ryczały donośnie. Mieliśmy też orkiestry, które grały hymn, ale w ogólnym tumulcie trudno było poznać, co właściwie się gra.
Nie tylko pasażerów wzruszało to widowisko. Ile razy zdarzało mi się mijać z którymkolwiek z naszych statków, zawsze przychodziło mi na myśl wspomnienie mego pływania na skromnym „Lwowie” oraz nasze nieskończone rozmowy z kapitanem Ziółkowskim i ze starszym oficerem Maciejewiczem, kiedy marzyliśmy o statkach, na których nasi uczniowie będą pływali. Było radośnie wiedzieć, że marzenie, takie zdawałoby się niewykonalne i takie dalekie, ziściło się tak pięknie.
Praca na transatlantykach była trudna i wszechstronna. Podczas postoju w Gdyni należało wyładować ładunek, załadować węgiel i nowy ładunek, a statek dokładnie wymyć, wyczyścić i wymalować.
W drodze, na morzu, robiło się wszystko, żeby pasażerom się nie nudziło, żeby mieli rozrywkę, przecie Amerykanie Polacy nie po to jechali do kraju, żeby się martwić. Toteż często odkręcano w jadalniach stoły i urządzano tańce. Rodacy nasi lubią się bawić, ale przeważnie mają takie usposobienie, że do zabawy trzeba im dać bodźca. Kapitan zaczynał, pomagali mu intendent i pierwszy oficer, tańczyli także starszy mechanik i lekarz. Zabawy nieraz trwały do późnej godziny. Podczas zabawy trzeba było się napić z jednym i drugim, ale też pamiętać, że jesteśmy na Atlantyku, który w lecie jest co prawda spokojny, ale mgły są tu częste i długotrwałe.
W Nowym Jorku czy w Gdyni wszyscy żegnali się z nami serdecznie jeszcze przed przybyciem do portu, podczas obiadu kapitańskiego. Obiad ten był zwykle specjalnie uroczysty; przebierano się w stroje wieczorowe, a kto tego nie miał, po prostu wkładał najlepsze ubranie. W czasie deseru zwracałem się do wszystkich pasażerów z serdecznym przemówieniem, w którym nigdy nie ominąłem okazji, by podkreślić doniosłość tego zjawiska, że rodacy mają na koniec swoją linię i że chociaż statki nasze nieco ustępują innym liniom konkurencyjnym, to jednak to, że oni z nami jeżdżą, stwarza nam możliwość zbudowania statków nowych, nowoczesnych.
W Nowym Jorku należało znowu dokonać wszystkich tych czynności, które się robiło w Gdyni, tylko zwykle czasu było mniej. Prawie podczas każdego postoju urządzano bankiet, na
347