na, w środku nocy, na cmentarzu, nie straciła swojej gracji. Drżała trochę i trzymała się mnie kurczowo; kiedy powiedziałam jej, że musi teraz natychmiast iść ze mną do domu, wstała, posłuszna jak dziecko, nie mówiąc ani słowa. [...]
Tego samego dnia, w południe. Wszystko idzie dobrze. Lucy spała, dopóki jej nie obudziłam, i zdawała się przez całą noc nie zmieniać pozycji. Nocna przygoda chyba też jej nie zaszkodziła; raczej odwrotnie, gdyż dziś rano wyglądała bardziej kwitnąco niż od całych tygodni. Było mi tylko przykro, że przez swoją niezręczność skaleczyłam ją agrafką. W rzeczy samej nie wygląda to na drobne skaleczenie, gdyż skóra na gardle jest przebita. Musiałam uchwycić kawałeczek tej delikatnej skóry i przebić ją, gdyż dostrzec można dwa małe czerwone punkty, niby ukłucia szpilką, a na kołnierzyku koszuli nocnej jest kropelka krwi. Kiedy przepraszałam ją i czyniłam sobie wyrzuty, wyśmiała mnie i wykpiła, mówiąc, że wcale tego nie czuje. Na szczęście ranka nie pozostawi blizny, gdyż jest zbyt drobna. [...]
13 sierpnia. Znowu spokojny dzień, a do łóżka z kluczem u dłoni, jak wczoraj. Znów obudziłam się w nocy i ujrzałam, że Lucy siedzi w łóżku. Jeszcze we śnie wskazywała na okno. Wstałam spokojnie, odsunęłam zasłony i wyjrzałam na zewnątrz. Lśniło światło księżyca, a ląd i morze spoczywały w tym łagodnym blasku niewypowiedzianie piękne, zatopione w wielkim, tajemniczym milczeniu. W świetle księżyca trzepotał wielki nietoperz, który wracał, wciąż zataczając szerokie, wirujące kręgi. Raz czy dwa razy przyleciał całkiem blisko, ale jak przypuszczam, przestraszył się na mój widok i odleciał nad portem w stronę opactwa. Kiedy odwróciłam się od okna, Lucy położyła się już i spała spokojnie. Potem nie ruszała się przez resztę nocy.
14 sierpnia. Cały dzień na wschodniej skarpie, przy lekturze i pisaniu. Lucy, zdaje się, polubiła to miejsce tak samo jak ja i tylko z trudem pozwala się stąd zabrać, kiedy ma iść do domu na lunch, herbatę albo na kolację. Dziś po południu uczyniła dziwną uwagę. Szłyśmy właśnie do domu na obiad i dotarłyśmy na samą górę schodów, które prowadzą z zachodniego mola; zatrzymałyśmy się tam, by raz jeszcze porozkoszować się widokiem, jak to zwykle czynimy. Zachodzące słońce stało już nisko nad horyzontem i zaczęło właśnie kryć się za Kettleness; czerwone światło padało z góry na wschodnią skarpę i stare opactwo, topiąc wszystko we wspaniale różowej poświacie. Długo milczałyśmy i nagle Lucy mruknęła, mówiąc jakby sama do siebie: „Jak jego czerwone oczy! Właśnie tak!". Te dziwne słowa, które wypowiedziane zostały bez jakiegokolwiek kontekstu, bardzo mnie prze-