponują niepewnymi danymi, ale za to z wielką stanowczością formułują sądy. Informacje o danych uzyskanych w obecnym śledztwie, np. z zeznań kolejnych świadków, mogłyby podsycić tę niezdrową atmosferę sensacji. Prokurator winien kierować się zasadą, że zabiera głos, gdy jest czegoś pewien. Jeśli świadek mi mówi, bardzo stanowczo, że był na miejscu zbrodni, że widział, kto oblewał stodołę, widział, kto podpalał, jest to źródło dowodowe. Jednak poszukuję jeszcze innych dowodów, które potwierdzą zeznania świadka albo je zanegują. Muszę być ostrożny i cały czas analizować, czy zeznająca osoba nie myli się, nie zmyśla. Przecież upłynęło blisko 60 lat.

B.P. - Czy można twierdzić, że wiemy coś z całą pewnością o przebiegu wydarzeń w Jedwabnem? 

R.I. - Pewne jest, że 10 lipca 1941 r. do stodoły w Jedwabnem zapędzono ludzi i okrutnie tam zamordowano. Najprawdopodobniej nie wiedzieli, jaki czeka ich los. Ten motyw pojawia się w relacjach. To by tłumaczyło, dlaczego szli bez żadnego oporu. Ktoś, kto by się spodziewał, co go czeka, próbowałby uciekać. Wiem także, że w eskorcie uczestniczyli Polacy. Na pewno Polacy wcześniej wyprowadzali z domów, pilnowali zgromadzonych na rynku. Byli również pod stodołą. Pojawiają się informacje, że było ich kilkudziesięciu. Wszystkie inne okoliczności są sprawdzane. Można się zastanawiać, czy takie sprawdzenie jest możliwe po kilkudziesięciu latach. Myślę, że tak. Im więcej będę miał materiałów, źródeł, tym pewniej będę mógł odtworzyć przebieg wydarzeń. Nawet jeśli świadkowie będą niezgodnie zeznawali, to z kilkudziesięciu relacji opisujących tę zbrodnię będę mógł odtworzyć jej okoliczności w miarę pewnie. Świadkowie są przesłuchiwani tak, by móc ich zeznania zweryfikować. Zasada jest prosta, świadka przesłuchuję bardzo dokładnie, zadaję mu pytania kontrolne i sprawdzające. W ten sposób można ustalić, czy jego oświadczenie jest rzetelne i prawdziwe. Odpowiednio długie przesłuchanie świadka, dotyczące najróżniejszych, najdrobniejszych szczegółów, nie tylko związanych z samą zbrodnią, pozwala później dokonać weryfikacji. Jeśli świadek nie myli się w tych szczegółach, mówi wiarygodnie, można przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że również jego opis zbrodni jest ścisły. Jest jeszcze i ta trudność, że świadkowie często zgłaszają się z pewnymi tezami. Rzadziej zdarzają się osoby zupełnie bezstronne. Świadkowie bardzo emocjonalnie podchodzą do tej sprawy, i to też w pewien sposób ich określa. To również trzeba brać pod uwagę.

B.P. - Ilu pan świadków przesłuchał?

R.I. - Około 20 osób, przy czym niektóre kilkakrotnie. Planuję przesłuchanie kolejnych kilkunastu. Ponadto są świadkowie poza granicami kraju, a wśród nich osoby pokrzywdzone. Ich przesłuchanie wymaga przygotowania. Trzeba zgromadzić odpowiedni materiał i oczywiście uzyskać zgodę władz sądowych państw ich pobytu na wykonanie niezbędnych czynności. Takie postępowanie wynika z bilateralnych umów o pomocy prawnej. 

T.D. - Czy 10 lipca 1941 r. w Jedwabnem byli Niemcy?

R.I. - Tak. 

T.D. - Ilu? Czy tylko tych kilkunastu żandarmów?

R.I. - Na tym etapie śledztwa nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Są świadkowie, którzy twierdzą, że udział Niemców w zbrodni był dość znaczny. Nikt raczej nie ma wątpliwości, że zbrodnia była przez Niemców fotografowana i prawdopodobnie filmowana. Ten niemiecki ślad należy sprawdzić także w zagranicznych archiwach. Jeśli to była zorganizowana akcja niemiecka, być może są tam jakieś dokumenty na ten temat.

T.D. - Jeśli to była zorganizowana akcja niemiecka, na filmie zapewne będą sami Polacy.

R.I. - Zapewne tak.

T.D. - Wspomniał pan o Wassersztajnie. Czy mógł być naocznym świadkiem tych wszystkich wydarzeń?

R.I. - Moim zdaniem Szmul Wassersztajn nie widział tego wszystkiego, o czym pisał w swojej relacji. Trzeba pamiętać, że Wassersztajn, razem z sześcioma innymi osobami, ukrywał się przez dwadzieścia kilka miesięcy u małżonków Wyrzykowskich. To zrozumiałe, że ukrywający się opowiadali swoje przeżycia. Przekaz Wassersztajna jest zatem typową relacją zbiorową. Dlatego jest taki bogaty w szczegóły. Z drugiej strony nie wszystkie okoliczności z tego dokumentu zostały, jak dotąd, poparte dowodami. Co do relacji innych pokrzywdzonych, to sprawa jest dość skomplikowana. Nie możemy zakładać, że są absolutnie wiernym odtworzeniem faktów. Są np. relacje Ryfki Fogel i Icchaka Neumarka, którzy się wówczas uratowali. Ryfka Fogel twierdzi przykładowo, że dwie żydowskie kobiety, które się utopiły razem z dziećmi, popełniły samobójstwo, że Polacy nawet je początkowo wyciągali ze stawu. Neumark potwierdza fakt tego samobójstwa, jednak podkreśla, że towarzyszyły mu szyderstwa i drwiny gapiów. I tu widać, że również w relacjach ocalonych występują sprzeczności. Poza tym trzeba pamiętać, że część tych dokumentów wtedy, w 1945 r., była dość swobodnie tłumaczona. Dopiero teraz Żydowski Instytut Historyczny przygotowuje wierne tłumaczenia części relacji z hebrajskiego i jidysz na język polski. Jest też prawdopodobne, że zachowały się jeszcze inne takie dokumenty. Szukamy ich, np. z ŻIH dostaliśmy relację Aleksandra Wyrzykowskiego, na którego posesji przez pewien czas ukrywał się Szmul Wassersztajn i inni Żydzi.

T.D. - Chciałem jeszcze zapytać o drastyczne sceny z 25 czerwca 1941 r., które opisuje Gross. Czy z relacji świadków wynika, że miały one miejsce? 

R.I. - Tego dnia miano rabować domy żydowskie i zabić kilka osób. Dlatego wypytuję wszystkich świadków na ten temat. Przesłuchiwani twierdzą, że nic na temat takich zbrodni nie wiedzą. 

T.D. - Niemal identyczne relacje pojawiają się również w związku z wcześniejszymi wydarzeniami, np. w Radziłowie. 

R.I. - Trudno mi robić jakiekolwiek uogólnienia. 30 marca tego roku wszcząłem śledztwo w sprawie zbrodni w Radziłowie, dokonanej na trzy dni przed pogromem w Jedwabnem. Podstawą do rozpoczęcia postępowania były dane uzyskane w toku śledztwa w sprawie zbrodni w Jedwabnem. Należy nadmienić, że w ŻIH w Warszawie przechowywane są relacje osób, które uniknęły śmierci i obserwowały zagładę żydowskiej społeczności w Radziłowie. W miejscowości tej zabito około 800 osób, częściowo przez spalenie w stodole. Dziś wiadomo, że przeciw jednemu ze sprawców tej zbrodni prowadzono postępowanie karne. 

B.P. - Czy można powiedzieć, że w obu miejscowościach realizowano jakiś jeden scenariusz?

R.I. - Mimo pewnych podobieństw w obu sprawach, nie można teraz twierdzić z pewnością, że realizowano tu jakiś wspólny scenariusz. Na przykład 27 czerwca 1941 r. spalono dzielnicę żydowską w Białymstoku, zrobili to bez wątpienia Niemcy. Spalono wtedy także wielką synagogę, do której zagoniono miejscowych Żydów. Ale na tym kończą się podobieństwa. W Białymstoku w ogóle nie pojawia się problem ewentualnego udziału Polaków.

B.P. - Chodziło mi o zbieżność co do domniemanych motywów Polaków, którzy mieliby uczestniczyć w zajściach w Radziłowie, Jedwabnem i innych miejscach. Wśród motywów wymienia się chęć wzbogacenia i zemstę za współpracę z okupantem sowieckim.

R.I. - To wszystko trzeba zweryfikować. Z materiałów, które posiadamy, wyłaniają się przesłanki do poznania motywów ewentualnego działania: jeden, że to była zemsta za prawdziwe bądź domniemane kontakty osób narodowości żydowskiej z okupantem sowieckim i współpracę z nim, przy czym ta zemsta miałaby dotknąć wszystkich, a więc i kobiety, i dzieci, oraz tych, którzy nie mieli żadnego kontaktu z Sowietami. Drugi przypuszczalny motyw byłby taki, że chodziło o rabunek, ponieważ wśród uczestników zajść były osoby, które dostrzegły możliwość policzenia się z kimś i obrabowania go. 

T.D. - Czy jest pan w stanie powiedzieć, w ilu miejscowościach w powiecie łomżyńskim doszło w tym czasie do takich pogromów? I ile osób w nich zginęło? Ile osób zginęło w Jedwabnem?

R.I. - Tę sprawę mogą rozstrzygnąć przede wszystkim historycy i to oni wypowiadali się na ten temat już jakiś czas temu. Odwołam się chociażby do relacji pana Szymona Datnera, opublikowanej w latach sześćdziesiątych w biuletynie Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Andrzej Żbikowski artykuł o pogromach na terenach wschodnich opublikował w "Biuletynie ŻIH" w 1992 r. Przede wszystkim jednak należy ustalić, jak definiujemy pojęcie pogromu: czy chodzi o współdziałanie z okupantem niemieckim, czy o samorzutne wystąpienia ludności, czy wreszcie o wszelkie wystąpienia przeciw Żydom. Wiadomo, że jednym z głównych zadań hitlerowców była eksterminacja ludności żydowskiej. Zajmowały się tym Einsatzkommanda, Wehrmacht, a później jeszcze mniejsze jednostki policyjne. W ten zbrodniczy plan wpisane było także przyzwolenie na antyżydowskie wystąpienia wśród ludności podbitych terenów. Ponieważ jest to bolesny fragment naszej historii, trzeba być bardzo ostrożnym w ferowaniu pochopnych wyroków. Na pewno nie będę najpierw stawiać tezy, a potem zastanawiać się, czy pasują do niej dowody. W aktach są materiały wskazujące, że w Jedwabnem zginęło od kilkuset do 1642 osób. Ilu ludzi zginęło naprawdę? Staram się to ustalić. Niższe szacunki wynikają z relacji naocznych świadków, liczba 1642 osób pochodzi z ankiety, w której pytano o masowe groby i masowe mordy. Taka ankieta została rozesłana w 1945 r. za pośrednictwem sądów grodzkich do różnych miejsc na zlecenie Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Z tych, którzy byli na rynku w Jedwabnem, zdołało uciec m.in. siedem osób, które przechowywali małżonkowie Wyrzykowscy. Wiemy jednak również, że wydarzenia 10 lipca przeżyło więcej osób, te, które potem znalazły się m.in. w getcie w Łomży, czy osoby, które później złożyły relacje.

B.P. - Czy jest jakiś ślad, że na przebiegu kolejnych śledztw ciążyła działalność Wassersztajna? Prof. Strzembosz podaje, że Wassersztajn po wojnie pracował w łomżyńskim UB.

R.I. - Wassersztajn, poza tą relacją, którą złożył, w sprawie w ogóle się nie pojawia. Nie jest przesłuchiwany jako świadek. Jest tylko jego relacja, którą włączono do pierwszego śledztwa. Gdyby jako funkcjonariusz UB działał przy powojennych procesach, powinny one inaczej wyglądać. Relacje o jego pracy w UB należy zweryfikować. Najlepszym materiałem byłaby jego teczka osobowa. Każdy współpracownik Urzędu Bezpieczeństwa miał taką teczkę. Sprawdzamy i to.

B.P. - Kiedy pan spodziewa się zakończenia śledztwa?

R.I. - Pan prof. Kieres powiedział niedawno, że śledztwo nie zostanie ukończone w lipcu. Pojawiają się nowi świadkowie, trwają kwerendy w zagranicznych archiwach i zakończenie śledztwa nie jest możliwe w tym terminie.

T.D. - Jak ocenia pan wagę dokumentów w sprawie Jedwabnego odkrytych ostatnio w Archiwum Państwowym w Łomży? Mówią one wyraźnie o Niemcach jako sprawcach pogromu.

R.I. - Dokumenty te należy przejrzeć i ustalić, w jaki sposób będą użyteczne w prowadzonym śledztwie. Już dziś można stwierdzić, że wydatnie pomogą przy ustalaniu kolejnych osób pokrzywdzonych.

B.P. - Czy w kręgu osób, które pan przesłuchuje, mogą być sprawcy?

R.I. - Nie mogę na to pytanie odpowiedzieć. Mogę oznajmić, że przesłuchiwałem osoby, które były oskarżone w procesie z 1949 r. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Jeśli zbiorę dane pozwalające na postawienie komuś jakiegoś zarzutu, to oczywiście to zrobię. Na razie ustalam wszystkie okoliczności.

T.D. - Czy na podstawie materiałów ze śledztwa może pan powiedzieć, dlaczego doszło do pogromu w Jedwabnem? 

R.I. - Mam wyrobiony pogląd, ale nie wiem, czy moja odpowiedź pana zadowoli. Z mojego doświadczenia prokuratorskiego wynika, że czasami bardzo niewiele trzeba, aby normalny człowiek stał się okrutnym zbrodniarzem. Właściwie nigdy nie można przewidzieć, co w kim drzemie.

B.P. - I jak sądzę, nie ma to nic wspólnego z przynależnością narodową - nie ma narodów morderców i narodów ofiar.

R.I. - Dla mnie jest to oczywiste, że nie ma narodów morderców czy narodów świętych. Są ludzie, którzy popełniają zbrodnie. Podkreślam mocno, że dla mnie Jedwabne to jest kwestia ofiar i zbrodniarzy, a nie ich narodowości. Takie podejście pozwala spokojnie przeprowadzić śledztwo, choć z drugiej strony nie można całkowicie pominąć kwestii narodowości zgładzonych i sprawców. To, co się stało w Jedwabnem, mogło się wydarzyć absolutnie wszędzie. I wydarzało się. Fala takich wystąpień przetoczyła się przez całą Europę. Były wszędzie tam, gdzie pojawiły się przyczółki zbrodniczego ustroju hitlerowskiego, który miał w założeniu likwidację Żydów. Jego twórcy i realizatorzy zrobili wszystko, żeby ten cel osiągnąć. A jeśli ich zamierzenia, ten sprzyjający klimat i przyzwolenie popchnęły kogoś do zbrodni - to były decyzje i postępki poszczególnych osób. 

Białystok 31 marca 2001

Dr hab. Edmund Dmitrów, OBEP IPN Białystok

Raport na temat wyników kwerendy archiwalnej, przeprowadzonej 19-30 marca 2001 roku w Bundesarchiw - Aussenstelle Ludwigsburg (dawniej Zentrale Stelle der Landesjustizverwaltungen Ludwigsburg) oraz Bundesarchiv-Militärarchiv Freiburg

LUDWIGSBURG

Zakres kwerendy

  1. Materiały z dochodzenia w sprawie Wolfganga Erdbrüggera, szefa gestapo w Łomży (1941-1942); postępowanie zostało umorzone w 1976 r.
    Erdbrügger był podejrzany o udział w masowych mordach ludności żydowskiej w latach 1942-1943 w Łomży i jej okolicach oraz w Zambrowie. Zebrane materiały zawierają m.in. zeznania żydowskich świadków, którzy przebywali w getcie w Łomży oraz w obozie zbiorczym w Zambrowie, zebrane w 1974 r. w USA. Świadkom zadawano pytanie dodatkowe, nie umieszczone w przygotowanym uprzednio wykazie, dotyczące mordów na ludności żydowskiej, popełnionych w miejscowościach Jedwabne, Kolno i Jeziorko. We wszystkich zeznaniach - jest ich jedenaście - wspomina się o spaleniu Żydów w Jedwabnem.
    Dwóch świadków podało jako sprawców Niemców i Polaków. Jeden z nich (Cwi Baranowicz) dodał informację o podjętej przez Polaków próbie spalenia Żydów w synagodze w Piątnicy. Mord nie doszedł do skutku (tak twierdzi Cwi Baranowicz) dzięki żołnierzom Wehrmachtu, którzy pospieszyli na ratunek. Drugi świadek (Rose Weg) mówi o licznych napaściach na Żydów, dokonywanych "zarówno przez Polaków, jak i Niemców". Pozostali świadkowie, powołując się na zasłyszane wiadomości, w tym na przekazy ocalałych żydowskich mieszkańców Jedwabnego, w ogóle nie wspominają o Polakach. W dwóch relacjach jest mowa o podobnych wydarzeniach w innych miejscowościach, Stawiskach i Wiźnie.

  2. Materiały z dochodzenia w sprawie Wolfganga Erdbrüggera i innych funkcjonariuszy gestapo w Łomży; Bittmana i innych funkcjonariuszy posterunku żandarmerii w Jedwabnem, Jeziorku, Piątnicy, Miastkowie, Stawiskach i Wiźnie; funkcjonariuszom żandarmerii polowej, landratowi w Łomży, jak również ich nadrzędnym władzom w powiecie Łomża, prowadzonego w latach 1974-1975. Główny materiał dowodowy w tym postępowaniu stanowiły zeznania 44 świadków dostarczone przez Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce (dochodzenie prokuratora Waldemara Monkiewicza).

  3. Materiały z dochodzenia w sprawie Kurta Rathke, komendanta posterunku żandarmerii w Jedwabnem, prowadzonego w 1974 r.

  4. Materiały z dochodzenia w sprawie Wilhelma Altenloha, szefa gestapo w Allenstein, prowadzonego w latach 1967-1968.

  5. Materiały z dochodzenia w sprawie Wolfganga Birknera, pracownika gestapo w Warszawie, w lipcu 1941 r. dowódcy Einsatzkommando zu besonderer Verbendung (do zadań specjalnych) "Bialystok". Postępowanie prowadzone w RFN w latach sześćdziesiątych zostało umorzone w 1971 r. Birknera uznano - na podstawie oświadczenia jednego świadka - za poległego na froncie 24 marca 1945 r. Był on oskarżony przez GKBZH m.in. o popełnienie mordu na żydowskich mieszkańcach Jedwabnego i innych miejscowości w Łomżyńskiem.

  6. Materiały z dochodzenia w sprawie Ericha v.d. Bach-Zelewskiego, szefa sił bezpieczeństwa zaplecza grupy armii "Środek", prowadzonego w końcu lat pięćdziesiątych.

  7. Materiały z dochodzenia w sprawie Hermanna Schapera, dowódcy Einsatzkommando z Ciechanowa, działającego na terenie Łomżyńskiego latem 1941 r.
    Sprawa Schapera (ur. 12 sierpnia 1911 r.) wyłoniła się jako nowy wątek w postępowaniu przygotowawczym przeciwko Birknerowi. Głównym impulsem do wszczęcia odrębnego dochodzenia były informacje zawarte w zeznaniu Karla Grafa von der Groeben, złożonym w 1960 r. Groeben objął na początku sierpnia 1941 r. stanowisko komisarza powiatowego (Kreiskommissar) w Łomży. Z zeznań wynikało, że w lipcu i sierpniu tego roku działał w Łomżyńskiem niewielki oddział policji bezpieczeństwa, który nie przybył z KdS Warschau (jak Einsatzkommando z.b.V. Birknera) czy też z KdS Allenstein, lecz został wystawiony przez placówkę gestapo w Ciechanowie (Stapostelle Zichenau-Schröttersburg). Komisarz Groeben wiedział ze słyszenia, że owo Kommando wykonywało masowe egzekucje Żydów w Łomży i okolicznych miejscowościach, zwłaszcza w Tykocinie. Świadek potwierdził, że dowódca mógł się nazywać Schaper, ale nie umiał zidentyfikować go na przedstawionych fotografiach.
    Nowy materiał dowodowy wyłonił się w wyniku współpracy Centrali w Ludwigsburgu z organami ścigania zbrodni nazistowskich w Izraelu. W 1963 r. z Tel Avivu przesłano do Ludwigsburga zeznania świadków zbrodni popełnionych w Łomżyńskiem latem 1941 r. (oryginały zeznań znajdują się w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie - E.D.).
    Według relacji świadka Chai Finkelstein (ur. 1897), złożonej przed izraelskimi organami ścigania, Schaper dowodził akcją zagłady żydowskiej ludności Radziłowa w dniu 7 lipca 1941r. Finkelstein rozpoznała Schapera na dwóch fotografiach, spośród 20 zdjęć różnych funkcjonariuszy niemieckiej policji, przedstawionych jej do identyfikacji. Zeznała m.in.: "Ten oficer przyszedł razem z G., przewodniczącym rady gminnej w Radziłowie, i komendantem polskiej policji do mego mieszkania. [...] Widziałam z mego okna, na krótko przed rozpoczęciem akcji, funkcjonariuszy gestapo. Widziałam również tego funkcjonariusza gestapo, którego rozpoznałam na fotografii. Widziałam, jak wydawał rozkazy innym gestapowcom, a także Polakom, którzy współpracowali z gestapo. Widziałam go również na rynku, jak wydawał rozkazy i jak mu składano raport. Robił na mnie wrażenie dowódcy tej akcji" (tłum. E.D.).
    Według relacji świadka Izchaka Felera, również złożonej w Izraelu, Schaper był tym funkcjonariuszem gestapo, który dowodził akcją zagłady Żydów w Tykocinie (25-26 sierpnia 1941 r. - E.D.). Feler rozpoznał Schapera na fotografii jako funkcjonariusza, który wydawał na rynku rozkazy swym podwładnym.
    Po zakończeniu wojny Hermann Schaper ukrywał się do 1953 r. pod fałszywym nazwiskiem Karl Bielinski. Warto dodać, że jeden z jego współpracowników z urzędu gestapo w Ciechanowie zeznał w 1963 r., iż uczestniczył w pogrzebie Schapera, który miał jakoby zginąć w wypadku w czasie wojny.
    W aktach personalnych Schapera nie ma wzmianki o jego działalności w Einsatzkommando z.b.V. Wiadomo, że znał z gimnazjum język polski. Schaper został przesłuchany: zaprzeczył, jakoby miał jakikolwiek związek z Einsatzkommando, i odrzucił stawiane mu zarzuty. (W czasie, gdy prowadzone były omawiane tu dochodzenia, wielu podejrzanych zajmowało odpowiedzialne stanowiska w policji RFN. Nie dotyczy to Schapera, który pracował wówczas w handlu - przyp. ED).

Nowe ustalenia

Z materiałów zgromadzonych w sprawie Birknera (oraz pokrewnych sprawach) wynikałoby, że dowodzone przez niego Einsatzkommando do zadań specjalnych "Bialystok" wykonywało egzekucje głównie na terenie Białegostoku i w okolicach miasta.
W lipcu i sierpniu 1941 r. na terenie Łomżyńskiego działało prawdopodobnie inne Einsatzkommando z.b.V., przysłane przez gestapo z Ciechanowa (Stapostelle Zichenau-Schröttersburg). Dowódcą tej jednostki był SS-Obersturmführer Hermann Schaper. Kommando Schapera nie występuje w znanych do tej pory dokumentach (raporty sytuacyjne szefa policji bezpieczeństwa i SD, raporty z działalności Einsatzgruppe B, Einsatzkommando Nr 8, Einsatzkommando "Bialystok", rozkazy, itp. - E.D.), dotyczących działalności sił bezpieczeństwa III Rzeszy na terenie Białostocczyzny w 1941 r. Nie jest również wymieniane w literaturze przedmiotu.
W raporcie końcowym z dochodzenia przeprowadzonego przez centralę w Ludwigsburgu (17 marca 1964 r.) stwierdza się m.in., że:
- Schaper należał latem 1941 r. do Stapostelle Zichanau-Schröttersburg.
- Ponieważ został rozpoznany przez świadków Chaję Finkelstein i Izchaka Felera jako dowódca oddziału, który przeprowadził akcje w Radziłowie i Tykocinie, wolno jest przyjąć jako pewne, że działające tam Einsatzkommando zostało wystawione przez gestapo z Ciechanowa.
- Uprawniona jest ocena, że oprócz mordów w Radziłowie i Tykocinie, oddział Schapera dokonał również egzekucji Żydów w Rutkach, Zambrowie, Łomży, Jedwabnem i Wiźnie. Co do Jedwabnego i Wizny raport stwierdza, że jeśli zagłada Żydów nie nastąpiła już w pierwszych dniach wojny, a zatem nie można jej wpisać na konto działalności Einsatzkommandos należących do Einsatzgruppe B, uprawnione jest szukanie jej sprawców w szeregach oddziałów wspierających (Unterstützungkommandos), a mianowicie chodzi tu z dużym prawdopodobieństwem o Einsatzkommando z Ciechanowa.
Prokuratura przy sądzie krajowym w Hamburgu nie znalazła jednak w materiale przygotowanym przez Centralę w Ludwigsburgu wystarczających punktów zaczepienia do wszczęcia przeciwko Schaperowi postępowania karnego i w 1965 r. umorzyła dochodzenia.
Sprawa eksterminacji Żydów w Bezirk Bialystok, w tym zadanie organizowania pogromów ludności żydowskiej, była przedmiotem rozmów Himmlera z gen. Bach-Zelewskim. Wedle zeznań Bach-Zelewskiego złożonych przed amerykańskimi organami śledczymi (proces w Norymberdze, wyrok skazujący - 1962 r.), na początku wojny z ZSRR Himmler postawił przed nim dwa najważniejsze tematy:
- dlaczego w okręgu białostockim nie miałoby być pogromów Żydów, jak w krajach bałtyckich;
- jak zamierza rozwiązać kwestię żydowską.
Himmler poruszał temat przyspieszenia eksterminacji ludności
żydowskiej podczas swej wizyty w Białymstoku, w lipcu 1941 r.

FREIBURG

Zakres kwerendy

Dokumenty wytworzone przez jednostki Wehrmachtu i inne struktury III Rzeszy, działające na terenie Białostocczyzny latem 1941 r., a zwłaszcza sprawujące administrację wojskową w Bezirk Bialystok w okresie od końca czerwca do końca lipca 1941 r.
Zapoznałem się m.in. z dokumentacją (dzienniki wojenne wraz z załącznikami, rozkazy, meldunki, itp.) różnych szczebli dowodzenia.

Nowe ustalenia

W meldunkach komendantury polowej w Łomży z 14 lipca oraz za okres 9,10,11 lipca są dwie krótkie wzmianki informujące, że w ostatnim okresie w Wąsoszu (spalenie w stodole) oraz w Kolnie i Szczuczynie Polacy dopuścili się pogromu Żydów.
W dniach 4-5 lipca Hermann Göring w towarzystwie Kocha odbył podróż do "Judenstadt Kolno", odwiedził również Łomżę. Fakt ten potwierdzają dwa niezależne dokumenty.
Heinrich Himmler osobiście nadzorował organizację i przebieg zagłady Żydów na Białostocczyźnie (wizyta w Białymstoku 8 lipca 1941 r. - E.D.), nakazując podległym sobie siłom zaostrzenie i przyspieszenie zagłady.
Struktury Wehrmachtu konsekwentnie pomijały w wytwarzanych przez siebie dokumentach fakty świadczące o zagładzie ludności żydowskiej. Zabronione było zapisywanie rozkazów w tym zakresie. Fałszowano opis sytuacji na zajętych terenach oraz sprawozdanie z własnych działań w dziennikach wojennych (Kriegstabebuch) w taki sposób, aby zatrzeć udział jednostek w zbrodniach. Znamiennym przykładem są dzienniki wojenne Dywizji 221 oraz poszczególnych batalionów policji (Nr 309, 312, 322) - jednostek, które zdobyły, a następnie okupowały Białystok, dokonując od pierwszych dni masowych mordów ludności żydowskiej.

Białystok, 3 kwietnia 2001

Andrzej Żbikowski, BEP IPN Warszawa

LATO 1941 ROKU NA BIAŁOSTOCCZYŹNIE

Historycy z BEP IPN przygotowują monografię prezentującą dzisiejszy stan wiedzy na temat tragicznych wydarzeń z 1941 r.

Jednym z głównych projektów badawczych Biura Edukacji Publicznej IPN jest stosunek społeczeństwa polskiego do zagłady ludności żydowskiej podczas drugiej wojny światowej. Dyskusje na ten temat prowadzone od lat w krajowych i międzynarodowych środowiskach naukowych żywo interesują polską opinię publiczną. Ważnym ich wątkiem są wzajemne stosunki podczas sowieckiej i niemieckiej okupacji ziem polskich w latach drugiej wojny światowej. Mimo wielu wartościowych opracowań, które ukazały się w ostatnich latach, wciąż większość polskich i żydowskich historyków, a za nimi znaczna część opinii publicznej, całkowicie odmiennie postrzega wydarzenia z tamtego okresu. Polemiki często przeradzają się w ostre spory, w których górę biorą emocje, a nie rzeczowe argumenty. Od lata 2001 r. dyskusja nad okupacyjnymi stosunkami polsko-żydowskimi koncentruje się wokół ustalenia przyczyn, odtworzenia przebiegu i oceny konsekwencji spalenia żydowskich mieszkańców podlaskiego miasteczka Jedwabne 10 lipca 1941 r. Impulsem do dyskusji stało się opublikowanie przez Jana T. Grossa książki Sąsiedzi. Historia zagłady żydowskiego miasteczka, która w najbliższych tygodniach zostanie wydana także w języku angielskim, niemieckim i hebrajskim.
Historycy z BEP IPN przygotowują monografię prezentującą dzisiejszy stan wiedzy na temat tragicznych wydarzeń z 1941 r. Tom, zatytułowany roboczo Wokół Jedwabnego, będzie zawierał reprezentatywny wybór źródeł dokumentujących zbrodnie na żydowskich mieszkańcach Białostocczyzny w lecie 1941 r., w tym popełnione w miasteczkach Jedwabne i Radziłów 7 i 10 lipca. Przede wszystkim będą to materiały śledcze i procesowe (proces 22 osób z 1949 r. oraz proces Józefa Sobuty z 1953 r., a także "materiały kontrolno-śledcze" z 1949 r. Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Łomży oraz zeznania świadków zebrane na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych przez białostocki oddział GKBZH w ramach śledztwa prowadzonego przez prokuratora Waldemara Monkiewicza).
Drugą grupę źródeł tworzą wspomnienia, głównie relacje uratowanych Żydów, przechowywane w Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, spisane w języku jidysz w tłumaczeniu autoryzowanym przez pracowników i opatrzone komentarzem historycznym oraz relacje, wspomnienia i zeznania uratowanych z pogromów Żydów, próbujących od 1944 r. odzyskać swoje mienie (Sąd Okręgowy oraz Urząd Likwidacyjny w Białymstoku) odnalezione przez Naczelną Dyrekcję Archiwów Państwowych. Trwają poszukiwania materiałów sądowych z postępowań przeciwko sprawcom pogromów (Wojskowy Sąd Rejonowy oraz Sąd Wojewódzki w Białymstoku, dokumentacja spraw podjętych na podstawie Dekretu z dnia 31 sierpnia 1944 r. o ściganiu osób współpracujących z okupantem hitlerowskim przez sądy i prokuratury powiatowe na terenie województwa białostockiego; akta są przechowywane w Archiwum byłej Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu).
W tomie znajdą się też archiwalia niemieckie, wiążące się z polityką okupanta na tym terenie bezpośrednio po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, przechowywane zarówno w archiwach niemieckich, jak i w polskich kolekcjach (głównie w b. GKBZpNP). Będą to raporty i sprawozdania niemieckich jednostek wojskowych i policyjnych działających na terenie Podlasia, wybór zeznań oskarżonych i świadków z dokumentacji procesowej przechowywanej w niemieckich instytucjach sądowych.
Kolejna grupa źródeł to materiały sowieckich władz okupacyjnych z lat 1939-1941, przechowywane w archiwach białoruskich i sowieckich, oraz meldunki i opracowania polskiej konspiracji działającej na terenach północno-wschodnich II Rzeczypospolitej między 1939 a 1941 r., a także relacje polskich zesłańców z terenu Białostocczyzny zgromadzone w latach 1942-1944 przez Biuro Studiów Historycznych przy II Korpusie gen. Władysława Andersa (dziś Hoover Archives na Uniwersytecie Stanforda).
Ponadto w tomie zostaną opublikowane studia historyczne poświęcone dziejom regionu w okresie międzywojennym i w czasie okupacji oraz dotyczące położenia ludności żydowskiej, autorstwa Krzysztofa Jasiewicza, Dariusza Libionki, Jana J. Milewskiego, Tomasza Szaroty, Tomasza Strzembosza, Marka Wierzbickiego i Andrzeja Żbikowskiego, oraz kalendarium wydarzeń w Jedwabnem

Anna Gałkiewicz, prokurator OKŚZPNP Łódź
Ustalenia poczynione w toku śledztw prowadzonych w sprawach o zbrodnie popełnione przez funkcjonariuszy Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego na członkach młodzieżowych organizacji niepodległościowych

Najliczniejsza grupa śledztw w sprawach o zbrodnie komunistyczne to postępowania, których przedmiotem są przestępstwa popełnione przez funkcjonariuszy Urzędów Bezpieczeństwa Publicznego. Mają one na celu ustalenie sprawców zbrodni zabójstwa, bezprawnego pozbawienia wolności oraz stosowania niedozwolonych metod śledczych wobec osób osadzonych w aresztach UB z powodu działalności w organizacjach podziemnych bądź udzielania pomocy członkom takich organizacji. 

W Oddziałowej KŚZpNP w Łodzi prowadzone są śledztwa, w których pokrzywdzonymi są byli członkowie organizacji podziemnych, z reguły zbrojnych, wywodzących się m.in. z Armii Krajowej. Prowadzone są również postępowania, w których pokrzywdzonymi są byli członkowie organizacji młodzieżowych, zakładanych na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych w większości przez młodzież szkół średnich lub absolwentów takich szkół. Zgromadzony materiał dowodowy świadczy o tym, że działalność takich organizacji funkcjonariusze UB traktowali z ogromną powagą, uznając je za równie niebezpieczne dla władzy ludowej, jak zbrojne organizacje podziemne. Mimo że działalność organizacji młodzieżowych często sprowadzała się do kolportowania ulotek czy malowania napisów na murach, ich członkowie byli przetrzymywani w aresztach UB. W trakcie przesłuchań znęcano się nad nimi fizycznie i moralnie. W procesach przed Wojskowymi Sądami Rejonowymi zarzucano im najczęściej popełnienie przestępstw z art. 86 § 1 i 2 KKWP i skazywano na kary wieloletniego więzienia. 

W OKŚZPNP w Łodzi prowadzone są postępowania, m.in. w sprawie o zbrodnie popełnione przez funkcjonariuszy PUBP w Piotrkowie Trybunalskim, Jarocinie, Ostrowie Wielkopolskim i Kaliszu, w których pokrzywdzonymi są byli członkowie organizacji młodzieżowych. 

I. Jak ustalono w toku śledztwa w sprawie zbrodni popełnionych przez funkcjonariuszy PUBP w Piotrkowie Trybunalskim, w listopadzie 1950 r. funkcjonariusze tego Urzędu aresztowali członków młodzieżowej organizacji harcerskiej "Mała Dywersja". Organizacja ta, założona w 1949 r., skupiała uczniów szkół średnich z Piotrkowa Trybunalskiego. Celem jej był opór wobec istniejącej w kraju sytuacji, głównie zaś zachowanie tradycji przedwojennego harcerstwa. Uczniowie malowali na murach antystalinowskie napisy, rozpowszechniali plakaty o treściach antykomunistycznych. W 1950 r. organizacja liczyła około 20 osób. Młodzież zatrzymywana była w szkołach, domach, na ulicach. Spośród kilkunastu zatrzymanych uczniów, dziesięciu osadzono w areszcie. W czasie prowadzonych przez kilka miesięcy przesłuchań znęcano się nad chłopcami: bito ich po całym ciele kablami, pałkami, umieszczano w karcerze, gdzie na betonową podłogę wylewano zimną wodę. Dziewczęta przesłuchujący je funkcjonariusze poddawali presji psychicznej. Straszono je bronią, grożono represjami wobec członków ich rodzin, wmawiano im, że nigdy nie odzyskają wolności lub że zostaną skazane na śmierć.

Wyrokami Wojskowego Sądu Rejonowego w Łodzi (sprawy Sr. 152/51 i Sr. 154/51) siedmiu członków "Małej Dywersji" skazano na kary do 5 lat więzienia. Pozostali zostali skazani wyrokiem w sprawie Sr. 155/51. Nie odnaleziono akt tego postępowania, wiadomo jedynie, iż jednego z objętych tym wyrokiem członków "Małej Dywersji" skazano na karę 6 lat więzienia. 

II. W styczniu 1949 r. w Bełchatowie powstała organizacja "Drużyna Piłkarska". W jej skład wchodziło jedenastu chłopców. Działalność tej organizacji sprowadzała się do rozpowszechniania w Bełchatowie wykonanych ręcznie ulotek i plakatów. Rozpowszechniono łącznie około 300 ulotek. Przesłuchiwany w charakterze świadka jeden z członków "Drużyny Piłkarskiej" zeznał, iż zdołano rozwiesić jedynie dwa plakaty; pokazywały one twarz Stalina za kratami i napis "Stalin walczy z Kościołem ze złością, lecz ta walka mu stanie w gardle kością". W toku śledztwa przesłuchano sześciu członków "Drużyny Piłkarskiej". Jak wynika z ich zeznań, bezpośrednio po rozwieszeniu plakatów funkcjonariusze UB aresztowali wszystkich dorosłych mieszkańców domów położonych w pobliżu miejsca rozwieszenia plakatów, w tym rodziców członków "Drużyny Piłkarskiej". W tej sytuacji chłopcy sami zgłosili się na posterunek MO w Bełchatowie. Tam byli przesłuchiwani. Żądano od nich informacji o osobach dorosłych, które, zdaniem milicjantów, inspirowały działalność grupy. Po kilku dniach uczniów przewieziono do Piotrkowa Trybunalskiego. Były członek "Drużyny Piłkarskiej" zeznał, iż przesłuchiwano go dniem i nocą, świecono lampą w oczy, przystawiano broń do głowy. Po pewnym czasie uczniów przewieziono do Izby Zatrzymań w Tomaszowie Mazowieckim. Dopiero w sierpniu 1950 r. chłopców zwolniono. Wcześniej oddano ich, na mocy orzeczenia sądu, pod dozór kuratora. Do chwili obecnej nie odnaleziono akt sprawy sądowej, toteż informacje zgromadzone w toku śledztwa pochodzą jedynie z zeznań świadków.

III. W grudniu 1950 r. funkcjonariusze PUBP w Piotrkowie Trybunalskim zatrzymali członków organizacji "Słońce", zamiennie nazywanej również "Słoneczko". Organizacja powstała w 1949 r. w Wolborzu. Należeli do niej uczniowie szkół średnich z Wolborza, Tomaszowa Mazowieckiego i Piotrkowa Trybunalskiego. Jej działalność polegała na kolportowaniu ulotek o treści antypaństwowej i gromadzeniu broni. Zatrzymanych, w wieku 13-18 lat, osadzono w areszcie PUBP w Piotrkowie Trybunalskim, przy ul. Sienkiewicza. Poddano ich całonocnym przesłuchaniom, w trakcie których stosowano niedozwolone metody śledcze: bito, kopano, kneblowano im usta, wieszano na drążku rozłożonym pomiędzy biurkami. 22 czerwca 1951 r. skierowano do Wojskowego Sądu Rejonowego w Łodzi akt oskarżenia przeciwko czterem członkom organizacji "Słońce". 25 lipca 1951 r. zostali oni skazani za nielegalne posiadanie broni na kary od roku do 3 lat więzienia. 

W ramach prowadzonego śledztwa w sprawie zbrodni popełnionych przez funkcjonariuszy PUBP w Jarocinie wyjaśniane są m.in. okoliczności zatrzymania i stosowania w czasie przesłuchań niedozwolonych metod śledczych wobec członków organizacji "Skrusz Kajdany" i "Biała Róża". 

IV. Organizacja "Skrusz Kajdany" powstała na terenie gimnazjum w Jarocinie w grudniu 1947 r. Jej członkowie przeprowadzili kilka akcji propagandowo-ulotkowych, m.in.: zamalowali nazwę miejscowego kina "Wolność", wysyłali pogróżki do kolegów z gimnazjum, którzy, ich zdaniem, szczególnie silnie utożsamiali się z władzą ludową, rzucili atrapę granatu do mieszkania nauczyciela historii - również orędownika nowej władzy. Na początku kwietnia 1948 r. funkcjonariusze PUBP w Jarocinie aresztowali całą grupę. Śledztwo prowadzone przeciwko członkom organizacji trwało do połowy czerwca 1948 r. W trakcie przesłuchań członkowie organizacji "Skrusz Kajdany" byli torturowani: bito ich nogą od taboretu po całym ciele, uderzano pięściami w brzuch, kopano w klatkę piersiową. Stosowano metodę przesłuchiwania bez przerwy dniem i nocą, chcąc w ten sposób zmusić aresztowanych do złożenia wyjaśnień określonej treści. Rozprawa odbyła się pod koniec lipca przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Poznaniu, na sesji wyjazdowej w Jarocinie. Miała charakter pokazowy. Wyrokiem z 14 lipca 1948 r. za przestępstwa z art. 86 § 2 KKWP, tj. "udział w nielegalnym związku przestępczym mającym na celu przemocą zmienić ustrój Państwa Polskiego", oraz art. 4 § 1 Dekretu z dnia 13 czerwca 1946 r. (nielegalne posiadanie broni) skazano ich na karę od 2 do 6 lat więzienia. 

V. Organizacja "Biała Róża" (taką nazwę nadali jej członkowie już w trakcie pobytu w areszcie) powstała w 1947 r. w Żerkowie. Członkowie "Białej Róży" rozpowszechniali ulotki o treściach patriotycznych, zrywali oficjalne plakaty, wysyłali ostrzeżenia do szczególnie aktywnych działaczy komunistycznych. 9 października 1949 r. na terenie Żerkowa ujawniono ulotki rozprowadzane przez członków "Białej Róży". Funkcjonariusze z posterunku MO powiadomili o tym UB. 19 października 1949 r. funkcjonariusze PUBP w Jarocinie zatrzymali siedmioosobową grupę kolporterów ulotek. Wszystkich osadzono na sześć miesięcy w areszcie PUBP w Jarocinie. Śledztwo prowadzono od 20 października 1949 r. do 21 lutego 1950 r. Akt oskarżenia przeciwko siedmiu członkom "Białej Róży" został wniesiony do Wojskowego Sądu Rejonowego w Poznaniu 23 lutego 1950 r. Rozprawa odbyła się 13 kwietnia 1950 r., na sesji wyjazdowej w Jarocinie. Oskarżonych uznano za winnych popełnienia przestępstw z art. 86 § 2 KKWP i skazano na kary od roku do 9 lat więzienia. W toku śledztwa prowadzonego przez funkcjonariuszy PUBP w Jarocinie znęcano się nad przesłuchiwanymi członkami "Białej Róży",bijąc ich gumową pałką i kopiąc po całym ciele.

VI. Kolejna organizacja o nazwie "Stefan Batory" powstała w sierpniu 1949 r. Utworzyli ją uczniowie jednej ze szkół w Ostrowie Wielkopolskim. Ich działalność polegała na zrywaniu czerwonych flag i plakatów propagandowych oraz rozklejaniu ulotek antypaństwowych. Członkowie organizacji zostali aresztowani przez funkcjonariuszy PUBP w Ostrowie Wielkopolskim. Postępowanie przeciwko ośmiu działaczom prowadzono od kwietnia do października 1950 r. W czasie wielogodzinnych przesłuchań bito ich różnymi przedmiotami po całym ciele. W grudniu 1950 r. wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Poznaniu w sprawie Sr. 633/50, za przestępstwa z art. 4 § 1 Dekretu z dnia 13 czerwca 1946 r. skazano ich na kary od 2 do 7 lat więzienia. Dwóch oskarżonych uniewinniono. 

VII. W sierpniu 1949 r. funkcjonariusze PUBP w Ostrowie Wielkopolskim aresztowali członków "Polskiej Podziemnej Organizacji Wojskowej", założonej w 1948 r. na terenie Nowych Skalmierzyc, zrzeszającej młodzież z gimnazjum w Ostrowie Wielkopolskim. Działalność organizacji polegała głównie na rozlepianiu ulotek, niektórzy członkowie "PPOW" posiadali broń, choć organizacja ta nie przeprowadzała akcji zbrojnych. Po trwającym kilka miesięcy śledztwie, w trakcie którego bito aresztowanych, wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Poznaniu ze stycznia 1950 r., sygn. Sr. 3/50, członkowie organizacji zostali skazani na kary od 5 do 8 lat więzienia.

VIII. W toku śledztwa w sprawie zbrodni popełnionych przez funkcjonariuszy PUBP w Kaliszu wyjaśniana jest również sprawa aresztowania członków organizacji "Drużyny Chrobrego" - "Hufce Wolnej Słowiańszczyzny". W 1947 r. w Kaliszu powstała młodzieżowa organizacja "Hufce Wolnej Słowiańszczyzny". W tym samym czasie w Dąbrowie Górniczej założono organizację "Drużyny Chrobrego", która "podlegała" organizacji działającej w Kaliszu. Celem tych organizacji była zmiana ówczesnego systemu polityczno-społecznego i zerwanie sojuszu z ZSRR. Członkowie prowadzili "walkę" - rozlepiając ulotki antypaństwowe. W listopadzie 1948 r. funkcjonariusze PUBP w Dąbrowie Górniczej i Gliwicach dokonali zatrzymania członków "Drużyn Chrobrego". Na przełomie listopada i grudnia 1948 r. przewieziono ich do PUBP w Kaliszu. Równolegle w Kaliszu i okolicach trwały aresztowania członków "Hufców Wolnej Słowiańszczyzny". Z zeznań świadków, członków obu połączonych organizacji, wynika, iż w trakcie przesłuchań byli bici przez funkcjonariuszy PUBP w Kaliszu. Jeden ze świadków zeznał, iż "kazano mu wykonywać po kilkadziesiąt pompek, robić przysiady, bito go linijką po całym ciele". Kolejny świadek zeznał, iż "bito go pałką lub innym twardym przedmiotem po głowie, twarzy, nerkach, grożono mu śmiercią". Wyrokiem Wojskowego Sądu Rejonowego w Poznaniu z 7 września 1949 r., na sesji wyjazdowej w Kaliszu, członków organizacji skazano na kary od półtora roku do 6 lat więzienia. 

Aktualnie przed Sądem Rejonowym w Piotrkowie Trybunalskim toczy się sprawa przeciw trzem funkcjonariuszom PUBP. Akt oskarżenia zarzuca im przestępstwa fizycznego i moralnego znęcania się nad członkami organizacji "Słońce" i "Mała Dywersja". W ramach prowadzonego śledztwa gromadzony jest materiał dowodowy dotyczący przestępstw popełnionych przez innych, poza objętymi aktem oskarżenia, funkcjonariuszy PUBP w Piotrkowie Trybunalskim oraz przestępstw popełnionych na szkodę członków organizacji "Drużyna Piłkarska". W ramach pozostałych postępowań ustalono, iż część funkcjonariuszy znęcających się nad członkami organizacji młodzieżowych już nie żyje bądź też pokrzywdzeni nie potrafią wskazać nazwisk funkcjonariuszy, którzy torturowali ich w trakcie przesłuchań. W marcu 2001 r. wydano postanowienie o przedstawieniu zarzutów żyjącemu funkcjonariuszowi PUBP w Jarocinie, który stosował niedozwolone metody śledcze wobec członków organizacji "Biała Róża".

Sławomir Abramowicz, OKŚZpNP Łódź
MŁODZIEŻOWE ORGANIZACJE ANTYKOMUNISTYCZNE W CENTRALNEJ POLSCE W LATACH 1945-1955

Analizą objęto organizacje antykomunistyczne, których członkowie nie ukończyli 18 lat. Przeważnie byli nimi uczniowie szkół średnich, ale także starszych klas szkół podstawowych, szkół zasadniczych i młodociani robotnicy - a więc grupy, którym ton nadawali niepełnoletni. 

Większość tych organizacji powstała i działała na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. W tym czasie okrzepła już "władza ludowa" zdobywała pozycję monopolisty niemal we wszystkich dziedzinach życia: w polityce, gospodarce i kulturze. Rozbito legalną opozycję. Sfałszowano wyniki referendum w 1946 r. i wyborów w 1947 r. Komuniści podjęli próbę zjednoczenia wszystkich sił politycznych. Rozszerzał się aparat bezpieczeństwa; opozycja zbrojna została rozbita, a miliony obywateli poddano inwigilacji. 

Komuniści manipulowali społeczeństwem, a szczególną uwagę poświęcali młodzieży. W styczniu 1948 r. Sejm uchwalił ustawy o pracy przymusowej i szkoleniu wojskowym młodzieży od 16 do 21 lat. W tym celu powołano Powszechną Organizację Młodzieży "Służba Polsce". W tym samym roku odbył się zjazd zjednoczeniowy organizacji młodzieżowych; Związek Walki Młodych, Związek Młodzieży Demokratycznej, Oorganizacja Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego i Związek Młodzieży Wiejskiej "Wici" utworzyły Związek Młodzieży Polskiej. W 1949 r. na miejsce zlikwidowanego ZHP powołano Organizację Harcerską. Wielu działaczy z b. ZHP nie uznało nowej organizacji. Do szkół wprowadzono programy oparte na materializmie i marksizmie, a więc obce polskiej tradycji. W szkolnictwie przeprowadzono selekcję kadry pedagogicznej, eliminując osoby "nieprawomyślne". Te działania dotknęły przede wszystkim nauki społeczne i humanistyczne. Niemal całkowite zerwanie kontaktów z zagranicą prowadziło do izolacji społeczeństwa i zamykania go w jednym kręgu kulturowym. Państwo miało monopol na działalność wydawniczą i jednocześnie rosła rola cenzury. Wszystko to odcisnęło się w świadomości społeczeństwa. Po okupacji hitlerowskiej pierwsze lata "władzy ludowej", chociaż trudne i niewolne od zagrożeń, przeciętnemu obywatelowi dawały względne poczucie stabilności i wydawały się możliwe do zniesienia. Obok ludzi w jakimś sensie zadowolonych żyła jednak rzesza obywateli świadomych zła systemu komunistycznego. I to oni, mimo że doskonale zdawali sobie sprawę z niezwykle trudnego położenia, w jakim się znaleźli, podejmowali próby konspiracyjnej walki z systemem. Niemały udział w tej walce przypada młodzieży polskiej. 

Postawy młodzieży i jej stosunek do rzeczywistości kształtowała rodzina i szkoła, a także Kościół, który krzewił idee niepodległościowe. Izolację społeczeństwa starały się przełamać polskojęzyczne rozgłośnie zagraniczne "Wolna Europa", "Głos Ameryki" czy BBC. O tym, jak szeroki był odbiór tych rozgłośni (mimo niewielkiej jeszcze liczby aparatów radiowych) i jak znaczny wpływ miały one na postawy obywateli, świadczą działania władz, angażujących niemałe środki na budowę sieci stacji zagłuszających. Kilka młodzieżowych organizacji opozycyjnych zostało zawiązanych przez osoby będące pod przemożnym oddziaływaniem tych rozgłośni i dzięki nim radykalizujące swoje poglądy. 

W okręgu łódzkim młodzieżowe organizacje antykomunistyczne powstały głównie w większych miastach: Łodzi, Piotrkowie Trybunalskim, Tomaszowie Mazowieckim, Kaliszu, Ostrowie Wielkopolskim, Bełchatowie, Łęczycy, Głownie, Jarocinie, Pabianicach, Kutnie, Łasku, Żychlinie, Aleksandrowie Łódzkim. Jedynie kilka (np. Winna Góra, pow. Skierniewice, wsie Golesze, Modrzewek, Młoszów, pow. Piotrków Trybunalski, Bukowiec, woj. łódzkie) powstało w ośrodkach wiejskich. 

Członkowie tych organizacji rekrutowali się przede wszystkim z kręgów szkolnych. Inicjatorami, założycielami i działaczami grup konspiracyjnych byli uczniowie starszych klas szkół podstawowych, gimnazjów i liceów, a więc placówek o profilu ogólnokształcącym, ale także uczniowie szkół zawodowych. Drugą grupę inicjatorów i aktywistów organizacji stanowili członkowie ZHP. Sporo też było w tych organizacjach młodocianych robotników. W organizacjach znalazły się osoby zarówno pochodzenia inteligenckiego, robotniczego, jak i chłopskiego, a także wywodzące się ze środowiska rzemieślniczego. Organizacje liczyły od kilku do kilkudziesięciu osób. Przeważały grupy niezbyt liczne, kilku-, kilkunastoosobowe. Struktura organizacji była bardzo zróżnicowana. Schemat organizacyjny mniejszych, kilkuosobowych grup konspiracyjnych był bardzo prosty - inicjator, często później przywódca (dowódca, komendant), oraz podlegli mu członkowie; często zasadnicze decyzje dotyczące celów walki, zadań oraz środków podejmowano kolegialnie. Niektóre większe organizacje dzieliły się na drużyny lub grupy, często też stosowały tzw. system trójkowy, wzorowany na organizacjach państwa podziemnego. Członkowie po zaprzysiężeniu na wierność organizacji (układano specjalny tekst przysięgi) przyjmowali pseudonimy (nie wszyscy). Rzadko prowadzono dokumentację działalności organizacji z obawy przed represjami w razie dekonspiracji. 

Większość tych grup nie miała nadrzędnego dowództwa i formalnych powiązań ani kontaktów z innymi organizacjami. Niektórzy członkowie próbowali nawiązać łączność z innymi konspiratorami lub połączyć swoje grupy z inną organizacją niepodległościową, aby w razie konfliktu zbrojnego między państwami bloków wschodniego i zachodniego wspólnie wystąpić przeciw władzy ludowej. 

Wszystkie te organizacje stawiały sobie za cel prowadzenie walki z ustrojem państwa polskiego. Większość z nich wzorowała się na tradycjach i formach organizacyjnych Szarych Szeregów i AK, nawiązywała do tradycji walk niepodległościowych lat 1918-1920 i 1939-1945.

Działalność szkoleniowo-ideologiczna organizacji antykomunistycznych obejmowała przede wszystkim młodzież szkolną, ale nie tylko. Podstawową formą pracy konspiracyjnej było gromadzenie wiadomości podawanych przez zagraniczne audycje polskojęzyczne, redagowanie, drukowanie i kolportowanie odezw, ulotek o treściach antykomunistycznych i antypaństwowych. Ponadto rozlepiano plakaty, wypisywano na murach miast hasła niepodległościowe. Zamalowywano, zrywano i niszczono czerwone flagi, publiczne hasła i afisze propagandowe. Niszczono portrety przedstawicieli władz, wysyłano pogróżki do kolegów, znajomych, którzy sympatyzowali z władzą ludową. Gromadzono broń i amunicję; aby ją zdobyć, przygotowywano zamachy na milicjantów. Zbierano sprzęt wojskowy (lornetki, mapy), organizowano szkolenia typu wojskowego i walki niepodległościowej. Niekiedy członkowie tych organizacji podejmowali akcje sabotażowe, np. zrywali sieci elektryczne i telefoniczne. 

Nazwy młodzieżowych organizacji antykomunistycznych nawiązywały często do nurtów walki konspiracyjnej i niepodległościowej (np. "Konspiracyjna Armia Krajowa Okręgu Łódzkiego", "Młodzieżowa Organizacja Armii Krajowej", "Partyzantka Podziemna"), tradycji harcerstwa (np. "Harcerstwo Konspiracyjne Polski", "Skauting"), wskazywały na młodzieżowy charakter organizacji (np. "Młodzież Walczy", "Młodzi"), odwoływały się do polskich symboli (np. "Biały Orzeł", "Orlęta", "Polska Walcząca"), wskazywały na zespół cech organizacyjnych (np. "Młodzieżowa Organizacja Podziemna - Orzeł") czy też na charakter walki (np. "Gwardia", "Huragan", "Mała Dywersja") lub cele walki (np. "Skrusz Kajdany").

Większość młodzieżowych organizacji antykomunistycznych zazwyczaj nie działała dłużej niż rok (tylko nieliczne kilka lat). Wszystkie były inwigilowane i rozbijane przez służby bezpieczeństwa, a ich organizatorzy i członkowie aresztowani i osadzani w lochach aresztów bezpieki. Podczas rewizji rekwirowano ulotki i dokumentację oddziałów, które wykorzystywano jako dowody rzeczowe podczas rozpraw. Aresztowano również członków organizacji, które zaprzestały działalności, albowiem członków młodzieżowych organizacji niepodległościowych śledzono i ścigano z całą konsekwencją i bezwzględnością. Przewaga aparatu bezpieczeństwa była przytłaczająca i wszechstronna. Młodzi, niedoświadczeni konspiratorzy, działający niejednokrotnie bardzo emocjonalnie, często zapominali o elementarnych zasadach tajności. Każdy przejaw sprzeciwu, nie mówiąc już o wystąpieniach przeciw panującemu ustrojowi politycznemu i społeczno-gospodarczemu, był tłumiony w zarodku. 

Aresztowanych poddawano brutalnym przesłuchaniom. Metody śledcze funkcjonariuszy UB nie odbiegały zasadniczo od stosowanych wobec dorosłych działaczy niepodległościowych. Do codziennych praktyk należały tortury, dla przykładu: bito nogą od taboretu lub krzesła po całym ciele, uderzano pięścią w brzuch, kopano w klatkę piersiową, grożono bronią, zmuszano również do siadania na odwróconej nodze taboretu, stosowano metodę przesłuchiwania bez przerwy dniem i nocą przez kilka kolejnych dni, wlewano zimną wodę do celi, przetrzymywano w karcerze, grożono, że represje dotkną również członków rodziny. Wobec dziewcząt stosowano formy presji psychicznej. Rzadko przesłuchania przebiegały bez użycia przemocy fizycznej i psychicznej. Większość oskarżonych przyznawała się podczas śledztwa do zarzucanych im czynów; w niektórych wypadkach wpłynęło to na złagodzenie wymiaru kary. Na ogół jednak - co należy podkreślić - nieletni uczestnicy konspiracji antykomunistycznej byli karani z całą surowością ówczesnego wymiaru sprawiedliwości. 

Oskarżeni stawali przed Wojskowymi Sądami Rejonowymi, w zależności od miejsca procesu, również na sesjach wyjazdowych tych sądów. Rozprawy miały często charakter pokazowy. Oskarżonych osądzano najczęściej na podstawie art. 86 § 2 KKWP, tj. za "udział w nielegalnym związku przestępczym, mającym na celu przemocą zmienić ustrój Państwa Polskiego", ale także na podstawie art. 87 w związku z art. 86, art. 88; jeśli członkom organizacji udowodniono posiadanie broni, odpowiadali z art. 4 § 1 i art. 23 § 1 Dekretu z dnia 13 czerwca 1946 r., tj. za "nielegalne posiadanie broni".

Wobec członków młodzieżowych organizacji antykomunistycznych stosowano surowe kary. Najczęściej była to kara łączna 5 lat pozbawienia wolności, utraty praw publicznych i obywatelskich praw honorowych na rok oraz przepadek całego mienia. Zapadły jednak także wyroki od 1 roku do 11 lat więzienia i utraty praw publicznych do lat 4. Niekiedy sąd łagodził karę lub odstępował od jej wymierzenia i umarzał postępowanie z uwagi na bardzo młody wiek oskarżonego (np. 13 lat - w chwili popełnienia przestępstwa, a 15 lat w chwili aresztowania) i "nieosiągnięcie rozwoju umysłowego oraz moralnego w takim stopniu, aby mógł rozpoznać znaczenie swych czynów i kierować swym postępowaniem". Inicjatywę powołania organizacji i jej przywództwo sąd traktował jako okoliczność obciążającą. 

Najwyższy Sąd Wojskowy w większości wypadków nie uwzględniał skarg rewizyjnych obrońców na wyroki Wojskowego Sądu Rejonowego w Łodzi, a wyroki wydane przez sąd niższej instancji utrzymano w mocy. Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej na ogół nie korzystał wobec młodzieży z prawa łaski. Skazani odbywali kary w więzieniach na terenie całego kraju. 

Z dotychczasowych badań wynika, iż tylko raz orzeczono karę śmierci, wobec osoby dorosłej - żołnierza współpracującego z "Młodzieżową Organizacją AK". W tym wypadku prezydent również nie skorzystał z przysługującego mu prawa łaski i wyrok został wykonany. W 1955 r. na mocy amnestii złagodzono większość wyroków lub też warunkowo zwolniono z odbywania kary więzienia. 

W latach dziewięćdziesiątych wyroki wydane na członków młodzieżowych organizacji antykomunistycznych zostały unieważnione. 

Będę wdzięczny wszystkim, którzy po zapoznaniu się z tym komunikatem zechcą podzielić się ze mną swoimi uwagami i spostrzeżeniami, skorygują nieścisłości, dodadzą nowe informacje, liczę zwłaszcza na relacje uczestników minionych wydarzeń.

WYKAZ ORGANIZACJI 

Uwaga! Poszczególne dane w Wykazie organizacji to: liczba porządkowa; nazwa organizacji; teren działania (powiaty i województwa według ówczesnego podziału administracyjnego); okres działalności; przywódca (przywódcy) - nazwisko i imię; członkowie - nazwiska i imiona, pseudonimy; liczba osób w organizacji; cele, zadania organizacji; źródła informacji na końcu Wykazu.

1. BIAŁORUSCY NACJONALIŚCI

Bydgoszcz-Łódź-Warszawa. 1945-1954.
Przywódcy - Zawadzki vel Jaworski, Bazyli Makarewicz, Dionizy Zybajło. Ogółem - 25 osób. 

2. BIAŁY ORZEŁ

Zalesie Wielkie, pow. Krotoszyn i Ostrów Wielkopolski. 1951
Przywódca grupy (3 osoby) w Zalesiu Wielkim - Jan Musielak, przywódca grupy(7 osób) w Ostrowie Wielkopolskim - Marian Grof.

3. DRUŻYNA PIŁKARSKA

Bełchatów. 1949.
Ogółem - 11 osób.
Sporządzano i rozprowadzano na terenie miasta wykonane własnoręcznie ulotki i plakaty o treści antykomunistycznej, np. szkalującej Stalina. 

4. GWARDIA

Łódź. 1953-1955.
Przywódca - Tadusz Kieszkowski, członkowie - Marian Woźniak, Edward Ubysz, później także Roman Janowski. Pod wpływem słuchania Radia "Wolna Europa" i BBC członkowie radykalizowali swoje poglądy, wrogo ustosunkowując się do ustroju Polski Ludowej. 

Celem organizacji było prowadzenie akcji sabotażowej poprzez zrywanie sieci elektrycznej i telefonicznej. W ten sposób manifestowano i dokumentowano swoją wrogość do ówczesnej władzy. Spektakularnym czynem jej członków było przecięcie siekierą podziemnego kabla telefonicznego 180-przewodowego, łączącego Łódź z Warszawą. 

5. HARCERSTWO KONSPIRACYJNE POLSKI

Tomaszów Mazowiecki i Piotrków Trybunalski. 1952-1953.
Przywódca - Henryk Borkowski, z-ca - Andrzej Krzesłak "Nikt". Łącznie - 23 osoby.

6. HURAGAN

Łódź. 1950-1951.
Inspirator powstania - Jan Gąska, komendant - Leon Odyniec "Huragan", "Dzik", z-ca - Jan Adamczewski "Ryś", dowódcy drużyn - Zenon Kazimierczak, Zdzisław Kazimierczak, Aleksander Krzywania, członkowie - Jerzy Gronowski, Aleksander Gliszczyński - (pełnoletni). Ogółem - 14 osób. 

Organizacja prowadziła działalność szkoleniowo-ideologiczną i polityczną, drukowała i kolportowała ulotki antypaństwowe, gromadziła broń palną. Planowano zamach na funkcjonariusza milicji celem zdobycia broni. 

7. KONSPIRACYJNA ARMIA KRAJOWA OKRĘGU ŁÓDZKIEGO

Łódź. 1946-1949. 
Organizator i przywódca - Jerzy Anczewski. Ogółem - 6 osób.

Organizacja i działalność oparta na wzorach i tradycjach AK. Redagowano, drukowano i kolportowano gazetki, odezwy i ulotki o treści antykomunistycznej. 

8. LUDZIE SPOD ZNAKU TRÓJKĄTA

Gdańsk - Łódź - pow. inowrocławski, woj. bydgoskie. 1951 -1953.
Przywódca - Ryszard Werbiński "Florian". Ogółem - 12 osób. Organizowała pomoc więźniom politycznym.

9. MAŁA DYWERSJA (nosiła też nazwę Podziemna Organizacja ZHP-Mała Dywersja)

Piotrków Trybunalski. 1949-1950.
Członkowie założyciele - Jerzy Biesiadowski, Sławomir Karliński, Andrzej Mytkowicz, Jan Ibel i Zenon Ciążyński oraz inni członkowie - Witold Baranowski, Hanna Badek, Barbara Dzięgielewska, Danuta Niedziela, Barbara Rybak, Irena i Maria Stus, Halina Wach, Alicja Wojciechowska, Andrzej Aperliński, Stanisław Gwiazdowski, Andrzej Kapliński, Władysław Oleksiewicz, Roman Sułkowski, Zdzisław Wrocławski, Maria Krzemińska, Cezary Śnieżewski, Jerzy Polskowski, Tadeusz Kardas i najprawdopodobniej Andrzej Russocki, Wiesław Rutkowski, Janusz Gąsowski, Jerzy Karbowiak. Ogółem - 28 osób - w dwóch zastępach, żeńskim i męskim. Uczniowie piotrkowskich szkół średnich. 

Organizacja kontynuowała tradycje harcerskie z czasów II Rzeczpospolitej. Celem była walka z systemem komunistycznym. Członkowie zrywali afisze i zamalowywali hasła PZPR, sporządzali i rozpowszechniali ulotki oraz plakaty, wypisywali na murach hasła opozycyjne. 

10. MŁODA POLSKA (nosiła też nazwę Polska Walcząca)

Łódź. 1950. 
Powstała z dwóch nurtów: I - z inspiracji Włodzimierza Zygiera "Czarnego", kontynuacja tradycji ZHP, II - Stanisława Sadowskiego "Żbika", wywodzącego się z ugrupowania poakowskiego. Ogółem - 17 osób. 

Organizacja oparta na wzorach i tradycjach ZHP i AK. Członkowie zbierali informacje, redagowali, drukowali i kolportowali ulotki antypaństwowe "Iskra". Zbierali informacje i prowadzili szkolenia w zakresie patriotycznego wychowania. Nawiązano łączność i ustalono kierunki współpracy z Polską Podziemną Organizacją Bojową. 

11. MŁODA POLSKA

Tomaszów Mazowiecki. 1949-1953.
Przywódca - Zdzisław Tejchman. Ogółem - 12 osób.

12. MŁODE ŻYCIE
Łódź. 1949-1950.
Przywódca - Marian Czarnecki, z-ca - Wincenty Kędzierski. Ogółem - 11 osób. 

13. MŁODZI

Winna Góra, pow. skierniewicki, woj. łódzkie. 1949-1950.
Przywódca - Tadeusz Strzyż, z-ca - Władysław Malosa. Ogółem - 11 osób. 

14. MŁODZIEŻOWA ORGANIZACJA ARMII KRAJOWEJ (od czerwca 1950 r. nosiła nazwę Chłopcy Z). 

Łódź, kontakty z osobami w Radomsku, Wieluniu, Chełmży, Toruniu, Szczecinie. 1949-1951. 
Przywódca - Bogdan Pietrzykowski "Śmiały" (od wiosny 1949 r. do czerwca 1950 r.), Zenon Olszewski "Zagłoba" (od czerwca 1950 do likwidacji), z-ca Waldemar Wagner "Dragon" (od wiosny 1949 r. do likwidacji, z-ca B. Pietrzykowski (od czerwca 1950 r. do likwidacji), członkowie - Waldemar Kinas, Mirosława Kucharska, Stanisław Andrzejewski, Marian Olczyk, Henryk Jordan, Jerzy Stroński. Na terenie Łodzi działało 17 osób, w ogóle - 27 osób. Organizacja nawiązywała do tradycji walk niepodległościowych z lat 1918-1920 i 1939-1945. Działała opierając się na znanych formach organizacyjnych AK i Szarych Szeregów. Organizowała szkolenie grup bojowych, zdobywała i przechowywała broń, kolportowała ulotki antypaństwowe. Na przykład dokonano zniszczenia portretów marszałka Żymierskiego, prezydenta Bieruta i prezesa Rady Ministrów Cyrankiewicza. Celem organizacji miała być walka z ówczesnym ustrojem państwa. 

15. MŁODZIEŻOWA ORGANIZACJA PODZIEMNA - ORZEŁ

Kalisz. 1952.
Przywódca - Jerzy Ściesiek "Witek", dowódcy oddziałów: Jerzy Pawlak "Genek", Jerzy Rutkowski "Leszek", Zbigniew Opszoła "Kazik". Ogółem - 20 osób.

16. MŁODZIEŻ WALCZY

Piotrków Trybunalski. 1947.
Przywódca - Wiesław Woszczak "Zosia". Ogółem - 4 osoby.

17. MŚCIWY SĘP (nosił też nazwę Mściwy Jastrząb)

Kutno. 1950.
Przywódca - Kazimierz Walczak "Sokół", Tadeusz Jóźwiak "Sęp". Ogółem - 14 osób. 

18. NOWE ŻYCIE

Żychlin, pow. kutnowski, woj. łódzkie.
Przywódca - Marian Czarnecki "Czarny", z-ca - Wincenty Kędzierski "Krzycki". Ogółem - 13 osób. 

19. ORLĘTA

Tomaszów Mazowiecki. 1951-1952.
Przywódca - Jan Łaski, członkowie - Janina Korbacz, Barbara Figiel, Danuta Wójciak, Iwo Płachecki, Jerzy Ryszard Wiliński, Ewa Przyżycka, Maria Wolszakiewic - uczniowie Liceum Ogólnokształcącego w Tomaszowie Mazowieckim. Ksiądz Zdzisław Czosnykowski - prefekt ww. Liceum - utrzymujący kontakty z członkami organizacji. 

Celem organizacji było prowadzenie walki z ustrojem Państwa Polskiego poprzez redagowanie i kolportowanie nielegalnych ulotek o treści antypaństwowej i antyradzieckiej.

Czyniono starania w kierunku nawiązania kontaktów z inną organizacją o podobnych zadaniach i celach - Towarzystwem Antykomunistycznym z Łodzi. Do szerszej współpracy nie doszło, organizacja "Orlęta" bowiem w lutym 1952 r. zaprzestała działalności.

20. PARYZANTKA PODZIEMNA

Bełchatów, woj. łódzkie.1951-1952.
Członkowie - Barbara Michalak, Zygmunt Kowalczyk, Regina Gelert, Wanda Smolarek, Alicja Walęcka, Teresa Berłowska, Ryszard Urbaniak, Ogółem - 7 osób - uczniowie szkoły podstawowej w Bełchatowie. Celem organizacji było prowadzenie działalności i propagandy o profilu niepodległościowym i antykomunistycznym. Sporządzano ulotki i rozpowszechniano je, malowano hasła na murach miasta.

21. PODZIEMNA MŁODZIEŻOWA ORGANIZACJA WOJSKOWA

Ostrów Wielkopolski. 1949.
Dowódca - Zenon Chlebowski, członkowie - M. Krystkowiak, Z. Kiljan, T. Walkowiak, H. Dąbrowski. Ogółem - 6 osób. 
Celem organizacji była walka z komunizmem poprzez prowadzenie akcji zbrojnych.

22. POLSKA ARMIA PODZIEMNA

Łęczyca, woj. łódzkie. 1946-1950.
Dowódca - NN "Orlicz", z-ca - Zenon Borucki "Mściciel". Ogółem - 10 osób.

Powstała z inspiracji Konspiracyjnego Wojska Polskiego.

23. POLSKA ORGANIZACJA PODZIEMNA

Kalisz. 1947.
Przywódca - Zdzisław Pawłowski. Łącznie - 6 osób.

24. POLSKA PODZIEMNA ORGANIZACJA WOJSKOWA (nosiła też nazwę Wywiad Krajowy)

Wrocław - Kępno - Ostrów Wielkopolski - Kalisz - Nowe Skalmierzyce - Stawiszyn - Pleszew - Jarocin - Witaszyce. 1948-1949 (a po aresztowaniach w ograniczonym zakresie do 1953 r.). 
Przywódca - Zbigniew Starkiewicz "Sten", z-ca - Jerzy Zakrzewski "Kmicic", członkowie - Kazimierz Tacik "Zaremba", Stanisław Ławniczak "Jarema", Jan Rosiński, Jan Perz, Władysław Koryciuk, Edmund Kowalczyk, Ireneusz Stankiewicz "Radziwił" (brat Zbigniewa), Tadeusz Jóźwiak, Jan Przybyła, Józef Przybyła, Ludwik Wilkowski, Józef Kita, Tadeusz Nawrotkiewicz, Czesław Przybył, Zygmunt Nawrotkiewicz, Jerzy Dolielczyk, Stanisław Przybył s. Szczepana, Jan Przybył, Józef Przybył, Jan Sobusiak, Franciszek Widerski, Stanisław Przybył s. Stanisława, Kazimierz Kuśmierczyk, Włodzimierz Cieszyński i inni. Ogółem - 40 osób. 
Organizacja działała w systemie trójkowym, wzorowanym na państwie podziemnym z czasów powstania styczniowego i drugiej wojny światowej. Gromadzono i przechowywano sprzęt wojskowy, jak broń, amunicję, lornetki, mapy. Uprawiano propagandę poprzez kolportowanie antykomunistycznych ulotek. 

Celem organizacji było zwalczanie ówczesnej władzy i systemu komunistycznego. 

25. POLSKA WALCZĄCA

Aleksandrów Łódzki. 1948-1949.
Przywódca - Ryszard Jabłoński. Ogółem - 6 osób.

26. POLSKIE WOJSKO KONSPIRACYJNE
Głowno - Brzeziny, woj. łódzkie. 1948-1952.
Przywódca - Stanisław Berent, z-ca - Mirosław Pietrasik. Ogółem - 6 osób. 

27. PRZYJACIÓŁKA ŻYCIA

Łódź. 1951-1952.
Przywódca - Cecylia Skupień, z-ca - Alicja Rosiak. Ogółem - 8 osób.

Zajmowała się głównie kolportażem ulotek antypaństwowych.

28. SKAUTING

Pabianice, woj. łódzkie. 1952-1953.
Przywódca - Henryk Adamiak "Wicher". Ogółem - 10 osób. 

Zajmowała się głównie kolportażem ulotek antypaństwowych. 

29. SKRUSZ KAJDANY

Jarocin, woj. poznańskie.1947-1948.
Członkowie - Ignacy Fatyga, Zdzisław Guliński, Kazimierz Borkiewicz, Mieczysław Hofman - uczniowie miejscowego gimnazjum. Ogółem - 4 osoby. 
Celem organizacji było prowadzenie akcji propagandowych, kolportowanie ulotek i wysyłanie pogróżek do kolegów szkolnych, którzy utożsamiali się z władzą ludową. Członkowie organizacji, m.in. na znak protestu przeciw łamaniu swobód przez komunistów, zamalowali nazwę miejscowego kina "Wolność" oraz wrzucili do mieszkania nauczyciela historii - również orędownika nowej władzy - atrapę granatu. 

30. SŁOŃCE (nosiła też nazwę Słoneczko)

Wsie Golesze, Modrzewek, Młoszów, pow. Piotrków Trybunalski. 1948-1950. 
Przywódca - Józef Żerek, członkowie - Jan Pietrzak, Wiesław Fijałkowski, Józef Borkowski, Jan Bijoch, Julian Gruszczyński, Julian Żerek, Kazimierz Bogusławski, Tadeusz Twardowski, Jan Malina, Marian Tuchowski, Tadeusz Staniaszek, Wacław Węgrzynowski, Leokadia Smyk, Henryk i Aleksander Cieśliczka. Ogółem - 16 osób. Uczniowie różnych szkół średnich. 

Zasadniczym celem organizacji było prowadzenie propagandy antykomunistycznej i niepodległościowej, gromadzenie broni palnej i prowadzenie szkolenia wojskowego. 

31. SPISKOWO-BOJOWA ORGANIZACJA HARCERSKA

Łódź i najbliższe okolice. 1948.
Komendant - Wiesław Marciniak, członkowie - Rady Emilia Krüger, Zbigniew Kubiak, Mirosław Serwata, Jan Michalski, Ryszard Wagner, Tadeusz Ziembiński, Kazimierz Cielecki, Mirosław Kazimierczak, Henry Szymczak, Stefan Sulima, Władysław Andrzejewski, Jerzy Gładysiak, Kamil Ettinger. Ogółem - 18 osób, w większości rekrutowali się z byłych członków ZHP. 

Organizacja działała opierając się na tradycjach i formach organizacyjnych Szarych Szeregów i AK. Drukowano i kolportowano ulotki nawołujące do zmiany ustroju Państwa Polskiego. 

32. STEFAN BATORY

Ostrów Wielkopolski. 1949-1950.
Dowódca - Kazimierz Bonsiak, Andrzej Sobczak, Mirosław Kerczak, Leon Kapałka, Ryszard Idaszek, Tadeusz Zając, Czesław Mazurkiewicz, Mieczysław Fijałek. Ogółem - 8 osób. 

Działalność organizacji polegała na rozklejaniu ulotek antypaństwowych, zrywaniu czerwonych flag i afiszy propagandowych. 

33. TAJNA ORGANIZACJA MŁODZIEŻOWA 

Łask i Łódź. 1952-1953
Przywódca - Bogdan Chlebowski, członkowie - Witold Kochowicz, Leon Kucharski, Andrzej Kupiński, Aleksandra Chlebowska, Jan Rudziński, Henryk Gajda, Tadeusz Jędraszek, Bronisław Świerczyński, Aleksander Jurga, Rakowski. Ogółem - 12 osób. 

Pod wpływem lektury o treściach niepodległościowych i audycji radia zagranicznego w umysłach młodych ludzi zrodził się bunt przeciwko ówczesnej władzy ludowej. Zasadniczym celem organizacji było prowadzenie walki z ustrojem PRL za pomocą ulotek o treści antypaństwowej. Planowano połączenie się organizacji z innymi oddziałami tajnymi (leśnymi) i prowadzenie walki orężnej przeciwko Ludowemu Wojsku Polskiemu i Armii Radzieckiej w wypadku konfliktu zbrojnego. Najprawdopodobniej z własnej inicjatywy w styczniu 1953 r. członkowie sami zaprzestali działalności.

34. TOWARZYSTWO ANTYKOMUNISTYCZNE (początkowo nosiło nazwę Sokoły) 

Łódź. 1949-1953.
Inicjator i przywódca - Zenon John "Tomek", szef sztabu - Zbigniew Kaczmarek "Grot". Członkowie - Wacław Jerysz, Jerzy Michałowicz, Henryk Woźniak, Bolesław Lewiński, Mieczysław Jagiełło (pełnoletni), Bernard Nowak, Marian Dąbek, Teresa Plich, Adam Michał Lewaszkiewicz, Zdzisław Izydorczyk, Zbigniew Ostrowski, Jan Małolepszy, Janina Korbacz, Irena Szrames. Ogółem - 18 osób. 

Pod wpływem zagranicznych audycji polskojęzycznych, m.in. "Głosu Ameryki", młodzi ludzie sami postanowili prowadzić walkę z ustrojem ówczesnej Polski. W tym celu założyli organizację. Środkiem prowadzenia tej walki było kolportowanie ulotek o treściach antypaństwowych. Przygotowano też nieudany zamach na funkcjonariusza milicji. Nawiązano krótkotrwałą współpracę z członkami organizacji "Orlęta".

35. WOLNA IDEA POLSKI

Warszawa - Łódź, a także w innych województwach. 1947-1952.
Przywódca - Czesław Tomaszewski, Wacław Tomaszewski, członkowie - Eugeniusz Tomczyk, Jerzy Ślusarek, Leszek Kowalski, Zdzisław Michalak, Henryk Zieliński "Wiśniewski", Dominik Langner "Zambrowski", Henryk Sztybel "Wilczur", Henryk Szewczyk. Ogółem - ok. 70 członków. 

Celem organizacji było pozyskanie jak największej liczby członków wrogo nastawionych do Polski Ludowej, aby w wypadku konfliktu zbrojnego Zachodu z Polską i Związkiem Radzieckim wystąpić zbrojnie przeciwko Polsce, a tym samym przyczynić się do zwycięstwa państw zachodnich.

36. WYZWOLEŃCZY RUCH NARODOWY

Bukowice i Ozorków, pow. łódzki. 1948-1949.
Przywódca - Jan Kiciak "Sęp". Ogółem - 5 osób.

37. ZIELONI BRACIA

Łódź. 1951-1952.
Przywódcy - Alicja Blachowska i Stanisław Korczak "Dziki Sęp", "Sęp". Ogółem - 20 osób. 

Członkowie kolportowali ulotki o treści antykomunistycznej. W 1952 r. w skład tej organizacji wszedł inny oddział: "Koleżeńska Organizacja Potajemna". 

38. ZWIĄZEK BIAŁEJ TARCZY

Łódź. 1949-1950.
Przywódca - Andrzej Szletyński, z-ca - Jerzy Mieczysław Skwarko, członkowie Ryszard Marcewicz, Witold Zdrojewski, Sławomir Kamiński, Alicja Perz, Wiesława Sobańska, Wiesława Precz, Kazimierz Skibicki, Zdzisław Orłowski, Józef Potęga, Barbara Jabłońska, Anna Zgoda, Henryk Baliński. Ogółem - 14 osób. 

Organizacja powstała z inicjatywy A. Perz celem prowadzenia walki z ustrojem państwa polskiego przez zwalczanie organizacji młodzieżowych popierających ówczesny system władzy, a zwłaszcza ZMP. Walkę prowadzono poprzez redagowanie i kolportowanie nielegalnych ulotek państwowych, wysyłanie anonimowych listów z pogróżkami do aktywistów spośród "postępowej" młodzieży oraz zrywanie i niszczenie flag państwowych i dekoracji. Redagowano i rozpowszechniano gazetkę o treści antypaństwowej "Rodacy", w której nawoływano do walki z panującym ustrojem w Polsce i Związku Radzieckim. Aby nadać szerszego rozmachu organizacji, postanowiono zdobyć broń. Jednak akcje te się nie powiodły.

39. ZWIĄZEK SŁOWIAŃSKI (nosił też nazwę Hufce Wolnej Słowiańszczyzny)

Kalisz - Dąbrowa Górnicza - Gdynia. 1945-1948.
Przywódca - Marek Kiersnowski "Mściwój", drużyny: Kalisz - im. Bolesława Pobożnego i im. Emilii Plater, członkowie - Jerzy Cichecki, Magdalena Mróz, Hieronim Świtalski, Sławomir Pietrzak, Jan Milewski, Jan Tadeusz Mielczarek, Zbigniew Szmidt, Jerzy Górny; Dąbrowa Górnicza - im. Bolesława Chrobrego - dowódca - Bogumił Stradowski, Władysław Stradowski; Gdynia - im. Stefana Batorego - dowódca - Jerzy Pilcher "Jarogniew". Ogółem - około 50 osób. 

Jeżeli chodzi o okręg kaliski, to członkowie, przeważnie uczniowie kaliskich gimnazjów (męskiego im. A. Asnyka i żeńskiego im. Anny Jagiellonki), spotykali się po lekcjach w szkole i dyskutowali na różne tematy - często historyczne, redagowali szkolne gazetki, nakłaniali innych uczniów do lepszej nauki, próbowali założyć kółka naukowe, a kiedy tego zabroniono, coraz częściej padały hasła nawołujące do obalenia ówczesnego ustroju Polski. 

40. (bez nazwy) Rucińskiego

Łódź. 1949-1952.
Członkowie - Andrzej Krawczyński, Aleksander Ruciński, Stanisław Jarząbek, Jan Bendinger, Kazimierz Pietrasik, Wiesław Frątczak, Henryka Kopa - współpracująca. 

Celem organizacji było przygotowanie się do połączenia z inną organizacją niepodległościową i wspólne wystąpienie przeciwko władzy ludowej w razie konfliktu zbrojnego. 

41. (bez nazwy), Siergieja

Łódź. 1951-1953.
Dowódca - Stefan Siergiej, członkowie - Kazimierz Florczak, Wiesław Kaczor, Jan Jeżyński, Bogusław Rżanek, Edward Frątczak, Marian Opala, Marian Wiszniewski. Ogółem 8 osób. 

Celem organizacji było sianie niepokoju i zamętu wśród aktywistów ZMP, planowanie napadów na funkcjonariuszy milicji celem zdobycia broni. M.in. dokonano wysadzenia statui robotnika i robotnicy, wystawionej w związku z planem 6-letnimw Łodzi, w alei ZMP, oraz usiłowano zniszczyć, za pomocą materiału wybuchowego, dekorację obrazującą osiągnięcia tegoż planu.

42. (bez nazwy), później nazywana Białą Różą

Żerków, pow. jarociński. 1947-1949.
Członkowie - Czesław Maciejewski, Marian Budasz, Edward Piotrowski, Henryk Adamczak, Wincenty Jackowiak, Czesław Kowalczyk, Bronisław Rojewski. 

Rozpowszechniali oni ulotki o treściach patriotycznych, zrywali plakaty, wysyłali ostrzeżenia do szczególnie aktywnych działaczy komunistycznych. 

 

Źródła informacji:

1. Archiwum Oddziałowego Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów w Łodzi (AOBUiAD w Łodzi), (Oddział Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi), akta zespołu Wojskowego Sądu Rejonowego w Łodzi (WSR), (sygn. Sr.);

2. Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi (OKŚZpNP w Łodzi), (Oddział Instytutu Pamięci Narodowej w Łodzi), akta śledztw i postępowań wyjaśniających, (Ds. S. i KO.);

3. Archiwum Sądu Okręgowego w Piotrkowie Trybunalskim, akta Sądu Powiatowego w Piotrkowie Trybunalskim. Sąd dla Nieletnich; 

4. L. Nowakowski, Informacja o wynikach śledztwa w sprawie zbrodniczego łamania prawa i naruszania praworządności przez funkcjonariuszy PUBP w Piotrkowie Trybunalskim w okresie 1948-1952, "Biuletyn Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Łodzi Instytutu Pamięci Narodowej", t. V, s. 244 - 248.

5. T. Ławniczak, "Zaremba", "Jarema" i inni. Wspomnienie o antykomunistycznej konspiracji młodzieżowej w Nowych Skalmierzycach przed 50 laty, "Gazeta Skalmierzycka", cz. I, nr 8, s. 6; cz. II, nr 9, s. 4; cz. III, nr 10, s. 9. 

Łukasz Kamiński, BEP IPN WrocŁaw
ODWAŻNI, MŁODZI LUDZIE 1944-1989

Młodzież jest szczególną grupą społeczną. Cechuje ją radykalizm postaw, idealizm, postrzeganie świata w kategoriach czarne-białe. Młodzież jest podatna na wpływy, ale jednocześnie potrafi się sprzeciwić nachalnej propagandzie i bezkompromisowo bronić swoich prawd. Jednocześnie, ze względu na nieustanną wymianę pokoleniową, jest grupą niezwykle zmienną. W Polsce Ludowej młodzież angażowała się zarówno w działania popierające komunistyczną dyktaturę, jak i w rozmaite formy oporu społecznego.

Najbardziej radykalną, bezkompromisową postawę przyjęło niewątpliwie pierwsze powojenne pokolenie młodzieży. Doświadczenia okresu wojny, czasu prostych wyborów moralnych, dwubiegunowego obrazu świata spotęgowały naturalne cechy tej grupy społecznej. W maju 1946 r. grupa działaczy harcerskich w memoriale do władz wyróżniła cztery zasadnicze cechy charakteryzujące najmłodszą część społeczeństwa: "1. fanatyczne nastawienie na niepodległość, 2. negatywny stosunek do Związku Radzieckiego, 3. ujemne nastawienie do komunizmu, 4. zżycie się psychiczne z instytucjami i grupami nadającymi kierunek polskiemu życiu politycznemu przed 1945 r." Patriotyczna postawa młodzieży znalazła swój wyraz w jej olbrzymim zaangażowaniu w działalność podziemia politycznego i zbrojnego (według szacunków organów bezpieczeństwa młodzież stanowiła 60-70 proc. członków oddziałów leśnych), a także wszelakie formy oporu społecznego.

Pierwszą okazję do masowych antykomunistycznych wystąpień stworzył triumfalny powrót Stanisława Mikołajczyka do kraju. Zgromadzone w Poznaniu, Warszawie i Krakowie tłumy, w których dominowali młodzi ludzie, wznosiły okrzyki: "Gdzie reszta?", "Chcemy być sami, nareszcie sami", "Niech żyje Londyn", "Precz z okupacją", "Niech żyje Anders", "Niech żyje AK", "Precz z Bierutem". W Krakowie rozentuzjazmowana młodzież uniosła auto premiera.

Do pierwszych otwartych protestów młodzieży doszło w grudniu 1945 r. w Łodzi. Została tam zamordowana studentka uniwersytetu Maria Tyrankiewicz. W powszechnym przekonaniu została zgwałcona i zastrzelona przez żołnierzy sowieckich z pobliskiej jednostki. Wieść o zbrodni szybko obiegła cały kraj, w pogrzebie 19 grudnia uczestniczyły delegacje z większości ośrodków akademickich. Zgromadzone w czasie uroczystości tłumy młodzieży studenckiej i szkolnej wzburzone były podjętą przez władze bezpieczeństwa próbą urządzenia cichego, nocnego pochówku oraz artykułem z miejscowego organu PPR, niedwuznacznie sugerującym, iż "prowokacyjnego mordu" dokonali "reakcyjni studenci". Już w trakcie pogrzebu doszło do pierwszych przepychanek z funkcjonariuszami MO i UB, które wkrótce przekształciły się w zamieszki. Studentów wznoszących m.in. okrzyki: "Precz z UB", "My chcemy prawdziwej demokracji" rozproszono salwami z broni palnej, gdy zaatakowali kamieniami budynek "Głosu Robotniczego". W kolejnych dniach trwały niepokoje, próbowano organizować wiece protestacyjne. Funkcjonariusze UB nie dopuszczali jednak studentów do budynków akademickich, gromadzącą się młodzież rozpraszały bojówki ZWM i PPR, trwały aresztowania. Wydarzenia łódzkie stały się pretekstem do pierwszej ogólnopolskiej kampanii prasowej, żądającej zniesienia autonomii wyższych uczelni, do czego jednak wówczas jeszcze nie doszło. Represje wobec uczestników wydarzeń były także stosunkowo łagodne - kilkunastu z nich zostało skazanych na symboliczne kary do dwu tygodni aresztu, a jedynie Halinę Popczyk sąd wojskowy skazał na trzy lata więzienia.

W kwietniu 1946 r. w Szczecinie władze zorganizowały propagandową uroczystość "Trzymamy straż nad Odrą", na której zgromadzono kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi - największą grupę stanowili harcerze. Wieczorem 13 kwietnia podczas wiecu, w momencie gdy swoje przemówienie rozpoczął Bolesław Bierut, stojący w pobliżu trybuny członkowie ZWM rozpoczęli skandowanie (zapewne wcześniej uzgodnionych) haseł: "Niech żyje Bierut", "Niech żyje PPR", "Mikołajczyk do Londynu". To ostatnie rozsierdziło zgromadzoną młodzież, wznoszono okrzyki "Mikołajczyk", "Precz z Bierutem", "Precz z komuną" itp. chociaż Mikołajczyk próbował uspokoić publiczność, nie dopuszczono Bieruta do głosu. Następnego dnia, niejako w odwecie, nie dopuszczono harcerzy do udziału w defiladzie i innych imprezach. Tłumy młodzieży opanowały miasto - śpiewano patriotyczne pieśni, wznoszono antykomunistyczne okrzyki, członkom ZWM obcinano czerwone krawaty; w czasie rozpraszania demonstracji zabito dwie harcerki. Skutkiem tych wydarzeń był projekt likwidacji harcerstwa; komuniści umocnili się także w przekonaniu o konieczności zakazu patriotycznych manifestacji w dniu święta 3 Maja.

Zakaz ten wywołał największą falę protestów młodzieży w dziejach Polski Ludowej. Już 3 maja 1946 r. doszło do dziesiątek demonstracji, w których dominowała młodzież - przede wszystkim harcerze. Manifestacje miały burzliwy charakter, wznoszono antykomunistyczne okrzyki, dochodziło do starć z milicjantami, funkcjonariuszami UB i żołnierzami KBW. Do najpoważniejszych starć doszło w województwie krakowskim (przede wszystkim w samym Krakowie), na Górnym Śląsku (m.in. w Katowicach, Rybniku, Bytomiu i Gliwicach) oraz w województwie pomorskim (Bydgoszcz, Inowrocław, Włocławek, Brodnica). W 12 miejscowościach przeciwko manifestantom użyto broni palnej. Zginęły co najmniej 4 osoby, niepotwierdzone dotychczas dane mówią o ponad 20 ofiarach. Kilkadziesiąt osób raniono, kilka tysięcy, przede wszystkim młodzieży, aresztowano. Wydarzenia te wywołały ogromne wzburzenie młodzieży, co wyraziło się w trwającej przez cały maj fali strajków i manifestacji. Do kolejnych demonstracji w Brodnicy, Gliwicach i we Włocławku doszło już 4 maja. Tego samego dnia wybuchły pierwsze strajki uczniów (w Brodnicy) i studentów (w Krakowie). 8 maja protest ogarnął krakowskie szkoły średnie, w kolejnych dniach rozszerzył się na Wieliczkę, Chrzanów, Jaworzno, Bochnię i Brzesko. W Chrzanowie protest podjęli także uczniowie szkół powszechnych! 13 maja strajk protestacyjny ogłosili studenci uczelni poznańskich, którzy zorganizowali również manifestację protestacyjną, zakończoną zatrzymaniem kilkuset żaków. Tego samego dnia zajęcia przerwali także studenci wrocławscy, do których nazajutrz dołączyli uczniowie szkół średnich. Szkoły porzucili także uczniowie z Dębicy, Maczek i Bytomia. 16 maja proklamowano strajk uczelni Trójmiasta, poparty przez uczniów części szkół średnich i powszechnych z Gdańska, Gdyni i Sopotu. Następnego dnia protesty dotarły do Torunia, gdzie objęły one przede wszystkim uniwersytet. Najwięcej strajków wybuchło w poniedziałek 20 maja - protest rozpoczęli wówczas studenci i uczniowie szkół średnich: Warszawy, Łodzi, Wąbrzeźna, Grudziądza, Tarnowa, Słupska, Malborka, Kartuz, Kościerzyny. Protesty rozbijano poprzez masowe represje - przede wszystkim aresztowania i relegacje. Co najmniej 26 osób stanęło przed sądami. Wydarzenia majowe stały się okazją do ograniczenia, a następnie całkowitego zniesienia autonomii wyższych uczelni.

Po raz ostatni w pierwszych powojennych latach młodzież wyszła na ulice w styczniu 1947 r. w Lublinie. 14 stycznia wiec przedwyborczy młodzieży przekształcił się w antykomunistyczną manifestację, a nazajutrz podczas transmisji przez megafony przemówienia Mikołajczyka doszło do zamieszek, przeciwko demonstrantom użyto m.in. sikawek strażackich, strzelano w powietrze. Wobec nasilających się represji proklamowano strajk na obu uczelniach (KUL i UMCS) oraz w szkołach średnich. W kolejnych dwu dniach dochodziło do dalszych manifestacji i starć z siłami porządkowymi. Protest wygasł dopiero 20 stycznia, po ogłoszeniu wyników sfałszowanych wyborów, co odebrało strajkującym nadzieję na zmianę sytuacji.

Sprzeciw młodzieży manifestował się jednakże nie tylko w formie masowych protestów. Wspomnieć można m.in. o fakcie, iż młodzi ludzie częstokroć byli najaktywniejszymi uczestnikami strajków robotniczych, na masową skalę sporządzali i kolportowali (w większości rękopiśmienne) ulotki i plakaty. Po likwidacji harcerstwa w 1949 r. mamy do czynienia z ogromną falą młodzieżowej konspiracji niepodległościowej, nieporównywalnej chyba z żadnym innym okresem dziejów Polski. Tysiące drobnych grup, w większości kilku- lub kilkunastoosobowych, zajmowały się sporządzaniem ulotek, malowaniem napisów na murach, słuchaniem zagranicznych rozgłośni radiowych, a częstokroć także gromadzeniem broni i amunicji oraz szkoleniem wojskowym na wypadek pojawienia się szansy odzyskania niepodległości (np. wybuchu trzeciej wojny światowej).

W okresie największego nasilenia stalinizmu młodzież manifestowała także swój sprzeciw wobec ateizacyjnej polityki państwa. Broniono wiszących w szkołach krzyży i nauczania religii, a także zbiorowych modlitw przed lekcjami. W co najmniej kilkunastu przypadkach doszło do manifestacji i strajków szkolnych. Największe tego typu wydarzenia w Chmielniku we wrześniu 1951 r. opisał szczegółowo Ryszard Gryz.

Aktywny udział młodzieży w antykomunistycznym oporze sprowadził na nią ogromne represje. Dziesiątki tysięcy młodych ludzi przeszło przez areszty i więzienia, jeszcze większej liczbie uniemożliwiono kontynuowanie nauki, wielu straciło trwale zdrowie lub zapłaciło największą cenę - życia. Jak obliczył Tomasz Kącki, ponad połowę straconych w polskich więzieniach w latach 1944-1956 stanowią osoby poniżej 26. życia! Do liczby tej należy jeszcze wszak dodać setki młodych ludzi zabitych w walkach oraz podczas obław i pacyfikacji.

W trakcie wydarzeń 1956 r. ponownie na pierwszy plan wysunęła się młodzież. W trakcie powstania poznańskiego młodzi ludzie byli najbardziej zaangażowanymi uczestnikami walk ulicznych, to oni stanowili większość walczących, organizowali grupy dla zdobycia broni. Ponieśli też największe ofiary - według ustaleń Norberta Wójtowicza stanowili oni aż 75 proc. ofiar śmiertelnych starć! Do rangi symbolu urosła postać 13-letniego Romka Strzałkowskiego, zastrzelonego w pobliżu (według niektórych wersji wewnątrz) gmachu WUBP. Podobnie było w gorącym okresie Października - młodzież była najbardziej aktywnym uczestnikiem manifestacji ulicznych (m.in. w Legnicy, Wrocławiu, Szczecinie i Bydgoszczy), wznosiła najbardziej radykalne hasła, atakowała komitety partyjne, siedziby władz bezpieczeństwa, a nawet konsulaty i koszary sowieckie. Młodzieżowe Komitety Rewolucyjne w wielu miejscowościach i zakładach pracy na kilkanaście dni de facto stały się organami władzy, decydowały nawet niekiedy o składzie lokalnych instancji partyjnych. Młodzież najraptowniej zareagowała również na stopniowe odchodzenie od popaździernikowej liberalizacji - po likwidacji "Po prostu" jesienią 1957 r. doszło w Warszawie do pięciodniowych zamieszek, w wyniku których zginęły dwie osoby. Młodzi ludzie aktywnie uczestniczyli w wydarzeniach związanych z ponownym zaostrzeniem stosunków państwo-Kościół - m.in. w ponownej "wojnie o krzyże" w 1958 r. (doszło wtedy do kilkudziesięciu strajków szkolnych) czy zamieszkach w Kraśniku Fabrycznym i Nowej Hucie (1959 i 1960).

Po 1956 r. nie zanikło zjawisko konspiracji młodzieżowej, aczkolwiek z pewnością miało ono znacznie mniejszy zasięg niż w poprzednim okresie. Członkowie co najmniej kilkunastu grup tego typu stanęli przed sądami; wyroki sięgały kilku lat więzienia. Młodzież stanowiła też trzon najbardziej znanej organizacji podziemnej drugiej połowy lat sześćdziesiątych - "Ruch".

Drugi, po Maju '46, największy masowy protest młodzieży w Marcu '68 został już wielokrotnie i dogłębnie opisany (wystarczy wymienić monografię autorstwa Jerzego Eislera), dlatego też w niniejszym szkicu należy wspomnieć jedynie o pewnych ich aspektach. Do protestów doszło wówczas nie tylko w ośrodkach akademickich, ale też m.in. w Legnicy, Radomiu i Tarnowie. Także w mniejszych miejscowościach, gdzie nie doszło do strajków i manifestacji, solidaryzowano się z protestującymi, przede wszystkim młodzież wykonywała liczne ulotki i napisy na murach.

W Grudniu '70 r. młodzi ludzie ponownie stanowią większość ofiar starć. Młodzież była głównym organizatorem i uczestnikiem manifestacji solidarnościowych, m.in. w Białymstoku, Krakowie i Wałbrzychu. To ona wykonywała większość pojawiających się w całym kraju ulotek i napisów na murach. 

Młodzi robotnicy również w wydarzeniach 1976 r. odegrali niepoślednią rolę. Bardzo wielu młodych ludzi zaangażowało się w działalność opozycji demokratycznej w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, z czasem zaczęły powstawać grupy o jednoznacznie młodzieżowym charakterze, jak chociażby Studenckie Komitety Solidarności czy Ruch Młodej Polski.

W Sierpniu '80 r. widzimy młodych ludzi nie tylko wśród osób wspierających strajki, lecz także wśród ich inicjatorów i najaktywniejszych uczestników. W efekcie liderami regionów NSZZ "Solidarność" zostali ludzie nawet 26-letni. Przewodniczący NSZZ RI Jan Kułaj miał w 1981 r. zaledwie 23 lata! 16 miesięcy legalnego istnienia "S" przyniosło, obok powstania Niezależnego Zrzeszenia Studentów, wiele inicjatyw uczniów szkół średnich (np. Uczniowskie Komitety Odnowy Społecznej) czy odrodzenie się niezależnego ruchu harcerskiego. Aktywności tej nie zahamowało wprowadzenie stanu wojennego. Młodzież ponownie stała się głównym uczestnikiem ulicznych starć z ZOMO, trwających aż do końca dekady, prowadziła walkę o przywrócenie krzyży w szkołach (strajki okupacyjne 1984 r.), kolportowała gazetki i ulotki, w szkołach organizowano "ciche przerwy" i inne akcje protestacyjne. Pojawiły się dziesiątki młodzieżowych grup konspiracyjnych, wymienić należy Młodzieżowy Komitet Oporu (wydający pismo "Szkoła") oraz Federację Młodzieży Walczącej. W 1988 r., zwłaszcza w strajkach sierpniowych, młodzież wysuwa najbardziej radykalne żądania, do relegalizacji "Solidarności" włącznie. Demonstracje młodych radykałów towarzyszą ostatnim chwilom PRL - od rozmów "okrągłego stołu" po ostatni zjazd PZPR.

Młodzież niewątpliwie była tą grupą społeczną, która najaktywniej uczestniczyła w rozmaitych formach oporu społecznego w całym okresie istnienia Polski Ludowej. Szczególnie widoczne jest to w takich jego przejawach, jak manifestacje uliczne, walki z formacjami porządkowymi, rozmaite formy "propagandy" - malowanie napisów na murach, tworzenie i kolportaż gazetek i ulotek itp. Dlatego też dzieje oporu społecznego w Polsce Ludowej są w dużej mierze dziejami odważnych młodych ludzi, którzy na szali nie wahali się położyć własnej przyszłości, a niekiedy nawet swojego życia. Ich historia wciąż czeka na opisanie.

Oddziałowe Biuro Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej we Wrocławiu organizuje w dniach 3-4 maja 2001 r. II Ogólnopolską Sesję Naukową "Młodzież w oporze społecznym 1944-1989".

Adam PuŁawski, OBEP IPN Lublin
O LUDZIACH, KTÓRZY NAZIZMOWI I KOMUNIZMOWI POWIEDZIELI: NIE 

Nazizm i komunizm bezwzględnie i brutalnie zwalczały polski ruch oporu. O zmaganiach społeczeństwa polskiego z systemami totalitarnymi opowiada wystawa "Podziemie zbrojne na Lubelszczyźnie w latach 1939-1956 wobec dwóch totalitaryzmów".

Wystawa, która 24 kwietnia br. zostanie pokazana w Trybunale Koronnym w Lublinie, jest częścią projektu edukacyjnego lubelskiego Biura Edukacji Publicznej IPN. Planowana jest też konferencja naukowa oraz pokaz propagandowych filmów z okresu PRL, traktujących o podziemiu niepodległościowym, pod wspólnym tytułem: "Podziemie zbrojne na Lubelszczyźnie w latach 1939-1956 wobec dwóch totalitaryzmów. Rzeczywistość i propaganda".

  • 24 kwietnia

    • otwarcie wystawy

    • konferencja naukowa

  • 25 kwietnia - pokaz filmów 

Autorzy wystawy: Agnieszka Jaczyńska i Adam Puławski (scenariusz) Magdalena Śladecka i Mariusz Zajączkowski (koncepcja  plastyczna oraz wykonanie)
Konsultanci naukowi: dr Rafał Wnuk oraz dr Grzegorz Motyka 

Zamysłem autorów wystawy jest przede wszystkim przedstawienie obrazu pokolenia konspiratorów i partyzantów toczącego nieprzerwaną walkę, najpierw z totalitaryzmem hitlerowskim, a następnie komunistycznym. Ekspozycja składa się z dwóch części: jednej poświęconej organizacjom zbrojnym w czasie drugiej wojny światowej, drugiej - powojennej partyzantce antykomunistycznej. Dwa skrzydła wystawy są scalone dwoma dużymi panoramicznymi zdjęciami, tzw. dioramami, ukazującymi oddziały partyzanckie z obu okresów walk. Ten sposób prezentacji daje możliwość porównania obu okresów, obu totalitaryzmów, obu form oporu społecznego.

Wystawa ma pokazać taktykę i metody zwalczania podziemia stosowane przez nazistów i komunistów: represje fizyczne, rygorystyczne uregulowania prawne, język i chwyty propagandowe. Są tu słynne rozkazy i wypowiedzi, np. wydany przez Hitlera rozkaz ataku na Polskę, nota rządu sowieckiego o zajęciu Zachodniej Ukrainy i Białorusi oraz "nieistnieniu" państwa polskiego, wypowiedź Mołotowa o "bękarcie traktatu wersalskiego", polecenia pacyfikacji ludności cywilnej i rozbrajania oddziałów partyzanckich, wypowiedź Stalina, która zapoczątkowała wzmożone represje w tzw. zwrocie październikowym 1944 r., tajne instrukcje PPR o sposobach sfałszowania wyborów w 1947 r. Wystawa pokaże także faktyczną rolę, znaczenie i zaplecze ideowe GL, AL i partyzantki sowieckiej.

Można będzie zobaczyć portrety bohaterów owych czasów: komendantów głównych ZWZ, AK i dowódców Okręgu Lublin, komendantów (prezesów) WiN, żołnierzy konspiracji działających w całym okresie istnienia podziemia zbrojnego na Lubelszczyźnie, m.in. mjr. Hieronima Dekutowskiego "Zapory", kpt. Mariana Bernaciaka "Orlika", por. Karola Kazimierza Kosteckiego "Kostka", por. Franciszka Przysiężniaka "Ojca Jan". Ekspozycje kończą "niezłomni": ppor. Edward Taraszkiewicz "Żelazny", por. Jan Leonowicz "Burta" i por. Stefan Kobos ps. "Wrzos".

Zaprezentowane będą unikatowe zdjęcia, np. oddziałów ze zgrupowania "Zapory" z okupacji niemieckiej i okresu powojennego. Szczególnie cenne jest pośmiertne zdjęcie "Orlika", "bandyty" zabitego w 1946 r. przez UB i tego samego, który w części poświęconej oporowi antyniemieckiemu ukazany jest jako bohater triumfalnie wkraczający w czasie akcji Burza do Ryk. Wyjątkowe jest także zdjęcie z rozbrajania w 1956 r. jednego z ostatnich żołnierzy podziemia Stefana Kobosa "Wrzosa". Fotografiom towarzyszą fragmenty rozkazów, depesz i deklaracji ideowych organizacji podziemnych, z których najbardziej wymowna, wstrząsająca i niejako spinająca oba okresy jest podsłuchana przez wywiad sowiecki depesza o rozbrajaniu 3 DP AK (działającej na Lubelszczyźnie) z 30 lipca 1944 r.: "Przedstawiam treść depeszy podsłuchanej 30 lipca o godz. 08.30 z Wandy 7 W: "Jesteśmy rozbrojeni przez Bolszewików - koniec AK - Niech żyje Polska"".

Z katalogu wystawy: "Można spierać się, na ile konspiracja i partyzantka antykomunistyczna była kontynuacją oporu antyniemieckiego, czy istniały między nimi różnice ideowe i organizacyjne, poszukiwać innego kontekstu społecznego i politycznego. Jedno wszakże nie ulega wątpliwości: dla bardzo wielu konspiratorów, którzy sięgnęli po broń w 1939 r., by złożyć ją dopiero w 1947 r., a niekiedy nawet w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jak też dla znacznej części społeczeństwa polskiego, stanowiło to jedyną formę walki o niepodległą i demokratyczną Polskę. Działalność w SZP, ZWZ, AK, DSZ, WiN była dla nich powinnością, patriotycznym obowiązkiem, służbą wobec Państwa Polskiego".

Zarówno część wystawy poświęconą okupacji niemieckiej, jak i sowieckiej otwierają wydarzenia z września 1939 r.: wkroczenie wojsk niemieckich w zachodnie i północne granice II RP 1 września 1939 r. i Armii Czerwonej na wschodnie tereny - 17 września 1939 r. Kolejne panele wystawiennicze pokazują proces formowania się partyzantki antyniemieckiej i antykomunistycznej: historię pierwszych oddziałów partyzanckich pod okupacją niemiecką, np. mjr. Henryka Dobrzańskiego "Hubala", i sowiecką, m.in. ppłk. Jerzego Dąmbrowskiego "Łupaszki", a także zbrodnie popełnione przez obu okupantów: mord na jeńcach polskich w Ciepielowie oraz mord w Katyniu. 

W części poświęconej okupacji niemieckiej pokazano, jak powstawały, rozwijały się i działały struktury wojskowe Polskiego Państwa Podziemnego - od akcji scaleniowej, walki oddziałów partyzanckich na Lubelszczyźnie (w tym podczas pacyfikacji Zamojszczyzny przez wojska niemieckie) aż do akcji Burza.

Działania Sowietów i akcja obronna Polaków są pokazane na tle przełomowych wydarzeń: powołania Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, procesu "16" w Moskwie w czerwcu 1945 r., sfałszowanego referendum ludowego z czerwca 1946 r. i wyborów ze stycznia 1947 r. W tej części ekspozycji można będzie zobaczyć partyzantkę w ramach Burzy na kresach wschodnich (m.in. walkę i rozbrojenie 27. Wołyńskiej Dywizji AK), historię AK w okresie tzw. Polski Lubelskiej (z symbolicznymi wydarzeniami: aresztowaniami, najpierw Komendanta Okręgu Lublin Kazimierza Tumidajskiego w sierpniu 1944 r., potem 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego w marcu 1945 r.), a także kontynuację działań akowców w ramach DSZ i WiN.

Konspiratorów okresu wojennego i powojennego łączy przywiązanie do wartości, tradycji i systemu moralnego kultywowanych przez większość ówczesnego społeczeństwa: wolności, demokracji i Dekalogu. Widać to zarówno w dokumentach Polskiego Państwa Podziemnego, jak i powojennego WiN.

Przysięga ZWZ i AK: "W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Maryi Panny, Królowej Korony Polskiej, kładę swe ręce na ten Święty Krzyż, znak męki i zbawienia, i przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczypospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił - aż do ofiary mego życia".

Z deklaracji Rady Jedności Narodowej z 1 lipca 1945 r.: "1. Demokracja to pozostawiona najszerszym warstwom narodu swoboda wyboru ustroju społeczno-politycznego oraz światopoglądu [...], 2. Demokracja to wolność [...], 3. Demokracja to równe prawa [...], 4. Demokracja to rządy większości wyłonione w drodze swobodnych wyborów [...], 5. Demokracja to rządy prawa [...], 6. Demokracja to sprawiedliwość [...], 7. Demokracja to system zbiorowego bezpieczeństwa [...], 8. Demokracja to uznanie i zabezpieczenie równych praw mniejszym i większym narodom [...]". We wrześniu 1945 r. Zrzeszenie WiN deklarowało: "Celem Zrzeszenia jest wywalczenie wprowadzenia w Polsce w życie zasad demokracji w zachodnioeuropejskim znaczeniu tego określenia. W ten sposób mają być uzyskane warunki do swobodnej wewnętrznopolitycznej walki o duszę i charakter Narodu Polskiego, o uzdrowienie i unowocześnienie społecznego i gospodarczego ustroju Rzplitej oraz o właściwe miejsce i sprawiedliwe warunki rozwoju Narodu Polskiego w rodzinie narodów Europy".

Lubelszczyzna była miejscem szczególnej koncentracji oddziałów partyzanckich zarówno w okresie okupacji niemieckiej, jak i w latach narodzin systemu władzy komunistycznej w Polsce. Niektórzy żołnierze: mjr Hieronim Dekutowski "Zapora", kpt. Marian Bernaciak "Orlik", por. Karol Kazimierz Kostecki "Kostek", por. Franciszek Przysiężniak "Ojciec Jan" w równej mierze stali się legendą oporu antyhitlerowskiego, jak i konspiracji antykomunistycznej.

Jak podaje Rafał Wnuk, wiosną 1944 r. na Lubelszczyźnie działało około 40 oddziałów polskiej partyzantki (w tym na samej Zamojszczyźnie ogarniętej walką z oddziałami UPA - 20). WiN w 1946 r. liczył około 20 oddziałów. Po wojnie partyzantów represjonowano. Komuniści wywozili ich w głąb ZSRR. Byli zabijani przez funkcjonariuszy UB, MO, żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Na śmierć lub kary wieloletniego więzienia skazywały ich Sądy Wojskowe. Ostatni żołnierz WiN zginął w 1963 r. 

Historycy PRL chcieli wymazać z pamięci Polaków walkę Armii Krajowej, uwypuklając działalność Gwardii Ludowej, a później Armii Ludowej. O Zrzeszeniu WiN, Narodowych Siłach Zbrojnych nie można było pisać, a jeżeli już, to wyłącznie w negatywnym zabarwieniu. Przełom 1989 r. pozwolił mówić prawdę także o ruchu oporu.

Kornelia Banaś, Adam Dziurok, OBEP IPN Katowice
REPRESJE WOBEC DUCHOWIEŃSTWA ŚLĄSKIEGO W LATACH 1939-1956 

"Kochani Rodzice i Rodzeństwo! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. To jest mój ostatni list. Za 4 godziny wyrok będzie wykonany. Kiedy więc ten list będziecie czytać, mnie nie będzie już między żyjącymi! Zostańcie z Bogiem! Przebaczcie mi wszystko [...]" (list-testament ks. J. Machy z 2 grudnia 1942 r.).

Podjęcie przez OBEP w Katowicach tematu prześladowań wobec duchowieństwa katolickiego wynika między innymi z faktu, że zagadnienie to jest mało znane ogółowi społeczeństwa w przeciwieństwie np. do problemu represji wobec zbrojnego podziemia czy wobec chłopów przeciwstawiających się kolektywizacji.

Wybuch drugiej wojny światowej rozpoczął kilkudziesięcioletni okres prześladowań polskiego społeczeństwa. Nie ominęły one także kapłanów katolickich diecezji katowickiej oraz zakonników stąd pochodzących lub pracujących na tym terenie. Przyszło im zmagać się z wrogimi Kościołowi systemami totalitarnymi: nazizmem i komunizmem, oraz doświadczać z ich strony różnych form represji: pozbawianie życia, osadzanie w obozach koncentracyjnych i więzieniach, zatrzymania, przesłuchania, wydalanie z diecezji, karanie grzywną - to tylko niektóre z rodzajów prześladowań, jakim byli poddawani.

Już przed wybuchem wojny na polecenie gestapo sporządzono Sonderfahndungsbuch Polen - osławioną listę gończą z nazwiskami osób przeznaczonych do natychmiastowego aresztowania po wkroczeniu wojsk niemieckich. Znaleźli się na niej m.in. bp S. Adamski i ks. E. Szramek. W pierwszych dniach wojny śmierć z rąk niemieckich ponieśli: ks. Tomasz Mamzer i ks. Władysław Robota. Od połowy września do grudnia 1939 r. gestapo aresztowało 22 księży. W grudniu 1939 r. bp S. Adamski w piśmie do katowickiego gestapo zaprotestował przeciwko prześladowaniom duchownych i domagał się podania konkretnych powodów ich aresztowania. Pismo to zostało bez odpowiedzi. Faktycznym powodem prześladowań duchowieństwa najczęściej było: zaangażowanie w akcję powstańczą i plebiscytową, działalność konspiracyjna (np. ks. Józef Kania czy ks. Jan Macha), udział w kampanii wrześniowej w charakterze kapelana WP (np. ks. Franciszek Bojdoł) czy też wystąpienia z ambony przeciw hitlerowcom. Z wybitną działalnością duszpasterską, społeczną i polityczną w okresie międzywojennym należy wiązać represje np. wobec ks. Józefa Czempiela, ks. Emila Szramka czy ks. Józefa Tomanka. Najtragiczniejszy los spotkał tych kapłanów, którzy trafili do obozów koncentracyjnych - zginęło tam kilkudziesięciu księży z diecezji katowickiej. Obozowa gehenna dotknęła także śląskich zakonników; męczeńską śmierć w Sachsenhausen poniósł o. Stanisław Kubista z zakonu werbistów, w Dachau eksperymentom pseudomedycznym poddawani byli franciszkanie: o. Edward Frankiewicz i o. Idzi Tic. Męczeńską śmierć poniósł także pochodzący z Chorzowa o. Ludwik Mzyk, który zginął w Forcie VII w Poznaniu.

Niemcy dążyli także do usunięcia z diecezji księży, którzy nie urodzili się na Śląsku, podali podczas akcji "palcówki", że są Polakami, a także tych, którzy mieli trudność z otrzymaniem volkslisty. Duchowni ci zostali zmuszeni do opuszczenia diecezji i udania się do Generalnej Guberni. 28 lutego 1941 r. biskupi katowiccy (bp S. Adamski i bp J. Bieniek) zostali wysiedleni z diecezji i wywiezieni do Krakowa. Skala represji wobec duchowieństwa na Górnym Śląsku przeczy stereotypowym opiniom o łagodnym przebiegu okupacji niemieckiej na tym terenie.

Wkroczenie wojsk radzieckich na teren Górnego Śląska było zapowiedzią prześladowań ze strony drugiego systemu totalitarnego - komunizmu. Pierwszymi ofiarami byli kapłani zastrzeleni przez żołnierzy radzieckich. Dwóch z nich zginęło dlatego, że próbowali protestować przeciw gwałceniu miejscowych kobiet przez żołnierzy radzieckich.

Koniec wojny nie oznaczał zakończenia represji wobec duchowieństwa katolickiego. Władze komunistyczne traktowały Kościół jako jedną z przeszkód w budowaniu w Polsce społeczeństwa socjalistycznego, ale także jako zaporę przed komunistyczną indoktrynacją. W pierwszym okresie przedstawiciele nowej władzy starali się zachowywać pozory poprawnych stosunków z Kościołem.

Po rozbiciu opozycji politycznej i podziemia niepodległościowego władze komunistyczne przystąpiły do frontalnej walki z duchowieństwem. Stopniowo nasilała się inwigilacja i rozmaite prześladowania i szykany. Nie ominęły one nawet tych kapłanów, którzy jeszcze niedawno byli represjonowani przez władze niemieckie (np. bp S. Adamski i bp J. Bieniek, Rudolf Adamczyk, Jan Broy, Juliusz Pustelnik, Franciszek Szulc, Konrad Szweda).

Specyficzna sytuacja narodowościowa na Górnym Śląsku stała się przyczyną oskarżeń ludności o sprzyjanie Niemcom podczas okupacji. Doprowadziło to również w 1946 r. do wysiedlenia niektórych księży do Niemiec (zdjęcie ks. J. Knosały). Próby interwencji i obrony kapłanów przez bp. S. Adamskiego nie przyniosły skutku.

Rozpoczęta we wrześniu 1948 r. akacja usuwania nauki religii ze szkół także spotkała się z ostrą reakcją bp. Adamskiego. W wydanym 17 stycznia 1949 r. liście pasterskim przedstawił proces laicyzacji szkolnictwa oraz sprzeciwił się usuwaniu krzyży z sal lekcyjnych. Władze podjęły akcję zastraszania księży, by nie odczytywali listu z ambon. Spośród tych, którzy nie poddali się tej presji, sześciu zostało aresztowanych (Józef Garus, Maksymilian Górnik, Józef Kuczera, Józef Kempiński, Juliusz Pustelnik i Leopold Pietroszek), m.in. pod zarzutem rozpowszechniania fałszywych wiadomości. Chęć podważenia autorytetu i skompromitowania duchownych w oczach społeczeństwa sprawiała, że stawiano im często wyimaginowane zarzuty. Służyć temu miały także napastliwe artykuły w prasie komunistycznej (np. cykl artykułów szkalujących bp. Adamskiego).

We wrześniu 1949 r. na ławie oskarżonych o działalność konspiracyjną zasiadło czterech kapłanów (Karol Pilawa, Joachim Kowalski, Franciszek Kubalok i Paweł Rupik). W roku następnym również surowe wyroki zapadły w procesie dwóch salwatorianów z klasztoru w Mikołowie (Józef Piątkowski i Jan Czubak).

Bezprawne upaństwowienie "Caritasu" w styczniu 1950 r. spowodowało naciski na duchownych, by podjęli pracę w przymusowych zarządach.

Jesienią 1950 r. władze przeprowadziły w kraju tzw. akcję "K" wymierzoną m.in. w "reakcyjny kler". W jej wyniku w diecezji katowickiej aresztowano m.in. ks. Teodora Lichotę z parafii pw. Marii Magdaleny w Cieszynie. 91-letni dziś kapłan dokładnie pamięta różnorodne formy szykan, jakie stosowano wobec niego, w tym wielokrotne przesłuchania przez UB.

Postępująca laicyzacja szkolnictwa prowadziła do usuwania księży katechetów ze szkół. Kolejna próba upomnienia się o prawo dzieci do nauki religii w szkole przyniosła nowe prześladowania. Gdy we wrześniu 1952 r. zabroniono nauczania religii w ponad 100 szkołach diecezji katowickiej, biskupi rozpoczęli akcję zbierania podpisów pod petycją do władz. Konsekwencją były kolejne aresztowania księży (Paweł Lubina, Paweł Miś, Franciszek Mokros, Franciszek Tobola).

Kulminacyjnym punktem prześladowań duchowieństwa w diecezji katowickiej w okresie powojennym stało się jednak wysiedlenie biskupów w listopadzie 1952 r. Na mocy dekretu Komisji Specjalnej do walki z Nadużyciami i Szkodnictwem Gospodarczym otrzymali oni nakaz opuszczenia województwa katowickiego na okres pięciu lat. Nieobecność biskupów ułatwiła władzom wywieranie presji na ówczesnych wikariuszy kapitulnych i ingerowanie w wewnętrzne sprawy Kościoła w diecezji katowickiej.

Przyjęta na wystawie końcowa cezura 1956 r. nie oznacza, że władze komunistyczne zaniechały represji w późniejszym okresie. Wydarzenia 1956 r. przyniosły jednak pewne działania świadczące o złagodzeniu wcześniejszych prześladowań; po czterech latach wygnania powrócili do diecezji biskupi katowiccy; umorzono śledztwo przeciw ks. R. Adamczykowi, a pochodzący z Chorzowa franciszkanin o. J. Hoszycki, skazany na śmierć i uznany za nieżyjącego, wyszedł na wolność.

Lata 1945-1956 były dla Kościoła katolickiego okresem najdotkliwszych prześladowań komunistycznych. Według wstępnych ustaleń w więzieniach znalazło się wówczas około 25 księży i kleryków z diecezji katowickiej. Podobne represje spotykały również zakonników pracujących na tym terenie lub pochodzących z Górnego Śląska (np. chrystusowiec ks. R. Marszałek, oblat o. M. Górnik, franciszkanin o. I. Grzyska). Zadaniem dla historyków pozostaje ustalenie pełnej listy prześladowanych zakonników.

Represje wobec kapłanów przez kolejne lata rządów komunistów przybierały przede wszystkim charakter szykan administracyjnych, chociaż jeszcze na początku lat sześćdziesiątych za rzekome nadużycia przy budowie kościołów aresztowano i skazano dwóch chorzowskich proboszczów - Karola Nawę i Konrada Szwedę. W tym czasie nastąpiło także uwięzienie wybitnego śląskiego kapłana, założyciela ruchu "Światło-Życie", ks. Franciszka Blachnickiego, a powołana przez niego Centralna Krucjata Wstrzemięźliwości została rozwiązana. W późniejszym okresie spotkało go jeszcze wiele innych szykan, zdarzenia te wpisują się jednak w system kolejnych lat walki z Kościołem.

Wystawa stanowi próbę zasygnalizowania rozległego problemu represji wobec śląskiego duchowieństwa: kapłanów diecezjalnych i zakonników wywodzących się stąd lub pracujących na tym terenie. Podstawę prezentowanej dokumentacji stanowią zbiory udostępnione głównie przez parafie, ale autorzy wystawy mają również świadomość, że wiele dokumentów nie zostało jeszcze zbadanych.

Wystawę pod honorowym patronatem abp. Damiana Zimonia otwarto 21 marca br. w Muzeum Historii Katowic. W wernisażu wzięli udział m.in. represjonowani w tym okresie: ks. Teodor Lichota, pan Teodor Musialski, członek Sodalicji Mariańskiej, więziony wraz z ks. Leopoldem Pietroszkiem, a także krewni ks. Józefa Pustelnika, ks. Jana Machy, ks. Konrada Szwedy, ks. Józefa Knosały, o. Stanisława Kubisty.

Ekspozycja czynna jest do 30 kwietnia br.

Andrzej Krajewski, OBEP IPN Wrocław
NIE O TAKĄ POLSKĘ WALCZYŁ

Mieczysław Bujak, żołnierz AK, armii amerykańskiej i WiN. Także oficer "ludowego" Wojska Polskiego. Młody człowiek o życiorysie niezwykłym, a zarazem typowym dla tamtej epoki. 30 marca 2001 r., pół wieku po wykonaniu na nim kary śmierci we wrocławskim Arsenale, otwarto wystawę o jego życiu.

"Walczyliśmy o nową Polskę, Polskę dla wszystkich..." - powiedział w trakcie swojego procesu por. Bujak, te słowa stały się także tytułem wystawy zorganizowanej przez Oddziałowe Biuro Edukacji Publicznej IPN. Na samą ekspozycję, która potrwa do 20 kwietnia, składają się zdjęcia, pamiątki i dokumenty, w większości zgromadzone przez siostrę bohatera - Teresę Błaszczak.

Młodszy od "Kolumbów"

Mieczysław Bujak urodził się w 1926 r. w Krakowie. Jego ojciec, legionista, a później znany piłkarz Wisły Kraków, wychował syna na gorącego patriotę. Już w latach trzydziestych młody Mieczysław Bujak działał w ZHP. Po wybuchu wojny tacy jak on pierwsi garnęli się do konspiracji. W 1942 r. został żołnierzem AK, kolportował też prasę podziemną. Rok później otrzymał przydział do grupy bojowo-dywersyjnej "Żywiciela". Od czerwca do sierpnia 1944 r. był dowódcą drużyny w zgrupowaniu partyzanckim AK Kampinos. Ze swoim oddziałem przedzierał się z puszczy do powstania warszawskiego, by w końcu walczyć w szeregach Oddziałów Specjalnych "Jerzyki". Po kapitulacji powstania Mieczysław Bujak trafił do stalagów XI A Altengrabov i XI B Fallinghostel. Uwolniony przez wojska amerykańskie, zgłosił się na ochotnika do armii Stanów Zjednoczonych. Od kwietnia do września 1945 r., jako żołnierz jednostki pancernej 3. Armii, brał udział w walkach na terenie Czech.

Powrót do Ojczyzny

Nowa sytuacja w Polsce i przejmowanie całej władzy przez komunistów nie wywołało zachwytu Mieczysława Bujaka. Gdy tylko wrócił do kraju, wstąpił do oddziału partyzanckiego WiN kpt. Mariana Bernaciaka "Orlika", działającego na terenie powiatu puławskiego. Po rozwiązaniu oddziału, pomimo antykomunistycznych poglądów, zgłosił się ochotniczo do "ludowego" Wojska Polskiego. Od października 1946 r. służył jako strzelec w 10 DP. Wkrótce jednak skierowano go do Oficerskiej Szkoły Piechoty nr 1 w Krakowie (od 1947 r. we Wrocławiu). Ukończył ją w 1948 r. i przez następny rok pełnił funkcję dowódcy 7. kompanii w jednostce Warszawa Praga. Nadal jednak otwarcie przyznawał się do akowskiej przeszłości i krytycznie wypowiadał o otaczającej go rzeczywistości. Młodym, popularnym wśród podchorążych porucznikiem szybko zainteresowała się komórka Informacji Wojskowej. Aresztowano go w sierpniu 1950 r. pod zarzutami: udziału w nielegalnej organizacji WiN, gromadzenia broni i prowadzenia wśród podchorążych agitacji antypaństwowej. Jak wspomina obserwująca proces Mieczysława Bujaka protokolantka Janina Baździak, do końca chronił on współoskarżonych i całą winę brał na siebie. 25 kwietnia 1951 r. Wojskowy Sąd Okręgowy nr IV we Wrocławiu skazał go na dwukrotną karę śmierci, inni więźniowie otrzymali jedynie kilkuletnie wyroki. 26 czerwca NSW utrzymał wyrok śmierci w mocy. 20 sierpnia Bierut nie skorzystał z prawa łaski. Egzekucję wykonano 30 sierpnia 1951 r. o godz. 20.00 w więzieniu przy ul. Kleczkowskiej we Wrocławiu.

Piotr Szubarczyk, OBEP IPN Gdańsk
"PÓŁKOWNIK" III RZECZYPOSPOLITEJ?

List do syna, film dokumentalny Iwony Bartólewskiej, jest "półkownikiem". Przyczyną, dla której telewizja publiczna nie może go pokazać, jest kruczek prawny zastosowany przez negatywnego bohatera filmu. 

Jest nim Jerzy V., zabójca dowódcy oddziału partyzanckiego Antoniego Żubryda i jego żony Janiny, prawdopodobnie konfident UB, później współpracownik SB i reżyser filmów propagandowych dla wytwórni "Czołówka". Jerzy V. zmienił wcześniejszą decyzję i nie zgodził się na wykorzystanie w filmie swego listu do syna Żubrydów, Janusza. Uznał bowiem, że jest to utwór literacki, który jest jego własnością i za który producent nie zapłacił mu honorarium. Ponieważ cała kompozycja tego wstrząsającego filmu opiera się na cytatach z owego listu, nacechowanego cynizmem i odzwierciedlającego mentalność zabójcy, trzeba czekać na wyjaśnienie aspektów prawnych tej absurdalnej sytuacji. Czy list Jerzego V. do Janusza Żubryda jest własnością nadawcy, czy odbiorcy?

Gdańskie OBEP zorganizowało w siedzibie Video Studio Gdańsk, producenta Listu do syna, studyjny pokaz, na który zaproszono młodzież z trzech gdańskich liceów ogólnokształcących. Uczniowie mogli się też zapoznać z publikacjami prasowymi na temat sprawy Żubryda, wysłuchali odczytu o zbrojnej konspiracji niepodległościowej po 1945 r., mieli okazję rozmawiać z reżyserem, przedstawicielem konspiracji niepodległościowej, dziennikarzami, pracownikami OBEP i prokuratorem IPN. Wypowiedzi uczniów koncentrowały się wokół problemów etycznych sprawy Żubryda.

Niezależnie od intencji OBEP prezentacja wpisała się w sejmowy spór wokół ustawy o stowarzyszeniu WiN. Artur Górski w felietonie zamieszczonym w "Życiu na Fali" napisał: "Życie pisze celne pointy. Dzień po debacie [sejmowej] w Video Studio Gdańsk z inicjatywy Instytutu Pamięci Narodowej odbył się pokaz filmu List do syna. Okazuje się, że w III RP próby wyjaśnienia powojennych losów napotykają opór".

List do syna będzie jeszcze kilkakrotnie pokazywany uczniom zainteresowanym historią najnowszą, zarówno z Trójmiasta, jak i z innych miast na terenie oddziału gdańskiego. Film mogą wypożyczać inne Biura Edukacji Publicznej. Kontakt - tel. (0-58) 511 06 25. 

Janusz Marszalec, Piotr Szubarczyk, OBEP IPN Gdańsk
ODKRYCIE UBECKICH KAZAMATÓW W GDAŃSKU 

W Gdańsku dokonano sensacyjnego odkrycia. Odnaleziono wejścia do pawilonu VI gdańskiego aresztu śledczego, w którym w latach czterdziestych przetrzymywano żołnierzy antykomunistycznego podziemia niepodległościowego. W pawilonie pod budynkiem aresztu mieściła się również sala straceń, gdzie zamordowano m.in. dwóch partyzantów z oddziału legendarnego mjr. Zygmunta Szendzielarza, "Łupaszki". Na prośbę pionu śledczego Oddziału IPN w Gdańsku rozpoczęło się odgruzowywanie kazamatów, zasypanych na początku lat sześćdziesiątych. Na razie zdołano dotrzeć do trzech cel więziennych i pomieszczenia, które było najprawdopodobniej karcerem. 

"ŻOŁNIERZE WYKLĘCI" NA POMORZU

Oddziałowe Biuro Edukacji Publicznej przygotowuje wystawę poświęconą "żołnierzom wyklętym". Bohaterami będą partyzanci szwadronów V Wileńskiej Brygady AK dowodzonej przez mjr. Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę". 

Od wiosny do jesieni 1946 r. "Łupaszko" działał w Białostockiem, na Warmii oraz na Pomorzu Gdańskim i środkowym. Okres ten jest stosunkowo dobrze znany z licznych relacji, m.in. z wydanej w 1999 r. (wyd. II - 2000 r.) wspomnieniowej książki Olgierda Christy "Leszka" - U Szczerbca i Łupaszki. Jej autor jest jednym z dwóch ostatnich żyjących dowódców polowych "Łupaszki".

Wystawę zaplanowano na wrzesień. Zostanie otwarta w Gdańsku, w Dniu Podziemnego Państwa Polskiego. Będzie też prezentowana w większych ośrodkach na terenie działania 5 WBAK. Gdański OBEP zaplanował w tym samym czasie także inne przedsięwzięcia edukacyjne i popularyzatorskie, wzmacniające efekt wystawy: pakiet edukacyjny o szwadronach "Łupaszki" dla uczniów szkół średnich, osobny pakiet poświęcony 17-letniej sanitariuszce Danucie Siedzikównie "Ince", straconej w piwnicach aresztu w Gdańsku 26 sierpnia 1946 r., konferencję dla nauczycieli historii i innych przedmiotów humanistycznych oraz sesję naukową. Szwadrony "Łupaszki" zostaną pokazane w szerokim kontekście ówczesnej zbrojnej konspiracji niepodległościowej. Cel edukacyjny to próba odpowiedzi na pytanie, co skłoniło młodych ludzi do pozostania w lesie mimo zakończenia wojny, wyrzeczenia się marzeń o rodzinie, o spokojnym życiu; jak zachowuje się człowiek postawiony w sytuacji granicznej, ekstremalnej; na czym polegał tragizm sytuacji "żołnierzy wyklętych". 

PRZEWODNIA SIŁA NARODU
O ROBOTNIKACH W PRL Z HISTORYKAMI
ŁUKASZEM KAMIŃSKIM i STANISŁAWEM
JANKOWIAKIEM ROZMAWIA BARBARA POLAK



B.P. - Wychowałam się w PRL. I w zasadzie niewiele potrafiłabym powiedzieć o klasie robotniczej. Mogłabym próbować ją opisać, ale byłby to opis fragmentaryczny i niezbyt głęboki. Pomówmy więc o peerelowskiej klasie robotniczej, jej rodowodach, zróżnicowaniu, losach. Przede wszystkim chciałabym, żeby nasza rozmowa pokazała wzajemne relacje między władzą a robotnikami; wszakże to robotnicy byli ideowymi bohaterami nowego systemu społecznego.

Ł.K. - W pierwszym okresie państwa ludowego robotnicy stanowią mniejszość zarówno w elitach partyjnych, jak i w elitach Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, ówczesnych najważniejszych organów w państwie. Według klasyfikacji marksistowskiej, znacznie więcej w tych miejscach jest osób pochodzenia drobnomieszczańskiego, burżuazyjnego. Taka struktura była jeszcze w KPP, robotnicy w elitach tej partii stanowili mniejszość. Liczba ta się waha od kilkunastu procent w latach czterdziestych do maksymalnie dwudziestu kilku procent. W 1945 r. jest w Polsce niewiele ponad milion robotników, zdecydowanie mniej niż przed wojną. Są skoncentrowani w dawnych regionach przemysłowych, najważniejsze ośrodki to Górny Śląsk, województwo krakowskie, kieleckie i przede wszystkim Łódź, która w latach czterdziestych będzie odgrywać szczególną rolę.
S.J. - Należy pamiętać, że w latach 1945 i 1946 klasa robotnicza jest w miarę jednorodna. Jest to przedwojenna klasa robotnicza, grupa z tradycjami. Widać to na przykładzie "Cegielskiego" w Poznaniu. "Cegielski" przed wojną stanowił arystokrację robotniczą. Te środowiska są jeszcze zamknięte, nie ma napływu nowych ludzi. Jeśli kiedykolwiek w PRL ta grupa była jednolita, to właśnie w tym pierwszym okresie. Później, na skutek ideologicznie motywowanej (jeśli klasa robotnicza jest przewodnią siłą narodu, to musi być najliczniejsza) przebudowy struktury społecznej, nastąpiła zmiana - drogą awansów i przemieszczeń na inne stanowiska. Tak było m.in. w okresie planu sześcioletniego.
Ł.K. - W latach 1945-1948 widać wyraźnie, że tam, gdzie są stare ośrodki, gdzie nie nastąpiły migracje, czyli stabilizacja struktur społecznych wśród robotników jest znaczna, tam więcej jest strajków. Najwięcej strajków występowało w Łodzi, bo tam był statystycznie najwyższy, ponaddziesięcioletni, staż pracy w jednym zakładzie. Strajki wybuchają pod koniec marca 1945 r.

B.P. - Z jakiej przyczyny?

Ł.K. - 75 proc. strajków w tym okresie miało tło ekonomiczne - złe zaopatrzenie, opóźnianie wypłat, niskie wypłaty, niskie podwyżki płac, ale pojawiają się hasła polityczne. Do 1947 r. strajki mają bardzo burzliwy przebieg: towarzyszą im wiece, na które przyjeżdżają przedstawiciele partii, czasami wojska i administracji państwowej. Padają hasła: jak nie umiecie rządzić, to oddajcie władzę Mikołajczykowi. Podtekst polityczny staje się dość wyraźny. Było kilka fal strajkowych: pierwsza - jesień 1945 r., kolejna - cała wiosna 1946 r., z kulminacją w maju 1946 r., kiedy wybuchło ponad sto strajków w całym kraju.
Są długotrwałe i kończą się lokautami.

B.P. - Jak władze reagują na strajki?

Ł.K. - Tutaj pojawia się zjawisko zmiany struktury klasy robotniczej. Władza dość szybko dochodzi do wniosku, że najskuteczniejszą metodą, oprócz typowych represji, czyli aresztowania, niekiedy procesów (rzadko, bo to jednak burzyłoby oficjalny obraz klasy robotniczej jako popierającej władzę), jest zniszczenie struktury społecznej w fabrykach. Zastosowano lokauty i masowe zwolnienia z pracy. Fabryka Poznańskiego w ciągu trzech lat strajkowała kilkanaście razy, potem przestała strajkować. Głównie dlatego, że za każdym razem zwalniano odpowiednią grupę osób, pojawiali się całkiem nowi ludzie, którzy nie znali się nawzajem. W tych warunkach skrzyknąć się na strajk było znacznie trudniej.
S.J. - O ile w 1945 r. wiele rzeczy można było usprawiedliwiać niedawną wojną, o tyle w 1946 r. powoli zaczyna odradzać się życie gospodarcze. I ujawnia się indolencja władzy. Już nie można powiedzieć: brakuje wszystkiego, bo jesteśmy po wojnie.
Starzy robotnicy dostrzegają brak organizacji i to ich denerwuje. Nasilają się strajki.
W Polsce trwa walka polityczna, nie możemy o tym zapominać. Walka o władzę i walka o eliminację opozycji. Gomułka powiedział: władzy raz zdobytej nie oddamy nigdy, a Osóbka-Morawski dorzucił: nie jesteśmy głupsi od sanacji, więc wyborów też nie przegramy. Ludzie wiązali nadzieje z Mikołajczykiem, nie tylko wieś. Popierała go duża część zakładów, stara kadra klasy robotniczej również. Stłumienie dążeń do ewentualnych zmian politycznych nie jest proste. Władza postrzegała te świadome grupy robotników jako przeciwnika, a przynajmniej niepewnego sojusznika. W 1945 r. komuniści byli zdumieni. Tłumaczyli robotnikom: teraz fabryki są wasze, więc strajkujecie sami przeciw sobie, a Hilary Minc przypominał powiedzonko o synu, który postanowił odmrozić uszy na złość tacie.
W 1946 r. władza zaczyna się uczyć, jak radzić sobie ze strajkami. Już wie, że w grę wchodzi tylko realna siła. We wrześniu 1947 r. wybucha ostatni wielki strajk w Łodzi, strajk powszechny, bardzo dziwny. Zaczęło się od podniesienia norm, od podniesienia liczby maszyn, które ma obsługiwać jedna robotnica. W fabryce Poznańskiego z tego powodu doszło do bójki z aktywistą PPR. Natychmiast wybucha strajk, do którego przyłącza się całe miasto. Władza jest bardzo zaskoczona, jej przedstawiciele idą do innych zakładów i pytają: jakie są postulaty? Nie ma żadnych postulatów, panuje głuche milczenie. To już nie są te głośne strajki. Jedyne, co mają do powiedzenia to, że "jak ruszy Poznański, my też wrócimy do pracy".

B.P. - Klasyczny przykład strajku solidarnościowego.

Ł.K. - Tak, zresztą 25 proc. strajków miało tło solidarnościowe: w obronie osób aresztowanych, zwalnianych z pracy, czasem w obronie dyrekcji. Tu znowu przykład łódzki - strajk w obronie byłych właścicieli fabryk, z żądaniami zwolnienia ich z więzienia lub przydzielenia im kierowniczych stanowisk w tych zakładach.
S.J. - W pierwszym okresie władza nakręcała strajki przeciw powrotowi dawnych właścicieli, żeby ułatwić sobie proces nacjonalizacji. Jakiejś części załóg mogło się to podobać, ale jak potem się okazało, że ta fabryka nie funkcjonuje tak jak przed wojną, zaczynają się strajki w obronie poprzedniego właściciela. To ważne przewartościowanie. Ciągle mówimy o tej starej klasie robotniczej, świadomej swoich celów.
Lata 1947, 1948 są przełomem, bo zaczyna się napływ ludzi z awansu, których wyciąga się ze wsi, przemieszcza do fabryk i robi się z nich robotników. Starzy robotnicy odnoszą się do nich z wielką rezerwą, chociażby tylko że względu na niski poziom ich kultury technicznej. Nie są partnerami, ale niewykwalifikowaną masą. W takich mieszanych załogach porozumienie jest bardzo trudne, oni przecież wchodzą w obce środowisko, gdzie na razie stanowią mniejszość. Dodatkowo mają świadomość, że to środowisko nie jest przyjazne, że będzie ich postrzegało jako swego rodzaju intruzów, gorzej przygotowanych do pracy. Zjawisko to będzie się pogłębiało w miarę antagonizowania tych grup przez władzę.

B.P. - A gdzie sojusz robotniczo-chłopski?

Ł.K. - Skoro mówimy o sojuszu robotniczo-chłopskim we władzy, to była fikcja, bo jeśli w ogóle ktoś, to tylko robotnicy mieli pewien udział we władzy. Gdy porównamy skład władz partyjnych (niekoniecznie najwyższego szczebla), elit rządzących, okaże się, że nawet w komitetach gminnych robotnicy stanowią 80 proc., a chłopi zaledwie 15 proc. Robotnicy na pewno nie mieli takiego poczucia - które było silne na wsi - odsunięcia od władzy. Jeśli można mówić o jakimś awansie, to dotyczyło to tylko miast. Chłopi praktycznie nie awansowali, nawet na najniższych szczeblach władzy.
W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych ze wsi do miast trafiają nastolatki, dwudziestolatki. Trafiają do domu młodego robotnika, gdzie panują straszliwie prymitywne warunki bytowe, barłogi, fatalne wyżywienie, brak jakiejkolwiek higieny. To skutkuje masowym alkoholizmem, rozpasaniem seksualnym. Tak wyglądały tzw. hotele robotnicze. Upadek moralny, alkoholizm i zjawisko chuligaństwa. Ludzie nie mają absolutnie nic do roboty poza pracą fizyczną. To jest pustynia. Z czasem próbuje się organizować jakieś życie kulturalne, ale nie na dużą skalę.
Drugi etap następuje wtedy, kiedy ci ludzie dojrzewają i zakładają rodziny. Pod koniec 1955 r. podnosi się standard życia. Inwestuje się w budownictwo mieszkalne. Pojawia się etap stabilizacji życiowej i wtedy w ludziach odżywają wartości, które wynieśli ze wsi. Mamy do czynienia z rekatolizacją klasy robotniczej. Polska klasa robotnicza w okresie międzywojennym i tuż powojennym była zlaicyzowana, dotyczy to zwłaszcza działaczy PPS, związków zawodowych. Młodzi chłopcy i młode dziewczyny, którzy w latach pięćdziesiątych w Nowej Hucie oddawali się chuligaństwu, alkoholizmowi itd., już w 1960 r. walczą o krzyż i o budowę kościoła.
S.J. - Dorzuciłbym tu jeszcze to, co z namysłem, czy przez przypadek, władzy wyszło - rozbijanie więzi środowiskowych i pokoleniowych - bunt przeciwko starym, bo starzy nie mają racji.
To naturalny proces wśród młodzieży. Tak rozumują ludzie rzuceni w zupełnie obce środowisko - my mamy rację, my rozwalimy ten stary świat i zbudujemy nowy. Na początku to mogło działać. Nie mieli życia kulturalnego, ale na początku chyba nie mieli też i takich potrzeb. Z czasem obydwa pokolenia zbliżają się do siebie.

B.P. - Jak wygląda proces rzeczywistego uwiedzenia przez komunizm, mierzony np. procentem upartyjnienia środowiska robotniczego?

Ł.K. - Od zjednoczenia do 1956 r. nie następuje jakiś gwałtowny wzrost liczby robotników w partii. Jest to okres stabilizacji. Wróćmy jednak do elit. Elity centralne nadal są hermetycznie zamknięte. Dopisuje się do nich przodowników pracy, ale to jest zabieg propagandowy. Elity lokalne (to jest ciekawy problem) zamykają się na robotników. Systematycznie zmniejsza się liczba robotników we władzach. Niektórzy robotnicy są przenoszeni na stanowiska urzędnicze. Statystycznie obniża się liczba robotników czynnych we władzach. Władza to dostrzega i w latach pięćdziesiątych kilkakrotnie dochodzi do przymusowego awansowania robotników - przychodzi polecenie do Komitetu Wojewódzkiego, że należy awansować konkretną liczbę, rzędu tysiąc na województwo, robotników na stanowiska kierownicze. W ten sposób slogan o awansie stał się rzeczywistością, a z drugiej strony postarano się o przywrócenie takiej struktury władzy, w której robotnicy mają zauważalny udział. W wymiarze jednostkowym dochodzi wręcz do tragedii ludzkich. Z województwa do każdego powiatu, do każdego większego zakładu trafia dyrektywa - pięć, sześć osób trzeba awansować na stanowiska kierownicze, ale bez jakiegokolwiek związku z kompetencjami. Przeszeregowanie jest wykonywane mechanicznie i bardzo często kończy się tym, że po pół roku trzeba te osoby odwoływać, bo się nie sprawdzają.
Ich tragedia polega na tym, że w tym czasie zostały znienawidzone przez swoich kolegów z pracy. I nie tylko z tego powodu, ale i z powodów formalnych nie mogą wrócić do środowiska robotniczego. Potem przesuwa się te osoby na niższe stanowiska urzędnicze, byle tylko się ich pozbyć.

B.P. - Robotnicy przedwojenni wiedzieli, co to bezrobocie, i wyobrażam sobie, że mogli odczuwać pewien lęk w chwili np. podejmowania decyzji o strajku. Czy wizja bezrobocia, która dzisiaj jest przekleństwem, mogła stanowić biczyk na niepokornych?

Ł.K. - Trzeba pamiętać, że mitem jest, iż w Polsce Ludowej nie było bezrobocia. W latach czterdziestych panowało ogromne bezrobocie, w niektórych miejscowościach nawet kilkudziesięcioprocentowe, znacznie wyższe niż dziś. To jest taki paradoks - w latach pięćdziesiątych czy siedemdziesiątych, w drugim etapie industrializacji, cały czas powtarzano, że na wielkich budowach brakuje rąk do pracy - ale to nie znaczy, iż nie było bezrobocia. W niektórych regionach występowało ono nieustannie. Z drugiej strony, zwłaszcza w latach pięćdziesiątych, istniała ogromna fluktuacja zatrudnienia. To jest kolejny element procesu zrywania więzi. Były zakłady, w których fluktuacja w skali zakładu przekraczała sto procent. W ciągu roku wymieniała się prawie cała załoga. Robotnik zdawał sobie sprawę, zwłaszcza gdy miał jakiekolwiek kwalifikacje, że wyjedzie w inne miejsce i znajdzie pracę. Paradoks polegał na tym, że jednocześnie istniało bezrobocie i zapotrzebowanie na siłę roboczą.
S.J. - Dodałbym tutaj, że jeśli ten bicz rzeczywiście działał, to wśród tzw. młodych robotników. Oni mogli się czuć zagrożeni. Starzy robotnicy mieli inną świadomość, inne horyzonty. Ale najgorszy był strach nie przed bezrobociem, ale strach wynikający z przekonania, że ta władza jest wszędzie, wie wszystko. To był strach przed czymś nieokreślonym. Przełomem będzie dopiero początek 1954 r., kiedy powoli zaczyna padać mit, że "oni" mogą wszystko.
Ł.K. - Trzeba pamiętać, że od 1947 r. urzędy bezpieczeństwa tworzą tzw. referaty ochrony, czyli swoje ekspozytury w zakładach pracy. Właśnie w zakładach pracy była najbardziej rozbudowana sieć agenturalna, poza tym jeszcze w środowiskach PSL, byłego podziemia. Środowisko robotnicze było bardzo intensywnie inwigilowane przez władze, nawet nie po to, żeby je kontrolować, tylko żeby zastraszać. W zakładach pracy wiedziano, kto jest z urzędu bezpieczeństwa. Mimo to istniały pewne formy oporu - ktoś coś powiedział, jakiś dowcip polityczny, napisał w toalecie hasło przeciwko Stalinowi. Bardzo dużo tych haseł spotykano w zakładach pracy. Referat ochrony szukał sprawcy. I taka osoba znikała.

B.P. - Znikała i co?

Ł.K. - Znikała z pola widzenia. Była aresztowana, stawała przed wojskowym sądem rejonowym i dostawała dwa, trzy lata więzienia. W opinii powszechnej ten ktoś po prostu znikał. Był człowiek, nie ma człowieka. Czasami ogłaszano procesy pokazowe, zwłaszcza sabotażystów. Trzeba pamiętać, że kolejnym elementem tego strachu była psychoza sabotażu i szpiegomania. Coś się psuje, jakaś śrubka w maszynie - trzeba znaleźć sabotażystę. Zapadały bardzo okrutne wyroki, wykonywano kary śmierci. Organizowano procesy pokazowe, które skutecznie zastraszały ludzi.

B.P. - Tym skuteczniej, że w środowiskach przemysłowych pojawiła się nowa grupa - chłoporobotnicy.

S.J. - Ta zupełnie nowa kategoria w tzw. klasie robotniczej - chłoporobotnicy - pojawia się, i to na dużą skalę, pod koniec lat czterdziestych. To są ludzie trochę związani z danym zakładem, ale nie do końca. Kończą pracę, potem szybko wracają do domu i pracują na tym swoim kawałku ziemi. Stanowią zupełnie inną kategorię robotników. Są ludźmi bardziej zależnymi.
Ł.K. - Wykorzystywano ich np. w procesie kolektywizacji wsi, można było ich szantażować, że stracą pracę, a z ziemi nie byli w stanie wyżyć. Byli zaczynem dla spółdzielni - chłoporobotnik, milicjant, jakiś urzędnik - mieli niewiele ziemi i łatwo ich było do tej spółdzielni przymusić.

B.P. - Umiera Stalin, pierwszym sekretarzem PZPR zostaje Władysław Gomułka. Nadchodzi rok 1956.

Ł.K. - Jeśli mówić o genezie 1956 r., to przede wszystkim należy prześledzić skutki planu sześcioletniego. W ciągu sześciu lat liczebność klasy robotniczej wzrasta dwukrotnie. To są zupełnie inni, nowi ludzie. Z kolei obniża się realny dochód, który był i tak nędzny. W 1948 r. przeciętny dochód robotnika ledwo przekroczył 50 proc. dochodów z 1938 r. w wartościach realnych, a w okresie planu sześcioletniego obniżył się jeszcze o kilka procent. Oczywiście, funkcjonuje przekonanie, że przed wojną było lepiej, ale nie to jest ważne. Istnieje pełna niezgodność między propagandowymi deklaracjami władzy, która dba o robotników, żyjących nieomalże w raju, a brutalną rzeczywistością. Wczesne lata pięćdziesiąte to okres, kiedy ludzie po prostu cierpieli głód. W 1951 r. pojawia się ogromna fala strajków wynikających stąd, że w niektórych miastach przez trzy miesiące nie było dostaw mięsa. Rzecz jasna, można było kupić mięso pokątnie od chłopa, ale byli ludzie, którzy przez kilka miesięcy nie jedli mięsa. W 1953 r. wystąpiły kłopoty z chlebem, bo skumulują się błędy wobec wsi, związane między innymi z kolektywizacją i niszczeniem kułaków, czyli niszczeniem gospodarstw towarowych, które dawały produkcję na rynek. Rok 1953 jest pod tym względem rokiem kryzysowym, nie 1956 r. Wtedy rzeczywiście było najgorzej.

B.P. - Czy władza próbowała kontrolować, kogo, jak i w co zaopatrywać? Czy były takie strategiczne miejsca, Górny Śląsk, Poznań?

Ł.K. - Nie.

B. P. - Czyli władza niczego nie uprzedzała swoimi działaniami dystrybucyjnymi.

Ł.K. - Władza dbała tylko o swoich ludzi, o kadry, które miały być wierne.

B.P. - Jednym słowem, władza nie bała się robotników.

Ł.K. - Myślę, że jej zabrakło wyobraźni. Chociaż zawsze była reakcja na brak dostaw żywności, zawsze towarzyszyła temu fala strajków. Brakowało mięsa - pojawia się fala strajków. Niektóre były bardzo duże, jak w Żyrardowie. Władza wtedy wprowadza kartki na mięso, żeby jakoś opanować sytuację i ulepszyć system dystrybucji. Później, w mniejszych miejscowościach, np. w Pabianicach, są kłopoty z chlebem. Dochodzi do tego, że ludzie z kolejek napadają na samochody, na furgonetki, które przewożą chleb. Sytuacja w jakimś sensie wymyka się spod kontroli, bo dochodzi do "zamieszek ulicznych". Wszystko to działo się na zasadzie reakcji. Jeśli ważny zakład strajkował, to sytuacja okresowo się poprawiała, ale to nie znaczy, że jakieś ośrodki przemysłowe były uprzywilejowane, stale miały lepiej. Działano doraźnie tylko po to, żeby był spokój.
S.J. - Przyjrzyjmy się propagandowej wizji planu sześcioletniego i rzeczywistości. Na przykładzie Poznania widać, że w latach czterdziestych przyjmowano tłumaczenie, iż kłopoty wynikają że zniszczeń wojennych itd. Później mamy do czynienia ze świadomą, planową polityką inwestycyjną, która ma w ciągu sześciu lat zbudować podstawy socjalizmu, dać wysoki, przynajmniej propagandowo, poziom życia i start do jeszcze lepszego jutra. Efekt tej polityki jest taki, że wykonywanie planów produkcyjnych rwie się notorycznie, już od mniej więcej 1953 r., na skutek błędów popełnianych w organizacji pracy. Nie sposób prowadzić normalnej produkcji. "Cegielski" jest dobrym przykładem, bo zmuszono go do kooperowania z masą zakładów, przy czym pełna zależność od ministerstwa przemysłu maszynowego czy hutnictwa powodowała, że zakład nie miał swobody w doborze kooperantów. Wszystko szwankuje, rozłazi się transport. Nie sposób wykonać planu, a jak się nie wykona planu, to nie ma premii za wykonanie i zostaje licha pensja, która nie starcza na przeżycie miesiąca. A do tego znika strach. Dopóki jeszcze panował mit, że władza wie i może wszystko i jej eksponentem jest UB, można było mieć nad ludźmi kontrolę. Od 1954 r. rodzi się problem. Zaczyna się szeptanie w zakładach pracy: zauważanie błędów, braków. To jest szeptanie, nie krzyk. Coraz śmielej jednak zaczyna się mówić o bolączkach i absurdach fatalnej organizacji produkcji, niekompetencji ludzi rządzących zakładem. W końcu oni mówią: no nie, tak dalej być nie może, bo nie do tego zmierzaliśmy.
Ł.K. - Warto dodać, że dochodzi do tego zwykłe zmęczenie, bo jeśli plan się rwał, to pracowano po dwanaście godzin, nierzadko - dwadzieścia cztery godziny. Przez całą dobę ludzie nie odchodzili od maszyn, a jeśli pracowali osiem, dziesięć czy dwanaście godzin, to później było szkolenie polityczne.
S.J. - Zaczyna się swego rodzaju polityczne dojrzewanie tych grup zawodowych. To jest powolny proces, który wcale nie przyniesie efektów w 1956 r., bo nie byłoby tego flirtu z Gomułką, nie byłoby wiecu poparcia na chyba największą w PRL skalę. Zaczyna kiełkować świadomość, że system nie jest dobry, skoro tak wielu rzeczy nie potrafi załatwić. Robotnicy "Cegielskiego" mówią - kapitaliści dawali sobie radę z kooperacją, a my w swoim państwie nie możemy sobie z tym poradzić.
Ł.K. - Dojrzewanie do całkowitej negacji systemu jest bardzo długie. Można powiedzieć jeszcze o innym dojrzewaniu, które jest związane z wymianą pokoleń. W latach sześćdziesiątych do zakładów wchodzą ludzie już całkowicie ukształtowani w tym nowym systemie. Widać to bardzo wyraźnie w 1970 r., czego na taką skalę jeszcze nie ma w 1956 r. - ludzie mówią: my jesteśmy klasą robotniczą. Jesteśmy najważniejsi. Strzały w grudniu na Wybrzeżu wywołały w całym kraju olbrzymie oburzenie. Dlaczego władza morduje klasę robotniczą? Władza niechcący zbudowała w tych ludziach ogromne poczucie własnej wartości, przekonała, że klasa robotnicza jest najważniejszym elementem w życiu społecznym i politycznym kraju. To zaprocentuje w sierpniu 1980 r.

B.P. - Czy Poznań 1956 r. był największym zrywem robotniczym?

S.J. - Tak, to był zryw na masową skalę. Do tej pory spekulujemy, ile osób znalazło się w tym czasie na ulicy, ale to nie jest dobre kryterium. Nawet jeśli ustalimy, że manifestowało na ulicach miasta 150 ty.s ludzi (nie wydaje mi się to zresztą możliwe, ale niech to będzie 100 tys.), to nie jest żadną miarą.
Poznań był pierwszym na taką skalę świadomym działaniem robotników, i to prawie ze wszystkich zakładów miasta. Poznań pokazał efekt dojrzewania do przekonania, że tylko w grupie, że tylko razem jesteśmy w stanie coś na władzy wymusić.

B.P. - Przypomnijmy najważniejsze hasła Czerwca.

Ł.K. -- Można zaobserwować bardzo wyraźną ewolucję haseł i postaw - w ciągu dwóch dni - od robotniczego protestu po powstanie narodowe. Na początku: chcemy chleba, podwyżki płac itd., za chwilę: wolności i chleba. Pod koniec już nikt nie mówi o problemach ekonomicznych, tylko śpiewa się Rotę, pieśni patriotyczne, krzyczy się: precz z ruskimi kacapami, chcemy niepodległej Polski, precz z komuną itd.
S.J. - Na początku bunt ma podłoże ekonomiczne, wśród postulatów, jakie zgłosiły załogi zakładów pracy, początkowo nie było haseł politycznych. Obserwujemy jednak błyskawiczną ewolucję postaw. Od klasycznych postulatów - chcemy chleba, chcemy podwyżki pensji o 30 proc., chcemy obniżki cen, chcemy racjonalizacji norm - do walki zbrojnej. Ciekawa rzecz, kiedy ten bunt i robotniczy protest przeradza się w działania zbrojne, część tzw. starych robotników wycofuje się do zakładów pracy. Oni nie chcą mieć z tym wiele wspólnego. Jeślibyśmy prześledzili liczbę i strukturę wieku aresztowanych, to dominują wśród nich ludzie młodzi. Niesamowitą sprawą jest masowy udział dzieci w Poznańskim Czerwcu. Na niedawno odnalezionych zdjęciach to bardzo dobrze widać. One są wszędzie.
Narasta determinacja, ludzie mają świadomość, że wyjście na ulicę, bunt, ma swoje konsekwencje i że jeśli do końca nie załatwią swoich postulatów, nie wrócą bezpiecznie do domu.
Potem, kiedy rodzi się faza zbrojna, zachodzi bardzo prosta reakcja. Jak się widzi padającą kobietę, dziecko, rodzi się potrzeba odwetu na władzy, na tych, którzy to zrobili. Determinacja narasta. Nienawiść do władzy wtedy się najpełniej uzewnętrzniła. To nie była świadoma walka z władzą w celu obalenia systemu. Już na terenie budynku Komitetu Wojewódzkiego jacyś ludzie odwracają popiersie Lenina, które stało na parterze, żeby wódz nie patrzył na te straszne rzeczy, jakie się tutaj dzieją, nie pozwolono zniszczyć zresztą tego popiersia. Przy gmachu UB, tak przecież znienawidzonym, pojawiają się demonstranci, ale na początku nie obserwujemy odruchów agresji. Wszystko zmienia się w momencie, kiedy padają strzały, wtedy pojawia się nienawiść.
Do niedawna sądziłem, że nienawiść do służby bezpieczeństwa na Węgrzech była taka, że nie sposób było nad tym zapanować. János Tischler, obecny dyrektor ośrodka kultury węgierskiej w Warszawie, a kiedyś szef instytutu powstania węgierskiego 1956 r., powiedział, że gdyby władza wtedy wykazała się odrobiną wyobraźni, podwyższyła płace i poprawiła zaopatrzenie, nie doszłoby do tych tragicznych wydarzeń na Węgrzech. Nie wiem, czy sytuację strajkową w Poznaniu można było załatwić podwyżką płac i poprawą zaopatrzenia. Być może, gdyby władza trafiła w odpowiednim momencie do "Cegielskiego"... W Poznaniu patrzy się na "Ceglorza". Kiedy w 1970 r. "Ceglorz" był spokojny, Poznań był spokojny. Czy gdyby do "Cegielskiego" trafił rozsądny przedstawiciel władzy i powiedział - "dobra panowie, załatwiamy wasze postulaty, dostajecie zwrot podatku, poprawimy zaopatrzenie, dostajecie odzież roboczą itd., podwyższamy wam pensję o sto złotych", czy "Cegielski" zdecydowałby się na wyjście na ulicę? To są spekulacje, dzisiaj uczestnicy protestu twierdzą, że chcieli wywołać rewolucję systemową.

B.P. - Co na to pozostali robotnicy?

Ł.K. - Zanim odpowiem, warto się zastanowić, czy tym wydarzeniom można było przeciwdziałać. Trzeba zwrócić uwagę na to, co się później działo w październiku, kiedy władza "poluzowała". Z jednej strony notuje się sukcesy, Gomułka cieszy się poparciem, ale to było poparcie tylko i wyłącznie dla Gomułki, nie dla całej partii. Z drugiej strony w Szczecinie, Bydgoszczy, Legnicy doszło nawet do ataków na koszary radzieckie, zamieszek ulicznych z bardzo radykalnymi hasłami antykomunistycznymi. Samo poprawienie sytuacji nie do końca wystarczy. Należy zapytać, czy my jesteśmy w stanie rozstrzygnąć, jak silna niechęć do systemu panowała w całym społeczeństwie, nie tylko wśród robotników, i czy to by wystarczyło?
S.J. - Pojawiają się hasła: jak nie załatwicie naszych potrzeb, to zrobimy wam drugi Poznań.
Ł.K. - Od lipca robotnicy w całym kraju wręcz szantażują władzę Poznaniem. To czasami bywa śmieszne, bo takie hasła pojawiają się nawet w dwu-, trzytysięcznych miejscowościach, gdzie oni żadnego Poznania nie są stanie zrobić. Ale w całej Polsce było bardzo wiele przejawów solidarności: ulotki, napisy na murach. O tym się zapomina, że wiele osób zostało skazanych za wyrazy solidarności z Poznaniem.

B.P. - Chciałam zapytać przy tej okazji, jak wyglądał stosunek Kościoła do robotników w ogóle, nie tylko w 1956 r. Czy istnieją jakieś formy duszpasterstwa, sprawowania opieki duchowej?

Ł.K. - Kościół ma w tym okresie tyle problemów z obroną własnego statusu, że nie obserwujemy szczególnego zaangażowania w protesty. Dopiero od połowy lat pięćdziesiątych w Kraśniku Fabrycznym czy w Nowej Hucie, w nowo powstałych ośrodkach, pojawiają się próby dotarcia do tej społeczności, która z założenia była pozbawiona opieki duszpasterskiej. Zresztą trzeba pamiętać, że we wzajemnych stosunkach istniała ambiwalencja. Kościół miał świadomość radykalnego nawet antyklerykalizmu w dużych skupiskach robotniczych, np. w Łodzi. Wyjątkiem był Górny Śląsk. Powojenni robotnicy byli mało religijni. Zbliżenie między Kościołem a robotnikami zaczyna się na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, dojrzewa w latach siedemdziesiątych, a tak naprawdę o sojuszu można mówić dopiero po 1980 r. I jest to oczywiście związane z tym procesem, o którym już mówiliśmy, rekatolizacji miast przez nowych robotników ze wsi, którzy wnoszą elementy tradycyjnego katolicyzmu.

B.P. - Skończył się 1956 r. Na jak długo udało się ułożyć stosunki między władzą a robotnikami?

Ł.K. - Na bardzo krótko. Latem 1957 r. występuje ogromna fala strajków. W Bydgoszczy, w Łodzi i wielu innych miastach stają największe przedsiębiorstwa. W Łodzi mamy słynny strajk tramwajarzy, spacyfikowany przez władzę. W odejściu robotników od Gomułki dużą rolę odegrały czynniki ekonomiczne. Po krótkiej poprawie zaopatrzenia w drugiej połowie lat pięćdziesiątych następuje regres w latach sześćdziesiątych. W 1967 r., po podwyżce ceny mięsa, Gomułka mówi robotnikom na Żeraniu, to ich nie dotyczy, przecież oni i tak nie kupują szynki.
S.J. - Ale po 1957 r. nie obserwujemy już masowych protestów w skali ogólnopolskiej. Władza, świadomie lub nieświadomie, związała ze sobą społeczeństwo (bo trudno tu mówić tylko o klasie robotniczej) tak zwaną małą stabilizacją. Nie jest już tak źle, żeby nie dało się żyć. Teraz pojawia się pokusa, żeby zaakceptować tę rzeczywistość, nie odnosić się do niej w żaden sposób. To na jakiś czas wystarcza. Władza już wie, że nie może zabraknąć chleba. Gomułka może powiedzieć robotnikom Żerania, że podwyżka cen szynki ich nie dotyczy, ale podwyżka ceny zwyczajnej już tak. Władza budując ten układ, czyli stabilizując płace i stabilizując ceny na niezmiennym w zasadzie poziomie (w latach sześćdziesiątych ceny w skali roku rosły o 1-2 proc., czyli w granicach błędu statystycznego), nieświadomie związała się ze społeczeństwem.
Ł.K. - Gomułka osobiście interesował się wielkością produkcji zboża, mięsa. On z pamięci rzucał dane o produkcji rolnej na poziomie powiatu, jakie jest pogłowie bydła, ile zebrano ton zboża. Bardzo tego pilnował. Zdawał sobie sprawę, jak kruchy jest ten układ i jak łatwo można go naruszyć. Lata sześćdziesiąte, ta stabilizacja, to też pokłosie lat stalinowskich, wychowania ludzi w strachu. Nie ma już takiego strachu, ale jednak w jakimś stopniu ludzie nauczyli się pokory i posłuszeństwa. Możemy tu wrócić do problemu strajków. W latach 1963-1964 mamy dwadzieścia strajków rocznie, chociaż nie ma już terroru. Do 1956 r., w okresie największego stalinizmu, nie było roku bez osiemdziesięciu, stu strajków. Ludzie nie protestują, być może nie widzą już sensu protestu, uznając, że to niczego nie zmieni. A poza tym nie są postawieni pod ścianą, to przyniesie dopiero rok 1970.
S.J. - Myślę, że pojawia się element mentalności ciułacza.
Do 1956 r. pensja nie starczała na przeżycie, a więc nie było marzeń o niczym. W latach sześćdziesiątych pensja starcza na przeżycie i nawet troszeczkę można odłożyć, zaczyna się ciułanie na coś, może na wymarzoną pralkę "Franię". Jakiekolwiek drgnienie układu rozwiewa te marzenia. Społeczeństwo ciułaczy nie jest społeczeństwem radykalnym.

B.P. - Wygląda na to, że zapowiada się ład i porządek.

Ł.K. - W latach sześćdziesiątych obserwujemy w zakładach proces stopniowego narastania konfliktu między robotnikami a inteligencją techniczną, której rola się zwiększa. Robotnicy mają olbrzymie poczucie upośledzenia. To są bardzo różne rzeczy - kwestia długości urlopów, innego systemu premiowania, przede wszystkim wysokości zarobków. Poczucie niesprawiedliwości wypływa w bardzo dziwnych momentach, np. w marcu 1968 r., kiedy w zakładach organizuje się zebrania, a robotnicy porzucają ten temat, zostawiają marzec, Żydów i mówią, wykorzystując sytuację, że inteligencja i tak nic nie robi, ma urlopy, ma dobrze, wywyższa się itd. Dopiero z tej perspektywy widać niesamowitość sierpnia 1980 r. - sojuszu mimo niechęci, chyba zresztą wzajemnej, bo inteligencja techniczna często z pogardą traktowała robotników.
S.J. - Mam wrażenie, że ten konflikt był świadomie przez władzę podsycany. Gdy już ktoś został tzw. inteligentem (to było pierwsze pokolenie inteligencji z awansu), mówił, "co tam z robolem będę rozmawiał". Oni stają się kimś i zaczynają gardzić grupą, z której wyszli. Jeszcze im się wydaje, że władza o nich dba, że są uprzywilejowani. Zanim dojdą do wniosku, że robol to człowiek i warto z nim porozmawiać, zanim druga strona zechce zmienić także swoją ocenę owego inteligenta, którego nazywa inżynierkiem, dyrektorkiem itd., zanim zacznie się proces schodzenia się tych dwóch grup, obie strony muszą przezwyciężyć wzajemną niechęć i pogardę.

B.P. - W 1976 r. jest kolejny krach ekonomiczny, władze chcą wprowadzić podwyżkę cen żywności. Rok 1976 pokazał wielkie osamotnienie środowisk robotniczych. Czerwiec 1956 r. miał nie tylko kibiców, skończył się wszakże ogólnonarodowym październikiem.

Ł.K. - W latach siedemdziesiątych w środowiskach robotniczych dominuje już nowe, wychowane po wojnie, pokolenie, które znacznie różniło się od przedwojennej klasy robotniczej. Władza wie, że bardzo łatwo da się tę grupę zantagonizować. Ponadto inteligencja, w tym okresie hołubiona przez władzę, miała zupełnie inne perspektywy. Widziała już, że można funkcjonować inaczej, chociaż jeszcze nie rozumiała, że do tego potrzebna jest jedność środowiska.
S.J. - W porównaniu z początkiem dekady, w drugiej połowie lat siedemdziesiątych klasa robotnicza była bardziej hołubiona przez władzę niż w tym pierwszym okresie. Co więcej, władza kupiła spokój społeczny tym, co robił Gomułka, tylko na większą skalę. O ile Gomułka kupił sobie spokój społeczny zbudowaniem stabilnego układu cena - płaca (mówimy o cenach podstawowych produktów, dla Gomułki to co podstawowe było bardzo wąskim pojęciem), o tyle Gierek, zachowując stabilne ceny, gwałtownie rozbudził apetyty wzrostem płac. Rozbudzono aspiracje. Ludzie zobaczyli, że można żyć inaczej, Gierek pokazał im perspektywę. Zaczęto wyjeżdżać na Zachód. W okresie gomułkowskim wyjeżdżała tylko elita. Wyjazd na Zachód to szansa na błyskawiczne dorobienie się. Jeśli ktoś nie miał zastrzeżeń natury politycznej, dostawał paszport, a gdy udało mu się załatwić jakieś stypendium - np. dwa tysiące marek wystarczało mu na kupno mieszkania (pamiętając o ówczesnych relacjach cen w Polsce i na Zachodzie). Taka perspektywa neutralizuje nastroje inteligencji, a dla robotników następuje okres flirtu z władzą dzięki gwałtownemu wzrostowi stopy życiowej.

B.P. - Młodzi robotnicy w 1976 r. mają jeden cel - żyć wygodnie i bez problemów. Polityka ich nie obchodzi. W trakcie zajść w Radomiu w ciągu kilkudziesięciu godzin stają się dojrzałymi mężczyznami, którzy będą ponosić polityczne konsekwencje swoich czynów przez ładnych parę lat, także w życiu prywatnym.

Ł.K. - Trzeba powiedzieć, że w Polsce Ludowej każde pokolenie (w węższym niż socjologiczne znaczeniu) miało moment swojego dojrzewania. Wróciłbym jeszcze do kwestii kontaktów między robotnikami a inteligencją. To jest okres działalności KOR i nie tylko. Radom 1976 r. był doświadczeniem ważnym zwłaszcza dla inteligencji. Gdy dzisiaj czytamy wspomnienia czy relacje działaczy KOR, ludzi, którzy jeździli bezpośrednio do Radomia i Ursusa, jeszcze dziś widać, jaki oni przeżyli szok. Oni sobie nie zdawali sprawy, w jakich warunkach można mieszkać. Robotnicy to był dla nich całkiem obcy świat, nie bywali w domach robotniczych, nie wiedzieli, jak to wygląda. Zwłaszcza że władza (myślę, że świadomie) dotknęła represjami ludzi najniższego szczebla, na granicy marginesu społecznego. Szok był tym większy. Uświadomiono sobie realia.

S.J. - Dlatego uważam, że 1976 r. jest w sensie mentalnym większym przełomem niż rok 1980.

Ł.K. - Nie zgadzam się, ale zwrócę uwagę na drugi moment, w którym inteligencja styka się z robotnikami, albo raczej robotnicy z inteligencją. W latach siedemdziesiątych następuje odwrócenie procesu, o którym mówiliśmy przy okazji lat sześćdziesiątych. Na większości stanowisk robotniczych, zwłaszcza tych wykwalifikowanych, zarabia się znacznie lepiej niż na dowolnym stanowisku urzędniczym, nauczycielskim itd. Obserwujemy takie niezwykłe zjawisko: pod koniec lat siedemdziesiątych wiele osób z wyższym wykształceniem ukrywa swoje wykształcenie, po to, żeby pracować na budowie i zarobić na mieszkanie, bo nie ma innej możliwości. W skali mikro zawiera się taki sojusz robotniczo-inteligencki. Z drugiej strony ci ludzie też coś wnoszą do tego środowiska - swoją wiedzę, wykształcenie, nawet jakieś ideały. Robotnicy są uświadamiani na różne sposoby. Trzeba pamiętać, że kiedy później powstają wolne związki zawodowe, wychodzi się do nich z pewną ofertą: jak się bronić, jak wykorzystywać struktury zakładowe, nawet te istniejące związki zawodowe. "Robotnik", drugoobiegowe pismo wydawane przez KOR, osiąga kilkadziesiąt tysięcy nakładu. W latach siedemdziesiątych znowu wzrasta liczba strajków, nawet pomijając czerwiec 1976 r. Ta fala jest porównywalna z falą z lat czterdziestych i pięćdziesiątych.
S.J. - Dlatego powiedziałem, że 1976 r. jest większym przełomem niż rok 1980, że dotychczas taki sojusz byłby po prostu niemożliwy, że trzeba było przełamać niesamowite uprzedzenia w stosunku do drugiej strony, żeby zacząć coś wspólnie robić. Nie byłoby sierpnia 1980 r., gdyby nie było tego wzajemnego zbliżenia w 1976 r.
Ł.K. - Ale była to skala mikro, skala jednostkowa. Od 1980 r. można mówić o doświadczeniu ogólnospołecznym.

B.P. - Paradoksalnie, bo przecież nikt wprost nie przyjmował do wiadomości haseł PRL, struktura państwa, może nie od strony ideologicznej, ale funkcjonalnej, zależała od robotników. Robotnicy byli sprawcami toczenia się historii PRL, tej niekontrolowanej.

Ł.K. - Tylko dlatego, że tak reagowała władza. Ale to nie tylko robotnicy, nie można ich oddzielić od reszty społeczeństwa. Wiele ważnych ustępstw władzy, np. odstąpienie od kolektywizacji wsi i planu likwidacji czy upolitycznienia Kościoła, odbyło się albo pod naciskiem konkretnej grupy, jak chłopi, albo pod naciskiem całego społeczeństwa, jak w przypadku Kościoła.

B.P. - Bunty robotnicze były jednak kamieniami milowymi.

Ł.K. - Bez wątpienia, to wedle nich zresztą przyjmujemy teraz periodyzację, mówiąc o pokoleniu 56., 70., 76., itd.

B.P. - A więc kolejny paradoks, PRL jednak poddawała się presji
wewnętrznej, a siłą rzeczy największą presję mogli wywierać robotnicy.


S.J. - Należałoby uwzględnić jeszcze jedną okoliczność: władza nie miała wizji. Komunistom tylko się wydawało, że mają wizję celu. To byli administratorzy, którzy reagowali na bieżąco. Gdyby konsekwentnie realizowali jakąś wizję, wiele wydarzeń mogłoby wyglądać inaczej.
Ł.K. - Bo to jest grzech pierworodny tamtego systemu, który ciągnie się od rewolucji październikowej - oni nie potrafią działać inaczej niż w akcji. Nawet w okresie normalnym, w latach sześćdziesiątych, musiała być akcja siewna, akcja skupu, coś, co mobilizowało ich do walki. Paradoksalnie - oni najlepiej się czuli w momentach kryzysu, kiedy musieli walczyć. To była natura tej władzy: akcyjność, mobilizacja...
Ł.K. - Sierpień 1980 r. też był paradoksem - można powiedzieć, że to władza sobie wyhodowała tych robotników. Władza im nieustannie wpajała, że są przodującą siłą, że są wyjątkowi, że są powołani do rzeczy wielkich, i oni w końcu to wzięli poważnie, naprawdę wierzyli, że są przodującą klasą. Dlatego właśnie w grudniu 1970 r. czy w sierpniu 1980 r. robotnicy bardzo się oburzali, gdy się mówiło o chuliganach. W 1976 r. było to samo - nie jesteśmy chuliganami, jesteśmy klasą robotniczą. Nawet nie wyjaśniali, co to znaczy, myśleli, że władza wie, co to jest klasa robotnicza.
S.J. - Istniało przekonanie, że na ich barkach odbywa się wszystko, co się w tym kraju dzieje. Przekonanie przeciętnego człowieka, jeszcze w latach osiemdziesiątych, jest takie, że za moje ciężko wypracowane pieniądze drugi człowiek się uczy. Często słyszeli to strajkujący studenci.
Ł.K. - Władza często wygrywała takie przekonanie, nie tylko w 1968 r.

B.P. - Skupiska wielkich zakładów to były ogromne rzesze ludzi, trudno było nie mieć poczucia siły, widząc, w jakich wielotysięcznych tłumach przemieszczają się chociażby tylko do pracy i z pracy.

Ł.K. - Paradoksalnie sierpień 1980 r. przyniósł największy chyba proces odsunięcia robotników od władzy. Część aparatu wtedy się zdemokratyzowała i wybory na konferencje sprawozdawczo-wyborcze w 1981 r. były demokratyczne. Znam przykład województwa wrocławskiego, ale myślę, że nie jest on odosobniony:
75 proc. wybranych delegatów wywodziło się z inteligencji. Okazało się, że kiedy władza zrezygnowała ze sztucznego podwyższania limitu robotników we władzy, oni sami nie byli tym zainteresowani. W latach osiemdziesiątych, mimo że do Biura Politycznego trafili towarzyszka Zofia Grzyb czy towarzysz Albin Siwak, de facto władzę sprawował aparat partyjny, inteligencja. Robotnicy, gdy odnieśli największe zwycięstwo, paradoksalnie, najbardziej na tym stracili. Widać to dopiero z perspektywy lat dziewięćdziesiątych.

B.P. - Jeśli spojrzymy na to z perspektywy dzisiejszej, to powiedziałabym, że robotnicy jako klasa społeczna nie istnieją. Są zakłady przemysłowe i ich pracownicy, natomiast nie istnieje już klasa robotnicza.

Ł.K. - W latach dziewięćdziesiątych zanikła świadomość wspólnoty. Trudno byłoby zrobić akcję ogólnopolską. Można mówić jedynie o społeczności pracowników.

B.P. - Mamy kolejny paradoks, że PRL jednak była państwem robotników, w każdym razie wyznaczającym w historii tej grupy społecznej bardzo istotny okres.

Ł.K. - To się odbyło wbrew władzy, wbrew jej intencjom. Klasa robotnicza coś własną siłą zdobyła, to było zgodne z ideologiczną deklaracją władzy, ale wbrew jej rzeczywistym intencjom.

B.P. - Zdobyła bardzo wysoką pozycję, po której w ciągu dziesięciu lat niewiele pozostało.

Ł.K. - Trzeba pamiętać, że system komunistyczny był systemem chyba najbardziej konserwatywnym. W porównaniu z okresem przedwojennym, na początku lat pięćdziesiątych zmienił strukturę społeczną kraju, ale później ją zakonserwował.
S.J. - Dlatego w Polsce i w innych krajach socjalistycznych ta struktura społeczna przetrwała znacznie dłużej niż w krajach demokracji rynkowej. Nie podlegała przemianom z różnych względów, m.in. z powodu zapóźnienia technologicznego, które z kolei było efektem idei pełnego zatrudnienia. Nie będziemy unowocześniać procesu produkcji, bo to by skreśliło nam pewną liczbę stanowisk, a my musimy dać zatrudnienie kolejnemu wyżowi, który wchodzi w życie. Tak działał Gomułka.
Ł.K. - Ja raczej jestem zwolennikiem tezy, że to było wynikiem ogólnej indolencji władzy.

Igor Hałagida, Piotr Semków, OBEP IPN Gdańsk
Organizacja Bojowo-Dywersyjna Młodzieży Polskiej "Orlęta"

W pierwszych latach po wojnie działało wiele młodzieżowych organizacji antykomunistycznych. Jedną z nich jest Organizacja Bojowo-Dywersyjna "Orlęta", powstała we wrześniu 1948 r. w Gdyni. Jej członkowie, kilkunastoletni chłopcy, stawiali sobie za cel walkę z "komunizmem ogarniającym coraz to szerzej ludność Polski". Działalność "Orląt" ograniczała się do sporządzania i rozwieszania ulotek oraz "listów gończych" za osobami sprawującymi wówczas władzę (Bolesławem Bierutem, Franciszkiem Jóźwiakiem, Hilarym Mincem i in.). Rozważano też rozpoczęcie działalności sabotażowej na statkach sowieckich, które zawijały do portu w Gdyni. UBP szybko wpadł na trop "Orląt" (w dużej mierze dzięki niefrasobliwemu nieprzestrzeganiu podstawowych zasad konspiracji przez jej członków). W sprawę zaangażowano aż kilkunastu funkcjonariuszy, a także Informację Marynarki Wojennej. 6 listopada 1948 r. rozpoczęły się aresztowania, w wyniku których zatrzymano kilkunastu uczniów szkół średnich z Gdyni i Sopotu. Część z nich stanęła przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Gdańsku i otrzymała wyroki więzienia (największy 5 lat).

Dokument nr 1
1948 wrzesień [?], Gdynia - Statut Organizacji Bojowo-Dywersyjnej Młodzieży Polskiej "Orlęta"

Statut Organizacyjny

O[rganizacji] B[ojowo]-D[ywersyjnej] M[łodzieży] P[olskiej] "Orlęta"a

1. Stoimy na gruncie demokracji ludowej, na gruncie demokracji uczciwej.
2. Organizacja nasza powstała wśród terroru ze strony władz bezpieczeństwa po to, by walczyć z wszelkimi wrogami Polski, wrogami demokracji.
3. Chcemy, by Polska była dla Polaków, a nie dla internacjonalistów, a więc walczymy z komunizmem ogarniającym coraz to szerzej ludność Polski.
4. Sposób walki:
a) szerzenie zdrowej propagandy
b) mały S[abotaż]
c) duży S[abotaż]

Oryginał, rękopis - odręczny wpis w zeszycie szkolnym formatu A5.
Archiwum Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku. Akta sprawy Sr 225/49, sygn. 12/50, brak paginacji.

a
W dokumencie: "Orląt".

Dokument nr 2
1948 wrzesień [?], Gdynia - Odezwa "Orląt" autorstwa Ryszarda Szkolnickiego "Rysia"

KOLEDZY!!!

NA TERENIE NASZEGO ZAKŁADU DZIAŁA SILNA ORGANIZACJA MŁODZIEŻY "ORLĘTA"!!! CELEM TEJ ORGANIZACJI JEST BEZWZGLĘDNA WALKA Z KOMUNIZMEM W [a] NA ODCINKU MŁODZIEŻOWYM!
KOLEDZY, NIE DAJCIE SIĘ ZWODZIĆ PRZEZ PROWOKATORÓW!!!
NIE WSTĘPUJCIE DO ZMP1, PONIEWAŻ JEST [TO] ORGANIZACJA, KTÓREJ CELEM JEST DEGENERACJA MŁODZIEŻY NASZEJ.
WSTĘPUJCIE DO SZEREGÓW NASZEJ ORGANIZACJI!!!

[b] Z "ORLĄT"2

Oryginał, maszynopis.
Archiwum Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku. Akta sprawy Sr 225/49, sygn. 12/50, brak paginacji.
Na odwrocie pochodzący z okresu śledztwa prowadzonego przez UBP dopisek piórem:
Niniejszych napisałem odezw około 7 (siedmiu) sztuk. Za zgodność: Szkolnicki Ryszard - "Ryś".

a, b W dokumencie tekst nieczytelny.
1 ZMP - Związek Młodzieży Polskiej, komunistyczna organizacja młodzieżowa utworzona we Wrocławiu 21 lipca 1948 r., wzorowana na Komsomole. Propagowała m.in. rozbudowę przemysłu ciężkiego i kolektywizację wsi, współuczestniczyła w upolitycznianiu oświaty i kultury oraz w forsowaniu tzw. socjalistycznego współzawodnictwa. Rozwiązana 11 stycznia 1957 r.
2 W aktach przeciwko "Orlętom" zachowały się dwa egzemplarze tej ulotki.

Dokument nr 3
1948 październik 27, Gdynia - "List gończy" wydany przez "Orlęta" za Franciszkiem Jóźwiakiem
1

LIST GOŃCZY

WSZYSTKIE OSOBY ZNAJĄCE MIEJSCE POBYTU NIEJAKIEGO [a] JÓŹWIAKA "WITOLDA", KOMENDANTA MILICJI OBYWATELSKIEJ2, PROSZONE SĄ O NATYCHMIASTOWE ZGŁOSZENIE [TEGO] NA NAJBLIŻSZYM POSTERUNKU MO. POSZUKIWANY JEST ON PRZEZ ORGANIZACJĘ MŁODZIEŻY "ORLĘTA" b. ZOSTAŁ ON OSĄDZONY I SKAZANY NA KARĘ ŚMIERCI PRZEZ POWIESZENIE ZA DZIAŁALNOŚĆ TERRORYSTYCZNO-KOMUNISTYCZNĄ, PRZYNALEŻNOŚĆ DO POLSKO-ROSYJSKIEJ PARTII KOMUNISTYCZNEJ, BEZLITOSNE ZWALCZANIE RUCHU OPORUc, ZA WSPÓŁPRACĘ Z KOMUNISTYCZNĄ ROSJĄ SOWIECKĄ, KTÓRA DZIĘKI POMOCY WYŻEJ WYMIENIONEGO ZDĄŻA SZYBKIMI KROKAMI DO UTWORZENIA Z POLSKI SIEDEMNASTEJ REPUBLIKI. [d]

Dowództwo e-Organizacji [Bojowo-]Dywersyjnej-e
Związku Młodzieży Polskiej
"ORLĘTA"
f-p.o. dow[ódca] "Ryś"-f

Dowództwo Brygady
Specjalnej ("ORZEŁ")
g-Orzeł-g

Oryginał, maszynopis.
Archiwum Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku. Akta sprawy Sr 225/49, sygn. 12/50, brak paginacji.
W lewym górnym rogu naklejone wycięte z gazety zdjęcie Franciszka Jóźwiaka.
Na odwrocie dokumentu pochodzący z okresu śledztwa prowadzonego przez UBP odręczny dopisek piórem:
Podobnych listów gończych dwie sztuki, natomiast na trzech ulotkach wypisywałem tytuły oraz podpisywałem te ulotki. Szkolnicki Ryszard - "Ryś".

a, d W dokumencie tekst nieczytelny, przekreślony na maszynie.
b W dokumencie: "Orląt".
c W dokumencie: oportunistycznego.
e--e W dokumencie pierwsze człony nazwy napisane małą literą.
f--f, g--g W dokumencie dopisane piórem.
1 Jóźwiak Franciszek ps. "Witold" (1895-1966) - generał dywizji Milicji Obywatelskiej, komendant główny MO (lipiec 1944-marzec 1949), od 1945 r. wiceminister bezpieczeństwa publicznego, następnie prezes Najwyższej Izby Kontroli (1949-1955) i wiceprezes Rady Ministrów (1955-1956), członek Biura Politycznego KC PPR i KC PZPR (wrzesień 1945-październik 1956). Odsunięty od władzy w październiku 1956 r.

Publikowane dokumenty przechowywane są w Archiwum Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku. Zachowano język oryginału, poprawiono jedynie błędy językowe i interpunkcyjne. Wszelkie uzupełnienia podano w nawiasach kwadratowych

ŻOŁNIERZE, OFICEROWIE, GENERAŁOWIE

O (LUDOWYM) WOJSKU POLSKIM Z PAWŁEM PIOTROWSKIM, HISTORYKIEM Z WROCŁAWSKIEGO OBEP, ROZMAWIA BARBARA POLAK

B.P. - Będziemy rozmawiać o polskim wojsku w okresie PRL, jego historii i kondycji. Polska armia cieszy się dużą sympatią społeczeństwa. Jednym z powodów sympatii dla niej i zaufania jest fakt, co oczywiste, że prawie każda polska rodzina wysyłała do niej swoich synów, braci, ojców i mężów. Spróbujmy przedstawić tę historię.

P.P. - Powojenne dzieje Wojska Polskiego są nieodłącznie związane z historią Polski Ludowej. Wszystkie wydarzenia polityczne rzutowały bezpośrednio na sytuację w armii. Można zacząć tę historię od 1943 r., od utworzenia zalążków tego nowego wojska, czyli 1. Dywizji Piechoty "Kościuszkowskiej" w Sielcach nad Oką. Tam powstawała całkiem nowa armia, podobnie jak w polityce pojawiła się zupełnie nowa siła. Komunistyczna władza, która przyszła do Polski, właściwie nie miała żadnego zaplecza społecznego. Liczba komunistów była śladowa. Próbowano potem tworzyć jakieś mity o walce zbrojnej czy działalności konspiracyjnej lewicy - lewicy rewolucyjnej, jak ją wówczas nazywano. Rzeczywistość była całkiem odmienna.
W Związku Radzieckim powstała najpierw 1. Dywizja, później 1. Korpus i w końcu, na wiosnę 1944 r., 1. Armia. W korpusie oficerów polityczno-wychowawczych i częściowo kadry dowódczej byli polscy komuniści, którzy w czasie wojny znaleźli się w ZSRR. Gros kadry dowódczej stanowili oficerowie Armii Czerwonej, często mający polskie korzenie, ale ukształtowani w systemie komunistycznym, związani z całkiem inną kulturą i cywilizacją. Było również kilku przedwojennych oficerów zawodowych, w tym dowódca dywizji, a potem armii, płk Zygmunt Berling. Jego funkcja oraz przeszłość bojowa (był legionistą) miała choć częściowo uwiarygodnić tę armię w oczach żołnierzy. Trzon 1. Armii stanowili żołnierze wrześniowi, którzy nie zdążyli ewakuować się z armią Andersa, nie dotarli na miejsce, nie dostali na to pozwolenia, lub młodzież, która osiągnęła wiek poborowy już w latach 1943-1944. Część kadry podoficerskiej, bardzo nieliczną, stanowili podoficerowie przedwojennego wojska, którzy byli jeńcami lub zostali wywiezieni na teren ZSRR. Dla wielu ludzi 1. Dywizja, później 1. Armia, była wręcz ratunkiem, bo mogli się wyrwać ze Związku Radzieckiego. Niemniej powstające nad Oką wojsko z polską tradycją wojskową miało mało wspólnego.

B.P. - Myślę, że miało bardzo niewiele wspólnego z Polską w ogóle. Tworzy się armia państwa, które nie istnieje, nie za własne pieniądze, na obcym terytorium i nie do obrony własnego kraju.

P.P. - Komuniści zdawali sobie sprawę, że nie jest to sytuacja normalna. Odwoływano się więc w sposób dość powierzchowny do tradycji polskiego wojska, np. wzorów ceremoniału czy elementów umundurowania. Jedną ze znaczących różnic stanowił natomiast orzełek kościuszkowski, wzorowany na pseudopiastowskim. Niemniej do 1947 r. wielu żołnierzy (w niektórych opracowaniach mówi się, że ich liczba stanowiła nawet 60 proc. stanu wojska) używało orzełka z koroną. Można było je kupić, ale producenci "nielegalnych emblematów" często byli represjonowani, stawali przed sądem za. Należy również podkreślić, że ci, którzy w tym wojsku służyli, nie byli wielbicielami Związku Radzieckiego. Już w tym pierwszym okresie kilkuset żołnierzy 1. Armii skazano za czyny polityczne, wrogą propagandę, śpiewanie nieprawomyślnych piosenek, złe wyrażanie się o Związku Radzieckim.
Armia wchodzi na tereny polskie. Dowództwo armii jest w większości radzieckie, a cała administracja lokalna - związana z tzw. rządem lubelskim. Zostaje ogłoszony powszechny pobór do wojska, powstaje 2. Armia Wojska Polskiego. Stosunkowo niewielka grupa założycielska powstała na terenie ZSRR, którą można określić jako armię kadrową, roztapia się w tej wielkiej masie. Do wojska przychodzą ludzie, którzy całą okupację spędzili na terenach polskich, często mieli zupełnie inne poglądy niż politycy komunistyczni.

B.P. - I co się wtedy dzieje?

P.P. - Z jednej strony bardzo wielu oficerów, podoficerów, ludzi związanych z ugrupowaniami podziemnymi, z Armią Krajową, bojkotuje nowe wojsko. Mobilizacja nie odniosła spodziewanego skutku, uchylano się od poboru. Powszechnie uważano, że jest to armia obca, mimo że w latach 1944-1945 powołano do niej ponad 9000 oficerów i 26 000 przedwojennych podoficerów zawodowych i rezerwy.

B.P. - Czy w tym czasie są kapelani wojskowi?

P.P. - Tak, już w Sielcach pojawia się korpus kapelanów. Każda uroczystość wojskowa, zaprzysiężenie czy święto państwowe jest powieleniem ceremoniału i tradycji przedwojennej. Żołnierze uczestniczą w świętach kościelnych, trzymają straż podczas mszy, każda uroczystość wojskowa zawiera również elementy religijne. Komuniści idą na ustępstwa, by choć trochę zjednać sobie społeczeństwo, które generalnie przyjęło ich wrogo. Armia ma być apolityczna, a PPR oficjalnie nie działa w wojsku.

B.P. - Czy rzeczywiście jest apolityczna?

P.P. - To jest pytanie o świadomość ludzi, którzy odgrywali rolę decyzyjną w Wojsku Polskim, tzw. ludowym czy odrodzonym, jak się wtedy mawiało. W latach 1943-1944 w 1. Korpusie ukształtował się ośrodek koncepcyjny, w którym prym wiedli między innymi Berling czy szef Wydziału Polityczno-Wychowawczego Włodzimierz Sokorski. Wydawało się im, że będą "pierwszą brygadą", która przyjdzie do Polski i będzie rządzić. Bardzo szybko jednak przywołano ich do porządku. Musieli przyjąć do wiadomości, że partia komunistyczna jest siłą najważniejszą, sprawczą, a armia jest tylko organem wykonawczym i nie ma do odegrania żadnej roli politycznej. Ta zasada praktycznie obowiązywała przez cały okres PRL.

B.P. - A jednak na zakończenie historii PRL generał staje się pierwszą postacią polityczną.

P.P. - Później wyjaśnię, jak do tego doszło.
Tymczasem oficerowie radzieccy obsadzają najważniejsze stanowiska dowódcze i techniczne. W nowo powstałej armii rzeczywiście brakowało kadr oficerskich i technicznych. Przez trzy, cztery miesiące można było wyszkolić oficera artylerii lub piechoty, potem doszkalał się na froncie, ale już w wojskach pancernych czy lotnictwie było to niemożliwe. Niemal całe lotnictwo nowej armii zostało utworzone na bazie radzieckiej 6. Armii Lotniczej. Do końca wojny 90 proc. kadry oficerskiej i personelu technicznego to Rosjanie. Podobnie w 1. Korpusie Pancernym, z kolei w 2. Armii WP oficerowie sowieccy stanowili około 60 proc. kadry dowódczej i technicznej. Najmniej było ich natomiast w 1. Armii WP, "tylko" 40 proc. Również w instytucjach centralnych WP, Sztabie Głównym i szkolnictwie, odsetek oficerów sowieckich wynosił od 70 do 85 proc. kadry.
To sprawa interesująca pod względem psychologicznym i socjologicznym. Bardzo duża część społeczeństwa uważała, że jest to armia przebrana, że to Rosjanie w polskich mundurach. Oficer ubrany w polski mundur przedwrześniowy mówiący tylko po rosyjsku, to nie była rzadkość. Ale bardzo wielu tych oficerów radzieckich powoli nasiąkało polską tradycją. Przychodzili z Armii Czerwonej, ogromnej, masowej, do Wojska Polskiego i bardzo wielu z nich zaczynało doceniać zalety elitarności tej armii. Dotyczyło to np. szacunku dla munduru.

B.P. - No tak, bo tam były albo wysokie szarże, albo mięso armatnie.

P.P. - Tu było inaczej. Ogromny wpływ na żołnierzy zyskali podoficerowie, którzy w dużej części mieli za sobą służbę w armii przedwrześniowej, jej etos przenieśli do nowego wojska. Wychowanie żołnierskie, dryl, musztra - to nie były wzory radzieckie, lecz przedwojenne. Regulaminy służby garnizonowej, dyscyplinarne były kopią regulaminów przedwrześniowych, regulaminy bojowe - odzwierciedleniem regulaminów Armii Czerwonej. Ta armia jednak walczyła na froncie wschodnim, a postęp w dziedzinie sztuki wojennej był ogromny w stosunku do września 1939 r. Dotyczyło to również taktyki oraz instrukcji obsługi broni, oczywiście radzieckiej. Mimo to żołnierze, którzy w tym wojsku służyli, naprawdę nie czuli się żołnierzami armii cudzoziemskiej, przebranymi tylko w polskie mundury. Ważna była również rola generała, później marszałka, Michała Roli-Żymierskiego, Naczelnego Dowódcy WP.

B.P. - Proszę o nim opowiedzieć, bo jego postać budzi do dziś liczne kontrowersje.

P.P. - Rola-Żymierski był legionistą, przedwojennym generałem. W wyniku afery finansowej w 1927 r. musiał odejść z wojska. Na początku lat trzydziestych został zwerbowany przez wywiad sowiecki. Mianowanie go naczelnym dowódcą było gestem komunistów, próbą przekonania społeczeństwa, że to polska armia, bo na jej czele stoi Polak, przedwojenny oficer. Berling był zbyt samodzielny, nie poddawał się łatwo naciskom politycznym. Żymierski był bardziej ustępliwy, łatwiej go było zaakceptować, chociaż też prowadził swoją politykę, co się okazało już po wojnie. W maju 1945 r. polskie wojsko bierze udział w ofensywie berlińskiej, 1. Dywizja Piechoty uczestniczy w zdobywaniu Berlina. To ma duże znaczenie psychologiczne i propagandowe, wykorzystywane przez komunistów: oto polska armia bije się z Niemcami, armia zwycięska, ponieważ walczy u boku Armii Czerwonej.
Ten ukształtowany przez lata obraz armii pokolenia Polaków urodzonych po wojnie znają z filmów; w rzeczywistości nie było tak wspaniale.
Sytuacja w pierwszych latach po wojnie była bardziej skomplikowana. Najważniejsze, że z Wojska Polskiego odeszła znaczna część kadry radzieckiej. Żołnierzy oddelegowanych do Wojska Polskiego teraz odwoływano decyzją Departamentu Kadr do Związku Radzieckiego.

B.P. - Kiedy powstała Informacja Wojskowa?

P.P. - Praktycznie już w Sielcach. Działała w ramach sił zbrojnych, ale rządziła się całkiem innym zasadami. Do końca wojny służyli w niej tylko oficerowie radzieccy. Ich podstawowym zadaniem było nadzorowanie żołnierzy i oficerów, do których Rosjanie nie mieli zaufania, bo byli Polakami. Oni nie wierzyli nikomu. Nawet marszałek Rokossowski, jako minister obrony narodowej, obawiał się "szarych eminencji" Informacji, pułkowników Wozniesieńskiego i Skulbaszewskiego. Nigdy nie sprzeciwił się aresztowaniom, procesom wojskowych.

B.P. - Myśli pan, że Rokossowski wierzył w ewidentnie fabrykowane wobec polskich wojskowych zarzuty o zdradę?

P.P. - Rokossowski miał za sobą czystkę w Armii Czerwonej z końca lat trzydziestych, trzy lata spędził w więzieniach i łagrach. Myślę, że nie wierzył, zdawał sobie sprawę, że to jest polityka, że nie jest w stanie przeciwstawić się temu, chociaż był naprawdę mocnym człowiekiem. Wiedział, że może grać z Biurem Politycznym, z Bierutem, ale nie z Informacją, podporządkowaną radzieckim służbom specjalnym. Rokossowski był elementem tego systemu. Wraz z nim przychodzą do armii oficerowie radzieccy, którzy zajmują wszystkie najważniejsze funkcje dowódcze i sztabowe. Następuje stalinizacja wojska, zarówno w formach zewnętrznych, np. całkowita zmiana umundurowania na nawiązujące do wzorów sowieckich (wówczas m.in. wycofano rogatywki), jak i wewnętrznych - kult bohaterów czy kopiowanie regulaminów Armii Czerwonej.

B.P. - Jak długo działała Informacja?

P.P. - Rozwiązano ją na początku 1957 r., powstała wtedy Wojskowa Służba Wewnętrzna. Oficerowie radzieccy, którzy kierowali Informacją, wrócili do Związku Radzieckiego w latach 1954-1955, ale już pod koniec lat czterdziestych nastąpiła pewna polonizacja kadr. W Jeleniej Górze powstała szkoła oficerska Informacji Wojskowej. Oczywiście, trafiali tam wyselekcjonowani ludzie, a wykładowcami byli specjaliści z NKWD-owskim doświadczeniem.

B.P. - Jakim językiem posługiwali się w Polsce, np. w takiej szkole albo w swojej pracy operacyjnej?

P.P. - W czasie wojny Żymierski kilkakrotnie wydawał rozkazy, żeby wszystkie dokumenty normatywne powstawały w języku polskim. Nie przestrzegano tego. Od 1945 r. wszystkie dokumenty spisywano po polsku. W 1950 r. znów pojawiają się dokumenty w języku rosyjskim, wtedy właśnie odbyły się ćwiczenia sztabowe, pierwsza gra wojenna symulująca działania frontu polskiego w pasie: Meklemburgia, Dania, Holandia. W tym czasie najwyższe stanowiska dowódcze i sztabowe objęli oficerowie radzieccy, którzy przyszli z Rokossowskim i nie znali jeszcze polskiego. Tłumaczenia robiła kancelaria.

B.P. - Ile ofiar ma na swoim sumieniu Informacja?

P.P. - Na pewno mniej niż Urząd Bezpieczeństwa. To są ofiary procesów politycznych: Tatara-Utnika-Nowickiego, procesów odpryskowych, lotników czy procesu komandora Przybyszewskiego, obrońcy Helu. Ogółem w procesach wojskowych wydano kilkadziesiąt wyroków śmierci. Generalnie ludzi, do których nie miano zaufania, którzy nie spełniali kryteriów klasowych, po prostu wyrzucano z wojska. I nie tylko oficerów z armii przedwrześniowej, ale też np. oficerów wywodzących się z Armii Ludowej.
Po śmierci Stalina w wojsku niewiele się zmieniło, poza tym że powoli Rosjan zastępują Polacy, przychodzą wychowankowie LWP, oficerowie, którzy ukończyli szkoły oficerskie w Polsce, akademie dowódcze w Związku Radzieckim. To była grupa poddawana intensywnej indoktrynacji. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ci ludzie objęli stery dowódcze w wojsku polskim.

B.P. - Czy po październiku 1956 r. zmienia się sytuacja w polskim wojsku?

P.P. - Tak, następuje gwałtowny przełom. Ale jeszcze w czerwcu 1956 r. wojsko bierze aktywny udział w wydarzeniach poznańskich. Rokossowski proponuje Biuru Politycznemu wysłanie wojska do Poznania. Wojsko szybko tłumi rozruchy, jest bardzo sprawne. Podejrzewam, że w 1947 r. czy w 1948 r. nie poszłoby to tak łatwo. W 1956 r. armia pokazała, że jest w pełni dyspozycyjna, nie ma żadnych zahamowań. Dywizjami, które pacyfikowały Poznań, dowodzili młodzi polscy oficerowie, choć całą operacją kierowali generałowie sowieccy: Stanisław Popławski, Wsiewołod Strażewski. Po październiku 1956 r. stanowisko Rokossowskiego było niejasne. Wydaje się, że był gotów użyć wojska przeciw grupie reformatorskiej w partii i mimo że Gomułka bardzo go bronił, Komitet Centralny odwołał go ze stanowiska członka Biura Politycznego. Na jego miejsce przyszedł Marian Spychalski. Wraz z Rokossowskim odeszła zdecydowana większość radzieckiej kadry dowódczej i doradczej, a ich miejsce zajęli oficerowie polscy, często wracający "spod kapelusza" czy z więzień, jak np. gen. Józef Kuropieska. Na tych stanowiskach, które wymagały specjalistycznej wiedzy technicznej, zostało kilku radzieckich oficerów, generałów czy podpułkowników, np. komendantem Wojskowej Akademii Technicznej był gen. Owczannikow. Zostało też kilku wyższych oficerów, którzy po 1956 r. przyjęli obywatelstwo polskie. Oni właściwie nie odgrywali już potem żadnej roli politycznej.
Ciekawą postacią był gen. Jerzy Bordziłowski, oficer, który jeszcze w 1944 r. trafił do Wojska Polskiego, z polskimi korzeniami, saper z wykształcenia, od 1954 do 1965 r. szef Sztabu Generalnego. W tym okresie Bordziłowski dawał gwarancję, że polska armia po objęciu stanowiska ministra obrony narodowej przez zaufanego człowieka Gomułki, Spychalskiego, nie wymknie się spod kontroli. Był to ostatni oficer Armii Czerwonej w WP, opuścił Polskę w 1968 r.

B.P. - Dlaczego powołano Układ Warszawski?

P.P. - Powodem propagandowym było przyjęcie RFN do NATO. Myślę, że bez tego pretekstu Układ też by powstał, bo trzeba było sformalizować stosunki wojskowe, dotychczas nie unormowane prawnie. Teraz wszystko zostaje zapisane, są tajne załączniki, jest statut, który określa pozycje sił zbrojnych, podległość Związkowi Radzieckiemu oraz to, że naczelny dowódca sił zbrojnych Związku Radzieckiego jest jednocześnie naczelnym dowódcą i zwierzchnikiem sił Układu.

B.P. - Jak ten fakt zmienia polską armię?

P.P. - W latach sześćdziesiątych partia sprawowała pełną kontrolę nad wojskiem. Wojsko wykonywało jej zalecenia, i tak właściwie pozostanie do końca. W sierpniu 1968 r. inwazja na Czechosłowację przebiegła bardzo sprawnie. Część wojskowych była dumna, że tę pierwszą wielką operację militarną wojska polskiego po wojnie przeprowadzono tak perfekcyjnie.
Nie dziwi również zachowanie wojska w grudniu 1970 r. Kiedy płk Edward Wejner, dowódca pułku desantowego stacjonującego w Gdańsku Wrzeszczu, podejmuje decyzje uznane za nie dość stanowcze, jednostka zostaje wycofana, ale on sam nie jest szykanowany, zostaje później generałem. W Gdańsku użyto innych jednostek, 16. Dywizji Pancernej z Elbląga, 8. Dywizji Zmechanizowanej z Koszalina, które wykonują swoje zadanie bez rozterek moralnych. Padają strzały. Nie ma żadnych informacji o niesubordynacji, o odmowie wykonywania rozkazu. Praca z lat pięćdziesiątych nad formowaniem postawy wojska przyniosła owoce.
Po 1956 r. grupa oficerów próbowała wprowadzać jakieś polskie rozwiązania, a nie tylko kopiować wzory radzieckie. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych zostali odstawieni na boczny tor, musieli pożegnać się z wojskiem. Chodzi o generałów Pióro, Drzewieckiego, Kuropieskę czy Freya-Bieleckiego, dowódcę wojsk lotniczych. Ten ostatni włożył duży wkład w modernizację i w zwiększenie ich siły bojowej. Jego reformatorskie działania nie przystawały do schematów zalecanych przez radzieckich towarzyszy, dlatego musiał odejść. Tym ludziom zależało przede wszystkim na modernizacji i usprawnieniu armii, ale niektóre ich decyzje nie podobały się Kremlowi. Byli uważani za zbyt niezależnych i dlatego ich usunięto.

B.P. - Wróćmy jeszcze do roli PZPR w wojsku.

P.P. - Lata siedemdziesiąte to czas ministra obrony narodowej gen. Wojciecha Jaruzelskiego - armia całkowicie wtedy podlegała partii. W jednostkach wojskowych ogromną rolę odgrywała organizacja partyjna. Jeżeli ktoś nie celebrował partyjnego rytuału, nie brał udziału w posiedzeniach komórki partyjnej, nie miał odpowiednich wystąpień - nie miał szans na karierę w wojsku. Bardzo szybko lądował na bocznym torze. Inną metodą łamania ludzi było tępienie religijności. Od lat sześćdziesiątych aż po drugą połowę lat osiemdziesiątych szykanowano oficerów, którzy chrzcili dzieci, zawierali (lub ich dzieci) ślub kościelny. Niewłaściwy światopogląd przekreślał szansę na karierę wojskową, za to zwalniano z wojska. Cały czas trwała selekcja, czystki, eliminacja tych, którzy mogli mieć własne zdanie, niewłaściwy światopogląd czy inwencję. Tak kształtowano armię od połowy lat sześćdziesiątych aż do lat osiemdziesiątych. Ale z drugiej strony po 1956 r. następuje pewien powrót do niektórych zewnętrznych form tradycji wojskowej. Znowu następuje zmiana umundurowania, w pewnym stopniu nawiązuje ono teraz do polskich tradycji, chociaż nie wracają rogatywki. Ponownie przyjęto część oficerów, których wyrzucono lub nawet więziono w 1949 r. czy 1950 r. Wracają, chociaż nie na dowódcze stanowiska, ale do MON czy szkolnictwa. Mimo że jest ich niewielu, starają się zaszczepić etos dawnego wojska. Czystka lat pięćdziesiątych trwała zbyt krótko, żeby wykorzenić pamięć o przeszłości. Jednym z takich "żywych depozytariuszy tradycji" był gen. Franciszek Skibiński.
Gen. Jaruzelski był wychowankiem Ludowego Wojska Polskiego, a co ciekawe, tradycje ludowego wojska nie były szczególnie eksponowane w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Wiele jednostek pozbawiano tradycyjnych nazw, tych wojennych. Za Jaruzelskiego następuje stopniowy powrót do tych tradycji. Jednostki wojskowe wracają do nazw z okresu wojny, oczywiście chodzi tu o formacje LWP. Pojawiają się również patroni związani z walkami na froncie wschodnim.

B.P. - Co powodowało, że przedwrześniowi oficerowie, np. gen. Mossor, gen. Paszkowski, brali aktywny udział w zwalczaniu zbrojnego podziemia w końcu lat czterdziestych?

P.P. - Być może doświadczenia osobiste sprawiły, że oni przedwojennej Polski nie darzyli zbytnim sentymentem. A zbrojne podziemie kojarzono z przedwojenną Polską. Oficerowi ci argumentowali, że ludzie z podziemia mieli szansę, była przecież dwukrotna amnestia, ujawnianie. Mogli wyjść z lasu, nie walczyć. Z kim oni chcieli walczyć? Z Polakami? Jest druga strona tej sprawy, taka mianowicie, że działania armii wobec zbrojnego podziemia okazały się rażąco nieefektywne, o czym świadczą sprawozdania z tamtego okresu. Jest np. obława na jakiś oddział partyzancki, w obławie są zaangażowane duże siły wojska, a oddział się wymyka, nie jest rozbity. Można powiedzieć, że ciężar walki ze zbrojnym podziemiem w latach 1945-1947 spada na siły NKWD, UB i Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. KBW podlegało ministrowi Radkiewiczowi, podlegało MBP. Tam oczywiście również byli oficerowie, ale stanowiska dowódcze zajmowali albo komuniści, albo żołnierze Armii Ludowej, którzy byli bardziej oddani partii. To było dokładne powielenie radzieckiego systemu bezpieczeństwa, składającego się z Armii Czerwonej i NKWD.
I o jeszcze jednej rzeczy chcę przy okazji przypomnieć, że nasza armia zawsze miała nazwę Wojsko Polskie, dodatek "Ludowe" to jest sprawa publicystyki i propagandy. Oficjalna nazwa siły zbrojnej PRL zawsze brzmiała: Wojsko Polskie.

B.P. - Powróćmy do relacji między zbrojnym podziemiem i nowym, by nie powiedzieć ludowym, wojskiem.

P.P. - Działania wojska w walkach z podziemiem były nieefektywne. Czasami na terenach działania jednostek zbrojnych podziemia i jednostek Wojska Polskiego obowiązywała taka nieformalna umowa, że nie wchodzimy sobie w drogę, nie zaczepiamy się nawzajem. Bywało, że maszerujące oddziały wojska spotykały się z oddziałami partyzanckimi i mijały się bez żadnej zaczepki. Oddziały leśne też nie chciały walczyć z polskim wojskiem. Uważano, że oni działają pod przymusem, przecież do wojska szli zwyczajni ludzie. Chłopcy z jednej szkoły, z jednej wioski, jeden jest w wojsku, a drugi - w lesie. Wojsko unikało tych konfliktów, unikało walki z partyzantami. Jeżeli dochodziło do jakiegoś starcia, to często pozwalało się rozbrajać. Całkiem inne było podejście zbrojnego podziemia do UB. Jeżeli w ręce partyzantów dostawali się funkcjonariusze UB, z reguły byli rozstrzeliwani. Jeżeli trafiali oficerowie Wojska Polskiego, byli tylko rozbrajani. O tym wszystkim można przeczytać w materiałach Głównego Zarządu Polityczno-Wychowawczego WP i w materiałach służby bezpieczeństwa. Nagminnie natomiast dochodziło do konfliktów między wojskowymi a Urzędem Bezpieczeństwa czy milicją.

B.P. - Czy te konflikty miał charakter lokalny, czy też był to konflikt oficjalny?

P.P. - Formalnie wszystko było w porządku, ale gdy spotykali się na ulicy, w knajpie, dochodziło wręcz do rękoczynów, strzelali do siebie. To wojskowi atakowali i wyzywali, np. działaczy partii. W Kłodzku miał miejsce taki incydent. Oficerowie wyzywali partyjnych: sługusy Stalina, sowieckie psy, bolszewicy. W Jeleniej Górze doszło do strzelaniny między UB a oficerami, którzy gdzieś spotkali się po pijanemu. A przełożeni bronili żołnierzy. To nie było tak, że dowódca okręgu dostał informację z UB i karał sprawcę. Tak starał się przedstawić sprawę, że wychodziło, iż to UB był winny. Przykładowo, 3 maja 1946 r. na Górnym Śląsku - w Gliwicach, w Bytomiu - trwają demonstracje, bo nie można było czcić tej rocznicy. Dochodzi do zamieszek. Miejscowy komendant milicji zwraca się do miejscowego komendanta garnizonu Wojska Polskiego o pomoc w rozpędzaniu tłumów. Ten stanowczo odmawia. Komendant milicji drogą służbową przesyła skargę do dowódcy okręgu we Wrocławiu, gen. Strażewskiego (oficer Armii Czerwonej) - jak to jest, są zamieszki, oni się zwracają do wojska o pomoc, a ono im tej pomocy nie udziela. A gen. Strażewski odpisuje, że wojsko to jest siła przeznaczona do obrony kraju, a nie do tłumienia wewnętrznych zamieszek, że to jest rola UB i milicji.

B.P. - A jak wygląda koegzystencja tych dwóch armii?

P.P. - Jeśli chodzi o stosunki z Armią Czerwoną na terenie Polski, dochodziło do konfliktów. Przede wszystkim wtedy, kiedy żołnierze polscy stawali w obronie polskiej ludności przeciwstawiali się gwałtom, zaborom, przestępstwom. Nie było czegoś takiego, jak wspólne manewry, ćwiczenia, wspólnie obchodzone święta. Tak na pewno było do 1950 r.

B.P. - Co to tak naprawdę znaczy, że protestowali czy przeciwstawiali się tym postępkom Armii Czerwonej? W jaki sposób mogli to robić?

P.P. - Dochodziło nawet do strzelaniny, do walk. Taki przykład ze Stargardu Szczecińskiego. Otóż przyjeżdża transport z polskimi przesiedleńcami ze Wschodu. Na dworcu stoi transport polskiego wojska. Wjeżdża na ten dworzec transport z żołnierzami radzieckimi wracającymi z Niemiec. Gdy oni zobaczyli przesiedleńców, kobiety, rowery, rzucili się na nich. To była gratka dla tej dziczy. Polacy zaczęli do nich po prostu strzelać. Doszło do regularnej walki. Spotkałem się ze sprawą funkcjonariusza UB, który zastrzelił oficera radzieckiego w Żarach i był sądzony tutaj we Wrocławiu, ale zmieniono kwalifikację czynu z morderstwa na jakąś mniejszą, później sprawa trafiła z sądu rejonowego do drugiej instancji, do Warszawy. Jeszcze raz zmieniono mu kwalifikację czynu. Szybko wyszedł, chyba po pół roku. A zabił go dlatego, że tamten się dobijał do jego mieszkania. Przedtem trzy razy go okradano, więc za czwartym razem nie wytrzymał i przez drzwi zaczął strzelać z pistoletu. Podobne sprawy starano się rozstrzygać na korzyść Polaków, chociaż prowadziły je sądy wojskowe. I jednej, i drugiej stronie wygodniej było sprawy wyciszać. Rosjanie wiedzieli, że z dyscypliną jest u nich fatalnie, Polacy zaś zdawali sobie sprawę, że wyciąganie tego typu incydentów będzie źle przyjęte przez społeczeństwo, bo uzna ono, że sądzi się tych, którzy bronią rodaków przed bandytami. Wzajemne obraźliwe zachowania były na porządku dziennym. Rosjanie nie szanowali Polaków. Gdy Polacy wysiedlali Niemców, Rosjanie tych Niemców bronili, rozbrajali polskie oddziały. Znam przykład z rejonu Jeleniej Góry - polska kompania, która miała wysiedlić niemiecką wieś, została otoczona przez rosyjskich żołnierzy stacjonujących w tamtejszym folwarku. Rozbrojono ich i prowadzono przez tę wieś. Polscy żołnierze szli przez tłum urągających Niemców, którzy na nich pluli, wyzywali ich. To było upokarzające. A Polacy mieli rozkaz, żeby wysiedlić tę wieś. W końcu wysiedlono, żołnierzy puszczono i oddano im broń, Rosjanie zamknęli się w koszarach, ale to był akt hańby.

B.P. - Moje kolejne pytanie dotyczy powojennej historii armii narodowych naszych sąsiadów.

P.P. - Jeśli chodzi o NRD, to nie ma co porównywać, bo nie było tam siły zbrojnej, tylko uzbrojona policja. Dopiero po 1956 r. przekształcono ją w NVA (Nationale Volksarme), ukształtowaną na modłę radziecką. Kadrę oficerską stanowili komuniści niemieccy, często urodzeni na terenie Związku Radzieckiego, na ogół Niemcy nadwołżańscy. NVA nie odwoływała się do żadnej tradycji, bo do jakiej tradycji mogła się odwoływać?
Armia czechosłowacka powstaje w trzech miejscach - podległe emigracyjnemu rządowi Beneša w Londynie siły zbrojne są formowane na terenie Związku Radzieckiego, niewielka armia tworzy się na terenie Zachodniej Europy i tuż po wyzwoleniu w Czechosłowacji powstaje ministerstwo obrony narodowej i sztab generalny, który na miejscu tworzy siły zbrojne. W Czechosłowacji nie było żadnych problemów, gdyż zachowano ciągłość państwa. Rząd Czechosłowacji cieszył się poparciem Związku Radzieckiego i zachodnich aliantów. Z Zachodu jednostki czeskie przyszły z całym uzbrojeniem, sprzętem, z rozwiniętymi sztandarami, z defiladą na Letnanskich Bloniach w Pradze. Z rozwiniętymi sztandarami przeszedł utworzony na terenie Związku Radzieckiego 1. Korpus. Powstaje armia czechosłowacka, która jest kontynuacją armii przedwojennej. Wszystkie stanowiska dowódcze armii czechosłowackiej obejmują przedwojenni oficerowie. Nie ma żadnych naleciałości z Armii Czerwonej, nie ma doradców, nie ma dowódców radzieckich. W 1948 r. następuje wielka czystka, która kończy się nawet wyrokami śmierci na oficerach oskarżonych o szpiegostwo, o zdradę. Wielu generałów ginie na szafocie. W latach 1948-1950 armia jest reformowana, reorganizowana. Siły zbrojne praktycznie tworzy się na nowo, a główną rolę grają w niej komuniści (od 1945 r. było w tej armii kilka wtyczek radzieckich, a wywiad został opanowany przez komunistów). Odrzucono terminologię przedwojenną, narzucono przetłumaczoną jedynie na czeski wojskową terminologię radziecką.
Na Węgrzech powstała całkiem nowa armia. Jak wiadomo, Węgry były sojusznikiem Niemiec hitlerowskich. W 1945 r. utworzono dwie dywizje złożone z jeńców wojennych, które były przekształcone w jednostki budowlane zaangażowane w odbudowę linii kolejowych. Po wojnie zostały częściowo zdemobilizowane. Po 1947 r. rozpoczął się powolny rozwój kontrolowanych przez komunistów sił zbrojnych. Do 1951 r. zbudowano armię nowego typu, armię komunistyczną.

B.P. - Powróćmy do polskiego wojska.

P.P. - W 1950 r. ekipa Rokossowskiego obsadziła wszystkie główne stanowiska w wojsku polskim, zastąpiła wszystkich polskich generałów, dowódców okręgów czy dywizji. W styczniu 1949 r. armia liczyła 160 tys., 1 stycznia 1953 r. już ponad 450 tys. osób. Wszystkie stanowiska dowódców w jednostkach technicznych, czyli dywizje pancerne, zmechanizowane, artylerii, lotnicze, obsadzają dowódcy radzieccy. Do Polski przyjeżdżają Rosjanie, Ukraińcy, Czuwasze, Kazachowie, nie znający języka polskiego. To są wykonawcy woli Stalina, bez propolskich sentymentów. Nie chcą mieć z Polską nic wspólnego, często nie chcą chodzić w polskich mundurach, mają za nic polski ceremoniał i polskie tradycje wojskowe. Nie ma już polskiego tradycyjnego munduru, wtedy właśnie mundur stracił rogatywkę. Wzory mundurów nawiązują do mundurów Armii Czerwonej. Następuje drastyczna zmiana etosu wojska. Powstaje ogromna liczba szkół oficerskich, setki, tysiące nowych stanowisk oficerskich. Obejmują je ludzie z naboru stachanowskiego, rewolucyjnego, którzy nie muszą mieć matury, ich szkolenie jest bardzo szybkie, tylko pod kątem technicznym. Myślę, że w latach pięćdziesiątych nastąpiło zerwanie tradycji łączącej przeszłość z teraźniejszością.

B.P. - Chciałam zapytać o opór społeczny w wojsku, o dezercje.

P.P. - Problem dezercji dotknął nowe Wojsko Polskie już na samym początku. Wstydliwym aspektem bitwy pod Lenino była sprawa zaginięcia kilkuset, około sześciuset, żołnierzy. Część z nich przeszła na stronę niemiecką, razem z wojskami niemieckimi uciekli na teren Europy Zachodniej, później zostali wykorzystani w różnych niemieckich działaniach propagandowych na terenach ziem okupowanych.
Kolejna fala miała miejsce już na terenach Polski, gdy rozpoczął się pobór do armii. To było zjawisko na masową skalę i jeden z podstawowych powodów niesformowania 1. Armii Wojska Polskiego - zabrakło żołnierzy. Różne były motywy dezercji, często polityczne. Ci ludzie nie chcieli służyć pod dowództwem oficerów Armii Czerwonej, którzy często nie znali nawet języka polskiego. Duży wpływ miała propaganda polskiego podziemia, a także presja najbliższego otoczenia, rodziny. Myślę, że bardzo dużą rolę odegrały fatalne, szczególnie w 1944 r., warunki bytowe. Brakowało mundurów, butów, żywności. W słocie i błocie, boso, głodne - tak żyło wtedy wojsko. Znanym przykładem jest dezercja ponad połowy stanu 31. Pułku Piechoty. Poszli do lasu. Wydano parę wyroków śmierci na oficerach, w tym na oficerach Armii Czerwonej, którzy dowodzili jednostką. Wyroki nie zostały jednak wykonane, Rola-Żymierski zamienił je na służbę w kompanii karnej. Nazwa 31. Pułku Piechoty została wykreślona z listy jednostek Wojska Polskiego. Fala dezercji zaczęła opadać w 1946 r.
Wśród poborowych zawsze istniał pewien margines niepokornych. W 1968 r. sądy wojskowe skazały kilkudziesięciu żołnierzy za solidaryzowanie się ze studentami, za wrogie wypowiedzi.

B.P. - Jak by pan scharakteryzował wychowawczą i edukacyjną rolę ówczesnego wojska?

P.P. - Jednym z głównych zadań wojska było dostosowanie męskiej części społeczeństwa do życia w tym systemie, nauczenie posłuszeństwa. No i trzeba pamiętać, że wielu wiejskim chłopakom wojsko dawało możliwość awansu społecznego, chcieli nawet w nim zostać jako żołnierze zawodowi. Zaraz po wojnie i w latach pięćdziesiątych szkoła oficerska była otwarta dla każdego.

B.P. - "Nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera"?

P.P. - To wymyślił Sokorski w 1944 r., chociaż w 1945 r., podczas pierwszego powojennego naboru, do szkoły piechoty i kawalerii w Krakowie nie przyjmowano bez matury. Dla tych, którzy w latach pięćdziesiątych poszli do wojska, otwierano specjalne ogólnokształcące szkoły wojskowe, szczególnie po 1956 r., żeby uzupełnili swoje wykształcenie ogólne. W latach sześćdziesiątych wielu wojskowych, funkcjonariuszy milicji i służby bezpieczeństwa zaczęło studiować, zwłaszcza na studiach zaocznych. To byli właśnie ci ludzie z naboru lat czterdziestych i pięćdziesiątych.
Oficerowie mieli dużą wiedzę fachową. Jeżeli ktoś chciał zrobić karierę, musiał cały czas się dokształcać. Na kursach, potem w Akademii Sztabu Generalnego, w końcu w Akademii Sztabu Generalnego Armii Radzieckiej, słynnej "Woroszyłówce". Do tego dochodziły sprawdziany praktyczne, od wyników osiąganych na ćwiczeniach, manewrach, grach dowódczo-sztabowych zależał awans. Gorzej było z wiedzą ogólną. W latach pięćdziesiątych na zajęciach ideologicznych uczono, że przedwojenna Polska była państwem faszystowskim, wobec tego słuchacze nie byli zainteresowani pielęgnowaniem przedwojennych wzorów, symbolizujących burżuazyjne, feudalne czasy. Tak ukształtowani oficerowie byli generałami w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
I jeszcze jedno, wojsko zatraciło elitarność. Przed wojną oficerowie stanowili kilkanaście procent ogólnego stanu sił zbrojnych, w latach siedemdziesiątych było ich ponad 30 proc.

B.P. - A jednak wojsko w PRL cieszyło się niemałym autorytetem.

P.P. - Tak, i wykorzystywała to propaganda komunistyczna. W KC mówiono wprost: wojsko ma autorytet, użyjmy go więc do konkretów. Tak było do lat siedemdziesiątych. Co lato na wieś ruszały grupy propagandowe, zwłaszcza w momentach kryzysowych, w 1968 r., 1971 r. Przyjeżdżają żołnierze i wyjaśniają sytuację, często przyjeżdża z nimi lekarz, jakaś pomoc. Jakby przyjechał propagandzista z KW, to by do nich nie trafiło. Wojsko starało się utrzymać ten autorytet. Udział wojska w "wielkich budowach socjalizmu" był zauważany i ceniony - gdy trzeba było coś zbudować, w WKU powoływano jednostkę budowlaną, wystarczyło do tego miesięczne szkolenie. Często do dowódcy jednostki dzwonił naczelnik gminy: trzeba postawić most. I wojsko bezpłatnie stawiało ten most. Można zaryzykować tezę, że etos wojska przetrwał bardziej w społeczeństwie niż w samym wojsku. Ludzie chcieli wierzyć, że na wojsko można liczyć, choć często niestety było inaczej.

B.P. - Przy okazji chcę zapytać o karne bataliony pracy.

P.P. - Powstały w 1950 r. i dotrwały do 1959 r. - bataliony górnicze, pracy, budowlane; przewinęło się przez nie kilkaset tysięcy młodych ludzi. Stosowano kryteria klasowe: dzieci kułaków, młodzi ludzie z konspiracji, osoby relegowane ze studiów, synowie rzemieślników, ludzie niepewni, w latach pięćdziesiątych także autochtoni. W ustawie o służbie wojskowej był rozdział o służbie zastępczej. Z pozoru więc nie stanowiło to represji, chociaż już rozkaz ministra obrony narodowej, określający kryteria, był tajny. Tak więc bataliony pracy były legalne, co nie zmienia faktu, że ludzie pracowali na zmiany po kilkanaście godzin, była wysoka śmiertelność, zwłaszcza w kopalniach, wypadki, to przecież nie byli fachowcy. Pracowali jak więźniowie. Później powstały jednostki budowlane, a w latach sześćdziesiątych OTK - Obrona Terytorialna Kraju - pierwotnie miała ona bronić regionu, w którym jednostki te stacjonowały. W przeciwieństwie do wojsk operacyjnych OTK nigdy nie podlegała dowództwu Układu Warszawskiego. Pod koniec lat sześćdziesiątych idea OTK została zaprzepaszczona, były to jednostki typowo budowlane, robocze, które się wykorzystywało do wszelkich prac. Brano do nich ludzi z przeszłością kryminalną, bez wykształcenia, często stosowano kryteria polityczne.

B.P. - Słyszałam o jednostkach kleryckich.

P.P. - Powołano je w 1965 r., na wniosek ówczesnego Szefa Głównego Zarządu Politycznego, gen. Jaruzelskiego. Początkowo powstały kompanie, a rok później trzy szkolne bataliony ratownictwa terenowego w Bartoszycach, Brzegu i Szczecinie Podjuchach. Gromadzono w nich kleryków, aby nie wpływali ideologicznie na pozostałych żołnierzy. Kierowano tam najinteligentniejszych oficerów z aparatu politycznego. Kleryków nakłaniano, żeby po skończeniu służby wojskowej nie wracali do seminarium. Jednostki te zlikwidowano w końcu lat siedemdziesiątych, ostatnią, w Bartoszycach, rozformowano w 1980 r.

B.P. - Słyszałam też o nieoczekiwanych powołaniach do armii w czasie stanu wojennego.

P.P. - Nie tylko wtedy wojsko odgrywało rolę prewencyjną. Np. w 1968 r. studentów, których relegowano z uczelni, powoływano do tzw. kompanii polowych na poligonach, żeby odizolować ich od innych żołnierzy. Po 1970 r. i po 1976 r. do takich jednostek powoływano także robotników i przez miesiąc czy dwa, trzy trzymano ich na poligonach, pod namiotami, gdzie mieli intensywne szkolenie ideologiczne i taktyczne, żeby tylko nie pojawiła się w nich chęć knowania. W stanie wojennym również powstały kompanie polowe. Wiadomo, że stan wojenny był operacją naruszającą normy prawne i społeczne, więc zabezpieczono się w ten sposób również przed wzrostem przestępczości, bo do kompanii polowych powołano także kryminalistów, recydywistów. I tak co jakiś czas, gdy pojawiało się jakieś zagrożenie społeczne w kraju, wojsko spełniało funkcję gromadzenia tych potencjalnie nieprawomyślnych.

B.P. - Skończył się jakiś etap w historii polskiego wojska. Mam jednak wrażenie, że w każdym pokoleniu jest duża grupa młodych chłopaków, którzy są zafascynowani polskim wojskiem. W społeczeństwie istnieje nadal pewien wizerunek polskiego oficera, to jest nawet pewien mit, podobnie jak mit ułanów, legionistów, rycerzy.

P.P. - Ale to jest bardzo szybko weryfikowane. Jeszcze jedna rzecz jest szalenie ważna - status materialny. Przed wojną zawód oficera w hierarchii finansowej stał bardzo wysoko, cieszył się też wielkim prestiżem. To się całkowicie zmieniło. Obecnie wojskowi zarabiają mało, żony nie pracują, ciężko im powiązać koniec z końcem, muszą dorabiać "na boku", oni uważają, że to nie licuje z godnością zawodu, który wykonują. Nie powinni mieć takich problemów bytowych. Gdyby ich status materialny był lepszy, gdyby mieli pensje na poziomie prokuratorów czy sędziów, może inaczej by to wyglądało.

Opracowanie Janusz Marszalec, Piotr Semków, OBEP IPN Gdańsk

EGZEKUCJA "INKI" I "ZAGOŃCZYKA" W RELACJI KS. MARIANA PRUSAKA

55 lat temu w więzieniu przy ul. Kurkowej w Gdańsku ks. Marian Prusak, dziś blisko dziewięćdziesięcioletni kapłan-emeryt mieszkający w Rumi, opatrzył idących na śmierć Danutę Siedzikównę "Inkę" oraz Feliksa Selmanowicza "Zagończyka" - żołnierzy mjr. Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki". "Inka" to niespełna osiemnastoletnia sanitariuszka ze szwadronu "Żelaznego" i "Leszka", operującego od wiosny do jesieni 1946 r. na Pomorzu. "Zagończyk" był u "Łupaszki" oficerem odpowiedzialnym za sprawy aprowizacyjne i organizacyjne. Rozstrzelano ich rankiem 28 sierpnia 1946 r., w asyście lżących ich młodych oficerów lub podoficerów UB.

Zabici po raz drugi...
Jakby tego było mało, ich pamięć była bezczeszczona przez całe lata w peerelowskich publikacjach, gdzie przedstawiano ich jako pospolitych bandytów. Dotyczyło to zresztą wszystkich żołnierzy "Łupaszki" - jeszcze na początku minionej dekady!
W wydanej w 1969 r. w Gdańsku propagandowej książce Jana Bobczenki (byłego szefa UBP w Kościerzynie) i miejscowego dziennikarza Rajmunda Bolduana Front bez okopów "Inka" uczestniczy w egzekucji funkcjonariuszy UB w Starej Kiszewie. Ma "sadystyczny uśmiech", jest "krępa", "kruczoczarna" i ma "szramę" na policzku. W jej ręce błyszczy "czarna, oksydowana stal rewolweru" (s. 189). Cała scena została wyssana z palca, w rzeczywistości bowiem "Inka" była szczupłą, zgrabną szatynką, nie miała żadnej "szramy" i do nikogo nie strzelała...

Droga
Wstrząsające i jedyne w swoim rodzaju wspomnienia ks. Prusaka stanowią swoistą kontynuację naszej opowieści o tajemnicach kazamatów przy Kurkowej ("Biuletyn IPN" nr 2 i 3). Autor, uczestnik powstania warszawskiego, w 1949 r. sam trafił do więzienia, oskarżony o szpiegostwo. Skazany na 6 lat, odsiedział 3,5 roku. Mówi, że dożył tak sędziwego wieku po to, by opowiedzieć nam o śmierci "Inki" ("Pan Bóg tak chciał...").
- Kiedy do mnie przyjechali, była noc - pierwsza, może druga godzina. Zabrali mnie z mieszkania we Wrzeszczu, gdzie mieszkałem u starego kolegi - wówczas kapelana kościoła garnizonowego we Wrzeszczu, ks. Żebrackiego. Przyjechało dwóch oficerów i kierowca. Uczestnictwo w egzekucji zaproponowali mi poprzedniego dnia, gdyż kapelan był akurat nieobecny. Propozycję przyjąłem z niechęcią, choć to przecież obowiązek. A potem była droga do Gdańska. Po drodze ze mną nie rozmawiali. Może dlatego, że nie mieliśmy wspólnych tematów? Gdy mnie odwożono, też milczeliśmy. Nie wiem, czy ci oficerowie uczestniczyli w egzekucji. Nie przedstawiali się, a może się przedstawili, ale byłem pod wrażeniem sytuacji.

Spowiedź
Była to moja jedyna posługa przy egzekucji. Kiedy znalazłem się w więzieniu [na Kurkowej], siedziałem może godzinę w odosobnieniu. Potem po mnie przyszli - cały czas przeżywałem to, co za chwilę miało się wydarzyć. Oddziałowy zaprowadził mnie najpierw do tego pana [Feliksa Selmanowicza]. Kiedy wszedłem do celi, widziałem przeraźliwy smutek w jego twarzy. Pierwsze słowa, z którymi się do mnie zwrócił, brzmiały: - No tak, jednak nie skorzystano z prawa łaski... - Wyspowiadałem go. Był spokojny. Może tylko taił zdenerwowanie, ale na zewnątrz nie było tego widać. Przez cały czas dokuczała mi świadomość, że mogą nas obserwować przez wizjer.
Potem przeprowadzono mnie (nie wiem jak, gdyż byłem zbyt oszołomiony) do celi, w której na śmierć czekała młoda, szczupła dziewczyna [Danka Siedzikówna] w letniej sukience. Przyjęła mnie nadzwyczaj spokojnie, wyspowiadała się, a potem wyraziła życzenie, żeby o wyroku i o śmierci powiadomić jej siostrę. Mówiła to ciągle tak, jakby się nadal spowiadała. Czuliśmy, że możemy być obserwowani. Podała mi adres w Gdańsku Wrzeszczu, przy Politechnice, ulica Własna Strzecha. Nie mogłem nic zapisać, starałem się zapamiętać ten adres. Jednocześnie powiedziała mi, że wysłała kartkę z zawiadomieniem, ale nie wie, czy ona dojdzie. Nie mówiła nic więcej, na nic się nie skarżyła.
Twarz dziewczyny pamiętam jak przez mgłę; twarz mężczyzny zapamiętałem dobrze. Był taki zamknięty w sobie, napięty, głęboko przeżywał zbliżającą się śmierć. "Inka" nic nie mówiła. Może gdybym był lepiej przygotowany i zapytał o coś... Ale dla mnie to było zupełnie nowe doświadczenie; nie wiedziałem, jak się zachować...
Później sprowadzili mnie na dół, tam gdzie byłem poprzednio. Znowu czekałem, może z godzinę? Człowiek w takich sytuacjach nie ma poczucia czasu. Była noc. (Gdy siedziałem w więzieniu, mówiono mi, że wyroki wykonywano w nocy, nie rano). W końcu poprowadzono mnie schodami, jakby do piwnicy (zejście było dosyć ciasne).

Po zdrajcach narodu...

Oni już tam byli. Zdaje się, że w kajdankach albo z zawiązanymi rękami. Sala była niewielka, jak dwa pokoje. Miałem krzyż, dałem go do pocałowania. Chciano im zawiązać oczy, nie pozwolili. Obok czekała zgraja ludzi, tak że było dosyć ciasno. Był wojskowy prokurator1 i pełno jakichś młodych ubowców. Ustawiono nieszczęśników pod słupkami. W rogu był stolik, gdzie prokurator odczytywał uzasadnienie wyroku i sąd dał rozkaz wykonania egzekucji. Była taka jakby wnęka, chyba czerwona nieotynkowana cegła, były słupki do połowy człowieka. Postawiono ich przy nich, nie pamiętam, czy ich przywiązano. Ci, którzy tam stali, nie uszanowali powagi śmierci. Obrzucili skazańców obelżywymi słowami, a prokurator odczytał uzasadnienie wyroku i poinformował, że nie było ułaskawienia. Jego ostatnie słowa brzmiały: "Po zdrajcach narodu polskiego, ognia!". W tym momencie skazani krzyknęli, jakby się wcześniej umówili: "Niech żyje Polska!". Potem salwa i osunęli się na ziemię. Strzelało dwóch lub trzech żołnierzy, chyba z pepesz, z bliskiej odległości - 3-4 metrów. Pamiętam, że posadzka była czerwona, jakby z kafli, środkiem biegł rowek, chyba żeby krew spływała. ["Inka" i "Zagończyk"] osunęli się. Nie mogłem na to patrzeć, ale pamiętam, że obydwoje jeszcze żyli. Wtedy podszedł oficer i dobił ich strzałami w głowę. Nie wiem, kto to był. To było dla mnie nie do zniesienia. Pamiętam tylko, że padło nazwisko chyba Suchocki, i że ten człowiek był w mundurze. Zdaje się, że to był prokurator, który odczytywał wyrok2. Byłem w tłumie stojących trochę zasłonięty. Nawet nie wiedziałem, że obok był lekarz. Później musiałem podpisać protokół o wykonaniu wyroku śmierci. Zaraz potem wyprowadzili mnie. Nie pamiętam, jak się znalazłem w samochodzie; nie wiem, czy jechałem z tymi, którzy mnie przywieźli. W samochodzie nic do mnie nie mówili.

Kartka

Z informacją o śmierci nie poszedłem do siostry "Inki" od razu. Przez cały tydzień żyłem w oszołomieniu. W końcu zebrałem się i po cywilnemu, w godzinach popołudniowych,
zapukałem do mieszkania. Otworzono mi, było tam może z 10 osób. Młodzi ludzie. Zwróciłem się do nich, że chciałbym rozmawiać z panią tego domu. Wystąpiła pani starsza od nich i jej przekazałem wiadomość. Ona odpowiedziała: - My wiemy o tym, kartka przyszła... Na tym się skończyło, wróciłem do domu. Kiedy mnie potem aresztowano, przypomniano mi tę wizytę w śledztwie. Byłem więc cały czas obserwowany.

Mało z kim dzieliłem się tymi wspomnieniami. Nawet rodzinie nic nie powiedziałem. Zachowałem to w sobie. Śmierć "Inki" i "Zagończyka" przeżyłem jak śmierć kogoś bliskiego. Cieszę się, że teraz mogłem o tym opowiedzieć, i że pamięć o tych ludziach nie zaginie.

1 Najprawdopodobniej mjr Wiktor Suchocki, prokurator Wojskowego Sądu Rejonowego w Gdańsku.
2 Ks. Marian Prusak najprawdopodobniej myli się, gdyż dowódcą plutonu egzekucyjnego był Franciszek Sawicki.

Tomasz Balbus, OBEP IPN WrocŁaw, Piotr Niwiński, OBEP IPN Gdańsk

"ROZBIĆ PODZIEMIE WILEŃSKIE !"
AKCJA X - NIEZNANA OPERACJA MBP Z 1948 ROKU

Ogólnopolska akcja Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego (pod kryptonimem "X") czerwiec-listopad 1948 r. była jedną z największych operacji komunistycznych służb bezpieczeństwa skierowanych przeciw powojennemu podziemiu niepodległościowemu. Podczas akcji ujęto, a następnie skazano na kary śmierci oraz wieloletniego więzienia wielu oficerów i żołnierzy wileńskiej AK. Dramatycznym epilogiem akcji "X" były liczne zbrodnie sądowe.

Głównym celem operacyjnym ogólnopolskiej akcji MBP prowadzonej pod kryptonimem "X" było zniszczenie struktur Okręgu Wileńskiego AK, którego żołnierze po zakończeniu operacji "Ostra Brama" zostali ewakuowani do Polski, a następnie ujęci w ramy dalszej konspiracji. Była to kolejna próba (po akcjach NKWD z lat 1944-1945 oraz UB z lat 1946-1947) rozbicia poakowskiej konspiracji wileńskiej.
Na czele Okręgu Wileńskiego AK stał w latach 1944-1948 ppłk Antoni Olechnowicz "Pohorecki". Dobrze zorganizowane komórki konspiracji wileńskiej działały w Warszawie, Łodzi, Gdańsku, Olsztynie, Bydgoszczy, Szczecinie, Katowicach oraz na Dolnym Śląsku.

W skład okręgu wchodziły:

  1. szwadrony V i VI Brygady Wileńskiej (Pomorze, Mazury, Podlasie), prowadzące walki partyzanckie z siłami komunistycznego aparatu terroru;

  2. cywilna siatka konspiracyjna okręgu, zajmująca się utrzymywaniem łączności, zbieraniem informacji, legalizacją i rozpoznaniem potencjalnej bazy mobilizacyjnej na wypadek wybuchu wojny,

  3. siatka "Krzysztof", prowadząca działalność stricte wywiadowczą.

Zadania, jakie miał wykonywać okręg, zostały wyznaczone jeszcze na Wileńszczyźnie w lipcu i sierpniu 1944 r. Należały do nich: 1. ochrona żołnierzy i ludności przed sowieckim terrorem, 2. ochrona wartości narodowych, 3. samoobrona poprzez likwidację komunistycznych konfidentów, 4. zachowanie więzi organizacyjnej, 5. prowadzenie działalności informacyjno--propagandowej. Po przeprowadzeniu ewakuacji do Polski ograniczono je do niezbędnego minimum. Położono nacisk na zachowanie więzi organizacyjnej, działalność informacyjno-wywiadowczą, "legalizację", przy jednoczesnym "uśpieniu" szerszej siatki konspiracyjnej, którą miano uaktywnić dopiero w momencie wybuchu wojny między Związkiem Sowieckim i Zachodem.

Centrum dowodzenia akcją "X" znajdowało się w Wydziale II Departamentu III MBP w Warszawie, gdzie naczelnicy Wydziałów III poszczególnych WUBP przekazywali raporty specjalne z przebiegu całej operacji. Na szczeblu centralnym akcją "X" kierowali dyrektor Departamentu III MBP płk Jan Tataj i ppłk Adam Humer. Pierwsze rozkazy i wytyczne z "centrali" dotarły do wszystkich WUBP 7 VI 1948 r. Funkcjonariuszom polecono rozpracowywać i aresztować wszystkie osoby związane wcześniej z terenem Wileńszczyzny. 29 VII w kolejnym rozkazie "centrala" instruowała funkcjonariuszy zajmujących się rozpracowaniem konspiracji wileńskiej: "Uzyskane w śledztwie wyjścia są przez podejrzanych traktowane jako towarzyskie. Po ustaleniu jednak, że kontakty te pochodzą z Wileńskiego, należy je traktować jako kontakty natury organizacyjnej. Z tych powodów stosujemy areszty w stosunku do wszystkich osób związanych z grupą wileńską i przeprowadzoną akcją X. Zatrzymanie tych osób musi przynieść w rezultacie ustalenie ich kontaktów organizacyjnych i form działalności [...]. Szczególnie ważne jest zorganizowanie [...] należytego śledztwa w celu rozpracowania każdej osoby [...]. Należy zatrzymać na zasadzkach wszystkie osoby pochodzące zza Buga. Przyjście tych ludzi na zasadzkę oznacza, że są związane w takiej czy innej formie z grupą wileńską".
13 VIII kolejne wytyczne polecały "akcję X prowadzić aż do zupełnego rozbicia podziemia wileńskiego". W czasie trwania operacji niezwykle przydatne dla funkcjonariuszy bezpieczeństwa okazały się informacje i materiały operacyjne zgromadzone podczas wiosennej amnestii w 1947 roku.

Funkcjonariuszy Sekcji II Wydziałów III i Wydziałów Śledczych WUBP oraz Sekcji II Referatów III i Referatów Śledczych PUBP w terenie wspomagali przydzieleni na czas akcji pracownicy innych pionów operacyjnych komunistycznego aparatu bezpieczeństwa, siły MO, KBW, ORMO, "ludowego" WP, prokuratury i sądownictwa wojskowego oraz uaktywniona wówczas siatka agentury, zainstalowanej już wcześniej w środowiskach wileńskich. W trakcie akcji "X" przeprowadzono tysiące rewizji oraz zasadzek domowych ("kotłów"). Obserwacją operacyjną objęto ważniejsze ulice większych miast oraz dworce kolejowe i autobusowe. Funkcjonariusze UB, biorący udział w akcji, mieli odbitki fotografii ściganych żołnierzy wileńskiej AK. Nie tylko rozpracowywanych wilnian, ale również członków ich rodzin zabierano w czasie akcji z mieszkań, uprowadzano z miejsc pracy i aresztowano "na zasadzkach". Wszyscy aresztowani byli poddawani szybkim i intensywnym przesłuchaniom "operatywnym" w celu ustalenia ich ewentualnych związków z konspiracją wileńską. Zatrzymani w powiatach, po wstępnych przesłuchaniach w PUBP, byli przewożeni na szczegółowe śledztwo do WUBP, a następnie ci, którym udowodniono działalność konspiracyjną, do MBP w Warszawie. Przykładowo: w okresie akcji "X" tylko na terenie woj. wrocławskiego specjalnie utworzone grupy operacyjne UB aresztowały co najmniej 838 osób podejrzanych o działalność w poakowskiej konspiracji kresowej (wileńskiej, lwowskiej, tarnopolskiej i stanisławowskiej). Jak pisali w raportach komunistyczni prokuratorzy wojskowi z Wrocławia, "aresztowano zgodnie z zarządzeniem MBP przede wszystkich działaczy AK-owskich z okręgu lwowskiego i wileńskiego [...], przeważnie podejrzanych politycznie, na których UBP miały zebrany pewien materiał obciążający".
Podobnie było i na terenach innych województw.

Rekonstrukcja dokładnego przebiegu akcji "X" wymaga jeszcze wielu kwerend i badań archiwalnych, szczególnie w zasobach akt Oddziałów i Delegatur IPN w Warszawie, Poznaniu, Bydgoszczy, Białymstoku, Gdańsku, Szczecinie, Wrocławiu i Katowicach. Nowe ustalenia powinny również przynieść wyniki kwerend dokonanych w archiwach litewskich, gdzie przechowywane są materiały tamtejszego NKWD. Poniżej zasygnalizujemy tylko najważniejsze przełomowe "realizacje" (aresztowania), które doprowadziły do rozbicia Okręgu Wileńskiego AK.
23 VI 1948 r. w Solicach Zdroju na Dolnym Śląsku aresztowano rozpracowanego agenturalnie zastępcę komendanta okręgu por. Wacława Walickiego "Tassaro" wraz z żoną Heleną. Poddany intensywnemu śledztwu por. Walicki ujawnił wiele nazwisk, pseudonimów, adresów i rysopisów znanych sobie osób, z którymi współpracował w konspiracji wileńskiej. 25 VI we Wrocławiu funkcjonariusze WUBP weszli do mieszkania przy ul. Kochanowskiego 86/1. Aresztowali tam organizatora siatki informacyjnej na Dolnym Śląsku, kpt. Aleksandra Tomaszewskiego "Bończę", i ostatniego komendanta okręgu, ppłk. Olechnowicza "Pohoreckiego", który schronił się tam po ucieczce z zasadzki zorganizowanej na niego w innym jego lokalu konspiracyjnym przy ul. Barlickiego 23/6. Przy ppłk. Olechnowiczu znaleziono notes z ewidencją żołnierzy Okręgu Wileńskiego AK. Ułatwiło to znacznie dalsze działania operacyjno-śledcze.

26 VI w Szklarskiej Porębie ujęto w mieszkaniu przy ul. Obrońców 5 szefa siatki wywiadowczej kryptonim "Krzysztof", por. Zygmunta Szymanowskiego "Beza", wraz z żoną. Tego samego dnia w Poroninie grupa operacyjna UB aresztowała intensywnie ściganego już od 1944 roku dowódcę wileńskich szwadronów partyzanckich, mjr. Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę". 29 VI w Łodzi ujęto łączniczkę Reginę Sakowicz "Renię". W jej mieszkaniu znaleziono zostawione tam konspiracyjne materiały archiwalne, walutę i dokumenty legalizacyjne por. Walickiego. 30 VI w Krakowie zostali aresztowani bliscy współpracownicy "Pohoreckiego", Wanda i Lucjan Minkiewiczowie. 3 VII w Poznaniu zatrzymano kwatermistrza Okręgu, por. Kazimierza Pietraszkiewicza "Konrada". Nie zawsze jednak aresztowania przebiegały gładko.
7 VII "na zasadzce" urządzonej na klatce schodowej kamienicy przy ul. Dąbrowskiego 57/14 (Komuny Paryskiej) we Wrocławiu funkcjonariusze Sekcji II Wydziału III WUBP śmiertelnie postrzelili w brzuch łącznika ppor. Antoniego Wodyńskiego "Odyńca". Dwa dni wcześniej "Odyniec" przyjechał po raz kolejny do mieszkania Jadwigi Łukasik (żony kpt. Władysława Łukasika "Młota") przy ul. Dąbrowskiego 57/14 (obecnie Komuny Paryskiej) we Wrocławiu. Wszedł tam na IV piętro kamienicy, trafiając bezpośrednio do "kotła" założonego już 3 VII. W raporcie z tej akcji sporządzonym tego samego dnia i adresowanym do szefa wrocławskiego WUBP, mjr. Jana Zabawskiego, referent sekcji ppor. Wacław Gajda i naczelnik wydziału kpt. Aleksander Majkowski pisali: "W dniu 5 lipca 1948 r. podczas przeprowadzania zasadzki w mieszkaniu podejrzanej Łukasik Jadwigi nieustalony osobnik zapukał około godz. 4-tej rano do drzwi wejściowych. Po otwarciu drzwi okazało się, że nikogo nie ma, [a] z klatki schodowej zbiegał nieznany mężczyzna, gubiąc po drodze pakunek, w którym znajdował się chleb, kostka masła oraz pistolet marki Vis [...] z pełnym magazynkiem i z nabojami w lufie. Pościg za podejrzanym ze względu na mrok i gruzy nie dał żadnego rezultatu". Po ucieczce i zidentyfikowaniu "Odyńca" funkcjonariusze UB zorganizowali obserwację wszystkich wrocławskich dworców kolejowych, a w zdekonspirowanych mieszkaniach jego znajomych urządzili na terenie Wrocławia kilkanaście kolejnych zasadzek. 7 VII ppor. Wodyński ponownie usiłował wejść do mieszkania Łukasikowej, gdzie nadal trwała zasadzka. Tym razem został na klatce schodowej kamienicy postrzelony w brzuch przez funkcjonariuszy operacyjnych wrocławskiego WUBP. Ciężko ranny, ale przytomny, został wniesiony do mieszkania nr 14, a następnie na kocu wyniesiony do samochodu i przetransportowany do gmachu WUBP przy ul. Podwale Świdnickie. Znajdującego się w stanie agonalnym "Odyńca" poddano intensywnemu śledztwu "operatywnemu". Funkcjonariusze UB chcieli bowiem szybko ustalić, gdzie znajduje się oddział partyzancki VI Brygady Wileńskiej pod dowództwem Władysława Łukasika "Młota". W czasie aresztowania postrzelonemu ppor. Wodyńskiemu skonfiskowano między innymi kilka fotografii żołnierzy ze szwadronów "Łupaszki", dziennik bojowy 4. szwadronu V Brygady Wileńskiej i 27 map terenowych. 8 VII 1948 r. w wieku 24 lat ppor. Wodyński zmarł w czasie śledztwa w Poliklinice WUBP we Wrocławiu. Tego samego dnia ciało przekazano do Zakładu Anatomii Prawidłowej Kliniki Uniwersyteckiej przy ul. Chałubińskiego, gdzie było przechowane przez pół roku. 27 I 1949 r. zwłoki "Odyńca" oddano do ćwiczeń studentów I roku medycyny. Tam urywa się źródłowy ślad dokumentów dotyczących zastrzelonego podporucznika Okręgu Wileńskiego AK.
12 VII 1948 r. o godz. 12.40 ppłk Dominik wz. dyrektora Departamentu III MBP przesłał do naczelnika Wydziału III WUBP we Wrocławiu, kpt. Aleksandra Majkowskiego, telefonogram nr 117 polecający: "Ustalić i aresztować Domańskiego [Urbanowicza] Henryka ps. Zabawa, członka bandy Łupaszki, zam. we Wrocławiu ul. Malinowa 3 m. 4, oraz założyć w mieszkaniu zasadzkę. Domańskiego poddać energicznemu śledztwu [...]. Sprawa wyjątkowo ważna i pilna". Urbanowicz, harcerz wileńskiej "Czarnej Trzynastki", żołnierz III Brygady Wileńskiej "Szczerbca", partyzant szwadronów "Łupaszki", został aresztowany we Wrocławiu tego samego dnia, gdy wszedł "na zasadzkę" przy ul. Malinowej 3/5, gdzie mieszkał. "Podczas zasadzki zorganizowanej w mieszkaniu Henryka Urbanowicza znaleziono zapiski zawierające 435 nazwisk z adresami osób zamieszkałych na terenie całego kraju, z czego 34 na terenie Wrocławia i województwa, których należało przefiltrować, sprawdzić. [Wielu] z nich pochodziło z okolic Wilna. Odpisy tych adresów przesłano właściwym terytorialnie jednostkom UBP, gdzie figuranci zamieszkiwali (najliczniej powtarzały się adresy z terenu woj. łódzkiego, gdańskiego i warszawskiego)" - pisali w materiałach szkoleniowych w latach osiemdziesiątych funkcjonariusze wrocławskiej SB.
24 VII 1948 r. w mieszkaniu brata Alfonsa przy ul. Świętojańskiej 139/91 w Gdyni ujęto kuriera okręgu, Wacława Beynara "Orszaka", który po aresztowaniu w Solicach por. Walickiego zbiegł z tamtych terenów na Pomorze. Aresztowano i represjonowano również jego najbliższą rodzinę (żonę i braci).
Liczba aresztowanych wilnian, w tym żołnierzy Okręgu Wileńskiego AK, zwiększała się z każdym dniem trwania akcji "X". Prowadzący intensywne działania operacyjno-śledcze funkcjonariusze UBP uzyskiwali coraz to nowe "wyjścia". Przejmowali również materiały archiwalne okręgu. Jak wskazują wstępne ustalenia, tylko do końca września 1948 r. aresztowano prawie 6000 osób podejrzewanych o związki z Okręgiem Wileńskim. Zdekonspirowani i aresztowani oficerowie Okręgu Wileńskiego AK byli przewożeni na śledztwo do MBP w Warszawie. Wszyscy wilnianie byli bardzo drobiazgowo przesłuchiwani, zarówno w "centrali", jak i w terenowych urzędach bezpieczeństwa publicznego.
Akcję "X" zakończono w listopadzie 1948 r. Niemniej jednak dalej w MBP i WUBP trwały czynności operacyjno-śledcze zmierzające do całkowitego rozpracowania siatki konspiracyjnej Okręgu Wileńskiego AK. Aresztowania wilnian trwały jeszcze przez cały 1949 r. W wyniku operacji o kryptonimie "X" niepodległościowa konspiracja wileńska działająca od 1945 r. w powojennej Polsce została całkowicie rozbita. Charakterystyczną cechą operacji był niezwykle szeroki zakres represji (zatrzymania, aresztowania, przesłuchania "operatywne", szantaże, werbunki agenturalne, brutalne śledztwo, liczne wykonane wyroki śmierci) zastosowanych nie tylko w stosunku do czynnych w konspiracji żołnierzy i oficerów Okręgu Wileńskiego AK, ale również wobec ich najbliższych rodzin. Aresztowano kobiety w ciąży, osoby chore, matki z noworodkami. Rodziny aresztowanych stawały się dla oficerów operacyjnych i śledczych UB przedmiotem szantażu i gwarancją składania zeznań przez ujętych żołnierzy wileńskiej AK.
Aresztowani wówczas wilnianie i inni zatrzymani oficerowie "kresowych" okręgów AK przechodzili brutalne śledztwa. Bicie, karcery, głodzenie i wielogodzinne nocne przesłuchania były stałą normą. Wspomnijmy tutaj tylko o jednej z ofiar bezpieki. 26 II 1949 r. w PUBP w Prudniku żołnierz wileńskiej AK, jak stwierdza raport specjalny UB, "Pacajkiewicz vel Dembiński Józef popełnił samobójstwo przez poderżnięcie sobie żył".

Wilhelmina Tomaszewska (żona kpt. Aleksandra Tomaszewskiego "Bończy" Fordon 1951 r.

Dotychczas niezbadane pozostają działania specjalnie delegowanych do pracy w MBP i WUBP oficerów stricte sowieckich służb bezpieczeństwa (NKWD, MWD), którzy już od lata 1944 r. rozpracowywali w Wilnie, Lwowie i Tarnopolu oficerów AK z Kresów Wschodnich.
Liczne zbrodnie UB i komunistycznego sądownictwa wojskowego (orzekały wówczas Wojskowe Sądy Rejonowe) w stosunku do aresztowanych żołnierzy Okręgu Wileńskiego AK walczących o niepodległą Polskę nie zostały do dzisiaj wyjaśnione i osądzone. Zapadłe wyroki śmierci wymierzane przez dyspozycyjnych wobec wytycznych partii sędziów wojskowych wykonywano przez zastrzelenie (w piwnicach więzień) lub rozstrzelanie (pod murem) w latach 1949-1950 we Wrocławiu, Warszawie, Bydgoszczy, Lublinie i Łodzi. Stracono czołowych oficerów Komendy Okręgu Wileńskiego AK i żołnierzy podporządkowanych szwadronów V i VI Brygady Wileńskiej, działających na Pomorzu, Mazurach, w Borach Tucholskich i na Podlasiu: Antoniego Olechnowicza, Zygmunta Szendzielarza, Wacława Walickiego, Aleksandra Tomaszewskiego, Henryka Borowskiego, Lucjana Minkiewicza, Henryka Wieliczkę, Gracjana Fróga, Henryka Urbanowicza, Wiktora Kuczyńskiego, Zygmunta Szymanowskiego i Stefana Głowackiego. W więzieniach zmarli Aleksander Krzyżanowski, Antoni Roszczewski, Kazimierz Rybicki i Piotr Stachowicz.
Kolejne, szeroko zakrojone działania operacyjne skierowane przeciw mieszkańcom Kresów Wschodnich, ekspatriowanych po wejściu Armii Czerwonej do powojennej Polski, komunistyczne służby bezpieczeństwa przeprowadziły kolejno w latach 1951-1952 i 1962-1964. Żołnierze "kresowych" okręgów AK, w tym Okręgu Wileńskiego, jako "niepokorni" wobec systemu komunistycznego, prawie do połowy lat osiemdziesiątych pozostawali w zainteresowaniu operacyjnym funkcjonariuszy UB-SB.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
KOMUNIKACJA I WSPOLPRACA
Style komunikowania się i sposoby ich określania
Diagram komunikacji
Technologia informacji i komunikacji w nowoczesnej szkole
Komunikacja niewerbalna 2
Socjologia prezentacja komunikacja niewerbalna
Halas komunikacyjny
Uwarunkowania komunikacji
komunikacja niewerbalna wgGlodowskiego 2008
model komunikacji dwustronnej
Zasady komunikacji internetowej Martens
Komunikacja Moduł (2)
komunikowanie
Komunikacja interpersonalna w 2 DO WYSYŁKI
KOMUNIKACJA INTERPERSONALNA 7
Zarządzanie i komunikowanie społeczne
Teorie komunikowania masowego wyklad 1

więcej podobnych podstron