Gdy spełzli wreszcie na równinę, głęboka noc pokrywała okolicę. Wszelka spójnia w karawanie pękła; ludzie i zwierzęta, zziębli, wyczerpani, podzielili się na gromadki według sił i przypadku. Nikt nie wiedział, co się dzieje z resztą, i nie troszczył się o innych. Brzeski pozostał daleko w tyle. Jego wierzchowiec, słabszy, czy też zmęczony nieumiejętnym obejściem się niewprawnego jeźdźca, ledwie nogami przebierał. Aby mu ulżyć i rozgrzać się samemu, Brzeski często zsiadał z siodła i próbował iść piechotą. Ale rozmokła glina ogromnemi kawałami oblepiała jego wilgotne obuwie i zupełnie krępowała ruchy. Ślizgał się co krok, ślizgał się i koń, szarpiąc go wtył nieznośnie tręzlami. Za całą pociechę miał coraz wyraźniejszy skrzyp zbliżających się z tyłu wozów karawany. Już pogodził się z myślą, że przyzna się do wyczerpania i siądzie na który z nich, gdy nagle koń zarżał, otrząsł się i pobiegł kłusa. Nizko nad ziemią błysnęły czerwone ogniki, całe snopy iskier, zwiewanych przez wiatr. Dobiegły go głosy ludzkie i szczekanie psów. Wkrótce znalazł się w pobliżu ciemnych, kopulastych namiotów, podobnych do dużych kopie siana. Gdy je mijał, zasłony niektórych uniosły się i krwawo błysnęły wnętrza, oświetlone ogniem.
Ciemne figury ludzi ledwie rysowały się na tle nocy, ale głosy i kroki wskazywały ich obecność.
Wreszcie trafił na kupkę jeźdźców, w których poznał swoich. Był to doktór z nieodłącznym topografem.
— Panowie!... Moi panowie!... Jest pusta... Proszę tutaj... — krzyczał gdzieś w ciemności Aleksy.
Doktór i topograf ruszyli końmi w tę stronę. Brzeski przyłączył się do nich.
Przez niziutki, przykryty wojłokiem otwór weszli do
29