Dyplomacja
czone. Nie było społeczeństwa, które by równie stanowczo obstawało przy niedopuszczalności interwencji w sprawy wewnętrzne innych państw i równie gorąco utrzymywało, że jego ideały nadają się dó uniwersalnego zastosowania. Nie było narodu, który by bardziej pragmatycznie rozwijał kontakty dyplomatyczne na co dzień i był równie ideologicznie zaangażowany w realizację swoich historycznych przekonań moralnych. Żaden kraj nie był tak niechętny angażowaniu się za granicą przy jednoczesnym wchodzeniu w przymierza i zobowiązania o niespotykanym zasięgu i skali.
Niezwykłość, jaką Ameryka przypisywała sobie od początku swojego istnienia, doprowadziła do dwóch sprzecznych postaw w stosunku do polityki zagranicznej. Z jednej strony panowało przekonanie, że Ameryka najlepiej służy swoim ideałom doskonaląc demokrację u siebie, przez co wskazuje drogę reszcie ludzkości. Z drugiej strony uważano, że amerykańskie ideały nakładają na państwo obowiązek prowadzenia krucjaty o realizowanie ich na całym świecie. Rozdarta między nostalgią za krystalicznie czystą przeszłością i pragnieniem doskonałego jutra, myśl amerykańska oscylowała między izolacjonizmem a zaangażowaniem, chociaż trzeba przyznać, że w latach po II Wojnie Światowej dominowały realia współzależności.
Obie szkoły myślenia - zarówno ta widząca w Ameryce drogowskaz, jak i ta, która uważa ją za krzyżowca - za normalny uznają porządek świata oparty na demokracji, wolnym handlu i prawie międzynarodowym. Ponieważ system taki nigdy jeszcze nie istniał, przywoływanie go wydaje się wielu narodom działaniem co najmniej utopijnym, jeśli nie naiwnym. Jednak jak dotąd zagraniczny sceptycyzm nie przyćmił idealizmu Woodrowa Wilsona, Franklina Roosevelta czy Ronalda Reagana ani któregokolwiek z pozostałych amerykańskich prezydentów XX wieku. Co najwyżej sceptycyzm ten przydał skrzydeł amerykańskiemu przekonaniu, że historia daje się poskromić i że świat, jeśli tylko pragnie pokoju naprawdę, powinien stosować się do amerykańskich wskazań moralnych.
Obie szkoły myślenia zrodziły się z amerykańskich doświadczeń historycznych. Istniały oczywiście inne republiki, ale żadna nie została stworzona świadomie po to, by bronić ideału wolności. Nie było takiego kraju, którego mieszkańcy stawialiby sobie za cel opanowanie i ucywilizowanie nowego kontynentu w imię wolności i dobrobytu dla wszystkich. Te dwa podejścia zatem, izolacjonisty i misjonarza, tak pozornie sprzeczne, odzwierciedlały jedno wspólne przekonanie: że Stany Zjednoczone mają najlepszy system rządów i że reszta ludzkości może osiągnąć pokój oraz dobrobyt, odcinając się od tradycyjnej dyplomacji i przyjmując w zamian amerykańskie poszanowanie prawa międzynarodowe go i demokracji.
Podróż Ameryki poprzez politykę międzynarodową to triumf wiar nad doświadczeniem. Od chwili wkroczenia na arenę polityki światc wej, w 1917 r., Ameryka była na tyle potężna i przekonana o słuszność swoich ideałów, że wszystkie najważniejsze międzynarodowe porożu mienia XX w. - od Ligi Narodów i Paktu Kellogga-Brianda do Kart Organizacji Narodów Zjednoczonych i Helsińskiego Aktu Końcowegi - były ucieleśnieniem amerykańskich wartości. Upadek komunizmu ra dzieckiego stanowił intelektualne potwierdzenie amerykańskich idea łów, jednocześnie postawił Amerykę w obliczu świata, którego w takie formie pragnęła uniknąć przez całe swe istnienie. W zarysowującym sic nowym porządku międzynarodowym nacjonalizm znów zyskał sobie miejsce. Narody częściej postępują zgodnie z własnymi interesami niźl górnolotnymi zasadami, częściej też rywalizują ze sobą niż współpracu ją. Brak dziś podstaw do sądzenia, że to wiekami ugruntowane zacho wanie uległo jakimś zmianom czy też w ogóle ulegnie w nadchodzącycl dziesięcioleciach.
Nowy w wyłaniającym się porządku świata jest fakt, że po raz pierwszy Stany Zjednoczone nie mogą ani odciąć się, od świata, ani go zdominować. Ameryka nie potrafi zmienić dotychczasowego postrzegania swojej roli dziejowej ani nie powinna tego pragnąć. Kiedy wkroczyła na międzynarodową scenę, była państwem młodym i krzepkim, i miała siłę, by narzucić światu własną wizję stosunków międzynarodowych. Pod koniec II Wojny Światowej, w 1945 r., Stany Zjednoczone były na tyle silne (udział Ameryki w światowej produkcji stanowił w pewnym momencie około 35 procent), że kształtowanie świata według własnych preferencji wydawało się ich przeznaczeniem.
W 1961 r. John F. Kennedy deklarował z niezachwianą pewnością, że Ameryka jest wystarczająco silna, by „zapłacić każdą cenę, ponieść każdy trud” dla zwycięstwa wolności. Trzy dekady później Stany Zjednoczone mniej sobie mogły pozwolić na obstawanie przy natychmiastowym spełnianiu wszystkich swoich życzeń. Inne kraje osiągnęły w tym czasie status wielkomocarstwowy. Przed Stanami Zjednoczonymi stoi dziś wyzwanie, aby cele swoje osiągać etapami, a każdy etap jest konglomeratem ideałów amerykańskich i geopolitycznych konieczności. Jedną z nowych konieczności jest oparcie porządku świata - złożonego z wielu państw o porównywalnej sile — na jakiejś koncepcji równowagi, a z taką myślą Ameryka nigdy nie potrafiła się oswoić.
Kiedy w 1919 r. amerykańskie myślenie o polityce zagranicznej zetknęło się z europejskimi tradycjami dyplomatycznymi na Paryskiej Kon-
19