napędziło mi śmiertelnego stracha. Zasnęłam, skoro tylko zamknęłam mój dziennik. Nagle rozbudziłam się zupełnie i wyskoczyłam z łóżka ze strasznym uczuciem lęku i pustki dookoła mnie. Pokój był tak ciemny, że nie mogłam dostrzec łóżka Lucy i podkradłam się, i zaczęłam szukać jej po omacku; łóżko było puste. Zapaliłam światło i zobaczyłam, że w ogóle nie ma jej w pokoju. Drzwi były zamknięte, ale nie na klucz; zadbałam przecież o to sumiennie, nim udałyśmy się na Spoczynek. Jej matki nie chciałam budzić, gdyż w ostatnim czasie znów czuje się ona gorzej; wciągnęłam więc na siebie nieco ubrania i wyruszyłam na poszukiwanie. Zanim wyszłam z pokoju, wpadłam na pomysł, że może suknie, jakie włożyła, naprowadzą mnie na jakiś ślad. Szlafrok znaczyłby, że znajduje się w domu, a suknia wyjściowa - że poza nim. I szlafrok, i suknia wyjściowa znajdowały się na swych zwykłych miejscach. Dzięki Bogu, powiedziałam w duchu, nie może być daleko, jeśli ma na sobie tylko koszulę nocną. Zbiegłam na dół i rozejrzałam się po salonie. Nie ma! Potem przeszukałam wszystkie pomieszczenia domu, ze strachem, który coraz bardziej ściskał mi serce. W końcu dotarłam do drzwi wejściowych i odkryłam, że nie są zamknięte. Nie były rozwarte na oścież, tylko zamek nie zaskoczył. Domownicy zważają na to, by starannie zamykać co noc drzwi, tak więc mogłam się lękać, że Lucy gdzieś poszła w samej koszuli. Nie miałam czasu na myślenie o tym, co mogło się zdarzyć; niejasne, przytłaczające uczucie strachu mąciło mi jasność myśli. Schwyciłam gruby, ciepły szal i pognałam przed siebie. Zegar wybił właśnie pierwszą, gdy dotarłam do Crescent; na ulicy nie było żywej duszy. Pobiegłam wzdłuż tarasu północnego, nie znalazłam jednak ani śladu białej postaci, której szukałam. Ze skraju skarpy północnej, górującej nad molem, popatrzyłam ponad portem ku skarpie wschodniej w nadziei czy obawie - co to było, nie wiem sama - że znajdę Lucy w naszym ulubionym miejscu. Jasny księżyc w pełni przesłaniały co chwila ciężkie, gnane wiatrem chmury, tak że nad całą sceną kładły się na przemian światło i cień. Przez sekundę czy dwie nie mogłam dojrzeć niczego, gdyż akurat cień chmury omroczył kościół Maryjny i wszystko dookoła. Potem, gdy chmura pociągnęła dalej, znów ukazało się zrujnowane opactwo. Kiedy ostry jak nóż brzeg wąskiego promienia światła przesuwał się po nim, kościół i cmentarz stały się stopniowo widoczne. Moje oczekiwania, czy może obawy, zostały spełnione, gdyż tam, na naszej ulubionej ławce, dojrzałam oświetloną jasno blaskiem księżyca, osuniętą na oparcie śnieżnobiałą postać. Kolejna chmura zbliżała się zbyt szybko, bym mogła zobaczyć wiele więcej. Natychmiast spowił mnie znów głęboki mrok, ale miałam wrażenie, że coś ciemnego stoi za ławką, na której spoczywa biała postać, i schyla się nad nią. Co to jest: czy człowiek, czy zwierzę, nie mogłam rozpoznać. Nie czekałam nawet chwili, gdy znów mogłabym