Je przerażająco szybko, niczego nie przeżuwając, i tak nerwowo, że zdaje się nie znajdować w tym żadnej przyjemności. Jestem zawsze zdziwiona, kiedy słyszę, jak ludzie mówią o nim bon vivant. Wprowadza ich w błąd jego tusza; on sam jest kłębkiem neiwów, uosobieniem niepokoju, nie potrafi rozkoszować się chwilą.
Matka bardzo szybko zadecydowała, że jestem moim ojcem. To, co w nas podobne, uznała za tożsame. W wieku lat trzech witając zastępy gości rodziców, zapewniałam ich znudzonym tonem: „Patrick to ja”. Ludzie nie posiadali się ze zdumienia.
W rzeczywistości tak już przywykłam, że przedstawiając trójkę swoich dzieci i kończąc na najmłodszej, matka mówiła: „A ta to wykapany Patrick”, że tylko ją ubiegałam. Tak więc nosiłam sukienki, miałam długie kręcone włosy i na imię Patrick.
Irytowała mnie jej pomyłka. Sama najlepiej wiedziałam, że nie jestem Patrickiem. I nie tylko dlatego, że nie byłam mężczyzną. Mimo iż faktycznie byłam bardziej podobna do ojca niż do matki, istniała między nami zasadnicza różnica.
Tato mógł sobie być konsulem, ale był niewolnikiem. Przede wszystkim niewolnikiem samego siebie; nigdy nie spotkałam człowieka, który wymagałby od siebie tyle pracy, starań, skuteczności, obowiązkowości. Następnie był niewolnikiem swojego stylu odżywiania się: ciągle głodny, z bolesną niecierpliwością wypatrujący swojej strawy, która nie będąc przecież racją głodową, wydawała się nią, sądząc z zawrotnej szybkości, z jaką ją pochłaniał. Niewolnikiem wreszcie własnej niezrozumiałej koncepcji życia, skądinąd będącej być może brakiem koncepcji, co nie przeszkadzało mu być jej niewolnikiem.
Matka wprawdzie nie była przełożonym ojca, była jednak administratorką jego poddaństwa żywieniowego. To mia sprawowała władzę nad jedzeniem. W rodzinach czę-Hlo tak bywa. Odnoszę jednak wrażenie, że u moich rodziców władza ta miała poważniejsze następstwa. Oboje mieli obsesyjny stosunek dojedzenia - przy czym przypadek matki był jeszcze trudniejszy do ogarnięcia.
.Ja natomiast nie byłam niewolnikiem, przeciwnie, byłam Bogiem. Sprawowałam rządy nad światem, w szczególności zaś, przywilej nad przywileje, nad jego przyjemnościami, które organizowałam sobie jak dzień długi. Mama racjonowała mi cukier, ale to nic; okazji do zaznania rozkoszy nie brakowało, trzeba je było tylko stworzyć.
Niemniej uważałam za irytujące to, że matka identyfikuje mnie z ojcem. On zaś, uszczęśliwiony, że trafił mu się sobowtór, podpisał się pod jej opinią i też utrzymywał, że jestem nim. W duchu tupałam nogami, nie będąc w stanie udowodnić im, jak bardzo się mylą.
Chętnie bym im pokazała, kim naprawdę jestem, kim jestem we własnym przekonaniu. Byłam żaglem rozpiętym na wietrze, byłam bytem, całkowitym zaprzeczeniem niebytu, najwyższym spiętrzeniem wód rzeki, szafarzem egzystencji, potęgą, do której należało zanosić błagania.
Przekonanie to wynikało z powodów opisanych przeze mnie w traktacie o metafizyce rur, ale także z nienasycenia. Zrozumiałam, że tylko ja jedna jestem nim dotknięta. Ojciec był bulimikiem, matka maniaczką jedzenia, dwójka starszego rodzeństwa była normalna, tak samo jak otaczający nas ludzie. Byłam jedyną posiadaczką owego skarbu, który miał stać się dla mnie źródłem bliżej nieokreślonego wstydu, gdy miałam sześć lat, który jednak w wieku lat trzech, czterech uważałam za to, czym w istocie był: za dowód supremacji, znak przynależności do wybranych.
25