Kojec nad głębią znikł u nas dawno, na drugiej jednak barży ocalał. Ten więc, kto nie wyzbył się jeszcze przesądów, musi się po łańcuchach spinających barże przedostać na tamtą burtę. To wcale nie jest łatwe. Łańcuch jest śliski od deszczu, a nawet często pokryty lodem. Prąd rwie obie barże tak, że raz odchodzą, raz znowu walą się na siebie. W dole lodowata, ołowiana woda pieni się i przelewa, wroga i straszna... Jedno nieostrożne postawienie nogi, jedno szarpnięcie barży, jeden źle obliczony chwyt zgrabiałych rąk - i koniec. A potem taki sam powrót po grzechoczących łańcuchach, czekanie, aż barże się zbliżą, strach, że zbliżając się, rozkwaszą cię jak orzech między drzwiami, i wyszukiwanie z trudem niezanieczyszczonych z nocy uchwytów na burcie. To bardzo łatwo napisać, a napisane przeczytać. Ryzykowanie jednak w ten sposób życia przez przeszło dwa tygodnie - to naprawdę nie było słodkie!
Nie! W ogóle słodko nie jest! Ludzie są u kresu wytrzymałości moralnej i fizycznej. Deszcz pada już teraz nieustannie. W lukach woda. Spalono wszystkie deski... W dodatku jazda nasza przewlekła się nadprogramowo. Barże chodzące w zakosy po wściekłej, nieobliczalnej rzece nie tylko obijają się o łachy, ale raz po raz wjeżdżają na mieliznę.
Mały stateczek daremnie szarpie się, pieni i ryczy, nie mogąc zwlec nas z piasku. Czekamy czasem wiele godzin, czasem cały dzień i całą dobę, nim jakiś inny, przygodnie nas mijający, nie przyjdzie nam z pomocą. Spinają się wtedy oba i po godzinnym manewrowaniu zwlekają nas znów na wodę. Parę razy tak się szczęśliwie złożyło, że wpadliśmy w mieliznę w pobliżu jakiejś krzakami zarosłej wysepki. Nim barże ruszyły dalej, burta i wszystkie przejścia jeżyły się stosami nałamanych i zwalonych gdzie popadło patyków. Zapewniało nam to opał znów na parę dni. W dodatku patyki te miały na sobie jagody. Małe, woskowożółte owocki z włochatą pestką w środku, okoloną pomarszczonym, zeschłym miąższem. Żuło się tę słodkawą skórę długo i pracowicie, co wprawdzie nie mogło nasycić, niemniej udawało, że ma coś wspólnego zjedzeniem... Mam tak dokładnie w pamięci te czarne, wilgotne patyki, spryskane rudymi kroplami jagód. Jakiś japoński, kolorowy sztych, wyraźny a zamglony, i twardy a puszysty od kolących patyków i tumanów popielatej mgły. A w tym tylko jeden kolor: ów woskoworyży zbabczałych, obcych owocków...
Trzema i patyki... Tym tylko częstowały nas nieprzeliczone łachy Amu--darii. Chlebowe drzewo niestety nie rosło na żadnej z nich! A głód na
23 - W domu... 353