na. Zawsze pazurami do świata! W każdym człowieku zbliżał się do niej silniejszy od niej - wróg! I tak pewnie było od dziecka. I pewnie od dziecka całą jej obroną był ten jazgot jaskrawy, bez tchu, którym powtarzała wtedy w kółko jedno i to samo zdanie, jak popsuta płyta. Potem milkła i siedziała znowu na swoim barłogu, potulna, umiejąca się uśmiechnąć nieśmiało pod czyimś życzliwym spojrzeniem.
Aż raz, nad ranem, zbudził nas głos Marusi. Cała cela leżała jeszcze płasko na siennikach, a na jednym z nich, sama jedna nad pobojowiskiem śpiących ciał, stała Marusia, rozogniona, z błyszczącymi oczyma, i zaciskając drobne pięści, wyzywała kogoś od ostatnich, klęła, odgrażała się, opędzała łokciami. Nienawiść, płacz i rozpacz tętniły w jej cienkim głosie, nienawiść bezsilna i wzruszająca swym bezsensem, trafiającym oto - w próżnię! Jakieś wypominania, jakieś dobijania się o swoje prawa. Wielką rolę w jej życiu musiała odegrać bezprawnie odebrana jej przez kogoś chustka, bo chustka ta wracała w krzyku tym ciągle i ciągle migała widać przed jej roziskrzonym wzrokiem jak czerwona, w szał ją wprowadzająca płachta. Od tego wybuchu nie można się już było w ogóle z nią dogadać. Daremnie Złota Cesia przykucała przy jej barłogu, daremnie przemawiała do niej cierpliwie i długo, daremnie, tłukąc olbrzymimi trepami, znosiła jej cukier i chleb. Marusia stała się rzeczą. Rzeczą żartą przez wszy i przez jakąś rozszerzającą się na jej chudym ciele skórną chorobę, zasmarowywaną bezmyślnie przez siostrę tym czymś zjadliwie zielonym jak bilardowe sukno.
A druga, której przytomność nie wytrzymała wyzwolin spod pańskiego knuta, to była baba niemłoda już, ale bardzo piękna jeszcze, czarna i rosła jak jodła, przywieziona tu gdzieś aż spod rumuńskiej granicy. Barany polazły jej poza słupy graniczne. Pognała za nimi i zziajana wracała z powrotem. Tu chwycili ją ojcowie ludu i posadzili. Kobieta ta zostawiła w zamkniętej chacie na połoninie dwoje małych dzieci. Kiedy ją przyprowadzili na celę, wyła dzień i noc, czołgała się na kolanach za dyżurnymi, całowała ich po rękach, tłumaczyła, prosiła, przeklinała, mdlała. Jej tragiczna, dostojna twarz, okolona pasmami roztarganych włosów, cierpła taką rozpaczą, taką męką, takim nasileniem bólu, że nawet dyżurni mieli dla niej łagodniejszy ton i zapewniali ją, że pójdzie niedługo na wolu. Ale czas płynął i nikt jej nawet na przesłuchanie nie wzywał. A młodsze dziecko miało rok, a starsze pięć i nikt prócz niej nie wiedział, że zostały same, bo ją wzięli wprost spod granicy do tiurmy. Wreszcie
71