Narodziny i upadek gospodarki rynkowej
i rozpaczy przyjezdny chłop czy nawet dawny drobny właściciel ziemski albo dzierżawca dziedziczny [copyholder] ulegał szybkiemu przekształceniu w osobliwe zwierzę zamieszkujące dzikie grzęzawisko. Nie chodzi tu o to, że za mało mu płacono, czy że jego dzień pracy był zbyt długi, choć oba te problemy występowały bardzo często. Największym problemem była egzystencja w warunkach niegodnych człowieka. Czarni z afrykańskiego buszu, którzy nagle schwytani przez handlarza niewolników trafiali do klatek i walczyli o tlen, mogli się czuć podobnie do tych ludzi. To wszystko można było jeszcze naprawić. Dopóki człowiek nie utracił określonego statusu, który wyznaczał jego kondycję, nie przestał być wzorem dla rodziny czy bliskich, dopóty istniała nadzieja, że podejmie walkę i uratuje swoją duszę. Jednak robotnik jako taki nie miał wyboru, musiał stać się częścią nowej klasy społecznej. Jeżeli nie był w stanie zarobić na utrzymanie własną pracą, to stawał się nie robotnikiem, lecz nędzarzem. Taka alternatywa to największy grzech systemu speenham-Iandzkiego. Ten akt osobliwego humanitaryzmu nie pozwolił robotnikom utworzyć odrębnej klasy ekonomicznej, a tym samym odebrał im jedyną możliwość poprawienia losu, na który zostali skazani przez szatański młyn gospodarki.
System speenhamlandzki był bezlitosnym narzędziem powszechnej demoralizacji. Jeżeli społeczeństwo jest samoczynnym mechanizmem, którego zadanie polega na utrzymywaniu takich standardów, na jakich zostało oparte, to system ten burzył wszelkie standardy mogące stanowić fundamenty jakiegokolwiek społeczeństwa. Nie tylko premiował uchylanie się od pracy i symulowanie biedy, ale także pogłębiał atrakcyjność ubóstwa właśnie wtedy, gdy dany człowiek starał się uniknąć losu nędzarza. Trafienie do przytułku dla ubogich (zwykle kierowano go tam, jeżeli przez określony czas on i jego rodzina utrzymywali się jedynie dzięki zasiłkom) oznaczało dla człowieka pułapkę na płaszczyźnie moralnej i psychologicznej. W chaosie i degradacji przytułku szybko ginęły resztki jego przyzwoitości i szacunku do samego siebie - musiał tam dbać o to, żeby go nie uznano za zamożniejszego od sąsiada i żeby nic został zmuszony do poszukiwania pracy, zamiast „wyrzucać pieniądze w błoto” w znanym sobie otoczeniu. „Zasiłek dla ubogich stał się narzędziem zepsucia. (...) Aby otrzymać swój przydział, brutalni terroryzowali zarządców, rozpustni epatowali swoimi bękartami, które musiały zostać wykarmione, leniwi zakładali ręce i czekali na pomoc; nieokrzesani chłopcy żenili się z pry-
mitywnymi dziewczętami, żeby dostać zasiłek, kłusownicy, złodzieje i prostytutki wymuszali go metodą zastraszania; sędziowie na wsi szczodrze nim obdarowywali, wałcząc o popularność. W ten właśnie sposób rozchodził się cały fundusz". „Zamiast zatrudniać odpowiednią do uprawiania posiadanej ziemi liczbę robotników, za których sam by płacił, farmer musiał zatrudniać ich dwa razy więcej, przy czym ich płace pochodziły częściowo z podatków; ci ludzie zaś, będący się u niego jedynie z przymusu, znajdowali się poza jego kontrolą; mogli decydować, czy chcą pracować, czy nie, obniżali jakość ziemi i nie pozwalali mu zatrudniać lepszej sity roboczej, która wkładałaby w swoje zadania cały swój trud, walcząc o zachowanie niezależności.
Z kolei ci lepsi robotnicy tonęli w masie bezużytecznych pracowników; płacący podatki chałupnik, stoczywszy skazaną na niepowodzenie walkę, ostatecznie sam zaczynał szukać zapomogi". Tak opisuje ówczesną sytuację Harriet Martineau5.
Nadmiernie ostrożni współcześni liberałowie pominęli zacytowane wspomnienie tej orędowniczki ich wiary, jednak nawet wyolbrzymienia Martineau, których się obawiali, pokazywały prawdziwe problemy. Ona sama należała do owej walczącej klasy średniej, którą dystyngowana bieda uczyniła wrażliwą na moralne niuanse praw o ubogich. Martineau rozumiała i jasno wyrażała potrzebę powstania nowej klasy społecznej, klasy „niezależnych robotników". Byli oni bohaterami jej marzeń, jedna ze stworzonych przez nią postaci, latami niemogący znaleźć pracy robotnik, który nie chce skorzystać z zasiłku, mówi z dumą do swojego kolegi, który się na to decyduje; „Oto stoję tu i wyzywam każdego, kto czuje się ode mnie lepszym, by czul do mnie pogardę. Mógłbym posiać swoje dzieci na środek kościoła i wezwać każdego, kto będzie na tyle zuchwały, by szydził z miejsca, które zajmują one w społeczeństwie. Być może są Itukie mądrzejsi ode mnie, są też bogatsi, ale nie ma nikogo bardziej godnego szacunku”. Wielcy mężowie z klasy rządzącej byli jeszcze dalecy' od dostrzeżenia potrzeby powstania nowej klasy. Harriet Martineau wskazywała na „prostacki błąd arystokracji, zakładającej, żc poniżej tej bogatej klasy, z którą zmuszona była prowadzić interesy, istnieje tylko jedna klasa społeczna". Lord Eldon - skarżyła się - podobnie jak wszyscy pozostali przedstawiciele arystokracji, „zaliczał do jednej kategorii [„klas niższych"] wszystkich znajdujących się w hierarchii
1 H. Martineau, The Histmyof England duritig thr Tfci/pt Yntn' ftatr (I8I6-IS46). 1849