ce oko. Drugie kryje mu czarna opaska. Mówi łamaną polszczyzną i łże za każdym razem, że z innego miasta pochodzi. Nie obeszło się bez tego, aby o nim nie szeptano, że jest konfidentem sowieckich władz i że go umyślnie między nas puszczono na przeszpiegi. Jak było naprawdę, nie wiem, to jednak pewne, że miał w zachowaniu arogancką bezczelność kogoś, kto czuje się zupełnie bezkarny. On to wałęsa się zawsze od jednej grupki grających do drugiej, przystaje to za tym, to za owym, zagląda mu przez ramię w brudny wachlarz kart, przy czym z reguły ten zawsze przegrywa, zza czyich pleców dłużej tak pokibicuje. Raz - pamiętam - ograli w ten sposób jakiegoś durnego chudziaka nie tylko z pieniędzy i prowiantu, ale z fufajki i butów. Płakał potem, trzęsąc się z zimna, groził samobójstwem, skargą do władz, ale skończyło się na gorączce i kaszlu, który go szarpał całymi nocami.
Ten kaszel to zwykły zresztą akompaniament naszych nocy. Gdy tylko barża ułoży się do snu, gdy ucichną rozmowy i płaska warstwa okręconych szmatami ciał zalegnie podłogę - zaczyna się koncert. Z każdego kąta, z każdego szeregu, z tego i tamtego końca barży niesie to szarpiące, rozdzierające płuca kaszlanie. Aż strach pomyśleć, ilu z tych ludzi wiezie w sobie gruźlicę. Ilu z nich jest już zdrowotnie zrujnowanych na zawsze! Ilu nie będzie miało siły do życia i ilu w ogóle nie dojedzie nigdy do kraju! Czasem, kiedy mnie kaszel ten zbudzi w nocy i na chwilę wy dźwignę się na powierzchnię jawy, nachodzi mnie - jak to się czasem zdarza w półśnie - chwila syntetycznego odczuwania rzeczywistości. Uświadamiam sobie nagle z przeraźliwą dokładnością bezmiar nocy i bezmiar Rosji, czarną pustkę rzeki i czarną pustkę tajgi, i tę naszą drążoną łupinę, wiozącą ku nieznanej przyszłości szczyptę pozornie uratowanych rozbitków najstraszniejszej katastrofy, jaką zna świat i jego historia. Mała lampka kopci sennie nad tą upiorną, masową trupiarnią, w której żywe ofiary wojny i ludzkiego barbarzyństwa krztuszą się oto pod zawszonymi kocami.
Raz dziennie dostajemy tu kubek gorącej wody. W owym olbrzymim samowarze na przednim pomoście zagotowuje się wodę z rzeki i obdziela nią całą barżę. To cudowna chwila! Albo student Henryk, albo chudy Wicek przynoszą mi ją w menażce, abym nie potrzebowała stać na zimnie w ogonku. Trzymając ostrożnie do pełna nalany garnuszek, można sobie najpierw ogrzać zgrabiałe ręce, a potem - popijając wodę małymi łyczkami - całą na kość zziębniętą istotę. Cudownie ciepło robi się po
254