prowadzeni przez swych oficerów do Wyszogrodu, skąd mogli udać się do domów. Kołaczkowskiego zmuszono do pokazania Gołowinowi fortyfikacji twierdzy i jej uzbrojenia, po czym natychmiast opuścił Modlin. O dziewiątej wieczorem był już w Warszawie.
„Na rogatkach Pragi — stwierdzał później generał — odebrano mi przepustkę, zapisano moje nazwisko i bez przeszkody wpuszczono do miasta../’
Ulice stolicy były głuche i puste. Dręczyły Kołaczkowskiego najbardziej uciążliwe myśli. Wreszcie znalazł się w swoim mieszkaniu, w pałacu Mniszchów. Wróciły wspomnienia ostatnich miesięcy i lat. „Cala przeszłość, wszystkie sceny rewolucyjne stanęły mi przed oczyma!... A jakaż przyszłość ojczyzny i nas wszystkich czekała? Widziałem jak na jawie; zdeptane wszystko, co nam było drogiem: konstytucya, prawa, wolność, oświata, nabyta tak usilną pracą. Wszystko to niepowrót nie było utracone”.
Gorzkie to były słowa, ale prawdziwe. Generał kończył właśnie 38 lat, sprawom publicznym, służbie wojskowej poświęcił dotychczasowe swoje wysiłki. Mozolna praca, studia, ślęczenie nad książkami, wszystko to miało służyć sprawie najważniejszej, walce o wolność ojczyzny. Lecz, niestety, powstanie, które do wolnej Polski miało doprowadzić, upadło.
Kilka dni później Kołaczkowski otrzymał wiadomość o śmierci ojca, który w Pakosławiu pod Rawiczem zakończył życie w wieku 72 lat.
Niebawem generał dowiedział się, że grozi mu wysłanie do guberni jarosławskiej i wołogdzkiej „na czas nieograniczony”.
Napisał więc list do żony, „ażeby niezwłocznie do Warszawy przybyła do pożegnania się”. Równocześnie myślał o ucieczce. Ostatecznie taką oto petycję skierował do nowo mianowanego gubernatora miasta Warszawy, generała hrabiego Witta:
„Treść zawiadomienia urzędowego, danego mi w imieniu J. Wysokości marszałka, księcia Warszawy, przez jego adiutanta p. kapitana Abramowicza,
131