im jeszcze z dawnego, miejscowego ubioru. Z urzędu gadają też często o Sojuzie i Stalinie. A mimo tego nie wyczuwamy wcale owej niechęci -wzajemnej zresztą - z którą spotykaliśmy się stale ze strony rdzennych Rosjan.
Prawda i to, że choć w zasadzie nie odmawiają nam dziennej porcji ziarna, trzeba ją co dzień na nowo wydębiać. Bo dębić trzeba. To trudno. Taki już tu obyczaj. Magazynier mówi zawsze, że nie ma, a kantor zawsze, że się nie należy. Toteż wydobycie tych paru garści ziarna zabierało Helenie moc czasu i kosztowało ją dużo zdrowia i irytacji.
Czasem jednak - niespodzianie - umieli sami ruszyć konceptem! Ni stąd, ni zowąd.
Pewnego mroźnego, styczniowego dnia, zjawił się u nas sam predsie-datiel - stary, poczciwy Uzbek, w ciemnym, nisko na odstające uszy nasuniętym tirpaku. Przyszedł się przekonać z urzędu, czy mamy w kibitce wszystko, co się nam należy. Ujrzawszy mizerię naszej egzystencji, brak pieca mimo mrozów, siennik na klepisku, gołą pryczę i szpary na dłoń popod drzwiami - zmył porządnie łeb naszemu wyprzałemu Parysowi za to, że nie dba o swoją brygadę, i kazał natychmiast wstawić drugą pryczę, dać parę watowanych kołder i - co najważniejsze - piec! Cóż to był za wielki dzień w naszym życiu! Nie wiedziałyśmy, jak temu poczciwcowi dziękować. Znając widocznie swoich ludzi, predsiedatiel nie tylko wydał wszystkie te zarządzenia, ale jeszcze osobiście dopilnował ich wykonania. Odczekał, aż przyniosą z kantoru parę rur i cegieł, a potem sam pomagał lepić mały jak dla lalek, zabawny piecyk. Maleństwo to stanęło tuż przy drzwiach, obok wstawionej teraz dla mnie w kąt wąskiej pryczy, na której rozciągał się wygodnie zbutwiały już od spodu siennik. Kilka ciężkich, pstrych, grubo watowanych kołder zaległo obie prycze, a jako zupełnie nadprogramowy dodatek poczciwe Uzbeczysko, dowiedziawszy się, żem kuriaszczaja, dało mi jeszcze spory woreczek zielonej, grubo krajanej machorki.
Od tego pamiętnego dnia do zwykłych naszych zajęć dołączyło się jeszcze codzienne przynoszenie z pola pachty na grzbiecie. Nie zapomnę ja tego palenia! Piecyk nasz to po prostu zwykła, rdzą przeżarta, na kilku cegłach ustawiona bratrura, połączona zgniecionym, blaszanym kolanem z wybitą w ścianie dziurą. Dymi jak diabli! Coś okropnego, jak dymi! Biała wata krztuszących kłębów wygniata się z niego drzwiczkami i każdą szparą, tak że w kibitce robi się z miejsca ciemno i nie do wytrzyma-
388