od Polaków. Nie mając się gdzie podziać, zawalili sobą puste stragany. Dosłownie. Mieszkają na nich całe rodziny. Serce się kraje, co to za nędza! Głodne to wszystko, obdarte, złe, zrozpaczone, bez pieniędzy, bez opieki. Mnóstwo chorych, popłakujących z głodu dzieci.
Za przejazd do Nukusa na drugi brzeg Amu-darii trzeba zapłacić ileś tam rubli, a i tak dobicie się do Delegata jest więcej niż wątpliwe. Ktoś jeździł, wydał ostatnie ruble i z niczym wrócił.
Idąc bazarem, natykam się tu i tam na znajome twarze. Czasem nie umiem sobie przypomnieć, kto to i gdzie go spotkałam. Wychudłą, tragiczną twarz Galikowej poznaję jednak od razu. Powiada mi, kiedy przechodzę mimo, że Tereska już umarła. Niepodobna określić wyrazu jej twarzy, gdy to mówi. Teraz jej Zosia choruje. Ta z herbacianymi oczami i miedzianą grzywą. Idę dalej. Na drugim straganie osiedli Makowscy. Mizerni, bladzi, zmęczeni. Mają coraz większe zmartwienie ze swym wielkookim pisklakiem. Już nawet nie może jeść. Mieszkają na straganie i nie chcą iść na kołchoz.
Na kołchozy bowiem wybierają stąd ludzi do pracy. Istny targ niewolnikami. Zarządzający okolicznymi kołchozami Karakałpacy zjeżdżają się tu co dzień - straszni, dzicy, w rozwichrzonych futrem czapach - przeglądają ludzi jak bydło, szacują na oko roboczą siłę tych nędzarzy, rachują rodzinom starców i dzieci, zdrowszym macają mięśnie, przebierają jak w ulęgałkach, targują się, kłócą. Rozgadane gardłową, obcą mową te straszne, szafranowe diabły licytują się nawzajem, chcąc pozyskać dla swego kołchozu zdrowszy ludzki materiał. Obiecują lepszy wikt, niedzielny wypoczynek, porządne mieszkanie, mniejsze normy. Choć każdy wie, że to tylko przynęta, raz po raz jakaś grupka ładuje się na arbę, między dwa czarne, wysoko na niebie rysujące się koła, i rusza w nieznane, na głód, wyzysk, poniewierkę. Czarny słonecznik futrzanej czapy trzęsie się truchtem obok konika popędzanego nie batem, tylko przenikliwym piskiem, od którego ptaki się płoszą. Przygnębiający widok! Dziki Wschód, który się oto stał panem cywilizowanego Zachodu. Wśród ludzi wziętych tu w jasyr są przecie profesorowie, nauczyciele, urzędnicy, studenci. Poganiający konika Azjata, nie wiem, czy umie czytać, potrafi za to za kawałek chleba czy miskę gorącej zupy ostatnią krew z nich wydusić. Co chwila taka naładowana ludźmi arba wsiąka w oddal, suchą i żółtą od piasku i przydrożnych bodiaków. Nic się nie dziwię Makow-
324