Dary z Calgary
czyli odchodzenie od stereotypów
Kilka godzin w Warszawie i popołudnie w Poznaniu - tylko tyle czasu dla polskich indianistów zdołała znaleźć podczas swej krótkiej wrześniowej wizyty w Polsce para informatyków z Calgary - Ewa Wencel i David Gauld. Ale spotkania z nimi mogły być podwójnie interesujące, bowiem mieszkająca od kilkunastu lat w Kanadzie Ewa to zainteresowana tamtejszymi autochtonami absolwentka warszawskiej etnologii, zaś jej partner to typowy pod wieloma względami „miejski” Indianin pochodzący z plemienia Mohawków.
Znajomość z tą oryginalną parą, zapoczątkowana aktywnością Ewy na internetowych forach dyskusyjnych polskich miłośników Indian (zwłaszcza na forum www.Indianie.info), miała swój bardziej bezpośredni - i atrakcyjny dla obu stron - dalszy ciąg najpierw w kameralnym gronie, przy herbacie z grupką warszawskich indianistów, a tydzień później na otwartym spotkaniu ponad 40 osób w gościnnym poznańskim Muzeum Etnograficznym. Stonowany, lekko stremowany Dave i otwarta elokwentna Ewa tworzyli parę, która obyła się bez mojego wprowadzenia i której nietrudno było zyskać życzliwe zainteresowanie złożonej w większości z indianistów publiczności.
Choć w innym niż w stolicy gronie, „Odchodzenie od stereotypów, czyli polsko-kanadyjsko-indiański dialog o współczesnych ludach tubylczych Kanady” (bo taki był oficjalnie tytuł spotkania) był jakby kontynuacją wcześniejszych dyskusji, toczonych publicznie w sieci oraz w prywatnych emailach i rozmowach. Wielość poruszanych tematów mogła usatysfakcjonować osoby o różnym poziomie i obszarze zainteresowań, choć nie zawsze sprzyjała wnikaniu w mniej znane, a nie mniej zwykle fascynujące szczegóły - zwłaszcza, gdy uporządkowane i bardziej ogólne informacje Ewy uzupełniane były osobistymi doświadczeniami i opiniami Dave'a oraz przykładami z życia jego rozrzuconej po Kanadzie rodziny.
Rozmawialiśmy więc o raczej mało znanej u nas, choć blisko milionowej, społeczności tubylczej Kanady (według oficjalnych statystyk żyje tam ponad 600 tys. wpisanych do rządowego rejestru Indian, około 300 tys. Metysów i blisko 50 tys. Inuitów, ale rzeczywista liczba osób mających tubylczych przodków może być nawet dwukrotnie większa i sięgać 10% ludności kraju). Słuchaliśmy o różnicach między Indianami „statusowymi” i bez formalnego statusu, efektach trwającej od kilku pokoleń asymilacji ponad 630 kanadyjskich Pierwszych Narodów (i analogicznej liczby niewielkich zwykle, ale autonomicznych do pewnego stopnia rezerwatów), o związanych z tym indywidualnych dramatach i problemach społecznych (cukrzyca i AIDS to obecnie zagrożenia poważniejsze, niż alkoholizm czy narkomania). Dowiadywaliśmy się o różnych formach tubylczego odrodzenia (od długich włosów i indiańskich tatuaży po wielopokoleniowe i wieloplemienne pow-wow), o nie zawsze łatwo dostępnych możliwościach kontaktu współczesnych Indian (dziś w blisko połowie - miejskich) z kulturą przodków i obecności tubylczych tradycji i języków w Kanadzie XXI w. (zaledwie ok. 150 tys. Indian mówi różnymi dialektami spokrewnionych języków ojibwa i cree, ok. 30 tys. mieszkańców Północy posługuje się na co dzień językiem inuktitut, a po kilka tysięcy - językami irokeskimi, algonkińskimi czy atamańskimi; większość pozostałych jest na wymarciu).
Z racji szczegółowych często zainteresowań, ale i ograniczonego zwykle dostępu polskich indianistów do źródeł rzetelnej wiedzy nie zabrakło też zaskakujących czasem pytań związanych ze skomplikowanymi kwestiami przenikania się dawnych tradycji irokeskich ze współczesnymi kanadyjskimi realiami oraz naszymi specyficznymi wyobrażeniami na ten temat. Choć naszym żyjącym na co dzień w milionowym Calgary gościom nie zawsze łatwo było zaspokoić ciekawość (lub skorygować bujną wyobraźnię) pytających np. o szczegóły z życia w odległych o kilka dni jazdy rezerwatach Irokezów z Ontario czy osiedlach Inuitów z autonomicznego terytorium Nunavut, to zwłaszcza mniej zorientowanym słuchaczom starali się oni zwracać delikatnie uwagę na to, że w większości rdzennych społeczności Kanady już od dwóch-trzech pokoleń trudno mówić o dawnym „tradycyjnym” sposobie życia, kultywowaniu XIX-wiecznych tradycji i rytuałów oraz plemiennych religii czy języków. Bywało też, że szczerze przyznawali się do braku wiedzy o pewnych sprawach.
W sytuacji, gdy blisko połowa kanadyjskich Indian (i ponad połowa amerykańskich) mieszka w miastach, ich kontakty z kulturą przodków ograniczają się zwykle do okazjonalnych wizyt w rodzinnych rezerwatach, spotkań z najstarszym pokoleniem (które w większości ma za sobą traumatyczne doświadczenia asymilacji w szkołach z internatami i bycia zachęcanymi lub wręcz przymuszanymi do wyrzekania się swojego indiańskiego statusu), świątecznych spotkań w gronie rodzinnym, odwiedzin w indiańskich centrach i muzeach oraz - jak w całej tubylczej Ameryce - na licznych lokalnych i regionalnych pow-wow.
Co ciekawe, niektóre grupy tubylcze do dziś nie zrzekły się swojej suwerenności i nie zawarły żadnego traktatu z władzami - prawa zarówno grup „traktatowych” jak i „nietraktatowych” potwierdza Konstytucja z 1982 r., a setki sporów terytorialnych pozostają od lat nierozstrzygnięte. W wielu rezerwatach obok oficjalnych rad plemiennych funkcjonują tradycyjne struktury wodzów i matek klanowych, chorym tubylcom nadal pomagają czasem (nawet w rządowych szpitalach czy więzieniach) duchowi opiekunowie, stare zielarki i „medicine men”, a konstytucje poszczególnych prowincji uznają teoretycznie języki lokalnych plemion za języki urzędowe na równi z angielskim i francuskim (na Terytorium Północno-Zachodnim jest takich „oficjalnych” języków aż jedenaście).
W niektórych, zwykle większych lub bardziej izolowanych, społecznościach podejmowane są próby rewitalizacji rodzimych języków, obrzędów czy stowarzyszeń. W Kanadzie ukazują się liczne tubylcze gazety, działają tubylcze rozgłośnie radiowe i stacje telewizyjne (a nagrywane z nich programy i filmy Ewa i Dave chętnie przysyłają do Polski). Nie brakuje indiańskich muzeów, programów edukacyjnych i publikacji (przykłady nasi goście przywieźli ze sobą i dali skopiować), jednak dla większości Kanadyjczyków „Aboriginal” to nadal biedny i słabo wykształcony, często bezdomny, chory lub uzależniony, obcy i „podejrzany” mieszkaniec miejskiego getta lub jakiegoś odległego „First Nation reserve”. Nic dziwnego, że wielu obywateli Kanady z niechęcią traktuje konstytucyjne gwarancje darmowej opieki zdrowotnej i pomocy społecznej dla statusowych Indian i Inuitów, kwestionując ich myśliwskie i rybackie przywileje, preferencje w zatrudnieniu, czy ulgi podatkowe (plastikowe karty Dave'a - identyfikacyjna i uprawniająca do tańszych zakupów w rezerwatach - cieszyły się wśród obecnych na spotkaniu zrozumiałym zainteresowaniem).
Przedstawiciele grup tubylczych - na szczeblu plemiennym, prowincji czy ogólnokrajowym (jak Assembly of First Nations) - podejmują oczywiście wysiłki w celu zmiany niekorzystnego wizerunku „tubylca”, pomagają w tym indywidualne kariery Indian w biznesie, mediach czy polityce, ale nadrobienie zaległości i naprawienie błędów kolonialnej przeszłości wymaga wielu lat - być może pokoleń - pracy nad odbudowywaniem bazy ziemskiej, ekonomicznej samowystarczalności, lokalnych więzi społecznych i dumy młodej generacji ze swojej tubylczej tożsamości.
Nagabywani przez nas o różne „delikatne” kwestie, w tym o stosunek ich samych i ich bliskich do egzotycznych „przyjaciół Indian”, Ewa i Dave usiłowali czasem kryć się za typowymi w sytuacji „bycia w gościnie” gładkimi ogólnikami, ale naciskani bardziej prywatnie (choćby w przerwie na tytoń, herbatę i pierniczka) - nie skrywali części swych wątpliwości i ewolucji opinii. Dave przyznał na przykład, że polscy „fani” - poznawani najpierw dzięki internetowym zdjęciom i tłumaczeniom Ewy - budzili w nim początkowo mieszane uczucia. Mieszanka rozbawienia i irytacji (np. z powodu przypadków tolerowania u nas alkoholu na spotkaniach, ulegania uproszczonym stereotypom czy wyrażanej czasem naiwnej wiary w możliwość istnienia w XXI w. romantycznych społeczności „niedzisiejszych” Indian) wraz z poznawaniem nas zmienia się powoli na korzyść zaciekawienia, a nawet sympatii i chęci współpracy z indianistami o bliższych mu formach zainteresowania Pierwszymi Narodami.
Wychowany poza rezerwatem i mający za sobą typowe wieloetniczne szkoły David Gauld dopiero jako dorosły, głównie dzięki babci, rozpoczął trudny powrót do swoich korzeni (co ciekawe, jego babcia - pełnej krwi Mohawk - nie ma statusu Indianki, podczas gdy mający dziadka Szkota i siwe kręcone włosy Dave jest uznawany za pełnoprawnego Indianina). Dave, choć utożsamia się z nieformalnym Stowarzyszeniem Wojowników i popiera ich akcje protestacyjne, nie uważa się za tradycjonalistę i podkreśla, że tradycyjna starszyzna z rezerwatów z dużo większą ostrożnością i krytycyzmem podchodziłaby zapewne do egzotycznego (a nawet dziwacznego) z ich punktu widzenia środowiska białych polskich indianistów. Jego zdaniem, ona zaakceptować nas mogłaby jedynie indywidualnie, po bliższym poznaniu i po przekonaniu się o naszych dobrych intencjach, realnych działaniach i szacunku dla tubylczych kultur (co nie odbiega od większości wyważonych opinii naszych znajomych „native'ów” niezależnie od plemienia i regionu). Miejmy nadzieję, że i doświadczenie wizyty Dave'a w naszym kraju, pamięć o spotkaniach z polską historią, przyrodą i ludźmi oraz udane (chyba?) eksperymenty z polską kuchnią i językiem pomogą nieco w budowie tego tak potrzebnego nam zaufania.
Znane z sieci - rzeczowe i życiowe zwykle, ale często i bezkompromisowe - poglądy Ewy, wynikające po części z jej własnych kanadyjsko-indiańskich doświadczeń i miejsca zamieszkania, także znalazły swe potwierdzenie w rozmowach „na żywo”. Obok starań o zapewnienie Indianom Kanady należnego im miejsca w naszej, zajętej głownie plemionami amerykańskich prerii i lasów, świadomości Ewa zdradza nam też powoli swoje wstępne odkrycia na temat płatnych „ceremonii”, które stały się obiektem dumy paru polskich obieżyświatów, czy poszukiwań rodziny Sat-Okha. Barwnie i z kobiecą wnikliwością potrafi opisać i kanadyjski ślub z ogólnoindiańskimi akcentami, i mieszane wrażenia z lektury relacji z naszych zlotów, i refleksje o handlu indiańskim rzemiosłem. Pozostaje wierzyć, że spotkanie z nami umocniło w Ewie - „indianistce na wysuniętej placówce” dotychczasową życzliwość dla PRPI i chęć dzielenia się z nami daną jej przez los szczególną bliskością z fascynującym calgaryjskim ułamkiem bogatego świata kanadyjskich tubylców.
W tej krótkiej z konieczności i subiektywnej relacji nie sposób oczywiście opisać wszystkich detali spotkania. Mieszają się wątki dyskusji, giną tematy rozmów, umykają uwadze prywatne wymiany zdań, nazwiska i szczegółowe informacje. Kto chciał i mógł przyjechać, kto odważył się - i zdążył - zadać pytanie, zostać dłużej, ten oczywiście skorzystał więcej. Ale warto pamiętać także, że każde takie spotkanie to nie tylko okazja do posłuchania i obejrzenia gości zza Wielkiej Wody, ale też szansa na lepsze organizowanie się i kontaktowanie, na wymianę zdań we własnym gronie, indywidualne przygotowanie się do spotkania, a później - na przemyślenie, uporządkowanie i dalsze pogłębianie własnej wiedzy. To także - mam nadzieję - rodzaj motywacji dla nieobecnych.
Po spotkaniu w muzeum grupka miejscowych indianistów zaprosiła jeszcze swoich gości „z kraju i ze świata” na krótki spacer po poznańskiej starówce, połączony z degustacją dobrej płynnej czekolady i dalszym ciągiem maratonu wielostronnych pytań i odpowiedzi. Zakończyły go dopiero - odtwarzany akurat po 200 latach na ulicach miasta „przyjazd” Napoleona do Poznania oraz zbliżająca się północ. Jeszcze tylko wymiana uścisków i pamiątkowych drobiazgów - w Polsce pozostała m.in. świeża szałwia i słodka trawa z prerii Alberty, zeskanowane broszury o tradycjach Irokezów (wampumy, klany, pismo obrazkowe), drobna biżuteria Mohawków, flaga Stowarzyszenia Wojowników i kolejny zestaw płyt z filmami dokumentalnymi o kanadyjskich Pierwszych Narodach - i znowu pozostały nam tylko dyskusje przez Internet. Oby do następnego spotkania.
Dobrze było zobaczyć Was wszystkich...
Cień
Meldujemy się posłusznie z Calgary!
Powoli dochodzimy do siebie, odsypiamy zmeczenie podroza ( a trwala ona w sumie, jakby nie bylo, prawie 24 godz ), trawimy powoli wszystkie niezapomniane przezycia, spotkania, wedrowki, wrazenia, przegladamy i sortujemy ponad cztery tysiace zdjec! Ponowne zaaklimatyzowanie w naszej strefie czasowej ( 8 godzin roznicy miedzy Calgary a Polska ) i przystosowanie sie do naszego, kontynentalnego, gorskiego prawie klimatu, zajmuje jednak pare dni, wybaczcie wiec, iz odzywamy sie dopiero teraz i jeszcze jakis czas bedziemy zapewne "wyciszeni" sieciowo... O dziwo, na wielu drzewach w Calgary dyndaja jeszcze resztki lisci, soczyste kolory jesieni nadal ciesza oko, a trawniki nie calkiem jeszcze zrudzialy. Bardzo nas to ucieszylo, jako ze spodziewalismy sie juz przymrozkow, golych galezi i nawet snieznego proszenia. Tymczasem zarowno lato jak i jesien na naszych preriach obchodzi sie z natura tego roku niezwykle lagodnie. Nie da sie juz tutaj jednak, jak to w Polsce we wrzesniu bywalo, posiedziec wieczorem w ogrodku kawiarnianym, albowiem roznice temperatur miedzy dniem a noca sa w Calgary dosyc spore, a i samych ogrodkow i knajpek, takich "wychodzacych na ulice", jest niezaprzeczalnie o wiele mniej. W ten weekend swietuje sie tu Dziekczynienie, czyli po prostu Dzien Indyka. Czy wiecie za co i komu sie dziekuje? ;). Na miejscowym bazarze zwanym farmers market ( farmerski targ), gdzie uzupelnilismy dzisiaj zapasy zywnosci, kolorowy, wielonarodowosciowy tlum nabywa hurtem produkty pol, pasiek, winnic i lasow kanadyjskich. Wiele stoisk reklamujacych zdrowa, nieskazona zywnosc nalezy do kolonii Huterytow, ktorych wcale niemalo jest w prowincji Alberta. Brodaci faceci w w sztywnych czarnych wdziankach, spodniach na szelkach i czarnych kapeluszach, panie w hustach i spodnicach niczym z rycin dawnych mistrzow holenderskich, nadaja bazarowi wiele kolorytu.No ale starczy polewania. Wrocmy do ad rema ;).
Jak pisalam juz, wspomnien mamy mnostwo i nie da sie ich w jednym poscie strescic. Pozwolcie, wiec, ze napisze teraz slow pare od siebie, a Dave opisze oddzielnie juz wkrotce swoje refleksje, wrazenia, przemyslenia i uwagi po spotkaniach z Wami. Niech sobie chlop spokojnie w glowie pouklada ;) Z uwaga przeczytalismy (przetlumaczylam Dave'owi slowo w slowo Wasze posty, jak umialam najlepiej) zarowno sprawozdanie Cienia jak i wrazenia Kasi... Coz, Cien to klasa, elegancja-francja i dyplomacja, a Kasia po prostu zauroczyla nas i podbila nasze serca, ot co! :))
Czekajcie cierpliwie na mohawkowe wypociny i tymczasem pomeczcie sie nad moimi.
Na poczatku, ze swej strony, chcialabym serdecznie podziekowac za wspaniale przyjecie i cieple, niezwykle wzruszajace i mile chwile, jakie przezylismy dzieki Wam wszystkim, obecnym na spotkaniu w Poznaniu i Warszawie! Wielkie slowa uznania i wdziecznosc oraz nasz absolutny podziw naleza sie jednak przede wszystkim malemu, ale preznemu kregowi organizatorow, przyjaciol i znajomych, znanych nam do tej pory jedynie z internetowych kontaktow, ktorzy od tego momentu stali sie nam bardzo "realni" i bliscy.
Zajezdzajac pod sloneczny dom poznanskiej internetowej kolezanki, ktora nie wiedziala co czyni uzyczajac nam goscinnej kwatery na jedna noc i pol niedzieli, najpierw zaskoczeni zostalismy radosnym, indianistycznym powitaniem, a nastepnie usadzono nas za suto zastawionym stolem i uraczono pysznym, polskim, tradycyjnym jadlem, przygotowanym przez niezawodne poznanskie gospodynie-kuchmistrzynie. Kolejna niespodzianka bylo dla nas przyjecie w Muzeum Etnograficznym. Szczerze przyznaje, nie spodziewalismy sie az takiego zainteresowania naszymi skromnymi osobami tudziez problematyka, ktora pragnelismy, niestety dosc powierzchownie z braku czasu, wszystkim obecnym przyblizyc. Nie oczekiwalismy, ze az tak duza ilosc osob przybedzie i przyjedzie z najdalszych zakatkow kraju, chcac posluchac i dowiedziec sie o sprawach niekoniecznie , jak nam sie wydawalo, dla polskich indianistow atrakcyjnych. Wiele bowiem rozmow w indianistycznym internecie, jak zauwazylismy, dotyczy badz to rekodziela , badz spraw i wewnetrznych ruchow samego Ruchu, badz skupia sie na XIX wiecznej historii, kulturze duchowej i materialnej plemion prerii. Zdawalismy sobie rowniez sprawe ze Indianie z terenow USA sa polskim Indianistom bardziej znani i na nich glownie skupia sie uwaga wiekszosci czlonkow PRPI. Coz, proponujac niesmiale jako wiodacy motyw spotkania odchodzenie od stereotypow na przykladzie wspolczesnych problemow kanadyjskich Pierwszych Narodow, sami padlismy ofiara stereotypowego myslenia, spodziewajac sie jedynie paru osob w muzeum i trzeba przyznac, mile sie rozczarowalismy, co nas z kolei bardzo podbudowalo. Przyjemnie nam bylo, ze uczestnicy spotkania w muzeum sluchali z taka uwaga, ze zadawali wiele pytan, nawet jesli nie byly one zwiazane bezposrednio z tematem spotkania lub wydawaly sie czasami nieco naiwne. Uwazamy jednak, ze kazde pytanie zasluguje na uwage i nie powinno pozostac bez wyczerpujacej i zadowalajacej odpowiedzi, oczywiscie w ramach mozliwosci i wiedzy osoby odpowiadajacej. Rownoczesnie pragniemy przypomniec wszystkim, zarowno tym, ktorzy brali udzial w warszawskich i poznaniskich rozmowach jak i pozostalym indianistom, ktorych nie dane nam bylo poznac osobiscie, iz zawsze, gdy tylko czas i zdrowie pozwola, gotowi jestemy udzielac informacji, odpowiedac na wszelkie pytania i pomagac w znalezieniu materialow w sieci lub na tutejszych rynkach wydawniczych etc.
Mamy, co jest rzecza oczywista, sporo kontaktow z przedstawicielami kanadyjskich spolecznosci autochtonicznych, ale szczerze mowiac nie afiszujemy sie z nimi i staramy sie nie ekploatowac ich w celach „popularno-naukowych”, jako ze cenimy sobie i szanujemy te bardzo czesto prywatne, osobiste i rodzinne zwiazki. Wybaczcie wiec i zrozumcie, jesli bedziemy w przyszlosci unikac kierowania Was bezposrednio do przedstawicieli Pierwszych Narodow Kanady.
I jeszcze pare slow wyjasnienia odnosnie naszego „wystepu”. Do muzeum w Poznaniu, w sobote 30go wrzesnia, dotarlismy lekko spoznieni, za co raz jeszcze przepraszamy. Zabraklo tez niestety czasu na zwiedzenie muzeum, co szczegolnie dla Dave'a byloby zapewne ciekawym doswiadczeniem. Coz, moze nastepnym razem nadrobimy. Spotkanie zaczac sie mialo o 15ej a my zaledwie dwie godziny wczesniej dotarlismy do Poznania, po 9 dniach wedrowek po drogach i bezdrozach mojego kraju przodkow, ktory chcialam przyblizyc swojemu partnerowi w czasie jego pierwszej wizyty w na naszym kontynencie.
Moj Dave, osoba na codzien bardzo skromna i “niepubliczna”, naprawde nie spodziewal sie az takiego formalnego, w jego pojeciu, spotkania i az takiej frekwencji. Jak sam przyznal, wystraszyly go nieco krzesla ustawione dla nas na samym srodku sali. Musial wiec oswoic sie z atmosfera, “wystrojem” powaznej placowki naukowej i kulturalnej, a przede wszystkim z nowa dla niego rola wspolprowadzacego spotkanie i to w sali wypelnionej ludzmi cierpliwie czekajacymi na nasze pojawienie. Oczywiscie musial tez pokonac lekka treme, stad jego poczatkowe wahanie i przestepowanie z nogi na noge w drzwiach sali.
Mamy jednak cicha nadzieje, ze nie zawiedlismy Waszych oczekiwan i choc w czesci udalo nam sie zaspokoic Wasza ciekawosc i uzupelnic lub poszerzyc Wasza wiedze o tej czesci swiata, ktora jest naszym domem.
Niezastapiony Cien pieknie juz zreferowal nasz pobyt w Poznaniu wiekszosc poruszanych zagadnien i spraw omawianych zarowno w czasie oficjalnego spotkania, jak i w czasie mniej formalnego picia pysznej czekolady oraz podczas grupowego spaceru wieczornego przez urokliwe poznanskie uliczki i rynek, za co mu serdecznie dziekuje. Pragne jedynie dodac od siebie, ze bylismy i jestesmy pod wrazeniem jego niezwyklej osobowosci, wiedzy, elokwencji i wywazonego, realistycznego podejscia do zagadnien tubylczych.
Chcialam rowniez dodac iz wielkie slowa uznania i wdziecznosc naleza sie rowniez drugiemu „napalonemu Indianscie” , a mianowicie Darkowi, ktory w czasie naszego pobytu w Wa-wie stanal na wyskosci zadania i umozliwil nam krotkie, kameralne spotkanie w herbaciarni z gronem przemilych osob i ktory rowniez podjal sie trudu skopiowania na potrzeby Ruchu wiekszosci przywiezionych przez nas materialow pisanych. Filmy oraz zdjecia zostawilismy w dobrych rekach poznanskich indianistow. Niech Wam wszystkim sluza!
Wasze radosne i zarazem skupione twarze, smiech, glosy, usciski dloni, zyczliwe zarty, przyjazne uwagi, serdeczne gesty , zostaly uwiecznione na zdjeciach, beda noszone w naszych sercach i na zawsze pozostana w naszej pamieci...az do nastepnego razu, ktory wierzymy, wczesniej czy pozniej, nastapi!
Onen
Ewa-Ewka