z całym przekonaniem, że to Bem toczy pojedynek artyleryjski na czele swych rezerwowych baterii w obronie tak zwanej pierwszej linii. Nawiasem mówiąc, Bem gdzieś się dosłownie zawieruszył i pojawił się poniewczasie. Dopiero detonacja i przypadkowe wysadzenie w powietrze „reduty Ordona” przekonało wszystkich, że mają do czynienia z prawdziwym szturmem!
Usadowione w zajętym forcie nr 54 armaty rosyjskie rozpoczęły ogień na drugą linię obrony. Wtedy rozgorączkowany Bogusławski nadbiegając, krzyknął do Sołtyka:
— Co pan u diabła sobie myślisz? Czemu Romańskiemu i Federowiczowi nie każesz strzelać, kiedyś się zamianował ich generałem! Chcesz, żeby nieprzyjaciel wszedł bez ostrzału do Warszawy?
Wtedy dopiero oprzytomniał skonfundowany tłuścioch Roman Sołtyk i baterie wałowe zaczęły odpowiadać i powstrzymywać nacierające kolumny.
Ruchy pomnażających się kolumn nieprzyjacielskich wskazywały, że główny szturm skierowany zostanie jednak na wielką redutę Woli. Chcąc wzmocnić obsadę w szańcu wolskim, Bogusławski wysłał na prośbę Sowińskiego jeden batalion 10 pułku, owych „czapników”, pod dowództwem majora Piotra Wysockiego. Ledwie batalion zdołał zająć wyznaczone miejsce, a już piechota nieprzyjacielska zaczęła się
wdzierać na wały i wkrótce opanowała cały fort nr 56. Obrona jednak nie była zbyt uporczywa, a dlaczego, o tym się miano wkrótce przekonać. Dopiero szaniec przy samym kościele bronił się dzielnie jeszcze przez całą godzinę. Beznogi generał Józef Sowiński uwijał się pomagając nielicznym już kanonierom, którzy padali wokół niego trupem. Do ostatka, z karabinem, jak prosty piechur walczył z garstką pozostałych „ósmaków”, nie zwracając uwagi na wezwanie do poddania się. „Aż nareszcie przeszyty kilkoma bagnetami chyli się na armatę, lecz nie mogąc zgiąć drewnianej nogi, przyparł się stojącym trupem na ostatniej drzazdze Ojczyzny”.
131