Rozstanie z Nowym Jorkiem oznaczało także rozstanie z moimi faworytami. Zdwoiłam swój zapał dla Marie i Ro-selyne. Przysięgałyśmy sobie wieczną miłość, pieczętowałyśmy nasze braterstwo krwią, paznokciami, włosami.
Zupełnie jak w operze, nasze pożegnanie trwało całymi miesiącami. Nieustannie celebrowałyśmy nasz żar, rozprawiałyśmy o horrorze przyszłego rozstania, opowiadałyśmy sobie o ofiarach, jakie gotowe byłyśmy dla siebie ponieść (, jak Wyjedziesz, nigdy już nie wezmę do ust pistacjowych lodów”), szukałyśmy w literaturze fragmentów na tyle wstrząsających, by oddać tragizm tego, co nas czekało („... niechaj wstanie dzień i niechaj dzień się skończy...”), na lekcjach splatałyśmy pod ławką nogi.
Marie i Roselyne zapewniły mnie, że pozostaną niepocieszonymi wdowami. Słuchając ich, można było pomyśleć, że przywdzieją po mnie żałobę i posypią głowy popiołem. W dobroci swej byłam zatrwożona ich przyszłym bólem; by je jakoś pocieszyć w okrucieństwie życia, kiedy mnie zabraknie, zaproponowałam, żeby się wzajem pokochały. Trwałością swojego związku uczczą moją pamięć.
Wygłaszałam te bzdury całkiem poważnie. Opowiadałam matce o niekończącej się gehennie, jaką będzie po moim wyjeździe życie przyjaciółek. Zamiast odpowiedzi mama wysiała mnie na Cosi fan tutte. Bardzo mi się podobało, ale nie zrozumiałam przesłania. Rzecz w tym, że naprawdę gotowa byłam kochać je do końca życia.
Któregoś wieczoru, kiedy w ataku pragnienia wlewałam w siebie kolejny litr wody, matka, dotąd w milczeniu asystująca tej powtarzającej się scenie, powstrzymała mnie:
- Dość już.
- Chce mi się pić!
- Nie. W ciągu czterech minut wypiłaś piętnaście szklanek wody. Zaraz pękniesz.
- Nie pęknę. Konam z pragnienia.
- Przejdzie ci. A teraz skończ.
Poczułam w sobie tsunami buntu. Upajanie się wodą było dla mnie rozkoszą mistyczną, nikomu nieczyniącą krzywdy. Zachwycało mnie jak żadne inne doświadczenie, dowodząc istnienia szczodrości prawdziwie niewyczerpanej. Na tym świecie, gdzie wszystko było wyliczone, gdzie nawet najobfitsze porcje zdawały się i tak podlegać racjonowaniu, jedyną niezawodną nieskończonością była woda, kran otwierający dostęp do wiecznego źródła.
Nie wiem, czy ten nałóg picia był chorobą mojego ciała. Ja sama upatrywałam w nim raczej oznakę zdrowia duszy; czyż to nie fizjologiczna metafora mojej potrzeby absolutu?
Mama pewnie się bała, że mój zbyt pełny brzuch nie wytrzyma i pęknie; tym samym dowodziła, że nie zna konstrukcji dziecka, która upodabnia je do rury. Moja kanalizacja działała tak szybko, że w pięć minut po ataku pragnienia zasiadałam w toalecie i przez następne dziesięć minut siusiałam, powodując, że Juliette pękała ze śmiechu, i jeszcze bardziej potęgując uroki życia.
111