ukochanej drogę do gwiazd; to ręka tego, którego dziewczę kochało najbardziej; ręka, którą najchętniej Lucy wybrałaby sama spośród wszystkich, by właśnie owa dłoń wyświadczyła jej tę przysługę. Czy nie ma pośród nas takiego człowieka? Wszyscy spojrzeliśmy na Artura. Pojął on, tak jak my, że to jego ręka w nieskończonej dobroci powinna uczynić to, co pamięć Lucy miało uczynić świętą zamiast przeklętą. Podszedł bliżej i powiedział odważnie, choć ręce mu dygotały, a twarz miał bladą jak śnieg:
- Drogi profesorze, z najskrytszych głębin mego złamanego serca dziękuję panu. Niech mi pan powie, co mam czynić, a nie zadrżę przed tym!
Van Helsing położył mu rękę na ramieniu i rzekł z powagą:
- Mój drogi przyjacielu, tylko chwila odwagi i będzie po wszystkim. Tym palem trzeba przebić jej serce. Będzie to coś strasznego, nie łudźmy się, ale potrwa tylko chwilę, a radość pana będzie później większa niż cierpienie, jakiego pan dozna. Kiedy wyjdzie pan z tego niesamowitego grobu, poczuje się pan, jakby oddychał niebiańskim powietrzem. Ale nie wolno panu zawahać się, skoro raz pan zacznie. Niechaj pomyśli pan o tym, że my, pańscy przyjaciele, jesteśmy przy panu i przez cały czas będziemy modlić się za pana.
- Naprzód - powiedział Artur ochryple - proszę mi powiedzieć, co mam robić.
- Niechaj pan weźmie ten pal w lewą rękę, ostrzem nad serce nieboszczki; w prawą rękę proszę ująć młot Potem, gdy rozpoczniemy modły za zmarłych - będę je czytał, mam tu modlitewnik, a obaj panowie będą powtarzać - wtedy uderzy pan, w imię Boga, aby ta, którą kochamy, została ocalona i aby nie była już wampirem. Artur schwycił kół i młot, a ponieważ był mocno zdecydowany, nie drżały już owe narzędzia w jego dłoniach. Van Helsing otworzył swój modlitewnik i zaczął czytać, podczas gdy Quincey i ja powtarzaliśmy za nim, jak umieliśmy. Artur skierował ostrze w serce zmarłej - dokładnie widziałem zagłębienie, jakie tworzyło ono w białym ciele. Potem zaś uderzył z całej siły.
Istota w trumnie zwinęła się; ohydna, krwawa piana wystąpiła na jej otwarte czerwone usta. Ciało wiło się, dygotało i drżało w dzikich paroksyzmach; ostre białe zęby zacisnęły się i przygryzły wargi, które pokryła krwawa ślina. Artur nie cofnął się jednak. Podobny był do posągu boga Tora, gdy jego nieomylne ramię unosiło się tak i opadało, wbijając coraz głębiej przynoszący łaskę pal. Krew buchała z przebitego serca i tryskała wszędy dookoła. Na twarzy młodzieńca błyszczało niewzruszone zdecydowanie i poczucie obowiązku; jego widok dodał i nam otuchy, a nasze głosy rozbrzmiały donośniej wśród ponurych ścian grobowca.
Potem kurczowe ruchy zwłok ustały nagle, zęby nie uderzały już o siebie i drganie twarzy ustąpiło. Wreszcie zmarła spoczywała w spokoju. Zgroza minęła.