Rola krytyki 295
terminy „poza nim’’ i „wewnątrz” dostarczają nieograniczonych możliwości do wybiegów i że żaden psycholog nie tolerowałby dyskusji, w której ktoś posługuje się równie nędznymi liczmanami; zakładam jednak, że i Murry, i ja zgodzimy się łatwo, że dla naszych celów pojęcia te są zupełnie wystarczające, i wspólnie odrzucimy przestrogi naszych przyjaciół-psychologów. Jeżeli ustalimy, że to coś musimy sobie wyobrazić jako coś, co istnieje poza nami, to wystarczy. A więc jeśli ktoś zajmuje się polityką, zakładam, że będzie musiał być lojalny wobec pewnych zasad lub formy rządu albo też panującego. Jeżeli zajmuje się religią i ją wyznaje, będzie musiał być wierny Kościołowi; jeżeli zaś tak się zdarzy, iż zajmuje się literaturą, wydaje mi się, że będzie musiał zgodzić się na tego typu posłuszeństwo, jakie starałem się nakreślić w poprzednim ustępie. Niemniej istnieje jeszcze jedno wyjście, na które wskazał Murry: „Angielski pisarz, angielski duchowny, angielski mąż stanu nie dziedziczy po swoich przodkach żadnych reguł oprócz przeświadczenia, że w momentach krytycznych ma polegać na swym głosie wewnętrznym.” Muszę przyznać, że to twierdzenie sprawdza się w pewnych wypadkach: wyjaśnia w wysokim stopniu postępowanie Lloyda George’a. Ale czemu w „momentach krytycznych”? Czy z tego wynika, że unikają oni nakazów głosu wewnętrznego aż do momentu, gdy znajdą się w sytuacji skrajnej? Jestem pewien, że posiadający ów głos wewnętrzny słuchają go stale i na nic innego nie zwracają uwagi. W gruncie rzeczy bardzo przypomina on dawną zasadę, tak jak ją sformułował pewien krytyk starszego pokolenia, aż stała się d2iś zwrotem potocznym, a mianowicie, że „to należy robić, na co ma się ochotę”. Posiadacze głosu wewnętrznego jeżdżą po dziesięciu w przedziale na mecze piłkarskie do Swansea, wsłuchani w jego podszepty tchnące odwiecznym posłaniem o próżności, lęku i żądzy.
Murry mógłby przeciw temu z pewną słusznością zaprotestować twierdząc, że świadomie zniekształcam jego intencje. Oto jego słowa: ..Jeżeli zechcą (tj. angielski pisarz, duchowny i mąż stanu) w dążeniu do poznania samych siebie pokopać d o-statecznie głęboko — a wysiłku tego nie ma dokonywać sam intelekt, ale cała osobowość — dotrą do jaźni, która jest uniwersalna.” Ćwiczenie bynajmniej nie na siły naszych entuzjastów piłki nożnej. Jest ono jednak, o ile mi wiadomo, do tego stopnia interesujące dla katolików, że wydali pewną ilość podręczników na ten temat. Ale zdaje mi się, że katolicy oddający się podobnym ćwiczeniom, z wyjątkiem, być może, niektórych heretyków, nie mają w sobie nic z omdlewających Narcyzów. Katolik nie wierzy, że Bóg i on to jedno i to samo. „Człowiek, który prawdziwie wejrzy w siebie, dosłucha się głosu Boga” — powiada Murry. Teoretycznie prowadzi to do swego rodzaju panteizmu; twierdzę, że nie jest on w swojej istocie europejski, podobnie jak Murry twierdzi, że „klasycyzm” nie jest angielski. Praktyczne rezultaty tej teorii odkryć można w wierszach z Hu-dibrasa.
Dopóki nie wyczytałem tego na łamach poważnej gazety, nie zdawałem sobie sprawy, że Murry jest rzecznikiem potężnej sekty. Brzmiało to tak: „Jakkolwiek mamy w Anglii wspaniałych przedstawicieli geniuszu klasycznego, nie są oni jedynymi wyrazicielami angielskiego charakteru, który u podstaw swych z uporem pozostaje ^żartobliwym i heretyczny.” Umiar autora tej wypowiedzi widoczny jest w ostrożności, z jaką używa określenia „jedyny”, natomiast z brutalną szczerością wywo-