barża rozbiera się do naga i tłucze wszy. Wszyscy mają paznokcie obu wielkich palców zalepione krwią. Matki grzebią dzieciom we włosach wprawnie i bezmyślnie jak małpy. Dawniej, rozmawiając z sąsiadką, robiły pewnie na drutach lub przędły... Dziś iskają dzieci albo jedna drugą. Po prostu przyjacielska usługa.
Choć jej mamy tyle dokoła nas, wodę do mycia i picia zdobywa się z wielkim trudem. Na całej barży jest tylko jedno wiadro, które właściciel pożycza bardzo niechętnie, odkąd dwa inne utopiono w rzece. Sznur jest wprawdzie długi, ale prąd tak podstępny i silny, że musisz dobrze uważać, by wstecz nagle szarpnięte wiadro nie zerwało cię z pomostu. Trzeba też dlatego wody nabierać po trochę i po trochę windować ją na górę. Chodzi mianowicie o to, aby wybitnie człowiekowi nieżyczliwa rzeka nie spostrzegła, że się ją podkrada. Nie można też dlatego wiadra zapuszczać głębiej w nurt, tylko płytko i płochliwie ścinać z powierzchni pobielałe wióry pian. Manewr ten powtarzać trzeba niezliczoną ilość razy, nim kilkanaście stłoczonych na pomoście osób dostanie choć po pół garnuszka wody. Jeśli uda mi się zatem wyprosić jej dziennie tyle, ile wejdzie do puszki po konserwach, uważam się za szczęśliwą i przez los wybraną.
Noce są zimne i coraz zimniejsze. Płyniemy przecież wprost na północ. Czarny zarys wieży nad nami pruje się przez gwiazdy ogromne, mlecznobiałe, które, choć jedziemy z prądem szybko i nieustannie, są nieustannie w tym samym miejscu nad nami. Ranki bywają mgliste i mokre. Koc i rzeczy, w których śpimy, robią się do rana ciężkie od wilgoci i tylko w załamaniach mają swój normalny kolor. Grzbiety fałdów są siwe od rosy. Za to w dzień upał i takie słońce, że aż wszy oczy mmżą!
Z chlebem krucho. Wydano go nam w Farabie na całą drogę i cały zapas zamknięto w luce pod kuchenką. Nie wiem, czemu połowa tego chleba tam zamokła. Ludzie się burzą i awanturują. Chudy, wąsaty pan w cywilnej czapce, do którego się mówi „kapitanie” - jest komendantem całego transportu. Jedni uważają go za niedojdę, drudzy - za nieuczciwego niedojdę w dodatku. Krzyczą, że sam je suchy chleb, a ludziom daje mokry. Nie mam pojęcia, jaki chleb w istocie jada, to tylko wiem, że my dostajemy taki, który stał się rozmiękłą, zardzewiałą gąbką. Luka, w której go przechowywano, musiała mieć widocznie żelazne dno. Na szczęście mamy jeszcze trochę tego chleba, który pan Szczepan zdobył w Farabie, i parę cebul. Kipiatku nie dostajemy żadnego. Z kuchenki korzy-
312