213
lada ruch nieostrożny lub jedno źle obrachowane uderzenie wiosłem mogło ich oddać na łaskę fal, które niechybnie poniosłyby wątłą pirogę na sterczące z wody sęki, gałęzie zwalonych u brzegu pni. Siedział więc, przylgnąwszy do szerokich pleców rybaka, podziwiając jego wytrwałość, zręczność, spoglądał to na ryczącą powierzchnię jeziora, we mgły spowitą, to na las, kołyszący się ciężko, poczerniały, namokły i smugami dżdżu przysnuty. Dostali się. nareszcie do parowu rzeczułki. Ujbanczyk, położywszy wiosło, ocierał mokre oblicze.
— No i burza! Dmie jak w przewiewnik! ale to i lepiej, chmury rozpędzi i może deszcz ustanie.
Rzeczywiście, deszcz siejąca warstwa nizko płynących chmur zaczęła się rwać, rozrzedzać; tu i ówdzie widzieć się dawały wyżej, w przeciwnym kierunku mknące obłoki. Nim dopłynęli do urasy, deszcz ustał i z poza tej podwójnej zasłony wyjrzało blade słońce.
— A co? będzie pogoda. Nim pójdziemy na pole, może chcesz pierwej ogrzać się, osuszyć? — zapytał Ujbanczyk.
Weszli do urasy. Ogień rozniecili prędko, odzieży jednak nie suszyli, otrzepali ją tylko i z wody wyżęli.
— Spieszmy się, śpieszmy. Nie chciałbym, aby Foka teraz nadjechał. Dopóki nic nie będzie, nikomu nie powiem, a to wyśmieją. Herbaty napijemy się po powrocie, zgoda ?
Paweł zgodził się, więcej jednak z przyjaźni dla Ujbanczyka, niż z ciekawości.
Wiatr zimny, przejmujący, który w lipcu mimo ciepłego paltota kazał Pawłowi szczękać zębami, zabił w nim wszelką wiarę, ażeby w tym przeklętym kraju mogło coś więcej rosnąć i dojrzewać, prócz dzikiej maroszki, mchów i cherlawych modrzewi.