zdziwiony, a ponieważ stałem w pobliżu, spytałem, co to ma oznaczać. Artur i Quincey podeszli bliżej, gdyż ich to również zaciekawiło. Van Helsing odpowiedział:
- Zamykam drzwi, aby upiorzyca nie mogła wejść do środka.
- Czy materiał, który pan przygotowuje, będzie w stanie temu zapobiec? - spytał Quincey. - Na Zeusa, cóż za wyprawa!
- Owszem, będzie w stanie.
- Cóż to za masy używa pan do tego? - tym razem pytanie zadał Artur.
Van Helsing ze czcią zdjął kapelusz i odpowiedział:
- Hostia! Przywiozłem ją z Amsterdamu. Mam dyspensę kościelną.
Ta odpowiedź musiała nawrócić największego sceptyka pośród nas. Czuliśmy wszyscy, że profesorowi, który do wykonania swego planu używał nawet najświętszych dla siebie atrybutów wiary, należy się nieograniczone zaufanie. W pełnym czci milczeniu zajęliśmy wszyscy wskazane nam miejsca wokół grobu i ustawiliśmy się tak, że nikt nie mógł nas zobaczyć. Współczułem mym towarzyszom, szczególnie Arturowi. Ja sam przyzwyczaiłem się już dzięki mym wcześniejszym wyprawom na cmentarz do oczekiwania w spokoju na rzeczy straszne; mimo to czułem, choć godzinę wcześniej zaprzeczyłbym każdej takiej możliwości, jak ściska mi się serce. Nigdy jeszcze groby nie wydawały mi się tak niesamowicie białe, nigdy jeszcze zgroza śmierci nie ucieleśniła się tak wyraźnie w cyprysach, cisach i krzakach jałowcowych, nigdy drzewa i trawy nie szeleściły tak złowieszczo, a gałęzie nie trzeszczały równie tajemniczo, i jeszcze nigdy dalekie wycie psów nie wydało mi się pełną skargi wróżbą.
Długo, długo wszędzie panowała cisza; leżała nad nami ciężko i boleśnie. Nagle z miejsca, gdzie stał profesor, rozległo się ostre: - S-s-s-s! Wyciągnął palec, wskazując na coś. Daleko w dole alei olchowej zobaczyliśmy poruszający się w naszym kierunku biały kształt, smukłą, białą postać, która przyciskała do piersi ciemny przedmiot Na chwilę zatrzymała się; w tej samej chwili księżyc zaświecił jaśniej spomiędzy snujących się chmur i ukazał nam z niesamowitą dokładnością ciemnowłosą kobietę w całunie. Twarzy jej nie mogliśmy zobaczyć, gdyż pochylała się ku małemu dziecku o kędzierzawych włosach. W ciszy usłyszeliśmy delikatny okrzyk bólu, jaki dzieci wydają czasem przez sen, albo psy, kiedy śpią przed kominkiem i coś im się śni.
Chcieliśmy rzucić się naprzód, zobaczyliśmy jednak dłoń profesora uniesioną w ostrzegawczym geście; stał za olchą i skinął na nas, byśmy się zatrzymali. Biała postać znów poruszała się w naszym kierunku. Była już dostatecznie blisko, byśmy mogli dostrzec ją wyraźniej, tym bardziej, że księżyc świecił nadal z niesłabnącą jasnością. Serce zrobiło mi się zimne jak lód; usłyszałem jęk Artura, kiedy