ku drzew pod murem, ani zbliżyć się do studni, ani usiąść na schodkach. W tej samej bowiem chwili Pola, Tiulka czy ta w czerwonym berecie zgania nas i każe dalej krążyć. Słońce praży. Piasek razi.
Zakarpacie i Rumunki uprzyjemniają sobie czas szczerzeniem zębów do więźniów pracujących w sadzie. Jakkolwiek mamy wszystkie o-bowiązek udawać, że żadna żadnego nie widzi - takich nie upilnujesz! Wszystkie już mają jakiegoś „swego”, do którego iskrzą się na dalekość, któremu jutro podrzucą pajkę chleba w ubomie, a który pojutrze przyśle im tą samą drogą pierścionek z kości czy krzyżyk. Ani Pola, ani Tiulka, ani naczalnica nie zdołają stanąć w poprzek sile, która ciągnie ku sobie ich wygłodniałe oczy, uśmiechy i tęsknoty. Jest przecie wiosna. Brzosty pod murem zapluły się już całe trzęsidłami lepkiego kwiatu, a gawronie gniazda w topolach pełne są miłosnego bulgotu i trzepotów... Jakże się więc dziwić im, tym od roku przeszło więzionym juhaskom z połonin? Jedna z nich zwłaszcza, w białym, haftowanym rumuńskim serdaku, o głowie ciężkiej od ciasno splecionych, masnych warkoczy, chodzi jak błędna. Obnosi po progułkach uśmiech bezwiedny, lśniący różowością dziąseł i szeregiem drobnych, ostrych zębów. Ma w spojrzeniu utkwionym w sad taki napór, taką czujność, taki mus instynktu, że przestaje się w niej czuć człowieka, a widzi już tylko wspaniały okaz młodego, wietrzącego drugie - zwierzęcia.
Gdyby człowiek nie był taki znudzony i taki śpiący od tego krążenia i słońca, może zdołałby się dopatrzyć czegoś zabawnego w tym jedynym w swoim rodzaju korsie. Bo cóż to za kopalnia typów!
Oto Ilona w pstrej piżamie, w balowych pantofelkach na wysokim korku, a obok niej Ziutka, mała, czarna, w żółtej balowej sukni i białych tenisówkach. Taką złapali na granicy i taka zresztą jedzie od Lwowa. Obie wyglądają jak z rysowanego sekretarza. Opowiadają coś sobie ustami pełnymi śmiechu i słońca, a ja zachodzę w głowę, jak się mogą porozumieć, skoro jedna mówi po węgiersku, a druga po polsku tylko.
Tam ruda Tobą wisi komuś amikalnie u ramienia i wgaduje w niego na pewno swoją wykwintną, warszawską polszczyzną z Nalewek poufne krytyki Hindy. Siedzi tamtej w nosie cały boży dzień, na krok się z jej kojki nie rusza, a potem obgaduje, ile wlezie. Ale Hinda nie dba. Wyniosła, inteligentna Hinda. Stoi tam oto pod barakiem w swojej kusej, jedynej, jaką posiada, sukni, tkwiąc gołymi nogami w cholewach wysokich butów, i czaruje złapanego w przelocie enkawudzistę. Przyparła go ga-
137