ODSŁONA I
(Scena dzieje się na polance, niedaleko młyna. Z boku wśród drzew siedzi Jezus. Widać jedynie lekko Jego profil)
FILIP (wchodzi, cały czas coś je albo pali fajkę, siada na kłodzie. Filip i Rokita wypchane brzuchy)
ROKITA: (Najpierw patrzy, potem krzyczy) Cóż to? Młynarz nie we młynie?
FILIP (wkurza się) Nie krzyczcież tak!
ROKITA (ma złożone ręce i obraca kciukami, cały czas nerwowo chodzą mu nogi): A bo co? Nie wolno nam?
FILIP: A bom powiedział w domu, że idę do miasta. Młynarczyki myślą, że nie wrócę aż na wieczerz, i pewnikiem hołota nic nie robi.
ROKITA (ubawiony) : Dobry sposób. Boją się was pewnie, co?
FILIP: Czeladniki w łyżce wody by mnie utopiły. Ale ja nie dbam o ludzkie lubienie.
ROKITA: Ja tak samo... Ciułam grosze.
FILIP: Gadają na was żeście lichwiarz, jakiego świat nie widział.
ROKITA: Może namawiam, żeby u mnie pożyczali?
FILIP (kpiąco) : Na tych przysługach zebraliście chyba niezły majątek?
ROKITA: Jakby te dwa nasze majątki zebrać do kupy?
FILIP: Myśleć o tym szkoda, kiedy ja tej przeklętej chałupy na górce (pokazuje ręką) nie mogę dostać.
ROKITA: Co to za chałupa?
FILIP: Stara rudera, a widok zasłania! Kto jedzie ze wsi od kościoła, najpierw ją widzi, potem dopiero młyn. Wysoko stoi, to zza niej młyna wcale nie widać.
ROKITA: Cóż to za właściciel, że takiej budy nie chce sprzedać?
FILIP: Sprzedałby, owszem, ale za drogie pieniądze. Daję mu dwa worki dobrej żytniej, a ten dziad nie chce... Powiada, że ma żonę chorą, a córka ślepa (wyraźnie, kpiąco, rechocze) od urodzenia i nie będzie ich miał gdzie podziać.
ROKITA (wesoło): Ja wam pomogę…
FILIP: Jak?...
ROKITA (przysiada się na kłodzie): Później, później. Jeślibyśmy złączyli nasze majątki, trzymamy cały powiat w ręku, rozumiecie? Macie córkę.
FILIP (mrozi go tak wzrokiem, ze Rokita schodzi z kłody): Hankę! Jesteście starsi ode mnie!
ROKITA: Lepszego zięcia ode mnie nie-znajdziecie. Bogatym i za babami latać nie będę...
FILIP: Ale dziewucha nie zechce...
ROKITA: Przeciw woli rodzicielskiej śmiałaby się buntować?
FILIP: Dałbym jej, żeby się buntowała.
ROKITA: Brylanty jej kupię. No, co powiadacie? Jak przystaniecie, dam wam (wyraźnie, wolno) piękny prezent: tę chatę!
FILIP: Kupicie ją?
ROKITA: Nie potrzebuję kupować. Ów Kurek chciał kiedyś swoją ślepą wieźć do znachora, o którym mówili, że ślepotę leczy i pożyczył ode mnie pięćdziesiąt złotych. Zobowiązał się oddać najpóźniej do roku. Akurat w zeszłym tygodniu pisał do mnie ten Kurek, prosząc, żeby mu przedłużyć spłatę procentu o tydzień. Zdaje się, że mam jego list przy sobie...
(wyciąga z kieszeni papier, czyta, dalekowidz, głowa do tyłu, ręce w przód:) „...jak rodzonego ojca, wielmożnego pana proszę, żeby się ulitował i tydzień na procent poczekał... Przy zwózce drzewa, teraz robię i dopiero w sobotę będzie wypłata. Modlę się i pracuję, to mi Pan Jezus na pewno pomoże... (ha, ha)
FILIP: (bierze list i sprawdza, krótkowidz, trzyma list tuż przy oczach) Oho, pomoże, pomoże!
ROKITA (chowa list): Głupcy w to wierzą. Wierzą w te bajki. Mądry to się z tego śmieje, ha, ha (myśli) Jak w rodzinie, za dwadzieścia złotych.
FILIP: (wyciąga portfel, pieniądze, ale długo się waha czy dać) Płacę... tuczcie się moją krwawicą... (daje pieniądze, ale zaraz odbiera) A gdzie kwit? Bo ja uznaję tylko wypłaty z ręki do ręki.
ROKITA: (wymiana, w jednym ręku pieniądze, w drugim kwit) Bardzo słusznie. Ja też. Proszę. (podaje kwitek i wychodzi)
FILIP: (sam, ogląda kwit, wściekły, że stracił pieniądze): Z Hanką będzie przeprawa, ale dam sobie radę... A tego dziada Kurka mam w ręku (mówi, jak w kreskówce).
Hej! Kurek!
JÓZEF KUREK (idzie pochylony, załamany, gdy słyszy Filipa obraca się do ludzi, bo przeczuwa, że będzie coś złego, głośno): Słucham, panie młynarzu.
FILIP: Chodźcie tutaj, kiedy wołam.
JÓZEF : (Z daleka) Strasznie się spieszę, kobiecie trochę chrustu zanieść, bo do zwózki muszę iść.
FILIP: Radzę przyjść, bo tu jest ważna rzecz. (Józef kładzie na ziemię naręcze chrustu, zdejmuje czapkę i podchodzi, Filip pokazuje mu kwit.) Znacie to?
JÓZEF (przygląda się niedowierzająco): To mój kwit dla pana Rokity.
FILIP (triumfująco): Był Rokity, a teraz jest mój. Żądam całej spłaty.
JÓZEF: Jezusie! Mario! Z czegóż ja zapłacę!?
FILIP: Macie chałupę, grunt. Możecie je sprzedać i spłacić.
JÓZEF: A gdzie się z rodziną podzieję?
FILIP: Cóż mnie to obchodzi? Nie trzeba było pożyczać.
JÓZEF: Ulitujcie się, panie młynarzu!
FILIP: Żadnych skomleń. Jakby człowiek chciał litować się nad każdym, toby z torbami poszedł. Jeżeli się nie wyprowadzicie do jutra, podaję was do sądu i zlicytuję do ostatniej nitki (wyraźnie grozi palcem).
(wychodzi)
JÓZEF: ( zrozpaczony. Siada na kłodzie, oburącz obejmuje głowę. Chwieje się w przód i w tył. Mówi do siebie): Jezu! Jezu Ukrzyżowany! Jezu Sprawiedliwy! Jutro zabierać się z chaty! A gdzie?! (głośno) A moja chora!. A Zośka kaleka... Jezu Miłosierny, Jezu! (Drogą idzie ku miastu kumoszka)
KUMOSZKA: O, jak se siadł? Na biedę narzeka, a robić mu się nie chce... Siedzi jak hrabia...Pewnie się spił... (trąca Kurka): Józek! Co to wam?
JÓZEF (nie podnosząc głowy): Nieszczęście... Młynarz mnie wyrzuca z chałupy...
KUMOSZKA (Zadziwiona): Kiedy?
JÓZEF: Jutro... (wpada na pomysł, klęka, łapie za rękę) Moiściewy... Kobieto złocista! Może się zlitujcie.. Pomóżcie!.. Na dwie, trzy noce weźcie do siebie Zośkę i Małgośkę, póki im jakiego kąta nie obmyślę... Ze wszystkim nas młynarz wyrzuca... Gdzie je podzieję?... Pomóżcie... Byle gdzie się prześpią... Z czubem odrobią... (Kumoszka sztywnieje, cofa się o krok)
KUMOSZKA: (zakłada ręce) Bieda z wami. Z serca bym pomogła, ale sami wiecie, że u mnie w chałupie dla swoich ciasno.. Gdzie brać cudzych. O, jo, joj. (wychodzi)
JÓZEF: Jutro. Jutro? Jak ja to moim biedaczkom powiem. Jak się im pokażę?... Kiepska ta chałupa w deszcz cieknie, ale swoja. Gdzie tam swoja! Już młynarzowa, cudza. (półprzytomnie) Wolej się obwieszę, niż im powiem: Pójdźcie w świat! Póki chodzę, każdy powiada: mają męża, ojca, niech na nie zarobi. / A ja nie mogę. (zmienia ton) Aby dobrą gałąź upatrzyć. Sznurek mam. Wszystko jest. Tu jak raz. (bierze sznur i idzie zdecydowany się powiesić, nagle się zatrzymuje, uświadamia sobie, że to grzech i zaczyna prawdziwą modlitwę)
Jezu Miłosierny! Jezu! Czy Ty widzisz? Czy Ty słyszysz? Poratujże! Poradź mi! Nie opuszczaj mniej! Ja wiem, żem jest lichy człowiek! Ani śmiem do Ciebie wołać. Upiłem się zeszłego roku i Małgośce pieniędzy, nie przyniosłem. Żebyś przyszedł, a zobaczył, jaka u nas bieda, tobyś się sam ulitował.
JEZUS: Przyjdę do ciebie, Józefie.
JÓZEF: (zrywa się i rozgląda, skąd dochodzi głos): Kto to gada? Kto tu jest?
JEZUS: Ja do ciebie mówię...
JÓZEF: (stoi tyłem, dalej się rozgląda) Tak mi się zda, jakby tu ktoś mówił...
JEZUS: (mocno) To ja mówię do ciebie, człowiecze.
JÓZEF: (przestraszył się i upuścił chrust, obraca się w kierunku kapliczki, pada na kolana) Ty, Panie, do niegodnego, ciemnego człowieka? Ty? Nie może być!
JEZUS: Przyjdę do ciebie dzisiaj, przed wieczorem...
(Józef płacze, tym razem z radości).
JÓZEF: Przyjdziesz do nas? (cichutko) Panie Jezu! Zbawicielu! Ty — do nas!.
(kurtyna, po zasłonięciu Kurek zostaje przed kapliczką i modli się)
Duchem lecę kobietom o tym powiedzieć... Wierzyć nie zechcą.
ODSŁONA II
ZOŚKA (śpiewają Serdeczna Matko, Zosia niewidoma zwija wełnę na kołowrotku) Matula, skończyłam. Dajcie nowe kądziel.
KUMOSZKA: (wpada do domu i siada bez pozwolenia) Niech będzie pochwalony!
OBIE KOBIETY: Na wieki wieków. Witajcie, kumo!
MATKA: Siednijcie se. A Zośka wszystko sprzędła. (Podaje kłębek. Marcinowa ogląda je ze znawstwem)
KUMOSZKA: Dobrze sprzędzione. I prędko. Co prawda, to prawda... Godziłby się wam kawałek słoniny...(pauza) Przyniosę uczciwie, ale już chyba nie tu, na nowe mieszkanie...
MATKA (nie rozumie) Przenosicie się?
KUMOSZKA: Ja? Uchowaj Boże! Ja się nie ruszę nigdzie...
MATKA: (nie nalega, pauza) Macie może nową kądziel dla Zośki? Dziewczynie się cni bez roboty...
KUMOSZKA: To także przyniosę, jak się już przeprowadzicie...
MATKA (zdumiona) My się nie przeprowadzamy... Gdzieżby?
KUMOSZKA: Widziałam waszego co ino...
MATKA (wciąż spokojna) : Przy zwózce?
KUMOSZKA: Na kłodzie siedział...
MATKA: Stało mu się co?
KUMOSZKA (nareszcie) Idę do miasta, a tu wasz siedzi jak ten sęp, nikogo nie widzi. Trącam go w ramię... Pytam. Młynarz nas z chałupy wygania, powiada. Pytam, kiedy was młynarz wyrzuca? Powiada, że jutro.
MATKA i ZOSKA: (ze zgrozą): O Boże! (Stoją jak osłupiale, Kumoszka Marcinowa, zadowolona z efektu, wycofuje się, by nie być proszoną o pomoc, a zarazem opowiedzieć sensację innym.)
KUMOSZKA : Ostańcie z Bogiem! (idzie ku drzwiom)
MATKA (z rozpaczą): Kumo! Nie odchodźcie! Dyć poradźcie co, powiedzcie! Jakże ostaniem, sieroty?
KUMOSZKA: Wasz przyjdzie, to się naradzicie. (do ludzi) A teraz idę ludziom opowiedzieć. (wychodzi) (Matka wstaje i patrzy za Kumoszką)
ZOŚKA: Matulo co z nami będzie?
MATKA: (podchodzi i stojąc przytula córkę) Nie wiem... córeczko.
ZOŚKA: Chyba nas Bóg nie opuści?
MATKA (po chwili): Chyba.
JÓZEF: (krzyczy zza zasłony) Małgośka! Zośka!. Nowinę mam!
MATKA: (ponuro): Znamy już tę nowinę. (obie wybuchają płaczem)
JÓZEF: (Józef wszystko poprawia, sprząta) Skąd? Kto wam powiedział?
MATKA: Marcinowa wszystko powiedziała.
JÓZEF (łapie oddech): O czym?
MATKA: Że młynarz nas... z domu... wygania. (płaczą)
JÓZEF: Takie głupstwo. Wielkie nas szczęście spotyka! Gość dziś do nas przyjdzie. Wielki gość.
MATKA: (wyraźnie wącha go, czy nie pił) Boże! Boże!
JÓZEF: (chwyta żonę za rękę) Ino gałęzi upatrywałem i jużem sznur przerzucił, ale gajowy na mnie z szosy krzyknął tom odszedł innego drzewa szukać... Na kapliczkę spojrzałem, co tam w drzewach. stoi, i dopierom pojął... Jak nie zacznę płakać. Pana Jezusa o miłosierdzie prosić... Wszystko Mu powiadam, co i jak, i płaczę, jak ten robak w pyle leżę, aż tu On do mnie zagadał... (patrzy jej w oczy)
MATKA (oburzona, przytrzymuje Józefa za ramię): Cicho, stary! Nie łżyj! To nie może być! Do proboszcza nigdy nie zagadał, a tobie się cudu zachciewa!
JÓZEF: (zrywa się, ekscytuje, podchodzi na zmianę do Zośki i Matki) Też zrazu nie chciałem wierzyć... Myślałem, że mi się zwiduje, albo że się kto za drzewo schował... Trzy razy do mnie mówił, bo nie wierzyłem. Dopieroż spojrzałem w górę, patrzę, a tu święte usta drżą, jak żywe. I jeszcze raz powiada: Przyjdę do ciebie, Józefie, dzisiaj przed wieczorem.
MATKA i ZOŚKA (matka chwyta męża za ręce): Dzisiaj! Dzisiaj?
JÓZEF: Dzisiaj! Toć jasno mówię! Jezus do nas przyjdzie. Stwórca, co ciebie stworzył i ciebie, i mnie, co świat trzyma w garści, do naszej niskości przyjdzie.
ZOŚKA (składa ręce): Przyjdzie tutaj... (wstaje i z uśmiechem do ludzi): Dzisiaj przyjdzie... Toć trzeba by izbę ustroić. (zaczyna się akcja sprzątania)
MATKA: (wstaje) Poczęstunek by trzeba zrobić może powieczerzać zechce. (zagląda do garczka, mierzy ilość mąki) Czym ja Go, nieboga, przyjmę? Mąki jeszcze jest ze dwie garści.
JÓZEF (wahająco): Może by kurę zarznąć i upiec?
MATKA: Zamiataj!...
JÓZEF (idzie za zasłony po miotłę): Ja zamiotę a ty gotuj.
JÓZEF (podchodzi do Zosi i patrzy): Zośka! Czego buczysz!
ZOŚKA: Bo Go nie zobaczę. (pauza)
JÓZEF: (poważnie) Nie zobaczysz Go, córeczko, ale poproszę, żeby bliziuśko do ciebie podszedł, i ty Go dotkniesz. (Wraca do zamiatania. Solidnie to robi, wymiótłszy starannie i wyniósłszy śmiecie idzie po zielone gałęzie. Wraca, stroi nimi izbę. Matka wchodzi z zabitą kurę i przysiadłszy śpiesznie skubie.)
MATKA (przychodzi z za kotary z mąką i daje córce powąchać): Mąka się stara... Wie, że nie byle kto będzie jadł... (głaszcze córkę po głowie) Daj, córuś, włożę blachę do pieca... (składa blaszkę za piec, Stukanie do drzwi).
WSZYSCY TROJE: A Słowo stało się Ciałem!
JÓZEF (patrzy na żonę ze zdziwieniem): E, to wy, dziadku?!
(Zośka stoi uśmiechnięta, rodzicom miny zrzedły)
DZIAD (zgarbiony, stoi przy drzwiach, mówi nisko, brzydki): Niech będzie pochwalony.
WSZYSCY: Na wieki wieków!
DZIAD (stoi przy drzwiach): Nie w porę chyba zaszedłem... Jakoś mnie nijako witacie? Powiedzcie szczerze od razu...
JÓZEF (z przejęciem): Na wielkiego gościa czekamy!
DZIAD : Ciekawość mnie zbiera, na kogo?
JÓZEF: Na Jezusa!
DZIAD: Choruje kto u was w chacie, że ksiądz z Panem Bogiem przyjdzie?
JÓZEF: Nikt nie choruje... Sam Jezus zajdzie do nas w odwiedziny... Czekamy, bo zaraz nadejdzie...
DZIAD: To ja może lepiej pójdę (liczy do czterech, otwiera drzwi i powoli wychodzi, Zośka cały czas uśmiechnięta i wyciąga ręce, jakby chciała zatrzymać gościa).
MATKA (matka krzyczy i biegnie za gościem): Zostańcie, dziadku, skoro już jesteście. Słońce nisko... Nieporęcznie wam będzie teraz innego noclegu szukać. Popatrzycie na Jezusa razem z nami (chwyta gościa pod ramię i prowadzi do stołu).
DZIAD: Bóg zapłać. Z radością zostanę. (Zosia stoi, uśmiecha się i słucha gościa)
JÓZEF (Józef idzie za stół i siada, chwilę czeka): Powinien nadejść, bo powiedział, że przyjdzie przed wieczorem, a już mrok...
DZIAD: Do was mówił?
JÓZEF: Do mnie, grzesznego. Do mnie!
DZIAD (z uśmiechem): Kiedyście tacy pewni, to dobrze.
ZOŚKA (stojąc): Tatulu, kto jest w izbie?
JÓZEF (podchodzi do Zosi i ja obejmuje): Nie słyszałaś? Dziadek Walenty.
DZIAD: Ślinka idzie do ust...
MATKA: (przy piecu miesza) Dostaniecie ździebko i wy, tylko Jezusa ugościmy.
DZIAD: Nie wiem, czy wytrzymam, bo całkiem z głodu osłabłem. Głód ciężka rzecz..
MATKA: (Z rezygnacją): To już dam. (Podchodzi do garnka,, do siebie, pocieszająco:) Pan Jezus w niebie ma zadość wszystkiego. Dziubnie sobie trochę po pańsku, to może dla wszystkich starczy... (Nalewa i podaje) Jedzcie, dziadku, na zdrowie.
DZIAD: Niech wam Bóg nagrodzi, moi kochani...
MATKA (wszyscy siadają): Opowiedzcie nam co, dziadku, prędzej to czekanie zejdzie. Po świecie cięgiem chodzicie. My tu jak kołki siedzimy... Czasem przyjdzie, kto obcy do wsi, co gazety czyta albo radia słucha, i straszne rzeczy prawi... Że ludzie takie złe się stały, że krzywda wszystkim wszędzie, że tylko bogatym i chciwym dobrze się powodzi.
DZIAD: Niesłusznie mówią, gdyż do ubogich duchem należy królestwo niebieskie...
MATKA: (wątpiąco): Bogać tam! Zbóje, krzykacze rządzą wszędy, wszystko posiadają...
DZIAD: Tak się tylko zdaje... (wstaje) Powiadam wam, (do rodziców) że błogosławieni cisi, albowiem oni posiędą ziemię.
ZOŚKA (Zosia wybiega i staje na środku) Matulu!..,
DZIAD: (do Zosi) Błogosławi miłosierni albowiem oni miłosierdzia dostąpią...
ZOŚKA: Matulu?! Co tu tak świeci?!
DZIAD (podchodzi ręce i nakłada na oczy Zosi): Otwórz oczy.
(Zośka zdejmuje opaskę i patrzy na dziadka i na ludzi)
(Dziadek na stole stawia skrzynkę z pieniędzmi) Niewiele mam, ale co mam to wam daję w darze. (W drzwiach): Zostańcie z Bogiem.
ZOŚKA: (zdejmuje opaskę z oczu) Matulu! Tatulu! Ja widzę! Ja widzę! (sprząta talerz ze stołu) Ja widzę! Widzę! To nie Dziad był! To był Jezus!
JÓZEF: Rany boskie! (porywa się, wybiega za drzwi)
Nigdzie go nie ma. Podziękujmy Bogu za wielkie szczęście, które nam dał. (wszyscy klękają do modlitwy, gaśnie światło, w tym Matka i Józef siadają przy stole a Zosia wychodzi za kulisy)
JÓZEF: Mnie się wciąż w głowie nie może pomieścić, za co nas takie błogosławieństwo spotkało...
(Zosia woła zza kulis:)
ZOSKA: Matulu, tatulu! Co to takiego!
MATKA: Gdzie?
ZOŚKA: W skrzyni. Krągłe, dzwoniące...
MATKA: Ej, co ci się tam widzi, dziewczyno?
ZOŚKA (wychodzi z komory trzymając skrzynkę z pieniędzmi): Takie, o ... Ślicznie dzwoni... Nie pieniądze, bo grosz nigdy tak nie brzęczy... Ani taki gładki...
OBOJE RODZICE: (wstają) Zośka! Skąd to wzięłaś?!
ZOŚKA: Jest tego z pół skrzyni Nie widzieliście?
JÓZEF: (przyciąga skrzynkę do siebie) Jeszcze i to nam dał... Jeszcze i to?! (Wchodzą. Młynarz - Filip, Policjant).
JÓZEF: Siła gości nam Bóg zesłał...
Policjant (oficjalnie): Nie w gości my do was, Kurek, a z interesem... Pan Filip, młynarz, na świadka wziął mnie - posterunkowego, prosił jako przedstawiciela władzy.
JÓZEF: Cieszę się, że panowie przyszli.
MŁYNARZ (Wysuwa się naprzód): My przyszliśmy urzędowo uznajecie, że to wasz kwit i podpis? (pokazuje wiadomy kwit)
JÓZEF: Uznaję, to mój kwit. Ja chętnie zapłacę, panie młynarzu, zaraz zapłacę. (Józef wybiega do komory, wraca z pełną garścią złota, rzuca na stół). Odliczcie wartość 50 złotych, panie policjancie!
Policjant: (wręcza młynarzowi pięć sztuk monet.)
JÓZEF: Oddajcie kwit, panie młynarzu.
FILIP: Dobre to, aby?
JÓZEF: Obejrzyjcie,..
Policjant: Wyglądają, jakby tylko, co z mennicy wyszły...
JÓZEF (drze papier i rzuca pod palenisko) (Rodzina chwyta się za ręce)
(Po scenie Zosia z kwiatkami idzie pod figurę i modli się)
ODSŁONA III
(Hanka czeka na Jaśka, siada na kłodzie, Jasiek przychodzi po chwili i zasłania jej oczy od tyłu, ona chwyta jego dłonie, rozszerza łokcie, by nie zasłaniać ust)
HANKA: Jesteś! Jesteś! Bałam się, że nie wrócisz, że się już nigdy nie zobaczymy!
JASIEK: (powoli, wyraźnie) Nie wróciłbym po ciebie? / Mojaś ty!
HANKA (przytula jego dłoń do policzka): Oknem wyskoczyłam, ojciec mnie strasznie pilnuje... A ja za Rokitę nie pójdę... (płacze)
FILIP (sam do siebie): Nie ma nikogo... Umyślniem w czas wyszedł. O tej porze nikogo tu niema,...(patrzy na kapliczkę) No co? Podejść? Nie podejść? Drzewo jest faktycznie trochę stare, ale to nic nie przeszkadza. Skąd się wzięło złoto? (szuka pieniędzy) Nie ma żywego ducha. Odwagi! Odwagi! Prędzej!... (kuca, żegna się pośpiesznie, nie klęka) ...Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje... Panie Jezu miłosierny, to ja, młynarz Filip. Przychodzę do Ciebie prosić, żebyś przyszedł do mnie, jak przyszedłeś podobno do Józefa Kurka, i tak mnie obdarzył jak jego... Bardzo Cię proszę. Przyjdź Królestwo Twoje. Tego złota na chleb powszedni daj mi z łaski swojej, Panie. Przyjdź Panie.
JEZUS: Przyjdę do ciebie, Filipie... (Młynarz zrywa się )
FILIP: (śmieje się głupio) He, He, Więc to prawda, że Ty gadasz?! Gadasz jak- człowiek i przychodzisz do każdego, kto Cię zawezwie?!
JEZUS: Do każdego, do każdego przychodzę. Przyjdę do ciebie dzisiaj przed burzą. (od razu idzie Hanka)
HANKA (podchodzi i modli się)
FILIP: Gdzieś chodziła?
HANKA: Szukałam grzybów...
FILIP (śmieje się złośliwie): Domyślam się, jakich grzybów.. Swojego gacha szukałaś. Oj, sprałbym cię jak nieboskie stworzenie, gdyby nie to, że za dużo mam dzisiaj roboty. Powiedz matce, że ma dać dziś najlepszą kolację, jaką zrobiła w życiu! A niech się coś nie uda, popamięta! Ja tam zaraz przychodzę. (do ludzi) Dobrze być z Bogiem w zgodzie... Orację jakąś wypadnie pewnie powiedzieć... Może by od tych słów właśnie zacząć... A co dalej, zależy od tego, czy złoto da przed wieczerzą, czy po wieczerzy. (gest w stronę kapliczki, a spróbuj nie przyjść). No.
(Na przerwie przychodzi pod kapliczkę kumoszka z koszem zakupów i modli się wiele razy się żegna, bije w piersi)
ODSŁONA IV
(Podczas całej sceny nadciąga burza, biją pioruny. Kucharka boi się burzy i przy każdym piorunie się żegna)
KUCHARKA (zza kulis): Pani Gospodyni, pani Gospodyni.
AGNIESZKA (wbiega zza kulis): A czego?
KUCHARKA (wbiega pokazuje mąkę z wodą): Nie rośnie.(wybiegają)
AGNIESZKA: Co my teraz zrobimy? (kucharka nie wie)
KUCHARKA: (wybucha śmiechem zza kulis) Pani Gospodyni, Pani Gospodyni (wbiega roześmiana)
AGNIESZKA: (wbiega) A czego?
KUCHARKA (pokazuje blaszkę): zakalec (obie wybuchają śmiechem, blaszkę bierze Agnieszka, kucharka wybiega)
FILIP (siedzi cały czas przy stole i jest wściekły, wali pięścią w stół) Nie śmiać się, tylko robić, do diabła! Wieczór za pasem, tylko patrzeć, jak goście zaczną się schodzić, a tu jeszcze nie gotowe.
AGNIESZKA (pokazuje blaszkę) Jaką ty mąkę dałeś, Filipie?! Sama nie wiem, co jest? W babach zakalec!
KUCHARKA: (zza kulis) Pani Gospodyni, pani Gospodyni. (wbiega z kością) Pies szynkę zjadł!
AGNIESZKA: Szynkę!!!
FILIP: Skaranie boskie! Zaraz tam zrobię porządek! Kto puścił psa!? Do stu diabłów rogatych!! (Kucharka z Agnieszką żegnają się przy przekleństwie)
AGNIESZKA: Filipie, nie sadź diabłami..
BZURA: Panie młynarzu! Muzykanci przyszli...
FILIP: Niech czekają w kuchni.
AGNIESZKA: Dajcie, im co jeść.
BZURA(do młynarzowej): Pani gospodyni! Dajcie nam też coś przekąsić... Przecie my bez obiadu.
AGNIESZKA (skłopotana): Wiem, wiem... Takie urwanie głowy... Nikt nie miał czasu jeść. Weźcie sobie w kuchni tego mięsa, co leży na misce, i chleba...
FILIP (wstaje): Ani mi się waż! Jeszcze, czego? Zjedzą jak po nas zostanie... Hultaje, łazęgi, psiekrwie zatracone! Grzmi! Burza idzie Jezus zaraz przyjdzie! Gdzie muzykanci? Niech się ustawiają.
MUZYKANCI (wchodzą)
BZURA (Zastępca młynarza, starszy czeladnik, wbiega): Gdzie gospodarz? Panie młynarzu. W górach musiała spaść straszna zlewa, bo woda przybiera wściekła! Do rana może być powódź! Trzeba zastawy podnosić..
FILIP: Ani mi się śni... Wara ruszać.
BZURA: Woda rozwali!
FILIP: Wola boska.
BZURA: Panie młynarzu! Takiej burzy jak ta, co idzie, jeszczem póki żyw nie widział! Niebo wokoluśko czarne... Zastawa nie taka znów kiepska. Woda jest nagła... Woda nie lubi, jak jej się sprzeciwiać. Jeśli śluza od razu nie puści, gotowa rzucić się za młyn w stare koryto, a wtedy biada!
FILIP: Nie może być nieszczęścia bo Jezus będzie tu w domu, u mnie miał przyjść przed burzą... A gdzie jest Jezus, tam nikomu włos z głowy nie spadnie. Nie wiedziałeś? Wynoś się!.. (Nagle słychać nieśmiałe ale wyraźne stukanie do drzwi wejściowych. Zaraz po tym grzmot).
Nareszcie idzie! Muzyka grać!
FILIP (wściekły): Muzyka stop. Czego tu? Poszła precz!
SIEROTKA: Pnie młynarzu, pozwólcie mi zostać! Mamusia i tatuś pomarli. Sama idę...
FILIP: Tu nie przytułek dla włóczęgów! Zabieraj się! (ponowne stukanie do drzwi) (z triumfem): Teraz to On. Muzyka, grać!
FILIP: Muzyka stop
SIEROTKA (składa ręce): Panie młynarzu, nie gniewajcie się! Nie wyganiajcie mnie! Taka straszna, straszna burza, a ja tak się boję!
FILIP (głosem przerywanym): Jeszcześ tu. Jeszcześ tu! (Pukanie)
FILIP: teraz to już na pewno On. Muzyka grać.
Muzyka stop
SIEROTKA: (klęka przed młynarzem i żebra) Nie bądźcie taki zły, panie młynarzu. Pozwólcie się schować pod dach. Nie wyganiajcie w taką noc.
FILIP: (kucharka i Agnieszka siadają przy stole i chwytają się rękami za głowę) Precz! Precz! (W podwórze) Hej chłopaki! Spuścić tam, psa! Ha, ha A żywo! Bierz ją, Nero! Gryź ją. Nie ma Jezusa. Idę po Niego.
BZURA (rozkazująco): Kto chce, niech zostaje, grobla zerwana! Powódź idzie. (wszyscy wybiegają, Agnieszka przed wybiegnięciem bierze krzyż i z Kucharka zasłaniają scenę)
ODSŁONA V
FILIP (podchodzi bliżej, ugina się): W Imię Ojca i Synaj Ducha Świętego! Panie Jezu, tego się nie spodziewałem! Obiecałeś przyjść do mnie i obdarzyć mnie... Powiadają, że jesteś w obietnicach wierny, to wierzyłem... (bluźni, pluje) Święcie wierzyłem... Gości zaprosiłem. Jedzenia nagotowałem jak na Wielkanoc... Czekałem... czekamy dotąd... Wszyscy śmiać się ze mnie będą... Obiecałeś, Panie Jezu, i nie zrobiłeś. Nie byłeś?...
JEZUS: Byłem u ciebie, Filipie...
FILIP: (zdziwiony) Panie Jezu, to nieprawda Musiałeś się pomylić i do innego młynarza zajść. Ja na Ciebie cały dzień czekałem.
JEZUS: Byłem głodny, nie nakarmiłeś Mnie...
FILIP: Co?
JEZUS: Byłem spragniony nie napoiłeś Mnie... Byłem bezdomny, nie przyjąłeś mnie...
FILIP: Panie Jezu Chryste! To są niesłuszne pretensje! Jawna omyłka!. Gdzież ja bym Ciebie zostawił głodnym albo bezdomnym, kiedy tyle pieniędzy wywaliłem na Twoje przyjęcie!
JEZUS: Byłem u ciebie psa na mnie puszczałeś.
FILIP: (przestraszył się) Nie na Ciebie! Panie! Gdzieżby! Poszczułem, owszem, ale żebraczkę sierotę, co skamlała pode drzwiami. Gdzieżbym ja Ciebie śmiał?!
JEZUS: Ta dziewczyna sierota to Ja byłem, Filipie... Patrz, dotąd mi noga krwawi...
FILIP (klęka, przerażone oczy): A tom się urządził! Panie! Panie! Przebaczaj!
HANKA: (obejmuje ojca ramionami) Ojcze! Młyn zerwało! Słyszycie! Zabrało ze wszystkim. Zakręciło i woda zalała. Wszyscy potonęli! Słyszycie! (Szarpie młynarza) W rzece wasze bogactwo.
Bzura: Kto żyw, na pomoc! Młyn zerwało! Ludzi ratować!
JASIEK: (obejmuje Hankę ramionami) Hanuś! Żyjesz Bogu dzięki. A reszta?
HANKA: (szlocha ): Zabrało ich... Mamę też...
JASIEK (głosem Wodza): Może ich odratujemy! Mogli się uczepić belek. Dalej żywo!
HANKA: Ratujcie mamę. (wybiegają wszyscy, Kurek biegnący na końcu zatrzymuje się przy skulonym, półprzytomnym młynarzu).
JÓZEF: Mało nas! Chodźcie pomóc! Opamiętajcie się, panie młynarzu! Chodźcie! Będziemy ratować
FILIP: (patrzy, mówi prosto i poważnie): Przepadło wszystko, dziad jestem. Nic nie mam... nic nie mam...
JÓZEF (dźwigając goi mówi mu prosto w oczy): To lepiej/ Prędzej Jezusa spotkacie/ CHODŹCIE BĘDZIEMY POMAGAĆ.
KONIEC
4