nas podbić. A najbardziej zależy im najtrozok tam leżą szczątki ich proroka. Nie ma na nkhip^ bu — są nienasyceni i gotowi na wszystko. Pl^ nasze domy, gwałcą kobiety, podpalają domo^ bezczeszczą meczety. Łamią wszelkie ustalenia wy, są chwiejni i chciwi. Nie ma wątpliwości—^ nie chodzi o żaden grób, oddalibyśmy im innegnk proszę bardzo, mamy tutaj ich mnóstwo. Jeżeli intt. resują ich cmentarze, niechże je sobie wezmą Alert-raz stało się jasne, że to tylko pretekst; pragną wzą to, co żywe, nie zaś to, co martwe. A oni podobno, gdy tylko ich statki przybiją do naszych nabrak wybieleni słońcem długiego rejsu, wyblakli od soi morskiej, która kryje ich skórę srebrną cieniutką nr stewką, skrzy ku ją się w głośnym, chrapliwym języb
— ponieważ nie potrafią mówić po ludzku, jakioj-tać ludzkiego pisma—i biegną do naszych miau, «• by wyważać drzwi domostw, rozbijać dzbany z oliwą plądrować nasze spiżarnie i sięgać, tfu! w szarawą naszych kobiet. Nie umieją odpowiedzieć na żadni nasze pozdrowienie, patrzą tępym wzrokiem, a jasnr tęczówki ich oczu wydają się wypłukane, bezmyślne Ktoś opowiadał, że jest to plemię, które urodziłosą na dnie morza, wychowały je fale i srebrne ryby, i rzeczywiście przypominają wyrzucone na brzeg kawałki drewna, ich skóra ma kolor kości, którymi zbyt długo bawiło się morze. Lecz inni twierdzą, że to nieprawda
— jakżeby wtedy ich władca, człowiek o czerwij brodzie, mógł utopić się w nurtach rzeki Selef?
Tak szepczą z przejęciem, a potem przechodzą do sarkania. Ten władca nam się nie udai. Jego ojciec, owszem, ten byl dobry, ten wystawiłby zaraz do boju tysiąc jeźdźców, uzbroił mury, zaopatrzył nas w wodę i ziarno na wypadek oblężenia. Lecz ten... — ktoś Spluwa, wymawiając jego imię i milknąc przerażony tym, co mogłoby mu się wyrwać z ust.
Zapada długie milczenie. Jeden gładzi się po brodzie, drugi wpatruje w skomplikowany wzór na posadzce, gdzie z kawałków kolorowej ceramiki ułożono labirynt. Inny jeszcze palcem gładzi pochwę swego noża, kunsztownie inkrustowaną turkusami. Palec głaszcze drobne wybrzuszenia, tam i z powrotem. Nic nie ustalą dzisiaj dzielni doradcy i ministrowie. Na zewnątrz stoją już rośli strażnicy, pałacowe wojsko.
Tej nocy po cichu w ich głowach kiełkują pomysły, tosną jak rośliny, dojrzewają w mgnieniu oka — niedługo zakwitną i wydadzą owoce. Rano rusza konno posłaniec do sułcana z poddańczą prośbą o przejęcie tego małego państewka, o którym zwykle nikt nie pamięta; powstała rada starszych, która dla dobra wszystkich sprawiedliwych i poddanych Allaha odsuwa niniejszym nieudolnego władcę — obraz miecza spadającego z impetem krystalizuje się — i prosi o zbrojne wsparcie w obronie przed niewiernymi, którzy nadciągają z zachodu, liczni jak ziarnka piasku na pustyni.
129