218
— Ach, co za przykrość! — wyrzekł — moje dzieci, ogień mnie nie pali.
Wetknął w ziemią ostrzami do góry wszystkie swoje przeszywające oręże i padł na nie z najwyższego miejsca, ale ostrza zwinęły się, końce zagięły niby ołowiane.
— Ach, co za przykrość, moje dzieci! — żalił się — łamią się o mnie ostrza ostro-końcych.
Rozgniewany tedy, przywiązał do każdej nogi po dużym kamieniu, a do uszu jeszcze po większym, i skoczył głową do morza; natychmiast jednak wypłynął na powierzchnię: morze wyrzuciło go, jak zwitek kory brzozowej.
— Nie chłoną mnie nawet wodne odmęty! — westchnął i odwiązawszy cięciwę łuku, zrobił z niej stryczek, powiesił się; nawet zachrapał, gdy nagle oberwał się i upadł żywy.
— Ach! jestem pewnie człowiekiem, któremu nie przeznaczono umrzeć — powiedział i poszedł do domu.
Pewnego ranka wstali, a powiedziawszy: „och, pewnie nas zbrukała noc ciemna, uczerniły mroki", poszli umyć się błękitną wodą morza; wymyli się, wytarli ręcznikami z jasnego strumienia i siedli za stół. Podjadłszy, zęby umacniali, gryząc miękkie kości, gardło przepłukiwali wytrawnym kumysem, — bawili się. Poczem Bier-Chara poszedł w pole oglądać swe konie i bydło rogate. Zebrał je razem, karmił, poił. Nagle w czterech końcach nieba zagrzmiało, zadęła okropna wichura. Od tego impetu ledwie zdążył Bier-Chara dowlec się do domu, od tego wichru nie mógł konia przywiązać do słupa, zarzucił wieje tylko tręzlę na kołki ogrodzenia i popełznął do izby na brzuchu.
— Ach biedaku, co tobie? — pyta żona, podnosi go i sadza na stołku.