Charles pytał: - Qa roule encore?1
- Qa roule toujours.2
Zdawało się, że to się nigdy nie skończy.
21 stycznia. Tymczasem skończyło się. O świcie 21 równina ukazała się naszym oczom pusta i surowa, biała jak okiem sięgnąć i z latającymi nad nią krukami, śmiertelnie smutna.
Omalże byłbym wolał widzieć na niej jeszcze coś poruszającego się. Nawet cywilni Polacy zniknęli, przyczaili się, kto wie gdzie. Miało się wrażenie, że nawet wiatr znieruchomiał. Pragnąłem jednej tylko rzeczy: zostać w łóżku pod okryciem, poddać się całkowitemu wyczerpaniu mięśni, nerwów i woli; czekać, aż się to skończy albo i nie skończy - wszystko jedno - jak martwy.
Lecz Charles, żwawy, pewny siebie i przyjacielski Charles. rozpalił już w piecu i wzywał mnie do pracy:
- Vas-y, Primo, descends-toi de la-haut, ily a Jules a at-traper par les oreilles...3
„Jules" nazywał się kubeł, który każdego ranka trzeba było wziąć za uchwyty, wynieść i wypróżnić w kloace; było to pierwsze zajęcie dzienne, a jeżeli weźmie się pod uwagę, że umycie rąk było niemożliwością i że trzej z naszych chorowali na tyfus, łatwo zrozumieć, jak przyjemna to była praca.
Należało „zainaugurować" kapustę i rzepę. Podczas gdy ja poszedłem szukać drzewa, a Charles śniegu do rozpuszczenia. Arthur zmobilizował chorych zdolnych do siedzenia. aby pomogli w obieraniu jarzyn. Towarowski, Sertelet. Alcalai i Schenck odpowiedzieli na wezwanie.
Sertelet również był chłopem z Wogezów, miał dwadzieścia lat; wyglądał nie najgorzej, ale głos jego z dnia na dzień nabierał złowrogiej intonacji nosowej, co wskazywało, że dyfteryt nieczęsto oszczędza swa ofiarę.
Alcalai był to żydowski szklarz z Tuluzy, spokojny i rozsądny. miał róże na twarzy.
Schenck był kupcem słowackim. Żydem; rekonwalescent po tyfusie, odznacza! sie niesamowitym apetytem. Tak jak Towarowski. francusko-polski Żyd. głupi i gadatliwy, lecz użyteczny dla naszej gromadki przez swój zaraźliwy optymizm.
Kiedy wiec chorzy, siedząc na swych pryczach, pracowali nożem. Charles i ja podjęliśmy poszukiwania jakiegoś możliwego pomieszczenia do czynności kulinarnych.
We wszystkich zakątkach obozu panował nieopisany brud. Wszystkie latryny przepełnione, bo naturalnie nikt sie już nimi nie zajmował, chorzy na dyzenterie (a było ich przeszło stu) zanieczyścili każdy kąt w Ka-Be, wszystkie wiadra, wszystkie kubły przeznaczone dawniej na posiłki, wszystkie blaszanki. Nie można było zrobić jednego kroku nie patrząc pod nogi. w mroku niepodobieństwem było uważać. Pomimo że dokuczało nam przejmujące zimno, z przerażeniem myśleliśmy, co bedzie, gdy przyjdzie odwilż; zarazki rozprzestrzenią sie na całego, dławiący smród ogarnie wszystko, a na dodatek, gdy śnieg staje, będziemy kompletnie pozbawieni wody.
Wreszcie po długich poszukiwaniach znaleźliśmy w ubikacji. używanej ongi Jako umywalnia, kilka piędzi posadzki nie zanadto zabrudzonej. Roznieciliśmy silny ogień, po czym wydezynfekowaliśmy nad nim rece, skraplając Je chloraminą wymieszaną ze śniegiem.
Wieść, że zupa sie gotuje, rozniosła sie błyskawicznie w tłumie półżywych cieni; wejście zatarasowała zbita masa wygłodzonych twarzy. Charles, uniósłszy w górę warzęchę.
179
Jada jeszcze?
Jack* ciągle.
Wstawaj no. Primo, trzeba Julka chwycić za uszy...